Sobota, 16.00 – sobota, 22.15

Rozdział dziewiąty

Proszę postawić się w moim położeniu…

Mężczyzna siedzący po drugiej stronie ucieleśniał wyobrażenie telewizji o komisarzu policji w dużym mieście. Rzeczywiście nim był. Jasne włosy, kształtna szczęka, okulary w złotych oprawkach, elegancka postawa.

– Jaki ma pani problem, funkcjonariuszko?

Komisarz Randolph C. Eckert spojrzał wzrokiem, który natychmiast Sachs rozpoznała. Był zwolennikiem równouprawnienia w policji: równie surowo odnosił się do policjantów jak policjantek.

– Chcę złożyć skargę – wykrztusiła. – Słyszał pan o porwaniu pasażerów taksówki?

Skinął głową.

– Przeklęta konferencja ONZ. To przez nią. Cały świat patrzy. To nie fair. Ludzie nie mówią o zbrodniach w Waszyngtonie albo w Detroit. No może o Detroit mówią. Ale o Chicago – nigdy. To Nowy Jork skupia na sobie uwagę wszystkich. Richmond ma większy wskaźnik morderstw na tysiąc mieszkańców niż my. Sprawdzałem. Wolałbym znaleźć się nieuzbrojony w centrum Harlemu, niż otworzyć okno w samochodzie jadącym przez południowo-wschodnią dzielnicę Waszyngtonu.

– Tak jest, sir.

– Rozumiem, że znaleziono dziewczynę martwą. O porwaniu informowano we wszystkich stacjach radiowych i telewizyjnych. Ci dziennikarze…

– Ofiarę znaleziono w południowej części miasta. Kilkadziesiąt minut temu.

– Przykro mi.

– Tak jest.

– Została po prostu zabita? Nie pojawiło się żądanie okupu lub coś takiego?

– Nie słyszałam o okupie.

– Czego dotyczy pani skarga?

– To ja odnalazłam zwłoki mężczyzny, którego porwano w taksówce.

– Jest pani z policji patrolowej? – spytał Eckert.

– Byłam. Mam przeniesienie do wydziału spraw publicznych, ważne od dwunastej. Powinnam siedzieć na kursie. – Uniosła ręce, ale spojrzała na swoje zabandażowane paznokcie i natychmiast położyła je na kolanach. – Oni mnie zmusili, abym brała udział w prowadzeniu tego śledztwa.

– Kto?

– Detektyw Sellitto, sir. I kapitan Haumann. I Lincoln Rhyme.

– Rhyme?

– Tak jest.

– Czy on nie był szefem wydziału badań i zasobów informacji kilka lat temu?

– Tak, to on.

– Myślałem, że nie żyje.

Tacy nigdy nie umierają.

– Ale żyje.

Eckert wyjrzał przez okno.

– On już nie jest w policji. Co ma wspólnego ze śledztwem?

– Przypuszczam, że jest konsultantem. Śledztwem kieruje Lon Sellitto, a nadzoruje je kapitan Polling. Czekałam na nowy przydział osiem miesięcy. A teraz muszę badać miejsce zbrodni. Nigdy tego nie robiłam. To nie ma sensu i szczerze mówiąc, jestem oburzona, że muszę wykonywać zadanie, do którego nie mam przygotowania.

– Miejsce zbrodni?

– Rhyme kazał mi przeprowadzić badania na miejscu przestępstwa.

Eckert nie mógł tego zrozumieć. To niewiarygodne.

– Dlaczego cywil wydaje polecenia mundurowym?

– Właśnie. – Postanowiła wykorzystać sytuację. – Chciałam pomóc w śledztwie, ale nie jestem przygotowana do rozczłonkowywania ofiary…

– Co?!

Zamrugała oczami, gdy zobaczyła jego zdziwienie. Opowiedziała o kajdankach.

– Mój Boże, co, do cholery, oni sobie myślą? Przepraszam za łacinę. Czy oni nie wiedzą, że cały kraj na nas patrzy? Bez przerwy mówią o tym porwaniu. Odciąć dłonie? Czy pani jest córką Hermana Sachsa?

– Tak.

– Dobry policjant. Wspaniały policjant. Dałem mu pochwałę. Dostał ich wiele. Był wzorem policjanta patrolującego dzielnicę. Midtown South, dobrze pamiętam?

– Hell’s Kitchen. Mój rejon. Mój były rejon.

– Herman Sachs prawdopodobnie zapobiegł większej liczbie przestępstw, niż cały wydział detektywistyczny potrafiłby wykryć. Szybko reagował. Rozładowywał sytuację.

– Cały ojciec.

– Jej ręce? – parsknął Eckert. – Rodzina dziewczyny zaskarży nas, gdy się o tym dowie. Oskarżą nas o wszystko. Teraz procesujemy się z gwałcicielem, który został postrzelony w nogę, gdy zaatakował policjanta nożem. Jego adwokat przedstawił teorię, którą nazywa „możliwością mniej zagrażającą życiu”. Jego zdaniem powinniśmy przestępców obezwładniać, używać gazu paraliżującego. Może prosić ich, żeby byli grzeczni – nie wiem. Dobrze, porozmawiam z szefem policji i burmistrzem na temat tego śledztwa. Przeprowadzę kilka rozmów telefonicznych, funkcjonariuszko. – Spojrzał na zegar ścienny. Było kilka minut po czwartej. – Jakie ma pani teraz zadanie?

– Muszę złożyć raport w domu Lincolna Rhyme’a. Stamtąd kieruje się śledztwem. – Pomyślała o piłce do metalu. Dodała chłodno: – Jego sypialnia jest stanowiskiem dowodzenia.

– Sypialnia cywila jest stanowiskiem dowodzenia?

– Byłabym wdzięczna, gdyby pan mógł coś zrobić w tej sprawie. Tak długo czekałam na przeniesienie.

– Odciąć jej ręce. Wielki Boże…

Wstała i opuściła gabinet.

Idąc korytarzem, pomyślała, że wkrótce będzie tu pracować. Doznała ulgi jednak trochę później, niż się spodziewała.


Stał przy oknie z grubymi, żółtymi szybami i obserwował watahę dzikich psów poszukujących zdobyczy. Grasowały na placu po drugiej stronie ulicy.

Znajdował się na parterze starego domu. Obłożony marmurem budynek został wybudowany na początku XIX wieku. Otaczały go puste place i kamienice czynszowe. Niektóre mieszkania były opuszczone, inne zajmowali dzicy lokatorzy. Tylko nieliczni mieszkańcy płacili czynsz. Dom, w którym się znajdował, świecił pustką od wielu lat.

Kolekcjoner Kości wziął kawałek papieru ściernego do ręki i ponownie zabrał się do roboty. Spojrzał na swoje dzieło, a potem znów przez okno.

Jego ręka wykonywała precyzyjne okrężne ruchy. Papier szeleścił: szszsz, szszsz… Jak matka uspokajająca dziecko.

Dziesięć lat temu – gdy lepsza przyszłość zaczęła rysować się przed Nowym Jorkiem – wprowadził się tutaj pewien zwariowany artysta. Zapełnił ten wilgotny piętrowy budynek zniszczonymi, zardzewiałymi antykami: kratami z kutego żelaza, metalowymi ramami, filarami. Niektóre z prac artysty pozostały na starym tynku: nieukończone malowidła przedstawiające robotników, dzieci, zagniewanych kochanków. Okrągłe, niewyrażające uczuć twarze – typowe dla jego malarstwa – patrzyły obojętnie w przestrzeń, jakby dusze uleciały z gładkich ciał.

Malarz nigdy nie odniósł sukcesu. Nawet po samobójczej śmierci, która przecież przynosi rozgłos i sławę artystom. Wtedy dom przejął bank.

Szszsz…

Kolekcjoner Kości wypatrzył ten dom rok temu. Opuszczone sąsiedztwo było dla niego bardzo ważne. Poza tym miejsce to miało dodatkowy urok: plac naprzeciw domu. Kilka lat temu podczas wykopów koparka odkryła ludzkie kości. Okazało się, że w tym miejscu znajdował się stary cmentarz miejski. Artykuły w gazetach sugerowały, że znajdują się tu też zwłoki Indian Manate i Lenape.

Odłożył to, co wygładzał papierem ściernym: delikatną kość dłoni. Wziął teraz do ręki nadgarstek, który starannie oddzielił od kości łokciowej i promieniowej, zanim pojechał na lotnisko Kennedy’ego, by wybrać nowe ofiary. Kości suszył ponad tydzień i większość mięśni skruszyła się, jednak musiał im poświęcić jeszcze dużo czasu. Usłyszał trzask przypominający odgłos wydawany przez ryby wynurzające się na powierzchnię jeziora.

Konstable byli lepsi, niż się spodziewał. Obserwował ich, gdy przeszukiwali ulicę Perłową, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek znajdą kobietę porwaną na lotnisku. Był bardzo zdziwiony, gdy nagle zaczęli biec w stronę właściwego budynku. Sądził, że dopiero po drugim, trzecim zabójstwie odczytają jego wskazówki. Oczywiście nie ocalili jej, ale mogli. Kilka minut spóźnienia miało duże znaczenie.

Często się tak zdarza w życiu.

Łódkowata, rożkowata, główkowata, haczykowata… Kości splątane jak włókna w materiale rozdzieliły się pod jego silnymi palcami. Usunął resztki mięśni i ścięgien. Wybrał kość kciuka i zaczął oczyszczać ją papierem ściernym.

Szszsz, szszsz.

Zmrużył oczy, gdy wyjrzał przez okno. Ujrzał mężczyznę stojącego przy starym grobie. To musiało być tylko przywidzenie, ponieważ miał na sobie gabardynowe musztardowe ubranie oraz melonik. Przy nagrobku położył kilka ciemnych róż. Wymijając konie i powozy, podążył w stronę eleganckiego łukowego mostu znajdującego się nad Collect Pond, u wylotu ulicy Kanałowej. Kogo odwiedził? Rodziców? Brata? Członków rodziny, którzy umarli na gruźlicę lub w czasie strasznej epidemii grypy, jaka niosła niedawno śmierć w mieście…

Niedawno?

Nie tak niedawno. Sto lat temu – to miał na myśli.

Znów wyjrzał przez okno i zmrużył oczy. Zniknęły konie i powozy. Nie było też mężczyzny, chociaż wydawał się tak rzeczywisty jak mięso i krew.

To jest naprawdę rzeczywiste.

Szszsz, szszsz.

Przeszłość znów się wdzierała. Widział wcześniejsze wydarzenia. Widział je tak, jakby to wszystko działo się teraz. Nie mógł tego kontrolować. Wiedział, że nie może.

Zaczął wpatrywać się przez okno i zrozumiał, że dla niego nie ma żadnego wcześniej czy później. Unosił się w czasie – o dzień, pięć lat, sto, dwieście – jak uschły liść na wietrze.

Spojrzał na zegarek. Pora wyjść.

Położył kości na półkę nad kominkiem i starannie jak chirurg umył ręce. Pięć minut wałkiem do zbierania włosów oczyszczał swoje ubranie. Pył z kości, kurz lub włosy z ciała mogłyby ułatwić konstablom znalezienie go.

Idąc do powozowni, przeszedł obok nieukończonego malowidła przedstawiającego rzeźnika z twarzą jak księżyc w pełni, ubranego w zakrwawiony biały fartuch. Chciał wsiąść do taksówki, ale zmienił decyzję. Nieprzewidywalność jest najlepszą obroną. Pojedzie powozem… fordem sedanem. Wyjechał na ulicę i zamknął drzwi garażu.

Nie ma wcześniej i później…

Gdy przejeżdżał obok cmentarza, psy uniosły łby i spojrzały na forda. Po chwili znów zaczęły grasować w krzakach w poszukiwaniu szczurów i wody. Panował nieznośny upał.

Nie ma przeszłości i teraźniejszości…

Gdy wyjeżdżał ze starej części miasta, wyjął z kieszeni maskę na twarz i rękawiczki. Położył je na siedzeniu obok. Kolekcjoner Kości wyruszał na polowanie.

Rozdział dziesiąty

Coś zmieniło się w pokoju, ale nie wiedziała co.

Lincoln Rhyme zauważył to w jej oczach.

– Straciliśmy kontakt, Amelio – powiedział nieśmiało. – Dostałaś jakieś polecenie?

Nie patrzyła na niego.

– Najwidoczniej nikt nie poinformował mojego nowego przełożonego, że nie zjawię się w pracy. Pomyślałam, że ktoś to powinien zrobić.

– Ach, tak.

Powoli zaczęła zauważać zmiany. Oprócz podstawowych aparatów, które Mel Cooper przywiózł ze sobą, w pokoju pojawiły się: skaningowy mikroskop elektronowy, przystawki do mikroskopów pozwalające badać szkło, mikroskop dwuwiązkowy, sprzęt do pomiaru gęstości i rozdzielania ciał stałych, setki zlewek oraz słoików i butelek z odczynnikami chemicznymi.

Na środku pokoju stała duma Coopera: skomputeryzowany chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym. Inny komputer był połączony z terminalem Coopera w laboratorium.

Wchodząc w głąb pokoju dużymi krokami, Sachs omijała wijące się jak węże grube kable. Żeby podłączyć wszystkie urządzenia, trzeba było wyłączyć prąd w innych pomieszczeniach w domu. Gdy tak zręcznie manewrowała między przewodami.

Rhyme uznał, że Sachs jest wyjątkowo piękną kobietą. Na pewno nie spotkał do tej pory tak ładnej policjantki.

Przez chwilę czuł pożądanie. Mówi się, że myślimy głównie o seksie. Rhyme uważał, że jest to prawda. Uszkodzenie rdzenia kręgowego wcale nie zmniejszyło jego popędu. Wciąż ze wstrętem przypomina sobie noc sześć miesięcy po wypadku. On i Blaine próbowali „to” robić. Starali się zachowywać, jakby nic się nie stało. Niby nic szczególnego.

Ale to nie było takie proste. Sam seks jest bardzo dziwaczną czynnością, a gdy dodać do tego cewniki i pojemniki, to trzeba mieć znacznie więcej wytrwałości i poczucia humoru, niż oni mieli. Jednak tym, co zabiło uniesienie, był wyraz jej twarzy. Zauważył na ustach Blaine Chapman Rhyme chłodny, wymuszony uśmiech, który wskazywał, że robi to z litości. Dwa tygodnie później złożył pozew rozwodowy. Wprawdzie Blaine protestowała, ale bardzo szybko podpisała zgodę.

Sellitto i Banks też znajdowali się w pokoju – segregowali ślady, które zebrała Sachs. Popatrzyła na nich z umiarkowanym zainteresowaniem.

– Zespół znalazł jeszcze tylko osiem śladów – rzekł Rhyme – jakie zostawili dwaj robotnicy pracujący w budynku.

– Przepraszam, ale…

– Tylko osiem!

– To komplet – wyjaśnił Thom. – Ciesz się. Lepszej pochwały od niego nie usłyszysz.

– Nie potrzebuję wyjaśnień, Thom. Proszę i dziękuję.

– Cieszę się, że mogłam pomóc – powiedziała do Rhyme’a. Starała się być miła.

Co to znaczy? Rhyme spodziewał się, że Sachs wtargnie do pokoju jak burza i rzuci worki ze śladami na jego łóżko. Może nawet piłkę do cięcia metalu lub worek z odciętymi rękami. Oczekiwał wybuchu gniewu, wściekłości – chociaż ludzie powściągają swoje uczucia, gdy kłócą się z kalekami. Przypomniał sobie jej wzrok, kiedy go zobaczyła. Wyczuł wtedy pewne pokrewieństwo dusz między nimi.

Ale teraz spostrzegł, że był w błędzie. Amelia Sachs zachowywała się jak inni: pogłaskała go po głowie i czekała, kiedy będzie mogła wyjść.

W jednej chwili jego serce zamieniło się w kamień. Mówił teraz do pajęczyny na ścianie.

– Rozmawialiśmy o terminie następnego morderstwa. Prawdopodobnie nie ma ściśle określonej godziny.

– Myślimy – kontynuował Sellitto – że ten kutas już działa, bez względu na to, co zaplanował. Jednak nie wie dokładnie, kiedy popełni zbrodnię. Lincoln sądzi, że pochował kilku włóczęgów w miejscach pozbawionych powietrza.

Źrenice Sachs się zwęziły. Rhyme to zauważył. Pochowani żywcem. Jeśli musisz mieć fobię, ta jest dobra jak każda inna.

Przerwało im dwóch mężczyzn w popielatych garniturach. Weszli do pokoju pewnie, jakby byli tu stałymi gośćmi.

– Pukaliśmy – oznajmił jeden z mężczyzn.

– Dzwoniliśmy – dodał drugi.

– Nikt się nie odzywał.

Mieli po jakieś czterdzieści lat; nie byli tego samego wzrostu, ale mieli takie same jasne włosy. Uśmiechali się identycznie i dopóki nie zdradził ich brookliński akcent, Rhyme pomyślał: prostaki ze wsi. Jeden z nich miał piegi na bladym nosie.

– Panowie…

Sellitto przedstawił Chłopców Twardzieli: detektywa Beddinga i detektywa Saula. Byli wywiadowcami. Specjalizowali się w przeprowadzaniu wywiadów z ludźmi mieszkającymi w pobliżu miejsca przestępstwa – szukali świadków i wskazówek. Była to trudna sztuka i Rhyme nigdy jej się nie nauczył – zresztą nie odczuwał takiej potrzeby. Wolał badać ślady materialne. Wnioski, które wyciągał, przekazywał takim policjantom jak ci. Byli oni żywymi detektorami kłamstw: konfrontowali wnioski z zeznaniami przestępców. Detektywi nie wydawali się zdziwieni, że muszą składać raport cywilowi leżącemu w łóżku.

Rozpoczął Saul, wyższy i piegowaty.

– Znaleźliśmy trzydziestu sześciu…

– …ośmiu, gdyby doliczyć dwóch idiotów. Ja to zrobiłem, on – nie.

– …potencjalnych świadków. Wszystkich przesłuchaliśmy. Nie mieliśmy zbyt dużo szczęścia.

– Większość była ślepa, głucha i cierpi na amnezję. Jak zwykle.

– Brak informacji o taksówce. Przeczesaliśmy całe West Side. Nic. Zero.

– Ale mamy dobrą wiadomość.

– Znaleźliśmy świadka.

– Świadka? – zapytał ożywiony Banks. – Fantastycznie.

Rhyme nie wpadł w entuzjazm.

– Dalej.

– Przy torach kolejowych.

– Świadek widział mężczyznę, który szedł ulicą Jedenastą, a potem skręcił…

– „Nagle”, jak powiedział świadek – dodał Bedding.

– …i skierował się w ulicę prowadzącą do tunelu kolejowego. Zatrzymał się na chwilę…

– …spojrzał w dół.

Rhyme’a zmartwiła ta informacja.

– To chyba nie był nasz przestępca. On jest zbyt inteligentny, żeby tak ryzykować.

– Ale… – kontynuował Saul, unosząc palec i patrząc na swojego partnera.

– …to miejsce można zobaczyć tylko z jednego okna.

– I właśnie w nim stał nasz świadek.

– Wstał wcześnie. Chwała mu za to.

Zanim Rhyme przypomniał sobie, że pogniewał się na Sachs, zapytał:

– Co o tym sądzisz?

– Przepraszam? – Zamyśliła się, wyglądając przez okno.

– Zamknęłaś ulicę Jedenastą, nie Trzydziestą Siódmą.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale Rhyme zwrócił się do bliźniaków:

– Rysopis?

– Nasz świadek nie potrafi zbyt dużo powiedzieć.

– Już był pijany.

– Powiedział, że facet nie był wysoki. Nieokreślony kolor włosów. Rasa…

– Prawdopodobnie biały.

– W co był ubrany? – spytał Rhyme.

– Coś ciemnego. Tylko tyle mógł powiedzieć.

– Co robił? – spytał Sellitto.

– Cytuję: „Po prostu stał i patrzył w dół. Myślałem, że zamierza skoczyć, kiedy będzie przejeżdżał pociąg. Kilka razy spoglądał na zegarek”.

– W końcu odszedł. Rozglądał się wokół. Wyglądało, że nie chce być widziany.

Czemu się przyglądał? – zastanawiał się Rhyme. Przypatrywał się umierającemu mężczyźnie? Może sprawdzał, czy ktoś kręci się wzdłuż torów?

– Przyszedł czy przyjechał? – spytał Sellitto.

– Przyszedł. Sprawdziliśmy wszystkie parkingi…

– …i garaże…

– …w okolicy. Ale tam znajduje się centrum konferencyjne i jest dużo parkingów. Parkingowi stoją na ulicy i za pomocą pomarańczowych chorągiewek kierują na nie samochody.

– Ze względu na wystawę już o siódmej rano połowa miejsc była zajęta. Mamy ponad dziewięćset numerów rejestracyjnych.

Sellitto kręcił głową.

– Trzeba je sprawdzić…

– Lista została przekazana – powiedział Bedding.

– …ale jestem pewny, że przestępca nie zostawił samochodu na parkingu – kontynuował detektyw. – Nie kupował karty parkingowej.

Rhyme zgodził się z nim i zapytał:

– Budynek na Perłowej?

– Jest następny na naszej liście. Właśnie tam jedziemy – odpowiedział jeden z bliźniaków albo obaj jednocześnie.

Rhyme zauważył, że Sachs patrzy na zegarek zapięty na nadgarstku. Kazał Thomowi dopisać nowe informacje do charakterystyki przestępcy.

– Czy chce pan przesłuchać tego świadka? – zapytał Banks.

– Nie. Nie wierzę w zeznania świadków – powiedział Rhyme. – Wracamy do pracy. – Spojrzał na Mela Coopera. – Włosy, krew, kość, kawałek drewna. Najpierw kość – poinstruował go.


Morgen…

Młoda Monelle Gerger otworzyła oczy i powoli usiadła na wygiętym łóżku. W ciągu dwóch lat swojego pobytu we wschodnim Greenwich ani razu nie powiedziała „ranek”.

Uniosła się nieco i oślepiło ją bezlitosne sierpniowe światło.

Mein Gott…

Opuściła klub o piątej; w domu była o szóstej; kochała się z Brianem do siódmej…

Która może być godzina?

Była przekonana, że jest wcześnie rano.

Mrużąc oczy, spojrzała na zegar. Szesnasta trzydzieści.

To nie jest już fruh morgens.

Kawa czy pralnia?

O tej porze chodziła do Dojo na posiłek wegetariański i na trzy filiżanki mocnej kawy. Spotykała tam znajomych, stałych bywalców – tak jak ona.

Jednak miała dużo do zrobienia w domu. Włożyła dwie luźne koszulki, by ukryć fałdy tłuszczu, oraz dżinsy. Na szyję założyła kilka łańcuszków. Chwyciła kosz na bieliznę i wrzuciła do niego proszek.

Potem otworzyła trzy blokady drzwi. Wzięła kosz z bielizną i zeszła nieoświetlonymi schodami. Zatrzymała się w piwnicy.

Irgendwas stimmt hier nicht.

Poczuła się niepewnie. Spojrzała na schody, rozejrzała się po mrocznym korytarzu.

Co tu się zmieniło?

Aha, światło. Przepaliły się żarówki na korytarzu. Nie – przyjrzała się uważnie – zostały wykręcone. Pieprzone dzieciaki wszystko kradną. Wprowadziła się tutaj – do Domu Niemieckiego – ponieważ słyszała, że jest to przystań dla niemieckich artystów. Okazało się jednak, że jest to taki sam dom jak inne domy czynszowe w okolicy: obskurny, bez windy i zbyt drogi. Jedyną jego zaletą było to, że mogła skarżyć się dozorcy po niemiecku.

Weszła do kotłowni. Było tak ciemno, że musiała iść przy ścianie, aby nie potknąć się o sterty śmieci.

Pchnęła drzwi i wyszła na korytarz prowadzący do pralni.

Szuranie. Stukot.

Odwróciła się szybko, ale dostrzegła tylko nieruchome cienie. Słyszała jedynie odgłosy ruchu ulicznego i jęki wydawane przez stary budynek.

Ruszyła dalej ciemnym korytarzem. Przeszła obok sterty pudełek, połamanych krzeseł i stołów, pod pokrytymi warstwą kurzu przewodami. Tutaj też nie było żarówek. Niepokój przywołał wspomnienie zdarzenia sprzed lat. Miała wtedy pięć lub sześć lat. Szła z ojcem do ogrodu zoologicznego. Gdy przechodzili obok mostu, ojciec objął ją ramieniem i powiedział, że pod nim mieszka głodny troll. W drodze powrotnej do domu, przechodząc przez most, będą musieli iść bardzo szybko. Wpadła w przerażenie.

Głupia. Trolle…

Idąc korytarzem, nasłuchiwała odgłosów wydawanych przez urządzenia elektryczne. Z oddali dobiegała piosenka Oasis.

W pralni było ciemno.

Tutaj też brakowało żarówek. Poszła na górę. Waliła w drzwi mieszkania Herr Neischena, dopóki nie otworzył. Opieprzyła go za urwane klamki u drzwi wejściowych i z tyłu domu, za małolatów, którzy całymi dniami piją piwo na tarasie. Opieprzyła go też za brak żarówek.

Potem wróciła do pralni i wkręciła żarówki.

Olśniewające białe światło zalało pomieszczenie. Trzy duże żarówki zaświeciły jak słońce. Pralnia była obskurna, ale nie zagracona.

Monelle podeszła do rzędu czterech pralek. Do jednej z nich włożyła białe rzeczy, a do drugiej kolorowe. Nasypała proszku i wcisnęła przyciski.

