V Wszystko w swoim czasie

Aby można było ich ująć… siły przeciwnika muszą zostać

całkowicie okrążone i pozbawione wokół siebie jakiegokolwiek

wolnego pola… Dokładnie jak na wojnie, kiedy żołnierze

z otoczonego posterunku brani są do niewoli.

Gra wei-chi


ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wpatrywał się przez okno w szary zmierzch. Głowa opadła mu na pierś – nie z powodu uszkodzonych włókien nerwowych, lecz ze smutku. Rhyme rozmyślał o Sonnym Li, samotnym gliniarzu, który zawędrował dosłownie na koniec świata, żeby dopaść podejrzanego. O Li, małym człowieczku, który pragnął jedynie, by krzywdy, których doznali obywatele jego rewiru, zostały ukarane. I wystarczała mu w zamian radość myśliwego i być może odrobina szacunku.

– Dobra, Mel – powiedział po chwili twardym głosem. – Co tam mamy?

Mel Cooper ślęczał nad plastikowymi torbami, które policyjny motocyklista przywiózł z miejsca przestępstwa w Chinatown.

– Odciski stóp – odparł.

– To na pewno był Duch?

– Tak – potwierdził Cooper, spoglądając na pobrane przez Amelię elektrostatyczne odciski. – Są identyczne. – Następnie rozłożył ubranie Li nad czystym białym papierem i zbadał okruchy, które spadły na arkusz. – Brud, drobinki farby, strzępki żółtego papieru pochodzące prawdopodobnie z tej torby oraz suszona substancja roślinna, o której wspomniała Amelia.

– Sachs sprawdza teraz te rośliny – poinformował go Rhyme.

Patrząc na zakrwawione ubranie Li, poczuł, jak coś kłuje go w sercu. Zaijian, Sonny. Do widzenia.

– Próbka spod paznokci – oznajmił Cooper, odczytawszy napis na kolejnej torbie, po czym umieścił ślady na szkiełku mikroskopu.

– Daj to na ekran, Mel – poprosił Rhyme i odwrócił się do monitora. – Tytoń – rzekł, uśmiechając się smutno na wspomnienie nikotynowego nałogu chińskiego policjanta. – Co jeszcze widzimy? Co to za minerały? Jak sądzisz, Mel? Krzemiany?

– Na to wygląda. Puśćmy to przez chromatograf.

Wkrótce mieli wyniki: magnez i krzem.

– To talk – stwierdził Rhyme. – Znajdź wszystko, co można, na temat talku i krzemianu magnezowego.

W tym samym momencie zadzwonił telefon. Thom włączył tryb głośno mówiący.

– Tu mówi doktor Arthur Winslow z centrum medycznego Huntington.

– Słucham, doktorze?

– Mamy tu pacjenta, Chińczyka. Nazywa się Sen. Przywieziono go do nas po tym, jak straż przybrzeżna wydobyła go z zatopionego statku. Powiedziano nam, żebyśmy przekazywali wszystkie wiadomości na jego temat i sądzę, że jest coś, o czym powinniście wiedzieć.

John Sung przebrał się. Miał teraz na sobie golf – w którym przy tej pogodzie wyglądał dziwnie, ale bardziej elegancko – oraz nowe robocze spodnie. Był zaczerwieniony i wydawał się rozkojarzony i zdyszany.

– Dobrze się czujesz? – zapytała Amelia Sachs.

– To joga – wyjaśnił. – Wykonywałem moje ćwiczenia. Herbaty?

– Nie mam dużo czasu – odparła. Na dole czekał na nią Alan Coe.

Sung wręczył jej papierową torebkę.

– Zioła na płodność, o których mówiłem ci wczoraj wieczorem.

– Dziękuję, John – powiedziała, biorąc ją machinalnie do ręki.

– Coś się stało? -zapytał, wpatrując się w jej twarz. Zaprosił ją gestem do środka i usiedli na kanapie.

– Pamiętasz tego policjanta z Chin, który nam pomagał? Przed godziną znaleziono go martwego. To sprawka Ducha.

Sung westchnął.

– Och nie… Tak mi przykro.

– Mnie też. – Sachs sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła plastikową torebkę z suszonymi roślinami. – Znaleźliśmy to w miejscu zabójstwa.

– Daj mi obejrzeć. – Sung otworzył torebkę i przez chwilę przyglądał się substancji i wdychał jej zapach. – Czuję traganek, biały grzyb, imbir, trochę żeńszenia i żabieniec. Można to kupić u każdego zielarza i w każdym sklepie spożywczym w Chinach. Moglibyście sprawdzić sklepy, które znajdują się w sąsiedztwie – zasugerował.

– Musimy to zrobić. Może trafimy na świeży trop.

Sachs chciała wstać, ale nagle się skrzywiła – ostry ból przeszył jej ramię.

– Proszę, usiądź z powrotem.

Po krótkim wahaniu usiadła ponownie na kanapie. Sung stanął za nią. A potem poczuła, jak jego dłonie ściskają jej ramię – z początku słabo, a potem silniej i głębiej. Jego twarz była blisko jej głowy, jego oddech pieścił jej szyję. Dłonie sunęły w górę i w dół po jej skórze, naciskając mocno, ale powstrzymując się przed zadaniem bólu. Było to relaksujące, ale kiedy palce Sunga objęły jej szyję, poczuła lekki niepokój.

– Odpręż się – powiedział tym swoim spokojnym głosem.

Jego ręce zsunęły się w dół: sięgnęły żeber, zatrzymały się tuż przed piersiami i cofnęły do kręgosłupa. Zaczął szybciej oddychać -jak się domyślała, z wysiłku.

– Może zdejmiesz ten pas z bronią? – szepnął.

Sachs zaczęła rozpinać sprzączkę, ale nagle rozległ się ostry dźwięk: to była jej komórka. Odsunęła się od Sunga i podniosła do ucha telefon.

– Halo? Tu…

– Szykuj się do jazdy, Sachs.

– Co masz nowego, Rhyme?

– Sen, kapitan statku, odzyskał przytomność. Spędził trochę czasu w ładowni „Fuzhou Dragona” i podsłuchał Changa, kiedy ten rozmawiał ze swoim ojcem. Wygląda na to, że jakiś ich krewniak albo znajomy załatwił rodzinie mieszkanie i pracę w Brooklynie.

– W Brooklynie? Nie w Queens?

– Sam Chang to niegłupi facet, pamiętasz? Jestem pewien, że wymienił Queens, żeby zostawić mylny trop. Zawęziłem obszar, gdzie moim zdaniem mogą się znajdować, do Red Hook albo Owls Head.

– Jak do tego doszedłeś?

– A jak myślisz, Sachs? Ślady na butach starego: odpady biologiczne. W Brooklynie są dwa zakłady utylizacji śmieci. Skłaniam się do Owls Head. Nieopodal jest chińska dzielnica. Chcę, żebyś tam pojechała. Dam ci znać, kiedy tylko będziemy mieli adres.

Sachs zerknęła na Sunga.

– Lincoln odkrył, w jakiej okolicy mieszkają Changowie – poinformowała go. – Zaraz tam jadę.

– Gdzie to jest?

– W Brooklynie.

– Och, jak dobrze – ucieszył się. – Są bezpieczni?

– Na razie tak.

– Czy mógłbym z tobą pojechać? Mogę tłumaczyć. Chang i ja mówimy tym samym dialektem.

– Jasne – zgodziła się. – Pojedzie ze mną John Sung – powiedziała do telefonu. – Będzie tłumaczył. Ruszamy w drogę.

Sung poszedł do sypialni i po chwili wrócił ubrany w pękatą wiatrówkę.

– Na dworze nie jest zimno – zdziwiła się.

– Zawsze noś się ciepło. To ważne dla qi i krwi – odparł, po czym wziął ją za ramiona. – Zrobiliście bardzo dobrze, odnajdując tych ludzi.

Bardzo ją to poruszyło. Uścisnęła mocno jego dłoń i cofnęła się o krok.

– Jedźmy po Changów – mruknęła.

Na ulicy przed swoim domem człowiek wielu imion – Kwan Ang, Duch i John Sung – podał dłoń Alanowi Coe, który był, z tego co mu było wiadomo, agentem urzędu imigracyjnego. Trochę go to zaniepokoiło, bowiem Coe wchodził w skład grupy ścigającej go poza granicami Stanów Zjednoczonych. Najwyraźniej jednak nie miał pojęcia, jak wygląda Duch.

Sachs powtórzyła Alanowi Coe, czego dowiedział się Rhyme, i cała trójka wsiadła do autobusu ekipy dochodzeniowej. Coe usiadł z tylu, zanim Duch zdążył zająć to strategicznie najlepsze miejsce.

