Człowiek, który znał sposób

Chyba po raz dwudziesty, odkąd pociąg wyjechał z Carlisle, Pender, podnosząc oczy znad Morderstwa na plebanii, napotkał wzrok pasażera siedzącego naprzeciw.

Zmarszczył się z lekka. Irytowało go, że towarzysz podróży tak bacznie rnu się przygląda i do tego z ledwie dostrzegalnym, sardonicznym uśmieszkiem. Tym bardziej zaś irytowało go, że daje się tak wyprowadzać z równowagi tym uśmieszkiem i tym wpatrywaniem się. Znów się przymusił do lektury, z mocnym postanowieniem, że się skoncentruje na problemie zamordowanego w bibliotece proboszcza. Niestety była to fabuła z kategorii (tych akademickich, gdzie wszystkie co ciekawsze wydarzenia upchane są iw pierwszym rozdziale, a potem już tylko długa seria dedukcji prowadzi do 'naukowego rozwiązania w ostatnim. Wątła nić zainteresowania, z trudem wysnuta na kołowrotku rozumującego mózgu Pendera, urwała się. Dwa razy musiał się cofać dla sprawdzenia szczegółów, przeoczonych w lekturze. Wreszcie uświadomił sobie, że oczy jego przebrnęły bite trzy stronice wywodów, kompletnie nic nie przekazawszy do umysłu. W ogóle już nie myślał o zamordowanym proboszczu: za to coraz intensywniej uświadamiał sobie twarz pasażera z przeciwka. Co za dziwna twarz! pomyślał Pender.

W jej rysach nie było właściwie nic nadzwyczajnego; Pendera niepokoił jej wyraz. Była to twarz skryta, twarz kogoś wiedzącego mnóstwo rzeczy na czyjąś niekorzyść. Usta lekko skrzywione i silnie wgłębione w kącikach, jakby pełne tajonej satysfakcji. Oczy niesamowicie błyskały zza szkieł nieoprawnych binokli; ale to wrażenie mogło być spowodowane odbijaniem się światła. Pender zastanawiał się, kim ten człowiek może być z zawodu? Ubrany w ciemny garnitur, płaszcz od deszczu i sfatygowany miękki kapelusz, mógł mieć około czterdziestki.

Pender niepotrzebnie odchrząknął i usadowił się głębiej w rogu, unosząc kryminał na wysokość twarzy, jakby się nim odgradzał. Okazało się to gorzej niż bezużyteczne! Odniósł wrażenie, że mężczyzna przejrzał jego manewr i skrycie się nim ubawił. Chciało mu się pokręcić na siedzeniu, ale odczuł niejasno, że byłoby to swego rodzaju triumfem dla przeciwnika. Skrępowany tym, siedział tak sztywno, że skupienie uwagi na książce stało się fizyczną niemożliwością.

Pociąg miał się teraz zatrzymać dopiero w Rugby i nie było szansy, że jakiś pasażer wejdzie z korytarza i przerwie tę niemiłą solitude a deux. Coś jednak trzeba zrobić. Milczenie trwało już tak długo, że każda uwaga, choćby najbłahsza, rozległaby się – tak odczuwał to Pender – w napiętej atmosferze jak przeraźliwy terkot budzika. Oczywiście mógłby wyjść na korytarz i nie wrócić, ale w ten sposób przyznałby się do klęski. Opuściwszy w dół Morderstwo na plebanii Pender znów napotkał wzrok tego z przeciwka.

– Znudziło się panu? – spytał mężczyzna.

– Nocna podróż jest zawsze trochę nudna – odpowiedział Pender, trochę z ulgą, a trochę niechętnie. – Może pan ma ochotę poczytać?

Wyjął z teczki Zdradziecki spinacz i podał mu z nadzieją. Tamten spojrzał j na tytuł i potrząsnął głową.

– Bardzo panu dziękuję – odparł – ale nie czytuję kryminałów. One 1 są takie… nieadekwatne, nie uważa pan?

– Może brak im trochę rysunku charakterów i ludzkiego podejścia, owszem – przyznał Pender – ale do pociągu…

– Nie to miałem na myśli – rzekł tamten. – Ludzki aspekt zupełnie mnie nie obchodzi. Ale wszyscy ci mordercy są tacy nieudolni… mnie to po prostu nudzi.

