Sobota, 22.15 – niedziela, 5.30

Rozdział osiemnasty

Nalej mi, Lon.

Rhyme pił przez słomkę, Sellitto – ze szklaneczki. Obaj sączyli whisky pachnącą dymem. Detektyw siedział w skrzypiącym rattanowym fotelu. Rhyme uznał, że wygląda jak Peter Lorre w „Casablance”.

Terry Dobyns wyszedł po rzuceniu kilku psychologicznych uwag na temat narcyzmu agentów FBI. Jerry Banks także opuścił pokój. Mel Cooper z namaszczeniem rozkładał sprzęt i pakował go.

– Jest niezła, Lincoln. – Sellitto popijał whisky małymi łykami. – Nie mogę sobie pozwolić na coś takiego. Ile ma lat?

– Myślę, że około dwudziestu.

Detektyw przypatrywał się brązowej whisky.

– Ta Sachs. Najpierw była grzeczna, a potem…

– Powiedz mi coś, Lon. O Pollingu. Czemu wpadł w szał? Dlaczego tak się zdenerwował?

– Mały Jimmy? – Sellitto się roześmiał. – Ma kłopoty. To on spowodował, że odsunięto Perettiego od sprawy. Trzymał śledztwo z dala od FBI. Jest osamotniony. To, że zwrócono się do ciebie, też wywołało dużo zamieszania. Było wiele niepotrzebnych komentarzy. Nie chodziło oczywiście o twoje kompetencje, ale o to, że jesteś cywilem.

– To Polling chciał mnie zaangażować? Myślałem, że szef.

– Tak, ale Polling mu podpowiedział. Zadzwonił od razu, gdy usłyszał, że znaleziono podrzucone ślady na miejscu przestępstwa.

Byłem mu potrzebny? – dziwił się Rhyme. Bardzo zastanawiające. Nie miał styczności z Pollingiem od kilku lat, zwłaszcza od wypadku, któremu uległ. To Polling prowadził sprawę i ostatecznie aresztował Dana Shepherda.

– Wydajesz się zdziwiony – powiedział Sellitto.

– Tak, tym, że chciał zaangażować mnie do śledztwa. Nie byliśmy w dobrych stosunkach.

– Dlaczego?

– Złożyłem na niego skargę. Pięć lub sześć lat temu, gdy był jeszcze porucznikiem, zauważyłem, że przesłuchuje podejrzanego na środku zabezpieczonego miejsca przestępstwa. Zanieczyścił je. Wściekłem się. Złożyłem na niego raport. Potem był cytowany w opinii o nim, gdy rozpatrywano sprawę zastrzelenia przez niego nieuzbrojonego przestępcy.

– Sądzę, że zapomniał o tym.

– Lon, czy mógłbyś zadzwonić?

– Oczywiście.

– Nie – powiedział Thom, zabierając telefon. – Sam zadzwoń.

– Nie miałem czasu, by nauczyć się, jak to działa – powiedział Rhyme, spoglądając na urządzenie umożliwiające dzwonienie.

– Nie poświęciłeś czasu. To jest duża różnica. Z kim chcesz rozmawiać?

– Z Bergerem.

– Nie – rzekł Thom. – Jest za późno.

– Wiem, która jest godzina – zauważył chłodno Rhyme. – Jest w hotelu Plaza.

– Nie.

– Żądam, abyś do niego zadzwonił.

– Tutaj. – Thom rzucił kartkę papieru na przeciwległy koniec stołu, ale Rhyme mógł bez trudu ją odczytać.

Bóg zabrał dużo Rhyme’owi, ale obdarował go wzrokiem młodego mężczyzny. Lincoln zaczął wybierać numer telefonu za pomocą policzka. Było to prostsze, niż myślał, ale mimo wszystko zajęło sporo czasu. Był zły, mruczał.

Thom zignorował go i zszedł na dół.

Bergera nie było w pokoju hotelowym. Rhyme rozłączył się niezadowolony, że nie może trzasnąć słuchawką.

– Masz jakiś problem? – spytał Sellitto.

– Nie – burknął Rhyme.

Gdzie on jest? – denerwował się. Jest późno. Berger powinien już być w hotelu. Doznał dziwnego uczucia: był zazdrosny, że jego lekarz od śmierci pomaga umrzeć komuś innemu.

Sellitto zaśmiał się po cichu. Rhyme uniósł wzrok. Policjant jadł batona. Rhyme zapomniał już, że niezdrowa żywność była podstawą pożywienia Sellitta, gdy razem pracowali.

– Przypomniało mi się coś. Pamiętasz Benniego Ponzo?

– Przestępczość zorganizowana? Dziesięć-dwanaście lat temu?

– Tak.

Rhyme lubił występować przeciwko przestępczości zorganizowanej. Gangsterzy byli profesjonalistami. Zmieniały się ich sposoby działania. A poza tym ofiary najczęściej nie należały do niewiniątek.

– Kto to był? – zapytał Mel Cooper.

– Żołnierz mafii z Bay Ridge – powiedział Sellitto. – Pamiętasz, jak zażądał czekoladowej kanapki, gdy go złapaliśmy?

Rhyme roześmiał się i skinął głową.

– Co to za historia? – zapytał Cooper.

Sellitto zaczął opowiadać.

– Byliśmy w areszcie. Ja, Lincoln i kilku innych policjantów. Bennie był potężnym facetem. Siedział otoczony przez policjantów i trzymał się za brzuch. Nagle wykrztusił z siebie: „Chcę czekoladową kanapkę”. Spojrzeliśmy po sobie. Zapytałem: „Co to jest czekoladowa kanapka?”. Zerknął na mnie, jakbym był z Marsa. „A jak myślisz, do cholery, co to jest? No, bierzesz batona, wkładasz między dwa kawałki chleba i jesz. To jest pieprzona czekoladowa kanapka!”.

Roześmieli się. Sellitto poczęstował batonem Coopera, który odmówił, a następnie Rhyme’a. Rhyme nagle poczuł nieodpartą chęć, by zjeść kawałek. Już od roku nie miał w ustach czekolady. Unikał cukierków, słodyczy. Niezdrowa żywność. Drobiazgi najbardziej utrudniają życie, wyczerpują. Nie nurkowałeś, nie wspinałeś się w Alpach? Nie szkodzi. Większość ludzi tego nie robiła. Ale każdy myje zęby, chodzi do dentysty, leczy zęby. Po kryjomu wydłubuje resztki orzeszków z zębów.

Każdy, ale nie Lincoln Rhyme.

Ruchem głowy odmówił Sellitcie i pociągnął duży łyk whisky.

Znów skierował swój wzrok na monitor komputera. Przypomniał sobie pożegnalny list do Blaine, który pisał, gdy przyszedł Sellitto z Banksem. Chciał też napisać inne listy.

Na pewno do Pete’a Taylora, specjalisty, który go leczył. Większość czasu przeznaczonego na terapię spędzili na rozmowach o śmierci.

Doktor był gorliwym przeciwnikiem eutanazji. Rhyme czuł, że powinien napisać list i wyjaśnić, dlaczego postanowił popełnić samobójstwo.

A Amelia Sachs?

Do niej też powinienem napisać – zdecydował.

Ludzie sparaliżowani są wspaniałomyślni, życzliwi, są ludźmi z żelaza…

Byłby nikim, gdyby nie wybaczył.


Droga Amelio!

Moja droga Amelio!

Amelio!

Droga Sachs!

Ponieważ przyjemnie się nam współpracowało, chciałem ci podziękować za to, chociaż uważałem cię za judasza. Wybaczyłem ci. Życzę ci wszystkiego najlepszego w nowej pracy policjantki całującej w dupę media…


– Lon, co powiesz o Sachs?

– Obaj poznaliśmy jej wybuchowy temperament.

– Jest zamężna?

– Nie. Z taką twarzą i ciałem powinna od razu kogoś sobie znaleźć. Ale nie ma nawet narzeczonego. Słyszałem, że miała kogoś kilka lat temu, ale nic o tym nikomu nie mówiła. – Zniżył głos. – Używa szminek dla lesbijek. Ale nie stąd o tym wiem. Moje życie towarzyskie ogranicza się do plotkowania z kobietami w pralni w sobotę wieczorem. Dużo można się tam dowiedzieć. Co ja mam ci mówić?

Musisz nauczyć się radzić sobie ze śmiercią. Nie myśleć o niej.

Rhyme pomyślał o jej spojrzeniu, gdy to powiedział. O co chodziło? Zdenerwował się na siebie, że w ogóle o niej pomyślał.

Pociągnął duży łyk whisky.

Rozległ się dzwonek u drzwi, a następnie usłyszeli kroki na schodach. Rhyme i Sellitto zwrócili wzrok w kierunku drzwi.

Wszedł wysoki mężczyzna w bryczesach i hełmie na głowie. Był to policjant z nowojorskiej policji konnej. Wręczył Sellitcie grubą kopertę i wyszedł.

Detektyw otworzył ją.

– Zobacz, co mamy.

Rhyme ze złością spojrzał na zawartość koperty.

Zmieściło się tam chyba z pięćdziesiąt woreczków na dowody – wszystkie opisane. Każdy zawierał próbki celofanu, w jaki opakowana była cielęcina kupowana przez policjantów z oddziału specjalnego.

– Notatka od Haumanna – przeczytał Sellitto. – Dla L. Rhyme’a i L. Sellitta. Od: B. Haumanna, STOR.

– Co to znaczy? – zapytał Cooper.

Wydziały policji są kopalnią skrótów i akronimów. RSP – Ruchome Stanowisko Patrolowe – to samochód przewożący policjantów na miejsce akcji. PUW – Prowizoryczne Urządzenie Wybuchowe – to bomba. Ale skrót STOR był nowy.

Rhyme wzruszył ramionami.

Sellitto, śmiejąc się, czytał dalej:

– Supermarketowy Taktyczny Oddział Reagowania. W sprawie: Gicz cielęca. Poszukiwania prowadzone w całym mieście doprowadziły do znalezienia trzydziestu sześciu podejrzanych. Obezwładniono i aresztowano ich niewielkim nakładem sił i środków. Poinformowaliśmy, jakie prawa im przysługują, po czym przetransportowaliśmy ich do aresztu znajdującego się w kuchni matki policjanta T. P. Giancarla. Po uzupełnieniu zeznań sześciu podejrzanych zostanie przetransportowanych do waszego aresztu. Przez trzydzieści minut przetrzymywano ich w temperaturze ponad osiemdziesięciu stopni.

Rhyme się roześmiał.

Wypił łyk whisky, delektując się jej zapachem.

Cooper rozłożył na stole kilka próbek.

– Czterdzieści sześć próbek celofanu. Po jednej z każdej sieci sklepów oraz z supermarketów.

