Rozdział pierwszy Odejście

Napłynęło nad wzgórza z cichym brzęczeniem, niczym niewidzialna mgła. Jakby ruch bez ciała, które mogłoby się zmęczyć. Przesuwało się bardzo powoli. Teraz nie myślało. Upłynęły całe miesiące od jego ostatniej myśli, ponieważ umysł, który za niego myślał, umarł. One zawsze umierają. Więc teraz znowu było obnażone i przestraszone.

Mogło się ukryć w jednym z tych niekształtnych białych stworzeń, które beczały nerwowo, kiedy przetaczało się ponad trawą. Ale ich umysły były bezużyteczne, zdolne myśleć tylko o trawie i o robieniu innych stworzeń robiących bee. O nie. One z całą pewnością nie były odpowiednie. Potrzebowało, naprawdę potrzebowało czegoś lepszego. Silniejszego umysłu, umysłu posiadającego prawdziwą moc, umysłu, który zapewni mu bezpieczeństwo.

Szukało długo…

Nowe buty nie nadawały się zupełnie do niczego. Były sztywne i lśniące. Lśniące buty! To hańba. Czyste buty to coś zupełnie innego. W odrobinie pasty, która zabezpiecza buty przed wilgocią, nie ma nic złego. Ale buty powinny pracować na siebie, a nie lśnić.

Akwila Dokuczliwa stała na chodniczku przed łóżkiem, potrząsając głową. Postanowiła je szybko zużyć. Jak najszybciej.

No i jeszcze nowy słomkowy kapelusz ze wstążką. Co do niego też miała wątpliwości.

Spróbowała się przejrzeć, ale zadanie okazało się dość karkołomne, ponieważ lusterko było niewiele większe od jej dłoni, na dodatek popękane i z plamami. Musiała je przesuwać, by zobaczyć tak dużo z siebie jak to możliwe, a na dodatek pamiętać poszczególne kawałki, by potem je poskładać w całość.

Dzisiaj… no cóż, zazwyczaj nie robiła w domu takich rzeczy, ale ten dzień był szczególny i wyjątkowo zależało jej, by ładnie wyglądać, a ponieważ nikogo nie było w pobliżu…

Odłożyła lusterko na rachityczny stolik stojący tuż przy łóżku pośrodku przetartego dywanika, zamknęła oczy i powiedziała:

— Zobacz mnie.

A gdzieś na wzgórzach coś, co nie miało ciała ani mózgu, ale czym kierował przeokropny głód i nieskończony lęk, poczuło siłę.

Gdyby miało nos, zaczęłoby niuchać w powietrzu.

Ale szukało.

I znalazło.

Znalazło dziwny umysł, jakby jeden w drugim, coraz mniejsze i mniejsze! Taki mocny! I tak blisko!

Zmieniło nieco kierunek i przyspieszyło. Poruszając się, brzęczało cicho, jakby przelatywał rój muszek.

Owce zaniepokojone czymś, czego nie mogły zobaczyć, usłyszeć ani powąchać, zabeczały…

…i powróciły do przeżuwania trawy.

Akwila otworzyła oczy. Oto była, tylko o kilka kroków od samej siebie. Widziała tył własnej głowy.

Uważnie przesuwała się po pokoju, nie patrząc na siebie w ruchu, ponieważ z wcześniejszych doświadczeń już wiedziała, że jeśli tak zrobi, sztuczka zawiedzie.

Było to dość trudne, ale wreszcie znalazła się na wprost siebie, lustrując się z góry na dół.

Brązowe włosy do pary do brązowych oczu… na to nic nie mogła poradzić. Przynajmniej włosy były czyste, twarz zresztą też.

Miała na sobie nową sukienkę, co poprawiało ogólny stan rzeczy. Ponieważ w rodzinie Dokuczliwych rzadko kupowało się nowe rzeczy, sukienka była oczywiście na wyrost. Ale przynajmniej była jasnozielona i tak naprawdę nie sięgała do ziemi. Akwila w swych lśniących nowych butach i słomkowym kapeluszu wyglądała… jak farmerska córka, z porządnej rodziny, wybierająca się do swej pierwszej pracy. Nie było co grymasić.

Mogła też dostrzec na swej głowie spiczasty kapelusz, ale na to już musiała bardzo wytężyć wzrok. Trójkątny kształt był jak lśnienie, które znikało w momencie, gdy tylko się je zauważało. To z jego powodu tak martwiło ją dodatkowe słomkowe nakrycie głowy, ale okazało się, że jemu nic nie przeszkadzało. A to dlatego, że w pewnym sensie wcale go nie było. Był niewidzialny, no chyba że padało. Słońce i wiatr przechodziły przez niego, jednak deszcz i śnieg jakoś go wyczuwały i traktowały jak rzecz materialną.

Spiczasty kapelusz otrzymała od największej czarownicy na całym świecie, prawdziwej wiedźmy w czarnej sukni, w czarnym kapeluszu i o wzroku, który przenikał przez ciebie jak terpentyna przez chorą owcę. Był to rodzaj nagrody. Ponieważ Akwila posługiwała się magią, i to całkiem poważną. Zanim to zrobiła, nie wiedziała, że potrafi; kiedy to robiła, nie widziała, że to robi, i potem nie wiedziała, jak tego dokonała. Teraz miała się tego nauczyć.

— Przestań mnie widzieć — zażyczyła sobie. I jej wizerunek… czy cokolwiek to było, bo nie była pewna, na czym właściwie ta sztuczka polega… zniknął.

Kiedy po raz pierwszy to jej się udało, była w szoku. A przecież zawsze wiedziała, że potrafi samą siebie zobaczyć, przynajmniej we własnej głowie. Wszystkie jej wspomnienia były niczym małe obrazki, na których widniała Akwila, która coś robiła albo się czemuś przyglądała, a nie widoczki wpadające do jej mózgu przez dwoje oczu. Jakaś jej część przez cały czas się jej przyglądała.

Panna Tyk — kolejna wiedźma, ale łatwiej się z nią dało rozmawiać niż z tą od kapelusza — powiedziała kiedyś, że wiedźma musi umieć „stać z boku” i że dowie się na ten temat więcej, kiedy jej talent się rozwinie, więc Akwila przypuszczała, że „zobacz mnie” stanowiło część tej umiejętności.

Niekiedy Akwili przychodziło na myśl, że powinna porozmawiać o tym z panną Tyk. O uczuciu, że wychodzi z własnego ciała, ale jej ciało ma samodzielną własność poruszania się niczym zombi. Wszystko działało dobrze do momentu, kiedy oczy z jej braku ciała nie spojrzały na jej ciało i nie dostrzegły, że tym właśnie się stała. Bo wtedy jakaś część jej umysłu wpadała w panikę i natychmiast wracała do materialnej powłoki. Jednak Akwila postanowiła zachować wiedzę na ten temat dla siebie. Uważała, że nie musi opowiadać się nauczycielce ze wszystkim. Trzeba przy tym przyznać, że trik był dobry, zwłaszcza kiedy nie miało się lustra.

Panna Tyk była kimś w rodzaju łowcy talentów. W ten właśnie sposób wiedźmowatość mogła przetrwać. Niektóre z czarownic rozglądały się za dziewczętami wykazującymi odpowiednie skłonności, a potem przydzielano im starszą wiedźmę, która służyła pomocą. Nie uczyły jak czarować. Uczyły, jak rozpoznawać, kiedy się czaruje.