Nic.

Walnęła w wyłącznik, a potem kopnęła pralkę. Brak reakcji.

Cholera. Ten gottverdammte dom.

Spojrzała na sznury elektryczne. Jakiś idiota wyłączył pralki z gniazdek. Wiedziała kto. Neischen ma dwunastoletniego syna, który jest odpowiedzialny za większość zniszczeń w budynku. Kiedy w ubiegłym roku poszła do Neischena, by po raz kolejny poskarżyć się na coś, ten gówniarz usiłował ją kopnąć.

Za pralkami zaczęła szukać gniazdek. Po chwili podłączyła je.

I poczuła na szyi oddech mężczyzny.

Nein!

Była wciśnięta między ścianę a pralki. Wrzasnęła. Zauważyła ciemne ubranie i maskę na twarzy mężczyzny. Jego ręka zacisnęła się na jej ramieniu jak szczęka zwierzęcia. Pchnął ją. Straciła równowagę i upadła twarzą na chropowaty beton, który stłumił jej krzyk.

Usiadł na niej, przygważdżając jej ręce do podłogi. Usta zakleił grubą szarą taśmą.

Hilfe!

Nein, bitte nicht.

Bitte nicht.

Nie był potężnie zbudowany, ale za to silny. Bez trudu odwrócił ją na brzuch.

Usłyszała trzask zapinanych na jej rękach kajdanek.

Mężczyzna wstał.

Przez chwilę słychać było tylko kapanie wody, ciężki oddech Monelle i klekot silnika pracującego gdzieś w piwnicy.

Spodziewała się, że za moment dotknie jej ciała, rozerwie ubranie. Słyszała, że podszedł do drzwi, aby upewnić się, czy są sami.

Wiedziała, że nikt tu się nie zjawi. Zdenerwowała się na siebie. Była jednym z nielicznych mieszkańców domu, którzy korzystali z pralni. Większość unikała prania tutaj, ponieważ pomieszczenie znajdowało się blisko tylnych drzwi i okien oraz zbyt daleko od mieszkań, by ktoś mógł przyjść z pomocą.

Podszedł do niej i odwrócił ją na plecy. Wyszeptał coś, czego nie dosłyszała. Potem: „Hanna”.

Hanna? To pomyłka! Myśli, że jestem kimś innym. Kręciła głową, chcąc dać mu to do zrozumienia.

Jednak gdy spojrzała w jego oczy, przestała. Mimo że miał na twarzy maskę, widać było, że coś mu się nie zgadza. Był zdenerwowany. Potrząsając głową, przyglądał się jej ciału. Położył ręce w rękawiczkach na jej dużych ramionach. Palcami ścisnął wałeczki tłuszczu. Zatrzęsła się z bólu.

Widziała, że jest niezadowolony. Złapał ją, ale nie był pewny, czy wybrał odpowiednią ofiarę.

Sięgnął do kieszeni i powoli coś z niej wyciągnął. Szczęk otwieranego noża podziałał na nią jak wstrząs elektryczny. Zaczęła szlochać.

Z jego ust wydobył się świst. Przykucnął nad nią, zastanawiał się.

– Hanno – wyszeptał. – Co mam zrobić?

Nagle podjął decyzję. Schował nóż do kieszeni i gwałtownym ruchem postawił ją na nogi.

Wyszli na korytarz.

Na zewnątrz wydostali się drzwiami z tyłu domu. Zamek w nich był popsuty, podobnie jak w wielu innych. Od tygodni nachodziła Neischena, żeby go naprawił.

Rozdział jedenasty

Kryminalistyk jest człowiekiem renesansu. Musi znać botanikę, geologię, balistykę, medycynę, chemię, literaturę, inżynierię. Jeśli wie, że popiół z dużą zawartością strontu prawdopodobnie pochodzi z rakiety sygnalizacyjnej; portugalskie słowo faca znaczy nóż; Etiopczycy nie używają sztućców, jedzą wyłącznie prawą ręką; pocisk z pięcioma prawoskrętnymi śladami po gwincie nie został wystrzelony z kolta itd. – to może powiązać znalezione wskazówki z podejrzanym.

Jedną dziedzinę wszyscy kryminalistycy znają dobrze – anatomię. To była niewątpliwie specjalność Lincolna Rhyme’a. Przez ostatnie trzy i pół roku interesował się głównie swoimi kośćmi i nerwami.

Spojrzał na plastikową torbę na dowody, którą trzymał w ręku Jerry Banks, i oznajmił:

– To nie jest kość ludzka. Kończyna tylna. Nie pochodzi zatem od kolejnej ofiary.

Starannie odpiłowany kawałek kości miał pięć centymetrów długości. Widać było ślady krwi.

– Zwierzę średniej wielkości – kontynuował Rhyme. – Duży pies, koza, owca. Ważyło od czterdziestu do sześćdziesięciu kilogramów. Musimy sprawdzić krew, może pochodzić od ofiary.

Przestępcy czasami używają kości jako narzędzia zbrodni. Rhyme osobiście trzy razy zetknął się z takimi przypadkami. Jako broni użyto: kostki byka, kości kończyny jelenia oraz – w wyjątkowo wstrząsającym mordzie – kości łokciowej ofiary. Mel zaczął przeprowadzać badania krwi metodą dyfuzyjną.

– Musimy trochę poczekać na wyniki – przepraszał Cooper. – Amelio, mogłabyś nam pomóc – powiedział Rhyme. – Weź lupę i przyjrzyj się uważnie kości. Powiedz, co widzisz.

– Nie pod mikroskopem? – zapytała.

Myślał, że będzie protestowała, ale podeszła do kości i spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Za duże powiększenie – wyjaśnił Rhyme.

Nałożyła okulary ochronne i pochyliła się nad białą, emaliowaną kuwetą. Cooper włączył lampę.

– Czy ślady po przecięciu są poszarpane, czy gładkie?

– Idealnie gładkie.

– Użył piły elektrycznej.

Rhyme zastanawiał się, czy zwierzę żyło, gdy przestępca odcinał kość.

– Zauważyłaś coś niezwykłego?

Wpatrywała się chwilę w kość i mruknęła:

– Nie wiem. To dziwne, ale kość wygląda jak kawałek na talerzu.

Wtedy Thom podszedł i spojrzał na kuwetę.

– To jest wskazówka? Śmieszne.

– Śmieszne – powtórzył Rhyme. – Śmieszne?

– Masz jakąś teorię na temat kości? – spytał Sellitto.

– Nie teorię. – Pochylił się i powąchał kość. – Osso bucco.

– Co?

– Gicz cielęca. Lincoln, kiedyś ci ją przyrządziłem. Osso bucco. Duszona gicz cielęca.

Spojrzał na Sachs i wykrzywił usta.

– Powiedział, że niesłona.

– Cholera! – krzyknął Sellitto. – Kupił ją w sklepie spożywczym!

– Jeśli mamy szczęście, to kupił ją w „swoim” sklepie spożywczym.

Cooper potwierdził, że strącanie osadu wykazało, iż nie jest to krew człowieka.

– Prawdopodobnie krowia – dodał.

– Co on chce nam przekazać? – zapytał Banks.

Rhyme nie wiedział.

– Zajmijmy się czymś innym. Czy można coś powiedzieć o łańcuchu i kłódce?

Cooper spojrzał na plastikowy worek.

– W tym wypadku nie mamy szczęścia. Na łańcuchu nie ma żadnych nazw. Zamek typowy, niezbyt bezpieczny. Kłódkę wyprodukowało Secure Pro. Ile czasu zajmuje otwarcie go?

– Trzy sekundy – powiedział Sellitto.

– Nie ma numerów seryjnych. Takie kłódki są sprzedawane we wszystkich sklepach z towarami żelaznymi w całym kraju.

– Zamek szyfrowy?

– Tak.

– Trzeba skontaktować się z firmą, która wyprodukowała tę kłódkę, i zapytać, czy na podstawie kombinacji cyfr można określić, z jakiej partii towaru pochodzi.

– Świetny strzał! – zawołał Banks.

Zaczerwienił się, gdy zobaczył karcące spojrzenie Rhyme’a, który powiedział:

– Entuzjazm w twoim głosie, detektywie, mówi mi, że ty się tym zajmiesz.

– Tak jest. – Pokazał na telefon komórkowy. – Robi się.

– Czy na łańcuchu znajdują się ślady krwi? – zapytał Rhyme.

– Tak, ale jest to krew jednego z naszych ludzi. Skaleczył się, usiłując rozbić kłódkę.

– Zatem został zanieczyszczony. – Rhyme spojrzał spode łba.

– Chciał ją uratować – powiedziała Sachs.

– Rozumiem. Dobrze postąpił, ale nie zmienia to faktu, że ślad został zanieczyszczony. – Rhyme spojrzał na stół, przy którym stał Cooper. – Odciski?

Cooper powiedział, że na ogniwach łańcucha znalazł tylko odciski palców Sellitta.

– Dobrze, a teraz kawałek drewna, który znalazła Amelia. Sprawdź, czy na nim nie ma odcisków.

– Zrobiłam to na miejscu przestępstwa – szybko wtrąciła Sachs.

Rhyme przypomniał sobie jej przezwisko. Piękne osoby rzadko mają przezwiska.

– Użyjemy ciężkiej artylerii, aby się upewnić – rzekł i zwrócił się do Coopera: – Zastosuj DFO lub ninhydrynę. Potem naświetl nigiem.

– Czym? – zapytał Banks.

– Laserem neodymowo-itrowo-glinowym.

Technik spryskał drewno cieczą z pojemnika, po czym skierował na nie wiązkę promieni lasera. Nałożył okulary ochronne.

– Nic.

Wyłączył laser. Zaczął uważnie przyglądać się ciemnemu kawałkowi drewna. Miał około piętnastu centymetrów długości. Znajdowały się na nim ślady smoły z kurzem. Cooper trzymał szczapkę pincetą.

– Wiem, że Lincoln woli używać pałeczek – powiedział Cooper. – Jednak ja, gdy idę do Ming Wa, zawsze proszę o widelec.

– Możesz zmiażdżyć komórki – mruknął kryminalistyk.

– Mogę, ale tego nie robię – odparł Cooper.

– Jakie drewno? – zastanawiał się Rhyme. – Chcesz zrobić analizę przekroju?

– Nie, jestem pewny, że to dąb.

– Są ślady piły lub hebla? – Nagle chwycił go kurcz. Ból szyi stał się nieznośny. Stracił oddech. Zamknął oczy i przechylił głowę. Poczuł, że silne ręce Thoma masują mięśnie. Powoli ból ustąpił.

– Lincoln? – spytał Sellitto. – Wszystko w porządku?

Rhyme głęboko odetchnął.

– Już okay.

– Tutaj. – Cooper przyniósł kawałek drewna do łóżka.

Poprawił okulary powiększające, które miał na nosie Rhyme. Rhyme przyjrzał się uważnie drewnu.

– Rżnięty piłą ramową wzdłuż słoi. Bardzo nierówne ślady piłowania. Jest to prawdopodobnie fragment stuletniej belki lub słupa. Użyto piły parowej. Przysuń go bliżej, Mel. Chcę poczuć zapach.

Podsunął szczapę pod nos Rhyme’a.

– Kreozot. Otrzymuje się go ze smoły drzewnej. Używany był kiedyś do impregnowania drewna, zanim zaczęto stosować inne metody. Filary, doki, podkłady kolejowe.

– Zapewne; fragment podkładu – powiedział Sellitto. – Pamiętacie wskazówki podrzucone przy torach.

– Mel, przyjrzyj się komórkom drewna.

Cooper zbadał drewno pod mikroskopem.

– Nacisk działał wzdłuż słoi. Zatem ten fragment drewna nie pochodzi z podkładu kolejowego, ale ze słupa, filaru. Poddany był dużemu naciskowi.

Kość… stary drewniany słup…

– Widzę zanieczyszczenia na powierzchni drewna. Czy można na ich podstawie coś powiedzieć?

Cooper położył na stole czystą kartkę papieru. Z kawałka drewna zmiótł część zanieczyszczeń. Popatrzył na upstrzoną kurzem kartkę – negatyw obrazu nieba.

– Czy jest dostatecznie duża ilość materiału, by zbadać go metodą gradientową?

W tej metodzie do długiej rury wypełnionej mieszaniną cieczy o różnej gęstości wsypuje się próbkę. Niewielkie cząsteczki substancji stałych rozdzielają się w zależności od swej gęstości właściwej. Rhyme zebrał ogromną liczbę danych dotyczących zanieczyszczeń pochodzących ze wszystkich pięciu dzielnic miasta. Wadą tej metody jest konieczność użycia stosunkowo dużej ilości materiału. Cooper uznał, że ma do dyspozycji za mało zanieczyszczeń.

– Możemy spróbować, ale musiałbym zużyć całą próbkę. Nic by nie zostało do innych analiz.

Rhyme polecił Cooperowi, żeby obejrzał zanieczyszczenia pod mikroskopem.

Cooper przeniósł część próbki na szkiełko mikroskopowe. Przypatrywał się kilka minut.

– Dziwne. Zanieczyszczenia pochodzą z powierzchni. Wyjątkowo duża liczba komórek roślinnych. Ale są zmiażdżone lub w stanie rozkładu.

Cooper uniósł wzrok i Rhyme zauważył ciemne ślady pod jego oczami. Technicy z laboratorium, którzy godzinami korzystali z mikroskopów, mieli czarne obwódki wokół oczu, wyglądali jak szopy.

– Przeprowadź analizę chromatograficzną. Spal próbkę zanieczyszczeń – polecił Rhyme.

Cooper uruchomił chromatograf gazowy i sprzężony z nim spektrometr masowy. Aparaty ożyły.

– Jedna, dwie minuty.

– Gdy będziemy czekać – powiedział Rhyme – kość… Zastanawia mnie kość. Przyjrzyj się jej pod mikroskopem. Cooper ostrożnie umieścił kość na stoliku mikroskopu.

– Coś znalazłem.

– Co?

– Bardzo małe. Przezroczyste. Podaj mi szczypczyki – zwrócił się do Sachs. Po chwili ze szpiku kostnego coś wyciągnął. – Malusieńki kawałek celulozy regenerowanej – oznajmił.

– Celofan – powiedział Rhyme. – Podaj mi więcej szczegółów.

– Był poddany rozciąganiu i ściskaniu. Sądzę, że nie zostawił go celowo – nie był odcinany. Przypuszczam, że właściwości materiału nie są niespójne z właściwościami celofanu o dużej odporności na naprężenia.

– Nie są niespójne. – Rhyme jęknął. – Nie lubię twoich ostrożnych sformułowań.

– Musimy być ostrożni, Lincoln – rzekł wesoło Cooper.

– „Spójny”, „odpowiada”… A szczególnie nienawidzę zwrotu „nie niespójny”.

– No to może „bardzo luźno związane” – rzekł Cooper. – Najgorsze jest jednak to, że taki celofan jest powszechnie używany w sklepach spożywczych. Trudno będzie określić miejsce jego pochodzenia.

Jerry Banks wrócił z korytarza.

– Złe wiadomości. Secure Pro nie ma żadnego spisu szyfrów. Kombinacja cyfr wybierana jest losowo przez maszynę na linii produkcyjnej.

– A niech to.

– Ale zaciekawiło ich… powiedzieli, że często mają telefony od policji z różnymi pytaniami dotyczącymi ich produktów, ale nikt do tej pory nie pytał, czy na podstawie szyfru otwierającego zamek można określić, z jakiej partii towaru pochodzi kłódka.

– Co może być ciekawego w nieudanej próbie? – mruknął Rhyme i zwrócił się do Mela Coopera, który kręcił głową, patrząc na komputer przyłączony do chromatografu i spektrometru. – Co?

– Mam wyniki analizy. Obawiam się, że urządzenie nawaliło. Azot wyszedł poza skalę. Musimy powtórzyć analizę.

Rhyme powiedział, żeby to zrobił. Znów spojrzał na kość.

– Mel, kiedy zabito zwierzę?

Cooper zbadał kilka skrawków pod mikroskopem elektronowym.

– Niewielkie skupiska bakterii… Bambi został zabity niedawno. Albo wyjęty z lodówki około ośmiu godzin temu.

– Zatem przestępca kupił mięso dzisiaj lub wczoraj – podsumował Rhyme.

– Lub miesiąc temu i zamroził je – zasugerował Sellitto.

– Nie – zaprzeczył Cooper. – Tkanka nie została zniszczona przez kryształki lodu. Mięso nie leżało też zbyt długo w lodówce. Nie jest wysuszone. Produkowane obecnie lodówki odwadniają żywność.

– Dobra wskazówka – powiedział Rhyme. – Musimy nad nią popracować.

– Popracować? – Sachs się roześmiała. – Czy chcesz przez to powiedzieć, że będziemy dzwonić do wszystkich sklepów mięsnych w mieście i pytać, kto kupował wczoraj gicz cielęcą?

– Nie – odparł Rhyme. – Wczoraj i przedwczoraj.

– Czy wezwać Chłopców Twardzieli?

– Nie, niech robią to, co zaczęli. Skontaktuj się z Emmą. Sprawdź, czy ona jeszcze pracuje. Jeżeli nie, wezwij ją do biura wraz z innymi naszymi łącznikami. Daj im nadgodziny. Przekaż Emmie listę wszystkich sklepów spożywczych. Jestem pewien, że przestępca nie robił zakupów dla całej rodziny. Trzeba szukać klientów, którzy dużo nie kupowali.

– Nakaz sądowy? – zapytał Banks.

– Nie będzie problemów z uzyskaniem nakazu sądowego – powiedział Sellitto. – Ale spróbujemy bez niego. Kto wie? Niektórzy będą chcieli współpracować z policją. Czasami się to zdarza.

– Skąd w sklepach będą wiedzieć, kto kupował gicz cielęcą? – zapytała Sachs.

Nie odnosiła się już z rezerwą do śledztwa, jak do tej pory. Wyczuł zjadliwy ton w jej głosie. Zastanawiał się, czy jej frustracja jest objawem przerażenia wywołanego uciążliwością i drobiazgowością śledztwa. To uczucie nie było mu obce. Główny problem, przed którym często staje kryminalistyk – to zbyt wiele dowodów, które trzeba sprawdzić.

– W sklepach wszystkie informacje z kodu kreskowego wprowadza się do pamięci komputera. Informacje te niezbędne są do inwentaryzowania i odnawiania zapasów. Banks, widzę, że masz problem. Powiedz. Teraz już nie można nikogo zesłać na Syberię.

– No, ale tylko duże sklepy to robią. Poza tym są setki małych sklepików spożywczych, mięsnych – zauważył młody detektyw.

– Dobra uwaga. Jednak nie sądzę, żeby poszedł do małego sklepu. Anonimowość jest dla niego bardzo ważna. Robi zakupy w dużych sklepach.

Sellitto zadzwonił i wyjaśnił Emmie, jakich informacji poszukują.

– Zrób zdjęcie celofanu pod mikroskopem polaryzacyjnym – Rhyme polecił Cooperowi.

Technik włożył niewielki kawałek folii pod mikroskop i zainstalował polaroid. Po chwili Rhyme oglądał kolorowe zdjęcie z szarymi smugami. Nic mu to nie mówiło, ale mogło być wykorzystane do porównań.

Rhyme wpadł na pomysł.

– Lon, potrzebuję kilkunastu policjantów z oddziału specjalnego, tutaj. Natychmiast.

– Tutaj?! – zapytał Sellitto.

– Muszę przeprowadzić odprawę przed operacją.

– Jesteś pewny?

– Tak! Potrzebuję ich.

– Dobrze. – Spojrzał na Banksa, który zadzwonił do Haumanna.

– Co z innymi wskazówkami, podrzuconymi przez przestępcę, włosami, które znalazła Amelia?

Cooper wybrał kilka włosów i umieścił je pod mikroskopem fazowym. To urządzenie oświetla próbkę dwoma wiązkami promieniowania przesuniętego w fazie.

– To nie są włosy człowieka. Tyle teraz mogę powiedzieć. Wierzchnie włosy.

– Psa?

– A może cielaka? – zasugerował Banks z młodzieńczym entuzjazmem w głosie.

– Czy możesz je porównać z wzorcami? – zapytał Rhyme.

Cooper wpisał coś do komputera i po kilku sekundach na monitorze pojawiły się łuskowate włosy wielkości palców.

– Dzięki tobie, Rhyme. Przypominasz sobie bazę danych?

W czasie swojej pracy Rhyme zgromadził mnóstwo zdjęć mikroskopowych różnych rodzajów włosów.

– Tak. Ale ta baza to były powiązane grupy zdjęć. Jak je wprowadziłeś do komputera?

– ScanMaster, JPEG.

JPEG? Co to takiego? Przez kilka lat technologia rozwijała się bez Rhyme’a. Zdumiewające…

Gdy Cooper analizował włosy, Lincoln Rhyme zastanawiał się nad pytaniem, które nurtowało go od dłuższego czasu: dlaczego przestępca zostawia wskazówki? Człowiek jest zagadkową istotą, ale każdy – głupi, mądry, fanatyczny, okrutny – działa z jakichś pobudek, kierują nim jakieś motywy. Lincoln Rhyme nie wierzył w szczęście, przypadek, nieokreślone impulsy. Nawet psychopaci kierują się logiką, wprawdzie pokrętną, ale zawsze logiką. Musiał być jakiś powód, dla którego przestępca 823 mówił do nich rebusami.

– Mam. Sierść gryzonia. Prawdopodobnie szczura. Sierść została zgolona.

– Też mi wskazówka – powiedział Banks. – W mieście są miliony szczurów. Wszędzie. Co nam to może powiedzieć?

Sellitto zamknął oczy i wymamrotał coś pod nosem. Sachs nie zauważyła jego spojrzenia. Spoglądała na Rhyme’a pytająco. Był zdziwiony, że nie wie, jaką informację chciał przekazać przestępca, ale nic nie powiedział. Nie zamierzał dzielić się teraz przerażającymi wnioskami.


Siódma albo ósma – powinno się chyba doliczyć małą, biedną Maggie O’Connor – ofiara Jamesa Schneidera była żoną ciężko pracującego imigranta, który zapewniał rodzinie skromne mieszkanie przy ulicy Estery na Lower East Side.

Dzięki odwadze tej nieszczęsnej kobiety policja odkryła tożsamość przestępcy. Hanna Goldschmidt była niemiecką żydówką. Cieszyła się dużym szacunkiem społeczności, wśród której mieszkała z mężem i szóstką dzieci (jedno dziecko zmarło przy porodzie).

Kolekcjoner Kości jechał powoli ulicami miasta. Przestrzegał ograniczeń prędkości, chociaż doskonale wiedział, że policja drogowa Nowego Jorku nie zwraca uwagi na takie drobiazgi jak przekroczenie dozwolonej prędkości.

Zatrzymał się na światłach. Spojrzał na kolejny billboard ONZ. Jego wzrok przyciągnęły uśmiechnięte twarze, podobne do tych namalowanych na ścianach jego domu. Po chwili rozglądał się wokół. Przypatrywał się miastu. Czasami był zdziwiony, widząc tak ogromne budynki, gzymsy tak wysoko, szkło tak gładkie, samochody tak lśniące, ludzi tak umytych. Miasto, które znał, było ponure, ciemne, brudne, zadymione, śmierdzące potem i błockiem. Konie mogły stratować, włóczędzy (niektórzy mieli dziesięć-dwanaście lat) mogli napaść i po ogłuszeniu pałką lub gazrurką zabrać zegarek i portfel… To było jego miasto.

Jednak czasami znajdował się w innym mieście. Prowadził eleganckiego srebrzystego taurusa XL po gładkich ulicach i słuchając stacji WNYC, denerwował się – jak wszyscy nowojorczycy – że w tym mieście nie można skręcać w prawo na czerwonych światłach.

Nastawił uszu, gdy usłyszał uderzenia dochodzące z bagażnika. Jednak wokół było tyle hałasów, że nikt nie mógł usłyszeć walenia Hanny.

Zmieniły się światła.

Nawet dziś kobiety rzadko wychodzą z domu same – wtedy było to jeszcze bardziej niezwykłe. Jednak tamtej nocy Hanna nie miała wyboru: musiała na chwilę opuścić swoje mieszkanie. Jej najmłodsze dziecko miało gorączkę, a mąż gorliwie modlił się w tym czasie w synagodze, dlatego sama musiała pójść po okłady. Gdy zamknęła drzwi, powiedziała do najstarszej córki: „Zamknij dobrze drzwi, gdy wyjdę. Zaraz wracam”. Niestety nie wróciła. Chwilę później przypadkowo natknęła się na Jamesa Schneidera.

Kolekcjoner Kości przyjrzał się zniszczonym ulicom. W pobliżu pochował swoją pierwszą ofiarę. Znajdował się w Hell’s Kitchen na West Side. Kiedyś był to bastion irlandzkich gangów. Jednak teraz do dzielnicy zaczęli przybywać młodzi przedsiębiorcy. Pojawiły się agencje reklamowe, studia fotograficzne i stylowe restauracje.

Poczuł zapach nawozu. Nie był zdziwiony, gdy zobaczył konia przed maską samochodu.

Jednak po chwili uświadomił sobie, że nie jest to zjawa z XIX wieku. Koń był zaprzężony do dwukołowego pojazdu. Krążą takie po Central Parku – można się nimi przejechać za bardzo dwudziestowieczną opłatę. Stajnie znajdowały się w pobliżu.

Zaśmiał się do siebie. Był to głuchy śmiech.