Rhyme spojrzał na celofan. Nietypowy jest najlepszy do identyfikacji. Określenie cech wyróżniających daną partię celofanu jest bardzo trudne. Poza tym materiał znaleziony na miejscu przestępstwa nie musi odpowiadać którejś z próbek. Jednak znalezienie odpowiedniego odnośnika pozwoliłoby określić, w której sieci sklepów dokonał zakupu przestępca, ponieważ przedsiębiorstwa z reguły zaopatrują się u jednego producenta. Można by w ten sposób zawęzić obszar poszukiwań. Może powinien zadzwonić do laboratorium FBI i…

Nie, nie. Zapamiętaj: to teraz jest ich sprawa.

– Zbierz te próbki i wyślij je naszym kolegom – polecił Cooperowi.

Rhyme usiłował wyłączyć komputer, ale swoim, czasami nieposłusznym serdecznym palcem wybrał nieodpowiedni klawisz. Z głośników wydobył się stłumiony jęk.

– Cholera – mruknął ponuro Rhyme. – Pieprzona maszyneria.

Sellitto, zaniepokojony wybuchem złości, zerknął na swoją szklaneczkę i zażartował:

– Do diabła, Linc, po tej świetnej whisky zachowujesz się, jakbyś był podpity.

– On jest podpity – zauważył cierpko Thom.


Zaparkował w pobliżu ogromnej rury odpływowej.

Wyszedł z taksówki. Poczuł zapach cuchnącej wody, szlamu, gnijących odpadków. Znajdowali się w ślepej uliczce prowadzącej do kanału odpływowego biegnącego od autostrady na West Side do Hudsonu. Nikt ich tam nie mógł zobaczyć.

Kolekcjoner Kości podszedł do tyłu taksówki i zaczął rozkoszować się widokiem starszego jeńca. Taką samą przyjemność znajdował, patrząc na dziewczynę przywiązaną do rury z parą wodną oraz na drgającą rękę wystającą obok torów kolejowych.

Wpatrywał się w przerażone oczy. Mężczyzna był szczuplejszy, niż myślał. Bardziej siwy. Rozczochrany.

Mięśnie są stare, ale kości młode…

Mężczyzna odsunął się od niego i skulił. Ręce skrzyżował na chudej klatce piersiowej.

Po otworzeniu drzwi Kolekcjoner przyłożył rewolwer do mostka mężczyzny.

– Proszę – wyszeptał porwany drżącym głosem. – Nie mam zbyt dużo pieniędzy, ale dam wszystko. Możemy pójść do bankomatu. Ja…

– Wysiadaj.

– Proszę, nie rób mi krzywdy.

Kolekcjoner wydał mu polecenie ruchem głowy. Wątły mężczyzna rozejrzał się przygnębionym wzrokiem, a potem wygramolił się z samochodu. Skulony stanął obok taksówki, ramiona wciąż trzymał skrzyżowane na piersiach. Dygotał mimo nieznośnego upału.

– Dlaczego to robisz?

Kolekcjoner stanął z tyłu i włożył rękę do kieszeni, by wyciągnąć kajdanki. Ponieważ miał na rękach grube rękawiczki, zajęło mu kilka sekund, nim poczuł w palcach chromowane ogniwa. Gdy wyjął kajdanki, wydawało mu się, że widzi łódź żaglową płynącą w górę Hudsonu. Nurt tej rzeki nie jest tak bystry jak East River. Na tamtej rzece łodziom żaglowym zajmuje bardzo dużo czasu przepłynięcie z nadbrzeży East, Montgomery i Out Ward na północ. Zmrużył oczy. Nie, zaraz – to nie jest łódź żaglowa, ale duża motorówka. Yuppies wałęsali się po przednim pokładzie.

Gdy chciał nałożyć kajdanki, mężczyzna chwycił go mocno za koszulę.

– Proszę. Chciałem jechać do szpitala. Dlatego zatrzymałem taksówkę. Mam bóle w klatce piersiowej.

– Zamknij się.

Mężczyzna nagle chwycił go za szyję i ramię. Mocno ścisnął.

Z miejsc, na których zacisnęły się żółte palce mężczyzny, rozszedł się ból po całym ciele. Kolekcjoner Kości wściekłym ruchem złapał ręce ofiary i założył kajdanki.

Potem usta mężczyzny zakleił taśmą. I zaciągnął go na wysypane żwirem nadbrzeże do wylotu rury odpływowej półtorametrowej średnicy. Zatrzymał się, badając wzrokiem starszego mężczyznę.

Tak łatwo obciągnąć cię ze skóry.

Dotrzeć do kości… Dotknąć ich. Usłyszeć je.

Uniósł rękę mężczyzny. Oczy porwanego patrzyły z przerażeniem, usta drżały. Kolekcjoner zaczął obmacywać kości palców (chciał zdjąć rękawiczki, ale nie mógł tego zrobić). Zajął się teraz kośćmi dłoni. Przyłożył je do ucha.

– Sprawdzimy?

Powoli zaczął ciągnąć za mały palec ofiary, aż usłyszał trzask. Odpowiedni dźwięk.

Mężczyzna wrzasnął. Stłumiony krzyk wydobył się zza taśmy i gwałtownie zamarł.

Kolekcjoner podniósł mężczyznę i zaciągnął go do wylotu rury. Cały czas go poszturchiwał.

Doszli do butwiejącego filaru, bardzo nieprzyjemnego miejsca. Walały się tu rozkładające się ryby, szlam. Mokre nadbrzeżne skały pokryte były śmieciami. Wodorosty uniosły się na falach grubą warstwą. Mimo sierpniowego upału tutaj panował marcowy chłód.

Spuścił mężczyznę do rzeki i przypiął jego ręce do filaru. Sina twarz tamtego znajdowała się prawie metr nad powierzchnią wody. Kolekcjoner Kości ostrożnie podszedł po śliskich kamieniach do wylotu rury. Zatrzymał się, odwrócił i patrzył, patrzył. Nie miało dla niego znaczenia, czy konstable znajdą poprzednie ofiary: Hannę, kobietę z taksówki. Ale ten… Kolekcjoner Kości miał nadzieję, że nie znajdą go w ogóle. On tymczasem wróci tu za miesiąc lub dwa i zobaczy, jak rzeka oczyściła kości.

Na żwirowatej alejce zdjął maskę i podrzucił wskazówki, niedaleko miejsca, w którym zaparkował. Był wściekły na konstabli – tym razem postanowił wskazówki ukryć. Miał też niespodziankę, coś, co dla nich zachował.

Wrócił do taksówki.

Łagodny wiatr niósł kwaśny zapach rzeki, szmer traw i szum – szszsz – ruchu ulicznego, który brzmiał jak tarcie papierem ściernym o kości.

Zatrzymał się i słuchał tego szumu. Uniósł głowę, gdy przyglądał się milionom świateł budynków, ciągnących się jak Droga Mleczna. Nagle na ścieżce do joggingu biegnącej obok kanału pojawiła się kobieta, która niemal się z nim zderzyła.

Szczupła brunetka w purpurowych szortach w ostatniej chwili go ominęła. Ciężko dysząc, zatrzymała się i otarła pot z twarzy. Miała niezłą sylwetkę – zarysowane mięśnie – ale była brzydka. Haczykowaty nos, szerokie usta, ospowata skóra.

Chociaż pod nią…

– Nie wolno… Nie powinien pan tu parkować. Ta ścieżka przeznaczona jest…

Słowa uwięzły jej w gardle, w oczach pojawił się strach, gdy spojrzała na taksówkę i na maskę w jego ręku. Wiedziała, kim jest. Uśmiechnął się, patrząc na jej wystający obojczyk.

Uniosła prawą stopę, gotowa do ucieczki. Ale był szybszy. Schylił się, usiłując złapać ją za biodra. Gdy z krzykiem opuściła ręce, aby się zasłonić, wyprostował się nagle i uderzył ją łokciem w skroń. Rozległ się głośny trzask.

Upadła na żwir i zastygła w bezruchu. Przerażony Kolekcjoner Kości upadł na kolana, zaczął kołysać jej głowę. „Nie, nie, nie” – jęczał. Był wściekły na siebie za tak mocne uderzenie.

Niepokoił się, że mógł uszkodzić doskonałą czaszkę ukrytą pod lepkimi włosami i nieładną twarzą.


Amelia Sachs skończyła wypełniać kolejny formularz. Zrobiła przerwę. Znalazła automat i kupiła kubek wstrętnej kawy. Wróciła do biura bez okien, zaczęła przyglądać się dowodom, które zebrała.

Czuła osobliwą dumę z tej makabrycznej kolekcji. Być może dlatego, że pamiętała, co przeżyła, zbierając ślady: piekący ból w stawach i przerażenie. Jeszcze teraz wzdrygała się na myśl o pogrzebanym żywcem mężczyźnie i ręce wystającej z grobu, o zwisającej skórze T.J. Colfax. Aż do dziś analiza śladów była dla niej czymś obcym. Kojarzyła się z nudnymi wykładami w akademii w senne wiosenne popołudnia. Ewidencjonowanie śladów było matematyką, pełną wykresów, tabel – nauką i to na dodatek śmiertelnie nudną.

Nie, Amelia Sachs chciała być policjantką dla ludzi. Obchodzić ulice, usuwać pijaków, handlarzy narkotyków, zapewniać bezpieczeństwo. Uczyć poszanowania prawa – jak jej ojciec. Albo wymuszać je jak przystojny Nick Carelli, przez pięć lat gwiazda policji, zajmujący się przestępstwami na ulicach. Uśmiechał się do całego świata, pytając: Jakiś problem?

To właśnie chciała robić.

Spojrzała na kruchy brązowy liść, który znalazła w tunelu. Jedna ze wskazówek podrzucona przez przestępcę 823. Była tu też bielizna. Przypomniała sobie, że federalni zabrali dowody, zanim Cooper skończył analizę na… jak ta maszyna się nazywa? Chromatograf? Ciekawe, jaką to cieczą została nasączona bawełna…?

Ale te myśli prowadziły do Lincolna Rhyme’a, a o nim nie chciała teraz myśleć.

Zaczęła opisywać resztę śladów. Każdy formularz zawierał wiele rubryk, gdzie należało wpisać nazwiska wszystkich, którzy mieli z nimi do czynienia, począwszy od znalezienia ich na miejscu przestępstwa aż do rozprawy sądowej. Sachs kilkakrotnie przewoziła dowody i jej nazwisko pojawiało się w tych formularzach. Jednak teraz, po raz pierwszy, A. Sachs, NYPD 5885 znalazło się w pierwszej rubryce od góry.

Znów uniosła plastikowy worek zawierający liść.