Wiedźmy przypominają nieco koty. Nie przepadają specjalnie za swoim towarzystwem, ale lubią wiedzieć, gdzie znajdują się wszystkie inne, tak na wszelki przypadek. Na przykład by poinformować cię, całkiem po przyjacielsku, że zaczynasz sama do siebie gadać.

Wiedźmy nie są strachliwe, tak mówiła jej panna Tyk, ale właśnie te najpotężniejsze bały się (choć nie rozmawiały na ten temat) zejścia na złą drogę. Tak łatwo wstąpić na ścieżkę bezmyślnego okrucieństwa tylko dlatego, że dysponuje się mocą, a inni nie, tak łatwo uwierzyć, że inni się nie liczą, tak łatwo uznać, że jest się ponad takie wartości jak dobro i zło. A na końcu tej drogi czekała chatka z piernika, w której porosła brodawkami samotna Baba Jaga mamrotała coś do siebie.

Wiedźmy musiały mieć świadomość, że inne czarownice przyglądają im się przez cały czas.

I właśnie po to, pomyślała Akwila, nosi się kapelusz. Zawsze mogła go dotknąć, jeśli tylko zamknęła oczy. Miał za zadanie przypominać…

— Akwilo! — krzyknęła jej matka, stając u schodów. — Przyszła panna Tyk.

Poprzedniego dnia Akwila pożegnała się z babcią Dokuczliwą.


Wysoko na wzgórzach żelazne koła starego wozu pasterskiego zapadły się do połowy w trawie. Brzuchaty piec koślawię oparty o trawę poczerwieniał od rdzy. Kredowe wzgórza pochłaniały je, tak jak wcześniej zabrały babcine kości.

Chata została spalona w dniu śmierci babci. Żaden z pasterzy nie ośmieliłby się w niej zamieszkać, a nawet spędzić noc. Babcia Dokuczliwa zbyt wiele miejsca zajmowała w umysłach różnych ludzi, zbyt trudno było ją zastąpić. Nocą czy dniem, przez wszystkie pory roku, ona stanowiła kwintesencję Kredy: była najlepszym pasterzem, najmądrzejszą kobietą i wspólną pamięcią. Tak jakby zielone wzgórza miały duszę wędrującą w zniszczonych butach, w fartuchu z worka, paliły starą fajkę i leczyły terpentyną owce.

Pasterze mówili, że babcia Dokuczliwa panuje nad pogodą. Nazywali nawet małe pierzaste białe obłoczki, które często pojawiały się na letnim niebie, „jagniętami babci Dokuczliwej”. I chociaż mówiąc tak, uśmiechali się, nie do końca traktowali to jako żart.

A więc ani jeden pasterz nie ośmieliłby się zamieszkać w jej chacie na kołach, żaden z nich.

Wycięli murawę i pochowali babcię w kredzie, potem obficie podlali trawę, żeby nie pozostał żaden ślad, a następnie spalili chatę.

Owcza wełna, tytoń Wesoły Żeglarz i terpentyna…

…tym pachniała pasterska chata, tym też pachniała babcia Dokuczliwa. To pozostaje po ludziach bliskich naszemu sercu. Wystarczyło, że Akwila poczuła ten zapach, by przenieść się do ciepłej, cichej i bezpiecznej chaty. Tutaj zawsze biegła, gdy miała jakieś zmartwienie lub gdy coś ją szczególnie ucieszyło. A babcia Dokuczliwa zawsze się uśmiechała, robiła herbatę i nic nie mówiła. W pasterskiej chacie nie mogło się wydarzyć nic złego. To była twierdza obronna przed złem tego świata. I nawet teraz, gdy babcia odeszła, Akwila wciąż lubiła tam chodzić.

Teraz stała tam, podczas gdy wiatr targał trawą, a z oddali dochodziło brzęczenie owczych dzwonków.

— Ja muszę… — odchrząknęła. — Muszę odejść. Muszę… zdobyć wiedzę, jak porządnie czarować, a tutaj nie ma nikogo, kto mógłby mnie nauczyć, rozumiesz, prawda? Teraz odejdę… żeby potem pilnować tych wzgórz, tak jak ty to robiłaś. Bo widzisz, ja potrafię… robić pewne rzeczy, ale ich nie rozumiem, a panna Tyk twierdzi, że to, czego nie rozumiemy, może nas zabić. Chcę być równie dobra jak ty. Wrócę! Wrócę jak najszybciej! I obiecuję, że będę wtedy mądrzejsza.

Niebieski motyl niesiony podmuchem wiatru zboczył z kursu i usiadł Akwili na ramieniu, raz czy dwa poruszył skrzydełkami, a potem odleciał.

Babcia Dokuczliwa nigdy nie czuła się dobrze w towarzystwie słów. Kolekcjonowała ciszę, tak jak inni zbierają kawałki sznurka. A jednak zawsze potrafiła wyrazić nic niemówieniem wszystko, co trzeba.

Akwila została jeszcze trochę, czekając, by jej łzy obeschły, a potem zeszła ze wzgórza, pozostawiając tam wiecznie trwający wiatr, by krążył między zardzewiałymi kołami i gwizdał w kominie brzuchatego piecyka. Życie toczyło się dalej.


* * *

Fakt, że dziewczynka w wieku Akwili szła „na służbę”, nie był niczym niezwykłym. Zazwyczaj oznaczało to pracę służącej lub pokojówki. Zgodnie z tradycją pierwszy krok stanowiło pomaganie jakiejś starszej, mieszkającej samotnie damie, która nie mogła wiele za taką usługę zapłacić, ale też praca początkującej dziewczyny nie jest przecież wiele warta.

Trzeba przyznać, że we własnym domu Akwila praktycznie sama prowadziła mleczarnię, jeśli tylko ktoś pomógł jej z ciężkimi bańkami na mleko, tak więc rodzice dość się zdziwili, słysząc, że ich najmłodsza córka chce się wybrać na służbę. Ale Akwila oznajmiła, że przecież każda to robi. Poznaje wtedy trochę świata. Spotyka nowych ludzi. Nigdy nie wiadomo, do czego to doprowadzi.

W ten sprytny sposób przeciągnęła na swoją stronę matkę. Pewna zamożna krewna po kądzieli zaczęła od pozycji pomywaczki, potem została pokojówką, a wreszcie wyszła za rzeźnika i zamieszkała w bardzo porządnym domu. Co prawda nie był to jej dom i mieszkała w nim tylko przez chwilę, ale stała się dzięki temu prawdziwą damą.

Tego Akwila nie planowała. To był tylko podstęp. Wymyślony zresztą przez pannę Tyk.

Za czarowanie nie można brać pieniędzy, więc czarownice wykonują też inne prace. Panna Tyk zazwyczaj występowała w przebraniu nauczycielki. Podróżowała wraz z innymi nauczycielami, którzy wędrowali z miejsca na miejsce, ucząc wszystkich o wszystkim w zamian za jedzenie lub stare ubrania.