Z tego, co mówiła Sachs, domyślił się, że w mieszkaniu Changów będą również inni gliniarze i agenci urzędu. Poczynił już jednak pewne przygotowania. W trakcie jej wizyty Yusuf i drugi Ujgur siedzieli ukryci w sypialni. Kiedy poszedł po swój pistolet i wiatrówkę, kazał im za sobą jechać. Razem z Turkami uda mu się zabić Changów.

Od chwili gdy zobaczył Amelię Sachs po raz pierwszy – płynącą, żeby ratować go przed utonięciem – uczucia, jakie do niej żywił, przybrały na sile. Wydawało mu się, że rozpoznaje w niej coś z własnej duszy. Ze smutkiem myślał o tym, że nigdy nie zabierze tej kobiety, by obejrzeć wraz z nią cuda Xiamenu, by obejść dookoła wielki buddyjski klasztor w Nanpotou, a później zaprosić na zupę orzechową albo kluski.

Nie ulegało jednak wątpliwości, że nie zawaha się wykonać tego, co zaplanował. Sachs zwierzyła mu się, że ona również należy do tych, co rozbijają sagany i zatapiają łodzie. Kiedy dowie się, że jest Duchem, nie spocznie, dopóki go nie zabije albo nie aresztuje. Musiała umrzeć.

W domu Rhyme'a zadzwonił telefon Lona Sellitto. Detektyw odebrał go, przez chwilę słuchał, a potem szeroko się uśmiechnął.

– Znaleźli Changów! – zawołał i rozłączył się. – Jeden z gliniarzy z piątki trafił w Owls Head na faceta, który jest właścicielem drukarni. Nazywa się Joseph Tan. Nasz człowiek oświadczył mu, że cała rodzina zginie, jeśli ich nie znajdziemy. Tan załamał się i przyznał, że zatrudnił Changa i jego dzieciaka i że załatwił im mieszkanie. Dwie przecznice od oczyszczalni ścieków.

Rhyme podjechał do tablicy i zaczął się przyglądać dowodom rzeczowym.

– Zadzwonię i natychmiast zaprzęgnę wszystkich do roboty – powiedział Sellitto.

– Zaczekaj chwilę. Coś nie daje mi spokoju – mruknął kryminolog.

Przekręcając powoli głowę, omiatał wzrokiem notatki, fotografie i inne dowody. Gdzieś tutaj tkwi odpowiedź, pomyślał. Problem polega jednak na tym, że nie znamy pytania.

Jego umysł, w przeciwieństwie do pozbawionych życia kończyn, nie był niczym skrępowany. Rhyme śledził dowody rzeczowe, które zgromadzili w trakcie operacji „Wyzionąć Ducha” – jedne szerokie jak East River, inne wąskie i słabe jak nić; jedne pomocne, inne najwyraźniej bezużyteczne niczym zmiażdżone nerwy, które biegły z jego umysłu do nieruchomego ciała. Ale nawet tych nie lekceważył.

Amelia Sachs zjechała z autostrady zaraz za terenami wojskowymi w Brooklynie. Duch zerknął mimochodem w lusterko i przekonał się, że Yusuf wciąż za nimi jedzie. A potem spojrzał na Sachs, na jej piękny profil i zwinięte w kok połyskujące rude włosy.

Wzdrygnął się, kiedy nagle zadzwoniła jej komórka.

Sachs odebrała telefon.

– Rhyme… Tak, jesteśmy już blisko. Mów. – Przez chwilę milczała. – Doskonale! Znalazł ich – poinformowała Ducha i Alana Coe i słuchała dalej tego, co miał jej do powiedzenia Rhyme. Duch odniósł wrażenie, że lekko stężała.

– Rozumiem, Rhyme – oznajmiła w końcu i się rozłączyła.

A potem zaczęła trajkotać niczym uczennica o swoim życiu w Brooklynie. Duch natychmiast dostrzegł coś nienaturalnego w jej zachowaniu i nabrał podejrzeń. Podrapała się w zamyśleniu w nogę, lecz on się zorientował, że ten gest był pretekstem, by zbliżyć dłoń do pistoletu. On sam też opuścił rękę i przesunął ją za siebie, aż poczuł pod palcami kolbę zatkniętego za pasek pistoletu.

Kolejny skręt. Sachs sprawdzała przez chwilę numery domów, po czym zatrzymała się przy krawężniku i wskazała niewielki dom z fasadą z brunatnego piaskowca.

– To tutaj – powiedziała.

– Załatwmy to jak najprędzej – mruknął Coe.

– Zaczekaj – rzuciła od niechcenia i odwróciła się do siedzącego z tyłu agenta.

Była bardzo szybka. Zanim szmugler zdążył zacisnąć palce na pistolecie, Sachs obróciła ku niemu swoją broń. Duch mimowolnie zamrugał, sądząc, że do niego strzeli. Lufa pistoletu powędrowała jednak dalej i zatrzymała się na drugim z mężczyzn.

– Nie ruszaj się, Coe. Nawet o milimetr.

– Co to… co to ma znaczyć? – zapytał zszokowany.

– Pamiętasz ten telefon przed chwilą? Lincoln powiedział mi nie tylko, jak dojechać do Changów. Wie o tobie wszystko. Wie, że to ty pracujesz dla Ducha.

Coe przełknął ślinę.

– Oszalałaś?

– Jesteś jego aniołem stróżem. Dlatego strzeliłeś tam przy Canal Street. Próbowałeś go ratować. I przekazywałeś mu informacje.

Duch próbował za wszelką ceną uspokoić oddech.

– Oszalałaś, agentko Sachs.

– Czy miałeś zamiar przedzwonić do Ducha, kiedy dojedziemy do domu Changów? – warknęła. – Czy po prostu samemu ich zabić? I nas przy okazji?

Coe ponownie przełknął ślinę.

– Chcę mówić z adwokatem.

– Będziesz miał na to mnóstwo czasu. Teraz kładź prawą rękę na klamce. Jeśli poruszysz nią choćby o milimetr, oberwiesz kulką w ramię. Lewą ręką, kciukiem i palcem wskazującym wyciągnij broń, kolbą do przodu.

Duch spojrzał w jej twarde jak kamień oczy i przeszedł go zimny dreszcz. Coe wyjął ostrożnie pistolet i podał go jej. Sachs schowała broń do kieszeni, wysiadła i otworzyła drzwiczki z jego strony.

– Wysiadaj – powiedziała i wskazała palcem chodnik. – Twarzą do ziemi.

Duch patrzył, jak Sachs umiejętnie zakłada agentowi kajdanki, chowa broń do kabury, po czym łapie go za kołnierz i pomaga wstać.

– Chcesz, żebym porozmawiał z Changami? – zapytał, odkręcając szybę.

– To nie jest ich dom – odparła. – Mamy do niego jeszcze kilka przecznic. Skłamałam. Musiałam uśpić jego czujność. Wybrałam to miejsce, bo za rogiem jest posterunek policji.

Odprowadziła agenta urzędu imigracyjnego do rogu, gdzie przejęli go trzej umundurowani policjanci. Duch obejrzał się przez ramię i zobaczył stojącą przy krawężniku z zapalonym silnikiem furgonetkę Yusufa.

Po pięciu minutach Sachs pojawiła się z powrotem, wsiadła do autobusu i uruchomiła silnik.

– Przepraszam – powiedziała do Ducha i potrząsnęła głową. – Dobrze się czujesz?

Była teraz bardziej sobą.

– Tak – odparł z uśmiechem Duch. – Znakomicie sobie poradziłaś.

Sachs wyjęła komórkę i wystukała numer.

– W porządku, Rhyme, John i ja jedziemy teraz do Changów. Nie będziemy czekać na siły specjalne. Duch może już być w drodze.

Istotnie, chyba jest już w drodze, pomyślał szmugler.

Sachs skręciła raptem w jednokierunkową uliczkę i zatrzymała się.

– To nasz dom – powiedziała, wskazując stojący kilka posesji dalej dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły.

Wysiedli z autobusu i stanęli na chodniku. Duch obejrzał się przez ramię. Yusuf także zaparkował furgonetkę; w zapadającym zmierzchu widać było w środku jego i drugiego Turka.

Sachs wskazała wykuszowe okno od frontu.

– Wejdziemy tam od tyłu. W przeciwnym razie mogliby nas zobaczyć od ulicy i uciec.

Obeszli najbliższy dom i idąc opłotkami, dotarli na tyły posesji Changów.

– Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów – szepnęła. – Powiedz im, że chcemy pomóc.

Duch próbował sobie wyobrazić, jaka będzie reakcja Sama Changa i jego żony, kiedy zobaczą, kto jest ich policyjnym tłumaczem.

Sachs nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Szybko je otworzyła i przeszli cicho przez małą duszną kuchnię.

Na kuchence gotowała się w garnku woda. Na desce leżała cebula, obok pęczek pietruszki. Sachs przystanęła w drzwiach korytarza, który prowadził do dziennego pokoju, i dała Duchowi znak, by się zatrzymał.