On go dotykał. Mężczyzna, który zabił T.J. Colfax. Który trzymał pulchną rękę Monelle Gerger i rozciął ją do kości. Który szuka kolejnej ofiary – jeżeli już jej nie znalazł. Który dziś rano pochował nieszczęsnego mężczyznę żywcem, z ręką wystającą z ziemi i błagającą o litość.

Pomyślała o zasadzie Locarda. Ludzie, którzy się kontaktują, przekazują coś sobie. Czasami coś dużego, czasami – małego. Często nic o tym nie wiedząc.

Czy przestępca 823 zostawił coś na liściu? Fragmenty naskórka? Krople potu? Te myśli ją oszołomiły. Czuła dreszcz niepokoju, podniecenia, jakby morderca był tutaj – w tym małym, dusznym pokoju.

Znów zaczęła wypełniać formularze. Zajęło jej to piętnaście minut. Właśnie skończyła, gdy z hukiem ktoś otworzył drzwi.

Odwróciła się.

W drzwiach stał Fred Dellray. Jego zielony garnitur i wykrochmalona koszula były pogniecione. Palcami ściskał papierosa, którego trzymał za uchem.

– Proszę przyjść do pokoju operacyjnego. Nadszedł czas zapłaty. Pomyślałem, że chciałaby pani być przy tym.

Sachs podążyła za nim krótkim korytarzem. Szedł dużymi krokami.

– Zbadano odcisk – powiedział.

W pokoju operacyjnym panował jeszcze większy gwar niż wcześniej. Agenci bez marynarek pochylali się nad biurkami. Uzbrojeni byli w broń służbową: duże pistolety Sig-Sauer i Smith & Wesson, odpowiednio o kalibrze 10 mm i.45 cala. Kilku agentów otaczało komputer, do którego podłączono duży skaner.

Sachs nie podobał się sposób, w jaki Dellray przejął śledztwo, ale musiała przyznać, że pod jego pozerskim zachowaniem krył się dobry gliniarz. Agenci, młodzi i starsi, podchodzili do niego z pytaniami, a on im cierpliwie odpowiadał. Gwałtownym ruchem podnosił słuchawkę i krzykiem lub pochlebstwami, w zależności od tego, kto był po drugiej stronie, przekazywał swoje żądania i prośby. Czasami spoglądał na krzątających się agentów i grzmiącym głosem mówił: „Złapiemy tego gnoja? Bez wątpienia!”. Patrząc na niego, można było odnieść wrażenie, że jeżeli ktoś złapie przestępcę, to właśnie Dellray.

– Nadchodzą wyniki – oznajmił jeden z agentów.

– Musimy otworzyć linie do baz danych w Nowym Jorku, Jersey, Connecticut. Wszystkie informacje. Z aresztów i poprawczaków też. Powinni zawiesić resztę zadań.

Agenci rozeszli się do telefonów.

Monitor komputera zaczął się zapełniać.

Nie mogła uwierzyć, że Dellray zacisnął nagle palce.

W pokoju zapadła kompletna cisza.

– Mamy go! – krzyknął agent siedzący przy klawiaturze.

– Już nie jest niezidentyfikowanym przestępcą – powiedział melodyjnym głosem Dellray, pochylając się nad ekranem. – Słuchajcie, to Victor Pietrs. Urodzony w Stanach w 1948 roku. Jego rodzice pochodzili z Belgradu. Sądzony za narkotyki i napady – jeden ze skutkiem śmiertelnym. Dwa wyroki. Słuchajcie teraz! Leczony psychiatrycznie. Trzy razy popełnił przestępstwo, nie będąc w pełni władz umysłowych. Leczony w szpitalach psychiatrycznych w Bellevue i na Manhattanie. Na wolności od trzech lat… – Uniósł wzrok. – Kto zajmie się firmami telefonicznymi?

Kilku agentów podniosło ręce.

– Do roboty – polecił Dellray.

Pięć minut nerwowego wyczekiwania.

– Nie ma go na liście abonentów w Nowym Jorku.

– W Jersey też – powiedział inny agent.

– I w Connecticut.

– Cholera – mruknął Dellray. – Spróbujcie z innymi wersjami nazwiska. Sprawdźcie, czy nie odcięto w ciągu ostatniego roku telefonu za niepłacenie rachunków.

Przez kilka minut gwar podnosił się i opadał jak morskie fale.

Dellray nerwowo chodził po pokoju. Sachs zrozumiała, dlaczego jest taki chudy.

– Mam go! – krzyknął jeden z agentów.

Wszyscy zwrócili w tamtą stronę wzrok.

– Mam informacje z nowojorskiej bazy danych! – zawołał inny agent. – Zidentyfikowali go. Właśnie nadchodzą informacje. Jest taksówkarzem. Ma licencję.

– Dlaczego mnie to nie zaskoczyło? – mruknął Dellray. – Powinienem o tym pomyśleć. Gdzie mieszka?

– Morningside Heights. Budynek przy rzece. – Agent zapisał adres i podał go Dellrayowi, gdy ten znalazł się obok niego. – Znam okolice. Wyludniona. Pełno narkomanów.

Inny agent wpisał adres na komputerze.

– Okay, szuka dalej… To jest stary dom. Właścicielem jest bank. Musi być wynajmowany.

– Oddział specjalny FBI?! – krzyknął agent z drugiego końca pokoju. – Mam Quantico na linii.

– Nie ma na to czasu – oznajmił Dellray. – Użyjemy lokalnego oddziału SWAT. Niech się odpowiednio przygotują.

– A co z następną ofiarą? – zapytała Sachs.

– Jaką następną ofiarą?

– On już kogoś porwał. Wie, że mamy jego wskazówki od godziny albo dwóch. Niedawno porwał kogoś. Musiał to zrobić.

– Nie ma informacji, że ktoś zaginął. A nawet jeśli kogoś porwał, to przypuszczalnie przetrzymuje go w swoim mieszkaniu.

– Nie, tam nie.

– Dlaczego?

– Oni sprawdzili dużo śladów – wyjaśniła. – Lincoln Rhyme powiedział, że ma kryjówkę.

– Dobrze, zapytamy go później, gdzie ona się znajduje.

– Musimy być o tym przekonani – dodał inny agent.

– Ruszamy! – zawołał Dellray. – Podziękujmy funkcjonariuszce Sachs. Znalazła odcisk palca.

Zaczerwieniła się. Czuła to, ale nie mogła nic poradzić. Nienawidziła takiej reakcji. Spojrzała w dół, zobaczyła dziwne linie na swoich butach. Zmrużyła oczy. Zauważyła, że buty wciąż ma owinięte gumową taśmą.

Gdy uniosła wzrok, zobaczyła, że ponurzy agenci sprawdzają broń i kierują się do wyjścia. Spoglądali na nią. W ten sam sposób patrzą drwale na zwalone drzewa, pomyślała.

Rozdział dziewiętnasty

W 911 roku ogromna tragedia wstrząsnęła naszym ukochanym miastem. Dwudziestego piątego marca setki robotnic pracowało ciężko w szwalni, jednej z wielu „fabryk potu”, w Greenwich Village, w południowej części Manhattanu.

Właściciele byli tak żądni zysku, że odmawiali biednym dziewczynom nawet podstawowych udogodnień, którymi cieszyć się mogli niewolnicy. Uznali, że robotnice nie powinny wychodzić na krótkie przerwy, aby odpocząć, i zamykali pomieszczenia, w których pracowały.


Kolekcjoner Kości wracał do swojego domu. Przejechał obok pojazdu policyjnego, ale jechał ostrożnie i konstable nawet go nie zauważyli.


Tego dnia na siódmym piętrze budynku wybuchł pożar i w ciągu kilku minut rozprzestrzenił się w całej fabryce, z której młode robotnice usiłowały uciec. Nie było to jednak możliwe, ponieważ drzwi pozamykano łańcuchami. Wiele zginęło na miejscu, inne – czasami okropnie poparzone – zabiły się, wyskakując z wysokości kilkudziesięciu metrów na kamienny chodnik.

Doliczono się stu czterdziestu sześciu ofiar śmiertelnych. Policja była jednak zbita z tropu tym, że nie może znaleźć jednej ofiary: młodej kobiety, Esther Weinraub, która – jak widziało kilku świadków – w desperacji wyskoczyła przez okno z siódmego piętra. Żadna z dziewcząt, które skakały z tej wysokości, nie przeżyła upadku. Czy możliwe, że ona cudem ocalała? Gdy ułożono wszystkie ciała na ulicy, aby pogrążone w smutku rodziny mogły je rozpoznać, nie znaleziono nieszczęsnej panny Weinraub.

Zaczęły pojawiać się upiorne informacje, że widziano mężczyznę wywożącego duży pakunek z miejsca tragedii. Policjanci byli tym tak rozzłoszczeni, że ktoś śmiał sprofanować zwłoki młodej, niewinnej kobiety, iż rozpoczęli wyjątkowo skrupulatne poszukiwania mężczyzny.

Po kilku tygodniach ich ogromny wysiłek przyniósł owoce. Dwóch mieszkańców Greenwich Village zeznało, że widziało mężczyznę wynoszącego na ramieniu z pożaru duży pakunek, „jakby dywan”. Policjanci podążyli śladem tych informacji i dotarli do West Side, gdzie przepytali mieszkańców i dowiedzieli się, że opis mężczyzny odpowiada rysopisowi Jamesa Schneidera, który wciąż przebywał na wolności.

Policjanci ograniczyli poszukiwania do walącego się budynku w Hell’s Kitchen, w pobliżu rzeźni na Ulicy Sześćdziesiątej. Gdy weszli w boczną uliczkę, otoczył ich wstrętny odór…


Przejeżdżał teraz obok miejsca pożaru. Podświadomie chciał się zatrzymać i pójść tam. Żar Krosna – ironiczna nazwa dla budynku, w którym mieściła się spalona fabryka – został zburzony. Wtedy i teraz… Kolekcjoner Kości nie był zdziwiony, że zobaczył ubrane w białe bluzki młode robotnice, które ciągnąc za sobą ogon ognia i dymu, szukały śmierci i spadały na chodnik jak śnieg.


Po wyważeniu drzwi do domu Schneidera policjantom ukazał się widok, który wstrząsnął nawet najbardziej zahartowanymi. Ciało nieszczęsnej Esther Weinraub – albo to, co z niego pozostało – znaleziono w piwnicy. Schneider kończył dzieło tragicznego pożaru i powoli usuwał mięśnie kobiety w sposób, który jest zbyt przerażający, aby tu go opisywać.

Poszukiwania prowadzone w tym okropnym miejscu doprowadziły do odkrycia tajnego pomieszczenia wypełnionego kośćmi pozbawionymi ścięgien i mięśni.