Ponieważ nie było świadków, można jedynie spekulować, co się wydarzyło. Musimy sobie wyobrazić wydarzenia. Łajdak zaciągnął szamoczącą się kobietę w uliczkę i pchnął ją sztyletem. Nie zamierzał jej zabijać, tylko zranić. Dzielna kobieta, gdy pomyślała o swoich dzieciach, zaatakowała z furią potwora: uderzyła go kilkakrotnie w twarz i wyrwała kępkę włosów z jego głowy.

Uwolniła się na chwilę z jego rąk i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Tchórzliwy Schneider uderzył ją parę razy i uciekł.

Odważna kobieta chwiejnym krokiem doszła do chodnika, gdzie upadła. Umarła w ramionach konstabla, który zjawił się tutaj zaalarmowany krzykami sąsiadów.

Historia ta znajdowała się w książce, którą Kolekcjoner Kości miał w kieszeni – „Zbrodnie w starym Nowym Jorku”. Nie mógł wyjaśnić swego ogromnego przywiązania do tej cienkiej książki.

Gdyby chciało się opisać jego stosunek do niej, trzeba by powiedzieć – uzależnienie. Mimo że została wydana przed siedemdziesięcioma pięcioma laty, była w doskonałym stanie – introligatorski klejnot. Stanowiła jego maskotkę, talizman. Natknął się na nią w małej bibliotece publicznej. Popełnił wtedy jedną z nielicznych kradzieży w swoim życiu. Książkę wsunął do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego i wyszedł z budynku. Rozdział o Schneiderze przeczytał setki razy. Umiał go prawie na pamięć.

Jechał powoli. Znajdowali się blisko celu.

Gdy nieszczęśliwy, biedny mąż Hanny pochylił się nad bezwładnym ciałem, spojrzał na jej twarz: po raz ostatni przed zabraniem zwłok do domu pogrzebowego (religia żydowska nakazuje, aby pochówek odbył się tak szybko, jak to tylko możliwe). Zauważył wtedy nad jej policzkiem dziwną ranę. Można było dostrzec sierp księżyca i gwiazdy.

Konstabl uznał, że rana pochodzi od pierścienia, który miał na palcu ohydny rzeźnik. Zadał ją, uderzając kobietę w twarz. Detektywi zaangażowali artystę, który naszkicował rysunek odcisku (zainteresowanego czytelnika odsyłamy do ryciny XXII). Przepytano wszystkich jubilerów w mieście i sporządzono listę zawierającą nazwiska i adresy osób, które w ostatnim czasie kupowały takie pierścienie. Dwóch dżentelmenów było poza podejrzeniem – diakon i profesor uniwersytetu.

Na liście znalazł się też mężczyzna, co do którego policja żywiła podejrzenia. Nazywał się James Schneider.

Ten dżentelmen w pewnym okresie aktywnie działał w towarzystwach dobroczynnych na Manhattanie. Policja zainteresowała się nim, gdy zniknęło kilka starszych członkiń, niedługo po tym, jak Schneider je odwiedził. Nie został oskarżony o przestępstwo, ale gdy zaczęło się śledztwo, zniknął z pola widzenia.

Po makabrycznym zabójstwie Hanny Goldschmidt przeszukiwania podejrzanych miejsc nie przyniosły rezultatu. Nie znaleziono siedziby Schneidera. Policjanci rozstawili w południowej części miasta oraz nad rzeką duże tablice z rysopisem tego łotra, ale nie udało się go zatrzymać: prawdziwa tragedia w świetle rzezi, której dokonał potem w mieście…


Ulice były puste. Kolekcjoner Kości skręcił w zaułek. Otworzył drzwi magazynu i zjechał drewnianą rampą do długiego tunelu.

Upewniwszy się, że miejsce jest opuszczone, podszedł do tyłu samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął z niego Hannę. Była tłusta jak worek z mięsem. Znów się zdenerwował. Szarpiąc brutalnie, zawlókł ją do innego szerokiego tunelu. Nad nimi biegła dwupoziomowa autostrada West Side. Słysząc charczenia dziewczyny, postanowił rozluźnić knebel. Poczuł, że przeszły ją dreszcze – ciało stało się bezwładne. Ciężko oddychając z wysiłku, położył ją na podłodze tunelu i odkleił taśmę zasłaniającą jej usta. Oddychała z trudem. Czyżby zemdlała? Posłuchał bicia jej serca. Było normalne.

Rozciął linkę krępującą kostki. Pochylił się nad nią i wyszeptał:

Hanna, kommen Sie mit mir, Hanna Goldschmidt…

Nein – jęknęła cicho.

Lekko poklepał ją po twarzy.

– Hanno, musisz iść ze mną.

Mein Name ist nicht Hanna! – wrzasnęła. Kopnęła go w szczękę.

Żółte światło błysnęło mu pod czaszką. Odskoczył metr do tyłu, usiłując zachować równowagę.

Hanna zerwała się na nogi i pobiegła w dół ciemnego korytarza. Jednak Kolekcjoner Kości był szybszy. Dopadł ją, zanim przebiegła dziesięć metrów. Ciężko upadli na podłogę.

Leżąc na boku, przez minutę walczył z bólem i starał się złapać oddech. Trzymał ją za koszulkę. Dziewczyna leżała na plecach, ręce wciąż miała skute kajdankami. Użyła jedynej broni, jaką dysponowała – nóg. Uniosła stopę i nadepnęła mu z całej siły na dłoń. Ostry ból przeszył jego ciało, zsunęła mu się rękawiczka. Ponownie uniosła nogę. Tym razem obcas nie trafił w jego rękę, ale w podłogę. Rozległ się głośny trzask. To uderzenie mogłoby połamać mu kości.

So nicht! – warknął wściekle. Zacisnął gołą dłoń na jej gardle. Dusił ją, aż skręcała się i jęczała. Zatrzęsła się kilkakrotnie i po chwili przestała się poruszać.

Teraz słabo biło jej serce. Tym razem nie będzie żadnych sztuczek. Nałożył rękawiczkę i zaciągnął ją do słupa. Mocno związał jej nogi. Usta zakleił nowym kawałkiem taśmy. Gdy odzyskała przytomność, obmacywał jej ciało. Sapnęła i cofnęła się, gdy dotykał kości za uchem, łokcia, szczęki. Nie chciał dotykać jej w innych miejscach. Jest taka… tłusta. Był zdegustowany.

Niżej… Mocno ścisnął jej nogę. Patrzyła szeroko otwartymi oczami, gdy z kieszeni wyciągnął nóż. Bez chwili wahania wbił go, odsłaniając żółtobiałą kość. Zawyła z bólu. Usiłowała zerwać linkę krępującą jej nogi. Chciała kopać, ale on mocno ją trzymał. Lubisz to, Hanno? Dziewczyna jęczała i szlochała głośno. Musiał więc zbliżyć ucho do jej nogi, aby słyszeć odgłos noża zgrzytającego po kości.

Skrisss.

Chwycił ją za ramię.

Zamknęła oczy i kiwając głową, w milczeniu prosiła o litość. Spojrzał na jej grube przedramię. Kolejne głębokie cięcie. Jej ciało zesztywniało z bólu. Wydobyła z siebie dziki, stłumiony wrzask. Znów pochylił głowę. Słuchał zgrzytania noża po kości łokciowej jak muzyk strojący instrument. Tam i z powrotem. Skrisss, skrisss… Po chwili zauważył, że zemdlała.

W końcu wrócił do samochodu. Podrzucił kolejne wskazówki, a następnie wyjął z bagażnika miotłę i starannie zatarł ślady butów. Wjechał na rampę, zatrzymał samochód i nie wyłączając silnika, zatarł ślady opon.

Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w dół tunelu. Patrzył na nią, po prostu patrzył. Nagle rzadko spotykany uśmiech zagościł na twarzy Kolekcjonera Kości. Nie spodziewał się, że pierwsi goście tak szybko się pojawią. Dziesięć par małych czerwonych oczu, dwadzieścia, trzydzieści… Wydawało się, że patrzą na zakrwawione ciało Hanny z zaciekawieniem… przypuszczalnie czuły głód. Chociaż mogła to być tylko gra wyobraźni. Diabli wiedzą. Ma przecież tak żywą wyobraźnię.

Rozdział dwunasty

Mel, zbadaj ubranie Colfax. Amelio, możesz mu pomóc?

Grzecznie skinęła głową, jak dobrze wychowana panienka. Rhyme uprzytomnił sobie, że jest na nią zły.

Technik powiedział jej, co ma zrobić. Nałożyła gumowe rękawiczki, ostrożnie rozpięła ubranie i szczotką z końskiego włosia zaczęła zmiatać kurz z materiału na kartkę papieru. Niewielkie drobiny zanieczyszczeń spadły na papier. Cooper obejrzał je pod mikroskopem.

– Niewiele – poinformował. – Para wodna zrobiła swoje. Widzę ślady brudu. Nie wystarczy ich jednak do analizy chromatograficznej… Chwilę… Wspaniale. Mam kilka włókien. Spójrz na…

Cóż, nie mogę – pomyślał ze złością Rhyme.

– Granatowe. Przypuszczam, że wełna z dodatkiem akrylu. Są stosunkowo delikatne, nie pochodzą więc z dywanu. Zatem z ubrania.

– Czy przy takim upale mógł włożyć sweter lub grube skarpetki? Może włókna pochodzą z maski na twarz?

– Tak zakładam – powiedział Cooper.

– Czyli naprawdę dał nam szansę uratowania jej. Gdyby był zdecydowany ją zabić, nie miałoby dla niego znaczenia, czy go widziała, czy nie – zauważył Rhyme.

– Oznacza to też, że ten dupek myślał o ucieczce z miejsca przestępstwa – dodał Sellitto. – Nie ma myśli samobójczych. Będzie można z nim pertraktować, gdy złapiemy go z zakładnikami.

– Lubię twój optymizm, Lon – powiedział Rhyme.

Thom otworzył drzwi, gdy usłyszał dzwonek. Po schodach wszedł Jim Polling. Miał rozczochrane włosy. Cóż, świecenie oczami przed dziennikarzami, burmistrzem i członkami komisji rządowych nie jest łatwym zadaniem.

– Pstrągi się cieszą – zawołał do niego Sellitto. Potem wyjaśnił Rhyme’owi: – Jimmy jest zapalonym wędkarzem. Sam przygotowuje muchy i wszystko. Ja, gdy jadę na ryby, zabieram ze sobą sześciopak piwa i to mi wystarcza do szczęścia.

– Najpierw musimy złapać tego psychola, potem będziemy myśleć o rybach – powiedział Polling.

Poszedł po kawę, którą Thom postawił przy oknie. Wyjrzał na zewnątrz. Zamrugał oczami ze zdziwienia, gdy zobaczył dwa duże ptaki patrzące na niego. Odwrócił się do Rhyme’a i wyjaśnił, że z powodu tego porwania musiał zrezygnować z wyprawy na ryby do Vermontu. Rhyme nigdy nie łowił ryb – nie miał czasu na hobby – ale teraz zazdrościł Pollingowi. Spokój, z jakim związane jest wędkowanie, bardzo go pociągał. To jest sport, który można uprawiać w samotności. Ludzie sparaliżowani z reguły uprawiają sporty wymagające dużego wysiłku, nastawione na rywalizację. Udowadniają światu i sobie, że są sprawni. Koszykówka na wózkach, tenis, maratony. Rhyme zdecydował, że jeżeli będzie uprawiał jakiś sport, to wędkarstwo. Chociaż nowoczesna technologia nie umożliwia jeszcze łowienia ryb jednym sprawnym palcem.

– Prasa nazywa go seryjnym porywaczem – rzekł Polling.

Gdyby znaleźć dowody, pomyślał Rhyme.

– Burmistrzowi zaczyna odbijać. Chce przekazać sprawę FBI. Powiedziałem szefowi, żeby się nie zgadzał. Ale nie możemy dopuścić do kolejnej zbrodni.

– Robimy wszystko, co w naszej mocy – odparł Rhyme.

Polling wypił łyk czarnej kawy i podszedł do łóżka.

– Jak się czujesz, Lincoln?

– Dobrze.

Polling przyglądał mu się przez chwilę, a potem zwrócił się do Sellitta:

– Przedstaw mi krótko sytuację. Za pół godziny mam kolejną konferencję prasową. Oglądałeś ostatnią? Słyszałeś, o co zapytał dziennikarz? „Czy zdajemy sobie sprawę, co czuje rodzina dziewczyny zamordowanej w tak okrutny sposób?”.

– Jezu! – Banks pokręcił głową.

– O mało co nie przyłożyłem skurwysynowi – powiedział Polling.

Rhyme przypomniał sobie, że trzy i pół roku temu w czasie śledztwa dotyczącego zabójstw policjantów Polling grzmotnął członka ekipy telewizyjnej, gdy reporter zapytał, czy nie prowadzi zbyt agresywnie dochodzenia, dlatego że podejrzany – Dan Shepherd – jest policjantem.

Polling i Sellitto poszli w kąt pokoju. Sellitto przedstawił sytuację.

Gdy Polling wychodził z pokoju, Rhyme zauważył, że kapitan był w jeszcze gorszym nastroju niż wtedy, kiedy przyszedł.

– Okay – odezwał się Cooper. – Mamy włos. Był w jej kieszeni.

– Cały? – zapytał Rhyme, nie spodziewając się pozytywnej odpowiedzi. Nie był zdziwiony, gdy Cooper westchnął.

– Niestety bez cebulki.

Włosy bez cebulek nie są specyficznymi śladami. Dostarczają tylko ogólnych informacji. Nie można przeprowadzić testu na DNA i w ten sposób znaleźć osoby podejrzanej. Jednak mimo to włosy bez cebulek mogą być wykorzystane w śledztwie. Znane badania Canadien Mounties kilka lat temu wykazały, że jeżeli znalezione na miejscu przestępstwa włosy odpowiadają włosom podejrzanego, to prawdopodobieństwo pomyłki wynosi 1:4500. Ale na podstawie analizy znalezionych włosów nie można zbyt wiele powiedzieć o osobie. Nie można określić płci, wątpliwe są wnioski dotyczące rasy. Wiek można podać tylko w przypadku dzieci. Kolor często wprowadza w błąd ze względu na naturalne zmiany zawartości pigmentu oraz stosowanie kosmetyków i farb do włosów. Nie można też powiedzieć, czy osoba, która pozostawiła włosy, łysieje, ponieważ każdy człowiek gubi codziennie dziesiątki włosów.

– Porównaj go z włosami ofiary. Pigmentację też – polecił Rhyme.

Po chwili Cooper oderwał wzrok od mikroskopu.

– To nie jest włos Colfax!

– Opisz go.

– Jasnobrązowy, nieskręcony – zatem osobnik nie jest Murzynem. Pigmentacja wyklucza rasę mongoidalną.

– Czyli biały – powiedział Rhyme, wskazując głową na charakterystykę wiszącą na ścianie. – Potwierdza to zeznania świadka. Włos pochodzi z głowy?

– Na całej długości włos ma taką samą średnicę i jednolite zabarwienie. Tak, włos pochodzi z głowy.

– Długość?

– Trzy centymetry.

Thom zapytał, czy może dodać do charakterystyki, że porywacz ma kasztanowe włosy.

Rhyme odparł, że nie.

– Musimy to potwierdzić. Zapisz tylko, że na twarz nakłada granatową maskę. Materiał spod paznokci, Mel?

Cooper zbadał go, ale nie znalazł nic interesującego.

– Zajmijmy się teraz odciskiem znalezionym na ścianie. Chcę go zobaczyć. Amelio, czy możesz mi pokazać zdjęcie?

Sachs zawahała się i pokazała Rhyme’owi zdjęcie z polaroidu.

– Nasz potwór – powiedział Rhyme. Był to odcisk zdeformowanej dłoni. Nie odcisnęły się jednak eleganckie linie listewek skórnych, tylko delikatne żyłki.

– Piękne zdjęcie, Amelio. Jednak nie jest to odcisk dłoni, ale rękawiczki. Stare, skórkowe. Prawda, Mel?

Technik potwierdził.

– Thom, zapisz, że nosi stare rękawiczki. Zaczynamy coraz więcej wiedzieć o przestępcy. Nie zostawia odcisków palców, lecz rękawiczek. Jeżeli znajdziemy rękawiczki w jego domu, można go będzie oskarżyć. Jest inteligentny, ale nie błyskotliwy.

– Co wkładają błyskotliwi przestępcy? – spytała Sachs.

– Zamszowe rękawiczki – odparł Rhyme. – Gdzie jest filtr z odkurzacza?

Technik wysypał zawartość ze stożkowatego filtru – podobnego do używanych w ekspresach do kawy – na kartkę białego papieru.

Analiza śladowa.

Prokuratorzy, dziennikarze i sędziowie lubią rzucające się w oczy dowody: zakrwawione rękawiczki, noże, pistolety, z których niedawno strzelano, listy miłosne, spermę, odciski palców. Lincoln Rhyme uważał jednak, że ślady takie jak na przykład pył są w wielu przypadkach bardziej użyteczne, bo przestępca nie zwraca na nie uwagi.

Na filtrze nie było nic, co mogłoby pomóc w śledztwie.

– Dobrze, teraz coś innego – powiedział Rhyme. – Przyjrzyjmy się kajdankom.

Sachs zacisnęła zęby, gdy Cooper otworzył plastikową torbę i wyjął kajdanki na kartkę. Było na nich – jak przewidywał Rhyme – niewiele krwi. Koroner wziął do ręki piłę dopiero wtedy, gdy otrzymał faksem zgodę od prawnika policji.

Cooper dokładnie obejrzał kajdanki.

– Boyd & Keller. Brak numerów seryjnych. – Spryskał kajdanki DFO i naświetlił promieniami z PoliLight. – Brak odcisków palców. Tylko ślady po rękawiczkach.

– Otwórz je.

Cooper strumieniem powietrza wydmuchnął z zamka zanieczyszczenia.

– Wciąż jesteś na mnie zła, Amelio? – zapytał Rhyme. – Za to, że kazałem ci odpiłować ręce.

Pytanie oderwało ją od myśli.

– Nie byłam zła – rzekła. – Uznałam, że byłoby to sprzeczne z przyjętymi zasadami. Zresztą sam to mówiłeś.

– Słyszałaś o Edmondzie Locardzie?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Był Francuzem. Urodził się w 1877 roku. Utworzył instytut kryminalistyki na uniwersytecie w Lyonie. Sformułował zasadę, o której nigdy nie zapominałem w czasie swojej pracy w wydziale. Twierdził, że jeżeli dwoje ludzi kontaktuje się ze sobą, to zawsze następuje wymiana śladów. Może być to pył, kurz, krew, fragmenty naskórka, cząstki metalu. Czasami trudno znaleźć te zanieczyszczenia, a zwłaszcza na ich podstawie wyciągnąć wnioski. Ale taka wymiana zawsze występuje i dlatego możemy łapać przestępców.

Ten kawałek historii jej nie interesował.

– Miałaś szczęście – powiedział Mel Cooper do Sachs, nie patrząc na nią. – Miał zamiar polecić ci, żebyś przeprowadziła z koronerem sekcję zwłok. Zbadała zawartość żołądka.

– Mogłoby to być pomocne – rzekł Rhyme, unikając wzroku Sachs.

– Wybiłem mu to z głowy – oznajmił Cooper.

– Sekcję zwłok… – Sachs westchnęła, jakby nic, co dotyczy Rhyme’a, nie mogło jej zdziwić.

Dlaczego jest nieobecna? – pomyślał Rhyme ze złością. Myślami znajduje się tysiące kilometrów stąd.

– O – zaczął Cooper. – Coś znalazłem. Myślę, że jest to kawałeczek rękawiczki.

Cooper włożył pyłek pod mikroskop. Przyjrzał mu się uważnie.

– Skóra. Czerwonawa. Wygładzona z jednej strony.

– Czerwona, to dobrze – powiedział Sellitto. – Im bardziej niezwykłe ubrania, tym łatwiej znaleźć przestępcę – wyjaśnił Sachs. – Założę się, że nie uczono tego w akademii. Może opowiem wam później, jak schwytaliśmy Jimmy’ego Plaida z rodziny Gambino. Pamiętasz, Jerry?

– Można było dostrzec te spodnie z odległości dwóch kilometrów – powiedział młody detektyw.

– Skóra wysuszona – kontynuował Cooper. – Niewielkie ślady oleju. Miałeś rację, mówiąc, że są stare.

– Jaki rodzaj?

– Chyba koźla skóra wysokiej jakości.

– Gdyby rękawiczki były nowe, moglibyśmy powiedzieć, że przestępca jest zamożnym człowiekiem – mruknął Rhyme. – Ale ponieważ są stare, mógł je znaleźć na ulicy lub kupić na wyprzedaży. Na podstawie maski i rękawiczek nie damy rady wyciągnąć daleko idących wniosków o przestępcy. Thom, dodaj do charakterystyki, że ma czerwonawe rękawiczki z koźlej skóry. Co jeszcze mamy?

– Używa płynu po goleniu – przypomniała Sachs.

– Nieistotne. No… może, żeby stłumić inne zapachy. Przestępcy tak czasami robią. Zapisz to, Thom. Jaki zapach, Amelio? Opisywałaś już go.

– Gorzki. Zapach dżinu.

– Co można powiedzieć o lince do suszenia bielizny? – spytał Rhyme.

Cooper ją zbadał.

– Domyślałem się wcześniej. Tworzywo sztuczne. Kilkadziesiąt nitek z sześciu – dziesięciu różnych rodzajów tworzyw sztucznych. Jedna… nie, dwie nitki metalowe.

– Chcę wiedzieć, w jakim zakładzie i kiedy została wyprodukowana.

Cooper pokręcił głową.

– Niemożliwe. Zbyt typowa.

– Cholera – przeklął Rhyme. – A węzeł?

– Nietypowy. Bardzo mocny. Podwójny. Trudno go było zawiązać. Linki z PCW są mało elastyczne.

– Czy mamy spis węzłów?

– Nie.

Niewybaczalne, pomyślał.

– Proszę pana…

Rhyme odwrócił głowę w stronę Banksa.

– Trochę żegluję…

– W Westport – powiedział Rhyme.

– Tak, rzeczywiście. Skąd pan wie?

Gdyby musiał określić, skąd pochodzi Banks, to wskazałby na Connecticut.

– Zgadłem.

– To nie jest węzeł żeglarski. Nie rozpoznaję go.

– Dobrze wiedzieć. Powieś go tam. – Rhyme wskazał głową na ścianę obok celofanu i reprodukcji obrazu Moneta. – Zajmiemy się tym później.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Thom poszedł otworzyć. Rhyme przez chwilę myślał, że to może przyszedł doktor Berger, by mu powiedzieć, że nie pomoże w realizacji „projektu”.

Jednak ciężkie kroki od razu powiedziały mu, kto przyszedł.

Do pokoju weszli grzecznie ponurzy policjanci z oddziału szybkiego reagowania. Wszyscy byli potężnie zbudowani, w rynsztunku bojowym. Rhyme wiedział, jak zareagowali w myślach, gdy zobaczyli go leżącego w łóżku. Byli ludźmi czynu.

– Panowie, wiecie o porwaniu w nocy i o śmierci ofiar – mówił tonem oznajmującym. – Przestępca ma w swoich rękach kolejną ofiarę. Dysponujemy pewnymi wskazówkami i chcę, żebyście sprawdzili miejsca i zabezpieczyli dowody. Natychmiast i równocześnie. Jeden człowiek – jedno miejsce.

– Chce pan, żebyśmy działali bez wsparcia? – niepewnie zapytał wąsaty policjant.

– Nie będzie wam potrzebne.

– Nie mamy w zwyczaju angażować się w akcje bez wsparcia. Musi być przynajmniej jeden partner.

– Nie sądzę, żeby doszło do jakiejś strzelaniny. Waszym celem są sieci sklepów spożywczych.

– Sklepy spożywcze?

– Nie wszystkie. Tylko te należące do dużych sieci: J &G’s, ShopRite, Food Warehouse…

– Co my mamy właściwie robić?

– Kupować gicz cielęcą.

– Co?

– Jedno opakowanie w każdym sklepie. Muszę was prosić, żebyście płacili z własnej kieszeni. Miasto zwróci pieniądze.


Leżała nieruchomo na boku.

Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności panujących w starym tunelu i mogła dostrzec podchodzących do niej małych sukinsynów. Szczególnie przyglądała się jednemu.

Czuła nieznośny ból w nodze, a przede wszystkim w ręce, gdzie zrobił jej głęboką ranę. Ręce miała skute kajdankami na plecach i nie mogła zobaczyć rany – nie wiedziała, jak bardzo krwawi. Jednak musiała stracić dużo krwi, gdyż była bardzo osłabiona. Czuła lepką ciecz na ramieniu i boku.

Drapanie ostrych pazurków o beton. Szarobrązowe bryłki buszujące w cieniu. Szczury poruszały się zakosami w jej kierunku. Były ich setki.

Zmusiła się do pozostania w bezruchu. Patrzyła na dużego czarnego szczura. Nazwała go Schwarzie. Był przed nią. Poruszał się do przodu i do tyłu – badał ją wzrokiem.

Monelle Gerger, zanim skończyła dziewiętnaście lat, dwukrotnie okrążyła kulę ziemską. Podróżowała po Sri Lance, Kampuczy, Pakistanie. Po Nebrasce, gdzie kobiety z pogardą patrzyły na jej piersi nieopięte stanikiem i kolczyki w brwiach. Po Iranie, gdzie mężczyźni gapili się na jej gołe ramiona jak głodne wilki. Spała w parkach miejskich w stolicy Gwatemali. W Nikaragui spędziła trzy dni z rebeliantami, gdy zabłądziła, idąc do osady w dżungli.