– Och, czy ja wiem – rzekł Pender. – Jednak są na ogól sprytniejsi i o wiele bardziej pomysłowi od morderców, jakich spotykamy w rzeczywistości.

– Od tych morderców, którzy zostają wykryci, owszem – zgodził się tamten.

– Nawet i ci sobie nieraz całkiem nieźle radzili, zanim ich złapano – sprzeciwił się Pender. – Na przykład Crippen: w ogóle by go nie złapali, gdyby nie to, że stracił głowę i uciekł do Ameryki. George Joseph Smith też załatwił co najmniej dwie narzeczone, zanim się w to wmieszały los i prasa brukowa.

– Owszem – rzekł tamten – ale jakież to było niezdarne: te zawiłe kombinacje, te kłamstwa, tyle różnych przyborów. Wszystko to niepotrzebne.


– Co też pan opowiada! – zaprotestował Pender. – Przecież nie spodziewa się pan, że można kogoś zamordować i wykręcić się z tego tak lekko, jakby groch wyłuskać.

– A! – powiedział pasażer. – Tak pan uważa?

Pender spodziewał się, że usłyszy coś więcej, ale. się nie doczekał. Mężczyzna odchylił się na oparcie i siedział, uśmiechając się po swojemu do sufitu: jakby uznał, że nie warto już kontynuować rozmowy. Wzrok Pendera, gdy znów sięgał po książkę, przyciągnęły dłonie tego człowieka: białe i o zadziwiająco długich palcach. Patrzył, jak te palce postukują łagodnie o kolana – potem zdecydowanie odwrócił kartkę – a potem znów odłożył książkę i zagadnął:

– Jeśli to takie łatwe, to ciekawe, jak pan zabrałby się do popełnienia morderstwa?

– Ja? – odparł mężczyzna. Odblask na binoklach sprawił, że dla Pendera oczy jego były całkiem niewidoczne, ale w głosie dosłyszał lekkie rozbawienie. – Ja to co innego. Ja bym się w ogóle nie namyślał.

– Dlaczego?

– Bo ja akurat wiem, jak to zrobić.

– Czyżby? – mruknął wyzywająco Pender.

– Och, tak. Przecież to nic trudnego.

– Skąd ta pewność? Chyba pan nie próbował?

– Tu nie ma co próbować – odparł mężczyzna. – W mojej metodzie nie może być żadnych niespodzianek. Właśnie na tym polega jej wdzięk.

– To łatwo powiedzieć – odrzekł Pender. – Na czymże polega ta cudowna metoda?

– Chyba" się pan nie spodziewa, że powiem? – odparł tamten, znów kierując spojrzenie na Pendera. – To mogłoby się okazać niebezpieczne. Wprawdzie wygląda pan nieszkodliwie, ale któż wyglądał bardziej nieszkodliwie niż Crippen? Nikomu nie można powierzyć absolutnej władzy nad życiem innych.

– Brednie! – zawołał Pender. – Mnie by do głowy nie przyszło, żeby kogoś mordować.

– Przyszłoby, jeszcze jak! – odpowiedział tamten. – Gdyby tylko pan naprawdę był przekonany, że to bezpieczne. Każdy by zrobił to samo. A po co te kolosalne, sztuczne przeszkody, jakimi morderstwo obudowane zostało przez Kościół i prawo? Ponieważ jest to zbrodnia dla każdego, powszechna i tak naturalna jak oddychanie.

– Ależ to śmieszne! – krzyknął gorączkując się Pender.

– Tak pan uważa? Większość ludzi tak by odpowiedziała. Ale ja nie polegałbym na tym. Biorąc pod uwagę, że siarczan tanatolu można kupić za dwa pensy w każdej aptece.

– Czego siarczan? – zapytał ostro Pender.