To był bardzo dobry sposób podróżowania, ponieważ ludzie na Kredzie z natury nie ufali wiedźmom. Podejrzewali je, że tańczą w świetle księżyca, w dodatku bez reform. (Akwila dowiadywała się, jak z tym naprawdę jest, i ku swej uldze usłyszała, że wiedźma nie musi tego robić. Co prawda takie zachowanie było dopuszczalne, ale tylko pod warunkiem że się chciało i tylko gdy się było pewnym, że wokół rosną pokrzywy, oset i kolczasty żywopłot).

Trzeba jednak powiedzieć, że w stosunku do nauczycieli ludzie też byli nieufni. Mówiono, że zdarza im się zwędzić kurczaka, który wcale dzięki temu nie stawał się wędzony, i że wykradają dzieci (co w pewien sposób było prawdą), i że podróżują od wioski do wioski w swych jarmarcznych budach, noszą długie suknie ze skórzanymi łatami na rękawach i dziwaczne płaskie kapelusze, a na dodatek rozmawiając między sobą, używają barbarzyńskich wyrażeń, których nikt nie potrafi zrozumieć, jak na przykład: „Alea jacta est” czy „Quid pro quo”. Panna Tyk bez trudu się pomiędzy nich wmieszała. Jej spiczasty kapelusz też występował w przebraniu, udając zwykły czarny słomkowy kapelusz ozdobiony papierowymi kwiatami — do właściwej postaci wracał po pociągnięciu za specjalny sznurek.

Podczas minionego roku Akwila nieustannie dziwiła, a nawet martwiła swą matkę, zdradzając niezaspokojony głód wiedzy. Ludzie w wiosce uznawali zaspokajanie go w sposób umiarkowany za zdrowy, jednak dawki zbyt duże nie były zalecane.

A miesiąc temu nadeszła wiadomość: Bądź gotowa.

Panna Tyk, wystrojona w swój kwiecisty kapelusz, odwiedziła ich farmę, by poinformować pana i panią Dokuczliwych, że pewna starsza dama mieszkająca w górach usłyszała o nadzwyczajnej biegłości Akwili w robieniu sera i jest gotowa zaoferować jej posadę służącej za cztery dolary miesięcznie, z jednym dniem wolnym w tygodniu, własnym łóżkiem i tygodniowymi wakacjami na Strzeżenie Wiedźm.

Akwila znała swoich rodziców. Trzy dolary miesięcznie uznaliby za kwotę zbyt małą, a pięć dolarów za podejrzanie dużą, choć biegłość w robienia sera zasługiwała z pewnością na dodatkowego dolara. A już własne łóżko było mile widzianą premią. Zanim większość sióstr Akwili wyprowadziła się z domu, spanie po dwie w łóżku uważano za coś całkiem normalnego. Oferta była po prostu dobra.

Ponadto panna Tyk zrobiła na rodzicach Akwili wrażenie, można powiedzieć też, że nieco się jej bali, ale ponieważ zostali wychowani w przeświadczeniu, że ludzie, którzy wiedzą więcej od ciebie, a na dodatek znają długie słowa, są wyżej postawieni, więc wyrazili zgodę.

Przypadkowo Akwila usłyszała ich rozmowę na ten temat wieczorem, kiedy już poszła do łóżka. Nie jest zbyt trudno przypadkowo usłyszeć, o czym ktoś rozmawia na dole, jeśli się postawi na deskach podłogi odwróconą szklankę i całkiem przez przypadek przyłoży do niej ucho.

Usłyszała tatę, który powiedział, że Akwila w ogóle nie musi nigdzie iść.

Usłyszała mamę, która odparła, że wszystkie dziewczyny są ciekawe, jak wygląda świat, więc lepiej niech go sama zobaczy. Szczególnie że jest dziewczynką potrafiącą o siebie zadbać, z mądrą głową mocno osadzoną na ramionach. A jeśli będzie ciężko pracować, to kto wie, może pewnego dnia zostanie służącą u kogoś ważnego i zamieszka w domu z wygódką w środku.

Tato odparł, że szorowanie podłóg wszędzie wygląda tak samo.

No cóż, w takim razie po roku ją to znudzi, odparła matka, i wróci do domu, a tak przy okazji, co to znaczy biegłość?

Wprawa w wykonywaniu czegoś, pomyślała Akwila. Chociaż mieli w domu stary słownik, jednak mama nigdy go nie otwierała, ponieważ widok tak wielu słów wywoływał u niej melancholię. Akwila zaś przeczytała go od deski do deski.

I w ten sposób całkiem szybko, choć zupełnie nie nagle, zawijała swe stare buty noszone przed nią przez jej wszystkie siostry w kawałek czystego materiału, by schować je do kupionej dla niej przez mamę używanej torby, która wyglądała jak zrobiona ze zniszczonej tektury lub ze sprasowanych pestek winogron połączonych woskowiną i musiała być związana sznurkiem.

Potem nastąpiły pożegnania. Trochę popłakała, a jej mama płakała bardzo, wtórował im mały Bywart, który liczył, że na pociechę otrzyma coś słodkiego. Ojciec nie płakał, ale dał jej srebrnego dolara i dość burkliwie nakazał co tydzień pisać list do domu, co jest męską odmianą płaczu. Akwila pożegnała się też z serami w mleczarni, owcami na wybiegu i nawet z kotem Szczurołowem.

A jeszcze potem wszyscy poza serami i kotem stali przy bramie i machali za nią i za panną Tyk — no tak, i poza owcami również — aż doszły do kredowobiałej dróżki prowadzącej w stronę wioski.

A jeszcze potem nie słychać już było nic poza stukaniem butów o krzemienną drogę i nieskończoną pieśnią skowronków uwijających się nad głowami. Była końcówka sierpnia, panował dziki skwar. Nowe buty cisnęły.

— Na twoim miejscu bym je zdjęła — oświadczyła panna Tyk po pewnym czasie.

Akwila usiadła na skraju drogi i wyciągnęła z torby swe stare buty. Nie naprzykrzała się pytaniem, skąd panna Tyk wie, że jej nowe buty są za ciasne. Wiedźmy umieją patrzeć. Stare buty, choć musiała do nich wkładać kilka par skarpet, były o niebo wygodniejsze i łatwiej się w nich szło. Ich marsz rozpoczął się na długo przed narodzinami Akwili i znakomicie wiedziały, jak się to robi.

— Czy zobaczymy dzisiaj któregoś… z małych ludzi? — zapytała panna Tyk, kiedy ruszyły znowu w drogę.

— Nie wiem — odparła Akwila. — Miesiąc temu powiedziałam im, że odchodzę. O tej porze roku są bardzo zajęte. Ale zawsze jeden czy dwóch mnie pilnuje.

Panna Tyk natychmiast się rozejrzała. — Niczego nie widzę. Ani nie słyszę.

— I właśnie dlatego z całą pewnością gdzieś tutaj są — potwierdziła Akwila. — Kiedy mnie pilnują, zawsze jest nieco ciszej. Ale póki pani jest ze mną, nie pokażą się. Troszkę się boją wiedźm. To nic osobistego — dodała szybko.

Panna Tyk westchnęła.

— Kiedy byłam małą dziewczyną, wciąż marzyłam, że zobaczę praludka. Wystawiałam dla nich spodeczki z mlekiem. Oczywiście później dowiedziałam się, że nie to powinnam zrobić.

— Nie, powinna pani zaproponować im mocniejszy trunek — przytaknęła Akwila Podniosła wzrok na żywopłot i przez chwilę wydało jej się, że mignęła tam ruda czupryna. Dziewczynka uśmiechnęła się trochę nerwowo.