Ale nigdy nie była tak przerażona jak teraz.

Mein Gott…

Najbardziej przerażało ją to, co zamierzała zrobić.

Mały brązowy szczur podbiegł do niej, cofnął się i znów ruszył do przodu. Uznała, że te szczury są lękliwe, ponieważ bardziej przypominają gady niż gryzonie. Żmijowate nosy, żmijowate ogony. I te pieprzone czerwone oczy.

Za nim był Schwarzie, wielkości małego kota. Przednie łapki uniósł w powietrze i patrzył na nią zafascynowany. Przyglądał się. Czekał.

Nagle mały zaatakował. Nie zwracając uwagi na jej stłumiony krzyk, rzucił się do przodu. Szybko jak krokodyl odgryzł jej kawałek ze skaleczonej nogi. Ranę przeszył ostry ból.

Monelle wrzasnęła z bólu, lecz przede wszystkim ze wściekłości. Do cholery, już nie żyjesz! Zmiażdżyła go obcasem. Rozległ się głuchy chrzęst. Szczur zadrżał i znieruchomiał.

Inny podbiegł do jej szyi, odgryzł kawałek skóry i odskoczył. Patrzył na nią. Obwąchiwał i oblizywał kęs, jakby rozkoszował się jej smakiem i zapachem.

Dieser Schmerz…

Zatrzęsła się znowu z bólu. Dieser Schmerz! Ten ból! Monelle zmusiła się, by leżeć spokojnie.

Mały napastnik przygotowywał się do kolejnego ataku, ale nagle rozejrzał się nerwowo. Monelle widziała dlaczego. Schwarzie wysunął się na czoło zgrai.

Przyszedł po swoje.

Na niego czekała. Nie wydawał się zainteresowany jej krwią lub mięsem. Przez dwadzieścia minut wpatrywał się zafascynowany w srebrzystą taśmę oklejającą jej usta.

Mniejszy szczur uciekł i ukrył się wśród innych, gdy Schwarzie ruszył do przodu. Zatrzymał się. Znów podszedł kawałek. Dwa metry, półtora.

Metr.

Leżała nieruchomo. Oddychała cicho, jak to tylko możliwe. Nie chciała go wystraszyć.

Zatrzymał się. Podszedł. Zatrzymał. Pięćdziesiąt centymetrów od jej głowy.

Nie poruszyła ani jednym mięśniem.

Wygiął do góry grzbiet. Otworzył wargi, ukazując żółte i brązowe zęby. Podszedł kolejnych dwadzieścia centymetrów, po czym znów się zatrzymał. Wpatrywał się przenikliwym wzrokiem. Siedział prosto, pocierał łapkami.

Po chwili znów ruszył.

Monelle Gerger udawała martwą.

Następnych dwadzieścia centymetrów. Vorwts!

Naprzód!

Już był na jej twarzy. Czuła zapach śmieci, benzyny, zgniłego mięsa, kału. Obwąchiwał ją. Zaczął żuć taśmę, nieznośnie łaskocząc ją wąsami po nosie. Pięć minut odgryzał taśmę. Jakiś inny szczur podbiegł do niej i zatopił swoje zęby w jej kostce. Zamknęła oczy, usiłując przezwyciężyć ból. Schwarzie odpędził napastnika i stanął w cieniu. Obserwował ją.

Vorwts, Schwarzie! Naprzód!

Powoli podszedł do niej. Łzy spływały po jej policzkach. Niechętnie zwróciła swoje usta w jego kierunku.

Żuj, żuj… Dalej!

Poczuła jego wstrętny, ciepły oddech na swoich ustach, gdy zaczął odrywać większe kawałki świecącego tworzywa. Wyjmował kawałki z zębów i łapczywie ściskał je w łapkach.

Wystarczy? – zastanawiała się.

Chyba tak. Nie zniesie tego dłużej.

Powoli unosiła głowę. Schwarzie przymrużył oczy i pochylił się do przodu zaciekawiony.

Monelle rozwarła szczęki. Usłyszała wspaniały odgłos pękającej taśmy. Głęboko wciągnęła powietrze do płuc. Znów mogła oddychać ustami.

I mogła wzywać pomocy.

Bitte, helfen Sie mir! – Proszę, pomóżcie.

Schwarzie odskoczył, przestraszony jej przeraźliwym krzykiem. Wypuścił swoją cenną taśmę. Nie uciekł jednak daleko. Zatrzymał się i uniósł przednie łapki.

Nie zwracała uwagi na jego wygięte czarne ciało. Z całej siły kopnęła słup. Na ziemię, jak śnieg z drzewa zimą, spadł kurz i brud, ale słup nawet nie drgnął. Wrzeszczała, czując w gardle palący ból.

Bitte! Pomocy.

Hałas uliczny tłumił jej wołania o pomoc.

Zamilkła na chwilę. Schwarzie ruszył w jej kierunku. Tym razem nie sam. Szło za nim całe stado szczurów. Kręciły się nerwowo, niespokojnie, ale przyciągał je kuszący zapach krwi.


Kość i drewno, drewno i kość.

– Mel, co tam masz? – Rhyme zwrócił głowę w stronę komputera połączonego z chromatografem i spektrometrem.

Cooper po raz drugi przeprowadzał analizę zanieczyszczeń znalezionych na kawałku drewna.

– Duża zawartość azotu. Znów poza zakresem. Trzy niezależne analizy dały takie same rezultaty. Test wykazał, że aparatura działa prawidłowo.

Cooper pomyślał.

– Duża zawartość azotu… Być może fabryki produkujące amunicję lub broń.

– Jesteśmy na Manhattanie, nie w Connecticut. – Rhyme spojrzał na zegarek. 18.30. Jak dzisiaj czas szybko leci. Jak powoli płynął w ciągu ostatnich trzech i pół roku. Czuł, jakby obudził się po wielu dniach drzemki.

Młody detektyw pochylił się nad mapą Manhattanu. Odsunął na bok biały kręg, który wcześniej spadł na podłogę.

Kręg z dyskiem zostawił specjalista, który leczy Rhyme’a: Peter Taylor – w czasie jednej z pierwszych wizyt. Lekarz zbadał go dokładnie, po czym usiadł na skrzypiącym rattanowym fotelu i coś wyjął ze swojej kieszeni.

„Czas na pokaz i pogawędkę” – powiedział.

Rhyme spojrzał na otwartą dłoń Taylora.

„To jest czwarty kręg szyjny. Taki sam jak w twojej szyi. Ten, który uległ uszkodzeniu. Czy widzisz wyrostki? – Doktor obracał dysk przez chwilę w ręku, potem zapytał: – O czym myślisz, gdy patrzysz na niego?”.

Rhyme cenił doktora Taylora – lekarz nie traktował go jak dziecka, człowieka niedorozwiniętego umysłowo lub bardzo kłopotliwego pacjenta – ale tym razem nie miał ochoty brać udziału w grze wyobraźni. Nie odpowiedział.

Mimo to Taylor kontynuował: „Niektórzy moi pacjenci mówią, że wygląda to jak płaszczka. Inni, że jak statek kosmiczny albo samolot, albo ciężarówka. Gdy zadaję to pytanie, ludzie porównują kość do czegoś dużego. Nikt nie mówi: trochę wapnia i magnezu. Nie mogą pogodzić się z myślą, że coś tak małego mogło zamienić ich życie w piekło”.

Rhyme spojrzał wtedy na doktora sceptycznie, ale łagodny, szpakowaty lekarz potrafił postępować ze sparaliżowanymi pacjentami.

Powiedział uprzejmie: „Nie lekceważ moich słów, Lincoln”. Potem przysunął dysk do twarzy Rhyme’a. „Myślisz, że to niesprawiedliwe, iż tak mała rzecz spaprała twoje życie. Zapomnij o tym. Chcę, żebyś pamiętał o swoim życiu sprzed wypadku. O sukcesach i porażkach. O radościach i smutkach. Możesz je nadal przeżywać. – Twarz lekarza nabrała poważnego wyrazu. – Ale szczerze mówiąc, widzę, że mam do czynienia z kimś, kto zrezygnował…”.

Taylor zostawił kręg na stoliku przy łóżku. Wydawało się, że przypadkowo, ale później Rhyme uznał, że było to zamierzone. W ciągu ostatnich miesięcy, gdy Rhyme rozważał decyzję o samobójstwie, patrzył na małą kość. Przypominała mu argumenty doktora – argumenty przeciw samobójstwu.

W końcu jednak słowa doktora, jakkolwiek przekonujące, nie mogły przezwyciężyć bólu i wyczerpania, które odczuwał każdego dnia.

Oderwał wzrok od kości i spojrzał na Amelię Sachs.

– Chcę, żebyś przypomniała sobie miejsce przestępstwa.

– Powiedziałam o wszystkim, co widziałam.

– Nie chodzi o to, co widziałaś, ale co czułaś.

Rhyme pamiętał tysiące spraw, które badał. Czasami zdarzał się cud. Rozglądał się wokół i nagle do głowy przychodziły mu jakieś wnioski dotyczące przestępcy. Nie mógł wyjaśnić, skąd się wzięły. Behawioryści mówią o tworzeniu portretu psychologicznego, jakby oni to wymyślili. Kryminalistycy stosują tę metodę od setek lat. Chodzą śladami przestępcy; zbierają wszystko, co zostawił; starają się określić, jak się ubiera, jakie są jego marzenia, motywy działania. Po pewnym czasie wiadomo prawie wszystko o przestępcy.

– Powiedz mi – nalegał – co czułaś.

– Niepokój. Napięcie. Wysoką temperaturę… – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Przepraszam.

Gdyby nie był sparaliżowany, wyskoczyłby z łóżka, chwycił ją za ramiona i potrząsnął. Krzyczałby: Wiesz, o czym mówię! Wiem, że wiesz! Dlaczego nie chcesz współpracować ze mną? Dlaczego mnie ignorujesz?

Nagle coś zrozumiał… Ona była w tej wypełnionej parą piwnicy. Schylała się nad zmasakrowanym ciałem T.J. Colfax. Czuła wstrętny zapach. Widział to. Nienawidziła go za to, że musiała tam pójść. Nienawidziła go, ponieważ przypominał jej o tym.

– Chodziłaś po pomieszczeniu – rzekł.

– Ja naprawdę nie sądzę, żebym mogła w czymś pomóc.

– Kontynuujemy grę – powiedział, tłumiąc złość. Uśmiechnął się. – Powiedz mi, o czym myślałaś.

Jej twarz znieruchomiała.

– To… takie myśli… wrażenia, które odniósłby każdy.

– Ale ty tam byłaś. Nie każdy. Opowiedz nam.

– Było strasznie… – Przerwała. Wiedziała, że mówi nieporadnie. Nieprecyzyjnie. – Czułam, że…

– Ktoś cię obserwuje? – zapytał Rhyme.

Zdziwiła się.

– Tak. Tak mi się wydawało.

Rhyme znał to uczucie. Wielokrotnie go doznawał. Czuł, że ktoś go obserwuje, gdy trzy i pół roku temu schylał się nad rozkładającym się ciałem młodego policjanta, zdejmując włókna materiału z munduru. Był przekonany, że ktoś jest w pobliżu. Ale nikogo nie było – tylko ogromna dębowa belka, która czekała na odpowiedni moment, by z głośnym trzaskiem pęknąć i pod wpływem przyciągania ziemskiego spaść na Lincolna Rhyme’a, miażdżąc mu czwarty kręg szyjny.

– O czym jeszcze myślałaś, Amelio?

Nie buntowała się już. Odprężyła się, jej oczy omiatały zwiniętą reprodukcję obrazu „Nocni włóczędzy”.

– No, powiedziałam do siebie: „Cholera, jakie to stare”. Pomieszczenie kojarzyło mi się ze zdjęciami przedstawiającymi dziewiętnastowieczne fabryki. Ja…

– Zaraz – burknął Rhyme. – Pomyślmy o tym. Stare…

Zaczął przyglądać się mapie Randela. Wcześniej mówił, że przestępcę interesuje historyczny Nowy Jork. Budynek, w którym umarła T.J. Colfax, jest stary. Stary jest też tunel kolejowy, gdzie znaleziono zwłoki pierwszej ofiary. Początkowo tory biegły na powierzchni, ale ze względu na liczne wypadki – Ulica Jedenasta zyskała nazwę alei śmierci – zmuszono przedsiębiorstwo kolejowe do wykopania tunelu.

– A ulica Perłowa? – mruczał do siebie. – Była jedną z głównych bocznych dróg w starym mieście. Dlaczego go tak interesuje historia? – Zwrócił się do Sellitta: – Czy Terry Dobyns jest do waszej dyspozycji?

– Ten psycholog? Tak. Współpracowaliśmy w ubiegłym roku. Pytał o ciebie. Mówił, że parokrotnie dzwonił do ciebie, ale ty nigdy…

– Dobrze, dobrze – przerwał mu Rhyme. – Poproś go, żeby tutaj przyjechał. Chcę wiedzieć, co sądzi o przestępcy. Teraz, Amelio, powiedz, co jeszcze pomyślałaś?

Nonszalancko wzruszyła ramionami.

– Nic.

– Naprawdę?

Dlaczego ukrywa swoje uczucia? – zastanawiał się. Przypomniał sobie, co kiedyś powiedziała Blaine, zobaczywszy piękną kobietę spacerującą Piątą Aleją: „Im ładniejsze opakowanie, tym trudniej je rozwinąć”.

– Nie wiem… Dobrze. Coś mi się przypomniało. Ale to nie ma znaczenia. Nie jest to profesjonalna obserwacja.

Profesjonalna…

Nie możesz ustanawiać własnych standardów. Prawda, Amelio?

– Posłuchamy cię – zwrócił się do niej.

– Pamiętasz, jak kazałeś się wczuć w jego psychikę? I znalazłam miejsce, z którego obserwował ofiarę…

– Mów.

– No, pomyślałam… – Przez chwilę wydawało się, że jej piękne niebieskie oczy napełnią się łzami. Opalizowały. Opanowała się. – Zastanawiałam się, czy ma psa. Ta Colfax.

– Psa? Dlaczego o tym pomyślałaś?

Chwilę milczała.

– Mój przyjaciel… kilka lat temu. Rozmawialiśmy, czy gdy zamieszkamy razem, kupimy psa. Zawsze chciałam mieć psa. Collie. Zabawne. Mój przyjaciel też myślał o tej rasie, zanim mnie poznał.

– Pies… – Serce Rhyme’a zaczęło walić jak młot. – I?

– Pomyślałam, że kobieta…

– T. J. – upewnił się Rhyme.

– T.J. – ciągnęła Sachs. – Pomyślałam, jakie to smutne. Być może ma jakieś zwierzęta w domu i nie będzie się już nigdy z nimi bawić. Nie pomyślałam o jej narzeczonym lub mężu, ale o zwierzętach.

– Dlaczego o tym pomyślałaś? O psach, zwierzętach? Dlaczego?

– Nie wiem.

Zapadła cisza.

– Gdy widziałam ją związaną… – odezwała się po chwili. – Gdy stałam w miejscu, z którego ją obserwował, pomyślałam, że obserwował ją jak zwierzę w klatce.

Zwierzęta…

Azot…

– Gówno! – prychnął Rhyme.

Wszyscy spojrzeli na niego.

– To jest gówno – powtórzył, patrząc na ekran.

– Tak, oczywiście! – potwierdził Cooper, przygładzając włosy. – Duża zawartość azotu. To są odchody. Stare odchody.

Nagle Lincoln Rhyme doznał uczucia, które znał z przeszłości. Myśl po prostu rozbłysła w jego głowie. Zobaczył jagnięta.

– Lincoln, wszystko w porządku? – spytał Sellitto.

Jagnię idące powoli ulicą.

Obserwował ją jak zwierzę…

– Thom! – zawołał Sellitto. – Nic mu się nie stało?

…w klatce.

Rhyme widział beztroskie zwierzę z dzwonkiem na szyi. Za nim dziesiątki innych.

– Lincoln – odezwał się Thom natarczywie. – Pocisz się. Dobrze się czujesz?

– Pst – syknął.

Poczuł skurcze mięśni twarzy. Natchnienie i niedomoga serca dają te same objawy. Pomyśl, pomyśl…

Kości, drewniane słupy i odchody…

– Tak – wyszeptał. Judaszowe jagnię prowadzi stado na rzeź… – Klatki rzeźne – oznajmił głośno. – Zaprowadził ją do pomieszczenia rzeźnego!

Rozdział trzynasty

Nie ma pomieszczeń rzeźnych na Manhattanie.

– Myśl o przeszłości, Lon – przypomniał mu Lincoln Rhyme. – On żyje przeszłością. Ożywia go. Powinniśmy myśleć o starych pomieszczeniach rzeźnych. Im starsze, tym lepiej.

Pisząc książkę, Rhyme czytał o morderstwie, o którego popełnienie został oskarżony gangster Owney Madden. Miał zastrzelić przemytnika alkoholu z konkurencyjnego gangu pod jego domem w Hell’s Kitchen. Nie skazano go za popełnienie tego przestępstwa. Nie udowodniono winy. Przed sądem mówił melodyjnym brytyjskim akcentem o zdradzie: „Cała ta sprawa została ukartowana przez moich konkurentów, którzy kłamią. Czy wysoki sąd wie, kogo oni mi przypominają? Blisko mojego domu – w Hell’s Kitchen – stada owiec są prowadzone ulicami z pomieszczeń rzeźnych do rzeźni na ulicy Czterdziestej Drugiej. Czy wysoki sąd wie, kto je prowadzi? Nie jest to człowiek ani pies, ale jedna z nich. Judaszowa owca z dzwonkiem na szyi. Wprowadza stado na rampę. Potem się zatrzymuje i wszystkie owce wchodzą do środka. Ja jestem niewinną owieczką, a ci świadkowie obciążający mnie winą są judaszami…”.

– Zadzwoń do biblioteki, Banks. Powinien tam być jakiś historyk.

Młody detektyw wyjął telefon komórkowy. Zaczął mówić znacznie ciszej. Zanim wyjaśnił, o co chodzi, spojrzał na plan miasta.

– I co? – spytał Rhyme.

– Znajdą kogoś. Już jest… – Pochylił głowę, gdy usłyszał głos w słuchawce. Powtórzył życzenie. Zaczął kiwać głową i po chwili oznajmił: – Mam dwie lokalizacje… nie, trzy.

– Kto to jest? – burknął Rhyme. – Z kim rozmawiasz?

– Z kustoszem w archiwum miejskim… Mówi, że rzeźnie znajdowały się w trzech rejonach Manhattanu. Na West Side przy Szesnastej… W latach trzydziestych i czterdziestych naszego wieku w Harlemie. Na Lower East Side w czasie rewolucji amerykańskiej.

– Potrzebujemy adresów, Banks. Adresy!

Detektyw słuchał.

– Nie jest pewien.

– Dlaczego nie sprawdzi? Powiedz mu, żeby sprawdził!

– Słyszy pana – powiedział Banks. – Pyta się gdzie. Gdzie ma sprawdzić? Nie mają starych spisów przedsiębiorstw. Szuka w starych…

– Mapy demograficzne dzielnic przemysłowych, bez nazw ulic – burknął Rhyme. – To oczywiste. Powinien się domyślić.

– Właśnie to robi: domyśla się.

– Powinien szybciej się domyślać.

Banks, słuchając, kiwał głową.

– Co, co, no mów!

– W pobliżu Szesnastej i Dziesiątej – powiedział młody detektyw. – Lexington… Następnie… tam gdzie była farma Delancey. Czy to w pobliżu ulicy Delancey?

– Oczywiście. Tereny między Małą Italią a East River. Ogromny obszar. Kilometry kwadratowe. Czy nie możemy go zawęzić?

– Przy ulicy Katarzyny, Lafayette’a… Walkera. Nie jest pewien.

– W pobliżu gmachów sądu – odezwał się Sellitto i polecił Banksowi: – Zadzwoń do Haumanna. Niech podzieli swój oddział i sprawdzi te trzy rejony.

Detektyw zadzwonił, po czym uniósł wzrok.

– Co teraz?

– Czekamy – odparł Rhyme.

– Cholernie nie lubię czekać – mruknął Sellitto.

– Czy mogę skorzystać z telefonu? – Sachs zapytała Rhyme’a.

Rhyme głową wskazał na telefon przy łóżku.

Zawahała się.

– Czy na korytarzu jest telefon?

Rhyme skinął głową.

Krokiem modelki wyszła z pokoju. Widział jej odbicie w lustrze zawieszonym na korytarzu. Uroczyście podniosła słuchawkę, aby przeprowadzić ważną rozmowę. Z kim? – zastanawiał się. Narzeczonym? Mężem? Opiekunką do dziecka? Dlaczego zawahała się, zanim wspomniała o swoim „przyjacielu”, gdy mówiła o collie? Musi się za tym kryć jakaś historia, uznał Rhyme.

Do kogokolwiek dzwoniła, nie było go. Rhyme zauważył, że jej oczy zamieniły się w ciemnoniebieskie kamyki, kiedy nikt nie odebrał. Uniosła wzrok i spostrzegła, że Rhyme obserwuje ją w zakurzonym lustrze. Odwróciła się. Odłożyła słuchawkę i wróciła do pokoju.

Przez pięć minut nikt się nie odzywał. Rhyme nie mógł uspokoić się w sposób, w jaki to kiedyś robił: spacerował w kółko, wyprowadzając tym swoich współpracowników z równowagi. Teraz omiatał nerwowo wzrokiem mapę Randela. Sachs włożyła rękę pod czapkę i drapała się po głowie. Niewidoczny Mel Cooper, spokojny jak chirurg, katalogował ślady.

Wszyscy jednak nerwowo zareagowali, gdy odezwał się telefon Sellitta. Kiedy słuchał informacji, jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– Jest! Jedna z grup Haumanna znajduje się na skrzyżowaniu Jedenastej z Sześćdziesiątą: Słyszą krzyki kobiety. Nie zlokalizowali jeszcze miejsca. Chodzą od drzwi do drzwi.

– Jedź tam – Rhyme wydał polecenie Sachs.

Widział jej posępną twarz. Spojrzała na telefon Rhyme’a, jakby spodziewała się, że on przyniesie jej ratunek. Potem na Sellitta, który pochylał się nad mapą operacyjną West Side.

– Amelio – odezwał się Rhyme – nie zapobiegliśmy już jednemu morderstwu. Nie możemy dopuścić do kolejnych.

– Gdybyś ją widział – wyszeptała. – Gdybyś widział, co jej zrobił…

– Widziałem, Amelio – powiedział spokojnie, patrząc nieustępliwym i prowokującym wzrokiem. – Widziałem ciała, które leżały miesiąc w bagażniku. Widziałem, co granat może zrobić z rękami, nogami i twarzami. Prowadziłem badania po pożarze w klubie „Happy Land”. Spłonęło wtedy ponad osiemdziesiąt osób. Robiliśmy zdjęcia twarzy ofiar lub tego, co z nich pozostało, aby rodziny mogły je zidentyfikować. Nikt nie był w stanie wejść do środka. Z wyjątkiem nas. Nie mieliśmy wyboru. – Głęboko odetchnął, gdy rozdzierający ból przeszył mu szyję. – Jeśli chcesz radzić sobie w tym zawodzie… Jeśli chcesz radzić sobie w życiu, musisz nauczyć się radzić sobie ze śmiercią. Nie myśleć o niej.

Wszyscy w pokoju patrzyli na nich oboje.

Amelia Sachs nic nie mówiła. Nie uśmiechała się. Przez chwilę chciała spojrzeć tajemniczo, ale jej oczy pozostały przezroczyste jak szkło. Była wściekła na Rhyme’a, ale na pociągłej twarzy nie malował się gniew. Odrzuciła na bok kosmyk rudych włosów, wzięła słuchawki ze stołu. Zatrzymała się przed schodami i spojrzała na Rhyme’a mrożącym krew w żyłach wzrokiem, przypominając mu, że nie ma nic bardziej lodowatego niż chłodny uśmiech pięknej kobiety.

Z jakichś powodów pomyślał: Zapraszam z powrotem, Amelio.


– Co masz? Materiały, informacje, zdjęcia?

Scruff siedział w barze na East Side. Ulica Trzecia jest tym dla Manhattanu, czym dla przedmieść są centra handlowe. Był to obskurny lokal, który niedługo wypełni się szukającymi zysku yuppies. Teraz jednak siedzieli w nim kiepsko ubrani miejscowi mieszkańcy. Jedli nieświeże ryby i podejrzane sałatki.

Szczupły, czarny jak heban mężczyzna, ubrany w bardzo białą koszulę i zielony garnitur, pochylił się w stronę Scruffa.

– Masz nowe informacje? Szyfry? Listy? Najmniejsze gówno?

– Facet, cha.

– Nie śmiejesz się, gdy mówisz „cha” – powiedział Fred Dellray, w rzeczywistości D’Ellret, ale to było kilka pokoleń wcześniej. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Rzadko się uśmiechał, mimo że lubił absurdalny humor rodem z „Jabberwocky”. Był wyróżniającym się agentem w oddziale FBI na Manhattanie.

– Nie, nie uśmiecham się.

– Więc co masz? – Dellray ścisnął filtr papierosa, którego włożył za ucho.

– To zajmuje dużo czasu. – Scruff, niski mężczyzna, przygładził przetłuszczone włosy.