Zobaczył, że Turcy są już w alejce z boku domu. Korzystając z tego, iż Sachs jest odwrócona do niego plecami, dał im znak, żeby podeszli od frontu, po czym sięgnął pod wiatrówkę i wyciągnął pistolet zza paska spodni.

Sachs ruszyła powoli ciemnym korytarzem.

– Zaczekaj tu chwilę, John – szepnęła. Minęło kilka sekund. – Teraz! – zawołała nagle.

– Co? – zapytał zdezorientowany Duch.

Zamiast odpowiedzieć, odwróciła się w jego stronę i podniosła pistolet. Zrobiła to tak szybko, że zobaczył przed oczyma tylko szarą smugę, a potem lufę, która skierowana była prosto w jego pierś.

Okrzyk Sachs nie był skierowany do niego, lecz do sześciorga mężczyzn i kobiet w bojowym rynsztunku sił specjalnych, którzy wpadli do małej kuchni, celując z pistoletów prosto w zszokowanego szmuglera.

– Padnij! Padnij! Policja! Rzuć broń! Na podłogę! – krzyczeli.

Wydarto mu z ręki pistolet, rzucono na podłogę, skuto i przeszukano. Poczuł, jak ktoś ciągnie go za kostkę i odpina kaburę z tokariewem.

– Sprawca zatrzymany! – zawołał jeden z policjantów. – Teren czysty.

– Na dworze mamy dwóch, obaj zatrzymani.

Ujgurowie z ośrodka etnicznego w Queens, pomyślała Sachs.

Chwilę później dołączyli do nich Lon Sellitto i Eddie Deng, zbiegając z piętra, gdzie czekali. Posadzili Ducha na krześle i Deng odczytał mu jego prawa po angielsku oraz na wszelki wypadek w dialektach Putonghua i Minnanhua.

– Co z Changami? – Amelia zwróciła się do Lona.

– W porządku. Są u nich dwie ekipy agentów imigracyjnych.

Elegancko umeblowany dom, w którym się znajdowali, należał do Sellitta i oddalony był mniej więcej o półtora kilometra od miejsca zamieszkania Changów. W tak krótkim czasie nie byli w stanie znaleźć lepszego miejsca na zasadzkę.

– Wrobiłaś mnie – powiedział Duch do Amelii.

– Chyba nam się udało.

Telefonując do niej, gdy jechała do prawdziwego domu Changów w Owls Head, Rhyme ostrzegł Amelię, że jego zdaniem Duch podszywa się pod Johna Sunga. Agenci urzędu imigracyjnego i policjanci byli już w drodze do Changów, żeby ich zatrzymać. Sellitto i Deng zastawili zasadzkę w domu policjanta. Mogli tu ująć Ducha i jego bangshou, nie ryzykując, że ucierpią przy tym niewinni przechodnie.

Słuchając rewelacji Rhyme'a, Sachs musiała zmobilizować wszystkie siły, aby kiwać spokojnie głową, udawać, że Coe pracuje dla Ducha, a przede wszystkim nie dać po sobie poznać, że wie, iż siedzący przy niej człowiek, mężczyzna, którego uważała za swego przyjaciela i lekarza, jest poszukiwanym przez nich od dwóch dni mordercą.

Z dreszczem obrzydzenia wspomniała, jak dotykał ją swoimi dłońmi. Uświadomiła sobie także ze zgrozą, że to ona sama zdradziła mu, gdzie przebywali Wu.

– W jaki sposób twój przyjaciel, ten Lincoln Rhyme, domyślił się, że nie jestem Sungiem? – zapytał nagle Duch.

– Dzięki kamiennej małpie – wyjaśniła. – Znalazłam ślady jakiegoś minerału za paznokciami Sonny'ego Li. To był krzemian magnezu, steatyt, z którego wyrzeźbiono amulet. – Sachs szarpnęła za golf Ducha, odsłaniając widoczny na jego szyi czerwony ślad po zaciągniętym rzemyku. – Jak to się stało? Ściągnął ci go z szyi i rzemyk pękł?

Duch pokiwał powoli głową.

– Zanim go zastrzeliłem, drapał paznokciami ziemię. Myślałem, że błaga o zmiłowanie, ale on tylko podniósł nagle wzrok i uśmiechnął się do mnie.

Sonny Li specjalnie drapał paznokciami miękki kamień, żeby przekazać im wiadomość, iż Sung jest w rzeczywistości Duchem. Rhyme pamiętał dziwne okruchy na palcach Amelii dzień wcześniej. Zdał sobie sprawę, że drobiny minerału mogą pochodzić z amuletu Sunga. Zadzwonił do policjantów, którzy strzegli jego domu, a oni potwierdzili, że można tam wejść od tyłu. Oznaczało to, iż Duch mógł bez ich wiedzy wchodzić i wychodzić z budynku.

Rhyme zapytał ich również, czy w pobliżu nie ma sklepu ogrodniczego – mogła stamtąd pochodzić mierzwa, którą znaleźli – i dowiedział się, że na parterze jest kwiaciarnia. Następnie sprawdził numery telefonów, z których dzwoniono na komórkę Sachs. Pojawił się wśród nich numer aparatu, z którego Duch telefonował do ośrodka ujgurskiego.

Prawdziwy John Sung był doktorem – Duch nim nie był. Ale w Chinach każdy zna się trochę na wschodniej medycynie. Nie trzeba było długich studiów, aby wykryć u Sachs dolegliwość, na którą cierpiała, i dać jej odpowiednie zioła.

– A wasz znajomy z urzędu migracyjnego? – zapytał Duch.

– Coe? Wiedzieliśmy, że nic go z tobą nie wiąże – odparła Sachs. – Ale musiałam udawać, że Coe jest szpiegiem… nie mogłeś się domyślić, żeśmy cię rozpracowali. I nie chcieliśmy, żeby nam przeszkadzał. Gdyby odkrył, kim jesteś, mógłby znowu zacząć strzelać, tak jak to zrobił na Canal Street. Nie chcieliśmy żadnych komplikacji. – Sachs uważnie przyjrzała się Duchowi. – Zabiłeś Sunga, ukryłeś jego ciało, a potem postrzeliłeś się i wypłynąłeś z powrotem na morze. O mało nie utonąłeś.

– Nie miałem wielkiego wyboru. Jerry Tang zostawił mnie na lodzie.

– Jak przemyciłeś broń?

– Wsadziłem do skarpetki w ambulansie. Potem schowałem ją w szpitalu i wróciłem po nią, kiedy uwolnił mnie agent urzędu imigracyjnego.

– Gdzie jest ciało Sunga?

W odpowiedzi Duch się tylko uśmiechnął. Jego spokój rozwścieczał ją. Nagle zabrzęczała jej komórka.

– Tak?

– Przypuszczam, że ktoś zamierza w końcu do mnie zadzwonić i powiedzieć, co się dzieje – wycedził sarkastycznie Rhyme.

– Jesteśmy tu trochę zajęci, Rhyme – odparła. – Złapaliśmy go. Próbowałam z niego wyciągnąć, gdzie jest ciało Sunga, ale…

– Uważasz, że nie możemy się tego sami domyślić? Przecież to oczywiste.

Dla pewnych ludzi może i jest oczywiste, pomyślała.

– W bagażniku hondy – poinformował ją kryminolog.

– Która nadal jest gdzieś na wschodnim skraju Long Island?

– Oczywiście. Duch pojechał, żeby ją ukryć, na wschód. Domyślał się, że nie będziemy szukać w tamtym kierunku.

Stojący obok niej Sellitto wskazał palcem ulicę.

– Muszę odwiedzić pewnych ludzi, Rhyme – powiedziała.

– Odwiedzić pewnych ludzi? Kogo?

– Znajomych – odparła po krótkim zastanowieniu.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Sachs zastała rodzinę stojącą przed zaniedbanym domem nieopodal Parku Owls Head. W powietrzu unosił się ciężki odór ścieków, pochodzący z oczyszczalni, która ocaliła im życie. Ojciec, Sam Chang, stał z opuszczoną głową i skrzyżowanymi na piersi rękoma, słuchając w ponurym milczeniu Azjaty w garniturze – domyśliła się, że to agent urzędu imigracyjnego – który mówił coś do niego i robił notatki.

Obok stała mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, trzymająca za rękę Po-Yee. Mała była urocza – o okrągłej buzi i jedwabistymi lokami przyciętymi krótko po bokach.

Detektyw z Nowojorskiego Wydziału Policji rozpoznał Sellitta i podszedł do niego i do Sachs.

– Rodzina ma się dobrze. Zabieramy ich do ośrodka dla imigrantów w Queens. Biorąc pod uwagę działalność dysydencką Changa, mają duże szanse na przyznanie azylu.

– Złapaliście Ducha? – zapytał ją Sam Chang.

– Tak – odparła. – Jest w areszcie.

