Fałszywy ciężarek

A co to? – zawołał pan Montague Egg.

Znał aż za dobrze gospodę pod Królewskim Dębem w Pondering Parva i nie było to na ogół miejsce, gdzie by się zatrzymywał. Interes szedł słabo, karmili marnie, gospodarz był zgryźliwy i szanse dla przedsiębiorczego agenta, proponującego sprzedaż wysokiej jakości win i wódek, raczej niewielkie. Ale zobaczyć tam o wpół do dziewiątej rano tłum gapiów, samochód policyjny i karetkę pogotowia przy wejściu, to każdego by zaciekawiło. Pan Egg zdjął stopę z gazu, podjechał i stanął.

– Co się tu dzieje? – spytał jakiegoś gapia.

– A zabili kogoś… Stary Rudd poderżnął gardło swojej babie… Nie, to nie on, to George… Też nieprawda, to byli złodzieje, wygarnęli mu kasę… George tylko zszedł i zobaczył, że podłoga cała zalana krwią… słyszycie? to Liz Rudd krzyczy… dostała histerii… A nie ty gadałeś, że jej poderżnął gardło?… Ja tego nie mówiłem, to Jim, a dużo on tam wie. Ja mówię, że to George… o! Inspektor wyszedł, to się dowiemy.

Pan Egg już wysiadł z samochodu i zbliżył się do drzwi baru. Mundurowy inspektor policji zatrzymał go w progu.

– Nie ma wstępu. Kim pan jest i czego pan chce?

– Nazywam się Montague Egg, jestem przedstawicielem firmy Plum-mett & Rosę, sprzedaż win i wódek, Piccadilly. Przyjechałem się zobaczyć z panem Ruddem.

– Teraz nie może się pan z nim widzieć, więc proszę się oddalić… Chwileczkę! Pan jest podróżującym agentem, tak? Pan działa stale na tym terenie?

Pan Egg potwierdził.

– W takim razie może nam pan udzieli pewnych informacji. Proszę wejść.

– Tylko pójdę po torbę – rzekł Monty. Ciekawość go pożerała, ale nie do tego stopnia, by nie pamiętał, iż komiwojażer obowiązany jest nade wszystko dbać o swoje próbki towaru i pełnomocnictwa. Wyjął z samochodu ciężką walizę i wniósł ją do gospody, odprowadzany okrzykami z tłumu: – To fotograf, widziałeś ten aparat? -

Postawiwszy ją w środku za drzwiami, rozejrzał się w barze pod Królewskim Dębem. Przy stoliku pod oknem siedział policjant i coś zapisywał w notesie. Postawny mężczyzna z twarzą jak mops, w którym Monty rozpoznał właściciela, nazwiskiem Rudd, stał w samej koszuli oparty o bar. Był nie ogolony i wyglądał, jakby się ubierał w pośpiechu. Przy nim stał, marszcząc się posępnie, kędzierzawy młodzian o potężnych muskułach i prawie że nie liczącym się czółku. Gdzieś z głębi dolatywały krzyki i szloch kobiety. I to wszystko, jeśli nie liczyć otwartych drzwi z prawej strony, z napisem BAR-SALON, przez które widać było plecy mężczyzny w płaszczu, schylonego nad czymś leżącym na podłodze.

Inspektor wziął od pana Montague Egga dokumenty, przejrzał je i zwrócił.

– Wcześnie pan ruszył w drogę – zauważył.

– Tak – odpowiedział Monty. – Zamierzałem wczoraj dotrzeć do Pettiford, ale mgła zatrzymała mnie w Madgebury. Muszę to nadrobić. Nocowałem pod Starym Dzwonem, tam wszystkiego może się pan o mnie dowiedzieć.

– Aha – powiedział inspektor, spoglądając na policjanta. – A więc, panie Egg. Zdaje mi się, że panowie, podróżujący agenci, wszyscy się na ogół dość dobrze znacie. Czy mógłby pan zidentyfikować leżącego tam człowieka?

– Spróbuję – rzekł Monty – chociaż nie znam oczywiście wszystkich podróżujących agentów. Ale jego nazwisko musi być w dokumentach.

– Właśnie w tym rzecz – odparł inspektor. – Widocznie trzymał dokumenty w walizce z próbkami, a ta znikła. Ma przy sobie co prawda jakieś listy, ale z tych listów… no, jeszcze do tego wrócimy. Proszę tędy.