– Ale ty nie masz czasu… Czas jest cenny, czas ucieka. A ty nie masz czasu…

Dellray włożył ogromną dłoń pod stolik, na którym stały dwie kawy. Ścisnął udo Scruffa, aż ten jęknął.

Sześć miesięcy temu ten niski, chudy facet został zatrzymany, gdy usiłował sprzedać karabinki M-16 dwóm członkom organizacji prawicowej, którzy okazali się agentami BATF.

Służbom federalnym nie chodziło oczywiście o Scruffa. Był tylko pionkiem. Chciano tylko się dowiedzieć, kto dostarcza broń. A gdy nie dało się wydobyć od Scruffa zbyt wielu informacji, przekazano go Dellrayowi: najlepszemu specjaliście od pracy z informatorami. Jednak do tej pory Scruff tylko irytował agenta – nie miał żadnych informacji, nie znał szyfrów, nic nie wiedział.

– Unikniesz oskarżenia, jeśli dostarczysz nam coś ślicznego i cennego. Taka jest umowa.

– Wszystko powiedziałem. Nie mam dla was nic nowego. Przynajmniej teraz.

– Nieprawda, nieprawda. Coś ukrywasz. Masz to wypisane na gębie. Coś wiesz.

Przed barem, z piskiem hamulców, zatrzymał się autobus. Wysiadł z niego tłum Pakistańczyków.

– Pieprzona konferencja ONZ – mruknął Scruff. – Po co oni, do cholery, tutaj przyjechali. Miasto jest zapchane. Sami cudzoziemcy.

– Pieprzona konferencja? Ty pokurczu, głupi złamasie – warknął Dellray. – Co masz przeciw pokojowi na świecie?

– Nic.

– Powiedz mi teraz coś dobrego.

– Nic nie wiem.

– Z kim tutaj rozmawiałeś? – Dellray uśmiechnął się demonicznie. – Jestem jak kameleon. Potrafię się śmiać i być szczęśliwy, ale potrafię też być zły i okrutny.

– Nie, nie – piszczał Scruff. – Cholera, to boli. Przestań.

Kelner zaczął patrzeć na nich, ale krótkie spojrzenie Dellraya skłoniło go, aby ponownie zajął się polerowaniem czyściutkich szklanek.

– Dobrze, może coś wiem. Ale potrzebuję pomocy. Potrzebuję…

– Czas się kończy…

– Pieprzę cię. Słyszysz?

– Dialog jak z filmu – fuknął Dellray. – Spotyka się w końcu zły i dobry charakter. Stallone i ktoś tam. To jedynie, co mają do powiedzenia: „Pieprzę cię”, „Nie, to ja cię pieprzę”, „Nie, to ja…”. Miałeś mi powiedzieć coś użytecznego. Zależy nam na tej informacji. Nam obu…

Wpatrywał się w Scruffa, aż ten zaczął mówić.

– Okay, powiem ci. Wierzę ci, facet. Bo ty…

– Dobra. Co masz?

– Rozmawiałem z Jackiem. Znasz go?

– Znam Jackiego.

– To on mi powiedział.

– Co ci powiedział?

– Powiedział mi, że słyszał, że ktoś lub coś przyleci lub odleci w tym tygodniu z lotniska.

– Co przyleci lub odleci? Karabinki M-16?

– Nie wiem więcej. Mówię tylko, co Jackie…

– Ci powiedział.

– Właśnie. Ale ogólnie. – Scruff spojrzał dużymi, brązowymi oczami na Dellraya. – Czy mógłbym cię okłamać?

– Szanuj swoją godność – ostrzegł go agent poważnym głosem, wymierzając palec w jego pierś. – I co z lotniskami? Które? Kennedy’ego? La Guardia?

– Nie wiem. Ktoś będzie na lotnisku. Ktoś bardzo niebezpieczny.

– Nazwisko…

– Nie znam nazwiska.

– Gdzie jest Jackie?

– Nie wiem. Chyba w Afryce Południowej. A może w Liberii.

– I co to wszystko znaczy? – Dellray znów ścisnął filtr papierosa.

– Przypuszczam, że nie chodzi o przerzut.

– Przypuszczasz.

Scruff skulił się ze strachu, ale Dellray nie zamierzał się nad nim więcej znęcać. Słyszał tylko dzwonek ostrzegawczy. Jackie – handlarz broni, który znany jest FBI od roku – mógł słyszeć coś od jednego ze swoich klientów – najemnika w Afryce lub członka organizacji prawicowej – o zamachu terrorystycznym na lotnisku. Dellray zwykle nie interesował się takimi sprawami, z wyjątkiem ostatniego porwania na lotnisku Kennedy’ego. Jednak tym zajmowała się nowojorska policja. Pomyślał o wydarzeniach w czasie konferencji UNESCO w Londynie.

– Nic więcej ci nie powiedział?

– Nie. Nic więcej. Jestem głodny. Może coś zjemy?

– Pamiętasz, co ci mówiłem o godności? Przestań jęczeć. – Dellray wstał. – Muszę zadzwonić.


Furgonetka zatrzymała się na Ulicy Sześćdziesiątej. Sachs wzięła walizkę ze sprzętem, PoliLight i dużą dwunastowoltową lampę.

– Zdążyliście w porę? – zapytała policjantów z oddziału specjalnego. – Nic się jej nie stało?

Nikt nie odpowiedział. Usłyszała krzyki.

– Co się dzieje? – mruknęła, biegnąc w stronę dużych drzwi, wyważonych przez oddział specjalny. Za drzwiami znajdował się podjazd prowadzący pod zniszczony budynek z czerwonej cegły. – Ciągle tam jest?

– Tak.

– Dlaczego? – zapytała zszokowana Amelia Sachs.

– Powiedzieli nam, żebyśmy nie wchodzili.

– Nie wchodzili? Ona krzyczy! Nie słyszycie?!

– Oni kazali czekać na panią – odezwał się policjant.

Oni. Nie, to nie byli oni. Lincoln Rhyme. Ten skurwysyn.

– My mieliśmy ją znaleźć – dodał policjant – a pani ma wejść do środka.

Włączyła nadajnik.

– Rhyme! – warknęła. – Jesteś tam?

Cisza… Cholerny tchórz.

Nie myśleć o śmierci… Skurwysyn. Była bardziej wściekła niż kilka minut temu, gdy zbiegała po schodach.

Obejrzała się i zobaczyła lekarza stojącego przy karetce.

– Niech pan idzie ze mną.

Ruszył w jej kierunku, ale zobaczył, że wyciągnęła broń i zatrzymał się.

– Później – powiedział. – Nie muszę wchodzić do środka, dopóki miejsce nie jest bezpieczne.

– Teraz! Idziemy! – Odwróciła się i lekarz mógł zobaczyć broń w całej okazałości. Wykrzywił usta i podążył za nią.

Z podziemi dochodziły krzyki.

Aaa. Hilfe! – A po nich szloch.

Jezus Maria. Sachs zaczęła biec w kierunku wejścia.

Słyszała głos Rhyme’a: Jesteś przestępcą, Amelio. O czym myślisz?

Znikaj, rzuciła w duchu.

Ale Lincoln Rhyme nie chciał zniknąć.

Jesteś mordercą i porywaczem, Amelio. W jaki sposób będziesz się poruszała, czego będziesz dotykała?

Zapomnij o tym! Zamierzam ją uratować. Do diabła z miejscem przestępstwa.

– Mein Gott! Proooszę! Niech ktoś mi pomoże! Proooszę!

Idź! – krzyknęła do siebie. Biegnij! Nie ma go tutaj. Jesteś bezpieczna. Znajdź ją, dalej…

Przyspieszyła. Jej pas szczękał, gdy biegła. Zatrzymała się na końcu tunelu. Zaczęła się zastanawiać. Nie mogła podjąć decyzji.

– Do cholery – burknęła. Postawiła walizkę i otworzyła ją. – Jak się nazywasz? – zapytała lekarza.

– Tad Walsh – odparł zaniepokojony młody lekarz. – Co się stało? – Patrzył w mrok.

– Aaa… Bitte, helfen Się mir!

– Osłaniaj mnie – wyszeptała Sachs.

– Osłaniać? Proszę poczekać. Nie wiem, jak to się robi.

– Potrzymaj pistolet, dobrze?

– Od czego mam panią osłaniać?

Podała mu pistolet i uklękła.

– Bądź ostrożny. Ubezpieczaj mnie.

Wyjęła dwie gumowe taśmy i owinęła nimi buty. Gdy wzięła pistolet z ręki lekarza, kazała mu zrobić to samo.

Trzęsącymi się rękami owijał buty.

– Myślę…

– Cicho. On ciągle może tu być.

– Proszę pani, proszę poczekać – wyszeptał. – To nie należy do moich obowiązków.

– Do moich także. Weź reflektor. – Podała mu reflektor i akumulator.

– Jeżeli on tu jest, to będzie strzelał w kierunku światła. Ja tak bym strzelał.

– No to trzymaj reflektor wysoko. Nad moim ramieniem. Będę szła z przodu. Jeżeli strzeli, trafi we mnie.

– Co ja mam robić? – spytał głosem nastolatka.

– Ja się wszystkim zajmę – mruknęła Sachs. – Idź za mną. Nie potrząsaj światłem.

W lewym ręku trzymała walizkę, natomiast w prawym – przed sobą – pistolet. Zerknęła na podłogę, gdy weszli w ciemność. Zobaczyła znane jej ślady zamiatania.

Bitte nicht, bitte nicht, bitte… – Krótki krzyk, potem cisza.

– Co się tam na dole dzieje? – szepnął Tad.

– Pst – syknęła Sachs.

Szli powoli. Wytarła spocone palce i rękojeść pistoletu. Uważnie zaczęła obserwować drewniane filary, cienie, zardzewiałe maszyny, oświetlane przez reflektor trzymany przez Tada w trzęsących się rękach.

Nie znalazła śladów butów.

To było pewne. On jest inteligentny.

Ale my też jesteśmy inteligentni, słyszała w myślach głos Lincolna Rhyme’a. Powiedziała, żeby się zamknął.

Teraz wolniej.

Przeszli półtora metra. Zatrzymali się. Znów powoli do przodu. Starała się nie słyszeć jęków dziewczyny. Ponownie odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje, śledzi.

Pociski przebijają kamizelki kuloodporne, pomyślała Sachs. Poza tym połowa przestępców używa pocisków Black Talons. Postrzał w rękę lub nogę takim pociskiem może spowodować śmierć, tak samo jak postrzelenie w pierś. Nick opowiadał, jak te kule rozrywają ciało. Jeden z jego partnerów dostał dwoma takimi pociskami i umarł w jego ramionach.

Z tyłu i z góry…

Myśląc o nim, przypomniała sobie noc, gdy leżała u jego boku. Patrzyła na piękną włoską twarz Nicka. Opowiadał jej o odbijaniu zakładników. Jeżeli porywacz będzie strzelać, zrobi to z góry lub z tyłu.

– Cholera! – Kucnęła, odwróciła się i wymierzyła z pistoletu w sufit. Gotowa była wypróżnić cały magazynek.

– Co? – jęknął Tad, panikując. – Co jest?

Otaczała ją pustka.

– Nic. – Odetchnęła głęboko, wstała.

Słychać było szmer.

– Jezu – znów odezwał się piskliwym głosem Tad. – Nienawidzę tego.

Ten facet ma strasznego cykora, pomyślała. Wiedziała o tym, ponieważ mówił to, co sama chciała powiedzieć.

Zatrzymała się.

– Oświetl tutaj. Z przodu.

– Och, Boże…

Sachs w końcu zrozumiała, co znaczyły włosy, które znalazła na miejscu poprzedniego przestępstwa. Przypomniała sobie spojrzenia, które wymienili między sobą Sellitto i Rhyme. Wiedział, co planuje przestępca. Wiedział, że ona znajduje się w podziemiach, a mimo to kazał policjantom czekać. Nienawidziła go jeszcze bardziej.

Przed nimi leżała pulchna dziewczyna w kałuży krwi. Zerknęła w światło i odwróciła wzrok. Czarny szczur wielkości kota szedł po jej brzuchu w stronę gardła. Obnażył zęby, by odgryźć kawałek z podbródka dziewczyny.

Sachs powoli uniosła ciężkiego glocka, lewą dłonią podtrzymując kolbę pistoletu.

Strzelanie polega na odpowiednim oddechu.

Wypuść powietrze. Naciśnij.

Sachs strzeliła po raz pierwszy podczas służby. Cztery strzały. Ogromny, czarny szczur stojący na piersi dziewczyny eksplodował. Strzeliła w podłogę obok. Inny szczur, wystraszony, rzucił się w stronę Sachs i lekarza. Pozostałe zniknęły szybko i cicho jak woda wsiąkająca w piasek.

– Jezu – jęknął lekarz. – Mogła pani postrzelić dziewczynę.

– Z dziesięciu metrów? – prychnęła Sachs. – Niemożliwe.

Radio ożyło: Haumann zapytał, czy zostali ostrzelani.

– Nie – odparła Sachs. – Zastrzeliłam kilka szczurów.

– Zrozumiałem. Bez odbioru.

Wzięła reflektor z rąk lekarza i zniżając strumień światła, ruszyła do przodu.

– Wszystko w porządku – rzekła. – Nic ci nie będzie.

Dziewczyna otworzyła oczy. Kręciła głową we wszystkie strony.

Bitte, bitte.

Była bardzo blada. Jej niebieskie oczy wpatrywały się w Sachs. Bała się spojrzeć obok.

Bitte, bitte… Proooszę…

Szlochała i krzyczała przeraźliwym głosem, gdy lekarz opatrywał rany.

Sachs gładziła jej jasne, pokrwawione włosy.

– Nic ci nie będzie, kochanie. Nic ci nie będzie, nic ci nie będzie…

Rozdział czternasty

Okna biura w południowej części Manhattanu wychodziły na Jersey. Zachód słońca obserwowany przez mgłę wiszącą w powietrzu był bardzo efektowny.

– Musimy.

– Nie możemy.

– Musimy – powtórzył Fred Dellray, wypijając łyk kawy – gorszej nawet od tej, którą pił niedawno w restauracji ze Scruffem. – Zabierz im tę sprawę. Będą musieli zaakceptować decyzję.

– To jest lokalna sprawa – odpowiedział asystent szefa wydziału specjalnego w biurze FBI na Manhattanie. Asystent nigdy nie pracował w ukryciu, ponieważ każdy, kto go zobaczył, od razu myślał: agent FBI.

– Nie jest lokalna. To oni traktują ją jako lokalną. Ale jest to bardzo poważna sprawa.

– Mamy osiemdziesięciu ludzi mniej ze względu na konferencję ONZ.

– Ta sprawa może mieć związek z konferencją – powiedział Dellray. – Tak sądzę.

– Trzeba zatem poinformować służbę ochrony ONZ. Niech każdy… Nie patrz na mnie takim wzrokiem.

– Służba ochrony ONZ? Służba ochrony ONZ? Wiesz, co znaczy słowo oksymoron?… Billy, widziałeś zdjęcie? Z miejsca przestępstwa? Rękę wystającą z ziemi i palec pozbawiony skóry?

– Nowojorska policja informuje nas na bieżąco – odpowiedział twardo asystent. – Nasi behawioryści są do ich dyspozycji.

– Jezus Maria. Behawioryści? Musimy złapać tego rzeźnika, Billy. Złapać go. Nie analizować jego zegarmistrzowską robotę.

– Powiedz mi, czego się dowiedziałeś od swojego informatora.

Dellray potrafił wykorzystywać sytuację. Przypomniał sobie, co mówił Scruff o Jackiem i jego wylocie do Johannesburga lub Monrowii, o nielegalnym przemycie broni i o tym, że coś się wydarzy w tym tygodniu na lotnisku w Nowym Jorku. Wszystko stało się jasne.

– To on – powiedział Dellray. – Jestem pewny.

– Nowojorska policja zmobilizowała wszystkie siły.

– Ale nie oddział antyterrorystyczny. Rozmawiałem z nimi. Nic nie wiedzą o tej sprawie. Dla policji są to zabici turyści. Ważne dla nich są reakcje społeczne. Chcę dostać tę sprawę, Billy. – I Fred Dellray wypowiedział słowo, którego ani razu nie użył w ciągu ośmiu lat pracy tajnego agenta: – Proszę.

– Na jakiej podstawie?

– Gówniane pytanie – rzucił Dellray, potrząsając palcem jak nauczyciel besztający ucznia. – Słuchaj, mamy nową ustawę antyterrorystyczną. Nie wystarczy? Chcesz podstaw prawnych? Dostarczę ci ich. Od władz miasta. To jest porwanie. Mogę argumentować, że ten kutas prowadzący taksówkę zamieszany jest w międzynarodowy przemyt. Ale nie będziemy się w to bawić. Prawda, Billy?

– Nie rozumiesz mnie, Dellray. Dzięki tobie wyrwany ze snu mogę wyrecytować cały kodeks. Chcę wiedzieć, co im powiemy, gdy przejmiemy tę sprawę. Pamiętaj, że po złapaniu przestępcy nadal będziemy musieli współpracować z policją. Nie mam zamiaru namawiać szefa, by wdawał się w awantury. W każdym razie nie teraz. Lon Sellitto prowadzi sprawę, a on jest dobry…

– Porucznik? – prychnął Dellray. Wyciągnął papierosa zza ucha i zaczął go obwąchiwać.

– Jim Polling nadzoruje.

Dellray wybuchnął nerwowym śmiechem.

– Polling? Ten mały Adolf? Masz-prawo-nic-nie-mówić-bo-jesteś-jebanym-bandytą…

Asystent nie skomentował.

– Sellitto to prawdziwy wół roboczy – odparł. – Braliśmy razem udział w dwóch operacjach.

– Ten przestępca porywa na prawo i lewo i nic nie wskazuje, żeby chciał przestać.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– W mieście są senatorzy, kongresmani, głowy państw. Myślę, że dla wprawy będzie chciał porwać któregoś z nich.

– Coś wiesz?

– Czuję. – Dellray nie powstrzymał się przed dotknięciem nosa.

Asystent głośno wypuścił powietrze.

– Kto jest tajnym informatorem?

Dellray z trudem mógł myśleć o Scruffie jako tajnym współpracowniku. Większość informatorów była małymi ruchliwymi skurwysynami.

– To szmata – przyznał Dellray. – Ale Jackie, od którego to słyszał, jest prawdziwym gościem.

– Wiem, czego chcesz. Rozumiem. – Asystent powiedział to z sympatią w głosie. Wiedział, co stoi za życzeniem Dellraya.

Właśnie dlatego, że był chłopakiem z Brooklynu, chciał zostać policjantem. Nie miało znaczenia dla niego, jaką pracę będzie wykonywać, byleby mógł pracować dwadzieścia godzin na dobę. Jednak wkrótce po przeniesieniu go do FBI znalazł swoje powołanie: praca w ukryciu.

Współpracując ze swoim aniołem stróżem Tobym Dolittle’em, Dellray wysłał przestępców w sumie na blisko tysiąc lat więzienia („Nazywają nas Tysiącletnim Zespołem” – powiedział kiedyś swojemu partnerowi). Kluczem do sukcesów Dellraya był jego pseudonim: Kameleon. Wcielił się w handlarza narkotyków w Harlemie, był haitańskim dyplomatą na przyjęciu w konsulacie Panamy. Wraz z Dolittle’em często byli wypożyczani przez BATF i DEA oraz, czasami, przez policję. Narkotyki i broń to była ich specjalność, ale zajmowali się też porwaniami.

Ironią w tej pracy jest to, że im jesteś lepszy, tym szybciej z niej musisz zrezygnować. Informacje rozchodzą się bardzo szybko i przestępcy, którymi warto się interesować, szybko wszystko o tobie wiedzą. Dolittle i Dellray zostali zmuszeni do zajmowania się informatorami i kierowania pracą innych tajnych agentów. Jednak Dellray wciąż chciał pracować w ukryciu, osobiście penetrować środowiska przestępcze. Nic go bardziej nie podniecało. Nie złożył prośby o przeniesienie.

Aż do pewnego kwietniowego poranka dwa lata temu. Dellray miał zamiar właśnie opuścić biuro i wylecieć samolotem z lotniska La Guardia, gdy zadzwonił do niego z Waszyngtonu zastępca dyrektora FBI. FBI jest bardzo zhierarchizowaną instytucją, więc Dellraya zaskoczyło, że tak wysoki urzędnik dzwoni do niego osobiście. Usłyszał przygnębiony głos zastępcy, który poinformował go, że Dolittle i prokurator z Manhattanu zostali zamordowani przed rozprawą, na którą właśnie udawał się Dellray.

Ich ciała następnego dnia przywieziono do Nowego Jorku.

Tego samego dnia Dellray złożył podanie o przeniesienie do wydziału antyterrorystycznego.

Zamachy terrorystyczne były dla Freda Dellraya – który, gdy nikt nie widział, pochłaniał książki dotyczące polityki i filozofii – kwintesencją zbrodni. Uważał, że nie ma nic nieamerykańskiego w chęci zysku czy żądzy władzy. Te przymioty ożywiają cały kraj – od Wall Street do Kapitolu. Tylko gdy ludzie przekraczali granice legalności, Dellray sprowadzał ich na właściwe miejsce. Nigdy nie robił tego z powodów osobistych. Jednak mordowanie ludzi ze względu na ich poglądy, mordowanie dzieci, które nie mają jeszcze poglądów, było zamachem na amerykańskie wartości. Siedząc po pogrzebie Toby’ego w swoim skąpo umeblowanym dwupokojowym mieszkaniu na Brooklynie, zdecydował, że będzie zajmował się tymi morderstwami.

Niestety przeszkodziła mu w tym jego reputacja. Niegdyś najlepszy tajny agent, był teraz najlepszym specjalistą od pracy z innymi tajnymi agentami i informatorami. Jego szefowie po prostu nie chcieli, żeby przeniósł się do innego wydziału. Dellrayowi biuro zawdzięczało swoje ostatnie największe sukcesy. Z wielkim żalem jego prośby były odrzucane.

Asystent szefa wydziału specjalnego doskonale o tym wiedział.

– Chciałbym ci pomóc, ale nie mogę. Przepraszam – dodał szczerym głosem.

Dellray usłyszał jednak wahanie w jego głosie. Spojrzał na niego z góry. Miał nadzieję, że to spojrzenie wpłynie na decyzję szefa. Jego wzrok przekazywał informację, którą każdy mógł bez trudu odczytać: zrób to dla mnie, nie będziesz żałował.

W końcu przymilny asystent z wahaniem rzekł:

– Musimy coś mieć.

– Coś?

– Haka – wyjaśnił asystent. – Nie mamy haka.

Miał na myśli powód, dla którego można by zabrać sprawę policji.

Polityka. Pieprzone politykierstwo.

Dellray schylił głowę, ale jego brązowe oczy nie przestały wpatrywać się w asystenta.

– Ściągnął skórę z palca ofiary, Billy. Oczyścił go z mięśni. Potem żywcem pochował mężczyznę.

Agent specjalny podparł brodę na dłoni.

– Mam pomysł – rzekł. – W nowojorskiej policji jest komisarz Eckert. Znasz go? Jest moim przyjacielem.


Dziewczyna leżała na noszach. Oczy miała zamknięte. Była przytomna, ale oszołomiona. Wciąż była blada. Lekarz zrobił jej w ramię zastrzyk glukozy. Jej organizm uległ odwodnieniu. Nie straciła jednak świadomości i była wyjątkowo spokojna.

Sachs podeszła do wrót piekieł. Zaczęła patrzeć w dół. Włączyła radio i wezwała Rhyme’a. Tym razem odpowiedział.

– Jak wygląda miejsce przestępstwa? – zapytał niepewnie.

– Uratowaliśmy ją – odpowiedziała krótko. – Jeżeli to cię interesuje.

– To dobrze. W jakim jest stanie?

– W nie najlepszym.

– Ale żyje.

– Jest poraniona.

– Zdenerwowały cię szczury, prawda, Amelio?

Nie odpowiedziała.

– Ponieważ nie pozwoliłem ludziom Bo wejść do środka. Jesteś tam, Amelio?

– Tak.

– Istnieje pięć źródeł zanieczyszczenia miejsca przestępstwa – wyjaśnił Rhyme. Sachs zauważyła, że w jego głosie znów pojawił się niski, nęcący ton. – Pogoda. Rodzina ofiary. Podejrzany. Zbieracze pamiątek. Ostatnie jest najgorsze. Domyślasz się, co to jest?

– Powiedz.

– Inni policjanci. Gdybym pozwolił na wejście policjantów z oddziału specjalnego, zniszczyliby wszystkie ślady. Ty wiesz, jak zachować się na miejscu przestępstwa. Jestem pewny, że wszystko odpowiednio zabezpieczysz.

– Nie sądzę, żeby kiedykolwiek o tym zapomniała. Szczury były wszędzie. Biegały po niej.

– Tak, wyobrażam sobie. Taka jest ich natura.

Ich natura…

– Ale pięć czy dziesięć minut nie sprawiło żadnej różnicy. Ona…

Klik.

Wyłączyła radio i podeszła do Walsha.

– Chciałam z nią porozmawiać. Nie jest zbyt oszołomiona?

– Nie. Znieczuliłem ją miejscowo, by zszyć rany. Za pół godziny musi dostać Demerol.

Sachs uśmiechnęła się i pochyliła nad nią.

– Lepiej już się czujesz?

Dziewczyna, pulchna, ale bardzo ładna, skinęła głową.

– Czy mogę zadać kilka pytań?

– Tak, proszę. Chcę, żebyście go złapali.