– Dziękuję – powiedział z ulgą. – Czy mogę panią o coś prosić? -zapytał po chwili. – Chodzi o tego człowieka, starszego mężczyznę, który zginął w apartamencie Ducha. Mój ojciec musi mieć porządny pogrzeb. To bardzo ważne.

– Kiedy skończy pan załatwiać sprawy z urzędem imigracyjnym, może pan zwrócić się do jakiegoś domu pogrzebowego, żeby zabrali go z kostnicy – odparła.

– Dziękuję.

Pod dom podjechał mały niebieski dodge i wysiadła z niego czarna kobieta w brązowym kostiumie.

– Nazywam się Chiffon Wilson – przedstawiła się agentowi urzędu imigracyjnego i Sachs. – Jestem z opieki społecznej i przyjechałam po dziecko.

Chang spojrzał szybko na swoją żonę.

– Nie może z nimi zostać? – zapytała Amelia.

Wilson potrząsnęła ze współczuciem głową.

– Jest osieroconą obywatelką innego państwa. Musi wracać do Chin.

– To dziewczynka – szepnęła Sachs. – Czy pani wie, co się dzieje z osieroconymi dziewczynkami w Chinach?

– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Wykonuję po prostu swoją pracę. – Wilson dala znak agentowi urzędu imigracyjnego, który powiedział coś po chińsku do Changów. Twarz Mei-Mei znieruchomiała. Po chwili skinęła głową, wsunęła rączkę dziecka do dłoni pracownicy społecznej i zmarszczyła czoło, chcąc przypomnieć sobie właściwe angielskie słowa.

– Wy zadbać, ona mieć bardzo dobra opieka – powiedziała w końcu i odeszła.

Wilson podniosła dziewczynkę, która zerknęła na rude włosy Sachs i wyciągnęła rączkę, chcąc złapać parę kosmyków. Policjantka roześmiała się.

Ting! – rozległ się nagle stanowczy kobiecy glos. Sachs przypomniała sobie, że to słowo znaczy po chińsku „czekaj”. Odwróciła się i spostrzegła wracającą do nich szybkim krokiem Mei-Mei. – Proszę – powiedziała Chinka, podając jej prymitywną zabawkę, wypchanego kotka. – Ona to lubić. Być z tym szczęśliwa.

Dziecko utkwiło oczy w zabawce, a Mei-Mei w dziecku. A zaraz potem Wilson przypięła małą do fotelika w samochodzie i odjechały.

Amelia rozmawiała przez pół godziny z Changami, starając się ustalić, czy nie znają jeszcze jakichś faktów, które pomogłyby w sporządzeniu aktu oskarżenia przeciwko Duchowi. A potem dały o sobie znać trudy ostatnich dwóch dni i uznała, że czas już wracać do domu.

Mimo że Kwan Ang znajdował się w areszcie, Lincoln Rhyme i Amelia Sachs spędzili cały ranek, analizując informacje, które nie przestawały napływać w związku ze sprawą „Wyzionąć Ducha”.

Na podstawie analizy chemicznych markerów FBI ustaliło, że użyty do zatopienia statku ładunek wybuchowy C4 dostarczony został najprawdopodobniej przez północnokoreańskiego handlarza bronią.

Nurkowie z „Evan Brigant” wydobyli z wraku „Fuzhou Dragona” ciała załogi i innych imigrantów, a także resztę pieniędzy – około stu dwudziestu tysięcy dolarów. Ustalono również, że Ling Shui-bian, człowiek, który zapłacił Duchowi i napisał do niego list odnaleziony przez Amelię, posiada stały adres w Fuzhou. Rhyme przesłał go e-mailem do tamtejszego urzędu bezpieczeństwa publicznego.

Rozległo się ciche brzęczenie i komputer Rhyme'a wyświetlił listę nowych wiadomości. Kryminolog przeczytał jedną z nich.

– Aha. Miałem rację – mruknął, po czym poinformował Sachs, że ciało Johna Sunga odnaleziono w bagażniku skradzionej przez Ducha hondy. Zgodnie z przewidywaniami Rhyme'a, samochód został zatopiony w stawie zaledwie czterdzieści metrów od Easton Beach.

Zainteresowała go również następna wiadomość. Przysłał ją Mel Cooper, który urzędował z powrotem w swoim gabinecie w siedzibie nowojorskiej policji.

Lincolnie,

Zbadaliśmy dynamit i okazało się, że jest fałszywy. Dellrayowi w ogóle nic nie groziło. Sprawca dał dupy i użył imitacji. Może warto się nad tym zastanowić.

Rhyme roześmiał się. Jakiś handlarz wystawił do wiatru napastnika, sprzedając mu fałszywy materiał wybuchowy.

Chwilę później zabrzęczał dzwonek do drzwi i do pokoju wparowali Sellitto i Dellray.

– Cześć, Linc – mruknął agent FBI. Po jego minie widać było, że nie przynosi dobrych wiadomości. Amelia Sachs i Rhyme wymienili zaniepokojone spojrzenia. – Duch nie podlega już naszej jurysdykcji – stwierdził z westchnieniem Sellitto. – Wysyłają go z powrotem do Chin. Tamtejsze grube szychy chcą… pozwól, że zacytuję: „przesłuchać go w związku z nieprawidłowościami w handlu zagranicznym”.

Rhyme osłupiał.

– Przecież już po miesiącu wznowi działalność. Nie możesz nic zrobić, Fred?

Agent FBI potrząsnął głową.

– Decyzję podjęto w Departamencie Stanu w Waszyngtonie. Nie mam tam dojścia.

Rhyme przypomniał sobie milczącego mężczyznę w granatowym garniturze: Webleya ze Stanu.

– Niech to diabli – zaklęła Sachs. – On wiedział. Duch wiedział, że mu nic nie grozi. Podczas aresztowania był zaskoczony, ale właściwie niespecjalnie się tym przejął.

– Nie można do tego dopuścić – rzekł twardo Rhyme, myśląc o ludziach, którzy zginęli na „Fuzhou Dragonie”. Myśląc o Sonnym Li.

– Cóż, to się dzieje właśnie w tej chwili – powiedział, rozkładając ręce Dellray. – Duch wylatuje dziś po południu. I nie możemy na to nic poradzić.

– Były między nami różnice zdań, Alan – zagadnął Rhyme.

– Chyba tak – odparł ostrożnie agent urzędu imigracyjnego. Siedzieli w sypialni Rhyme'a. To miała być absolutnie prywatna rozmowa.

– Słyszałeś o zwolnieniu Ducha?

– Oczywiście, że słyszałem – mruknął gniewnie Coe.

– Powiedz mi, dlaczego tak się zaangażowałeś w tę sprawę?

– On zabił moją informatorkę, Julię. Byliśmy kochankami – przyznał po krótkim wahaniu Coe. Widać było, że niełatwo mu o tym mówić. – Zginęła przeze mnie – dodał. – Powinniśmy byli bardziej uważać. Pojawiliśmy się razem publicznie i chyba nas rozpoznano. Nigdy nie kazałem jej robić naprawdę niebezpiecznych rzeczy. Nigdy nie nosiła mikrofonu, nigdy nie włamywała się do gabinetów. Ale powinniśmy znać go lepiej. – W oczach agenta pojawiły się łzy. – Osierociła dwie córeczki.

– Tym właśnie się zajmowałeś za granicą, kiedy wziąłeś urlop?

Agent pokiwał głową.

– Szukałem Julii. Ale potem dałem sobie z tym spokój i spędziłem trochę czasu, starając się umieścić dzieci w katolickim sierocińcu. – Coe otarł oczy. – Dlatego właśnie tak się uwziąłem na bezpaństwowców. Dopóki ludzie gotowi są zapłacić pięćdziesiąt tysięcy dolców za nielegalną podróż do Ameryki, dopóty będziemy mieli szmuglerów takich jak Duch: zabijających każdego, kto wejdzie im w drogę.

Rhyme podjechał do niego bliżej.

– Jak bardzo chciałbyś go tutaj zatrzymać? – szepnął.

– Ducha? Niczego nie pragnę tak mocno.

– Co byłbyś gotów zaryzykować, żeby to zrobić?

– Wszystko – odparł bez chwili wahania agent.

– Mogą być problemy – oznajmił mężczyzna po drugiej stronie linii.

– Problemy? Mów, o co chodzi – zażądał Harold Peabody, siedzący w środkowym rzędzie dużego mikrobusu urzędu imigracyjnego, którym jechali na lotnisko Kennedy'ego.

Siedzący obok milczący facet w granatowym garniturze – Webley z Departamentu Stanu, który od chwili gdy przyleciał z Waszyngtonu po zatonięciu „Fuzhou Dragona”, zamienił życie Peabody'ego w piekło – poruszył się niespokojnie, słysząc te słowa.