– A! pan myśli, że ja się wygadałem? No tak, trzeba zmieszać to i jeszcze parę składników, a wszystkie równie pospolite i tanie. Za dziewięć pensów można wyprodukować tyle trucizny, że wystarczyłoby na wytrucie całej Rady Ministrów: a tego chyba nawet pan by nie uważał za zbrodnię? Ale oczywiście nie załatwiałoby się wszystkich naraz: mogłoby to dziwnie wyglądać, gdyby tak od jednego razu wszyscy padli trupem w kąpieli.

– A dlaczego w kąpieli?

– Bo tak właśnie by ich dopadło. Widzi pan, ten środek skutkuje pod działaniem gorącej wody. W okresie od paru godzin do kilku dni po zaaplikowaniu. Chodzi tu o bardzo prostą reakcję chemiczną, której analiza nie wykryje. Wygląda to po prostu na atak serca.

Pender wpatrywał się w niego niepewnie. Nie podobał mu się ten uśmiech, nie tylko wzgardliwy, ale i zadowolony z siebie, pełen złośliwej satysfakcji i jakby triumfu. Nie potrafiłby go określić.

– A wie pan – ciągnął mężczyzna, z namysłem dobywając z kieszeni fajkę i biorąc się do jej nabijania – to dziwne, jak często się czyta, że kogoś znaleźli nieżywego w wannie. To musi być bardzo częsty przypadek. Aż pokusa ogarnia. W końcu morderstwo ma w sobie coś urzekającego. To wciąga… wie pan, wyobrażam sobie, że musi wciągać.

– Chyba tak – odpowiedział Pender.

– Na przykład Palmer. Gesina Gottfried. Armstrong. Nie, ja bym tego sposobu nie powierzył nikomu… nawet takiemu cnotliwemu młodzieńcowi jak pan.

Długie białe palce zdecydowanie ubiły tytoń w fajce i pstryknęły zapałką.

– A co z panem? – zirytował się Pender. (Nikt nie lubi, żeby nazywać go cnotliwym młodzieńcem.) – Skoro już nie można polegać na nikim…

– To i na mnie też, co? – podchwycił mężczyzna. – Fakt, ale na to już nie ma rady, prawda? Znam ten sposób i nie mogę go z powrotem odeznać.


Niestety, ale tak już jest. Ma pan przynajmniej tę pociechę, że mnie się nic przykrego raczej nie zdarzy. O! już Rugby. Ja tu wysiadam. Mam coś do załatwienia w Rugby.

Wstał i otrząsnął się, zapiął na sobie płaszcz i ściągnął rondo sfatygowanego kapelusza niżej na swoje zagadkowe szkła. Pociąg zwolnił i stanął. Pender spoglądał za nim, jak oddala się szybko w mżawkę za kręgiem gazowych latarni.

– Jakiś stuknięty – rzekł Pender z dziwną ulgą. – Na szczęście będę chyba sam w przedziale.

Wrócił do Morderstwa na plebanii, ale wciąż nie mógł się skupić na lekturze.

– Jak się nazywał ten środek, o którym wspomniał?

Ani rusz nie mógł sobie przypomnieć.

Następnego dnia po południu Pender wyczytał w gazecie tę notatkę. Kupił „Sztandar", żeby go przeczytać przy lanczu, i wyraz „wanna" przyciągnął jego spojrzenie, inaczej chyba w ogóle by nie zauważył, bo wiadomość była króciutka.

BOGATY PRODUCENT UMARŁ W WANNIE TRAGICZNE ODKRYCIE ŻONY

Wstrząsające odkrycie uczyniła dziś rano małżonka Johna Brittlesea, dobrze znanego kierownika Brittlesea's Engineering w Rugby. Kiedy jej mąż, którego widziała żywego i całkiem zdrowego niecałą godzinę wcześniej, nie zszedł na śniadanie, zajrzała do łazienki, w której po wyłamaniu drzwi znaleziono inżyniera martwego w wannie. Według opinii lekarza, nie żył już od pól godziny. Stwierdzono, że przyczyną zgonu byl atak serca. Zmarły producent…

– Co za dziwny zbieg okoliczności – rzekł sobie Pender. – W Rugby. Mój nieznajomy przyjaciel z pewnością by się tym zainteresował, jeśli tam jeszcze jest i coś załatwia. A w ogóle to ciekawe, czym on się zajmuje.