Akwila była, choć tylko przez kilka dni, królową tych postaci z baśni, przynajmniej na tyle, na ile ludzka istota może nią zostać. Trzeba też przyznać, że nazywała się wodzą, nie królową, i że powiedzieć w twarz Fik Mik Figlom, że są postaciami z bajki, może tylko ktoś, kto się prosi do bójki. Z drugiej jednak strony Fik Mik Figle zawsze są chętne do bitki i zawsze sprawia im ona wielką radość, także gdy nie mają wroga zewnętrznego, radzą sobie, bijąc się między sobą, a gdyby tak się zdarzyło, że któryś z Figli wylądowałby na bezludnej wyspie, przyłożyłby samemu sobie w nos, żeby nie wyjść z wprawy.

Technicznie rzecz biorąc, były mieszkańcami Krainy Baśni, z drugiej jednak strony zostały z niej wyrzucone, najprawdopodobniej za przebywanie w stanie nietrzeźwym. A teraz, ponieważ nigdy nie zapominają swojej wodzy…

…zawsze będą tam gdzie ona.

Nieustannie choć jeden z nich kręcił się gdzieś na farmie albo zataczał koła nad wzgórzami, latając na myszołowie. Pilnowały jej, by ją chronić i by jej pomagać, czy chciała tego, czynie. Starała się znosić to grzecznie. Pamiętnik ukryła w głębi szuflady, zatkała wszystkie szpary w wygódce zwitkami papieru, uszczelniła też deski w podłodze sypialni. Ostatecznie trzeba pamiętać, że choć mali, byli to mężczyźni. Co prawda starali się pozostać niewidoczni, aby jej nie niepokoić, ale nauczyła się bardzo dobrze ich wypatrywać.

Fik Mik Figle spełniały życzenia — nie takie bajkowe trzy życzenia, których spełnienie zawsze się źle kończy, ale zwyczajne codzienne prośby. Były nieprawdopodobnie silne i nieulękłe, a także niesamowicie szybkie, ale nie potrafiły zrozumieć, że ludzie nie zawsze mówią to, o co im naprawdę chodzi. Pewnego dnia Akwila w mleczarni powiedziała do siebie: „Chciałabym mieć ostrzejszy nóż do krojenia sera” i zanim się obejrzała, najostrzejszy nóż jej matki leżał już przed nią.

Najprawdopodobniej stwierdzenie: „Chciałabym, żeby się przejaśniło” nie było groźne, ponieważ Figle czarować nie potrafiły, ale zrozumiała, że musi bardzo uważać, by nie poprosić o coś, co było osiągalne dla grupy małych, zdeterminowanych, silnych, odważnych i szybkich mężczyzn, którzy przy okazji nie mieliby nic przeciwko małej utarczce.

Nad życzeniami warto się zastanawiać. Akwila nigdy nie była skora do wypowiadania na głos pragnień w stylu: „Chciałabym poślubić przystojnego księcia”, ale dodatkowa świadomość, że po powiedzeniu tych słów można by stanąć twarzą w twarz z osłupiałym księciem, związanym księdzem i gromadą uszczęśliwionych Fik Mik Figli gotowych do roli drużbów, z pewnością czyniła ją jeszcze rozważniejszą. Ale potrafiły być przydatne często w zaskakujący sposób i przyzwyczaiła się, by zostawiać dla nich rzeczy niepotrzebne już rodzinie, dla których mogli znaleźć zastosowanie mali ludzie, jak na przykład łyżeczki do musztardy, szpilki czy miseczkę do zupy, która znakomicie nadawała się dla Figli na kąpiel. Na wypadek gdyby nie zrozumiały sugestii, dołożyła kawałek mydła. Mydła nigdy nie kradły.

Ostatnim razem odwiedziła starożytny kopiec pogrzebowy wysoko na wzgórzach, w którym mieszkały praludki, z okazji zaślubin Rozbója, Wielkiego Człowieka klanu, z Joanną znad Długiego Jeziora. To ona miała zostać nową wodzą i spędzić większą część swego życia w głębi kopca, rodząc kolejne dzieci, niczym królowa pszczół.

Figle z innych klanów stawiły się na uroczystości jak jeden mąż, ponieważ jeśli jest coś, co Figle lubią bardziej od udanego przyjęcia, jest to wielkie udane przyjęcie, a jeśli jest coś lepszego od wielkiego udanego przyjęcia, to wielkie udane przyjęcie, gdzie ktoś stawia napitki. Uczciwie mówiąc, Akwila czuła się tam nieco nie na miejscu, bo była dziesięć razy większa od najwyższego praludka, ale wszyscy odnosili się do niej bardzo grzecznie, a Rozbój wygłosił nawet na jej cześć mowę, określając ją ich pierwszorzędną wielką ciutwiedźmą, a stało się to, zanim jeszcze padł twarzą w pudding. Było tam bardzo gorąco i bardzo głośno, lecz przyłączyła się do okrzyków, kiedy Joanna przeciągnęła Rozbója przez maleńki kij od szczotki leżący na podłodze. Zgodnie z tradycją państwo młodzi powinni wspólnie przez ten kijaszek przeskoczyć, ale również zgodnie z tradycją żaden szanujący się Figiel nie mógł być trzeźwy w dniu swego ślubu.

Potem poradzono jej, żeby opuściła kurhan, ponieważ kolejnym zwyczajem miała się właśnie rozpocząć bójka między klanem pana młodego a klanem panny młodej, trwająca zazwyczaj aż do piątku.

Akwila pokłoniła się przed Joanną, ponieważ to właśnie robią wiedźmy, a przy okazji dobrze się jej przyjrzała. Wodza była maleńka, słodka i bardzo ładna. Miała też błysk w oku i uniesioną dumnie bródkę. Wśród Figli dziewczęta stanowiły rzadkość, więc wzrastały w świadomości, że pewnego dnia zostaną wodzami. Akwila czuła, że Rozbój poślubił większą spryciarę, niż mu się to śniło.

Smutno jej było ich opuszczać, ale nie bardzo smutno. Byli na swój sposób mili, lecz niekiedy zaczynali jej grać na nerwach. A ponadto miała już jedenaście lat i czuła, że w pewnym wieku nie powinno się zjeżdżać do dziury w ziemi na pogawędkę z małymi facetami.

Co więcej spojrzenie, jakim obdarzyła ją Joanna, było wprost zabójcze. Akwila odczytała jego znaczenie, nie pozwalając, by ją zraniło. Była wodzą tego klanu, choć tylko przez kilka dni. Była też zaręczona z Rozbojem i miała pewnego dnia go poślubić, choć wszyscy uznali to za sprytny polityczny trik. Joanna wiedziała o tym wszystkim bardzo dobrze. Ale jej wzrok teraz mówił: On jest mój. To miejsce należy do mnie. Nie chcę cię tutaj. Trzymaj się z daleka!


* * *

Za Akwilą i panną Tyk rozciągał się obszar ciszy, ponieważ wszystko, co hałasuje w krzakach, starało się nie hałasować, kiedy w pobliżu znajdowały się Fik Mik Figle.