– Zniknął Alan Coe. Zgodnie z twoją radą mieliśmy go na oku, obawiając się, czy nie spróbuje zrobić krzywdy zatrzymanemu – powiedział rozmówca Peabody'ego, zastępca agenta specjalnego z biura FBI na Manhattanie. – Dostaliśmy informację, że rozmawiał z Rhyme'em. Potem zapadł się pod ziemię.

Duch siedział za Peabodym i Webleyem, pilnowany z obu stron przez uzbrojonych agentów urzędu. Najwyraźniej nie zaniepokoiła go wzmianka o problemach.

– Róbcie swoje – powiedział Peabody do telefonu.

– Rhyme'a też nie możemy znaleźć.

– Jest na wózku inwalidzkim, do diaska. Tak trudno go upilnować?

– Nie było nakazu prowadzenia obserwacji – przypomniał chłodno zastępca agenta specjalnego. – Musieliśmy postępować… dyskretnie.

– Jaka jest wasza ocena sytuacji? – zapytał Peabody.

– Rhyme jest najlepszym kryminologiem w kraju. Mamy przeczucie, że on i Coe planują odbić Ducha.

– Co mówi Dellray?

– W tym momencie jest w terenie. Nie odpowiada na telefony. Jeśli Coe ma zamiar wykonać jakiś ruch, musi to zrobić na lotnisku. Każ twoim ludziom go wypatrywać.

– Nie wydaje mi się, żeby do tego doszło.

– Dziękuję za opinię, Haroldzie. Ale to Rhyme przyskrzynił Ducha. Nie ty – powiedział agent i rozłączył się.

Krępujące przeguby kajdanki wydawały się lekkie jak jedwab. Zostaną zdjęte, gdy tylko znajdzie się na pokładzie samolotu, który miał go wywieźć ze Wspaniałego Kraju do domu, i ponieważ dobrze o tym wiedział, metalowe obręcze właściwie jakby już nie istniały.

Towarzyszyła mu dziwna świta: dwaj uzbrojeni agenci i dwaj ludzie, którzy dowodzili operacją: Peabody z urzędu imigracyjnego oraz facet z Departamentu Stanu. W korytarzu Northwest Airlines na lotnisku Kennedy'ego dołączyli do nich dwaj ochroniarze z Zarządu Portu.

Przed sobą Duch widział stanowisko odprawy. A za oknem kadłub boeinga 747, którym miał wkrótce polecieć na Zachód. Wracał do domu. Był wolny. Był…

Nagle wyrosła przed nim jakaś postać. Strażnicy szarpnęli go na bok, w ich rękach pojawiła się broń. Z wrażenia zabrakło mu tchu; myślał, że zaraz umrze.

Ale napastnik zatrzymał się w miejscu. I Duch zaczął się śmiać.

– Cześć, Sachs.

Zorientował się, że nie jest sama. Stał za nią wysoki czarny mężczyzna. Był tam również gruby gliniarz, który aresztował go w Brooklynie, a także kilku nowojorskich policjantów. Ale osobą, która przykuła jego uwagę, był przystojny ciemnowłosy mężczyzna mniej więcej w jego wieku, siedzący na skomplikowanym jasnoczerwonym wózku inwalidzkim, do którego przymocowano paskami jego ręce i nogi.

To musiał być oczywiście Lincoln Rhyme. Duch przyjrzał się temu dziwnemu mężczyźnie, który odkrył jakimś cudem położenie „Fuzhou Dragona”, który odnalazł Wu i Changów i który zdołał go w końcu ująć. Udało mu się coś, czego nie dokonał dotąd żaden gliniarz na świecie.

Harold Peabody dał znak strażnikom, żeby się cofnęli i schowali broń.

– Co to za cyrk, Rhyme? – zapytał, marszcząc brwi.

Ale kryminolog zignorował go i nadal przyglądał się uważnie szmuglerowi. Duch poczuł się nieswojo, jednak opanował to uczucie.

– Kim pan właściwie jest? – rzucił wyzywająco w stronę Rhyme'a.

– Ja? – odparł kaleka. – Jestem jednym z dziesięciu piekielnych sędziów.

Duch roześmiał się.

– I przyszedł mnie pan pożegnać?

– Nie.

– No, to czego chcesz? – zapytał ostrożnie Peabody.

– On nie wsiądzie do tego samolotu – oświadczył twardo Rhyme.

– Owszem, wsiądzie – odparł Webley, wyciągając z kieszeni bilet Ducha i ruszając szybkim krokiem do stanowiska odprawy.

– Jeśli zrobi pan krok dalej w stronę tego samolotu – oznajmił gruby policjant – ci funkcjonariusze mają rozkaz pana aresztować.

– Mnie? – zdumiał się gniewnie Webley.

Peabody ostro się roześmiał i spojrzał na czarnego agenta.

– Powinieneś chyba wysłuchać obecnego tu mojego przyjaciela, Haroldzie – powiedział Dellray.

– Pięć minut – warknął Peabody.

Na twarzy Lincolna Rhyme'a pojawił się wyraz ubolewania.

– Och, obawiam się, że to może zająć trochę więcej czasu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Duch, o wiele niższy, niż spodziewał się Lincoln Rhyme, stał skuty kajdankami i otoczony przez stróżów prawa i porządku. Owszem, nieco zmieszany, lecz w dalszym ciągu panujący nad emocjami. Kryminolog natychmiast zrozumiał, jak to się stało, że Sachs dała mu się omotać: oczy Ducha były oczyma uzdrowiciela, lekarza, przewodnika duchowego. Jednak przyjrzawszy mu się lepiej, Rhyme dostrzegł na dnie tego łagodnego spojrzenia świadectwo bezwględności i niepohamowanej pychy.

– No dobrze, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał kumpel Peabody'ego, „Webley ze Stanu”, jak określał go teraz w myśli Rhyme.

– Wiecie, do czego dochodzi czasami w naszej pracy, panowie? – zapytał kryminolog. – Mam na myśli pracę oficera dochodzeniowego. – Webley ze Stanu chciał coś powiedzieć, lecz Peabody uciszył go gestem dłoni. – Czasami tracimy z oczu szerszy obraz. Przyznaję, że ja tracę ten obraz częściej niż, powiedzmy, obecna tutaj Sachs. Mam w zwyczaju studiować każdy dowód rzeczowy i umieszczać go tam, gdzie jest jego miejsce. – Rhyme uśmiechnął się do Ducha. – Tak jakbym kładł kamyk na planszy wei-chi.

Przez głośniki podano komunikat, że zaczyna się odprawa pasażerów odlatujących liniami Northwest Airlines do Pekinu, z między lądowaniem w Los Angeles.

– Złożyliśmy całkiem zgrabnie naszą układankę – stwierdził Rhyme, wskazując głową Ducha. – W końcu został złapany. Mamy wystarczająco wiele dowodów, żeby go osądzić i skazać na śmierć. A oto, co się dzieje? Ptaszek wyfruwa na wolność.

– On wcale nie wychodzi na wolność – zaprzeczył Peabody. – Wraca do Chin, gdzie zostanie postawiony przed sądem.

– Zostaje wypuszczony z państwa, na terenie którego popełnił szereg poważnych przestępstw – poprawił go ostro Rhyme. – Szerszy obraz… Pomyślmy o tym. Jest wtorek, tuż przed świtem, na pokładzie frachtowca „Fuzhou Dragon”. Jesteście Duchem, poszukiwanym przestępcą… poszukiwanym za zbrodnie karane śmiercią… a straż przybrzeżna przejmie za pół godziny wasz przewożący imigrantów statek. Co byście zrobili?

Peabody westchnął. Webley ze Stanu mruknął coś pod nosem.

– Ja na przykład wziąłbym pieniądze, kazał kapitanowi zawrócić na pełne morze i uciekł na jednym z pontonów. Straż przybrzeżna i urząd imigracyjny zajęliby się oczywiście załogą i imigrantami, a ja zdążyłbym pokonać połowę drogi do Chin, zanim ktoś by się zorientował, że zniknąłem. Ale co zrobił Duch? – zapytał Rhyme i zerknął na Amelię Sachs.

– Duch zamknął imigrantów w ładowni – odpowiedziała – zatopił statek, a następnie ścigał rozbitków. Ryzykując przy tym, że sam zostanie złapany albo zginie.

– To byli świadkowie – oświadczył Peabody. – Musiał ich zabić.

– Ale po co? To jest pytanie, którego nikt nie chce zadać. O co mu chodziło? Pasażerowie mogliby co najwyżej zeznać, że zajmował się przemytem ludzi. Już wcześniej wydano przecież przeciw niemu tuzin nakazów aresztowania za to samo przestępstwo. Nie miało sensu zadawać sobie tyle trudu i mordować ich tylko dlatego, że byli świadkami. – Rhyme odczekał kilka sekund, by spotęgować efekt. – Ale zabicie ich jest jak najbardziej sensowne, jeśli pasażerowie od początku mieli stać się jego ofiarami.