To doprawdy ciekawe, jak za człowiekiem chodzi, zdawałoby się, ten czy ów zbieg okoliczności, gdy na ten właśnie zbieg okoliczności skieruje się raz jego uwaga. Trafia cię zapalenie wyrostka: i od razu w gazetach ukazuje się, mnóstwo notatek o politykach, cierpiących na zapalenie wyrostka, i o takich, co na to umarli; okazuje się, że wszyscy twoi znajomi albo sami je przeszli, albo ich przyjaciele, którzy albo na to umarli, albo wyzdrowieli jak na pokaz, w zadziwiającym tempie i dużo prędzej niż ty; co otworzysz jakiś tygodnik, to dowiadujesz się, że leczenie ślepej kiszki należy do najświetniejszych osiągnięć współczesnej chirurgii; co sięgniesz po naukowe dzieło, to natrafiasz na porównanie wyrostka robaczkowego u ludzi i małp. Te wzmianki o wyrostku prawdopodobnie występują zawsze z jednakową częstotliwością, ale zauważamy je tylko wówczas, gdy umysł nasz jest na nie uczulony. Przynajmniej tak sobie Pender usiłował wytłumaczyć,' dlaczego w tym okresie ludzie jak gdyby niezwykle często umierali w wannach.

Chodziło to za nim bez przerwy. Kolejność zawsze ta sama: gorąca kąpiel, znalezienie zwłok, postępowanie wyjaśniające i zawsze ta sama opinia lekarska: atak serca z powodu zanurzenia się w zbyt gorącej wodzie. Aż zaczęło się Penderowi wydawać, że gorąca kąpiel jest w ogóle niebezpieczna. Sam zaczął się kąpać w coraz chłodniejszej wodzie, aż wejście do wanny niemalże przestało mu sprawiać przyjemność.

Co rano, przeglądając gazetę, szukał przede wszystkim nagłówków dotyczących kąpieli, zanim wziął się do wiadomości; i czuł tyleż ulgi, co i mglistego jakby rozczarowania, gdy cały tydzień upłynął bez tragedii w gorącej wannie.

Jedną z takich nagłych śmierci był zgon młodej i pięknej kobiety, z którą jej mąż, chemik, o kilka miesięcy wcześniej bezskutecznie starał się rozwieść. Koroner skłonny był podejrzewać coś nieczystego i poddał męża ciężkiemu przesłuchaniu. Jednak wyglądało na to, że świadectwo lekarskie nie da się podważyć. Pender, pogrążając się w fantazjowaniu na temat nieprawdopodobnej możliwości, żałował, i to dzień po dniu, że nie może sobie przypomnieć nazwy tego środka, o którym wspomniał człowiek z pociągu.

Potem we własnym sąsiedztwie Pendera wydarzyła się sensacja. Starego pana Skimmingsa, mieszkającego tylko z gospodynią tuż za rogiem, znaleziono martwego w łazience. Nigdy nie miał zbyt mocnego serca. Gospodyni zwierzyła się mleczarzowi, że od dawna spodziewała się czegoś takiego, bo starszy pan brał zbyt gorące kąpiele. Pender wybrał się na inkwest.


Gospodyni zeznawała. Pan Skimmings był najlepszym z pracodawców i jest niepocieszona, że go traci. Nie, nie wiedziała, że pan Skimmings zapisał jej tyle pieniędzy, ale on właśnie miał takie dobre serce. Zapadł werdykt: śmierć (na skutek nieszczęśliwego wypadku.

Tego wieczora Pender, jak zwykle, wybrał się na przechadzkę z psem. Jakaś ciekawość zaprowadziła go pod dom świętej pamięci Skimmingsa. Kiedy z.wolna przechodził, spoglądając na martwe okna, furtka się otwarła i wyszedł jakiś mężczyzna. W świetle ulicznej latarni Pender go natychmiast rozpoznali.

– Hej! – powiedział.

– Al, to pan? – odpowiedział mężczyzna. – Oglądamy sobie miejsce tragedii, tąk? I co pan o tym sądzi?

– Och, nic nadzwyczajnego – rzekł Pender. – Nie znałem go. Dziwne, że się tak (spotykamy.

