IV Ucinanie ogona demonowi

W wei-chi im bardziej wyrównany jest poziom graczy,

tym bardziej interesująca gra.

Gra wei-chi


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Wdniu, w którym miał umrzeć, Sam Chang obudził się rano i zobaczył, że jego ojciec stoi na małym podwórku ich brooklyńskiego domu i ćwiczy tai-chi. Obserwując go, uświadomił sobie, że za trzy tygodnie przypadają siedemdziesiąte urodziny Changa Jiechi. Jeśli on, Sam Chang, nie dożyje tego dnia, będzie na nich obecny przynajmniej duchem.

Następnie spojrzał na swoją żonę i śpiącą obok niej małą dziewczynkę, obejmującą ramieniem białego wypchanego kotka, którego uszyła dla niej Mei-Mei. Przyglądał im się przez chwilę, po czym wszedł do łazienki, odkręcił do końca wodę, wziął prysznic i wytarł się ręcznikiem. Z kuchni dobiegało szczękanie garnków. Kiedy tam wszedł, zobaczył, że jego ojciec robi herbatę.

Chang Jiechi zaniósł żelazny imbryk i filiżanki do salonu. Dwaj mężczyźni usiedli i starzec nalał herbatę.

Zeszłej nocy, po powrocie Sama Changa do domu, on i ojciec rozłożyli mapę i zlokalizowali na niej dom Ducha, który ku ich zaskoczeniu nie znajdował się wcale w Chinatown, lecz nieopodal rzeki Hudson.

– Czy kiedy wejdziesz do mieszkania Ducha, jego ochroniarze cię nie przeszukają? – zapytał teraz ojciec.

– Ukryję pistolet w skarpetce. Nie będą mnie starannie przeszukiwać. Nie przyjdzie im do głowy, że mogę być uzbrojony – stwierdził stanowczym tonem Chang. – Wrócę tutaj, żeby się tobą zaopiekować, Baba.

– Jesteś dobrym synem. Nie mógłbym prosić o lepszego.

– Nie dbałem o ciebie, tak jak powinienem.

– Owszem, dbałeś. Dobrze cię nazwałem – oświadczył ojciec. Nadane Changowi chińskie imię Jingerzi znaczyło „Mądry Syn”.

Podnieśli do ust filiżanki i Chang wypił swoją herbatę. W progu salonu stanęła Mei-Mei.

– Obudź Williama – poprosił ją Chang. – Mam mu do powiedzenia kilka rzeczy.

Mei-Mei chciała to zrobić, lecz jego ojciec zatrzymał ją zdecydowanym gestem dłoni.

– Nie – oznajmił. – On będzie chciał z tobą pójść.

– Nie mogę tak odejść, nie zamieniwszy z nim ani słowa. To ważne.

– Jaki jest jedyny powód, dla którego człowiek robi to, co ty zamierzasz zrobić… coś niebezpiecznego? – zapytał go ojciec.

– Dobro dzieci – odparł Chang.

Ojciec uśmiechnął się.

– Tak, synu, tak. Nigdy o tym nie zapominaj. Robi się coś takiego tylko dla dobra dzieci. Moim życzeniem jest, abyś nie budził Williama – dodał stanowczym tonem.

Chang pokiwał głową.

– Jak sobie życzysz, Baba – odparł i zerknął na zegarek. Było wpół do ósmej. – Niedługo będę musiał wyjść – powiedział do Mei-Mei. – Ale chciałbym, żebyś przy mnie siadła.

Mei-Mei usiadła przy mężu i położyła głowę na jego ramieniu. Nie odzywali się ani słowem, lecz po pięciu minutach zaczęła płakać Po-Yee i Mei-Mei wstała, żeby zająć się dziewczynką. Sam Chang siedział jakiś czas w milczeniu, obserwując z uczuciem zadowolenia swoją żonę i ich nową córeczkę. A potem nadeszła pora, żeby wyjść na spotkanie śmierci.

Rhyme poczuł dym z papierosa.

– Co za ohyda! – zawołał.

– Co? – zapytał Sonny Li. Był zaspany i włosy sterczały mu komicznie każdy w inną stronę. Było wpół do ósmej.

– Papierosy – wyjaśnił Rhyme.

– Ty też powinieneś zapalić – bąknął Li. – Odprężyć się.

Wkrótce pojawił się Mel Cooper, a niedługo po nim Lon Sellitto i Eddie Dong. Ten ostatni poruszał się bardzo powoli.

– Jak się czujesz, Eddie? – zapytał Rhyme.

– Powinieneś zobaczyć ranę – odparł Deng, mając na myśli swoje bliskie spotkanie z ołowianą kulą w trakcie strzelaniny na Canal Street.

Niewyspany Sellitto przyniósł ze sobą plik informacji, jakie policjanci z nocnej zmiany uzyskali od wykonawców, którzy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy położyli wykładzinę Lustre-Rite w Battery Park City oraz na jego obrzeżach. Łącznie złożono trzydzieści dwa zamówienia.

Agent urzędu imigracyjnego Alan Coe wkroczył do laboratorium raźnym krokiem, jakby to wcale nie z jego winy Duch umknął im poprzedniego wieczoru.

W korytarzu rozległy się kolejne kroki.

– Cześć – pozdrowiła ich Amelia Sachs i pocałowała Rhyme'a.

– Dobrze odpoczęłaś w nocy? – zapytał ją Sellitto. W głosie detektywa zabrzmiała wyraźna zaczepka. – Dzwoniłem do ciebie o pierwszej. Miałem kilka pytań.

– Dotarłam do domu o drugiej – odpowiedziała z błyskiem w oku.

– Jakoś nie mogłem się z tobą skontaktować.

– Wie pan co, detektywie? – odparła. – Mogę panu dać telefon do mojej matki. Nie robiła tego od piętnastu lat, ale może zaświadczyć, jak trudno jest mnie kontrolować.

Ich kłótnia zaintrygowała Rhyme'a. To prawda: kiedy Sachs pracowała, chciał, żeby była bez przerwy dyspozycyjna. Po godzinach wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Amelia Sachs była niezależna. Miała inne niż on zainteresowania i innych przyjaciół.

Zadzwonił jego telefon.

– Polecenie, odebrać telefon – rzucił.

– Z panem Li, proszę – odezwał się głos z chińskim akcentem.

Li pochylił się do głośnika i zaczął mówić szybko po chińsku. Między nim i dzwoniącym wywiązała się nader ożywiona rozmowa. Po kilku chwilach rozłączył się.

– To Cai, z tongu – oznajmił z uśmiechem. – Popytał wśród mniejszości. Jest taka grupa, nazywają się Ujgurowie. To muzułmanie, Turcy. Chiny zajęły ich tak jak Tybet i nie bardzo im się to podoba. Byli źle traktowani. Cai odkrył, że Duch zatrudnia ludzi z ośrodka turkiestańskiego w Queens. Ten facet, którego zastrzeliła Hongse, to jeden z nich. Hej, miałem rację, Loaban? Mówiłem, że to z mniejszości.

– Oczywiście, miałeś rację, Sonny.

– Przetrzepać ich? – zapytał Sellitto.

– Mam lepszy pomysł – odparł Rhyme. – Duch dotarł tutaj wczoraj rano i prawdopodobnie od razu zadzwonił do ośrodka, żeby załatwili mu jakichś zbirów. Sprawdzimy wszystkie przychodzące i wychodzące stamtąd telefony od, powiedzmy, dziewiątej rano.

Firma telekomunikacyjna dostarczyła w ciągu pół godziny listę mniej więcej trzydziestu numerów. Większość z nich mogli od razu wyeliminować, ale osiem pozostało. Cztery były numerami telefonów komórkowych z lokalnych centrali.

– Są oczywiście trefne? Te komórki?

– Kradzione jak amen w pacierzu – zaręczył Sellitto.

Operatorzy sieci komórkowych dostarczyli im informacji, skąd dzwoniono i kiedy odbyła się każda rozmowa. Jeden z aparatów zlokalizowano na terenie Battery Park City.

– Czy w którymś z tamtejszych budynków założono wykładziny Lustre-Rite? – zawołał Rhyme, podekscytowany faktem zawężania się ich obszaru poszukiwań.

Sachs sprawdziła listę.

– Tak! Mam jeden adres.

– Tam jest kryjówka Ducha – oświadczył uroczyście Rhyme.

– To nowy budynek. Patrick Henry Street osiemdziesiąt pięć. Niedaleko rzeki – powiedziała i zakreśliła kółko na mapie. A potem westchnęła. – Do diabła. Położyli tę wykładzinę na dziewiętnastu piętrach. Dużo mieszkań do sprawdzenia.

– Więc zabierajcie się szybko do roboty – uciął niecierpliwie Rhyme.

– Jesteś reliktem starego porządku. Czy wyrażasz skruchę?

Duch stał w oknie swojego apartamentu przy Patrick Henry Street na Dolnym Manhattanie i patrzył na płynące przez port łodzie. Straszliwa noc sprzed wielu lat utkwiła na zawsze w jego pamięci i myślał o niej teraz, czekając na człowieka, który zdradził Changów.