Przeszedł do pokoju na prawo. Monty udał się za nim. Schylony mężczyzna się wyprostował.

– Nie ma żadnych wątpliwości, Birch – zauważył. – Głowa roztrzaskana. Nie żyje osiem do dziesięciu godzin. Wykluczone, żeby zrobił to sam albo przypadkiem. Jako narzędzie służyła prawdopodobnie ta butelka. Radzę wziąć odciski. Chce pan jeszcze coś wiedzieć? Bo jak nie, to wracam do śniadania. Po drodze dam znać koronerowi, jeśli pan sobie życzy.

– Dziękuję, doktorze. Osiem do dziesięciu godzin, co? To by się nawet


zgadzało z tym, co powiedział Rudd. Panie Egg, proszę tu spojrzeć, dobrze? Doktor ustąpił na bok i Monty ujrzał zabitego. Był to drobny mężczyzna w porządnym ubraniu z granatowego szewiotu. Włosy miał czarne, przylizane, i krótki wąsik pod nosem. Krew z otwartej rany na skroni wyciekła i zeskorupiała na gładkim policzku. Wyglądał na lat trzydzieści pięć albo czterdzieści.

– Ależ tak, znam go – powiedział Monty. – Znam go nawet dość dobrze. Nazywa się Wagstaffe i jeździ… to znaczy jeździł… dla firmy Applebaum & Moss, tego wielkiego przedsiębiorstwa od taniej biżuterii.

– Ach! tak? – rzekł z naciskiem inspektor. – W takim razie domyślam się, że w jego walizce była biżuteria.

– Owszem, i zegarki, i tym podobne.

– Ha! – rzekł inspektor. – A może mi pan powiedzieć, dlaczego nosił w kieszeni listy adresowane do różnych innych osób? Na przykład ten: Wielmożny Pan Joseph Smith. Albo ten: Pan William Brown. A tu mamy szczególnie wzruszający: Szanowny Pan Harry Thorne. Ten jest wyjątkowo intymny.

– Muszę to panu wyjaśniać, inspektorze? – zapytał cicho pan Montague Egg.

– Niekoniecznie, jeśli już o to chodzi. Oj! wy, panowie w rozjazdach, jesteście wszyscy jednakowi, nieprawdaż? W każdym porcie ma się inną żonę, czy nie tak?

– Nie ja, inspektorze. Monty Egg nie uznaje ślubnych obrączek. Ale ten biedak Wagstaffe… obawiam się, że ma pan rację. No i dostał za swoje, nie uważa pan?

– Rzeczywiście. Ale wygląda na to, że trochę się bronił. – Inspektor Birch rozejrzał się po barze-salonie. W tym niedużym pokoju chyba nie było mebla, który by nie poniósł uszczerbku. Okrągły stolik przed kominkiem leżał na boku, a zawartość rozbitej butelki whisky pociekła wonną strugą po linoleum. Krzesła były odsunięte i poprzewracane, szklany front etażerki strzaskany w gwiazdę, jak gdyby od wierzgnięcia, a stojący zegar tak przechylony, że oparł się na gzymsie kominka. Spojrzenie pana Egga zawisło na jego tarczy, a w ślad za niffi pobiegł wzrok inspektora. Wskazówki zatrzymały się na godzinie dziesięć po jedenastej.

– Tak – rzekł pan Birch. – I jeśli nie kłamie, to wiemy dość dokładnie, kiedy i kto to zrobił. Zna pan komiwojażera nazwiskiem Slater?


– Archibalda Slatera znam ze słyszenia – rzekł Monty. – Robi w damskiej bieliźnie.

– Właśnie o niego chodzi. Jak mu idzie w interesach? Czy dobrze zarabia? Wychodzi na swoje i w ogóle?

– Chyba tak. Pracuje dla dobrej firmy. – Monty podał jej nazwę. – Ale nie znam go osobiście. Zdaje się, że obsługiwał Yorkshire i Lancashire. Przejął rejon po starym Crippsie.

– Czy jest, według pana., prawdopodobne, żeby zamordował drugiego i zwędził mu próbki?

Monty zaprotestował. To ostatnia rzecz, jaką mógłby zrobić podróżujący agent! Isjnieje coś w rodzaju sprzysiężenia masońskiego.

– Hm – powiedział inspektor. – No, to proszę posłuchać. Rudd jeszcze raz opowie nam swoją wersję, bo i tak musimy ją zaprotokołować.