– Prawda? Pan tu chyba gdzieś mieszka.

– Tak, tu niedaleko – odpowiedział Pender i pożałował tych słów. – Pan również?

– Ja? I- rzekł mężczyzna. – Nie, nie. Tylko miałem tu coś do załatwienia.

– Kiedy widzieliśmy się ostatni raz – rzekł Pender – miał pan coś do załatwienia w Rugby. – Doszli ramię w ramię do rogu, na którym Pender musiał skręcić do swego domu.

– Owszem – przytaknął tamten. – Moje zajęcie nosi mnie po całym kraju. Nigdy nie wiadomo, gdzie następnym razem będę potrzebny.

– To właśnie kiedy pan był w Rugby, znaleziono tam starego Brittlesea martwego w wannie, prawda? – zauważył Pender jak gdyby od niechcenia.

– Tak. Dziwne są te zbiegi okoliczności. – Mężczyzna spojrzał na niego z ukosa przez swe połyskujące szkła. – Cały swój majątek zostawił żonie, prawda? Teraz to bogata osóbka. Ładna dziewczyna! była dużo młodsza niż oni.

Doszli do furtki Pendera. – Może pan wstąpi na drinka – rzekł Pender i znów pożałował tego odruchu.

Tamten przyjął zaproszenie i weszli do kawalerskiego gabinetu Pendera.

– Jakoś dziwnie dużo się ostatnio zdarzyło tych zgonów w łazience, prawda? – rzekł ód niechcenia Pender, strzykając wodą sodową do szklanek.

– Pan to uważa za dziwne? – spytał gość, w zwykłej sobie irytującej manierze kwestionowania wszystkiego, co się do niego powie. – Czy ja wiem. Może to i dziwne. Ale te przypadki nigdy nie były rzadkie.

– Może zwracam na nie więcej uwagi po rozmowie, jaką mieliśmy z panem w pociągu. – Pender zaśmiał się, nieco zakłopotany. – po, prostu zastanawiam się, pan wie, jak to bywa, czy jeszcze ktoś inny nie wpadł na ten środek, o którym pan mówił, jakże on się nazywa?

Gość zignorował pytanie.

– Och, nie sądzę – powiedział. – Jestem przekonany, że nie zna go nikt poza mną. Trafiłem na to przypadkowo, mając na celu coś zupełnie innego. Nie wyobrażam sobie, żeby można było to samo odkryć równocześnie w dwóch miejscach. Jednak wszystkie te werdykty dowodzą - nieprawdaż? – jaki to bezpieczny sposób na pozbycie się kogoś.

– Więc pan jest chemikiem? – zapytał Pender, chwytając się jedynego zdania, które jakby obiecywało coś z informacji.

– Och, wszystkim po trosze. Takim jakby człowiekiem do wszystkiego. Sporo też zajmuję się badaniami na własną rękę. Ma pan tutaj, widzę, parę ciekawych książek.

Penderowi to pochlebiło. Jak na swoje możliwości – pracował w banku, zanim odziedziczył trochę pieniędzy – uważał, że świadomie poszerzył swe horyzonty, i wiedział, że jego kolekcja współczesnych pierwodruków będzie pewnego dnia coś niecoś warta. Podszedł do oszklonego regału i wyjął parę tomów, aby pokazać je gościowi.

Ten wykazał się inteligencją i po chwili też podszedł do półek.

– W tym wyraża się, jak sądzę, pański gust osobisty? – Wyjął tom Henry Jamesa i spojrzał na wyklejkę. – To jest pańskie nazwisko? E. Pender?

Pender przyznał się, że istotnie. – Ale ja nie miałem przyjemności – dorzucił.

– Och! ja należę do ogromnego klanu Smithów – odpowiedział mu gość ze śmiechem – i muszę zarabiać na chleb. Pan się tutaj bardzo mile urządził.

Pender wyjaśnił, jak to swego czasu był urzędnikiem i jak dostał spadek.

– A to przyjemnie, co? – rzekł Smith. – Pan nie jest żonaty? Nie.

A to szczęśliwiec z pana. Chyba nie będzie panu w najbliższym/czasie potrzebny siarczan… tego… żadne takie poręczne środki. Ani też później', byle pan poprzestał na tym, co ma, i trzymał się z daleka od kobiet i spekulacji.