Był rok 1966. Solidny, ponury żołnierz, który został politykiem i nazywał się Mao Zedong, ogłosił właśnie rewolucję kulturalną i studenci w całym kraju powstali, aby zniszczyć cztery filary starego porządku: starą kulturę, obyczaje, idee i przyzwyczajenia. Elegancki dom ojca Ducha – przedsiębiorcy zajmującego się sprzedażą sprzętu wojskowego, prowadzącego złomowiska i importującego rosyjskie maszyny – stał się jednym z pierwszych celów rozjuszonych młodych ludzi, którzy wylegli na ulice.

Wysoki studencki przywódca stał pośrodku salonu i pryskając z ust śliną, prowadził dialektyczną dyskusję z dwunastoletnim Kwanem Angiem.

– Jesteś reliktem starego porządku. Czy wyrażasz skruchę?

Żeby podkreślić wagę swoich słów, student walił w podłogę ciężką niczym kij do krykieta, grubą pałką; każda jego kwestia kończyła się głuchym łupnięciem.

– Tak, wyrażam skruchę – wyszeptał chłopiec. – Proszę lud o wybaczenie.

– Zmienisz swoje dekadenckie zwyczaje?

Łup.

– Tak, zmienię swoje zwyczaje – odparł Kwan Ang, chociaż nie wiedział, co to znaczy „dekadenckie”.

– Umrzesz, jeśli nie odrzucisz starych poglądów!

Łup.

– Odrzucam je.

Łup, łup, łup…

Trwało to długie minuty, aż w końcu zadawane przez studenta razy pozbawiły życia tych, których okładał okutą żelazem pałką – skrępowanych i zakneblowanych rodziców Ducha, którzy leżeli na podłodze u jego stóp.

Gorliwi studenci zabrali Kwana Anga ze sobą. Przyjęli go do miejscowej Młodzieżowej Brygady Czerwonego Sztandaru i przez całą noc tropili kolejnych przedstawicieli starego porządku. Żaden ze studentów nie zauważył, że nad ranem Ang wymknął się z ich tymczasowej kwatery. Mieli do przeprowadzenia tyle reform, że najwyraźniej wszyscy o nim zapomnieli. On jednak dobrze zapamiętał ich twarze i nazwiska.

Chłopiec, o silnym instynkcie samozachowawczym, schronił się na jednym ze złomowisk ojca. Wegetował tam przez kilka długich miesięcy, krążąc po rozległym placu i polując na psy i szczury, którymi się żywił. Odkrył, że partia komunistyczna i maoistowskie kadry trzymają się z daleka od portu i nabrzeży, a tutejszych przemytników mało obchodzi los uciśnionych mas. Wkrótce został nieformalnie adoptowany przez kilku i załatwiał dla nich różne drobne zlecenia. Kiedy zyskał ich całkowite zaufanie, pozwolili mu pokierować kilku mniejszymi akcjami, na przykład kradzieżą portowych ładunków.

Pierwszego człowieka zabił, mając trzynaście lat – był to wietnamski handlarz narkotyków, który obrabował jego szefa. A w wieku czternastu lat wytropił w końcu, poddał torturom i zabił studentów, którzy pozbawili go rodziny.

Chłopak ciężko harował. Doświadczenia, jakie zdobył na nabrzeżach, uczyniły go ekspertem od przemytu, wymuszeń oraz prania brudnych pieniędzy i w ten właśnie sposób zarabiał na życie. Jego główną ambicją było pozostanie w cieniu; robił wszystko, aby nie zostać rozpoznanym, a tym bardziej nie dać się ująć. Kiedy jakiś miejscowy funkcjonariusz urzędu bezpieczeństwa nadał mu przydomek Gui, Duch, sprawiło mu to nie lada przyjemność. Odnosił sukcesy, ponieważ pieniądze nie były dla niego ważne. Liczyło się samo wyzwanie. Klęska była hańbą. Wygrana czymś chwalebnym. Siłą, która go napędzała, był instynkt łowcy.

Tak jak w przypadku Wu i Changów.

Dotychczasowy przebieg polowania był całkiem zadowalający. Dowiedział się ze swojego źródła, że rodzina Wu przebywa w specjalnej kryjówce strzeżonej przez nowojorską policję. Yusuf rozmawiał już z kolegą, który miał odwiedzić to miejsce, sprawdzić, jakie funkcjonują tam środki bezpieczeństwa, i być może nawet osobiście zabić Wu.

Co do Changów, nie dożyją zmroku, zdradzeni przez własnego przyjaciela, owego Tana, którego Duch miał oczywiście zamiar również zabić, kiedy tylko pozna adres rodziny.

Te medytacje przerwało pukanie do drzwi. Przybył zdrajca.

Duch dał znak Ujgurowi, który wyciągnął pistolet zza paska i otworzył powoli drzwi.

– Jestem Tan – przedstawił się mężczyzna na korytarzu. – Przyszedłem zobaczyć się z człowiekiem, którego nazywają Duchem. Chodzi o Changów.

– Wejdź – powiedział Duch. – Napijesz się herbaty?

– Nie – odparł starszy mężczyzna. – Nie zostanę tu długo.

Chang Jiechi przyjrzał się spod opadających powiek obecnym w pokoju osobom: samemu Duchowi oraz dwóm mężczyznom, którzy należeli do którejś z chińskich mniejszości – ujgurskiej lub kazachskiej. Podobnie jak wielu starszych rdzennych Chińczyków, Chang Jiechi określał tych ludzi słowem „barbarzyńcy”.

Wchodząc do pokoju, myślał o swoim synu, Samie Changu. Miał nadzieję, że nadal śpi po wypiciu herbaty, którą go poczęstował i do której wsypał wcześniej obfitą dawkę własnej morfiny.

– „Jaki jest jedyny powód, dla którego człowiek robi to, co ty zamierzasz zrobić… coś niebezpiecznego?

– Dobro dzieci”.

Żaden ojciec nie może oczywiście pozwolić, by jego syn poszedł na śmierć. Sam Chang miał przed sobą jeszcze długie życie, tu we Wspaniałym Kraju. Miał synów, których musiał wychować, a obecnie, cudownym zrządzeniem losu, także córkę, której zawsze pragnęła Mei-Mei. Miał tutaj wolność i szansę na sukces. Chang Jiechi nie mógł pozwolić, aby jego syn stracił to wszystko.

Kiedy zadziałała zaprawiona narkotykiem herbata i filiżanka wypadła z ręki Sama, Mei-Mei poderwała się przerażona z miejsca. Chang Jiechi powiedział jej o morfinie i o tym, co zamierza zrobić. Próbowała go powstrzymać, lecz był jej teściem i musiała poddać się jego woli. Chang Jiechi wziął pistolet, uściskał Mei-Mei, po raz ostatni dotknął czoła swojego syna i opuścił mieszkanie.

Teraz wszedł sztywnym krokiem do eleganckiego apartamentu Ducha.

– Czy ja cię nie znam? – zapytał gospodarz, patrząc na niego dziwnie.

– Możliwe – odparł Chang Jiechi. – Działam w tongach w tutejszym Chinatown.

Jeden z barbarzyńców pozostał w pobliżu i przyglądał się nieufnie staremu. Drugi usiadł w głębi pokoju.

– Jaki masz powód, żeby wydać Changów? – zapytał Duch.

– Potrzebuję pieniędzy dla mojego syna. Jest chory.

Duch wzruszył ramionami.

– Przeszukaj go – polecił barbarzyńcy. – Chcę zobaczyć, czy ma przy sobie jakieś papiery.

Nie mogę na to pozwolić, pomyślał z niepokojem Chang Jiechi.

– Proszę – powiedział, podnosząc rękę. – Jestem starym człowiekiem. Należy mi się szacunek. Sam wam pokażę moje dokumenty.

Barbarzyńca uniósł brew i zerknął na Ducha. W tym samym momencie Chang Jiechi wyjął z kieszeni pistolet i bez wahania strzelił mu w bok głowy. Oprych padł na podnóżek fotela i legł na nim bez ruchu.

Duch zareagował natychmiast i skoczył za ciężką kanapę. Chang Jiechi oddal kolejny strzał. Kula przebiła skórzane obicie, nie miał jednak pojęcia, czy trafiła szmuglera. Odwrócił się w stronę drugiego barbarzyńcy, który celował już do niego z pistoletu. Chang Jiechi usłyszał strzał, poczuł, że kula trafia go w udo, i wylądował na wznak na podłodze. Barbarzyńca podbiegł do niego, ale stary zdążył się odwrócić i kilkakrotnie strzelić w kanapę, za którą schował się Duch.

A potem zdał sobie sprawę, że jego pistolet milczy. Skończyły się naboje. Czy zdołał trafić Ducha?

Na ścianie pojawił się cień. Duch wstał zza kanapy, cały i zdrowy, z własnym pistoletem w dłoni. Trzymając go na muszce, obszedł dookoła mebel.

– Jesteś ojcem Changa – powiedział.

– Tak, a ty diabłem wybierającym się do piekła.

– Ale nie z twoim biletem – zaśmiał się Duch.

Drugi barbarzyńca podszedł do starego, celując do niego z pistoletu.

– Nie, Yusuf – warknął niecierpliwie Duch, dając mu znak, żeby się cofnął. – Najpierw musi nam powiedzieć, gdzie są inni.

– Nigdy – padła stanowcza odpowiedź.