Pod łóżkiem Schneidera jeden z policjantów znalazł pamiętnik, w którym ten obłąkaniec prowadził kronikę zbrodni. „Kości – pisał Schneider – są istotą człowieka. One nie zmieniają się, nie oszukują, nie poddają się. Gdy usuniemy skórę i mięso – nieważne, czy z kogoś pochodzącego z upośledzonej rasy, czy kobiety – pozostają szlachetne kości. Kości nie kłamią. Są nieśmiertelne”.

Koszmarny pamiętnik przedstawiał opis makabrycznych eksperymentów prowadzonych w celu znalezienia najlepszych sposobów oczyszczania kości. Ciała gotował, spalał, moczył w ługu, rzucał na żer zwierzętom, zatapiał.

Jedną metodę uznał za najbardziej skuteczną. „Doszedłem do wniosku – pisał w pamiętniku – że najlepszą metodą jest po prostu zakopanie ciała w żyznej ziemi. Trzeba pozwolić naturze wykonać żmudną pracę. Sposób ten zajmuje najwięcej czasu, ale jest najbezpieczniejszy, ponieważ nie wydzielają się żadne zapachy. Wolę zakopywać żywe ofiary, ale nie jestem pewien, czy to jest lepszy sposób”.

W jego tajnym pomieszczeniu znaleziono zakopane trzy ciała. Wykręcone ręce i wykrzywione twarze stanowiły wymowne świadectwo, że biedne ofiary jeszcze żyły, kiedy Schneider rzucał ostatnią łopatę ziemi na udręczone ciało.

Sposób postępowania przestępcy skłonił dziennikarzy do nadania Schneiderowi przydomku, pod którym będzie znany: Kolekcjoner Kości.


Jechał dalej, myślami wracał do kobiety w bagażniku – Esther Weinraub. Do chudego łokcia, obojczyka delikatnego jak skrzydło ptaka. Przyspieszył, nawet zaryzykował, dwukrotnie przejeżdżając skrzyżowanie na czerwonych światłach. Nie mógł się doczekać.


– Nie jestem zmęczony – burknął Rhyme.

– Zmęczony czy nie, ale potrzebujesz odpoczynku.

– Nie, potrzebuję kolejnego drinka.

Czarne walizy stojące pod ścianą czekały na policjantów, którzy mieli je zabrać z powrotem do laboratorium. Mel Cooper zniósł już mikroskop na dół. Lon Sellitto wciąż siedział w rattanowym fotelu, nie mówił zbyt dużo. Doszedł tylko do wniosku, że Rhyme nie jest wcale pijany.

– Jestem pewny, że skoczyło ci ciśnienie – powiedział Thom.

– Chcę drinka.

Pieprzę cię, Amelio Sachs, pomyślał Rhyme. Nie wiedział, dlaczego to przyszło mu do głowy.

– Powinieneś zrezygnować z picia. Źle wpływa na twoje zdrowie.

Zrezygnuję, rzekł Rhyme do siebie. Na zawsze, w poniedziałek. Nie będzie żadnego programu dwunastu kroków. Zrobię to od razu.

– Nalej mi następnego drinka – zażądał.

W rzeczywistości nie miał na niego ochoty.

– Nie.

– Natychmiast nalej mi drinka! – warknął Rhyme.

– Nie ma mowy.

– Lon, czy mógłbyś mi nalać drinka?

– Ja…

– Nie dostanie już więcej. Gdy jest w takim nastroju jak teraz, staje się nieznośny. Nie wytrzymamy z nim.

– Odmawiasz mi? Mogę cię zwolnić.

– Spróbuj.

– Obraża kalekę! Oskarżę cię. Lon, aresztuj go.

– Lincoln – powiedział Lon łagodnie.

– Aresztuj go!

Detektyw był zaskoczony jego wybuchem złości.

– Hej, chłopie, może powinieneś się trochę uspokoić – rzekł.

– Jezu – stęknął Rhyme. Zaczął głośno jęczeć.

– Co się stało? – zaniepokoił się Sellitto.

Thom nic nie mówił, tylko przyglądał się uważnie.

– Wątroba. – Rhyme wykrzywił twarz. – Prawdopodobnie marskość.

Thom odwrócił się, wściekły.

– Nie mam zamiaru leczyć cię z kaca. W porządku?

– Nie, nie w porządku.

– Mamy mało czasu – usłyszeli kobiecy głos na schodach.

Amelia Sachs weszła do pokoju.

Spojrzała na puste stoły.

Na ustach Rhyme’a pojawiła się ślina. Ogarnęła go wściekłość. Ponieważ się ośmieszył. Ponieważ włożył dla niej elegancką białą koszulę. I ponieważ rozpaczliwie chciał być sam, na zawsze, sam w ciemnej, nieruchomej ciszy, gdzie byłby królem. Nie królem dnia, ale królem wieczności.

Zaczęła mu cieknąć ślina. Usiłował zmusić swoje bolące mięśnie do działania – oblizać wargi i połknąć ślinę. Thom zwinnym ruchem wyjął chusteczki z pudełka i wytarł mu usta i brodę.

– Funkcjonariuszko Sachs – odezwał się Thom. – Witamy. Co Za przykład lojalności. Nie spodziewaliśmy się.

Była bez czapki i miała rozpięty guzik kołnierzyka granatowej bluzki. Długie rude włosy otulały ramiona. Nikt nie miałby kłopotów z rozpoznaniem tych włosów pod mikroskopem.

– Mel wpuścił mnie do domu – powiedziała, kierując wzrok w stronę schodów.

– Nie powinnaś być już w łóżku, Sachs?

Thom opuścił rękę. Zachowuj się kulturalnie – oznaczał ten gest.

– Byłam właśnie w budynku FBI – powiedziała do Sellitta.

– I co robią nasi nadzorcy?

– Namierzyli go.

– Co?! – wykrzyknął Sellitto. – W jaki sposób? Jezu! Szefowie wiedzą o tym?

– Perkins dzwonił do burmistrza. Facet jest taksówkarzem. Urodził się w Stanach, ale jego ojciec był Serbem. Myślą więc, że zaatakuje ONZ lub coś w tym rodzaju. Wchodził w konflikt z prawem. Leczył się psychiatrycznie. Dellray i oddział SWAT udali się do jego mieszkania.

– Jak go znaleźli? – zapytał Rhyme. – Sądzę, że pomógł odcisk palca.

Skinęła głową.

– To bardzo ważny ślad. Powiedz mi, czy interesują się losem następnej porwanej ofiary.

– Interesują – odparł spokojnie. – Ale chcą przede wszystkim złapać przestępcę.

– Cóż, taka jest ich natura. Niech zgadnę. Wyobrażają sobie, że poznają miejsce ukrycia ofiary, gdy go złapią.

– Właśnie.

– To nie będzie łatwa sprawa – rzekł Rhyme. – Nawet bez pomocy naszego doktora Dobynsa i behawiorystów mogę zaryzykować takie twierdzenie. Co się wydarzyło, Amelio? Dlaczego wróciłaś?

– Ponieważ niezależnie od tego czy Dellray złapie przestępcę, czy nie, nie możemy czekać. Oczywiście myślę o następnej ofierze.

– Ale odebrano nam sprawę. Nie słyszałaś? Wypadliśmy z interesu.

Rhyme spojrzał na ciemny monitor komputera. Chciał zobaczyć, czy nie ma potarganych włosów.

– Rezygnujesz? – zapytała.

– Amelio – zaczął Sellitto – nawet gdybyśmy chcieli coś zrobić, nie mamy śladów, wskazówek. To jedyny punkt zaczepienia…

– Mam je.

– Co?

– Są w samochodzie na dole.

Detektyw wyjrzał przez okno.

– Z miejsca ostatniego przestępstwa. Ze wszystkich miejsc – kontynuowała Sachs.

– Masz je? – spytał Rhyme. – W jaki sposób?

Sellitto się roześmiał.

– Podprowadziła je, Lincoln. Niesamowite!

– Dellray ich teraz nie potrzebuje – wyjaśniła Sachs. – Dopiero w sądzie. Oni mają przestępcę, my uratujemy ofiarę. Dobry układ, nie?

– Ale Mel Cooper już pojechał.

– Nie, jest na dole. Poprosiłam go, by poczekał. – Sachs skrzyżowała ramiona. Spojrzała na zegar. Po jedenastej. – Nie mamy zbyt wiele czasu – przypomniała.

Rhyme też patrzył na zegar. Boże, ale jestem zmęczony. Thom miał rację: nigdy jeszcze tak długo nie siedziałem. Jednak był zdziwiony – nie, zszokowany – że chociaż dzisiaj kilkakrotnie wpadał we wściekłość, przeżywał chwile załamania, to jednak upływający czas nie ciążył mu na duchu, jak to działo się w ciągu ostatnich lat.

– Thom? Thom! Zrób kawę. Mocną. Sachs, weź do laboratorium próbki celofanu oraz zdjęcie tego kawałka, który Mel znalazł na kości. Trzeba go obejrzeć pod mikroskopem polaryzacyjnym. Chcę mieć wyniki za godzinę. Proszę bez sformułowań typu „najbardziej prawdopodobne”. Chcę wiedzieć, w której sieci sklepów przestępca kupował cielęcinę. Lon, potrzebujemy też twojego wsparcia.


Czarne samochody pędziły bocznymi uliczkami.

Była to wprawdzie okrężna droga do domu przestępcy, ale Dellray wiedział, co robi. W operacjach antyterrorystycznych unika się jazdy głównymi ulicami, ponieważ są one często obserwowane przez wspólników. Dellray, który siedział z tyłu prowadzącego pojazdu, zapiął paski w kamizelce kuloodpornej. Wyjechali dziesięć minut temu.

Patrzył na walące się kamienice, na zasypane śmieciami place. Ostatni raz, gdy tu był, wcielił się w rastafarianina Petera Haile’a Thomasa z Queens. Kupował sto trzydzieści siedem działek kokainy od małego wysuszonego Portorykańczyka, który w ostatniej chwili zdecydował się zastrzelić nabywcę. Wziął od Dellraya pieniądze i wymierzył mu z pistoletu w pachwinę. Pociągnął za spust spokojnie, jakby wybierał warzywa w sklepie. Klik, klik, klik. Pistolet się zaciął. Toby Dolittle i inni ludzie z obstawy obezwładnili sukinsyna i jego kompanów, zanim zdążył wyciągnąć inną broń. Dellray pomyślał wtedy o ironii losu – zginąłby dlatego, że dobrze udawał handlarza narkotyków.

– Za cztery minuty będziemy na miejscu – powiedział kierowca.

Dellray zaczął myśleć o Lincolnie Rhymie. Ubolewał, że w taki sposób przejął sprawę, ale nie miał wyboru. Sellitto jest uparty jak buldog, a Polling to psychol, ale z nimi można sobie poradzić. Jedynie przed Rhyme’em czuł respekt. Ostry jak brzytwa (do diabła, to jego zespół znalazł odcisk palca, chociaż nie zareagowali tak, jak powinni). Kiedyś, przed wypadkiem, nikt nie mógł podskoczyć Rhyme’owi. Nikt nie potrafił go wykiwać.