Uśmiechnął się krzywo do Pendera. Teraz, bez kapelusza, okazało się, że ma na głowie dużo siwych i mocno kędzierzawych włosów, przez co wygląda starzej niż wtedy w przedziale.

– Nie, na razie nie zamierzam korzystać z pańskiej pomocy – roześmiał się Pender. – A zresztą, gdybym potrzebował, to jak pana znaleźć?

– Wcale by pan nie musiał – rzekł Smith. – Ja bym pana znalazł. To nigdy nie nastręcza trudności. – Błysnął zębami w jakimś dziwnym uśmiechu. – No, ale czas na mnie. Dziękuję za gościnność. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali… ale wszystko może się zdarzyć. Różnie bywa w życiu, no nie?

Kiedy wyszedł, Pender wrócił na swój fotel i sięgnął po szklankę whisky, która stała tam prawie pełna.

– Dziwne! – powiedział sobie. – Nie pamiętam, żebym ją nalewał.

Pewnie coś mnie zajęło i zrobiłem to automatycznie. – Z wolna wysączył whisky, myśląc o gościu.

Co u licha Smith miał do roboty w domu Skimmingsa?

W ogóle to dziwaczna sprawa. Jeśliby gospodyni Skimmingsa wiedziała o tych pieniądzach… Ale nie wiedziała, a gdyby nawet… skąd by się dowiedziała o istnieniu Smitha i jego siarczanu… miał tę nazwę na końcu języka.

„Nie musiałby pan mnie szukać. Ja bym pana znalazł". Co ten facet właściwie miał na myśli? Ależ to śmieszne. Ostatecznie co Smith to nie diabeł. Ale jeśli rzeczywiście zna sposób… jeśliby się zgodził za określoną sumę… ależ to całkowity nonsens.

„Mam coś do załatwienia w Rugby… Miałem coś do załatwienia w domu Skimmingsa". Co za brednie!

„Nikomu nie można zaufać. Absolutna władza nad życiem innego człowieka… To wciąga".

Czysty obłęd! A gdyby w tym istotnie coś było, to facet chyba zwariował, żeby jemu o tym powiedzieć. Niechby tylko Pender się zechciał wygadać, to facet by wisiał. Już samo istnienie Pendera byłoby niebezpieczne.

Ta whisky!

Roztrząsając to w myśli, w kółko i w kółko, Pender nabrał przekonania, że Mielke Thomas R P wcale jej nie nalewał. Smith musiał to uczynić za jego plecami. To nagłe zainteresowanie dla książek, jak na pokaz! Nie wiązało się z niczym, co było przedtem. Ta whisky, jak się głębiej zastanowić, była dość mocna. Czy to igraszki wyobraźni, czy miała trochę osobliwy smak?


Zimny pot wystąpił Penderowi na czoło.

Po upływie kwadransa i potężnej dawce musztardy z wodą Pender znalazł się znów na dole, trzęsąc się z zimna, kuląc się przy ogniu. No… ledwie uszedł z życiem! jeżeli uszedł. Nie wiedział, jak to działa, ale przez kilka dni nie będzie brał gorącej kąpieli. Nigdy nic nie wiadomo.

Czy w porę jeszcze poskutkowała musztarda z wodą, czy gorąca kąpiel była tak istotną częścią procedury, życie Pendera na razie ocalało. Ale wciąż czuł się nijako. Drzwi wejściowe stale miał zamknięte na łańcuch i uprzedził służącego, aby w żadnym razie nie wpuszczał obcych.

Zamówił jeszcze dwa dzienniki poranne i niedzielne „News of the World" i bacznie śledził ich zawartość. Dostał obsesji na punkcie zgonów w łazience. Zaniedbał swe pierwodruki i zaczął uczęszczać na sądy koronerskie.

W trzy tygodnie później znalazł się w Lincoln. Jakiś mężczyzna umarł tam na serce w łaźni tureckiej, otyły, prowadził siedzący tryb życia. Ława przysięgłych opatrzyła swój werdykt o nieszczęśliwym wypadku adnotacją, że kierownictwo łaźni powinno baczniej czuwać nad gośćmi i nie dopuszczać, aby znajdowali się oni w gorących pomieszczeniach bez obsługi.