– Nie mamy dużo czasu – rzucił Duch do wspólnika. – Ktoś na pewno usłyszał strzały. Musimy uciekać. Skorzystaj ze schodów. Przy tylnym wyjściu stoi furgonetka. Biegnij.

Chang Jiechi zaczął rozpaczliwie pełznąć ku najbliższym drzwiom, które prowadziły do sypialni. Odwracając głowę, zobaczył w kuchni Ducha, który wyciągał z szuflady długi nóż do filetowania.

Pędząc sto dziesięć kilometrów na godzinę swoim kanarkowożółtym camaro, Amelia Sachs zobaczyła przed sobą budynek, w którym znajdowała się kryjówka Ducha. Był szeroki i miał mnóstwo pięter. Odnalezienie apartamentu szmuglera mogło przysporzyć dużych kłopotów.

W głośniku jej motoroli rozległy się trzaski.

– Uwaga, wszystkie zmotoryzowane patrole w pobliżu Battery Park City, dostaliśmy informację o strzelaninie. Nie rozłączać się… Mam adres. Patrick Henry Street osiemdziesiąt pięć.

Ten sam dom, do którego zmierzała… dom Ducha. Czy to zbieg okoliczności? Mało prawdopodobne. Kilka sekund później znalazła się na miejscu. Kiedy wbiegała do środka, pod dom podjechały dwa kolejne zaalarmowane wozy patrolowe i umundurowani policjanci popędzili do holu wejściowego. Za nimi biegli Sellitto i Li. Pojawił się ambulans, a potem dwie furgonetki pełne policjantów sił specjalnych.

W motoroli Amelii ponownie rozległy się trzaski.

– Jesteś tam, Sachs? – usłyszała głos Lincolna Rhyme'a.

– Tak, weszłam do budynku. Jest tutaj Lon i siły specjalne.

– Posłuchaj – rzekł kryminolog. – Rozmawiałem z dyspozytorem. Wygląda na to, że strzelano na osiemnastym albo dziewiętnastym piętrze, gdzieś pośrodku zachodniej strony budynku.

– Przeczeszemy teren, Rhyme – odparła. – Oddzwonię do ciebie.

Kilku funkcjonariuszy sił specjalnych pilnowało już holu wejściowego. Sachs wraz z grupą innych weszła do jednej z wind i wjechała na osiemnaste piętro. Kiedy drzwi kabiny się otworzyły, odsunęli się od nich i jeden z policjantów wystawił na zewnątrz lusterko na drążku.

– Korytarz czysty.

Wyskoczyli z kabiny i ruszyli ostrożnie po krytej dywanem podłodze. Mając po bokach dwóch policjantów, Sachs zapukała do pierwszych drzwi.

W środku rozległy się jakieś odgłosy i cichy trzask. Sachs wyciągnęła z kabury pistolet i cofnęła się dwa kroki. Po chwili drzwi się otworzyły i zobaczyli drobną siwowłosą kobietę, która zmierzyła ich ufnym wzrokiem.

– Jesteście z policji. Pewnie w sprawie tych fajerwerków, na które się skarżyłam.

– Owszem, proszę pani – odpowiedziała Amelia.

– To chyba pod osiemnaście K, w głębi korytarza. Dlatego pomyślałam, że to fajerwerki… bo mieszka tam jakiś Azjata. Używają sztucznych ogni w swoich obrzędach.

– W porządku, proszę pani, dziękuję. Czy mogłaby pani wrócić do środka i zamknąć drzwi na klucz? Niech pani nie otwiera bez względu na to, co pani usłyszy.

Amelia Sachs poprowadziła grupę do mieszkania 18 K.

Jeden z policjantów zapukał głośno.

– Otwierać drzwi, policja!

Bez odpowiedzi.

Policjanci rozbujali duży taran i walnęli nim mocno w drzwi obok klamki. Zamek natychmiast ustąpił i drzwi się otworzyły. Członkowie drużyny wbiegli do środka, Amelia wślizgnęła się w ślad za nimi.

Policjanci rozbiegli się po mieszkaniu i sprawdzili wszystkie pomieszczenia. W apartamencie rozbrzmiewały ich szorstkie głosy.

– Teren zabezpieczony… kuchnia zabezpieczona… nie ma tylnego wyjścia. Teren zabezpieczony.

Duch zniknął.

Jednak podobnie jak poprzedniego dnia na Easton Beach, jego śladem szła śmierć. W salonie znaleźli zwłoki mężczyzny podobnego z wyglądu do Ujgura, którego Sachs zastrzeliła przed mieszkaniem Wu. Leżał przy skórzanej kanapie podziurawionej przez kule. Obok na podłodze poniewierał się tani chromowany automat. Drugie ciało odkryli w sypialni.

Stary Chińczyk spoczywał na plecach, wbijając przed siebie nieruchomy wzrok. Miał ranę postrzałową na udzie.

Przybyli na miejsce pielęgniarze potwierdzili, że nie żyje.

– Jaka jest przyczyna śmierci? – zastanawiał się jeden z nich.

Sachs przyjrzała się bardzo uważnie trupowi i nagle pochyliła się do przodu.

– Mam – powiedziała, wskazując dłoń mężczyzny, w której tkwił brązowy słoiczek. Rozluźniła jego palce. Napis na etykiecie był po chińsku i angielsku. – Morfina – mruknęła. – Popełnił samobójstwo.

Przybyli ludzie z ekipy dochodzeniowej – dwaj technicy dźwigający duże metalowe walizy. Sachs otworzyła je i założyła kombinezon.

– Muszę sprawdzić ten lokal – oświadczyła. – Czy możecie panowie wszyscy wyjść na korytarz?

Pracowała przez pół godziny. Kończąc, poczuła w nozdrzach papierosowy dym. Podniosła wzrok i zobaczyła stojącego w drzwiach Sonny'ego Li.

– Znam go ze statku – powiedział. – To ojciec Sama Changa.

– Tak myślałam. Dlaczego próbował to zrobić?

– Dla dobra rodziny – odparł cicho Li. – Dla dobra rodziny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Chang Mei-Mei postawiła filiżankę herbaty przed swoim półprzytomnym mężem. Sam Chang mrugał oczyma, usiłując otrzeźwieć po zaprawionej morfiną herbacie, lecz cała jego uwaga, podobnie jak żony i synów, skupiona była na tym, co pokazywali w telewizji. Z pomocą Williama, który tłumaczył słowa reportera, dowiedzieli się, że na Dolnym Manhattanie znaleziono dwóch martwych mężczyzn. Jednym z nich był mieszkający w Queens imigrant z chińskiego Turkiestanu, drugim starszy mężczyzna narodowości chińskiej – jak uważano, jeden z pasażerów zatopionego frachtowca „Fuzhou Dragon”.

Reporter wyjaśnił, że imigrant z Turkiestanu został zastrzelony przez starszego mężczyznę, który z kolei zmarł wskutek przedawkowania morfiny, popełniwszy, jak się zdaje, samobójstwo. Apartament należał podobno do Kwana Anga, trudniącego się przemytem ludzi szmuglera, poszukiwanego w związku z wczorajszym zatonięciem „Fuzhou Dragona”. Kwan zbiegł, zanim pojawiła się policja, i nadal znajdował się na wolności.

Sam Chang obudził się pół godziny wcześniej. Zorientowawszy się, że zniknął pistolet, zrozumiał, co postanowił uczynić jego ojciec, i ogarnął go bezbrzeżny smutek.

– Znalazłem już raz Ducha i znajdę go ponownie – powiedział do żony. – Tym razem…

– Nie – odparła stanowczo Mei-Mei. – Nie będziesz mścił śmierci ojca. Zostaniesz tu z nami w ukryciu, dopóki Duch nie zostanie ujęty albo zabity. Wszyscy nauczymy się angielskiego i będziemy zarabiać pieniądze. A kiedy ogłoszą następną amnestię, przyjmiemy obywatelstwo. – Przerwała na chwilę i otarła łzy, które płynęły jej z oczu. – Ja też go kochałam. Dla mnie to tak samo bolesna strata jak dla ciebie.

Chang przez długi czas siedział w milczeniu. W końcu spojrzał na swojego młodszego syna.

– Czy słyszałeś o wojownikach Qin Shi Huanga, synu? – zapytał.

– Tak, Baba.

Changowi chodziło o tysiące naturalnej wielkości żołnierzy, woźniców rydwanów i koni wykonanych z terakoty, których chiński cesarz Qin Shi Huang kazał umieścić w swoim grobie. Ta armia miała mu towarzyszyć w zaświatach.

– To samo zrobimy dla dziadka – powiedział, czując, jak dławi go smutek. – Poślemy pewne rzeczy do nieba, żeby twój dziadek mógł je mieć przy sobie. Straciliśmy wszystko, co wieźliśmy na statku, więc narysujemy je.

– Czy to zadziała? – zapytał z powątpiewaniem Ronald.

– Tak. Ale będziesz musiał mi pomóc. Weź jakąś kartkę i ten ołówek – powiedział Chang, wskazując stół. – Może narysowałbyś jego ulubione pędzelki? Pamiętasz, jak wyglądały?

Ronald pochylił się nad kartką i zaczął rysować.

– I butelkę ryżowego wina, które tak lubił – zasugerowała Mei-Mei.