Rhyme spostrzegł dwie zupełnie odmienne reakcje na to, co powiedział. Na twarzy Peabody'ego malowały się zaskoczenie i konsternacja. Za to Webley ze Stanu nie był wcale zdziwiony. Świetnie wiedział, do czego zmierza kryminolog.

– Ofiary – podjął Rhyme. – To kluczowe słowo. Sachs znalazła pewien list, gdy poszła popływać przy wraku „Fuzhou Dragona”.

Duch, który do tej pory nie spuszczał wzroku z Amelii, odwrócił się powoli w stronę Rhyme'a.

– Treść listu można streścić następująco: oto twoje pieniądze i lista ofiar, które zabierasz do Ameryki… Czy mamy już przed oczyma szerszy obraz, panowie? W liście nie ma mowy o „pasażerach”, „imigrantach” czy o „prosiakach”. I szerszy obraz staje się o wiele wyraźniejszy, kiedy przyjrzymy się, kim były te ofiary: wszystko to chińscy dysydenci i członkowie ich rodzin. Duch nie jest wyłącznie szmuglerem. Jest także profesjonalnym zabójcą. Wynajęto go, żeby ich zamordował.

– Ten człowiek oszalał – syknął Duch. – Chcę wejść na pokład samolotu.

– Od początku miał zamiar zatopić „Fuzhou Dragona” – podjął, ignorując go, Rhyme. – Ale kilka rzeczy poszło nie po jego myśli. Zlokalizowaliśmy frachtowiec i wysłaliśmy tam straż przybrzeżną. Musiał więc działać szybciej, niż to zaplanował. Kilku imigrantów uciekło. Poza tym ładunek wybuchowy okazał się zbyt silny i statek zatonął, nim Duch zdołał zabrać broń i pieniądze oraz odszukać swojego bangshou.

– To absurd – parsknął Webley ze Stanu. – Pekin nie wynajmowałby nikogo, żeby zabijał dysydentów. To nie są lata sześćdziesiąte.

– Pekin by tego nie zrobił – odparł Rhyme – i chyba pan dobrze o tym wie, panie Webley. Udało nam się odkryć, kto przekazał Duchowi instrukcje i pieniądze. Facet nazywa się Ling Shui-bian.

Duch spojrzał z desperacją na stanowisko odprawy.

– Wysłałem do policji w Fuzhou e-maila z nazwiskiem i adresem Linga – podjął Rhyme. – W odpowiedzi napisali, że pod wskazanym adresem mieści się budynek rządowy. Ling jest zastępcą gubernatora odpowiedzialnym za rozwój handlu.

– Co to znaczy? – zapytał Peabody.

– Że to skorumpowany partyjny bonza – warknął Rhyme. – On i jego ludzie dostają milionowe łapówki od wszystkich firm działających na południowo-wschodnim wybrzeżu Chin. Jest prawdopodobnie w zmowie z gubernatorem, ale nie mam na to dowodów.

– Niemożliwe – mruknął Webley, ale uczynił to ze znacznie mniejszym przekonaniem.

– Bynajmniej – odparł Rhyme. – Sonny Li opowiedział mi coś niecoś na temat prowincji Fujian. Zawsze była bardziej niezależna, niż tego chciał rząd centralny. I są tam najaktywniejsi dysydenci. Pekin niejednokrotnie groził, że pognębi prowincję, znacjonalizuje z powrotem firmy, postawi u władzy swoich ludzi. Gdyby tak się stało, Ling i jego koleżkowie straciliby źródło dochodów. Co zatem zrobić, żeby Pekin był zadowolony? Zlikwidować najbardziej hałaśliwych. I czyż może być na to lepszy sposób, niż wynająć szmuglera?

– Najprawdopodobniej nikt by się nie dowiedział, że zginęli – wtrąciła Sachs. – Dołączyliby do listy innych zaginionych statków.

– Wysyła pan Ducha z powrotem, żeby zadowolić Linga i jego ludzi – powiedział Rhyme do Webleya. – Żeby mogli dalej prowadzić swoje interesy. Stany Zjednoczone nigdzie na świecie nie inwestują tak intensywnie jak w południowo-wschodnich Chinach.

– To śmieszne – odezwał się Duch. – Gdzie są dowody?

– Dowody? Przede wszystkim mamy list od Linga. Ale jeśli chcesz więcej… Pamiętasz, Haroldzie, sam mówiłeś, że w ciągu kilku ostatnich lat zaginęło wielu przemycanych przez Ducha imigrantów. Ofiary były w większości dysydentami z Fujian.

– To nieprawda – zaprzeczył szybko Duch.

– No i są pieniądze – mówił dalej Rhyme. – Opłata za przejazd. Pluskając się w Atlantyku, Sachs odnalazła sto dwadzieścia tysięcy amerykańskich dolarów i stare juany warte może dwadzieścia tysięcy. Zaprosiłem do siebie przyjaciela z urzędu imigracyjnego, żeby razem ze mną przyjrzał się pewnym dowodom…

– Kogo? – przerwał mu ostro Peabody. – Alana Coe?

– Przyjaciela. Określmy go w ten sposób.

Przyjacielem istotnie był Alan Coe, który wykradł tajne akta urzędu, co miało go prawdopodobnie kosztować utratę posady, a może nawet wyrok sądowy. To było owo ryzyko, o którym Rhyme wspominał wcześniej.

– Pierwszą rzeczą, która wzbudziła jego podejrzenia, były pieniądze. Powiedział mi, że zawierając umowę ze szmuglerem, imigranci nie mogą dawać zaliczki w dolarach, ponieważ w Chinach nie ma zbyt dużo tej waluty… w każdym razie w ilości wystarczającej, żeby opłacić tranzyt do Stanów. Zawsze płacą juanami. Wioząc dwudziestu pięciu imigrantów, Duch powinien mieć co najmniej pół miliona juanów… tyle powinni mu zapłacić z góry. Więc dlaczego na pokładzie było tak mało chińskich pieniędzy? Ponieważ Duch pobierał od nich niskie kwoty, chcąc, aby wszyscy dysydenci z listy wybrali się w podróż. Jego głównym dochodem była opłata za ich zabicie. Sto dwadzieścia tysięcy? To była zaliczka od Linga. Sprawdziłem numery seryjne. Według Rezerwy Federalnej, ostatnio widziano tę gotówkę, kiedy wpłynęła do Banku Południowych Chin w Singapurze. Z którego usług korzysta regularnie zarząd prowincji Fujian.

Peabody najwyraźniej się wahał. Ale urzędnik Departamentu Stanu pozostał nieugięty.

– On wsiada do tego samolotu – oświadczył – i nic tego nie zmieni.

Rhyme przechylił głowę i zmrużył oczy.

– Ile jeszcze powinniśmy przedstawić im dowodów, Sachs? – zapytał.

– Może coś na temat C-cztery?

– No właśnie. Ładunek wybuchowy użyty do zatopienia statku. FBI ustaliło, że pochodzi od północnokoreańskiego handlarza, który regularnie zaopatruje… zgadnijcie kogo? Bazy chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w prowincji Fujian. To władze wyposażyły Ducha w C-cztery. Jest jeszcze komórka, którą Sachs odnalazła na plaży. To wydawany przez władze telefon satelitarny.

– Ciężarówki, Rhyme – podpowiedziała Amelia Sachs.

Kryminolog kiwnął głową.

– Przyglądałem się naszej tablicy z dowodami i zdałem sobie sprawę, że czegoś tam brakuje. Gdzie są ciężarówki dla imigrantów? Mój przyjaciel z urzędu imigracyjnego powiedział, że kontrakt między szmuglerem i imigrantem obejmuje również transport lądowy. Ale nie było tam żadnych ciężarówek. Dlaczego? Ponieważ Duch wiedział, że imigranci nigdy nie dotrą do brzegu żywi.

Długa kolejka oczekujących na lot pasażerów coraz bardziej się kurczyła.

Webley ze Stanu pochylił się do Rhyme'a.

– Te sprawy pana przerastają, mój panie – szepnął ze złością. – Nie wie pan, co pan robi.

Rhyme spojrzał na niego z udawaną skruchą.

– Racja, o niczym nie mam pojęcia. Jestem tylko prostym naukowcem. Moja wiedza jest żałośnie ograniczona. Do takich rzeczy jak, powiedzmy, fałszywy dynamit.

– Tu właśnie ja wkraczam na scenę – oświadczył złowieszczo Dellray.

Peabody odchrząknął.

– O czym wy mówicie?

– Podłożona w samochodzie Freda bomba to nie był dynamit, ale trociny zmieszane z żywicą. Przyjaciel z urzędu imigracyjnego powiedział mi, że ich urząd ma fałszywe materiały wybuchowe, z których korzysta przy szkoleniu rekrutów. Laski znalezione w samochodzie Freda nie różnią się od atrap używanych w ośrodku szkoleniowym urzędu na Manhattanie. A numery seryjne na detonatorze są takie same jak na detonatorach, które urząd skonfiskował w zeszłym roku osobom narodowości rosyjskiej. – Rhyme obserwował z zadowoleniem błysk przerażenia w oczach Peabody'ego. – Odnoszę wrażenie, że na jakiś czas chcieliście wyłączyć Freda z tej sprawy.