Przybył Sellitto i podbiegł do nich. Uśmiechnął się do dziewczyny, która spojrzała na niego obojętnie. Pokazał odznakę, czym nie była zainteresowana, i przedstawił się.

– Wszystko w porządku?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

Było parno i Sellitto aż ociekał potem.

Odciągnął Sachs na bok.

– Polling był tutaj?

– Nie widziałam go. Może jest u Lincolna.

– Nie, właśnie tam dzwoniłem. Ma natychmiast udać się do ratusza.

– Co się stało?

Sellitto zniżył głos.

– Rozmowy miały być zabezpieczone. Ale ci pieprzeni reporterzy dostali w swoje łapy dekoder czy coś takiego. Słyszeli, że nie weszliśmy od razu, by ją ratować. – Wskazał głową na dziewczynę.

– Cóż, nie weszliśmy – powiedziała Sachs cierpko. – Rhyme kazał czekać policjantom z oddziału specjalnego, aż przyjadę.

Detektyw się skrzywił.

– Mam nadzieję, że nie nagrali tego. Potrzebujemy Pollinga do przeprowadzenia kontroli. – Zerknął na dziewczynę. – Już ją przesłuchałaś?

– Nie, właśnie zaczęłam.

Z przykrością włączyła radio. Usłyszała natarczywy głos Rhyme’a.

– …es tam? To cholerne urządzenie nie…

– Jestem – powiedziała oschle.

– Co się stało?

– Myślę, że zakłócenia. Jestem z ofiarą.

Dziewczyna zamrugała, słysząc głos. Sachs uśmiechnęła się do niej.

– Nie mówię do siebie. – Pokazała na mikrofon. – To centrala. Jak się nazywasz?

– Monelle. Monelle Gerger.

Sachs spojrzała na ramię dziewczyny, odsłoniła bandaż i przyjrzała się ranie.

– Przesłuchaj ją szybko – poinstruował Rhyme. – Potem zbadaj miejsce przestępstwa.

Zakryła ręką mikrofon.

– Ten człowiek jest jak wrzód na dupie. Ciężko się z nim współpracuje… – Wyszeptała wściekła do Sellitta:

– Ustępuj mu…

– Amelio! – warknął Rhyme. – Odpowiedz mi!

– Rozmawiamy z nią – burknęła.

– Czy możemy się dowiedzieć, co się wydarzyło? – spytał Sellitto.

Monelle zaczęła nieskładnie mówić, że była w pralni w piwnicy w East Village. On się ukrył, czekał na nią.

– Gdzie ta piwnica? – zapytał Sellitto.

– To jest Niemiecki Dom. Tam mieszkają głównie emigranci i studenci z Niemiec.

– Co się zdarzyło potem? – pytał dalej Sellitto.

Sachs zauważyła, że chociaż ten potężnie zbudowany detektyw był bardziej gburowaty niż Rhyme, to jednak więcej w nim było współczucia.

– Wrzucił mnie do bagażnika i przywiózł tutaj.

– Czy widziałaś jego twarz?

Dziewczyna zamknęła oczy. Sachs powtórzyła pytanie i Monelle odpowiedziała, że nie. Miał na twarzy – tak jak przypuszczał Rhyme – granatową maskę.

Und rękawiczki.

– Opisz je.

Ciemne. Nie mogła sobie przypomnieć, jakiego koloru.

– Jakieś znaki szczególne?

– Nie. Biały – tyle mogę powiedzieć.

– Widziałaś numer taksówki? – spytał Sellitto.

Was? – zapytała dziewczyna.

– Czy widziałaś…

Sachs aż podskoczyła, gdy usłyszała głos Rhyme’a:

Das Nummernschild.

Skąd on to wiedział, zdziwiła się. Powtórzyła słowo, ale dziewczyna pokręciła głową i zmarszczyła brwi.

– O jaką taksówkę wam chodzi?

– Nie jechał żółtą taksówką?

– Taksówką? Nein. Nie. To był zwykły samochód.

– Słyszysz, Lincoln?

– Tak. Nasz chłopiec ma inny samochód. I ponieważ wsadził ją do bagażnika, nie jest to furgonetka czy hatchback.

Sachs powtórzyła. Dziewczyna skinęła głową.

– Raczej sedan.

– Jakieś szczegóły, kolor pojazdu? – kontynuował Sellitto.

– Myślę, że jasny. Może srebrny. Albo… jak się mówi na jasno-brązowy?

– Beżowy?

Skinęła głową.

– Być może beżowy – Sachs dodała do charakterystyki.

– Czy było coś w bagażniku? Obojętnie co. Narzędzia, ubrania, walizki? – zapytał Sellitto.

Monelle odpowiedziała, że nie. Był pusty.

Teraz Rhyme zadał pytanie:

– Jaki był zapach w bagażniku?

Sachs przekazała pytanie.

– Nie wiem.

– Oleju i smaru?

– Nie. Pachniało… czystością.

– Może to był nowy samochód – zauważył Rhyme.

Monelle się rozpłakała. Następnie pokręciła głową. Sachs chwyciła ją za rękę i dziewczyna w końcu zaczęła mówić:

– Jechaliśmy bardzo długo. Wydawało mi się, że jechaliśmy bardzo długo.

– Nic ci nie będzie, kochanie – powiedziała Sachs. – Powiedz jej, żeby się rozebrała – przerwał Rhyme.

– Co?

– Zdejmij jej ubrania.

– Nie zrobię tego.

– Niech lekarz da jej fartuch. Potrzebujemy jej ubrań, Amelio.

– Ale ona płacze – szepnęła Sachs.

– Proszę – rzekł Rhyme natarczywym głosem. – To ważne.

Sellitto skinął głową i Sachs wyjaśniła dziewczynie, o co chodzi. Była zdziwiona, że Monelle zgodziła się bez ociągania. Ochoczo zdjęła zakrwawioną odzież. Aby jej nie krępować, Sellitto odszedł na bok. Naradzał się z Bo Haumannem. Monelle włożyła fartuch, który dał jej lekarz, i sportowy płaszcz policjanta. Sachs zapakowała dżinsy i koszulki do torby.

– Mam je – rzuciła do mikrofonu.

– Niech teraz razem z tobą obejdzie miejsce przestępstwa – powiedział Rhyme.

– Co?!

– Powinna iść za tobą. Nie może zanieczyścić śladów.

Sachs spojrzała na młodą kobietę leżącą na wózku stojącym obok samochodów.

– Ona nie jest w stanie tego zrobić. Rozciął jej ramię i nogę do kości. Straciła dużo krwi, poza tym pogryzły ją szczury.

– Czy może chodzić?

– Chyba tak. Ale wiesz przecież, co przeżyła.

– Ona powinna pokazać drogę, którą szli. Powinna powiedzieć, gdzie on stał.

– Jedzie do szpitala. Straciła dużo krwi.

Chwila wahania.

– Poproś ją – powiedział miłym głosem.

Ale jego uprzejmość była udawana. Sachs słyszała zniecierpliwienie w głosie. Mogła zaryzykować twierdzenie, że Rhyme nie był człowiekiem, który by rozpieszczał ludzi mu się sprzeciwiających. Lubił, gdy wszystko szło po jego myśli.

– Tylko raz po miejscu przestępstwa – naciskał.

Do cholery, sam się przejdź, Lincolnie Rhymie.

– To jest…

– Ważne. Wiem.

Cisza po drugiej stronie telefonu.

Patrzyła na Monelle. Po chwili usłyszała swój głos:

– Wchodzę do środka, by poszukać śladów. Pójdziesz ze mną?

Dziewczyna przeszyła wzrokiem Sachs. Wybuchnęła płaczem.

– Nie, nie, nie. Nie zrobię tego. Bitte nicht, oh, bitte nicht…

Sachs kiwnęła głową, uścisnęła ramię kobiety. Zaczęła mówić do mikrofonu, spodziewając się reprymendy.

– Dobrze, Amelio – zaskoczył ją Rhyme. – Nie zmuszaj jej. Zapytaj tylko, co się wydarzyło, gdy dotarli na miejsce.

Dziewczyna powiedziała, że go kopnęła i uciekła do sąsiedniego tunelu.

– Tam znowu go kopnęłam – oznajmiła z satysfakcją w głosie. – Ściągnęłam mu rękawiczkę. Potem zaczął mnie dusić. On…

– Nie miał rękawiczki? – przerwał Rhyme.

Sachs powtórzyła pytanie.

– Zgadza się – odparła Monelle.

– Doskonale, odciski! – krzyknął Rhyme tak głośno, że mikrofon zniekształcił jego głos. – Kiedy to się wydarzyło? Przed iloma minutami?

Monelle sądziła, że było to około półtorej godziny temu.

– Cholera – mruknął Rhyme. – Odciski na skórze utrzymują się godzinę, najwyżej półtorej. Czy potrafisz zbierać odciski palców ze skóry, Amelio?

– Nigdy tego nie robiłam.

– No to teraz to zrobisz. Tylko szybko. W walizce znajduje się paczka z napisem „Kromekote”. Wyjmij jedną kartkę.

Znalazła paczkę z kartkami przypominającymi papier fotograficzny.

– Mam. Czy posypać jej szyję jakimś proszkiem?

– Nie. Przyłóż papier gładką stroną do miejsca, gdzie, jak przypuszcza, jej dotykał. Przyciskaj trzy sekundy.

Sachs zrobiła to, podczas gdy Monelle ze stoickim spokojem patrzyła w niebo. Następnie Rhyme poinstruował ją, żeby posypała kartkę metalicznym proszkiem.

– I co? – skwapliwie zapytał Rhyme.

– Niedobrze. Jest ślad palca, ale nie widać linii papilarnych. Wyrzucić kartkę?

– Nigdy nie wyrzucaj niczego, co pochodzi z miejsca przestępstwa, Sachs – pouczył ją surowo. – Zachowaj tę kartkę. Mimo wszystko chcę ją zobaczyć.

– Jeszcze jedno. Chciałam o tym zapomnieć – odezwała się znowu Monelle. – Dotykał mnie.

– Co masz na myśli? Napastował cię? – spytała Sachs delikatnie. – Zgwałcił?

– Nie, nie. Nie molestował mnie seksualnie. Dotykał moich ramion, twarzy, za uchem. Łokcia. Szczypał mnie. Nie wiem dlaczego…

– Słyszałeś, Lincoln? Dotykał jej. Ale na tym poprzestał.

– Tak.

Und… Jeszcze coś mi się przypomniało – powiedziała Monelle. – Mówił po niemiecku. Niezbyt dobrze: jak ktoś, kto uczył się języka tylko w szkole. I mówił do mnie Hanna.

– Jak?

– Hanna – Sachs powtórzyła do mikrofonu.

– Czy wiesz dlaczego? – zapytała dziewczynę.

– Nie, ale tak do mnie mówił. Wydawało się, że lubi wymawiać to imię.

– Słyszałeś, Lincoln?

– Tak. A teraz miejsce przestępstwa. Czas ucieka.

Gdy Sachs wstała, Monelle chwyciła ją za przegub.

– Pani… Sachs. Jest pani Niemką?

Sachs uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Moi przodkowie byli Niemcami.

Monelle skinęła. Dotknęła policzka dłonią Sachs.

Vielen Dank. Dziękuję pani. Danke schon.

Rozdział piętnasty

Trzy halogeny oświetliły jasnym światłem ponury tunel. Sachs była teraz sama na miejscu przestępstwa. Patrzyła chwilę na podłogę. Coś tu się zmieniło. Co? Wyciągnęła pistolet i przykucnęła.

– On jest tutaj – wyszeptała, kryjąc się za jednym z filarów.

– Co? – zaniepokoił się Rhyme.

– On wrócił. Na podłodze były zabite szczury, a teraz ich nie ma.

Usłyszała śmiech Rhyme’a.

– Co w tym zabawnego?

– Nie, Amelio. Ich przyjaciele zabrali ciała.

– Ich przyjaciele?

– Badałem kiedyś sprawę w Harlemie. Znaleziono rozłożone zwłoki, pozbawione kończyn, głowy. Wiele kości było ukrytych w pobliżu. Czaszka znajdowała się w beczce po paliwie, palce stóp pod stertą liści… W dzielnicy się zakotłowało. Prasa pisała o satanistach, seryjnych mordercach. Zgadnij, kim był przestępca?

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała chłodno.

– To było samobójstwo. Szopy, szczury i wiewiórki gromadzą resztki zwłok jak trofea. Nikt nie wie dlaczego, ale te zwierzęta lubią swoje pamiątki. Dobrze, gdzie jesteś?

– Na dole rampy.

– Co widzisz?

– Szeroki tunel, od którego odchodzą dwa węższe. Płaski strop podparty drewnianymi filarami. Pokruszony beton na podłodze, pokryty brudem.

– I odchodami?

– Chyba tak. Na środku przede mną znajduje się słup, do którego była przywiązana.

– Okna?

– Nie ma. Nie ma też drzwi. – Przyjrzała się szerokiemu tunelowi, podłodze znikającej w ciemnościach. Była zniechęcona. – Ale to duże. Zbyt wielka powierzchnia do przeszukania.

– Odpręż się, Amelio.

– Ja nigdy nic tu nie znajdę.

– Wiem, że jest to przygnębiające. Ale zapamiętaj, że są tylko trzy rodzaje śladów: przedmioty, ślady zostawione przez ciało i wrażenia. To wszystko. Gdy tak pomyślisz, odzyskasz optymizm.

Łatwo mu mówić.

– Miejsce przestępstwa nie jest tak duże, jak to się wydaje na początku. Skoncentruj się na fragmentach, po których się poruszał. Podejdź do słupa.

Sachs podeszła, patrząc w dół.

Tunel oświetlono jaskrawym światłem, ale jednocześnie było wiele cieni, w których mógł ukryć się przestępca. Dreszcze przeszły po jej plecach. Bądź blisko mnie, Lincoln, pomyślała niechętnie. Irytujesz mnie, ale chcę słyszeć twój głos. Szepnij coś.

Zatrzymała się.

Oświetliła podłogę promieniami z PoliLight.

– Została zamieciona?

– Tak. Jak poprzednio.

Kamizelka ocierała jej piersi, mimo że włożyła sztywny biustonosz i podkoszulek. W tunelu było równie gorąco jak na zewnątrz. Swędziała ją skóra i miała nieodpartą chęć podrapać się pod kamizelką.

– Jestem przy filarze.

– Zbierz kurz z podłogi.

Włączyła odkurzacz. Denerwował ją ten hałas – mógł zagłuszyć odgłos kroków, szczęk broni, odgłos wydawany przez wyciągany z kieszeni nóż. Odruchowo obejrzała się za siebie. Raz, dwa razy. Omal nie wypuściła z rąk odkurzacza, gdy sięgnęła po broń.

Zastanawiała się, jakie wrażenie wywiera na niej kurz leżący przy słupie. Jestem przestępcą. Przyciągnąłem ją tutaj. Kopie mnie. Zachwiałem się…

Monelle mogła kopnąć tylko w jednym kierunku. Przestępca nie upadł, powiedziała dziewczyna. Oznaczało to, że odskoczył.

Odeszła metr lub dwa od słupa.

– Bingo! – krzyknęła.

– Co się stało? Powiesz mi?

– Odciski butów. Zapomniał zamieść.

– Może ona je zostawiła?

– Nie. Miała na nogach buty sportowe. A te tutaj miały gładkie podeszwy. Dwa dobrze widoczne odciski. Będziemy wiedzieć, jaki rozmiar butów nosi.

– Nie. Odciski nam tego nie powiedzą. Podeszwy mogą być mniejsze lub większe od przyszew. Ale możemy na ich podstawie wyciągnąć pewne wnioski. W walizce znajduje się detektor elektrostatyczny – takie małe pudełko z antenką. Obok znajdziesz kartki z acetylocelulozy. Połóż kartki na śladach i omieć je antenką.

Wyjęła urządzenie i wykonała dwa obrazy odcisków. Ostrożnie wsunęła je do papierowej koperty.

Potem wróciła do filaru.

– Znalazłam włosie ze szczotki.

– Z czego…?

– Przepraszam – powiedziała szybko. – Nie wiemy, z czego pochodzą te włosy. Zbiorę je i włożę do koperty.

Użyła do tego celu ołówków. Lincoln, ty sukinsynu, wiesz, co zrobię, gdy na zawsze zakończę badanie miejsc przestępstw? Pójdę do chińskiej restauracji!

Światła halogenów nie sięgały do bocznego tunelu, do którego uciekła Monelle. Sachs zatrzymała się przed linią oddzielającą dzień od nocy. Weszła w cień. Oświetliła latarką podłogę.

– Mów, Amelio.

– Nic nie ma. Wszędzie zamiótł. Jezu, pomyślał o wszystkim.

– Co widzisz?

– Ślady zamiatania na podłodze.

Dorwałem ją, powaliłem. Jestem zły. Wściekły. Będę ją dusił. Sachs spojrzała na podłogę.

– Znalazłam coś. Ślady kolan! Gdy ją dusił, musiał jej usiąść na brzuchu. Zostawił odciski kolan i zapomniał je zatrzeć.

– Użyj tego urządzenia co poprzednio.

Tym razem operacja zajęła znacznie mniej czasu. Włożyła odbitkę do koperty. Kolejny znak na kurzu.

Co to jest?

– Lincoln… Patrzę na miejsce, gdzie… Chyba tutaj upadła rękawiczka w czasie szamotaniny.

Włączyła PoliLight. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła.

– Odcisk. Znalazłam odcisk palca!

– Co? – Rhyme nie dowierzał. – Może to jest jej odcisk?

– Raczej nie. Widziałam ślady na kurzu przy słupie. Ręce miała cały czas skute kajdankami. Tutaj podnosił rękawiczkę. Zapewne zapomniał zamieść. Jest duży, piękny.

– Zabarw go, oświetl i zrób zdjęcie w skali jeden do jednego.

Już za drugim razem udało jej się zrobić wyraźne zdjęcie polaroidem. Czuła się tak, jakby znalazła studolarowy banknot na ulicy.

– Zbierz kurz w tym miejscu. Potem obejdź całe miejsce przestępstwa.

Powoli zaczęła chodzić po tunelu do tyłu i przodu. Małe kroki – trzydzieści centymetrów!

– Nie zapomnij spojrzeć w górę – przypomniał jej. – Kiedyś namierzyłem przestępcę na podstawie jednego włosa znalezionego na suficie. Do trzydziestkiósemki załadował nabój kalibru.357. Podmuch powietrza wyrwał włos z jego ręki. Upadł na gzyms.

– Patrzę. Sufit jest z betonu. Brud. Brak wnęk, występów, drzwiczek.

– Gdzie podrzucił wskazówki? – zapytał.

– Nie ma. Nie widzę.

Do przodu i do tyłu. Upłynęło pięć minut. Sześć, siedem.

– Może tym razem nie podrzucił śladów – zasugerowała Sachs. – Może Monelle była jego ostatnią ofiarą.

– Nie – z przekonaniem powiedział Rhyme.

Nagle odbłysk za filarami przyciągnął jej uwagę.

– Coś jest w rogu… tak. Tutaj.

– Sfotografuj to, zanim dotkniesz.

Zrobiła zdjęcie i ołówkami podniosła biały materiał.

– Damska bielizna. Wilgotna.

– Sperma?

– Nie wiem – odparła. Zastanawiała się, czy każe jej powąchać.

– Zastosuj PoliLight. Białko powinno wykazywać fluorescencję – zarządził Rhyme.

Włączyła lampę. Oświetliła bieliznę, ale nie zaobserwowała świecenia.

– Nie.

– Włóż ją do plastikowej torby. Co jeszcze? – pytał skwapliwie.

– Liść. Długi, cienki, zwężający się z jednej strony.

Zerwano go dość dawno, ponieważ był suchy i brązowy.

Usłyszała, że Rhyme jęknął z zawodu.

– Na Manhattanie można znaleźć około ośmiu tysięcy rodzajów liści – wyjaśnił. – Ta wskazówka niewiele nam powie. Co jest pod liściem?

Dlaczego nie pomyślał, że nic tam nie ma?

Ale było: kawałek papieru gazetowego. Po jednej stronie był czysty, natomiast po drugiej narysowano fazy księżyca.

– Księżyc? – Rhyme zamyślił się. – Jakieś odciski? Spryskaj kartkę ninhydryną i naświetl.

Promienie z PoliLight nie ujawniły odcisków palców.

– To wszystko.

Zapadła na chwilę cisza.

– Na czym leżały wskazówki? – spytał po chwili.

– Och, nie wiem.

– Powinnaś wiedzieć.

– No, na podłodze – odrzekła rozdrażniona. – Na brudzie.

Na czym innym mogłyby leżeć?

– Czy kurz, na którym leżały wskazówki, jest taki sam jak obok?

– Tak. – Przyjrzała się bliżej. Cholera, różnił się. – No, niezupełnie. Ma inny kolor.

Czy zawsze musi mieć rację?

– Zbierz go do papierowego worka – poinstruował Rhyme.

Gdy skończyła, Rhyme odezwał się:

– Amelio?

– Tak?

– Nie ma go tam? – upewnił się.

– Mam nadzieję.

– Usłyszałem coś w twoim głosie.

– Wszystko w porządku – rzekła krótko. – Obwąchuję miejsce przestępstwa. Czuję zapach krwi, pleśni i błota. A także płynu po goleniu.

– Ten sam co przedtem?

– Tak.

– Skąd dochodzi?

Węsząc, Sachs poruszała się po spirali, aż doszła do innego drewnianego filaru.

– Stąd. Tu jest najsilniejszy.

– Co znaczy „stąd”, Amelio? Pamiętaj, że jesteś moimi nogami i oczami.

– Jestem przy jednej z drewnianych kolumn. Takiej samej jak ta, do której przywiązał dziewczynę. Znajduje się około pięciu metrów od niej.

– Zatem mógł się zatrzymać przy tym filarze. Są na nim jakieś odciski?

Spryskała filar ninhydryną i skierowała na niego wiązkę promieni z PoliLight.

– Nie, ale zapach jest bardzo intensywny.

– Pobierz próbkę z filaru, tam gdzie zapach jest najintensywniejszy. W walizce znajduje się wiertarka. Czarna. Weź specjalne wiertło – do pobierania próbek. Zainstaluj je. W wiertarce jest uchwyt…

– Mam w domu wiertarkę – rzuciła zwięźle.

– Aha.

Pobrała próbkę, wytarła pot z czoła.

– Włożyć do plastikowej torby? – zapytała.

Odpowiedział, że tak. Poczuła się słabo, pochyliła głowę i głęboko wciągnęła powietrze. Zabrakło jej tchu.

– Czy coś jeszcze? – spytał Rhyme.

– Nic już nie widzę.

– Jestem dumny z ciebie, Amelio. Przyjedź do mnie i przywieź skarby, które znalazłaś.

Rozdział szesnasty

Ostrożnie – warknął Rhyme.

– Jestem ekspertem.

– Stary czy nowy?

– Sza – rzekł Thom.

– Na miłość boską. Nożyk jest stary czy nowy?

– Nie oddychaj… Już. Znowu jest gładka jak pupa niemowlęcia.

Nie była to operacja związana z badaniem śladów, ale kosmetyczna.

Thom ogolił Rhyme’a po raz pierwszy od tygodnia. Umył mu też włosy i zaczesał do tyłu.

Przed półgodziną, czekając na Sachs i zebrane ślady, Rhyme poprosił Coopera, żeby wyszedł z pokoju, i wtedy Thom zajął się cewnikiem.

Po skończonej operacji spojrzał na Rhyme’a i powiedział:

– Wyglądasz okropnie. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

– Nie zwracani na to uwagi. Jest mi obojętne.

Nagle uświadomił sobie, że nie mówi prawdy.

– Ogolę cię – zaproponował Thom.

– Nie mamy na to czasu.

W rzeczywistości Rhyme obawiał się, że gdy Berger zobaczy, iż doprowadził się do porządku, będzie mniej skłonny, by pomóc mu w popełnieniu samobójstwa. Zaniedbany pacjent jest pacjentem przygnębionym.

– I kąpiel.

– Nie.

– Mamy gości, Rhyme.

– Dobrze – mruknął Rhyme.

– Powinieneś też się przebrać. Ta piżama…

– Taka zła chyba nie jest… – To oznaczało zgodę.

Teraz Rhyme, wyszorowany i ogolony, został ubrany w dżinsy i białą koszulę. Nie chciał spojrzeć w lustro, które podsuwał Thom.

– Zabierz je.

– Zdecydowana poprawa.

Lincoln prychnął drwiąco.

– Idę na spacer przed ich powrotem – oznajmił i położył głowę na poduszkę.

Cooper spojrzał na niego zdumiony.

– W swojej głowie – wyjaśnił Thom.

– W głowie?

– Wyobrażam sobie – dodał Rhyme.

– Nabierasz mnie – powiedział Cooper.

– Mogę spacerować po wszystkich dzielnicach i nigdy nie zostanę napadnięty. Mogę wędrować po górach i nie zmęczę się. Mogę też wspinać się na szczyty. Oglądać wystawy na Piątej Alei. Oczywiście miejsca, które odwiedzam, nie muszą być takie, jak sobie wyobrażam. Ale to bez znaczenia. Przecież tak samo jest z gwiazdami.

– Nie rozumiem – przyznał Cooper.

– Światło gwiazd, które dociera do Ziemi, zostało wyemitowane tysiące, miliony lat temu. W tym czasie gwiazdy i Ziemia zmieniły swoje położenie. Gwiazdy nie są tam, gdzie je widzimy. – Rhyme westchnął. Poczuł się zmęczony. – Niektóre z nich wypaliły się, znikły w czarnych dziurach…

Zamknął oczy.