Dotarły do placu pośrodku wioski, usiadły na skraju, by poczekać na furmankę, która przemieszczała się nieco szybciej niż wędrujący człowiek, była więc szansa, że w ciągu pięciu godzin dowiezie je do Dwóch koszul, gdzie — tak przynajmniej myśleli rodzice Akwili — złapią powóz kursujący przez wysokie góry i jeszcze dalej.

W chwili gdy Akwila usłyszała nadjeżdżającą furmankę, doszedł ją też tętent kopyt galopującego konia. Odwróciła się i jej serce jednocześnie podskoczyło i opadło.

To był Roland, syn barona, na pięknym karym rumaku, z którego zeskoczył, zanim zwierzę zdążyło się zatrzymać. Stał przed nią, przestępując z nogi na nogę.

— Zauważyłam właśnie bardzo piękny i interesujący kawałek… hmmm… kamienia, o tam — odezwała się panna Tyk głosem słodkim jak ulepek. — Pozwolisz, że się oddalę, by go obejrzeć.

Akwila miała ochotę ją za to uszczypnąć.

— To znaczy, że wyjeżdżasz — powiedział Roland, kiedy panna Tyk odeszła.

— Tak — odparła Akwila.

Roland wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować z nerwów.

— Mam coś dla ciebie. Kazałem to zrobić ludziom ze Skowytu. — Podał jej pakuneczek zawinięty w miękki papier.

Akwila wzięła go i włożyła ostrożnie do kieszeni.

— Dziękuję — powiedziała i leciutko dygnęła. Prawdę mówiąc, było to normalne zachowanie w towarzystwie szlachcica, ale na twarzy Rolanda pojawił się rumieniec.

— O… otwórz to później — zająknął się. — Mam nadzieję, że będzie ci się podobało.

— Dziękuję — powtórzyła Akwila ze słodyczą.

— O, jest furmanka. Pewnie chcecie już… wsiąść.

— Dziękuję — powtórzyła jeszcze raz Akwila i kolejny raz dygnęła, tak spodobał jej się osiągnięty wcześniej efekt. Było to odrobinę okrutne, ale czasami trzeba się tak zachować.

Co więcej, na furmankę nie sposób było nie zdążyć. Gdyby się biegło, dałoby się ją nawet przegonić. Poruszała się tak wolno, że słowo „stop” nigdy nie przychodziło niespodziewanie.

W środku nie było miejsc. Właściciel tego pojazdu przejeżdżał przez wioski co drugi dzień, zbierając głównie przesyłki. Kiedy trafiali się ludzie, mieścili się wygodnie między pudłami owoców i belami materiału.

Akwila usiadła z tyłu. Jej stare buty dyndały w powietrzu, bujając się do przodu i w tył, gdy furmanka podskakiwała na nierównej drodze.

Panna Tyk siedziała obok. Wkrótce jej czarną sukienkę pokrył do kolan kredowy pył.

Akwila zauważyła, że Roland nie zawrócił konia aż do chwili, gdy furmanka zniknęła mu z oczu.

Ale znała pannę Tyk. Wiedziała, że wiedźma zaraz wybuchnie od niezadanych pytań, ponieważ czarownice nienawidzą nie wiedzieć. I rzeczywiście, kiedy tylko zostawiły za sobą wioskę, panna Tyk, usadowiwszy się wygodnie i kilkakrotnie odkaszlnąwszy, wyrzuciła z siebie pierwsze z nich:

— Nie zamierzasz go otworzyć?

— Czego otworzyć? — zapytała Akwila, nie patrząc na nią.

— Dał ci prezent — podsunęła panna Tyk.

— Wydawało mi się, że oglądała pani kamień nadający się do czarów — oskarżycielsko rzuciła Akwila.

— No cóż, okazał się jedynie czarownie ładny. — Panna Tyk nie czuła się ani odrobinę speszona. — Więc…?

— Zaczekam z tym — odparła dziewczynka. Nie życzyła sobie dyskusji na temat Rolanda ani niczego w tym stylu.

Nie chodziło o to, że go nie lubiła. Odnalazła go w krainie należącej do Królowej Baśni i można powiedzieć, że go uratowała, choć on był przez większość czasu nieprzytomny. Nagłe spotkanie z Fik, Mik Figlami, zwłaszcza gdy się bardzo starają, może się tak właśnie skończyć. Lecz oczywiście, choć nikt tak naprawdę nie skłamał, w domu wszyscy wierzyli, że to syn barona ją uratował. Uzbrojona w patelnię dziewięciolatka nie może przecież ratować trzynastoletniego chłopaka, który na dodatek ma przy sobie miecz.

Akwili wcale to nie przeszkadzało. Dzięki temu ludzie nie zadawali pytań, na które nie chciałaby odpowiadać, nawet gdyby wiedziała jak. Ale on… nie przestawał się koło niej kręcić. Wpadała na niego przypadkiem podczas spacerów znacznie częściej, niż to było możliwe przypadkiem, nigdy też nie opuszczał spotkań w wiosce, na które i ona przychodziła. Zawsze był grzeczny, ale patrzył na nią niczym kopnięty spaniel, a tego nie potrafiła znieść.

Jednocześnie trzeba było przyznać — choć niechętnie — że nie był już takim matołkiem jak niegdyś. Z drugiej jednak strony poziom, z jakiego startował, dawał olbrzymie możliwości.

A potem pomyślała: koń, i zastanowiła się, dlaczego do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że choć jej oczy spoglądają na krajobraz wokół, umysł wciąż patrzy w przeszłość.

— Nigdy czegoś takiego nie widziałam — odezwała się panna Tyk.

Kreda całkiem niespodziewanie po tej stronie wzgórz wydobywała się z płaskowyżu. Przed nimi rozciągała się niewielka dolina między wzgórzami, a w miejscu gdzie zakręcała, widniała rzeźba naskalna. Pasy murawy wycięto w taki sposób, że goła kreda ukazywała sylwetkę zwierzęcia. Akwila przyjęła ten widok jak starego przyjaciela.

— To Biały Koń — poinformowała swą towarzyszkę.

— Dlaczego tak to nazwano? — zapytała panna Tyk. Akwila popatrzyła na nią.

— Ponieważ kreda jest biała? — podsunęła, nie chcąc, by zabrzmiało to tak, jakby panna Tyk była nieco tępa.

— Nie, nie o to pytałam. Dlaczego koń? Nie przypomina konia. To po prostu… płynne linie…

…które wyglądają tak, jakby były w ruchu, pomyślała Akwila Ludzie powiadali, że zostały wycięte w murawie w dawnych czasach, przez tych samych ludzi, którzy budowali kamienne kręgi i chowali swych królów w wielkich ziemnych kopcach. Wycięli linie a na jednym końcu niewielkiej zielonej doliny, narysowali konia dziesięć razy większego od prawdziwego i jeśli patrzyło się bez dobrego nastawienia, kształt też nie był odpowiedni. A jednak nie było wątpliwości, że znali konie, posiadali konie, widywali je każdego dnia i na pewno nie byli głupi, choć żyli w tak odległych czasach.

Akwila zapytała kiedyś ojca o wygląd konia, kiedy przyjechali do doliny na jarmark z owcami, a on powiedział jej to, co babcia Dokuczliwa powiedziała także i jemu, kiedy był małym chłopcem. Przekazał jej słowo po słowie, co sam usłyszał, a Akwila to samo zrobiła teraz.