Relacja gospodarza była dość jasna. Pierwszy komiwojażer, teraz już zidentyfikowany jako Wagstaffe, przybył o 7.30. Oświadczył, że miał zamiar dotrzeć do Pettiford, ale mgła się okazała zbyt gęsta. Zjadł obiad i przeszedł do baru-salonu, który byf pusty. Usług hotelowych w całym tego słowa znaczeniu pod Królewskim Dębem zawsze świadczyło się niewiele, a tego wieczora nie było w ogóle nikogo poza kilkoma robotnikami w piwiarni. O wpół do dziesiątej zjawił się Slater, stwierdzając, że i on przerwał podróż z powodu mgły. Było już po obiedzie i niebawem poszedł do baru-salonu, gdzie już znajdował się Wagstaffe. Słyszano, jak wchodząc powiedział do niego „bardzo niemiłym tonem": – Aa, jesteś? – Potem drzwi się zamknęły, lecz po chwili Wagstaffe zastukał do okienka, dzielącego salon od baru, i poprosił o butelkę whisky. O wpół do jedenastej, kiedy już zamykano bar i zmywano, Rudd wszedł i zastał ich rozmawiających przy komirjku. Obaj wyglądali na purpurowych z gniewu. Rudd oznajmił, że on, jego żona i barman idą spać, bo muszą wcześnie wstawać. Czy panowie mogą zgasić światło, jak będą szli na górę?

Tu gospodarz przerwał, by wyjaśnić, że nad barem-sabnem nie ma sypialni, tylko długi, pusty pokój przez całą szerokość domu od frontu, gdzie zbierają się kółka parafialne i tym podobne. Wszystkie sypialnie mają okna od tyłu i nie słychać stamtąd niczego, co dzieje się na parterze.

– Było może dwadzieścia po jedenastej – podjął – kiedy usłyszałem, że ktoś wszedł na górę i puka do naszej sypialni. Wstałem z łóżka i otworzyłem. To był Slater, wyglądał dziwnie i był roztrzęsiony. Powiedział, że pogoda się przejaśniła i że zdecydował się jechać do Pettiford. Wydało mi się to dziwne, ale wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że mgła znikła, księżyc jasno świeci i wziął mróz. Powiedziałem, że musi zapłacić za pokój, a on się nie spierał. Włożyłem szlafrok i zeszliśmy po tylnych schodach do kantoru. To jest za barem. Wystawiłem mu rachunek, zapłacił, potem wypuściłem go tylnym przejściem do garażu. Zabrał swoje walizki…

– Ile tych walizek?

– Dwie.

– Przyjechał też z dwoma?

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie przyglądam się bagażowi. Jak przyjechał, cisnął swoje rzeczy w barze-salonie, a kiedy wyszedłem z kantoru z resztą, stał już z nimi na korytarzu gotów do wyjścia, w kapeluszu i płaszczu. Nie wyszedłem z nim na dwór, był straszny ziąb i nie podobało mi się, że mnie wyciąga z łóżka; ale po kilku minutach usłyszałem wyjeżdżający samochód. Potem wróciłem do łóżka i spostrzegłem przez okno kantoru, że w barze-salonie ciągle się świeci, tak że drzwi musiały być otwarte. Tylne drzwi od salonu prowadzą do kantoru, rozumie pan? i jak są otwarte, to na podwórzu widać światło z okna kantoru. Więc pomyślałem, że ten drugi gość jeszcze siedzi i że obciążę go dodatkowo za światło. I poszedłem do łóżka.

– Nie sprawdził pan, czy on tam jeszcze jest?

– Nie – rzekł pan Rudd. – Było piekielnie zimno, nie żeby jeszcze łazić! Poszedłem do łóżka i spać.

– Szkoda. Czy od razu pan zasnął?

– Tak. Z miejsca.

– Nic pan nie słyszał, jak Wagstaffe wchodzi na górę?

– Nic a nic. Ale moja żona nie spała do północy i mówi, że do tego czasu nie wchodził. A tak na rozum biorąc, to on już w ogóle nie mógł wejść na górę, co?