– Utrudnia nam zadanie.

– Niekoniecznie – odpowiedział Rhyme Lonowi Sellitcie.

Sellitto, Banks i Sachs wrócili już z rzeźni.

– Bielizna, księżyc, liść – wyliczał rozbrajająco szczery Banks. – To chyba nie są żadne podchody…

– Jeszcze kurz – przypomniał Rhyme. Zawsze o tym pamiętał.

– Wiesz, co te wskazówki oznaczają? – spytał Sellitto.

– Jeszcze nie – odparł Rhyme.

– Gdzie jest Polling? – burknął Sellitto. – Wciąż nie odebrał informacji z pagera.

– Nie widziałem go – powiedział Rhyme.

Ktoś pojawił się w drzwiach.

– A więc jednak żyjesz! – zagrzmiał przybysz barytonem.

Rhyme spojrzał w stronę chudego mężczyzny. Był ponurakiem, ale teraz jego pociągłą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Terry Dobyns był ucieleśnieniem wyobrażenia o behawioryście pracującym w policji. Studiował w akademii FBI w Quantico. Miał stopnie naukowe z psychologii i kryminologii. Lubił operę, a nie cierpiał futbolu. Kiedy Lincoln Rhyme odzyskał w szpitalu przytomność po wypadku, Dobyns siedział przy nim i przez trzy godziny słuchał „Aidy” z walkmana. Potem następne trzy godziny rozmawiał z nim. Była to pierwsza z licznych sesji terapeutycznych.

– Czy mam przytoczyć, co mówią podręczniki o ludziach nieodbierających telefonów?

– Zostawmy to na później, Terry. Słyszałeś o tym przestępcy?

– Trochę – odpowiedział Dobyns, przypatrując się Rhyme’owi. Nie miał odpowiedniego wykształcenia, ale znał się na fizjologii. – Dobrze się czujesz? Źle wyglądasz.

– Trochę dzisiaj pracowałem – przyznał Rhyme. – Przed chwilą uciąłem sobie krótką drzemkę. Dobrze wiesz, jakim jestem leniwym sukinsynem.

– Tak, wiem. Dzwoniłeś do mnie o trzeciej nad ranem, by zadać mi kilka pytań dotyczących przestępcy, i nie mogłeś zrozumieć, że śpię. Czego potrzebujesz? Zbierasz informacje do portretu psychologicznego przestępcy?

– Cokolwiek powiesz, pomoże nam.

Sellitto krótko przedstawił sprawę Dobynsowi, który – jak przypominał sobie Rhyme z okresu ich współpracy – nie robił notatek, tylko wszystkie informacje gromadził w głowie, którą zdobiła ciemna czupryna.

Psycholog, słuchając detektywa, podszedł do charakterystyki znajdującej się na ścianie.

Uniósł palec, by przerwać Sellitcie.

– Ofiary, ofiary… I wszystkie zostały znalezione pod ziemią: jedna zakopana, druga w piwnicy, trzecia w tunelu.

– Właśnie – potwierdził Rhyme.

– Mów dalej.

Sellitto kontynuował. Opowiedział o uratowaniu Monelle Gerger.

– Dobrze – rzucił Dobyns. Przestał chodzić po pokoju i znów zatrzymał się przed charakterystyką. Stanął w rozkroku i wziął się pod boki. Zapoznał się ze skąpymi informacjami o przestępcy 823. – Lincoln, powiedz mi więcej o swoim wniosku: o tym, że nasz facet jest zafascynowany przeszłością.

– Nie potrafię tego wyjaśnić. Jak do tej pory wszystkie wskazówki są powiązane z historycznym Nowym Jorkiem. Materiały budowlane sprzed stu lat, rzeźnie, sieć tłocząca parę wodną.

Dobyns podszedł bliżej i postukał palcem w charakterystykę.

– A ta Hanna… Opowiedzcie mi o Hannie.

– Amelio? – odezwał się Rhyme.

Sachs powiedziała Dobynsowi, że przestępca z niezrozumiałych powodów zwracał się do Monelle Gerger: Hanna.

– Wydawało jej się też, że on lubi to imię. Poza tym zwracał się do niej po niemiecku.

– Bardzo ryzykował, porywając ją – zauważył Dobyns. – Taksówka na lotnisku to był dla niego bezpieczny sposób porwania. Ale ukrycie się w pralni… Musiał bardzo chcieć porwać Niemkę. – Zaczął skręcać swoje rude włosy w długich palcach. Usiadł w jednym ze skrzypiących rattanowych foteli i wyciągnął nogi. – Okay. Postaramy się coś powiedzieć o przestępcy. Podziemia… to jest klucz. On coś tłumi w sobie, ukrywa. Pomyślałem nawet o histerii.

– Nie postępuje jednak histerycznie – powiedział Sellitto. – Jest cholernie opanowany i działa z premedytacją.

– Myślę o histerii jako chorobie: nerwicy objawiającej się między innymi zaburzeniami świadomości. Może pojawić się w wyniku ciężkiego urazu psychicznego, gdy wspomnienie wydarzenia zostanie zepchnięte do podświadomości i przekształcone. W ten sposób zresztą leczy się z traumy. Zwykle histerii towarzyszy ból, nudności, zaburzenia ruchu. Jednak czasami trauma powoduje wyłącznie zaburzenia świadomości. Amnezja, rozszczepienie osobowości.

– Jekyll i Hyde? – Tym razem Cooper postanowił być bezpośredni, uprzedzając Banksa.

– Nie sądzę, aby cierpiał na rozdwojenie osobowości – kontynuował Dobyns. – Bardzo rzadko mamy do czynienia z takimi przypadkami i dotyczą one głównie ludzi młodych z niskim ilorazem inteligencji, niższym, niż ma wasz przestępca… – Wskazał na charakterystykę. – On jest sprytny i inteligentny. To wyrachowany przestępca.

Przez chwilę wyglądał przez okno.

– To jest interesujące – kontynuował. – Myślę, że przestępca wciela się w inną osobę, gdy chce zabijać. Ta uwaga jest bardzo ważna.

– Dlaczego?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, mówi nam o jego prawdziwej osobowości. On w pracy lub szkole uczył się pomagać ludziom, nie ich krzywdzić. Jak ksiądz, adwokat, polityk, pracownik socjalny. Po drugie, realizuje jakiś plan. Gdy odkryjecie plan, łatwiej będzie go schwytać.

– Jakiego rodzaju plan?

– Przypuszczalnie chciał zabijać od dłuższego czasu, ale nie robił tego, dopóki nie znalazł odpowiedniej osobowości. Być może postaci z książki, filmu lub kogoś znajomego. Jest to ktoś, z kim chciałby się identyfikować. Ktoś, kogo zbrodnie usprawiedliwiają go. Zaryzykowałbym twierdzenie…

– Mów – ponaglał go Rhyme.

– Jego opętanie historią wskazuje, że wciela się w postać z przeszłości.

– Rzeczywistą?

– Tego nie mogę twierdzić. Być może fikcyjną. Hanna, kimkolwiek jest, gdzieś została opisana. Niemka lub Amerykanka niemieckiego pochodzenia.

– Jakie są przyczyny jego postępowania?

– Freud powiedziałby, że kompleks Edypa. Obecnie uważa się, iż przyczyną rozwijającej się choroby jest uraz psychiczny. Nie był jednorazowy. Nie wykluczam, że niepowodzenia w życiu osobistym lub zawodowym. Trudno powiedzieć…

Jego oczy zapłonęły, gdy znów spojrzał na charakterystykę.

– Lincoln, mam nadzieję, że złapiecie go żywcem. Chciałbym mieć go na kanapie przez kilka godzin.

– Thom, zapisałeś to wszystko?

– Tak jest.

– Jeszcze jedno pytanie… – zaczął Rhyme.

Dobyns odwrócił się.

– Powiedziałbym raczej: Oto jest pytanie. Dlaczego zostawia wskazówki? Tak?

– Tak. Dlaczego wskazówki?

– Pomyśl o tym, co zrobił… Rozmawia z wami. Nie zabija przypadkowo. Nie jest schizofrenikiem. Komunikuje się z wami waszym językiem. Językiem kryminalistyków. Dlaczego? – Znów zaczął chodzić po pokoju, zerkając na charakterystykę. – Myślę, że on chce się dzielić winą. Zabijanie nie przychodzi mu łatwo. Szuka wspólników. Jeżeli nie ocalicie ofiary, częściowo jest to wasza wina.

– Korzystny dla nas wniosek, prawda? – zapytał Rhyme. – Oznacza to, że podrzuca ślady, które można zinterpretować. W innym przypadku nie pozbyłby się części winy.

– To prawda – przyznał Dobyns. Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Ale trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jeden element.

– Nasili aktywność – uzupełnił Sellitto.

– Właśnie – potwierdził Dobyns.

– Jak często może atakować? – mruknął Banks. – Co trzy godziny? Nie będzie to za często?

– On jest przygotowany – kontynuował psycholog. – Prawdopodobnie teraz porwie więcej osób. – Zmrużył oczy. – Mam rację, Lincoln?

Czoło Rhyme’a pokryły krople potu.

– Jestem po prostu zmęczony. Za dużo wrażeń jak dla starego paralityka.

– Ostatnia rzecz. Charakterystyka ofiar jest bardzo ważna w przypadku seryjnych przestępstw, ale tutaj mamy do czynienia z różnym wiekiem ofiar, różną płcią i pozycją społeczną. Sami biali, lecz przestępca działa na obszarze zamieszkanym głównie przez białych. Na podstawie dotychczasowych informacji nie możemy powiedzieć, dlaczego wybrał te, a nie inne ofiary. Gdybyśmy to wiedzieli, można by uprzedzić jego działania.

– Dziękuję, Terry – powiedział Rhyme. – Nie odchodź jeszcze.

– Dobrze, Lincoln. Jak sobie życzysz.

– Spójrz na wskazówki z ostatniego miejsca przestępstwa. Co my mamy? Bieliznę…

Mel Cooper zebrał torby, które przyniosła Sachs. Rhyme przyglądał się plastikowemu workowi z bielizną.

– Katrina Fashion’s D’Amore – oznajmił. – Czysta bawełna. Elastyczna gumka. Made in USA. Uszyto ją na Tajwanie.

– Możesz tyle powiedzieć, patrząc na bieliznę? – zapytała Sachs z niedowierzaniem.

– Nie. Przeczytałem. – Wskazał metkę.

– Och.

Policjanci wybuchnęli śmiechem.

– Czy on chce nam przekazać, że i tym razem porwie kobietę? – spytała Sachs.

– Prawdopodobnie – odparł Rhyme.

Cooper otworzył kolejny worek.

– Przeprowadzę analizę chromatograficzną tej cieczy.

Rhyme poprosił Thoma, żeby pokazał mu świstek z fazami księżyca. Przyjrzał się mu uważnie. Taki oddarty kawałek papieru jest wspaniałym dowodem. Jak odcisk palca. Bezbłędnie można określić, z której kartki pochodzi. Trzeba mieć oczywiście tę kartkę. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek ją znajdą. Przestępca mógł ją zniszczyć. Jednak Rhyme wolał myśleć, że tego nie zrobił. Wyobrażał sobie, że kartka gdzieś jest. Po prostu czeka, by ją znaleźć. W czasie swojej pracy zawsze myślał o źródłach pochodzenia śladów: o samochodzie, z którego odprysnął znaleziony kawałek farby; palcu, z którego pochodził paznokieć; pistolecie, z którego zastrzelono ofiarę. Te źródła – blisko związane z przestępcą – wywoływały odpowiednie skojarzenia u Rhyme’a. Mogły być okrutne lub tajemnicze.

Fazy księżyca.

Rhyme zapytał Dobynsa, czy przestępca mógł jakoś kierować się fazami księżyca.

– Nie. Dziś księżyc nie jest w pełni. Cztery dni temu był nów.

– Zatem narysowane księżyce oznaczają coś innego.

– Gdyby kierował się fazami księżyca, to ten rysunek powinien zostawić na miejscu pierwszego przestępstwa – wtrąciła nieśmiało Sachs.

– Dobra uwaga, Amelio. Być może mówi o kołach. O atramencie. O papierze. O geometrii. O planetarium…

Rhyme zauważył, że Sachs patrzy na niego. Może dopiero teraz dostrzegła, że jest ogolony, ma uczesane włosy i zmienione ubranie.

W jakim jest nastroju? – zastanowił się. Zła na niego czy myśli o zupełnie czymś innym? Nie wiedział. W tym momencie Amelia Sachs była tak tajemnicza jak przestępca 823.

Z korytarza dobiegło piszczenie faksu. Thom wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z dwiema kartkami papieru.

– Od Emmy Rollins – obwieścił. Pokazał kartki Rhyme’owi. – Spis sklepów spożywczych. Jedenaście sklepów na Manhattanie, w których w ciągu ostatnich dwóch dni sprzedano gicz cielęcą klientom kupującym mniej niż pięć artykułów spożywczych. – Zaczął przenosić listę na reprodukcję. Zerknął na Rhyme’a. – Nazwy sklepów też?

– Oczywiście. Będą potrzebne, gdy będziemy tworzyli odsyłacze.

Thom wpisał je do charakterystyki.

– To zawęża obszar poszukiwań do całego miasta – zauważyła Sachs.

– Cierpliwości – powiedział zdenerwowany Rhyme.

Tymczasem Mel Cooper zbadał włosie, które znalazła Sachs.

– Nie znalazłem nic specyficznego. – Odłożył je na bok.

– Jest nowe? – spytał Rhyme. Gdyby tak było, mogliby sprawdzić, w których sklepach sprzedawano tego dnia gicz cielęcą i szczotkę.

– Myślałem o tym. Ma sześć miesięcy albo więcej – odparł Cooper.

Zaczął strząsać na kartkę papieru zanieczyszczenia z ubrań dziewczyny.

– Kilka różnych substancji – rzekł, pochylając się nad kartką. – Brud.

– Wystarczy do pomiaru gęstości metodą gradientową?

– Nie. To tylko pył. Prawdopodobnie z miejsca przestępstwa.

Przyjrzał się uważnie zanieczyszczeniom zmiecionym z zakrwawionych ubrań dziewczyny.

– To pył ceglany. Dlaczego jest go tak dużo?

– Ze szczurów, które zastrzeliłam. Ściany w tunelu zbudowano z cegły.

– Strzelałaś do nich? Na miejscu przestępstwa? – Rhyme się skrzywił.

– No cóż, tak. Chodziły przecież po niej – dodała z naciskiem.

Był wściekły, ale nie okazał tego.

– Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie zanieczyszczenia powstałe na skutek strzelania: ołów, arsen, węgiel, srebro.

– O, inny kawałek czerwonej skóry z rękawiczki. I… Mamy włókno. Też inne.

Kryminalistycy kochają włókna. To było szare, Cooper z trudem je dostrzegł nieuzbrojonym okiem.

– Wspaniale – oznajmił Rhyme. – Co jeszcze?

– Jeszcze zdjęcie z miejsca przestępstwa. I odciski palców – powiedziała Sachs. – Jeden znaleziony na jej szyi, drugi – w miejscu, gdzie podnosił rękawiczkę. – Uniosła je.

– Świetnie – rzekł Rhyme, przyglądając się im uważnie.

Uśmiechnęła się niepewnie z wyrazem triumfu, wiedziała przecież, że nie jest specjalistką w tej dziedzinie.

Rhyme studiował zdjęcia polaroidowe odcisków, gdy usłyszał kroki na schodach.

Przybył Jim Polling. Wszedł do pokoju. Ze zdziwieniem spojrzał na eleganckiego Lincolna Rhyme’a i szybko podszedł do Sellitta.

– Właśnie byłem na miejscu przestępstwa – powiedział. – Ocaliliście porwaną. Dobra robota, chłopaki. – Skinął głową do Sachs, aby pokazać, że o niej też pomyślał. – Ale ten psychol porwał kolejną ofiarę?

– Albo ma taki zamiar – mruknął Rhyme, przypatrując się odciskom.

– Teraz pracujemy nad wskazówkami – poinformował Banks.

– Jim, usiłowałem cię znaleźć – powiedział Sellitto. – Dzwoniłem nawet do biura burmistrza.

– Rozmawiałem z szefem. Poprosił o posiłki. Dostał pięćdziesięciu ludzi zajmujących się ochroną ONZ.

– Kapitanie, musimy o czymś porozmawiać. Mamy problem. Coś się wydarzyło na miejscu ostatniego przestępstwa…

Nagle rozległ się głos, którego wcześniej nie słyszano w tym pokoju:

– Problem? Kto ma problem? Nie ma żadnych problemów. Żadnych!

Rhyme spojrzał na wysokiego, szczupłego mężczyznę w drzwiach. Był czarny jak smoła. Miał na sobie śmieszny zielony garnitur i buty, które świeciły jak brązowe lustra.

Serce Rhyme’a zamarło.

– Dellray.

– Lincoln Rhyme. Nowojorski Człowiek z Żelaza. Czołem, Lon. I Jim Polling. Nudzicie się, co?

Z Dellrayem przybyło kilkoro mężczyzn i kobiet. Rhyme wiedział, w jakim celu zjawili się tutaj agenci federalni.

Dellray przyjrzał się policjantom znajdującym się w pokoju. Na chwilę zatrzymał wzrok na Sachs.

– Czego chcesz? – spytał Polling.

– Nie domyślasz się? Wypadasz z interesu. Zamykamy twój kramik.

Rozdział siedemnasty

Jeden z nas.

To wyrażał wzrokiem Dellray, gdy obchodził łóżko Lincolna Rhyme’a. Ludzie sparaliżowani szybko męczą towarzystwo.

– Spójrzcie na to – rzekł Dellray, stukając w klinitron. – Coś ze „Star Treka”. Komandorze Riker, wsadź swoją dupę do statku i odlatuj.

– Dellray, wyjdź stąd – powiedział Polling. – To jest nasza sprawa.

– Naprawdę? A ja myślałem, że przyszliście odwiedzić chorego…

Kapitan ruszył do przodu. Wyglądał jak kogucik przy wysokim agencie FBI.

– Dellray, czy ty mnie słyszysz? Wyjdź stąd.

– Rhyme, chciałem zobaczyć, w co się bawisz. Poważnie, Lincoln, jak się czujesz? Nie widziałem cię od kilku lat.

– Czy pukali? – Rhyme zapytał Thoma.

– Nie, nie pukali.

– Nie pukaliście – powiedział Rhyme. – Może powinienem prosić, żebyście wyszli?

– Mam upoważnienie – sarknął Dellray, sięgając do kieszeni marynarki.

Amelia Sachs wbiła paznokieć palca wskazującego w kciuk. Omal go nie rozcięła.

Dellray rozejrzał się po pokoju. Zaskoczył go widok zaimprowizowanego laboratorium, ale nie okazał tego.

– Przejmujemy sprawę. Przepraszam.

W ciągu dwudziestu lat pracy w policji Rhyme nigdy nie zetknął się z takim sposobem przejęcia sprawy przez FBI.

– Odpieprz się, Dellray – zaczął Sellitto. – Wlazłeś w naszą sprawę.

– Wlazłem? Sam? I ty nie zwracałeś się do mnie?

– Nie.

– To kto?

– No… – Zdziwiony Sellitto spojrzał na Pollinga.

– Przekazałem ci tylko informację. Prosiłem o poradę. To wszystko – tłumaczył się Polling.

– Poradę? I może mieliśmy kontaktować się drogą pocztową? Powiedz mi, Jim, po co porady, gdy operacja w toku?

– My nie potrzebujemy pomocy.

– My? – zareagował Dellray, szybko jak chirurg wycinający mikroskopijnej wielkości tkankę nowotworową.

– Ja nie widzę potrzeby – warknął Polling. – Powiedziałem burmistrzowi, żeby utrzymywał tę sprawę jako lokalną. Wszystko jest pod kontrolą. A teraz wypieprzaj stąd, Dellray.

– Czy myślisz, że zdążycie przed wiadomościami o jedenastej?!

Rhyme przestraszył się, gdy usłyszał krzyk Pollinga:

– Co myślimy, to nie twój zasrany interes. Ta pieprzona sprawa jest nasza.

Rhyme wiedział o wybuchowym temperamencie kapitana, ale po raz pierwszy widział go w akcji.

– Teraz ta pieprzona sprawa jest nasza. – Dellray przeszedł wzdłuż stołu, na którym leżał sprzęt Coopera.

– Nie rób tego, Fred – powiedział Rhyme. – Już go częściowo rozpracowaliśmy. Współpracuj z nami, ale nie zabieraj sprawy. Ten przestępca jest inny niż ci, z którymi miałeś do czynienia.

Dellray się uśmiechnął.

– Chcecie wiedzieć, co słyszałem o tej pieprzonej sprawie? Że cywil zajmuje się śledztwem. – Spojrzał na łóżko. – Wysłaliście policjantkę z patrolu, by badała miejsce przestępstwa. A ludzi z oddziału specjalnego, by robili zakupy w sklepach.

– Wzorce do ewidencji, Fredericku – zaznaczył wyraźnie Rhyme. – Standardowa procedura.

Dellray patrzył niezadowolony.

– To nie jest ich robota. Na co innego idą pieniądze podatników. Odcięliście ręce ofierze…

Jak ta informacja wydostała się na zewnątrz? Wszyscy mieli trzymać język za zębami.

– A co z tym: słyszałem, że ludzie Haumanna znaleźli ofiarę, ale nie mogli wejść do środka, by ją ratować. Kanał Piąty podsłuchał rozmowy. Pięć minut słuchali jej krzyku, zanim kogoś przysłaliście. – Spojrzał na Sellitta skrzywiony. – Lon, czy to nie ten problem, o którym mówiłeś?

Tak daleko doszliśmy, pomyślał Rhyme. Czuli przestępcę, rozumieli język, którym do nich mówił. Już prawie go widzieli. Zorientował się, że znów robi to, co lubi. Po tylu latach. I teraz chcą mu to zabrać. Ogarnął go gniew.

– Zabierz sprawę, Fred – mruknął Rhyme. – Ale nie rezygnuj z nas. Nie rób tego.

– Straciliście dwie ofiary – przypomniał Dellray.

– Straciliśmy jedną – poprawił go Sellitto, patrząc niespokojnie na Pollinga, który wciąż trząsł się ze złości. – Nic nie mogliśmy zrobić w przypadku pierwszej ofiary. To była wizytówka mordercy.

Dobyns ze skrzyżowanymi na piersi ramionami obserwował kłótnię.

– Znamy jego sposób postępowania – nagle wtrącił się Banks. – Nie popełnimy już błędu.

– Popełnicie, jeżeli policjanci będą siedzieć bezczynnie i słuchać krzyków ofiary.

– To była moja… – odezwał się Sellitto.

– To była moja decyzja – wyrzucił z siebie Rhyme. – Moja.

– Ale ty jesteś cywilem, Lincoln. To nie mogła być twoja decyzja. Co najwyżej sugestia, propozycja. Ale nie mogłeś wydać rozkazu. – Znów uwagę Dellraya przyciągnęła Sachs. Patrząc na nią, mówił do Rhyme’a: – Nie chciałeś, żeby Peretti prowadził badania na miejscu przestępstwa. To ciekawe. Dlaczego, Lincoln?

– Jestem lepszy niż on – powiedział Rhyme.

– Peretti nie jest harcerzykiem. Nie, przyjacielu. Ja i on właśnie rozmawialiśmy z Eckertem…

Eckert? Jak on został w to wciągnięty?

Jedno spojrzenie na Sachs udzieliło mu odpowiedzi.

Rhyme przeszył ją wzrokiem. Odwróciła głowę.

– No dobrze – rzekł. – Peretti, mówisz? A czy to nie on otworzył ruch w miejscu, z którego przestępca obserwował pierwszą ofiarę? Czy to nie on opuścił miejsce przestępstwa, zanim dokładnie zostało zbadane i znaleziono wszystkie ślady? Miejsce, które dzięki przezorności mojej Sachs zostało zabezpieczone. Sachs miała rację, natomiast Peretti i inni popełnili błąd.

Spojrzała na swój kciuk. Ten widok był jej znajomy. Wyciągnęła z kieszeni bandaż i opatrzyła krwawiący palec.

– Powinniście wezwać nas na początku – podsumował Dellray.

– Wynoś się – warknął Polling. W jego oczach pojawił się błysk. – Wynoś się do wszystkich diabłów! – krzyknął.

Rhyme zrobił srogą minę. Jest szansa na udział w śledztwie, ale pod warunkiem że Polling nie będzie szalał.

– Jim…

Kapitan go zignorował.

– Spadaj! – wrzasnął. – Nie przejmiesz naszej sprawy!

Ruszył naprzód, chwycił agenta za klapy marynarki i pchnął na ścianę. Po chwili oszołomienia Dellray po prostu odepchnął kapitana i wyjął telefon komórkowy. Podał go Pollingowi.

– Zadzwoń do burmistrza albo szefa policji.

Polling instynktownie się cofnął. Na ogół tak niscy ludzie reagują przy spotkaniach ze znacznie wyższymi od siebie.

– Chcesz dostać sprawę, masz ją.

Kapitan wybiegł na schody. Po chwili rozległo się trzaśniecie drzwiami.

– Jezu, Fred – powiedział Sellitto. – Współpracuj z nami. Razem możemy złapać tego psychola.

– Trzeba zaangażować oddział antyterrorystyczny FBI – odparł Dellray, jakby się usprawiedliwiał. – Nie rozpatrywaliście sprawy pod kątem zamachu terrorystycznego.