Chang poczuł nagle, że ktoś za nimi staje. Odwrócił się i zobaczył Williama, który przyglądał się rysunkowi brata.

– Kiedy umarła babcia – powiedział cicho – spaliliśmy pieniądze. – Zgodnie z tradycją, na chińskich pogrzebach pali się paski papieru z wydrukowanymi milionowymi nominałami, żeby zmarli mieli za co żyć w zaświatach. – Może narysuję trochę juanów – zaproponował William.

Chang poczuł, jak zalewa go fala uczucia, ale chociaż desperacko pragnął objąć chłopca, nie zrobił tego.

– Dziękuję ci, synu – powiedział tylko.

Kiedy chłopcy skończyli rysować, wyprowadził rodzinę na podwórko. Postawił dwa palące się kadzidełka na ziemi, żeby zaznaczyć miejsce, gdzie powinno leżeć ciało, po czym zapalił rysunki, które zrobili jego synowie, i wszyscy patrzyli, jak dym unosi się ku szaremu niebu, a popiół strzela w górę i opada czarnymi zygzakami.

– Ktoś próbował ponownie dobrać się do Wu – oznajmił Sellitto, odsuwając od ucha komórkę i zerkając na Rhyme'a.

– Co takiego? W naszym bezpiecznym lokalu w Murray Hill? – zdziwiła się Sachs.

Rhyme podjechał wózkiem do detektywa.

– Mężczyzna o śniadej cerze i drobnej budowie ciała został sfilmowany przez jedną z kamer – dodał Sellitto. – Dwaj nasi ludzie pobiegli za nim, ale udało mu się uciec.

– Jakim cudem Duch odkrył, gdzie są? – zapytał kryminolog.

Sachs zaczęła się nad tym zastanawiać.

– Po strzelaninie na Canal Street jeden z jego bangshou mógł mnie śledzić do kliniki, a potem pojechać za Wu do Murray Hill. Mało prawdopodobne, ale możliwe – stwierdziła. – A co powiecie na to?- dodała, wskazując zdanie na tablicy: „Duch podobno ma na swojej liście płac kogoś we władzach”.

– Sądzisz, że ma szpiega? – zapytał Sellitto.

– Nikt w FBI nie wie, że wysłaliśmy ich do Murray Hill – odparła. – To ogranicza krąg podejrzanych do urzędu imigracyjnego i nowojorskiej policji.

– Zadzwonię do szeryfów federalnych – mruknął Sellitto – i każę przenieść Wu do ośrodka ochrony świadków na północy stanu. Ta informacja nie opuści ścian tego pokoju.

Rhyme odwrócił się do tablicy i przyjrzał zdjęciom starego Chińczyka. Po chwili podjechał bliżej.

– Spójrzcie na to. Na jego ręce.

Palce i dłonie Changa Jiechi pokryte były niebiesko-czarnymi plamami – farby albo tuszu. Zdecydowanie nie były to sinoczerwone opadowe plamy pośmiertne.

Sachs zmrużyła oczy.

– Bruzdy! – rzekła.

Ściągnęła z tablicy odciski palców Sama Changa i przystawiła je do zdjęć ręki jego ojca. Bruzdy na palcach Sama były podobne do linii, które widniały na opuszkach palców jego ojca.

Rhyme zamknął oczy i pozwolił przez chwilę szybować swobodnie myślom. W końcu oparł głowę o fotel.

– Są malarzami – oświadczył. – Ojciec i syn są obaj artystami. Pamiętacie logo na furgonetce? Namalował je jeden z nich.

– Nie – zaoponował Li. – Nie malarzami. Są kaligrafami. Trzymają pędzelek o tak. – Wziął do ręki długopis i ustawił go pionowo. Kiedy go puścił, czerwone wgłębienia na jego dwóch pierwszych palcach i kciuku były identyczne, jak te na dłoniach Changa i jego ojca.

– Wiemy, że Changowie mieszkaj ą w Queens – powiedział Rhyme. – Zbierzcie jak najwięcej mówiących po chińsku gliniarzy. Niech dzwonią do drukarni, naświetlami i firm produkujących szyldy i zarzucają im, że zatrudnili kogoś na czarno. Jeśli będą zaprzeczać, niech postraszą, że naślemy na nich urząd imigracyjny.

Deng wyciągnął komórkę i zadzwonił na komendę.

Mel Cooper zbadał wcześniej za pomocą chromatografu gazowego kilka śladów z kryjówki Ducha przy Patrick Henry Street.

– Mam tu coś interesującego – mruknął. – To było na jednym z butów ojca Changa. Azotany, potas, węgiel, sód… odpady biologiczne.

Te słowa przyciągnęły uwagę Rhyme'a. Czternaście nowojorskich zakładów utylizacji śmieci produkowało dziennie ponad tysiąc ton przetworzonych odpadów biologicznych. Ich znaczące ilości na butach ofiary oznaczały, że Changowie mieszkali prawdopodobnie w pobliżu jednego z nich.

– Czy możemy przeszukać domy w pobliżu zakładów utylizacji? – zapytał Sellitto.

Rhyme potrząsnął głową. Sprawdzanie kolejnych domów zajęłoby wieki.

– Hej, Loaban – wtrącił Sonny Li -ja też znalazłem coś, gdy przeszukiwałem mieszkanie Ducha. Naprzeciwko drzwi, po drugiej stronie, stoi posąg Buddy. Przedpokój pomalowany na biało. Półki na książki z drzwiczkami. Rzeźba ośmiu koni. Wszystkie lustra bardzo wysokie, żeby nie ucinać głowy, kiedy się w nie patrzy. Mosiężne dzwoneczki z drewnianymi rączkami. Zawieszone po zachodniej stronie pokoju. Mówiłem, feng shui.

– Aranżowanie wnętrza i przedmiotów, które ma sprzyjać pomyślności – wyjaśnił Thom. – Oglądałem o tym program na kanale Home and Garden – dodał, gdy Rhyme zerknął w jego stronę.

– Jaka jest wartość dowodowa tego wszystkiego, Li? – zapytał zniecierpliwiony kryminolog.

– Duch zatrudnił kogoś, kto urządził mu pokój. Facet, którego zatrudnił to dobry fachowiec. Może znać miejsca innych apartamentów Ducha. Pójdę poszukać ludzi od feng shui w Chinatown.

Zaijian – powiedział Rhyme, wymawiając starannie słowo, które znalazł w internetowym translatorze chińsko-angielskim.

Li pokiwał głową.

– Do widzenia. Tak, tak. Nawet dobrze to wymówiłeś, Loaban. Zaijian. – Skłonił się i wyszedł.

Rhyme i Amelia Sachs wpatrywali się jakiś czas w tablicę. W końcu głowa Rhyme'a przekręciła się szybko w stronę mapy Long Island.

– Mamy jeszcze jedno miejsce zbrodni – rzekł, przyglądając się małej czerwonej kropce w odległości jednej mili od Orient Point. – A ja zupełnie o tym zapomniałem.

– Co to za miejsce zbrodni? – zapytała Sachs.

– Statek. „Fuzhou Dragon”. Niech ktoś zadzwoni do straży przybrzeżnej i połączy mnie z osobą, która zajmuje się tam akcją ratowniczą.

Lon Sellitto wystukał numer i przełączył telefon na tryb głośno mówiący.

– Tu Fred Ransom. Kapitan kutra straży przybrzeżnej „Evan Brigant” – odezwał się głos. W tle słyszeli świst wiatru owiewającego mikrofon.

– Tu detektyw Sellitto z Nowojorskiego Wydziału Policji. Jest ze mną Lincoln Rhyme. Gdzie teraz jesteście?

– Dokładnie nad „Dragonem”. Nadal szukamy rozbitków, ale bez powodzenia.

– Gdzie znajduje się wrak, kapitanie?

– Leży na prawej burcie na głębokości dwudziestu pięciu, trzydziestu metrów.

– Jaka jest pogoda?

– Lepsza, niż była. Trzymetrowe fale, wiatr mniej więcej trzydzieści węzłów. Słaby deszcz. Widoczność około dwustu metrów.

– Czy ma pan nurków, którzy mogliby przeszukać wnętrze statku? – zapytał Rhyme. – Mówię o szukaniu dowodów rzeczowych.

– Jasne, moglibyśmy kilku posłać. Rzecz w tym, że moi nurkowie nigdy tego wcześniej nie robili.

– Ja przeszukam statek – oświadczyła nagle Amelia. – Za pół godziny będę w Battery Park, kapitanie – powiedziała do mikrofonu. – Czy może pan po mnie wysłać helikopter?

– Właściwie możemy latać przy tej pogodzie, ale…

– Mam certyfikat PADI na otwarte wody – dodała.

Oznaczało to, iż przeszła szkolenie organizowane przez PADI, Stowarzyszenie Zawodowych Instruktorów Nurkowania.

– Nie nurkowałaś od lat, Sachs – zauważył Rhyme.

– Wiesz, to tak jak z jazdą na rowerze.

– Panno…

– Dla pana jestem agentką Sachs, kapitanie.

– Agentko Sachs, moi ludzie nurkują od wielu lat i w takich warunkach wolałbym ich raczej nie wysyłać na niestabilny wrak.