Teraz Rhyme to tylko popiersie. Ze smutkiem myślał, co może przytrafić się człowiekowi. Można umrzeć i wciąż pozostać żywym. Wszedł do jego pokoju – właściwie sypialni – i bardzo go uraził. Bardziej, niż to było konieczne.

Może powinien zadzwonić. On mógł…

– Czas na przedstawienie – zawołał kierowca i Dellray zapomniał o Rhymie.

Samochody skręciły w ulicę, przy której mieszkał Pietrs. Ulice, którymi dotąd jechali, pełne były spoconych ludzi z butelkami piwa i papierosami w rękach, czekających na chłodny powiew. Ta ulica jednak była pusta i ciemna.

Samochody zatrzymały się powoli. Wyskoczyło z nich trzydziestu agentów, ubranych w czarne kamizelki i uzbrojonych w broń z celownikami laserowymi. Dwóch bezdomnych mężczyzn gapiło się na nich. Jeden z włóczęgów schował szybko za pazuchę butelkę piwa.

Dellray spojrzał na okno w budynku Pietrsa. W środku jarzyło się słabe żółte światło.

Kierowca cofnął samochód na zacieniony plac i szepnął do Dellraya:

– Perkins na linii. – Odciągnął słuchawki z uszu. – I dyrektor. Chcą wiedzieć, kto dowodzi operacją.

– Ja – burknął Kameleon. I zwrócił się szybko do grupy operacyjnej: – Stanowiska po przeciwnej stronie ulicy i w alejkach. Snajperzy: tam, tam i tam. Za pięć minut macie być gotowi do działania. Zrozumiano?


Schodzili po skrzypiących schodach.

Prowadził ją do piwnicy, trzymając pod ramię, była półprzytomna po uderzeniu w głowę. Gdy zeszli, pchnął ją na podłogę i zaczął się przyglądać.

Esther…

Uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Rozpaczliwie błagała o litość. Nie zauważył tego. Widział jedynie jej ciało. Zaczął zdejmować purpurowy strój do joggingu. W tamtych czasach było nie do pomyślenia, aby kobieta wyszła na ulicę tylko w samej bieliźnie. Nie sądził jednak, żeby Esther Weinraub była kurwą. Była pracującą dziewczyną, szyjącą koszule – pensa za pięć.

Kolekcjoner Kości przyjrzał się jej wystającemu obojczykowi. Podczas gdy inni mężczyźni patrzyliby na jej piersi, on wpatrywał się w mostek z odchodzącymi od niego – jak kończyny pająka – żebrami.

– Co robisz? – zapytała, wciąż oszołomiona po uderzeniu w głowę.

Kolekcjoner przyjrzał się jej uważnie, ale nie zwrócił uwagi, że jest młodą anorektyczką; że ma zbyt szeroki nos i zbyt pełne usta oraz skórę o barwie brudnego piasku. Pod tymi niedoskonałościami widział nieskończone piękno szkieletu.

Dotknął jej skroni, lekko przycisnął. Nie pozwól, aby była złamana. Proszę…

Zakasłała, z nosa wypuściła strumień śluzu. Nie zwrócił na to uwagi.

– Nie kalecz mnie znów – wyszeptała, przekrzywiając głowę. – Po prostu mnie nie bij. Proszę.

Wyjął nóż z kieszeni i schyliwszy się, rozciął kostium. Patrzył na jej nagie ciało.

– Chcesz tego? – zapytała, wstrzymując oddech. – Okay, możesz mnie zgwałcić. Naprawdę możesz.

Przyjemności ciała, pomyślał. Trzymać się od tego z daleka.

Podniósł ją na nogi. Odepchnęła go i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę małych drzwi znajdujących się w rogu piwnicy. Nie biegła, nie chciała uciekać. Z wyciągniętą ręką, szlochając, powoli zmierzała do drzwi.

Kolekcjoner Kości z zaciekawieniem obserwował jej powolny, niepewny krok.

Drzwi, które kiedyś były przeznaczone do wrzucania węgla, teraz prowadziły do wąskiego tunelu łączącego się z piwnicą w sąsiednim, opuszczonym budynku.

Esther z trudem otworzyła metalowe drzwi. Weszła do tunelu.

Nie minęła minuta, gdy usłyszał krzyk. Potem rumor.

– Boże, nie, nie, nie… – Inne słowa zagłuszył jęk przerażenia.

Wróciła do piwnicy, poruszała się teraz znacznie szybciej. Wymachiwała rękami, jakby chciała otrząsnąć z siebie to, co widziała.

Esther, chodź do mnie.

Potykała się na nierównej podłodze, szlochała.

Chodź do mnie.

Wpadła w jego ramiona, które szybko ją objęły. Przycisnął kobietę mocno jak kochanek. Pod palcami czuł jej wspaniały obojczyk. Powoli zaczął ciągnąć przerażoną kobietę w stronę drzwi do tunelu.

Rozdział dwudziesty

Fazy księżyca, liść, wilgotna bielizna, brud. Zespół ponownie znajdował się w sypialni Rhyme’a – wszyscy z wyjątkiem Pollinga i Haumanna. Kapitan nie mógł brać udziału w operacji, która bez wątpienia nie była całkiem legalna.

– Mel, zrobiłeś chromatogram i spektrogram cieczy z bielizny?

– Właśnie byłem w trakcie, gdy przyszli federalni. Muszę powtórzyć analizę.

Pobrał próbkę i wprowadził ją do komory chromatografu. Włączył aparat. Sachs z zainteresowaniem obserwowała sygnały pojawiające się na ekranie. Wyglądały jak wskaźniki giełdowe.

Rhyme zauważył, że stoi blisko niego. Przysunęła się chyba, gdy nie patrzył na nią.

– Ja byłam… – odezwała się cicho.

– Tak?

– Byłam bardziej otwarta, niż powinnam. Mówiłam bez osłonek. Wpadłam w złość. Nie wiem dlaczego, ale wpadłam.

– Miałaś rację – powiedział Rhyme.

Patrzyli sobie w oczy. Rhyme przypomniał sobie poważne dyskusje z Blaine. Gdy rozmawiali, skupiali swój wzrok na przedmiotach znajdujących się między nimi: na jednym z ceramicznych koników, które zbierała, na książce, na prawie pustej butelce merlota lub chardonnay.

– Badam miejsce przestępstwa inaczej niż większość kryminalistyków – zaczął. – Potrzebowałem kogoś, kto nie miał z góry wyrobionego sądu. Poza tym kogoś myślącego.

Sprzeczne cechy, których szukamy bez skutku u kochanej osoby. Odporność i kruchość w odpowiedniej proporcji.

– Gdy poszłam do Eckerta, chodziło mi jedynie o moje przeniesienie. Nie sądziłam, że skontaktuje się z FBI i zabiorą nam sprawę.

– Wiem o tym.

– Nie potrafiłam utrzymać nerwów na wodzy. Przepraszam.

– Nie musisz się tłumaczyć, Sachs. Potrzebuję kogoś, kto by mi powiedział, że właśnie zachowuję się jak idiota. Thom to robi, dlatego go lubię.

– Nie rozczulaj mnie, Lincoln! – zawołał Thom z drugiego końca pokoju.

– Nikt poza nim mi nie powie, żebym wyniósł się do stu diabłów – kontynuował Rhyme. – Wszyscy traktują mnie, jakbym był z porcelany. Nienawidzę tego.

– Nie wydaje się, żebyś w ostatnim czasie otoczony był ludźmi…

– To prawda – przyznał po chwili milczenia.

Obraz na monitorze komputera połączonego z chromatografem i spektrometrem zatrzymał się. Sygnały tworzyły ciągnący się w nieskończoność podpis. Mel Cooper wpisał coś na klawiaturze i odczytał wyniki:

– Woda, olej napędowy, fosforany, sód, ślady minerałów… Nie mam pojęcia, co to jest.

Rhyme zastanawiał się, co miało być informacją przekazaną przez przestępcę. Sama bielizna czy tajemnicza ciecz?

– Zajmijmy się czymś innym. Chcę zobaczyć kurz.

Sachs pokazała mu torebkę, która zawierała różowawy piasek z kawałkami gliny i kamykami.

– Stabilizator – oznajmił. – Mieszanina piasku i kawałków skał. Materiał pochodzi bezpośrednio znad podłoża skalnego na Manhattanie. Znajdują się w nim domieszki krzemianu sodu?

Cooper przyjrzał się wynikom.

– Tak. Jest go dużo.

– Zatem trzeba szukać miejsca w południowej części Manhattanu, w promieniu kilkudziesięciu metrów od zbiorników wodnych. – Rhyme roześmiał się, widząc zdumiony wzrok Sachs. – To nie jest magia, Sachs. Po prostu odrobiłem pracę domową. Firmy budowlane, gdy kopały fundamenty w podłożu skalnym w pobliżu zbiorników wodnych, mieszały krzemian sodu i odpowiednie minerały do stabilizowania podłoża. Oznacza to, że materiał pochodzi z południowej części miasta. Teraz zajmiemy się liściem.

Uniosła torbę.

– Nie domyślam się, co to jest. Nigdy takiego na Manhattanie nie widziałem.

– Mam spis stron internetowych poświęconych ogrodnictwu – powiedział Cooper, wpatrując się w ekran. – Przeszukam je.

Rhyme w pewnym okresie zainteresował się Internetem, ale podobnie jak w przypadku książek, filmów i malarstwa jego zainteresowanie cyberświatem w końcu osłabło. Być może dlatego, że jego świat był w dużej mierze wirtualny i sieć była dla niego miejscem wyjątkowo smutnym.

Ekran szybko zmieniał się, gdy Cooper przeszukiwał Internet.

– Muszę ściągnąć kilka plików. Zajmie to dziesięć-piętnaście minut.

– Dobrze – powiedział Rhyme. – Zajmiemy się teraz pozostałymi materiałami znalezionymi przez Sachs, ale nie wskazówkami. Mel, użyjemy teraz naszej tajnej broni.

– Tajnej broni? – spytała Sachs.

– Analizy śladowej.


Agent specjalny Fred Dellray zdecydował, że do domu wejdzie dziesięciu agentów: dwie grupy operacyjne oraz śledczy i obserwator. Spoceni agenci w kamizelkach stali w krzakach. Po przeciwnej stronie ulicy, na piętrze opuszczonego domu z brązowego kamienia, zespół poszukiwań i obserwacji umieścił mikrofony i czujniki podczerwieni, kierując je w stronę mieszkania przestępcy.

Trzech snajperów z remingtonami ulokowało się na dachach. Obok nich znajdowali się wyposażeni w lornetki obserwatorzy.