– Na to wygląda – rzekł ostrożnie inspektor. – A jak było z Georgem? \

Barman potwierdził opowieść Rudda i coś niecoś dorzucił. Że między wpół do dziesiątej a dziesiątą wszedł do baru-salonu^ i zastał obu jakby w zajadłej kłótni. Slater mówił: – Ty gnido! żebym ci nie połamał kości! – Odniósł wrażenie, że obaj są pijani. Nie odzywał się do nich, tylko poprawił ogień i wyszedł. Więcej kłótni nie słyszał. Po tym, jak Rudd o wpół do jedenastej poszedł na górę, znów tam zajrzał, ale oni już rozmawiali spokojnie i chyba czytali jakieś listy. Więc też się położył, a zbudziły go kroki i odjazd samochodu.

– I co dalej? – spytał inspektor Birch. George spuścił posępnie oczy.

– Pan Rudd wrócił na górę.

– No i?

– To wszystko. Znowu zasnąłem.

– Nie słyszałeś, żeby ktoś inny się ruszał?

– Nie. Mówię, że zasnąłem.

– O której pan Rudd poszedł na górę?

– Nie wiem. Nie patrzyłem.

– A słyszałeś, jak bije dwunasta?

– Niczego nie słyszałem. Spałem.

– Ile walizek ten Slater ze sobą przywiózł?

– Tylko jedną.

– Jesteś tego pewien?

– Chyba tak.

– A ten drugi, Wagstaffe, miał walizkę?

– Tak, miał jedną walizkę. Zabrał ją do salonu.

– Czy ci dwaj się wpisali do księgi?


– Slater, jak przyjechał, to się wpisał – odpowiedział gospodarz. – Wagstaffe się nie wpisał. Miałem z rana mu o tym przypomnieć.

– Wobec tego Slater nic nie planował, kiedy tu przyjechał – rzekł inspektor. – Wygląda mi to na przypadkowe spotkanie. Dziękuję, Rudd. Z pańską żoną później porozmawiam. Teraz niech pan wraca do swoich spraw i za dużo o tym nie gada. Mamy numer samochodu Slatera – dodał, nie wiadomo do kogo. – Jeśli rzeczywiście pojechał do Pettiford, to go tam zgarną.

– Właśnie – powiedział Monty. – Spodziewam się – dodał jakby na próbę – że ten zegar nie kłamie?

– Że ktoś mógłby go cofnąć, tak? – odrzekł inspektor. – Jak w tej sztuce, co ją grają w stolicy?

– No – przyznał Monty – troszkę to dziwnie wygląda, że zbrodniarz tak starannie przewrócił zegar, całkiem jakby się starał dostarczyć przeciw sobie dowodu. Nie wygląda to naturalnie. Chwalcie z umiarem! nabywca zaraz podejrzewa, że mu się kłamie, jeśli sprzedawca nieostrożny posunie się za daleko w reklamie! jak mówi Poradnik Sprzedawcy.

– Zaraz się przekonamy – rzekł inspektor, podchodząc do zegara. -

Ale momencik… lepiej sprawdzić, czy na szafce się nie znajdą odciski palców.

Przybycie fotografa i całej aparatury do zdejmowania i utrwalania odcisków palców doprowadziło do wykrycia takiego mnóstwa śladów, że jak zegar, tak i butelka przeszły przez wiele rąk, aż wyłonił się nieodparty wniosek,; że pod Królewskim Dębem już od niepamiętnych czasów nie używano ścierki do kurzu i pasty do mebli. W końcu porobiono zdjęcia, po czym inspektor i jeden z policjantów wspólnymi siłami ustawili zegar na dawnym miejscu. Widać nie odniósł szwanku, tylko się zatrzymał, gdy wahadło oparło się o bok szafki, bo kiedy go postawiono, z miejsca zaczął wesoło tykać. Birch sięgnął grubym palcem wskazującym do wskazówki minutowej i zatrzymał się.

– Nie – powiedział- lepiej dać staruszkowi spokój. Jeśli ktoś tu szachrował, może się coś na wskazówkach znajdzie, choć są trochę za wąskie, żeby odcisk palca się zmieścił. Ale nigdy nic nie wiadomo. Parę godzin chyba Jeszcze pochodzi.

– Och, na pewno – stwierdził pan Egg, otwierając szafkę i zaglądając do środka. – Ciężarki są dość nisko, zwłaszcza jeden, ale na jakieś dwanaście godzin jeszcze wystarczy. Co dziś mamy? sobotę? Pewnie nakręcają go w niedzielę rano.

– Zapewne – zgodził się inspektor. – No to dziękuję panu, panie Egg. Nie będę już pana zatrzymywał.

– Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, żebym wstąpił tu do baru na piwko – zasugerował Monty. – Otworzą go za jakieś pół godziny, a śniadanie jadłem dziś raczej skąpe.

– A ja w ogóle – użalił się inspektor.

Dalszy ciąg był już dość oczywisty. Inspektor właśnie kończył zmiatać górę bekonu z jajkami, kiedy jakiś rozgardiasz u drzwi dał znać o przybyciu sierżanta policji w towarzystwie zbiegłego pana Slatera. Ten ostatni był postawnym, rozgniewanym mężczyzną, który, ledwie gp wprowadzono, zaczął gwałtownie protestować.

– No już, spokój! – powiedział pan Birch. – Sierżancie, ile miał ze sobą walizek?


– Tylko jedną, panie inspektorze, własną.

– Mówię wam – rzekł Slater – że nic o tym nie wiem. Kiedy zostawiłem go tu w salonie ze dwadzieścia po jedenastej albo coś koło tego, Wagstaffe był zdrów i cały, tylko pijany. Odjechałem o wpół do dwunastej, a może za kwadrans dwunasta. Z jedną walizką przyjechałem i wyjechałem też z jedną, o, właśnie tą! a kto mówi co innego, ten kłamie. Gdybym go zamordował, to myślicie, że pojechałbym sobie do Pettiford i siedział, ot tak, przy śniadanku pod Czterema Dzwonami, czekając, aż mnie złapiecie?

– Może tak, a może nie – rzekł pan Birch. – Czy ten Wagstaffe był pana znajomym?

Rozwścieczone oczy drgnęły niepewnie.

– Spotykaliśmy się – powiedział Slater.

– Podobno doszło między wami do kłótni.

– No… spił się i zaczął być nieprzyjemny. To był jeden z powodów, że wyjechałem.

– Aha. – Inspektor wertował korespondencję, znalezioną w kieszeni zabitego.

– Pan ma na imię Archibald, prawda? Czy pan ma siostrę imieniem Edith?… O… nie!

Slater nagłym ruchem usiłował wyrwać Birchowi list.

– No cóż – przyznał niechętnie – mogę wam powiedzieć, że ta świnia Wagstaffe to był parszywy łajdak! Myśmy go znali pod nazwiskiem Thorne, a moja siostra jest jego żoną… w każdym razie tak jej się wydawało, aż wyszło na jaw, że ten śmierdziel ma już inną żonę, pod innym nazwiskiem! Pobrali się, kiedy ja miałem objazd na północy, i nic nie wiedziałem, aż przejąłem ten rejon… a wtedy już mnie troskliwie unikał… aż do wczoraj. Wprawdzie i tak nic mu nie mogłem zrobić, co najwyżej postarać się, żeby płacił alimenty na dzieciaka… i wreszcie się zgodził. Ja… niech pan posłucha, inspektorze, ja rozumiem, że to nie za dobrze wygląda, ale…

– Ej! – zawołał Monty. – A zegar? Zaraz będzie bił.

– Owszem – powiedział inspektor. – Dziesięć po jedenastej ten zegar pokazał, kiedy go przewrócono w bójce. A dwadzieścia po już tu pana nie było. Jeśli teraz wybije pierwszą, to będziemy wiedzieli, że cofnięto same wskazówki – a jeżeli dwunastą, to dobrze pokazuje i pan leżysz.

Szafka stała otworem. Przy pierwszym uderzeniu młoteczka patrzyli,


zafascynowani, jak ciężarek od wybijania godzin opuszcza się z wolna o kilka cali względem drugiego. Zegar wybił dwunastą.

– To już coś jest – rzekł posępnie pan Birch.

– Nieprawda! – wrzasnął dziko pan Slater. Później dodał, już nieco spokojniej: – Można było go zabić po moim wyjściu, ale przed północą, i cofnąć wskazówki o trzy kwadranse.

A gdy inspektor się zawahał:

– Chwileczkę – wtrącił się Monty. – Bardzo pana przepraszam, inspektorze, ale właśnie coś mi przyszło do głowy. O dwunastej ten ciężarek przebywa największą drogę, tymczasem obniżył się raptem o jakieś pół cala. Więc jak to się stało, że wisi o tyle niżej od ciężarka napędowego? Pan rozumie, o co mi chodzi? Podczas długich godzin, od szóstej do dwunastej, ciężarek od młotka wyprzedza ten od napędu i znajduje się niżej od niego, ale w krótkich godzinach ciężarek napędowy to nadrabia, tak że – jak wynika z moich obserwacji – w zegarze nakręcanym co osiem dni ta różnica nigdy nie bywa większa niż jakieś pół cala, i na końcu znowu są równo. Więc jak to możliwe, że ten aż o tyle przegonił tamten?