– A niby dlaczego?

– Ponieważ robiłem za dużo hałasu – przejął pałeczkę Dellray. – Chciałem sprowadzić siły specjalne, które zwinęłyby Ducha bez dłuższych ceregieli. Do diabła, myślę, że właśnie dlatego przydzielono mnie w ogóle do tej sprawy. Nie miałem zielonego pojęcia o przemycie ludzi. I kiedy postarałem się, żeby sprawę przejął ekspert… Dan Wong… zanim się połapałem, facet już siedział w samolocie lecącym na zachód.

– Fred musiał odejść – podsumował Rhyme – żebyście mogli złapać Ducha żywego i wydalić go bezpiecznie z kraju w ramach umowy zawartej między Lingiem Shui-bianem i Departamentem Stanu.

– Nic nie wiedziałem o zabijaniu dysydentów – wypalił Peabody. – Nigdy mi o tym nie powiedziano. Przysięgam!

– Haroldzie… – mruknął groźnie Webley ze Stanu. – Niech pan posłucha – zwrócił się rozsądnym tonem do Rhyme'a. – Jeżeli… powiadam, jeżeli… cokolwiek z tego jest prawdą, musi pan sobie zdawać sprawę, że nie chodzi tu tylko o jedną osobę. Duch został zdemaskowany. Nikt już nigdy nie wynajmie go jako szmuglera. Ale – ciągnął dalej gładko dyplomata – jeśli odeślemy go z powrotem, Chińczycy będą zadowoleni. I w miarę poszerzania się naszych wpływów, prawa ludzkie będą tam w coraz większym stopniu respektowane. Czasami musimy podejmować trudne decyzje.

Rhyme pokiwał głową.

– Innymi słowy, chce pan powiedzieć, że są to w gruncie rzeczy sprawy, którymi powinni się zajmować politycy i dyplomaci.

Webley ze Stanu uśmiechnął się, widząc, że Rhyme pojął w końcu tę prostą prawdę.

– Ale widzi pan – wyjaśnił kryminolog – dyplomacja jest skomplikowana, podobnie zresztą jak polityka. Natomiast zbrodnia jest prosta. Więc oto jak brzmi moja propozycja: albo przekażecie Ducha, byśmy mogli go skazać w tym kraju, albo poinformujemy opinię publiczną, że uwalniacie sprawcę kilku morderstw, kierując się racjami politycznymi i gospodarczymi. I że w związku z tą sprawą dopuściliście się napaści na agenta FBI. Wybór należy do was – dodał lekkim tonem.

– Niech pan nam nie grozi. Jest pan zwykłym gliniarzem – warknął Webley ze Stanu.

Pracownik linii lotniczych po raz ostatni wezwał do wejścia na pokład samolotu. Duch dopiero teraz odczuł strach. Na jego czole pojawiły się kropelki potu.

– Haroldzie? – zapytał Rhyme.

– Przykro mi – oznajmił zgnębiony Peabody. – Naprawdę nie mogę nic zrobić.

Rhyme lekko się uśmiechnął.

– O to mi tylko chodziło. O decyzję. Podjąłeś ją. Znakomicie. Czy możesz mu pokazać, co wysmażyliśmy, Thom? – odezwał się po chwili.

Jego asystent wyjął z kieszeni kopertę i wręczył Webleyowi ze Stanu. Ten otworzył ją. W środku była dość długa notatka, którą Rhyme przesyłał na ręce Petera Hoddinsa, reportera działu międzynarodowego „New York Timesa”, opisująca ze szczegółami to, co opowiedział właśnie Peabody'emu i Webleyowi.

Webley ze Stanu i Peabody wymienili między sobą spojrzenia, a potem przeszli w róg pustej już teraz poczekalni i obaj zaczęli gdzieś dzwonić.

Po pewnym czasie obie rozmowy dobiegły końca i chwilę później Rhyme otrzymał odpowiedź. Webley ze Stanu odwrócił się bez słowa i pomaszerował korytarzem do hali odlotów.

– Zaczekaj! – zawołał Duch. – Zawarliśmy przecież umowę! Mieliśmy umowę!

Webley nawet się nie obejrzał. Podarł notatkę Rhyme'a i nie zwalniając kroku, wyrzucił strzępy do pojemnika na śmieci.

Sellitto poinformował pracownika lotniska, że może zakończyć odprawę. Pan Kwan nie wejdzie na pokład samolotu.

Umundurowani policjanci zajęli się szmuglerem.

– Przysięgam, że nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi – tłumaczył się nerwowo Harold Peabody. – Powiedzieli mi, że…

Ale Rhyme poczuł się zmęczony. Bez słowa dotknął lekko palcem panelu sterującego i jego wózek potoczył się wzdłuż korytarza.

Kilka dni później Duch został postawiony w stan oskarżenia, a jego prośba o zwolnienie za kaucją odrzucona. Lista zarzutów była długa: federalne i stanowe oskarżenia o morderstwo, o przemyt ludzi oraz posiadanie broni palnej bez pozwolenia. Uwolniony od zarzutu przemytu ludzi, kapitan Sen miał zeznawać na jego procesie; potem czekała go deportacja do Chin.

Rhyme i Amelia Sachs byli sami w sypialni kryminologa. Policjantka przeglądała się w wysokim lustrze. Za godzinę miała się stawić na rozprawie.

– Świetnie wyglądasz – rzekł z uznaniem Rhyme.

Sachs włożyła świeżo uprasowany niebieski kostium, bluzkę i granatowe szpilki, w których mierzyła ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Rude włosy spięła na czubku głowy.

Zadzwonił telefon.

– Polecenie, odebrać telefon – rzucił do mikrofonu Rhyme.

– Lincoln? – odezwał się w głośniku kobiecy głos.

– Witam, doktor Weaver – pozdrowił w odpowiedzi swoją neurochirurg.

Sachs usiadła na skraju jego łóżka marki Flexicair.

– Odebrałam pański telefon – powiedziała lekarka. – Wszystko w porządku?

– Jak najbardziej.

– Chciałabym, żeby zgłosił się pan do mnie jutro na ostatnie badanie przed zabiegiem.

Rhyme popatrzył Amelii prosto w oczy.

– Postanowiłem nie poddawać się tej operacji. -Postanowił pan…

– Wycofuję się. Może pani zatrzymać kaucję – zażartował.

W słuchawce zapadła na chwilę cisza.

– Żadnemu mojemu pacjentowi nie zależało na tym tak bardzo jak panu.

– Zależało mi na tym, to prawda. Ale zmieniłem zdanie.

– Cały czas powtarzałam, że ryzyko jest duże. Czy to dlatego?

Rhyme spojrzał na Amelię.

– W gruncie rzeczy nie sądzę, żebym na tym wiele skorzystał – powiedział w końcu.

– Moim zdaniem, to trafny wybór, Lincolnie. Mądry wybór – przyznała neurochirurg. – W leczeniu urazów rdzenia kręgowego dokonuje się stały postęp. Za jakiś czas możemy pomyśleć o nowych możliwościach. Albo po prostu niech pan zadzwoni, żeby pogadać.

– Oczywiście. Chętnie z panią porozmawiam.

– Ja też. Do widzenia, Lincolnie.

– Do widzenia, pani doktor. Polecenie, rozłącz.

W sypialni zapadła cisza.

– Jesteś pewien? – zapytała nieco oszołomiona Amelia.

„Los zrobił cię takim, jakim jesteś, Loaban. Może jesteś lepszym detektywem dlatego, że to się stało. Teraz twoje życie jest zrównoważone”.

– Jestem pewien – odparł, a ona uścisnęła jego rękę.

– Ty też jesteś pewna, że chcesz to zrobić, Sachs? – zapytał, wskazując leżące na stoliku akta, wśród których była fotografia Po-Yee oraz kilka oświadczeń i urzędowych dokumentów. Leżący na samej górze opatrzony był nagłówkiem „Podanie o adopcję”.

Amelia spojrzała na Rhyme'a i poznał po jej oczach, że ona także nie ma wątpliwości, iż podjęła trafną decyzję.

Siedząc W pokoju sędzi, Amelia Sachs uśmiechnęła się do Po-Yee, Drogocennego Dziecka, które bawiło się wypchanym kotkiem.

– To raczej nieortodoksyjne podejście do adopcji, pani Sachs. Ale chyba pani zdaje sobie z tego sprawę – oświadczyła korpulentna sędzia Margaret Benson-Wailes z sądu rodzinnego na Manhattanie.

– Tak jest, Wysoki Sądzie.