Dellray ubrany w kurtkę FBI i dżinsy – zdjął zielony garnitur – słuchał raportów przekazywanych drogą radiową.

– Punkt obserwacyjny do dowódcy. Mamy sygnał w podczerwieni. Coś porusza się w piwnicy.

– Jak wygląda? – spytał Dellray.

– Nie wiemy. Szyby są zbyt brudne.

– Jest sam? Może prowadzi ofiarę? – Uznał, że Sachs prawdopodobnie miała rację: przestępca porwał już kolejną ofiarę.

– Trudno powiedzieć. Widzimy tylko źródło ciepła i ruch.

Dellray umieścił kilku agentów wokół domu. Meldowali teraz: „Nie ma znaków życia na parterze i pierwszym piętrze. Garaż jest zamknięty”.

– Snajperzy? – spytał Dellray. – Raporty.

– Snajper jeden do dowódcy. Celuję w drzwi wejściowe. Koniec.

Pozostali celowali w stronę korytarza i pokoju na piętrze.

– Gotowi do działania – zameldowali.

Dellray wyciągnął duży pistolet.

– Okay, mamy papiery – powiedział. Oznaczało to, że mieli nakaz sądowy. Nie musieli pukać. – Naprzód! Zespół pierwszy i drugi. Ruszamy!

Pierwszy zespół operacyjny wywalił drzwi taranem. Drugi – użył trochę bardziej cywilizowanych metod. Wybito szybę w drzwiach z tyłu domu i otworzono je. Agenci wpadli do środka.

Dellray wszedł za agentami pierwszego zespołu.

Smród rozkładającego się ciała był tak intensywny, że Dellray – nie nowicjusz – musiał głęboko wciągnąć powietrze, by powstrzymać wymioty.

Agenci z drugiego zespołu sprawdzili parter, po czym wbiegli na górę do sypialni. Pierwszy zespół skierował się do piwnicy. Słychać było szuranie butów na starej drewnianej podłodze.

Dellray wbiegł na schody prowadzące do piwnicy, skąd dochodził odór. Usłyszał kopnięcie w drzwi i krzyk:

– Nie ruszać się! Agenci federalni! Stać!

Ale gdy dobiegł do drzwi piwnicy, agent wykrztusił innym tonem:

– Do diabła, co to jest? Jezu…

– Cholera! – prychnął inny agent. – Obrzydliwość.

– Gówno w pozłotku – burknął Dellray, gdy wszedł do środka. Oddychał głęboko. Co za upiorny zapach.

Na podłodze leżało ciało mężczyzny, sączyła się z niego czarna ciecz. Miał podcięte gardło. Jego martwe, szkliste oczy były nieruchome, ale tułów zdawał się poruszać – unosił się i przesuwał. Dellray się wzdrygnął. Nie udało mu się do tej pory polubić robactwa. Duża liczba robaków i larw wskazywała, że mężczyzna nie żyje co najmniej od trzech dni.

– Dlaczego zarejestrowano sygnał w podczerwieni? – zapytał jeden z agentów.

Dellray wskazał ślady zębów myszy i szczurów na spuchniętych nogach i boku ofiary.

– One są wszędzie. Pochowały się teraz. Przerwaliśmy im obiad.

– Co się stało? Jedna z ofiar go sprzątnęła?

– O czym ty mówisz? – burknął Dellray.

– To nie jest on?

– Nie, to nie on! – wybuchnął Dellray, wpatrując się w ranę na ciele.

Jeden z agentów zmarszczył brwi.

– Ale, Dellray. Mamy przecież zdjęcie. To jest Pietrs.

– Oczywiście, że to jest pieprzony Pietrs, ale to nie on jest poszukiwanym przestępcą! Nie rozumiecie?

– Nie. Co chcesz przez to powiedzieć?

Wszystko stało się dla niego jasne.

– Sukinsyn.

Zadźwięczał telefon. Dellray aż podskoczył. Otworzył go i słuchał chwilę, nim wrzasnął:

– Co zrobiła?! Ja też ich potrzebuję… Nie, nie aresztowaliśmy pieprzonego przestępcy!

Wyłączył telefon. Wściekły wskazał na dwóch agentów z oddziału SWAT.

– Pojedziecie ze mną.

– Co się stało, Dellray?

– Złożymy komuś wizytę. I wiecie, jak będziemy się zachowywać? – Agenci spojrzeli na siebie, marszcząc brwi. Ale Dellray sam udzielił odpowiedzi: – Na pewno nie będziemy grzeczni…


Mel Cooper wysypał zawartość koperty na papier. Przyjrzał się pyłowi przez lupę.

– Tak. Pył ceglany oraz pył z kamienia. Przypuszczam, że marmur… – Włożył próbkę pod mikroskop. – Tak, marmur. Różowy.

– Czy był jakiś marmur w tunelu, w którym znalazłaś tę Niemkę?

– Nie – odparła Sachs.

Cooper zasugerował, że pył może pochodzić z domu, z którego została porwana Monelle.

– Nie. Znam budynki przy tej ulicy. Niemiecki Dom to czynszówka. Najlepszy kamień, jaki tam można znaleźć, to polerowany granit. Może pochodzi z jego kryjówki. Zauważyłeś coś szczególnego?

– Ślady cięcia – powiedział Cooper, pochylając się nad mikroskopem.

– To dobrze. Czy są gładkie?

– Nie. Są nierówne.

– Zatem marmur był cięty piłą parową.

– Ja też tak sądzę.

– Zapisz, Thom – poinstruował Rhyme, wskazując głową na reprodukcję. – W jego kryjówce jest marmur. Stary.

– Ale dlaczego zajmujemy się jego domem? – zapytał Banks. – Federalni powinni już tam być.

– Nigdy za dużo informacji, Banks. Zapamiętaj to. Co jeszcze?

– Kolejny kawałek rękawiczki. Tej z czerwonej skóry. A co to…

– Próbka płynu po goleniu. Pozostał po nim zapach przy słupie. – Będziemy szukać fabryk kosmetyków? – zastanawiał się Cooper.

– Najpierw powącham – powiedział Rhyme.

Sachs wzięła worek. W środku znajdował się mały drewniany krążek. Otworzyła worek. Rhyme głęboko wciągnął powietrze.

– Brut. Jak mogłaś nie rozpoznać? Thom, dodaj do charakterystyki, że przestępca używa taniej wody kolońskiej.

– Mam kolejny włos – oznajmił Cooper. Technik umieścił go pod mikroskopem. – Bardzo podobny do tego, który znaleźliśmy wcześniej. To samo źródło. Lincoln, coś dla ciebie. Jest taki sam. Kasztanowy.

– Obcięty czy złamał się w naturalny sposób?

– Obcięty.

– Dobrze, zatem wiemy więcej o kolorze jego włosów – powiedział Rhyme.

Gdy Thom zaczął pisać „kasztanowe”, Sellitto krzyknął:

– Nie pisz tego!

– Co?!

– Oczywiście, że nie ma kasztanowych włosów – kontynuował Rhyme.

– Myślałem…

– Może mieć włosy każdego koloru, tylko nie kasztanowe. Jasne, rude, czarne…

– Stara sztuczka – dodał detektyw. – Idziesz obok zakładu fryzjerskiego i ze śmietnika wyciągasz kilka włosów. Potem rozrzucasz je na miejscu przestępstwa.

– No nie! – Banks z entuzjazmem przyjął kolejną informację.

– Okay. Teraz włókno – powiedział Rhyme.

Cooper umieścił włókno w mikroskopie polaryzacyjnym.

– Wykazuje dwójłomność 0,053.

– Nylon 6 – stwierdził Rhyme. – Jak wygląda?

– Szorstkie. Przekrój kołowy. Jasnoszare.

– Okładzina.

– Tak. Sprawdzę w bazie danych. – Po chwili oderwał wzrok od komputera. – Hampstead Textile 118B.

Rhyme westchnął niezadowolony.

– Źle? – zapytała Sachs.

– Najpowszechniej stosowana okładzina w bagażnikach. Używana od piętnastu lat przez różnych producentów samochodów. Beznadziejna sprawa… Czy jest coś na włóknie? Skorzystaj ze skaningowego mikroskopu elektronowego.

Technik włączył mikroskop. Ekran zaświecił niepokojącym niebieskozielonym światłem.

Włókno na monitorze wyglądało jak gruba lina.

– Coś tutaj jest. Kryształy. Dużo ich. Używają dwutlenku tytanu, żeby nie było połysku. To może być to.

– Przeprowadź analizę chromatograficzną.

– Za małe włókno. Musiałbym całe zużyć.

– No to zużyj.

– Pożyczenie dowodów od FBI to jedno, a zniszczenie ich to co innego – delikatnie wtrącił się Sellitto. – Nie jestem pewny, czy możemy to zrobić, Lincoln. W razie rozprawy sądowej…

– Musimy to zrobić.

– O Boże. – Banks westchnął.

Sellitto z ociąganiem skinął głową i Cooper umieścił włókno w komorze chromatografu. Urządzenie syknęło. Chwilę później ekran zamigotał – pojawiły się na nim sygnały.

– Długie łańcuchy polimeru. Nylon. Słaby sygnał. Jest coś jeszcze. Chlor, detergent…To płyn do czyszczenia.

– Przypominam sobie, że dziewczyna mówiła, że samochód pachniał czystością. Sprawdź, jaki to płyn.

Cooper zaczął przeszukiwać bazę danych.

– Płyn został wyprodukowany przez Pfizer Chemicals. Sprzedawany jest pod nazwą Tidi-Kleen przez Baer Automotive Products.

– Doskonale! – krzyknął Lincoln Rhyme. – Znam firmę. Sprzedaje płyn w dużych partiach, głównie wypożyczalniom samochodów. Zatem przestępca jeździ samochodem z wypożyczalni.

– Czy nie jest to dla niego zbyt ryzykowne? – zapytał Banks.

– Ukradł go – mruknął Rhyme, jakby młody policjant pytał, ile jest dwa dodać dwa. – Trzeba sprawdzić numery. Czy Emma jeszcze pracuje?

– Prawdopodobnie poszła już do domu.

– Obudź ją. Niech sprawdzi wszystkie przypadki kradzieży samochodów z wypożyczalni.

– Zaraz to zrobię – powiedział podenerwowany Sellitto. Zapewne zniszczone dowody nie dawały mu spokoju.

– A ślady butów? – zapytała Sachs.

Rhyme przyjrzał się elektrostatycznemu obrazowi, który wykonała Sachs.

– Nietypowe. Zdarta jest zewnętrzna strona podeszew.

– Może jest szpotawy? Ma palce nóg zwrócone do środka? – Thom zastanawiał się głośno.

– Niewykluczone. Ale wtedy starte byłyby też obcasy. – Rhyme studiował odciski. – Sądzę, że dużo czyta.