– Moją specjalnością, kapitanie, jest odnajdywanie dowodów rzeczowych. W każdych warunkach.

Sachs zerknęła na Rhyme'a, który po dłuższym wahaniu kiwnął głową, akceptując jej decyzję.

– Pomoże nam pan, kapitanie? – zapytał. – Ona musi zejść na dół.

– W porządku, agencie – odparł Ransom, przekrzykując wiatr.

– Będę czekała przy lądowisku.

Sachs odłożyła słuchawkę i spojrzała na Rhyme'a. Tyle było rzeczy, które chciał jej powiedzieć, a tak mało słów mógł z siebie wydobyć. Amelia pogładziła jego prawą dłoń – tę, w której palcach nie miał żadnego czucia. Przynajmniej na razie.

W porządku, potrafię to zrobić. Amelia Sachs stanęła na metalowej podłodze helikoptera Sikorsky, który unosił się piętnaście metrów nad śmigającą na wszystkie strony anteną kutra „Evan Brigant”i pozwoliła, by członek załogi założył jej uprząż. Kiedy prosiła o przewiezienie helikopterem straży przybrzeżnej na kuter, nie przyszło jej na myśl, że jedynym sposobem dostania się na statek będzie zjazd po chybotliwej linie.

Wychyliła się na zewnątrz, odepchnęła od drzwi i pod wpływem tego ruchu lina gwałtownie się zakołysała. Po chwili zaczęła zjeżdżać, miotana wiatrem i podmuchem idącym od wirujących łopat wirnika. Nagle spowiła ją mgła i straciła orientację. Ale zaraz potem zobaczyła tuż pod sobą kuter i jej stopy dotknęły pokładu.

Kapitan Fred Ransom powitał ją na mostku i zaprowadził do stołu nawigacyjnego, na którym leżała fotografia statku. Sachs uważnie ją przestudiowała. Ransom powiedział jej, gdzie jest mostek i gdzie mieszczą się kabiny – na tym samym pokładzie, lecz z tyłu, przy długim korytarzu, który prowadził na rufę. Następnie udzielił jej instrukcji szef nurków oraz jego zastępca.

– Rozumiem, że zrobiła pani PADI – zapowiedział szef – ale powtórzymy z panią wszystkie kroki, tak jakby była pani nowicjuszką.

– Miałam nadzieję, że to zrobicie.

Pomogli jej założyć kombinezon i sprzęt. Do butli z tlenem podłączone były dwa ustniki – ten, przez który miała oddychać, i drugi, zwany ośmiornicą, z którego mogła skorzystać osoba towarzysząca, gdyby skończył jej się zapas powietrza. Zamontowali również latarkę na jej czepku. Następnie omówili podstawowe sygnały dawane rękoma.

– Dostanę nóż? – zapytała.

– Ma go pani – odpowiedział szef, wskazując kamizelkę wypornościową, w którą wtłacza się lub wypompowuje powietrze, dzięki czemu nurek może wynurzać się lub zanurzać głębiej.

Potem wręczył jej dużą siatkę, do której włożyła plastikowe torebki na dowody rzeczowe, i zeszli do żółtego pontonu, podskakującego już na wodzie niczym narowisty koń. Szef nurków wskazał oddaloną o sześć metrów pomarańczową boję.

– Przymocowana do niej lina biegnie do statku – zawołał, przekrzykując szum wiatru. – Dopłyniemy tam i zejdziemy na dół wzdłuż liny. Jaki ma pani plan?

– Najpierw chcę zebrać ślady eksplozji z kadłuba – odkrzyknęła Sachs – a potem przeszukać mostek i kabiny. Do środka wejdę sama.

– Dobrze – zgodził się szef. – Pod wodą dźwięki nie rozchodzą się zbyt dobrze – dodał. – Trudno określić, skąd płyną, ale jeżeli będzie pani miała jakiś problem, proszę uderzyć nożem w butlę, to po panią przypłyniemy. – Pokazał jej manometr, wskazujący, ile ma powietrza w butli. – Ciśnienie wynosi dwieście dziesięć barów. Wracamy na górę przy czterdziestu. To żelazna zasada.

Dał jej znak „OK”, dotykając palcem środkowym kciuka, po czym pokazał, żeby przechyliła się do tyłu.

Raz, dwa, trzy… Plecami do spienionej wody.

Zafascynował ją absolutny spokój podwodnego życia. A potem zerknęła w dół i zauważyła niewyraźny zarys wraku „Fuzhou Dragona” – ciemny, poszarpany i złowrogi. Zarys sarkofagu, w którym spoczywało tyle niewinnych ofiar.

Troje nurków schodziło w dół. Kiedy zbliżyli się do wraku, Sachs usłyszała coś w rodzaju zgrzytania i stękania. Grube metalowe poszycie kadłuba szorowało po skałach i brzmiało to jak przedśmiertne jęki jakiejś wielkiej istoty.

W miejscu eksplozji zdrapała nożem resztki poskręcanego metalu, wsadziła kilka spopielonych fragmentów do plastikowej torebki, zamknęła ją szczelnie i włożyła do siatki. Następnie wskazała odległe o dwanaście metrów ciemne okna mostka i popłynęli w tamtą stronę.

Ponieważ statek leżał na burcie, drzwi na mostku otwierały się do góry, w stronę powierzchni morza. Były metalowe i bardzo ciężkie. Dwaj nurkowie ze straży przybrzeżnej z trudem je unieśli i Amelia wpłynęła do środka. Drzwi opadły z mrożącym krew w żyłach hukiem i zdała sobie sprawę, że jest teraz uwięziona wewnątrz statku.

Nie myśl o tym, powiedziała sobie, po czym zapaliła lampę zamontowaną na czepku i wpłynęła do ciemnego korytarza, który prowadził do kabin.

W mroku coś się poruszało. Co to było? Ryby, węgorze, kałamarnica? Wcale mi się to nie podoba, Lincolnie Rhyme.

Czarny korytarz wypełniały szczątki i śmieci, strzępy tkanin i papieru, resztki jedzenia oraz ryby z jaskrawo żółtymi oczami. Nie dawały jej spokoju różne dźwięki: brzęki, trzaski i piski, te ostatnie brzmiące zupełnie jak ludzkie głosy.

Nagle wyłoniła się tuż przed nią biała twarz, w której tkwiły martwe oczy. Gwałtownie się cofnęła. Obok przepłynęło ciało mężczyzny – bosego, z uniesionymi niczym u poddającego się sprawcy rękoma.

Klank, klank.

Pomyślała o rodzinie Changów. Pomyślała o Po-Yee. I popłynęła dalej.

Klank.

Duch nie zajmował żadnej z kabin mieszczących się nad nią – po tej stronie statku, która zwrócona była w górę. Dwie najwyraźniej nie były zajęte, trzecia należała do kapitana. Znalazła tam morskie pamiątki oraz fotografie łysego wąsatego mężczyzny, w którym rozpoznała kapitana Sena ze zdjęć w domu Rhyme'a.

Popłynęła w dół, żeby sprawdzić kajuty zwrócone w stronę dna. Trzy nie były zajęte podczas tego rejsu. Została jej tylko jedna – i tę musiał zajmować Duch.

Złapała za klamkę i przekręciła. Zamek puścił i ciężkie drewniane drzwi opadły w dół.

W wodzie unosiło się może z tysiąc studolarowych banknotów, wypełniając kabinę niczym płatki śniegu w plastikowej kuli. Sachs wpłynęła do środka i banknoty zawirowały wokół niej. Zgarnęła ich trochę i wsadziła do torebki. Zauważyła również teczkę i znalazła w niej jeszcze więcej pieniędzy – tym razem chińskich. Garść juanów również wylądowała w torebce.

Klank, klank, klank.

Po chwili znalazła pistolet maszynowy Uzi i berettę kalibru dziewięć milimetrów. Przekonawszy się, że numery seryjne na uzi zostały zdrapane, wypuściła broń z ręki. Jednak na beretcie numery były wyraźne, co oznaczało, że być może uda się dotrzeć jej tropem do Ducha. Wsunęła pistolet do plastikowej torebki. Rzut oka na manometr. Sto trzydzieści barów. Szybko zużywała powietrze.

Klank, klank… klank.

Ignorując mrożące krew w żyłach odgłosy, rozejrzała się wokoło. Gdzie można coś ukryć w takim małym pomieszczeniu? Zajrzała do szafy, ale były tam tylko ubrania. Ubrania? Niewykluczone. Zaczęła je sprawdzać. W jednej z marynarek od Armaniego znalazła małą szparę w podszewce. Wewnątrz była koperta z jakimś chińskim dokumentem. Wsunęła ją do torby.

Dobra, wynoszę się stąd.

Klank, klank, klank… klank… klank… klank.

Nagle zatrzymała się i złapała za framugę. Uświadomiła sobie, że jest coś szczególnego w niesamowitych odgłosach, które słyszała. Trzy krótkie i trzy długie.

To był nadawany alfabetem Morse'a sygnał SOS – uniwersalne wołanie o ratunek. Dochodziło skądś z głębi statku.

Ktoś tam był! Czy miała wracać po innych nurków?

Ale to zajęłoby zbyt dużo czasu. Ciśnienie w butli wynosiło mniej niż osiemdziesiąt pięć barów.