– Niech mi pani powie, jakim cudem taka chuda dziewczyna jak pani ma tyle do powiedzenia w tym mieście?

Amelia Sachs miała najwyraźniej dobre guanxi. Popierali ją Fred Dellray, Lon Sellitto i Alan Coe, który nie tylko nie został wylany z roboty, lecz obejmował w Urzędzie do spraw Imigracji i Naturalizacji stanowisko po odchodzącym na wcześniejszą emeryturę Haroldzie Peabodym. W ciągu kilku dni udało się przezwyciężyć większość przeszkód, którymi najeżona jest normalnie procedura adopcyjna.

– Rozumie pani – kontynuowała sędzia – że najważniejsze jest w tym przypadku dobro dziecka, i gdybym nie była przekonana, iż ta decyzja leży w jego najlepszym interesie, nigdy nie podpisałabym tych papierów.

– Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej, Wysoki Sądzie.

– Oto, co zamierzam zrobić. Przyznam na okres trzech miesięcy prawo do opieki, która będzie podlegała nadzorowi. Jeśli w ciągu tych trzech miesięcy nie wystąpią żadne problemy, zgodzę się na pełną adopcję z normalnym w takich przypadkach okresem próbnym. Jak się to pani podoba?

– Bardzo, Wysoki Sądzie.

Sędzia przyjrzała się uważnie twarzy Amelii Sachs, a potem wcisnęła przycisk interkomu.

– Przyślijcie tu powodów.

Drzwi pokoju sędziowskiego otworzyły się i do środka weszli ostrożnie Sam i Mei-Mei Changowie. Towarzyszył im ich adwokat, Chińczyk. Mei-Mei otworzyła szerzej oczy na widok dziecka. Amelia Sachs podprowadziła do niej małą dziewczynkę, Chinka porwała ją w ramiona i przytuliła mocno.

– W tym kraju proces adopcji jest na ogół skomplikowany i żmudny – oświadczyła sędzia. – Jest prawie niemożliwe, aby prawo do opieki uzyskała para o nieustalonym statusie imigracyjnym.

Adwokat przetłumaczył jej słowa. Mei-Mei kiwnęła głową.

– Tym niemniej mamy tutaj do czynienia z niezwykłymi okolicznościami. Poinformowano nas, że staracie się państwo o azyl i że z powodu prowadzonej przez pana w Chinach działalności dysydenckiej, zostanie on wam prawdopodobnie przyznany. To utwierdza mnie w przekonaniu, iż jesteście w stanie wnieść trochę stabilności w życie tego dziecka. Podobnie jak fakt, że zarówno pan, jak i pana syn jesteście zatrudnieni.

Sędzia powtórzyła następnie Changom to, co powiedziała wcześniej Sachs na temat adopcji i okresu próbnego. Adwokat przetłumaczył jej słowa.

Mei-Mei zaczęła cicho płakać. Sam Chang uściskał ją. A potem Mei-Mei podeszła do Amelii Sachs i też ją uściskała.

Xiexie, dziękuję, dziękuję – wyszeptała.

Sędzia podpisała leżący przed nią dokument.

– Możecie państwo zabrać dziecko ze sobą – oznajmiła.

Sam Chang zaprowadził swoją rodzinę, teraz oficjalnie powiększoną o jedną osobę, na parking nieopodal licowanego czarnym kamieniem gmachu sądu rodzinnego. To była jego druga tego dnia wizyta w sądzie. Wcześniej złożył zeznania w trakcie wstępnego przesłuchania rodziny Wu. Ich adwokat był ostrożnym optymistą co do szans, jakie mieli na pozostanie w Stanach Zjednoczonych.

Mei-Mei i dzieci ruszyli w stronę furgonetki, lecz Chang pozostał przy policjantce.

– Wszystko, co dla nas zrobiliście, pani i pan Rhyme… nie wiem po prostu, jak dziękować – powiedział powoli do Amelii.

– Rozumiem – odparła zdławionym głosem. Zdała sobie sprawę, że chociaż docenia jego podziękowania, coś w niej wzdraga się przed ich przyjęciem. Wsiadła do samochodu, zapaliła silnik i po chwili już jej nie było.

Amelia Sachs weszła szybkim krokiem do salonu.

– I co? – zapytał kryminolog, podjeżdżając do niej wózkiem.

– Umowa została zawarta.

– Posłuchaj, Sachs. Sama też mogłabyś zaadoptować dziecko, gdybyś chciała – powiedział. – To znaczy, my moglibyśmy to zrobić.

– Wiesz, parę dni temu podziurawiłam ołowiem oprycha w Chinatown – odrzekła po krótkiej chwili. – Następnie nurkowałam trzydzieści metrów pod wodą, a potem trzymałam na muszce aresztowanego. Nie mogę tego nie robić, Rhyme – stwierdziła, śmiejąc się. – Gdybym miała w domu dziecko, przez cały czas oglądałabym się przez ramię. To by nie zdało egzaminu.

– Byłabyś dobrą matką, Sachs.

– Ty też byłbyś dobrym ojcem. I kiedyś nim będziesz. Ale w tym momencie mamy w życiu do załatwienia kilka innych spraw, nie sądzisz? – zapytała, wskazując tablicę, na której były jeszcze zapisane ręką Thoma notatki do operacji „Wyzionąć Ducha”; tę samą tablicę, na której widniały wcześniej notatki dotyczące tuzina innych spraw i na której miały się wkrótce pojawić zapiski dotyczące tuzina następnych.

Lincoln Rhyme uświadomił sobie, że miała oczywiście rację. Świat, którego symbolem były te notatki i zdjęcia, owo życie na skraju noża, które razem prowadzili, leżało w ich naturze – przynajmniej w tej chwili.

– Zamówiłem transport – powiedział jej.

Od rana siedział przy telefonie, załatwiając formalności związane z przewiezieniem zwłok Sonny'ego Li do jego ojca w Liu Guoyuan w Chinach. Większością spraw zajął się chiński dom pogrzebowy.

Pozostała tylko jedna rzecz, którą Rhyme musiał w związku z tym uczynić. Włączył słowną komendą edytor tekstu, Sachs usiadła tuż przy nim.

– No, dalejże – powiedziała.

Po pół godzinie wysmażyli razem następujący list:

Drogi Panie Li,

Piszę do Pana, aby przekazać serdeczne kondolencje z powodu śmierci Pańskiego syna. Powinien Pan wiedzieć, jak bardzo ja i moi koledzy jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy pracować wraz z Sonnym przy niebezpiecznej sprawie, która zakończyła się jego śmiercią.

Sonny ocalił wiele ludzkich istnień i doprowadził przed oblicze sprawiedliwości bezwzględnego zabójcę – nie dokonalibyśmy tego bez jego udziału. Czyny Sonny'ego przynoszą najwyższą cześć Jego pamięci i zawsze darzony będzie wielkim szacunkiem w policyjnej społeczności Stanów Zjednoczonych. Mam szczerą nadzieję, że jest Pan, podobnie jak my, dumny ze swego syna, który wykazał się olbrzymią odwagą i poświęceniem.

Detektyw kpt. (emer.) Lincoln Rhyme

Nowojorski Wydział Policji

Sachs odłożyła list dla Eddiego Denga, który miał wpaść później i go przetłumaczyć.

– Chcesz przejrzeć jeszcze raz dowody? – zapytała, wskazując tablicę. Przed procesem Ducha czekało ich dużo roboty.

– Nie – odparł Rhyme. – Chcę w coś zagrać.

– Jasne – mruknęła. – Mam dzisiaj ochotę zwyciężyć.

– Chciałabyś… – rzucił kpiąco. -W jaką grę?

– Wei-chi. Plansza jest tam. I torebki z kamieniami.

Sachs rozłożyła planszę na stoliku obok Rhyme'a, który wbił wzrok w siatkę przecinających się linii.

– Czuję, że robisz mnie na szaro, Rhyme – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Grałeś w to już wcześniej.

– Sonny i ja rozegraliśmy kilka partii – potwierdził niby od niechcenia.

– Jak ci poszło?

– Człowiek nie od razu łapie, o co chodzi w tej grze – odparł wymijająco.

– Przegrałeś.

– Ale w ostatniej partii naprawdę mało brakowało.

Rhyme zaczął wyjaśniać jej zasady, a ona pochyliła się do przodu, uważnie go słuchając.

– To wszystko – oznajmił w końcu. – Ponieważ nie grałaś nigdy wcześniej, dam ci fory. Możesz wykonać pierwszy ruch.

– O nie – zaprotestowała Amelia. – Żadnych forów. Rzucimy monetą.

– Taki jest zwyczaj – zapewnił ją Rhyme.

– Żadnych forów – powtórzyła Sachs, wyciągając z kieszeni ćwierćdolarówkę. – Orzeł czy reszka?

I podrzuciła monetę do góry.

Загрузка...