– Czyta?

– Usiądź tu na krześle – Rhyme powiedział do Sachs. – Pochyl się nad stołem i udawaj, że czytasz.

Usiadła i uniosła wzrok.

– I co?

– Udawaj, że odwracasz kartki książki.

„Odwróciła” kilka kartek. Znów uniosła wzrok.

– Dalej. Czytasz grubą „Wojnę i pokój”.

Gdy odwracała kartki, skłaniała głowę. Po chwili odruchowo skrzyżowała nogi. Podłogi dotykała tylko zewnętrzną stroną podeszew.

Rhyme zwrócił wszystkim na to uwagę.

– Thom, umieść to w charakterystyce. Ale postaw znak zapytania. Teraz przyjrzymy się odciskom palców.

Sachs powiedziała, że nie zabrała tego wyraźnego odcisku palca.

– Jest wciąż w biurze FBI.

Ale Rhyme nie był zainteresowany tym odciskiem. Chciał zobaczyć ten, który Sachs zdjęła ze skóry dziewczyny.

– Bardzo niewyraźny – powiedział Cooper. – Nie mieści się nawet w kategorii C. Nie może być użyty do porównań.

– Nie chcę prowadzić identyfikacji. Interesuje mnie ta linia. – Była półokrągła i znajdowała się na środku poduszki palca.

– Co to jest? – spytała Sachs.

– Myślę, że blizna – powiedział Cooper. – Stara. Skaleczenie było bardzo głębokie, prawdopodobnie do kości.

Rhyme zaczął myśleć o wszystkich rodzajach blizn i znaków na skórze, które widział w ciągu swojej pracy. Dawniej, zanim praca większości ludzi zaczęła polegać na przerzucaniu papierów i stukaniu w klawiaturę, łatwiej można było określić wykonywany zawód, patrząc na ręce. Zajęcie wypisane było dużymi literami: zdeformowane poduszki palców u maszynistek, ślady ukłuć u krawców, odciski po piórze i ślady atramentu u stenografów i księgowych itd. Miejsca stwardnienia naskórka były charakterystyczne dla wykonywanego zawodu.

Ale ta blizna nic nie mówiła Rhyme’owi. Przynajmniej na razie. Odcisk będzie można wykorzystać, gdy znajdą przestępcę.

– Co jeszcze? Odcisk kolana. To dobrze. Będzie można określić, co ma na sobie. Pokaż go, Sachs. Wyżej! Workowate spodnie. Ostry kant świadczy, że zostały uszyte z materiału naturalnego. Jest ciepło, zatem przypuszczam, że spodnie są bawełniane, nie wełniane. Nie sądzę, by nosił spodnie z jedwabiu.

– Cienka bawełna, nie drelich – powiedział Cooper.

– Ubranie sportowe – podsumował Rhyme. – Thom, dopisz to do charakterystyki.

Cooper wrócił do komputera.

– Nie mamy szczęścia z liściem. Nie pasuje do żadnego wzorca z bazy danych.

Rhyme znów położył głowę na poduszkę. Ile mają czasu? Godzinę? Dwie?

Księżyc. Brud. Słona woda…

Spojrzał na Sachs, która stała samotnie w rogu pokoju z opuszczoną głową. Wpatrywała się w dowody. Miała zmarszczone czoło, intensywnie myślała. Ile razy on sam stał w takiej pozie, usiłując…

– Gazeta! – krzyknęła nagle, unosząc wzrok. – Gdzie jest gazeta? – Zaczęła szybko rozglądać się po stołach. – Dzisiejsza gazeta…

– O co chodzi, Sachs? – zapytał Rhyme.

Wzięła „New York Timesa” od Jerry’ego Banksa i zaczęła go szybko przeglądać.

– Ta ciecz… na bieliźnie – zwróciła się do Rhyme’a. – Czy może to być woda morska?

– Woda morska? – Cooper zamyślił się nad wynikami analizy. – Oczywiście! Woda, chlorek sodu, inne sole. Olej i fosforany. To zanieczyszczona woda morska…

Rhyme i Sachs spojrzeli na siebie i jednocześnie powiedzieli:

– Przypływ!

Uniosła gazetę otwartą na prognozie pogody. Znajdował się tam diagram faz księżyca identyczny ze znalezionym na miejscu przestępstwa. Pod spodem znajdował się wykres pływów.

– Maksimum przypływu za czterdzieści minut.

Rhyme się skrzywił. Zawsze najbardziej się wściekał na siebie.

– Zamierza utopić ofiarę. Przykuł ją do filaru w południowej części miasta. – Patrzył beznadziejnym wzrokiem na mapę Manhattanu z długą linią brzegową. – Sachs, znów zabawisz się w kierowcę rajdowego. Pojedziesz z Banksem na zachodnie wybrzeże. Lon, dlaczego nie miałbyś pojechać na East Side. Sprawdź okolice portu. A ty, Mel, dowiedz się w końcu, skąd ten liść pochodzi…


Fala omyła przekrzywioną twarz.

William Everett otworzył oczy i wydmuchał słoną wodę z nosa. Była lodowata, czuł, jak jego chore serce gwałtownie wali, pompując ciepłą krew po całym ciele.

Był bliski omdlenia, jak wtedy gdy ten sukinsyn złamał mu palec. Oprzytomniał i znów wrócił do rozmyślania.

Przypomniał sobie ostatnią żonę i – nie wiedząc dlaczego akurat to – ich podróże. Byli w Gizie, Gwatemali, Nepalu, Teheranie (tydzień przed zajęciem ambasady).

Gdy lecieli z Pekinu chińskimi liniami lotniczymi, godzinę po starcie awarii uległ jeden z dwóch silników samolotu. Evelyn schyliła głowę i skuliła się – przyjęła pozycję zalecaną podczas katastrof. Przygotowywała się do śmierci i czytała artykuł zamieszczony w jakimś czasopiśmie. Ostrzegano w nim, że picie gorącej herbaty bezpośrednio po posiłku może być niebezpieczne. Opowiedziała mu o tym artykule, gdy siedzieli już w barze w Singapurze. Zaczęli śmiać się histerycznie, a potem rozpłakali.

Przypomniał sobie lodowaty wzrok porywacza, jego zęby, grube rękawiczki.

Teraz znajduję się w strasznym, mokrym grobie. Jego ramię i szczękę przeszył nieznośny ból.

Złamany palec czy atak serca? – zastanawiał się.

Być może i to, i to.

Everett zamknął oczy, dopóki ból nie ustąpił.

Potem rozejrzał się wokół siebie. Komora, w której go przykuto, znajdowała się poniżej butwiejącego pomostu. Na spienioną wodę, znajdującą się około piętnastu centymetrów poniżej krawędzi, spadł kawałek drewna. Przez wąską szczelinę mógł dostrzec światła statków płynących rzeką oraz światła New Jersey. Woda sięgała mu teraz do szyi. Sam pomost znajdował się dwa metry nad jego głową.

Ponownie ból złamanego palca rozszedł się po całym ciele. Wrzasnął i stracił przytomność. Głowa zanurzyła się w wodzie. Zachłysnął się. Gwałtowny kaszel otrzeźwił go.

Przyciąganie księżyca powoli podnosiło powierzchnię wody. Szpara, przez którą prześwitywało światło, znalazła się pod wodą. W komorze zrobiło się ciemno. Docierał do niego pomruk fal i jęki, które wydawał z bólu.

Wiedział, że już jest martwy. Wiedział, że jego głowa będzie ponad powierzchnią wody jeszcze kilka minut. Zamknął oczy i przycisnął twarz do gładkiego czarnego filaru.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Cały czas na południe, Sachs – w głośniku zabrzęczał głos Rhyme’a.

Włączyła sygnał, gdy pędzili autostradą przez West Side. Bez zmrużenia oka przyśpieszyła do stu trzydziestu.

– Wolniej – jęknął Jerry Banks.

Odliczali. Ulica Trzydziesta Trzecia, Dwudziesta. Na Czternastej wpadli w poślizg. Gdy pędzili przez Village, z bocznej uliczki wyjechała przed nich ciężarówka. Sachs nie zahamowała, tylko jak kierowca na wyścigach terenowych skręciła gwałtownie i wjechała na pas jezdni prowadzący w przeciwnym kierunku. Słychać było jęki Banksa i zawodzący sygnał.

– No, udało się – rzekła Amelia Sachs, wracając na pas prowadzący na południe. – Powtórz. Nie dosłyszałam – zwróciła się do Rhyme’a.

– Południowa część miasta, tyle na razie mogę powiedzieć – usłyszała jego metaliczny głos. – Musimy dowiedzieć się, co oznacza liść.

– Dojechaliśmy do parku Battery.

– Dwadzieścia minut do przypływu! – zawołał Banks.

Być może grupa Dellraya wydobyła z przestępcy miejsce, w którym przywiązał ofiarę. Nick opowiadał, że jeżeli policjanci chcą zmusić przestępcę do mówienia, biją go torbą z miękkimi owocami po żołądku i innych wrażliwych miejscach. Jest to bardzo bolesne i nie zostawia śladów. Kiedy dorastała, nie wyobrażała sobie, że policjanci mogą tak postępować. Teraz wiedziała co innego.

Banks stuknął ją w ramię.

– Tutaj.

Zbutwiałe drewno, brud. Ponure miejsce.

Zatrzymała furgonetkę. Wysiedli i pobiegli w stronę wody.

– Rhyme?

– Mów, Sachs. Gdzie jesteście?

– Przy pomoście na północ od parku Battery.

– Rozmawiałem właśnie z Lonem, który jest na East Side. Nic nie znalazł.

– Beznadziejna sprawa – powiedziała. – Cała promenada. Falochrony… pomieszczenie na motorówki gaśnicze, doki, pirsy, molo przy parku Battery… Jest potrzebny oddział specjalny.

– Nie mamy do dyspozycji oddziału specjalnego, Sachs.

Dwadzieścia minut do przypływu.

Jej oczy lustrowały nadbrzeże. Bezradnie opuściła ramiona. Z bronią w ręku podbiegła do rzeki.

Jerry Banks podążył za nią.


– Mel, powiedz mi coś na temat liścia. Cokolwiek. Rusz głową. Zdenerwowany Cooper spoglądał to w mikroskop, to na ekran.

Osiem tysięcy różnych roślin na Manhattanie.

– Nie pasuje do żadnej struktury komórkowej.

– Jest stary – powiedział Rhyme. – Jak stary?

Cooper ponownie spojrzał na liść.

– Zasuszony. Daję mu sto lat lub trochę mniej.

– Jakie gatunki roślin wyginęły w ciągu ostatnich stu lat na Manhattanie?

– Nie można mówić o ginięciu gatunków roślin na Manhattanie. Pojawiają się na nowo.