Wychodzącemu Penderowi zamajaczył z daleka sfatygowany kapelusz, jakby znajomy. Pognał za nim i dopadł pana Smitha, już wsiadającego do taksówki.

– Smith! – zawołał, trochę bez tchu. Złapał go wściekłym uchwytem za ramię.

– O, znowu pan? – rzekł Smith. – Widzę, że robimy notatki ze sprawy. Potrzebuje pan mojej pomocy?

– Ty łotrze! – powiedział Pender. – Maczałeś w tym palce! A ostatnim razem próbowałeś mnie zabić.

– Czyżby? A to dlaczego?

– Będziesz za to wisiał! – krzyknął z pogróżką Pender.

Przez gromadzący się wokół nich tłumek utorował sobie drogę policjant.

– Panowie! – rzekł. – O co chodzi

Smith znacząco stuknął się w czoło.

– Nic takiego się nie stało, konstablu – odpowiedział. – Ten pan, zdaje się, sądzi, że ja tu robię coś złego. Oto moja legitymacja. Koroner mnie zna. Ale ten pan mnie napadł. Proszę go mieć na oku.


– Tak było – rzeki któryś ze świadków.

– Ten człowiek usiłował mnie zabić – rzekł Pender. Policjant pokiwał głową.


– Proszę się tym nie przejmować – powiedział. – Nic panu nie grozi. Proszę się opanować. Upał trochę pana rozdrażnił. No już dobrze, dobrze.

– Ale ja chcę wnieść oskarżenie – rzekł Pender.

– Nie radziłbym tego robić – rzekł policjant.

– Oświadczam panu – rzekł Pender – że ten Smith próbował mnie otruć. To morderca. Otruł już mnóstwo ludzi.

Policjant kiwnął na Smitha.

– Niech pan lepiej odejdzie – rzeki. – Ja to załatwię. No, kolego – chwycił Pendera mocno za ramiona – bez awantur i spokój! Ten pan wcale się nie nazywa Smith ani podobnie. Trochę się panu pokręciło.

– A jak się nazywa? – zapytał Pender.

– Mniejsza o to – odpowiedział policjant. – Proszę mu dać spokój, bo narobi pan sobie kłopotów.

Taksówka odjechała. Pender rozejrzał się po kręgu rozbawionych twarzy i dał za wygraną.

– Dobrze – oświadczył. – Nie będę się tu awanturował. Pójdę z panem na posterunek i wyjaśnię.

– I co o tym sądzicie? – zapytał inspektor sierżanta, gdy Pender potykając się opuścił posterunek.

– Mógłby wleźć na drzewo i wołać kuku – odpowiedział jego podwładny. – Taki, jak to mówią, idefiks.

– Hm! – odparł inspektor. – No cóż, mamy jego nazwisko i adres. Proszę je zanotować. Może się znów gdzieś pojawić. Trucie ludzi, tak żeby umierali w wannie, hm? Niezły pomysł. Czego te czubki nie wymyślą.

Wiosna była tego roku nieprzyjemna: chłodna i mglista. W marcu Pender wybrał się na sąd koronerski w Deptford, ale gruba zasłona mgły wisiała nad rzeką, jak w listopadzie. Ziąb przejmował do kości… Siedząc w tej małej, obskurnej salce, wytężając oczy w żółtawy półmrok światła gazowego i mgły, prawie nie widział świadków, podchodzących do stołu. Kaszel dręczył bodajże wszystkich obecnych. Pender też pokaszliwał. Kości go bolały i czuł, że mu się zbiera na grypę.

Kiedy się tak przyglądał, wydało mu się, że rozpoznaje po przeciwnej stronie sali znajomą twarz, ale dotkliwa mgła, sącząca się ze wszystkich szczelin, piekła go w oczy i mąciła wzrok. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wymacał dobrze układający się w dłoni przedmiot, gruby i ciężki. Od czasu tego zajścia w Lincoln nie rozstawał się z czymś do obrony. Nie żaden rewolwer… nie znał się na strzelaniu. Dużo lepszy jest podłużny worek z piaskiem. Kupił go od starego człowieka, chodzącego z taczkami. Miało to służyć do uszczelniania drzwi od przeciągów: staroświeckie, dobre urządzenie.