— Nie chodzi o to, jak koń wygląda, tylko o to, czym koń jest.

— Aha — potakiwała panna Tyk. A ponieważ była nie tylko wiedźmą, ale też nauczycielką, w związku z czym nie potrafiła się powstrzymać i dodała: — Oczywiście, choć jest to nieco zabawne, nie istnieje w powszechnie używanej nomenklaturze coś takiego jak biały koń. Mówi się o nich: siwki[1].

— Tak, wiem — stwierdziła Akwila. — Ale ten jest biały — dodała zdecydowanie.

To na jakiś czas uspokoiło pannę Tyk, lecz coś nie dawało jej spokoju.

— Pewnie smutno ci opuszczać Kredę? — zapytała, jakby turkot wozu coś jej uprzytomnił.

— Nie — odpowiedziała Akwila.

— Nie byłoby w tym nic złego — dodała panna Tyk.

— To miło z pani strony, ale naprawdę nie jest mi smutno. — Jeśli masz ochotę sobie popłakać, to nie musisz udawać, że wpadł ci do oka paproch ani nic takiego…

— Czuję się całkiem dobrze — odparła Akwila. — Słowo daję.

— No bo wiesz, jeśli teraz będziesz blokowała te uczucia, nie wiadomo, jakie szkody może to przynieść później.

— Nie blokuję, panno Tyk.

Prawdę mówiąc, sama Akwila była nieco zdziwiona, że łzy się nie pojawiły, ale tego nie zamierzała zdradzać. Zostawiła w umyśle miejsce, które mogło stać się ich sadzawką, ale się nie napełniło. Może dlatego że opakowała wszystkie swe uczucia i wątpliwości, i pozostawiła je na wzgórzu koło brzuchatego pieca.

— I oczywiście jeśli się czujesz w tym momencie nie do końca szczęśliwa, mogłabyś otworzyć prezent, który… — spróbowała znowu panna Tyk.

— Proszę mi opowiedzieć o pannie Libelli — odezwała się szybko Akwila. O damie, u której miała zamieszkać, wiedziała tylko, jak się nazywa i gdzie żyje, choć trzeba przyznać, że adres brzmiał nie najgorzej: „Panna Libella, Chatka w Lasach koło martwego dębu przy przesiece Zagubionego Człowieka, Wysoki Nawis, listy można zostawić w starym bucie przy drzwiach”.

— Ach tak, panna Libella — poddała się panna Tyk. — Cóż, tak naprawdę nie jest bardzo stara, ale twierdzi, że przyda jej się trzecia para rąk.

Przy Akwili nie powinny się nikomu wymykać słowa, nawet pannie Tyk.

— Czy to oznacza, że już tam ktoś poza nią jest? — zapytała Akwila — Hm… nie. Niezupełnie.

— W takim razie czy ona ma czworo rąk? — dopytywała się Akwila. Coś w głosie panny Tyk powiedziało jej, że czarownica wolałaby uniknąć rozmowy na ten temat.

Panna Tyk westchnęła. Rozmowa z kimś, kto przez cały czas zachowuje czujność, nie należała do najłatwiejszych. I zbijała z tropu.

— Poczekaj, aż ją poznasz. Cokolwiek ci teraz powiem, nie da ci prawdziwego obrazu. Jestem pewna, że się dogadacie. Ona znakomicie radzi sobie z ludźmi, a w wolnym czasie prowadzi badania. Hoduje pszczoły… a także kozy. Chyba się nie mylę, że ich mleko jest bardzo dobre ze względu na ujednolicony poziom tłuszczu. — Jakie badania prowadzą czarownice?

— To bardzo stare rzemiosło. Poznając, jak naprawdę działały stare uroki, stara się tworzyć nowe. Wiesz, o czym mówię: „Ucho nietoperza i palec żaby”, prawda? To nigdy nie działa, ale panna Libella jest przekonana, że powodem jest nasza niewiedza, jakiej żaby należy użyć i którego palca…

— Bardzo mi przykro, ale nie zamierzam nikomu pomagać w odrąbywaniu kawałków jakiejś niewinnej żabie czy nietoperzowi — oświadczyła zdecydowanie.

— Ależ ona nigdy nie zabija żadnego stworzenia! — wykrzyknęła panna Tyk. — Używa tylko tych, które umarły w sposób naturalny, zostały przejechane lub popełniły samobójstwo. Żabom zdarza się popadać w ciężkie depresje.

Furmanka toczyła się po pylącej na biało drodze, aż zniknęła z widoku.

Nic się nie stało. Skowronki śpiewały tak wysoko, że nie było ich widać. W powietrzu unosiły się nasiona trawy. Owce beczały ponad wzgórzami Kredy.

Nagle jednak coś pojawiło się nad drogą. Poruszało się jak powolna trąba powietrzna, więc można było dostrzec tylko wirujący pył. Kiedy się przesuwało, brzęczało jak chmara much.

A potem to także znikło u stóp wzgórza…

I wtedy z wysokiej trawy, która porastała pobocze drogi, odezwał się głos:

— Na litość! Nie ma wątpliwości, że podąża za nią! A drugi głos mu odpowiedział:

— Ale stara czarownica wkrótce to zauważy?

— Co? Nauczycielka? Nie, ona nie jest do końca wiedźmowata!

— Przecież ma spiczasty kapelusz ukryty pod kwiatami, Duży Janie. — Drugi głos nie rezygnował, można powiedzieć, że brzmiał w nim wyrzut. — Sam widziałem. Naciska ciutsprężynkę, a wtedy pokazuje się czubek!

— Masz rację, Hamiszu, powiedziałbym, że z czytaniem i pisaniem radzi sobie całkiem dobrze, ale nie wie za wiele o tym, czego nie ma w książkach. I ja nie mam zamiaru się pokazać w jej obecności. Z pewnością by zaraz wszystko spisała! Chodź, musimy opowiedzieć o tym wodzy!


* * *

Fik Mik Figle z Kredy nienawidziły pisania z wielu powodów, ale jeden był najważniejszy: to, co napisane, zostaje. Przyszpila słowa na wieki. Człowiek powie, co mu ślina na język przyniesie, a potem jakiś nieprzyjemny ciutgłupek spisze to i skąd wiadomo, co z tymi słowami zrobi? Może nawet przybić człowiekowi cień do ściany.

Ale teraz mieli przecież nową wodzę, a nowe wodze przynoszą nowe pomysły. Tak to właśnie zostało pomyślane. Dzięki temu klan nie staje się zbyt skostniały. Wodza Joanna pochodziła z klanu znad Długiego Jeziora, a tam pisano.

Nie rozumiała, czemu jej mąż nie mógłby tego robić także. I w ten sposób Rozbój bardzo szybko się przekonał, że Joanna jest prawdziwą wodzą.

Obficie się pocił.

Kiedyś w pojedynkę pokonał wilka. Teraz z radością zgodziłby się na powtórzenie tego eksperymentu, i to z zamkniętymi oczami i jedną ręką przywiązaną na plecach, byle tylko nie robić tego, czego wymagała od niego żona.

Dwa pierwsze etapy pisania, tak jak on to rozumiał, opanował do perfekcji.

1) Ukraść papier.

2) Ukraść ołówek.

Niestety, na tym się nie kończyło.