Lepiej się pośpiesz, pomyślała. Wypłynęła z powrotem na korytarz i odepchnąwszy się mocno nogami, ruszyła w kierunku, z którego dochodziło stukanie. Ale korytarz zaraz się skończył. Skierowała latarkę na ścianę i odkryła w niej małe drzwiczki. Otworzyła je i wzdrygnęła się, gdy tuż obok przepłynął niespiesznie zielony węgorz. Czekając, aż uspokoi jej się serce, zajrzała do środka, lustrując wzrokiem wnętrze statku. To musiała być kuchenna winda, którą prawdopodobnie dostarczano posiłki z niższego pokładu na mostek. Boki szybu miały sześćdziesiąt centymetrów szerokości.

Amelia Sachs wcisnęła się do środka, popłynęła na sam dół i starając się zachować spokój, przedostała się przez otwór windy do kambuza „Fuzhou Dragona”. Nad sobą zobaczyła migotliwą powierzchnię dużej poduszki powietrznej i zwisające nogi mężczyzny. Łysy mężczyzna z wąsami trzymał się kurczowo przymocowanego do ściany kuchennego regału. Podpłynęła do niego szybko i wynurzyła się.

Natychmiast go rozpoznała – nie dalej jak przed minutą oglądała jego zdjęcie w kabinie. To był Sen, kapitan frachtowca. Mamrotał coś niezrozumiale i zsiniał do tego stopnia, że wydawał się granatowy, niczym ofiara uduszenia.

Sachs nerwowym ruchem wyciągnęła drugi ustnik i wsadziła go do ust Sena. Chińczyk zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął dochodzić do siebie. Kiedy wskazała palcem w dół, pokiwał głową. Spuściła wówczas trochę powietrza z kamizelki i obejmując ramieniem bezwładne ciało mężczyzny, popłynęła do szybu windy.

Zerknęła szybko na manometr: pięćdziesiąt barów. Teraz oboje korzystali z jej butli.

Nie mogli zmieścić się obok siebie w windzie, przepchnęła więc kapitana przodem, stopami w górę.

Kolejne zerknięcie na manometr: trzydzieści barów.

„Wracamy na górę przy czterdziestu. To żelazna zasada”.

Po chwili wydostali się z szybu i popłynęli korytarzem. Sachs trzymała kapitana za skórzany pasek. Nagle zatrząsł nim jakiś paroksyzm. Machnął mocno nogą, trafiając ją w twarz. Latarka zgasła i wypadł jej z ust automat oddechowy.

W kompletnej czerni pływała w kółko, szukając rozpaczliwie ustnika. Gdzie byli jej opiekunowie ze straży przybrzeżnej? Jak ma im dać znać, że z nią niedobrze?

Poklepała siatkę z dowodami, znalazła w niej berettę, po czym przycisnęła lufę do drewnianej ściany, żeby nie zranić Sena, i pociągnęła za spust. Błysnęło i rozległa się głośna eksplozja.

Proszę, pomyślała. Proszę…

W kompletnej ciszy pojawiły się nagle światła. Szef i jego pomocnik wpłynęli do korytarza. W usta wciśnięto jej awaryjny ustnik i mogła znowu zaczerpnąć powietrza. Szef wetknął swój drugi ustnik kapitanowi. Strumień bąbelków był niewielki, ale świadczył o tym, że Sen oddycha.

A potem we czwórkę wrócili na mostek i do pomarańczowej boi. Kiedy opuszczali wypełniony trupami statek, Sachs koncentrowała się tylko na tym, żeby nie wynurzyć się za szybko i prawidłowo oddychać.

Na kutrze wytarła się, przebrała w dżinsy, T-shirt i bluzę i pobiegła na mostek, żeby zadzwonić do Rhyme'a.

– Znaleźliśmy na statku kogoś żywego. To kapitan. Powinniśmy uzyskać od niego więcej informacji na temat działalności Ducha. Jest teraz nieprzytomny. Zadzwonią do nas ze szpitala, kiedy tylko będą coś wiedzieć.

– Wracaj szybko z powrotem, Sachs. Stęskniliśmy się za tobą. Wiedziała, że to pluralis maiestaticus w ustach Rhyme znaczy tak naprawdę „ja”.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Feng shui, czyli w dosłownym tłumaczeniu „wiatr i woda”, to sztuka gromadzenia dobrej energii i szczęścia oraz pozbywania się złej. Z powodu zadziwiającej ilości rządzących nią reguł niewielu jest w tej dziedzinie naprawdę utalentowanych specjalistów. Apartament Ducha urządzony został przez mistrza; Sonny Li nie miał pojęcia, kto w Nowym Jorku mógł to zrobić tak fachowo.

Zamiast jednak gnać bez przerwy z miejsca na miejsce, tak jak to robiła Hongse w swoim żółtym samochodzie, Li pozostał wiemy taoistowskiej zasadzie: „Życie realizuje się nie poprzez działanie, lecz poprzez bycie”.

Udał się zatem do najelegantszej, jaką zdołał znaleźć, herbaciarni w Chinatown, usiadł przy stoliku i zamówił filiżankę herbaty, aby móc tam zostać tak długo, jak tylko zechce. Rozsiadł się wygodnie i popijał małymi łyczkami aromatyczny napój. Minęło trzydzieści minut. Potem czterdzieści pięć. W końcu jego cierpliwość została nagrodzona. Do herbaciarni weszła atrakcyjna Chinka, usiadła przy sąsiednim stoliku i zamówiła herbatę.

Miała piękną czerwoną sukienkę, a na nogach wysokie szpilki. Li podszedł do jej stolika i przedstawił się.

– Przepraszam, że zawracam pani głowę – powiedział – ale być może będzie mi pani mogła pomóc. Człowiek, dla którego pracuję, nie ma szczęścia. Uważam, że to z powodu sposobu, w jaki urządzone jest jego mieszkanie. Pani najwyraźniej ma bardzo dobrego doradcę feng shui.

Mówiąc to, wskazał na ozdoby, które powiedziały mu, że Chinka rzeczywiście pilnie przestrzega zasad feng shui – pretensjonalną bransoletkę z dziewięciu chińskich monet, szpilkę w kształcie bogini Guan Yin i szarfę, na której namalowana była czarna ryba. Dlatego właśnie wybrał tę kobietę – a także ponieważ była bogata, co oznaczało, że zwraca się do najlepszych ekspertów, tych samych, których porady najpewniej zasięgał Duch.

Piękna Chinka uśmiechnęła się do niego i pogrzebała w torebce.

– Pan Zhou – powiedziała, wskazując wizytówkę. – To jeden z najlepszych ekspertów w mieście. Jest bardzo drogi. Ale na pewno pana zadowoli.

Li podziękował jej i wyszedł. Poczekał, aż pędząca taksówka znajdzie się trzy metry od niego, po czym przebiegł tuż przed jej maską. Kierowca zaklął i pokazał mu środkowy palec. Li roześmiał się. Uciął ogon demonowi bardzo blisko i pozbawił go mocy. Teraz, odporny na wszelkie przeciwności, znajdzie Ducha. Zerknął na wizytówkę i ruszył ulicą w stronę Sklepu Szczęśliwej Nadziei.

– Sachs! – Rhyme podniósł wzrok znad ekranu komputera. – Zgadnij, czym Duch wysadził statek.

– Poddaję się – odparła pogodnie.

– Fabrycznie nowym ładunkiem Composition cztery pierwszej klasy – powiedział Mel Cooper.

Wprawiło to Rhyme'a w dobry nastrój, ponieważ C4 był właściwie bardzo rzadki. Dzięki temu szanse odnalezienia źródła, w którym zaopatrywał się Duch, były dużo większe, niż gdyby używał innych powszechnie dostępnych na rynku materiałów.

Cooper przesłał wyniki do Quantico.

Chwilę później pojawił się Eddie Deng.

– Przyjechałem zaraz po twoim telefonie, Lincolnie – oznajmił.

– Doskonale, Eddie. Załóż okulary do czytania. Musisz nam coś przetłumaczyć. Amelia znalazła list w marynarce Ducha.

Deng pochylił się nad listem i zaczaj go studiować.

– Jest do Ducha. Człowiek, który go napisał, nazywa się Ling Shuibian. Zawiadamia Ducha, kiedy wynajęty samolot wyleci z Fuzhou i kiedy jest spodziewany w Rosji. Następnie pisze, że przesyła pieniądze na konto w Hongkongu… nie podaje jego numeru ani nazwy banku. Część pieniędzy załącza… w dolarach. Na koniec jest tu lista ofiar… pasażerów „Fuzhou Dragona”.

– Niech nasi ludzie w Chinach sprawdzą tego Linga – powiedział Rhyme do Lona Sellitto. – Ile tam masz pieniędzy? – zapytał Amelii Sachs.

– Dużo. Może tysiąc.

– Fałszywe?

Cooper zbadał jeden banknot.

– Nie.

Juany, które znalazła, były zblakłe i pogniecione.

– Było tam około trzydziestu paczek tej wielkości – wyjaśniła.

Deng przeliczył pieniądze w paczce.

– Trzydzieści takich paczek daje według kursu wymiany mniej więcej dwadzieścia tysięcy dolarów.