Zapadł ten werdykt, co zawsze. Widzowie zaczęli się przepychać do drzwi. Teraz Pender się musiał pośpieszyć, aby nie stracić go z oczu. Przepychał się łokciami, mamrocząc jakieś przeproszenia. We drzwiach omal się z nim nie zetknął, ale zagrodziła mu drogę tęga kobieta. Przedarł się koło niej, a ona kwiknęła z oburzenia. Idący przodem mężczyzna odwrócił głowę i światło sponad wejścia błysnęło w jego binoklach.

Pender ściągnął kapelusz na oczy i pośpieszył za nim. Obuwie miał na gumowej podeszwie, nie czyniące hałasu na lepkim bruku. Tamten szedł prędko i cicho, do końca jednej ulicy, potem w drugą, nie oglądając się. Mgła była tak gęsta, że Pender musiał trzymać się kilka metrów za nim. Dokąd on zmierza? W kierunku oświetlonych ulic? Do tramwaju lub autobusu i do domu? Nie. Skręcił w zaułek na lewo.

Mgła była tu jeszcze gęstsza. Pender już nie widział tropionego, ale ciągle słyszał przed sobą kroki, w równym tempie. Wydawało mu się, jakby ich było tylko dwóch na świecie: ścigany i ścigający, zabójca i mściciel. Uliczka stawała się coraz bardziej pochyła. Pewnie wyjdą nad rzekę.

Wtem znikły majaczące zarysy domów po obu stronach. Tylko otwarta przestrzeń i pośrodku ledwie dostrzegalna latarnia. Kroki zatrzymały się. Pender, cicho nadążając za nimi, ujrzał tego człowieka, jak stoi tuż pod latarnią i najwidoczniej coś sprawdza w notesie.

Cztery kroki i już był przy nim. Wyjął z kieszeni worek z piaskiem. Tamten podniósł na niego wzrok.

– Teraz już cię mam – rzekł Pender i z całej siły uderzył.


*

Nie mylił się Pender. Położyła go grypa. Dopiero za tydzień wstał i wyjrzał na świat. Pogoda się zmieniła, powietrze teraz było świeże i rozkoszne. Jakkolwiek osłabiony po chorobie, czuł się, jakby mu kto zdjął z pleców ogromny ciężar. Podreptał do ulubionej księgarni na Strandzie i wyszperał tam pierwodruk D. H. Lawrence'a za cenę niewątpliwie okazyjną. Zachęcony tym ruszył do małej jadłodajni, odwiedzanej często przez dziennikarzy z Fleet Street, gdzie zamówił stek z rusztu i kufelek porteru.

Przy stoliku obok siedzieli dwaj dziennikarze.

– Idziesz na pogrzeb starego Buckleya? – spytał jeden.

– Idę – powiedział drugi. – Biedaczyna! Że go tak musieli stuknąć po głowie. Widocznie szedł zrobić wywiad z żoną tego faceta, co umarł w kąpieli. To niebezpieczna okolica. Pewnie któryś z chłopaków Jima Karciarza miał z nim porachunki. To był wielki reporter kryminalny! Nieprędko się dorobią takiego jak Bill Buckley.

– I porządny był z niego chłop. Równiacha. A te jego kawały. Pamiętasz ten siarczan tanatolu?

Pender aż się wzdrygnął. Tego właśnie słowa brakowało mu przez tyle miesięcy! Ogarnęło go jakby dziwne oszołomienie i pociągnął dla równowagi z kufla.

– przypatrując się tym chłodnym okiem – kontynuował dziennikarz. – Urządzał tę zgrywę jakimś nieszczęsnym bubkom w pociągu i patrzył, jak który zareaguje. Nie uwierzysz, ale jeden facet mu zaproponował…

– Hej! – przerwał mu kolega. – Patrz, ten gość zemdlał. Cały czas mi się wydawał jakiś blady.

Загрузка...