Właśnie w tej chwili zaciskał obie dłonie na końcówce ołówka, usiłując się wycofać, podczas gdy dwóch jego braci pchało go z całych sił w stronę kartki papieru przyszpilonej do ściany komnaty (był to stary rachunek za dzwonki owiec, zwędzony z farmy). Reszta klanu rozsiadła się na galeriach i przyglądała z przerażeniem pomieszanym z fascynacją.

— Może powinienem podejść do tego łagodniej — protestował, wbijając się butami w klepisko. — Może wystarczyłoby, gdybym zaczął od przecinka lub kropki.

— Ty jesteś tu szefem, Rozboju, należy się więc, byś pierwszy zabrał się do pisania — oświadczyła Joanna. — Nie mogę mieć męża, który nie potrafi nawet się podpisać. Przecież ci pokazywałam, jak wyglądają litery.

— O tak, kobieto, ohydne, pokrętne i pogarbione! — jęczał Rozbój. — Takiemu Q nigdy bym nie zawierzył. Podstępna litera dźgająca żądłem, ot co!

— Trzymaj tylko ołówek nad papierem, a ja już ci powiem, jakie znaki masz stawiać. — Joanna wyciągnęła w jego kierunku ramię.

— Ale z pisania mogą wyniknąć nieliche kłopoty — bronił się Rozbój. — To, co człowiek napisze, potrafi zaprowadzić go na stryczek!

— No, dosyć już! Przecież to dziecinnie proste! — żachnęła się jego żona. — U wielkich dzieł już maluchy potrafią robić to, czego nie umie całkiem dorosły Figiel!

— To, co jest napisane, trwa nawet po śmierci człowieka! — Rozbój machał ołówkiem, jakby odganiał złe duchy. — Nie powiesz mi, że to w porządku.

— Ach, więc ty po prostu boisz się liter, prawda? — Joanna starannie wymawiała słowa. — Jeśli tak, dobrze, dam ci spokój. Wszyscy duzi mężczyźni to w rzeczywistości tchórze. Zabierz mu ołówek, Jasiu. Nie możemy prosić, by zmierzył się ze swymi lękami.

W kopcu zapanowała całkowita cisza, gdy Głupi Jaś wyjmował ołówek z rąk swego brata. Wszystkie oczy zwrócone były na Rozbója. Jego dłoń zaciskała się i otwierała nerwowo. Wpatrywał się w pustą kartkę, oddychając ciężko. Nagle wysunął brodę do przodu.

— Twarda z ciebie kobieta, Joanno Mik Figiel! — powiedział wreszcie. Klasnął w dłonie i wyrwał ołówek z rąk Głupiego Jasia. — Daj mi to narzędzie tortur! Litery nie poznają, kto w nie wymierzył.

— Oto mój dzielny chłopak! — wykrzyknęła jego żona, gdy Rozbój pochylił się nad papierem. — Zaczynajmy więc. Pierwsza litera to R. Ta, która wygląda niczym maszerujący grubas, pamiętasz?

Zebrane praludki obserwowały, jak Rozbój, solidnie postękując, z wystawionym językiem, ciągnął ołówek po zakrętach i liniach liter. Po ukończeniu każdej z nich spoglądał w oczekiwaniu na wodzę.

— Znakomicie — powiedziała wreszcie. — Pięknie!

Rozbój zrobił krok w tył i krytycznie przyjrzał się kartce papieru.

— To wszystko? — zapytał.

— Tak. Napisałeś swoje własne imię! Rozbój znowu popatrzył na litery.

— Czy teraz mnie wezmą do więzienia? — zapytał. Spoza Joanny doszło go grzeczne kaszlnięcie. Dźwięk ten wydał ropuch. Nie miał żadnego imienia, ponieważ ropuchy nie przepadają za imionami. Mimo wysiłków złowieszczych sił, które kazały ludziom myśleć inaczej, żadna ropucha nie została nazwana na przykład ropucha Roland. To się po prostu nie zdarza.

Ropuch był kiedyś prawnikiem (ludzkim, ropuchy się obywają bez prawników) i został przemieniony w ropucha przez dobrą wróżkę, która zamierzała zmienić go w żabę, ale trochę się jej pokręciło. Teraz mieszkał w kopcu Figli, pożywiając się glistami i pomagając praludkom w sprawach wymagających głębszego namysłu.

— Mówiłem już panu, że samo zapisanie pańskiego imienia nie stanowi żadnego problemu — oświadczył teraz. — Nie ma nic nielegalnego w słowie „rozbój”. Chyba że — tu ropuch roześmiał się sucho, jak to mają w zwyczaju prawnicy — oznaczałoby czyn.

Żaden z Figli się nie roześmiał. Lubili, gdy żarty są nieco, no, śmieszniejsze.

Rozbój wpatrywał się w swoje bardzo chybotliwe pisanie.

— To moje imię? — zapytał.

— Zdecydowanie tak, panie Rozboju.

— I nic złego się nie dzieje — zauważył Rozbój. Przyjrzał się bliżej literom. — A skąd wiadomo, że to jest moje imię?

— A, ta część nazywa się czytaniem — wyjaśniła Joanna.

— Czy wtedy litery tworzą dźwięki w twojej głowie? — dopytywał się Rozbój.

— To deser — odezwał się ropuch. — Ale uważamy, że wolałbyś zacząć od bardziej fizycznych aspektów procedury.

— Czy nie mógłbym nauczyć się samego pisania, a czytanie zostawić dla kogoś innego? — zapytał Rozbój głosem, w którym nie było nadziei.

— Nie, mój mężczyzna musi umieć jedno i drugie — powiedziała Joanna, składając przed sobą ręce. A kiedy Figiel żeńskiego rodzaju robi coś takiego, to znaczy, że nie pozostaje nic więcej jak tylko się poddać.

— To okropne dla mężczyzny, gdy jego kobieta nasyła na niego ropucha — powiedział Rozbój, potrząsając głową. Ale gdy powrócił wzrokiem do zapisanego skrawka papieru, na jego twarzy pojawiło się coś na kształt dumy. — co, nadal jest tam moje imię, czyż nie? — zapytał z uśmiechem.

Joanna skinęła głową.

— Ot tak po prostu, nie na liście gończym ani czymś w tym stylu. Moje imię zapisane przeze mnie.

— Tak, Rozboju — jeszcze raz potwierdziła młoda wodza.

— Moje imię moją ręką. I żaden drań nie może nic z tym zrobić, prawda? Czy moje imię jest całkiem bezpieczne?

Joanna spojrzała na ropucha, który wzruszył ramionami. Ci, którzy znali Fik Mik Figle, wiedzieli, że mózgów używają u nich dziewczyny.

— Mężczyzna jest prawdziwym mężczyzną, kiedy jego własne imię znajduje się tam, gdzie nikt inny nie może go tknąć — wygłosił Rozbój. — To poważna magia i…

— R jest napisane odwrotnie i zapomniałeś o „b” — przerwała mu Joanna, ponieważ rolą żony jest powstrzymać męża, któremu grozi pęknięcie z dumy.

— Kobieto, przecież nie wiedziałem, w którą stronę maszeruje ten grubas! — Rozbój machnął lekceważąco ręką. — Nie należy ufać grubasom. Takie rzeczy po prostu się wie, jeśli ma się naturalną skłonność do pisania. Jednego dnia facet może iść w jedną stronę, a drugiego w przeciwną.