Zadzwoniła komórka i Sachs wyciągnęła swój aparat z futerału przy pasku. Kiedy rozpoznała głos Johna Sunga, ścisnęło ją lekko w dołku.

– John.

– Zastanawiałem się, czy nie mogłabyś dzisiaj do mnie wpaść.

– Chyba mi się uda. Ale na razie mamy tu urwanie głowy. Zadzwonię do ciebie później.

Rozłączywszy się, spostrzegła, że Sellitto piorunuje ją wzrokiem.

– Mogę zamienić z panem kilka słów na osobności, detektywie? – zapytała i wyszła na korytarz. Sellitto ruszył za nią, głośno stąpając wielkimi stopami. Sachs odwróciła się i spojrzała mu prosto w twarz, opierając dłonie na biodrach.

– Dlaczego od dwóch dni stale się mnie czepiasz?

Zwalisty Sellitto podciągnął do góry pasek spodni.

– Chyba zwariowałaś. Ponosi cię wyobraźnia.

– Gówno prawda. Jeśli masz mi coś do powiedzenia, wal śmiało.

Detektyw przez chwilę milczał.

– Wiem, gdzie byłaś zeszłej nocy – wyrzucił w końcu. – Gliniarze opiekujący się Sungiem powiedzieli mi, że po wyjściu stąd pojechałaś do niego.

– Moje życie osobiste to moja sprawa – odparła chłodno.

– To nie jest tylko twoja sprawa – syknął. – Także jego.

– Jego? To znaczy czyja? – zapytała, marszcząc czoło.

– Rhyme'a. A o kim myślałaś? Jeśli będziesz dalej podążała tą drogą, to go zniszczy.

– Nie wiem, do czego zmierzasz – rzekła skonsternowana.

– Nie wiesz? Dla mnie to całkiem jasne. Dla Rhyme'a stanowisz centrum jego świata. Jeśli będziesz dalej spotykała się z tym facetem i on się o tym dowie, nie przeżyje tego. To… z czego się śmiejesz?

– Mówisz o mnie i o Johnie Sungu?

– Tak, o facecie, do którego się stąd wykradasz.

Sachs zaczęła się trząść ze śmiechu.

– Och, Lon… – powiedziała i szybko się odwróciła, bo śmiech zamienił się w łzy.

Sellitto dał krok do przodu.

– Co jest…

Sachs złapała w końcu oddech.

– To nie jest to, co myślisz – rzekła sucho.

Detektyw znowu podciągnął pasek.

– Mów.

– Wiesz, że Rhyme i ja rozmawialiśmy o tym, żeby mieć dzieci. – Sachs gorzko się roześmiała. – Nic z tego nie wyszło. Nie zachodziłam w ciążę. Martwiłam się, że coś jest nie w porządku z Lincolnem. No i przed kilkoma tygodniami zrobiliśmy sobie oboje badania.

Wróciła myślami do rozmowy w poczekalni.

– „A, tu pani jest, pani Sachs.

– Dzień dobry, doktorze.

– Właśnie rozmawiałem z lekarzem Lincolna Rhyme'a.

– Mam wrażenie, że nie przynosi pan od niego dobrych wieści.

– Może usiądziemy tam w rogu?

– Tu jest dobrze. Niech mi pan powie. Bez owijania w bawełnę.

– No cóż. Lekarz Lincolna oświadczył, że jego nasienie jest jak najbardziej w normie. Ma nieco zmniejszoną liczbę plemników, co jest typowe dla kogoś w jego stanie, ale obecnie nie stanowi to większego utrudnienia przy zajściu w ciążę. Obawiam się jednak, że pani ma poważniejszy problem.

– Ja?”.

Powtórzyła teraz Lonowi Sellitto przebieg rozmowy z doktorem.

– Choruję na coś, co nazywa się endometriozą – dodała. – Zawsze miałam z tym problemy, ale nie sądziłam, że są takie poważne.

– Nie mogą tego wyleczyć?

– Mogą to zoperować lub zastosować terapię hormonalną, ale tak naprawdę nie pomoże to odzyskać płodności.

– Przykro mi, Amelio.

Sachs zaśmiała się nieszczerze.

– To właśnie robię z Johnem Sungiem. Wczoraj wieczorem zbadał mnie i zastosował akupresurę. Dał mi też kilka ziół, które jego zdaniem mogą pomóc. Okazuje się, że wielu zachodnich lekarzy poleca stosowanie chińskiej terapii przy endometriozie. – Sachs na chwilę umilkła. – Tyle jest wokół mnie śmierci, Lon – powiedziała w końcu. – Chciałam, żebyśmy stworzyli życie… Lincoln i ja. Tak bardzo chciałam naprawić to, co jest we mnie nie w porządku.

– Nie wiedziałem – bąknął zawstydzony Sellitto, podnosząc w górę dłonie.

– Bo to nie powinno obchodzić nikogo poza Lincolnem i mną – zakończyła gniewnie. – Wiesz, kim dla siebie jesteśmy? – zapytała, wskazując głową pokój Rhyme'a.

– Przepraszam, agentko Sachs. Powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. – Sellitto wyciągnął do niej rękę, a ona z ociąganiem uścisnęła jego wielką dłoń.

Potem otarła sobie oczy i oboje wrócili do Rhyme'a.

– Ale nas nastraszyłeś – powiedział Rhyme do Freda Dellraya, kiedy ten pojawił się w zamienionym w kryminalistyczne laboratorium salonie.

– Wyobraźcie sobie, co sam czułem, parkując tyłek na kilku laskach wynalazku pana Nobla. – Dellray rozejrzał się dookoła. – Gdzie jest Dan? – zapytał.

– Dan? – zdziwił się Rhyme.

– No, facet, który przejął po mnie tę sprawę. Dan Wong.

Rhyme i Sachs spojrzeli po sobie.

– Nikt jej po tobie nie przejął – oświadczył kryminolog. – Wciąż na ciebie czekamy.

– Wciąż czekacie? – szepnął z niedowierzaniem Dellray. – Miał do was zadzwonić i dzisiaj rano przylecieć wojskowym odrzutowcem. – Zdumienie na jego twarzy zmieniło się w gniew. – Zajmę się tym, kiedy wrócę do biura. Dla czegoś takiego nie ma usprawiedliwienia.

– Na jakim etapie jest śledztwo w sprawie bomby? – zapytał Freda Sellitto.

Dellray wyciągnął plastikową torbę, w której tkwiła jasnożółta laska dynamitu.

– Sprawdzili to na obecność markerów? – zapytał Rhyme.

– Nie. Powiedzieli, że jest za stare na markery.

– Pewnie jest. Ale i tak chcę to sprawdzić – mruknął kryminolog. – Zrób pełną analizę! – zawołał do Mela Coopera.

– Jestem ci szczerze zobowiązany, Lincolnie – powiedział Dellray.

– Odwdzięcz się, przysyłając nam kogoś do pomocy, Fred.

Duch maszerował wzdłuż Mulberry Street, ubrany w wiatrówkę, pod którą chował swojego nowego glocka 36 kalibru 45. Właśnie otrzymał wiadomość od Ujgura, któremu Yusuf zlecił włamanie się do strzeżonego mieszkania Wu. Środki bezpieczeństwa okazały się szczelniejsze, niż sądzili i zauważyli go strażnicy. Policja z pewnością zabrała już stamtąd rodzinę. Komplikowało to trochę sytuację, ale i tak się dowie, gdzie są.

Przeszedł kilkadziesiąt metrów brukowaną alejką, skręcił w następną, przeciął zatłoczoną ulicę i w końcu dotarł do celu. Otworzył drzwi i pozdrowił uniesioną dłonią swojego eksperta feng shui, pana Zhou, który siedział na zapleczu Sklepu Szczęśliwej Nadziei.

Sonny Li zapalił papierosa i ruszył dalej ulicą, która nazywała się Bowery. Czuł się dobrze. Dobre omeny, dobre siły. On i Loaban złożyli ofiary Guan Di, bogu detektywów. Poucinał ogony demonom. I miał w kieszeni naładowany niemiecki pistolet. Odwiedzi eksperta feng shui i wyciągnie od niego adresy innych kryjówek Ducha, bez względu na to, jakich trzeba będzie użyć metod.

Minął zatłoczony targ rybny z koszami, w których poruszały szczypcami niebieskie kraby, z posypanymi lodem tacami pełnymi małży i ryb i w końcu dotarł do Sklepu Szczęśliwej Nadziei. Na zapleczu znalazł siedzącego przy biurku mężczyznę, który palił papierosa i czytał chińską gazetę.

– Pan jest Zhou?

– Owszem, zgadza się.

– Jestem zaszczycony, mogąc pana poznać. Byłem w mieszkaniu przyjaciela przy Patrick Henry Street pięćdziesiąt osiem. Rozumiem, że to pan je urządził. Muszę się z nim skontaktować, ale tam go już nie ma. Żywię nadzieję, iż pan udzieli mi informacji, gdzie teraz może przebywać. Nazywa się Kwan Ang.

Mężczyzna uniósł lekko brwi.

– Przykro mi, proszę pana. Nie znam nikogo o tym nazwisku.

– Wie pan, że Kwan Ang jest szmuglerem i mordercą. Widzę to w pańskich oczach. – Sonny Li potrafił czytać w twarzach w podobny sposób, w jaki Loaban czytał w dowodach rzeczowych.