– Niedbale nakręcony – podsunął inspektor.

– Albo to – rzekł Monty – albo ktoś ustawił zegar na jedenastą. Nie ma innego sposobu, żeby cofnąć bijący zegar, chyba że ktoś pójdzie po rozum do głowy i w ogóle zdejmie ten ciężarek od młotka, ale na to ludzie zwykle nie są wystarczająco sprytni.

– Oho! – powiedział pan Birch. – No, ciekawe, kto by to mógł wiedzieć? Kto nakręca ten zegar? Rudd nam to wyjaśni.

– Może jego lepiej nie pytać, jeśli pan wybaczy mi, że się wtrącam – przemówił w zadumie pan Egg.

– Ach! – rzekł inspektor. – No tak. – Pociągnął wąsa. – Momencik. Już wiem.

Wypadł za drzwi i wrócił po chwili z chłopcem lat około czternastu.

– Synku – powiedział – kto nakręca ten zegar?

– Tato, w niedzielę rano.

– A widziałeś, jak nakręcał go zeszłej niedzieli?

– No pewnie!

– Mógłbyś sobie przypomnieć, czy oba ciężarki były podciągnięte na tę samą wysokość, czy jeden niżej a drugi wyżej, jak teraz?


– Zawsze je naciąga do końca, czternaście obrotów klucza, po dwa na każdy dzień, jak ciężarek już podszedł do końca, to słychać stuknięcie.

Inspektor skinął głową.

– To wszystko… biegnij. Panie Egg, zdaje się, że pan faktycznie trafił w dziesiątkę. Sierżancie!

Sierżant skinął mu porozumiewawczo i wyszedł. Minęło pół godziny, zaznaczając się tylko prawie niedostrzegalnym obniżaniem się ciężarka napędowego i uroczystym tykaniem zegara. Potem sierżant wrócił z walizką w ręku.

– Rzeczywiście, panie inspektorze. W kurniku pod kupą worków. Albo Rudd, albo też barman George.

– Obaj musieli w tym maczać palce – rzekł inspektor. – Ale który z nich go załatwił? Niech mnie. licho weźmie, jeżeli wiem! Trzeba będzie poczekać na te odciski.

– Może spytać ich o klucz do zegara? – wtrącił pan Egg.

– A po co?

– Przyszedł mi taki pomysł.

– Dobrze. Proszę zawołać Rudda. Rudd, potrzebny jest nam klucz do tego zegara.

– Tak? – powiedział gospodarz. – A skąd ja go wezmę? Cholera wie, gdzie się podział! zakarbujcie to sobie. Ładna historia, żeby tak w przyzwoitym domu…

– Dobrze – powiedział inspektor – spytamy barmana. George, gdzie jest klucz od zegara?

George przejechał sobie dłonią po wyschniętych ustach. – W tym garnku na kominku – powiedział.

– Nie ma go tutaj – rzekł inspektor, zajrzawszy do garnka.

– Oczywiście – rzekł Monty. – A skąd mógłby Rudd wiedzieć, że go nie ma, gdyby tej nocy nie szukał go, żeby podkręcić ten ciężarek na odpowiednią wysokość, kiedy już posunął zegar o jedenaście godzin do przodu? Nic dziwnego, że wszystko tu jest wywrócone do góry nogami.

Twarz gospodarza przybrała kolor brudnozielonkawy, a George zasko-wyczał.

– Proszę pana, ja o tym nic nie wiedziałem, aż było po wszystkim. Ja tego nie zrobiłem.

– Proszę im obu założyć kajdanki, sierżancie – rzekł inspektor Birch.

– A pan, Slater, zechce pamiętać, że będzie nam potrzebne pańskie zeznanie. Panie Egg, jestem panu ogromnie zobowiązany. Ale ciekawe, gdzie się podział ten klucz?

– Proszę o to spytać juniora – poradził pan Egg. – To zadziwiające, jak człowiek może potknąć się na takim drobiazgu. Jak mówi Poradnik Sprzedawcy: Dbaj o szczegóły w toku sprzedaży! Czasem i drobny ciężar przeważy.

Загрузка...