Uśmiechnął się promiennie, spoglądając na swoje imię:



Joanna westchnęła. Dorastała wśród siedmiuset braci i wiedziała, jak i dokąd prowadzi ich myślenie. Zazwyczaj było bardzo prędkie i wiodło w bardzo złym kierunku. A jeśli nie potrafili nagiąć myśli do świata, naginali świat do myśli. Matka mówiła jej, że zazwyczaj nie warto z nimi dyskutować.

Prawdę mówiąc, w klanie znad Długiego Jeziora tylko kilka Figli umiało biegle czytać i pisać. Uważano ich zresztą za odmieńców, dziwaków. Ostatecznie do czego ta umiejętność niby miała służyć, kiedy już się rano wstało z łóżka? Nie potrzeba znać liter, by mocować się z pstrągiem, zaatakować królika czy upić się. Wiatru nie da się przeczytać, a na wodzie pisać nie można.

Ale to, co zostało zapisane, trwało. W ten sposób słyszano głosy tych Figli, którzy dawno już zmarli, a byli za swego życia świadkami dziwnych wydarzeń lub poczynili niezwykłe odkrycia. Nową umiejętność nabywali ci, którzy się jej nie bali. Klanu Długiego Jeziora nie przejmowała grozą. A Joanna chciała dać swemu nowemu klanowi to co najlepsze.

Bycie młodą wodzą nie jest wcale łatwe. Zjawiasz się w nieznanej rodzinie, a towarzyszy ci tylko kilku braci, bierzesz ślub i w ten sposób masz nagle parę setek szwagrów. Gdyby się nad tym zacząć zastanawiać, można by stracić głowę. W czasach gdy mieszkała na wyspie na Długim Jeziorze, mogła przynajmniej porozmawiać z matką, ale wodza nigdy nie wraca do domu.

Wodza jest samotna, ma do towarzystwa tylko kilku braci-opiekunów.

Joanna tęskniła za domem, bała się przyszłości i dlatego mogła się pomylić…

— Rozboju!

Przez fałszywą króliczą dziurę, która stanowiła wejście do kopca, wpychali się Hamisz z Dużym Janem. Rozbój popatrzył na nich gniewnie. — Jesteśmy zajęci litera… kością — oświadczył.

— Oczywiście, Rozboju, ale pilnowaliśmy dużej ciutwiedźmy, żeby wyjechała bezpiecznie, tak jak powiedziałeś, i zobaczyliśmy, że podąża za nią współżycz! — wyrzucił z siebie Hamisz.

— Jesteś pewien? — Rozbój wypuścił ołówek z rąk. — Nigdy nie słyszałem, by któryś z nich się pojawił w tym świecie!

— A jednak — potwierdził Duży Jan. — Od jego brzęczenia aż mnie rozbolały zęby!

— Więc dlaczego jej nie powiedziałeś, durniu? — zapytał Rozbój.

— Ona podróżuje w towarzystwie — powiedział Duży Jan. — Jest z nią ta wykształcona wiedźma.

— Panna Tyk? — zapytał ropuch.

— Tak, ta z buźką jak mleczny budyń — potwierdził Jan. — I mówiłeś, że mamy się nie pokazywać.

— No tak, ale w tej sytuacji… — zaczął Rozbój i zamilkł.

Nie był nazbyt długo mężem, lecz po ślubie mężczyzna wykształca w mózgu dodatkowe zmysły i jeden z nich właśnie go ostrzegał, że wdepnął w kłopoty, i to głęboko.

Joanna postukiwała rytmicznie stopą o podłogę. Ramiona miała wciąż złożone przed sobą. I uśmiechała się leciutko. Takiego uśmiechu uczą się kobiety po ślubie i oznacza on: „O tak. Wdepnąłeś głęboko w kłopoty, ale pozwolę ci zanurzyć się w nich jeszcze głębiej”.

— Czy mówicie coś na temat tej dużej ciutwiedźmy? — zapytała głosem cichym i potulnym, niczym mysz wytrenowana w Szkole Skrytobójców dla Gryzoni.

— Och, no wiesz, ja tylko… — Rozbój poszarzał na twarzy. — Nie pamiętasz jej, kochanie? Gościła na naszym weselu. Była naszą wodzą przez dzień czy dwa, opowiadałem ci o tym. Nasza stara wodza kazała ją zaprzysiąc, po tym jak odeszła do Ostatniego Świata — dodał na wypadek, gdyby przypomnienie życzenia starej wodzy mogło powstrzymać nadchodzący sztorm. — Lepiej mieć na nią oko, no wiesz, jest tutejszą czarownicą i…

To, co malowało się na twarzy Joanny, zmroziło mu głos w gardle.

— Prawdziwa wodza musi poślubić Wielkiego Człowieka — padły lodowate słowa. — Tak jak ja poślubiłam ciebie, Rozboju Figlu. Czy nie jestem dobrą żoną?

— Świetną, naprawdę świetną — wyrzucił z siebie Rozbój. — Ale…

— Nie możesz poślubić dwóch żon, ponieważ to by była bigamia, czy się mylę? — Głos Joanny brzmiał niebezpiecznie słodko.

— To nie było nic tak poważnego. — Rozbój rozpaczliwie się rozglądał, szukając drogi ucieczki. — I tylko czasowo, to przecież zwykła dziewczynka, z tym że potrafiła myśleć.

— Ja także potrafię myśleć, Rozboju, i jestem wodzą tego klanu, czyż nie? Wodza może być tylko jedna, prawda? I ja myślę, że nie będziesz więcej ganiał za tą dużą ciutdziewuchą Powinieneś się wstydzić. Jestem pewna, że ona też by nie chciała, żeby ktoś taki jak Duży Jan szpiegował ją przez cały czas.

Rozbój zwiesił głowę.

— No tak… ale…

— Ale co?

— Współżycz ściga tę biedną ciutdziewczynę.

Przez długą chwilę panowała cisza, wreszcie Joanna zapytała:

— Jesteś tego pewien?

— Tak, wodzo — odparł Duży Jan. — Jeśli ktoś raz słyszał to buczenie, nigdy go już nie zapomni.

Joanna zagryzła wargę. Wreszcie podniosła na nich wyraźnie pobladłą twarz i zapytała:

— Mówiłeś, że będzie z niej potężna czarownica, Rozboju, prawda?

— Tak, ale nikt nigdy nie umknął przed współżyczem! Nie można go zabić ani zatrzymać, ani…

— Ale czy nie opowiadałeś mi, jak ta wielka ciutdziewczyna walczyła z Królową i ją zwyciężyła? Załatwiła ją za pomocą patelni, tak mówiłeś. A to chyba oznacza, że jest naprawdę dobra? Jeśli jest prawdziwą czarownicą, poradzi sobie sama. Każda z nas musi sama dźwigać swój krzyż. Ona też musi się zmierzyć z tym, co ją czeka. Jeśli sobie nie poradzi, nie jest prawdziwą czarownicą.

— No tak, ale współżycz jest gorszy niż…

— Pojechała, by nauczyć się czarowania od innych wiedźm — oświadczyła Joanna. — A ja muszę się nauczyć, jak być wodzą całkiem sama. Pozostaje ci mieć nadzieję, że ona będzie się uczyć równie szybko jak ja, Rozboju.

Загрузка...