– Daję słowo, że nie wiem, o kim pan mówi. Jestem zwykłym ekspertem feng…

– Ach – parsknął Li. – Mam tego dosyć. Zadzwonię do urzędu imigracyjnego i powiem, żeby to oni zajęli się panem i pańską rodziną – zagroził, wskazując wiszące na ścianie rodzinne fotografie.

– Nie ma takiej potrzeby – odparł szybko Zhou. – On wyszedł tuż przed pańskim wejściem. Jeśli się pan pośpieszy, może go pan dogoni. Niesie żółtą torbę z napisem „Sklep Szczęśliwej Nadziei”.

Li wyskoczył ze sklepu i rozejrzał się gorączkowo dookoła. W odległości mniej więcej stu metrów zobaczył niosącego żółtą torbę niewysokiego mężczyznę o krótkich ciemnych włosach. W jego chodzie było coś znajomego – Li zapamiętał go ze statku. Tak, to był Duch.

Powinien chyba spróbować zadzwonić do Loabana albo Hongse. Nie mógł jednak pozwolić, by facet mu uciekł. Duch skręcił w boczną alejkę i Li pobiegł za nim najszybciej jak mógł, z pistoletem w ręku.

Zanim szmugler zorientował się, że jest ścigany, Sonny Li dopadł go i wbił lufę w jego plecy. Zabójca puścił żółtą torbę i sięgnął pod koszulę. Ale Li pierwszy wyciągnął wielki pistolet zza jego paska i schował go do kieszeni. A potem brutalnie odwrócił szmuglera twarzą do siebie.

– Kwanie Ang – wypowiedział znajomą formułę – aresztuję cię za naruszenie podstawowych praw Chińskiej Republiki Ludowej.

Chciał mówić dalej, lecz nagle jego wzrok padł na koszulę Ducha, której poły rozeszły się, gdy sięgał po broń. Zobaczył biały bandaż na jego piersi.

A potem wiszący na rzemyku kamienny amulet w kształcie małpy.

Wstrząśnięty cofnął się, otwierając szeroko oczy i celując z pistoletu w twarz szmuglera.

– Ty… ty… – wyjąkał. Przez chwilę nie mógł pozbierać myśli, zrozumieć, co to wszystko znaczy. – Zabiłeś Johna Sunga na plaży i zabrałeś jego dokumenty i kamienną małpę – wyszeptał w końcu. – Podszyłeś się pod niego.

Duch uśmiechnął się.

– Wygląda na to, że obaj lubimy maskaradę. Jesteś jednym z prosiaków z „Fuzhou Dragona”. Czekałeś, aż się znajdziemy na amerykańskiej ziemi, żeby oddać mnie w ręce tutejszej policji.

Li wreszcie zrozumiał, co zrobił Duch. Ukradł: hondę spod nadmorskiej restauracji. Loaban i policja zakładali, że pojechał nią do miasta, ale on schował ciało Sunga do bagażnika i ukrył ją gdzieś w pobliżu. Potem postrzelił się powierzchownie z własnego pistoletu, wypłynął z powrotem na morze i czekał tam, aż uratuje go policja i agenci z urzędu imigracyjnego, którzy łaskawie podrzucili go do miasta.

Na dziesięciu piekielnych sędziów, zaklął w duchu Li. Hongse nie miała pojęcia, że rzekomy doktor Sung jest w rzeczywistości szmuglerem.

– Wykorzystałeś tę policjantkę, by się dowiedzieć, gdzie są Changowie i Wu – powiedział.

Duch pokiwał głową.

– Potrzebne mi były informacje. Ona chętnie mi ich dostarczyła – odparł i przyjrzał się bacznie Sonny'emu. – Dlaczego to zrobiłeś, knypku? Dlaczego ścigałeś mnie taki szmat drogi?

– Zabiłeś trzy osoby w Liu Guoyuan, moim mieście.

– Naprawdę? Nie pamiętam. Może na to zasłużyli.

– Jesteś aresztowany – rzekł twardo Li. – Kładź się na brzuchu. Już!

Duch ukląkł na bruku. Nagle Li uświadomił sobie z grozą, że leży między nimi torba na zakupy i że Duch ukrył za nią prawą rękę.

– Nie! – krzyknął.

Torba Sklepu Szczęśliwej Nadziei eksplodowała w jego stronę. Duch strzelił do niego z drugiego pistoletu, który trzymał w kaburze na kostce, ale kula przeleciała obok biodra Li. Kiedy chiński policjant podniósł własny pistolet, Duch wytrącił mu go z ręki. Li złapał go za nadgarstek i próbował odebrać tokariewa. Razem wywrócili się na śliski bruk i drugi pistolet również upadł na ziemię. Duch rzucił się w jego stronę.

Nie pozwól mu, nie pozwól, ryknął w duchu Li.

Zdołał pochwycić rzemyk na szyi szmuglera, ten sam, na którym zawieszona była kamienna małpa, i mocno zacisnął na jego szyi. Duch zaczął wymachiwać na oślep rękoma i z gardła wydobył mu się charkot. Po chwili jął dygotać. Li pociągnął jeszcze mocniej.

I wtedy rzemyk pękł.

Figurka małpy upadła i roztrzaskała się o ziemię. Li poleciał na plecy i uderzył głową o bruk. O mało nie zemdlał. Piekielni sędziowie… Oczyma wyobraźni ujrzał straszliwy widok: martwą, leżącą w ciemności Hongse i martwego Loabana, z twarzą tak samo nieruchomą po śmierci, jak nieruchome za życia było jego ciało. Z trudem dźwignął się na kolana i ruszył na czworakach w stronę przeciwnika.

Amelia Sachs wyskoczyła z posępną twarzą z autobusu ekipy dochodzeniowej. Towarzyszył jej agent urzędu imigracyjnego Alan Coe. Pobiegli alejką w stronę grupki umundurowanych policjantów.

Sachs stanęła przy nich i spojrzała na ciało. Na zabłoconym bruku leżał na brzuchu Sonny Li. Miała ochotę uklęknąć i wziąć go za rękę.

Patrz przed siebie, nie zwracaj uwagi na to, kto jest ofiarą. Pamiętaj o dewizie Rhyme'a: nie zaprzątaj sobie głowy zmarłymi.

Tym razem będzie to cholernie trudne. Zwłaszcza dla samego Lincolna Rhyme'a. Amelia zauważyła, że w ciągu ostatnich dwóch dni kryminologa połączyła z tym człowiekiem niezwykła więź – odkąd go poznała, do nikogo się tak bardzo nie zbliżył.

Coe podszedł do niej.

– Tak mi przykro. Był dobrym człowiekiem.

– Owszem, był. – Sachs odwróciła się do gliniarzy. – Muszę teraz zabezpieczyć dowody rzeczowe. Czy mogę was wszystkich prosić o cofnięcie się?

O Boże, pomyślała, wstrząśnięta tym, co musiała teraz zrobić. Nałożyła na głowę słuchawki, podłączyła je do radia i zadzwoniła.

Kliknięcie.

– Tak? – odezwał się Rhyme.

– Jestem na miejscu – rzekła.

– I? – po krótkiej chwili.

Wyczuła, że stara się, by w jego głosie nie zabrzmiała nadzieja.

– On nie żyje. Przykro mi, Lincolnie – powiedziała cicho.

Kolejna pauza.

– Bez imion, Sachs. To przynosi pecha, pamiętasz? – dodał lekko załamującym się głosem. – Dobrze. Zabezpiecz dowody rzeczowe. Changowie mają coraz mniej czasu.

– Jasne, Rhyme. Pamiętam o tym.

Pół godziny później umieściła wszystkie dowody w torebkach, podpisała dołączone do nich metryczki i zadzwoniła ponownie do Rhyme'a.

– Sonny został trzykrotnie postrzelony w pierś, ale mamy cztery łuski. Jedna z nich jest z tokariewa. Pozostałe z czterdziestki piątki. Wygląda na to, że został zabity z tej drugiej broni. Na jego nodze znalazłam ślady: strzępy żółtego papieru i suszoną substancję roślinną. Ta sama substancja znajdowała się na bruku.

– Jaki jest twój scenariusz, Sachs?

– Moim zdaniem, Sonny zauważył Ducha, kiedy ten wychodził ze sklepu, niosąc coś w żółtej torbie. Pobiegł za nim, dopadł go i odebrał pistolet. Zakładał, że to jego jedyna broń i pewny swego, kazał mu się położyć na ziemi. Duch wyciągnął jednak drugi pistolet, tokariewa, i strzelił przez torbę, obsypując Sonny'ego strzępami papieru i kawałkami roślin. Kula chybiła, lecz Duch rzucił się na niego, odebrał czterdziestkę piątkę i zabił.

– Chcesz odwiedzić okoliczne sklepy i sprawdzić, gdzie mają żółte torby?

– Nie. To zabrałoby zbyt dużo czasu. Najpierw trzeba ustalić, co to za rośliny. To prawdopodobnie jakieś chińskie zioła. Mam zamiar wpaść do Johna Sunga z ich próbką. Chyba będzie mi mógł powiedzieć, co to jest. Mieszka zaledwie parę przecznic stąd.

Загрузка...