– Pod kątem zamachu terrorystycznego?

– W Nowym Jorku odbywa się konferencja pokojowa. Mój kapuś powiedział, że coś wydarzy się na lotnisku. Na tym, na którym porwano ofiary.

– Nie określiłbym przestępcy jako terrorysty – powiedział Dobyns. – Przyczyny postępowania tkwią w jego psychice, nie ideologii.

– My i specjaliści z Quantico inaczej to oceniamy. Zdaję sobie sprawę, że jesteście innego zdania, ale my będziemy traktować go jako terrorystę.

Rhyme zrezygnował. Czuł się wyczerpany. Chciał, żeby Sellitto i jego pomocnik z blizną na twarzy nie zjawili się dziś rano. Żałował, że spotkał Amelię Sachs. Żałował, że włożył śmieszną białą koszulę, która uciskała mu szyję. Czuł, że na niej kończy się jego ciało.

Nagle zorientował się, że Dellray mówi do niego.

– Słucham? – Rhyme uniósł gęste brwi.

– I polityka też nie jest motywem jego działania? – spytał Dellray.

– Motywy mnie nie interesują – odparł Rhyme. – Interesują mnie dowody.

Dellray znów spojrzał na stół Coopera.

– Zatem przejmujemy sprawę. Zgadzamy się co do tego?

– Jaki mamy wybór?

– Możecie nam przekazać swoich śledczych albo nie. Zabieramy teraz dowody, jeżeli nie macie nic przeciwko temu.

Banks zawahał się.

– Wydaj je – rozkazał Sellitto.

Młody policjant zapakował do dużego plastikowego worka ślady z ostatniego miejsca przestępstwa. Dellray wyciągnął ręce. Banks popatrzył na szczupłe palce i rzucił worek na stół. Wrócił do „policyjnej” części pokoju. Łóżko Rhyme’a stało w strefie zdemilitaryzowanej – oddzielało policjantów od agentów.

Amelia Sachs wbiła wzrok w łóżko.

– Funkcjonariuszko Sachs? – Dellray zwrócił się do niej.

Przez chwilę nie odzywała się, wzrok skierowała na Rhyme’a.

– Tak?

– Komisarz Eckert chce, żeby pani poszła z nami. Ma pani opowiedzieć, co widziała na miejscach przestępstw. Mówił też coś o pani nowym przydziale – od poniedziałku.

Skinęła głową.

– Nie martw się, Lincoln. Złapiemy go – Dellray zwrócił się do Rhyme’a. – Następnie usłyszysz, że wbiliśmy jego głowę na pal u bram miasta.

Skinął na swoich agentów, którzy zapakowali dowody i skierowali się do wyjścia. Z korytarza Dellray krzyknął do Sachs:

– Idzie pani?

Stała, ściskając ręce jak uczennica, która przyszła na przyjęcie i teraz tego żałuje.

– Za minutę.

Dellray zniknął na schodach.

– To gnojki – mruknął Banks, rzucając notatnik na stół. – Czy możecie w to uwierzyć?

Sachs przestępowała z nogi na nogę.

– Idź już, Amelio – powiedział Rhyme. – Samochód czeka.

– Lincoln. – Podeszła do łóżka.

– Wszystko w porządku – rzekł. – Zrobiłaś to, co musiałaś.

– Przeprowadzanie badania na miejscu przestępstwa to nie moja sprawa – wyrzuciła z siebie. – Nigdy nie chciałam tego robić.

– I więcej tego nie będziesz robiła. Koniec problemów.

Podeszła do drzwi, ale zatrzymała się i odwróciła.

– O niczym innym nie myślisz, tylko o dowodach, śladach! – wybuchła.

Sellitto i Banks obruszyli się, ale nie zwróciła na nich uwagi.

– Thom, czy mógłbyś pokazać Amelii drogę do wyjścia?

Sachs jednak nie przerwała:

– Dla ciebie jest to tylko gra, prawda? A Monelle…

– Kto?

Jej oczy rozbłysły.

– No tak! Nawet nie pamiętasz, jak się nazywała. Monelle Gerger. Dziewczyna w tunelu… ona jest dla ciebie tylko elementem układanki. Szczury biegały po niej, a ty powiedziałeś: „Taka jest ich natura”. Nigdy już nie będzie taka jak przed porwaniem, lecz ciebie interesują jedynie cenne dowody.

– Dla człowieka każde ugryzienie przez gryzonia jest niebezpieczne – odparł monotonnym głosem. – Od razu trzeba podać szczepionkę. Jakie znaczenie miało dla ciebie kilka kolejnych ugryzień?

– Dlaczego nie zapytałeś jej o zdanie? – Uśmiech Sachs był teraz inny. Uśmiechała się złośliwie, jak pielęgniarka, która nienawidzi ludzi sparaliżowanych. Chodzi wokół chorego z takim właśnie uśmiechem.

Cóż, nie lubił uprzejmej Sachs, wolał, gdy była kłótliwa.

– Rhyme, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dlaczego mnie zaangażowałeś do śledztwa?

– Thom, nasz gość przeciągnął wizytę. Czy mógłbyś…

– Lincoln – zaczął opiekun.

– Thom – warknął Rhyme. – Wydaje mi się, że o coś cię prosiłem.

– Ponieważ nie znam się na tym – parsknęła Sachs. – Właśnie dlatego! Nie chciałeś zaangażować technika, bo wtedy nie mógłbyś zrealizować swoich pomysłów. A ja… mnie mogłeś wysłać to tu, to tam. Wiedziałeś, że zrobię wszystko, czego żądasz, i nie będę protestować i narzekać.

– O, bunt w zespole – powiedział Rhyme, spoglądając na sufit.

– Nie jestem członkiem zespołu. Nie chciałam tego już na pierwszym miejscu przestępstwa.

– Ja też nie. Ale zmusiła nas do tego konieczność. Znaleźliśmy się razem na jednym… łóżku. No dobrze, jedno z nas. – Wiedział, że jego uśmiech jest bardziej lodowaty, niż mogła znieść.

– Jesteś jak rozkapryszone dziecko, Rhyme.

– Wystarczy już tego – warknął Sellitto.

– Bardzo mi przykro, że nie możesz sam badać miejsc przestępstw. Ryzykujesz życie ludzi, by zaspokoić swoje ambicje. Mam to gdzieś. – Chwyciła czapkę policyjną i wybiegła z pokoju.

Spodziewał się, że usłyszy głośne trzaśniecie drzwiami lub nawet brzęk tłuczonego szkła. Drzwi zamknęła jednak delikatnie. Zrobiło się cicho.

Jerry Banks porządkował swoje notatki z większą uwagą, niż na to zasługiwały.

– Lincoln, przepraszam. To ja… – powiedział Sellitto.

– Nic się nie stało – przerwał mu Rhyme. Ziewnął szeroko, mając fałszywą nadzieję, że uspokoi to jego skołatane serce. – Drobnostka.

Zapadła kłopotliwa cisza. Policjanci stali obok opróżnionego stołu.

– Najlepiej, jak zacznę pakować rzeczy – po chwili odezwał się Cooper.

Uniósł czarny mikroskop i zaczął go rozkręcać. Robił to z czułością, jak muzyk rozkładający swój ukochany saksofon.

– No cóż, Thom – rzucił Rhyme – jest po zachodzie słońca. Wiesz, co to znaczy? Bary czekają…


Pokój operacyjny robił ogromne wrażenie. Nie można go było porównać z sypialnią Rhyme’a.

Zajmował pół piętra w budynku FBI. Znajdowało się w nim kilkudziesięciu agentów, komputery i pulpity sterowania, jak w filmach na podstawie powieści Toma Clancy’ego. Agenci wyglądali jak prawnicy lub bankowcy. Białe koszule, krawaty. Eleganciki – to słowo przychodziło jej do głowy.

Amelia Sachs stała pośrodku pokoju. Rzucała się w oczy – ubrana w granatowy mundur poplamiony krwią szczurów i zanieczyszczony odchodami zwierząt, które zabito wieki temu.

Nie trzęsła się już ze złości po kłótni z Rhyme’em. Myślała o setkach spraw, o których chciałaby powiedzieć, ale starała się skoncentrować na tym, co się wokół niej dzieje.

Wysoki agent w nieskazitelnym popielatym garniturze rozmawiał z Dellrayem – dwóch potężnych mężczyzn stało ze spuszczonymi głowami, miny mieli marsowe. Sądziła, że ten drugi to Thomas Perkins: szef wydziału specjalnego w manhattańskim oddziale FBI. Nie była tego pewna, bo policjanci z patroli mają tyle do czynienia z agentami FBI co pracownicy pralni lub sprzedawcy polis ubezpieczeniowych. Wydawało się, że nie ma poczucia humoru i jest bardzo oficjalny. Przypatrywał się dużej mapie Manhattanu wiszącej na ścianie. Perkins skinął kilka razy głową, gdy Dellray przedstawiał mu sytuację. Podszedł do stołu obitego suknem, na którym leżały papierowe teczki. Spojrzał na agentów i zaczął mówić.

– Proszę o uwagę… Rozmawiałem przed chwilą z dyrektorem FBI i prokuratorem generalnym z Waszyngtonu. Słyszeliście już wszyscy o porywaczu z lotniska Kennedy’ego. To nietypowy przypadek. Bardzo rzadko spotykamy się z seryjnymi porwaniami niemającymi podłoża seksualnego. Rzeczywiście, po raz pierwszy spotykamy się z takim przypadkiem w południowej części miasta. Ze względu na możliwy związek tych porwań z konferencją ONZ uzgadniamy wzajemne działania z centralą FBI, Quantico i biurem sekretarza generalnego ONZ. Musimy wykazać maksymalną skuteczność. Jest to sprawa najwyższej wagi.

Skierował wzrok na Dellraya.

– Przejęliśmy tę sprawę od nowojorskiej policji, ale będziemy korzystać z pomocy ich ludzi – zaczął Dellray. – Jest tu policjantka, która badała miejsca przestępstw. Przedstawi nam krótko wnioski.

Dellray mówił teraz zupełnie inaczej. Ani cienia buty.

– Czy opisała pani dowody? – Perkins zapytał Sachs.

Sachs przyznała, że nie.

– Chodziło nam głównie o ocalenie ofiar.

Agent był tym zmartwiony. W sądzie poważne oskarżenia przepadały, gdy znaleziono błędy w materiale dowodowym. Obrońcy od razu zwracają na to uwagę.

– Mam nadzieję, że zrobi to pani, zanim nas opuści.

– Tak jest.

Przypomniała sobie wzrok Rhyme’a, gdy domyślił się, że poszła ze skargą do Eckerta i odebrano im sprawę. Co za spojrzenie.

Moja Sachs wszystko przewidziała, moja Sachs zabezpieczyła miejsce przestępstwa.

Znowu zaczęła wbijać paznokcie w skórę. Nie rób tego, powiedziała sobie, ale nie przestała. Ból, który odczuwała, uspokajał ją. Terapeuci nigdy tego nie zrozumieją.

– Agencie Dellray – odezwał się szef wydziału specjalnego – proszę przedstawić działania, które podjęto do tej pory.

Dellray spojrzał na Perkinsa, a potem na pozostałych agentów.

– Obecnie wszyscy agenci operacyjni penetrują organizacje terrorystyczne w mieście – zaczął. – Zbierają wskazówki, które mogą naprowadzić nas na ślad przestępcy. Skontaktowaliśmy się ze wszystkimi informatorami, zaangażowaliśmy wszystkich tajnych agentów. Musieliśmy zawiesić kilka prowadzonych operacji, ale podjęliśmy to ryzyko.

– Utworzymy grupy szybkiego reagowania. Zostaniecie podzieleni na zespoły po sześć osób. Musicie być gotowi do natychmiastowego działania. Powinniście być wyposażeni w sprzęt niezbędny do ratowania zakładników i forsowania drzwi.

– Przepraszam – przerwała mu Sachs.

Perkins uniósł wzrok i zmarszczył brwi. Nie można przerywać odprawy.

– Tak, o co chodzi?

– Zastanowiło mnie jedno. Co z kolejną ofiarą?

– Tą Niemką? Sądzi pani, że powinniśmy ją ponownie przesłuchać?

– Nie, proszę pana. Myślę o następnej ofierze.

– Zdajemy sobie sprawę, że mogą być kolejne porwania – powiedział Perkins.

– On już ją porwał – zaznaczyła Sachs.

– Już to zrobił? – Perkins spojrzał na Dellraya, który wzruszył ramionami. – Skąd pani o tym wie?

– Nie wiem tego na sto procent, ale przestępca zostawił wskazówki na miejscu ostatniego przestępstwa. Nie zrobiłby tego, gdyby nie miał wybranej kolejnej ofiary. Być może ma dopiero zamiar ją porwać.

– Zareagujemy natychmiast, kiedy tylko się o tym dowiemy – rzekł Perkins.

– Myślę, że lepiej będzie, gdy skoncentrujemy się na przestępcy. – To Dellray zwrócił się teraz do niej.

– Detektywie Sachs… – zaczął Perkins.

– Nie jestem detektywem, ale funkcjonariuszem patrolu.

– Tak, oczywiście – ciągnął Perkins, patrząc na sterty papierów. – Proszę zapoznać nas z informacjami, które mogą być użyteczne…

Trzydziestu agentów patrzyło na nią. Wśród nich były dwie kobiety.

– Proszę po prostu opowiedzieć, co pani widziała – wyjaśnił Dellray.

Krótko opisała badania, które prowadziła na miejscach przestępstw, oraz przedstawiła wnioski, do jakich doszli Rhyme i Terry Dobyns. Większość agentów była zaskoczona niezwykłym sposobem działania przestępcy.

– Co za perfidna gra – mruknął jeden z agentów.

Inny zapytał, czy z podrzuconych wskazówek nie można odczytać żadnych żądań politycznych.

– Nie sądzimy, żeby przestępca był terrorystą – upierała się Sachs.

Perkins skupił swoją uwagę na Sachs.

– Zadam pani pytanie. Uznaliście, że przestępca jest inteligentny…

– Bardzo inteligentny.

– Zatem mógł was wprowadzić w błąd.

– Nie rozumiem.

– No cóż… Chcę powiedzieć, że policja sądzi, iż jest kryminalistą. Ale jest na tyle inteligentny, że mógł was wyprowadzić w pole. Być może chce, żebyśmy myśleli, że jest kryminalistą, kiedy coś innego się wydarzy.

– Co na przykład?

– Weźmy pod uwagę te ślady, które podrzucił. Być może jego celem jest odwrócenie naszej uwagi.

– Nie, sir, to są wskazówki – powiedziała Amelia Sachs. – Prowadzą nas do ofiar.

– Rozumiem – odparł Perkins – ale podrzucając te wskazówki, odciąga nas jednocześnie od innych możliwych celów. Prawda?

Nie brała tego pod uwagę.

– Myślę, że jest to prawdopodobne.

– Szef policji Wilson ściągnął ludzi zajmujących się ochroną konferencji ONZ, aby ścigać porywacza. Przestępca będzie miał wolną rękę przy realizacji swojego planu.

Sachs przypomniała sobie, że tak samo pomyślała, gdy zobaczyła ogromną liczbę policjantów na ulicy Perłowej.

– Zaatakuje ONZ?

– Tak sądzimy – odezwał się Dellray. – Przestępcy, którzy usiłowali podłożyć bombę w czasie konferencji UNESCO w Londynie, mogą spróbować ponownie.

Oznaczało to, że Rhyme prowadził sprawę w złym kierunku. Poczuła ulgę: zrzuciła z siebie część winy.

– A teraz, funkcjonariuszko, czy mogłaby pani podać szczegóły dotyczące wszystkich śladów? – zapytał Perkins.

Dellray dał jej spis znalezionych śladów. Gdy zaczęła swoją relację, zauważyła, że mało kto jej teraz słucha. Niektórzy agenci rozmawiali przez telefon, inni szeptali między sobą. Tylko nieliczni robili notatki. Ale gdy spojrzała na kartkę i powiedziała: „Potem zdjęłam odcisk palca na miejscu ostatniego przestępstwa” – zapadła cisza. Uniosła wzrok. Wydawało się jej, że wszyscy agenci patrzą na nią ze zdumieniem – jeżeli agenci FBI zdolni są do wyrażania jakichkolwiek uczuć.

Spojrzała bezradnie na Dellraya, który uniósł głowę.

– Powiedziała pani, że znalazła odcisk palca?

– Tak. Rękawiczka zsunęła się z ręki przestępcy podczas szarpaniny z ostatnią ofiarą. Gdy ją podnosił, zostawił odcisk na podłodze.

– Gdzie on jest? – szybko zapytał Dellray.

– Jezu! – zawołał jeden z agentów. – Dlaczego o tym od razu nie powiedziałaś?

– Ja…

– Pokaż go! – krzyknął inny agent.

W pokoju rozległ się pomruk.

Trzęsącymi rękami Sachs zaczęła grzebać w worku z dowodami. Po chwili podała Dellrayowi polaroidowe zdjęcie odcisku palca. Uniósł je i przyglądał się uważnie. Pokazał je komuś, kto – jak przypuszczała – był ekspertem od odcisków palców.

– Dobry – oświadczył agent. – Bezsprzecznie kategoria A.

Sachs wiedziała, że odciski palców ze względu na jakość dzielą się na trzy kategorie: A, B, C. Najniższa kategoria nie jest brana pod uwagę przez większość sądów. Ale jakakolwiek duma, którą czuła z dobrze wykonanej pracy, była tłumiona przez zbiorową konsternację spowodowaną tym, że tak późno powiedziała o odcisku palca.

Teraz wszystko zaczęło dziać się jednocześnie. Dellray wręczył zdjęcie agentowi, który podbiegł do komputera stojącego w rogu pokoju. Włożył zdjęcie odcisku palca do skanera. Inny agent usiadł przy komputerze i zaczął wstukiwać komendy. Dellray chwycił za słuchawkę telefonu. Nerwowo przytupywał. Pochylił głowę, gdy usłyszał głos w słuchawce.

– Mówi Dellray. Wiem, że będą pretensje, ale musicie przerwać analizę innych odcisków palców. Mamy pierwszeństwo… Jest tutaj Perkins. Jeżeli on nie wystarczy, zadzwonię do Waszyngtonu. Sprawa wiąże się z konferencją ONZ.

Sachs wiedziała, że Automatyczny System Identyfikacji Odcisków Palców FBI wykorzystywany jest przez policję z całego kraju. Dlatego Dellray dzwonił, by zawiesili na razie inne poszukiwania.

– Zeskanowałem zdjęcie. Teraz jest przesyłane – powiedział agent siedzący przy komputerze.

– Jak długo to potrwa?

– Dziesięć-piętnaście minut.

Dellray zacisnął palce.

– No to nieźle.

Wszyscy wokół Sachs zaczęli nagle coś robić. Słyszała głosy mówiące o broni, śmigłowcach, pojazdach, negocjatorach. Rozmowy telefoniczne, stukanie w klawiaturę, rozwijane mapy, szczęk sprawdzanych pistoletów.

Perkins był przy telefonie. Rozmawiał z ludźmi z oddziału antyterrorystycznego albo z dyrektorem bądź burmistrzem. Być może z samym prezydentem. Kto to wie?

– Nie wiedziałam, że odciski palców są tak istotne – zwróciła się Sachs do Dellraya.

– Zawsze były ważne. A teraz szczególnie, gdy stworzono automatyczny system identyfikacji. Kiedyś zbierano odciski palców głównie na pokaz, żeby prasa i ofiary wiedziały, że coś się robi.

– Żartuje pan.

– Ani trochę. Weźmy sam Nowy Jork. Są odciski palców, a brakuje podejrzanych. Ręczne przeszukiwanie kartoteki zajęłoby technikowi pięćdziesiąt lat. Nie żartuję. System automatyczny robi to w ciągu piętnastu minut. Kiedyś na podstawie odcisków palców znajdowano dwa-trzy procent przestępców, teraz zbliżamy się do dwudziestu-dwudziestu dwóch procent. Odciski są skarbem. Rhyme tego nie mówił?

– Jestem pewna, że to wie.

– I nic nie zrobił? Popełnił błąd.

– Funkcjonariuszko – odezwał się Perkins, trzymając rękę na telefonie. – Poproszę, żeby pani wypełniła teraz kartę przestępstwa. Chcę przekazać materiały zespołowi badającemu dowody przestępstw.

Sachs przypomniała sobie, że Lincoln Rhyme był swego czasu „wypożyczony” z policji, aby pomóc w tworzeniu tego zespołu.

– Oczywiście, zaraz to zrobię.

– Mallory, Kemple, zanieście ślady do biura i dajcie naszemu gościowi kilka formularzy. Ma pani coś do pisania?

– Tak.

Poszła za dwoma mężczyznami do małego biura. Nerwowo szukała długopisu, podczas gdy agenci wyszli po formularze. Po ich powrocie usiadła przy stole i otworzyła paczkę z papierami.

Usłyszała za sobą głos Dellraya. Ten człowiek wydawał się wybuchowy. W samochodzie, gdy jechali do biura, ktoś zwrócił się do niego: Kameleon. Zaczęła powoli rozumieć, dlaczego nosi takie przezwisko.

– Nazywamy Perkinsa Wielkim Dyktatorem. Ale proszę się nim nie przejmować. Jest bystry. Potrafi poruszać różne sprężyny. Ma dobre kontakty w Waszyngtonie. Użyje wszystkich swoich wpływów, aby śledztwo przebiegało sprawnie. – Przesuwał papierosa pod nosem, jakby upajał się jego zapachem. – Szczwany lis z pani, skoro tak pani zagrywa…

– Co pan ma na myśli?

– Nie chce pani zajmować się zbrodniami. – Jego wychudzona, czarna, połyskująca twarz ze zmarszczkami wokół oczu wyrażała szczerość pierwszy raz, odkąd go zobaczyła. – Zatrudnienie się w wydziale spraw publicznych to najlepsza pani decyzja w życiu. Będzie pani robiła tam coś pożytecznego i nie wypali się psychicznie. To częste w pracy kryminalnej.


Jedną z ostatnich ofiar szaleństwa Jamesa Schneidera był młody mężczyzna o nazwisku Ortega. Przybył na Manhattan z miasta Meksyk, gdzie zamieszki na tle politycznym (do głosu doszły elementy skrajnie populistyczne) uniemożliwiły mu prowadzenie interesu. Ambitny przedsiębiorca przebywał w mieście nie dłużej niż tydzień, gdy zniknął z pola widzenia. Ustalono, że po raz ostatni widziano go przed restauracją na West Side. Policja od razu zaczęła podejrzewać, że został kolejną ofiarą Schneidera. Niestety, to podejrzenie okazało się prawdziwe.

Kolekcjoner Kości krążył ulicami wokół placu Waszyngtona już dobre piętnaście minut.

Na chodnikach roiło się od ludzi, ale głównie młodzieży, studentów letnich szkół, skaterów.

Panowała atmosfera festiwalu. Piosenkarze, żonglerzy, akrobaci. Przypomniały mu się „muzea” na Bowary, popularne w XIX wieku. Nie były to oczywiście muzea, tylko pasaże arkadowe tętniące życiem. Wystawiano tam burleski, pokazywano wybryki natury; występowali różni śmiałkowie, handlowano wszystkim, co można było sprzedać: od francuskich kart pocztowych po drzazgi z krzyża, do którego przybito Chrystusa.

Zwolnił raz albo dwa, ale nikt nie chciał wsiąść do taksówki. Pojechał na południe.

Schneider przymocował cegły do nóg Ortegi i przywiązał go pod molem na Hudsonie. Zanieczyszczona woda i ryby spowodowały, że po krótkim czasie z ciała zostały prawie same kości. Zwłoki znaleziono dwa tygodnie po zaginięciu Ortegi. Nie ustalono, czy nieszczęsny mężczyzna żył i był przytomny, gdy bandyta przywiózł go na molo. Jednak przypuszcza się, że tak, ponieważ okrutny Schneider przywiązał go w taki sposób, że twarz znajdowała się kilka centymetrów poniżej lustra wody. Niewątpliwie ręce ofiary zaciskały się kurczowo, gdy mężczyzna patrzył w górę, gdzie czekało wybawienie.

Kolekcjoner Kości zauważył słabowitego, młodego mężczyznę stojącego na chodniku. Chory na AIDS, pomyślał. Ale kości ma zdrowe i takie wystające… Kości są wieczne. Mężczyzna jednak nie chciał skorzystać z taksówki. Kolekcjoner przejechał obok niego i wściekłym wzrokiem obserwował chudą sylwetkę we wstecznym lusterku.

W porę odwrócił wzrok. W ostatniej chwili skręcił, omijając starszego mężczyznę, który wyszedł na ulicę, aby zatrzymać taksówkę. Tamten odskoczył na chodnik, taksówka zatrzymała się za nim.

Otworzył tylne drzwi i włożył głowę do środka.

– Powinien pan uważać – pouczył kierowcę bez cienia złości w głosie.

– Przepraszam – mruknął Kolekcjoner głosem pełnym skruchy.

Starszy mężczyzna wahał się chwilę, rozglądając się po ulicy. Nie zauważył innej taksówki. Wsiadł do środka. Trzasnęły drzwi.

Stary i chudy, pomyślał Kolekcjoner. Skóra będzie schodziła z kości jak jedwab.

– Dokąd? – zapytał.

– East Side.

– Dobrze – powiedział i nałożył maskę na twarz. Szarpnął kierownicą w prawo. Taksówka gwałtownie ruszyła w przeciwnym kierunku.

Загрузка...