Jakaś myśl przebiegła Rhyme’owi po głowie. Lubił to uczucie, a jednocześnie nienawidził. Lubił, gdy mógł myśl uchwycić; nienawidził, jeżeli po chwili w głowie pozostawała pustka.

Szesnaście minut do przypływu.

O czym pomyślał? Skupił się, zaniknął oczy…

Nadbrzeże, myślał. Ofiara przy nadbrzeżu.

Z czym to się kojarzy? Pomyśl!

Nadbrzeże… statki… rozładunek… ładunek.

Rozładunek statku!

Gwałtownie otworzył oczy.

– Mel, może rośliny uprawne?

– Cholera. Przeglądałem tylko strony poświęcone roślinom ogrodowym. Nie pomyślałem o uprawnych. – Zaczął pisać na klawiaturze. Wydawało się, że trwa to wieczność.

– I co?

– Powoli, powoli… Na razie informacje są zakodowane. – Po chwili zaczął czytać: – Lucerna, jęczmień, buraki, kukurydza, owies, tytoń…

– Tytoń! Sprawdź!

Cooper kliknął myszą i na ekranie pojawił się obraz.

– Tak, zgadza się.

– World Trade Towers – oznajmił Rhyme. – Na północ od tego miejsca znajdowały się plantacje tytoniu. Thom, przeszukaj moje książki. Znajdź mapę z lat czterdziestych XVIII wieku oraz mapę, której używał Bo Haumann, gdy szukaliśmy miejsc, gdzie usuwa się azbest. Powieś je na ścianie obok siebie.

Thom wykonał polecenie. Stara mapa, narysowana dość topornie, przedstawiała założone miasto. Południową część wyspy pokrywały plantacje. Przy rzece – nienazywającej się wtedy Hudson, ale West River – znajdowały się trzy pirsy. Rhyme spojrzał na najnowszą mapę miasta. Farmy oczywiście zniknęły, tak samo osiemnastowieczne pirsy. Ale na mapie zaznaczono opuszczone nadbrzeże, gdzie znajdował się pirs, z którego ładowano kiedyś tytoń.

Rhyme wytężał wzrok, aby odczytać nazwę ulicy znajdującej się w pobliżu pirsu. Już miał krzyknąć na Thoma, by przysunął mapę bliżej, gdy usłyszał łoskot otwieranych drzwi na dole. Rozprysła się szyba w drzwiach.

Thom zbiegł na dół.

– Chcę się z nim widzieć! – zdecydowany głos wypełnił korytarz.

– Ale on akurat… – zaczął Thom.

– Nie. Nie za minutę, nie za godzinę. Do cholery. Teraz!

– Mel, schowaj dowody i wyłącz system – wyszeptał Rhyme. – Ale…

– Idziemy!

Rhyme gwałtownie potrząsnął głową. Zrzucił słuchawki, które upadły obok łóżka. Od strony schodów dochodził odgłos ciężkich butów.

Thom robił wszystko, by powstrzymać gości, ale dwóch z trzech przybyłych agentów FBI trzymało w rękach duże pistolety. Powoli szli za nim po schodach.

Dzięki Thomowi Mel Cooper mógł wyjąć liść z mikroskopu i gdy agenci wtargnęli do pokoju, zajęty był rozkładaniem przyrządu. Worki ze śladami leżały pod stołem, przykryte egzemplarzami „National Geographics”.

– A, Dellray – odezwał się Rhyme. – Znaleźliście przestępcę?

– Dlaczego nam nie powiedziałeś?

– O czym?

– Że odcisk palca był fałszywym tropem.

– Nikt mnie o to nie pytał.

– Fałszywy? – zdziwił się Cooper.

– Cóż, to był autentyczny odcisk palca – powiedział Rhyme, jakby to było oczywiste. – Ale to nie był odcisk przestępcy. Nasz chłopiec potrzebował taksówki, żeby porywać ofiary. Zatem ją znalazł. Jak on się nazywał?

– Victor Pietrs – mruknął Dellray i opowiedział o taksówkarzu.

– Świetny pomysł – zauważył Rhyme z podziwem w głosie. – Znalazł Serba, który wszedł w konflikt z prawem i był leczony psychiatrycznie. Zastanawia mnie, jak długo szukał odpowiedniego kandydata. W każdym razie 823 zabił biednego Pietrsa i ukradł jego taksówkę. Odciął mu palec. Zachował go, aby zostawić odcisk, gdy będziemy deptać mu po piętach, i skierować nasze śledztwo na fałszywy trop.

Rhyme spojrzał na zegar. Zostało czternaście minut.

– Skąd wiedziałeś? – Dellray spojrzał na mapy wiszące na ścianie, ale, dzięki Bogu, nie zainteresował się nimi.

– Odcisk wskazywał, że palec był odwodniony, wysuszony. Założę się, że ciało znajdowało się w bardzo złym stanie. I znaleźliście je w piwnicy? Mam rację? Nasz chłopiec lubi podrzucać tam ofiary.

Dellray nie odpowiedział. Węszył po pokoju jak ogromny terier.

– Gdzie ukryłeś dowody?

– Dowody? Nie wiem, o czym mówisz. Powiedz, wyważyłeś drzwi do mieszkania? Ostatnio wszedłeś bez pukania, a teraz wywaliłeś drzwi.

– Lincoln, myślałem o tym, żeby cię przeprosić, zanim…

– To miłe, Fred.

– Ale teraz jestem o krok od zakucia cię w kajdanki.

Rhyme spojrzał na mikrofon zwisający nad podłogą. Wyobraził sobie rozpaczliwy głos Sachs, która nie może doczekać się odpowiedzi.

– Oddaj mi dowody, Rhyme. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, w jakie kłopoty się pakujesz.

– Thom – spokojnie powiedział Rhyme – agent Dellray przestraszył mnie i zrzuciłem mikrofon i słuchawki. Mógłbyś je podnieść?

Gdy Dellray nie patrzył, Thom umieścił mikrofon na łóżku, przy głowie Rhyme’a.

– Dziękuję – rzekł Rhyme do Thoma. – Nie kąpałem się jeszcze dzisiaj. Czy nie sądzisz, że już jest pora?

– Zastanawiałem się, kiedy o to zapytasz – odparł Thom, właściwie odgrywając swoją rolę.


– Rhyme, zgłoś się. Jezu! Co się dzieje?!

Po chwili usłyszała w słuchawkach głos Thoma.

Był nienaturalny, nerwowy.

– Mam nową gąbkę – powiedział.

– Wygląda, że będzie dobra – rzekł Rhyme.

– Rhyme? – syknęła Sachs. – Do diabła, co się dzieje?

– Kosztowała siedemnaście dolarów. Powinna być dobra.

W słuchawkach słyszała więcej głosów, ale nie mogła ich rozpoznać.

Sachs i Banks biegali wzdłuż nadbrzeża, wpatrując się w szarobrunatną wodę. Pokazała Banksowi, żeby się zatrzymał. Poczuła silne kłucie w piersiach. Pochyliła się i splunęła do rzeki. Usiłowała złapać oddech.

W słuchawkach usłyszała:

– …to nie potrwa długo.

– …poczekamy, jeżeli nie masz nic przeciw temu.

– Mam – powiedział Rhyme. – Chcę mieć trochę prywatności.

– Rhyme, słyszysz mnie?! – zawołała zdesperowana Sachs. – Do cholery, co się dzieje?

– Nic. Nie chcą mnie zostawić w spokoju, bo zginęły im dowody.

Dellray! To on jest w pokoju Rhyme’a. To koniec. Nie uratują ofiary.

– Chcę dostać dowody – warknął agent.

– Dellray, zobaczysz jedynie mężczyznę biorącego kąpiel i korzystającego z gąbki.

Banks zaczął coś mówić, ale uciszyła go. Słyszała jakieś głosy, lecz nie rozumiała ich. Potem wrzasnął agent. I zaraz rozległ się spokojny głos Rhyme’a:

– …Dellray, jestem pływakiem. Pływam codziennie.

– Mamy mniej niż dziesięć minut – wyszeptała Sachs. Woda łagodnie pluskała. Rzeką majestatycznie przepłynęły dwa statki.

Dellray coś mruknął.

– Jadę nad Hudson i pływam. Kiedyś rzeka była znacznie czystsza.

Zniekształcone słowa. I po chwili:

– …stary pomost. Bardzo zniszczony. Kiedyś zbierali się na nim Hudson Dusters. Był taki gang. Słyszałeś o nim? Działał w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Na północ od parku Battery. Wyglądasz na znużonego. Zmęczyłeś się, oglądając sflaczałą dupę kaleki? Ten pomost znajduje się między North Moore a Chambers. Nurkuję, pływam wokół filarów.

– North Moore i Chambers! – krzyknęła Sachs. Odwróciła się szybko. Pojechali za daleko na południe. Miejsce znajdowało się czterysta metrów od nich. Mogła dostrzec zbutwiały pomost i ogromną rurę odpływową. Jak dużo mają czasu? Prawie wcale. Nie zdążą go uratować.

Zrzuciła słuchawki i zaczęła biec w kierunku samochodu. Banks podążył za nią.

– Umiesz pływać? – zapytała.

– Ja? Przepłynę kilkadziesiąt metrów na basenie.

Nie uratują go.

Sachs zatrzymała się i obróciła wokół, patrząc na puste ulice.


Woda sięgała mu do nosa.

Niewielka fala omyła mu twarz, właśnie gdy wciągał powietrze. Zachłysnął się słoną, cuchnącą wodą.

William Everett zakrztusił się, zaczął gwałtownie kasłać. Woda wypełniła mu płuca. Puścił filar i zanurzył się w wodzie. Zdobył się jeszcze na jeden wysiłek, uniósł się na filarze, ale po chwili znów znalazł się pod wodą.

Nie, Boże, nie… nie pozwól!

Szarpnął kajdankami i odepchnął się od słupa, jakby miał nadzieję, że stanie się cud i jego wątłe mięśnie rozerwą sworzeń, do którego był przykuty.

Wydmuchnął wodę z nosa. Gwałtownie poruszał głową. Na chwilę opróżnił płuca. Bolały go mięśnie szyi – prawie tak samo jak złamany palec – od odchylania głowy, by zaczerpnąć powietrza.

Chwila ulgi.

Nadpłynęła kolejna fala, trochę wyższa.

To była ta.

Nie mógł dłużej walczyć. Stracił nadzieję. Dołączy do Evelyn.

Zrezygnował. Zanurzył się w cuchnącej wodzie, pełnej śmieci i wodorostów.

Nagle zatrząsł się z przerażenia. Nie, nie…

On jest tutaj. Porywacz! Wrócił. Everett uniósł głowę nad powierzchnię. Wydmuchnął wodę. Usiłował się wyrwać. Mężczyzna zaświecił latarką wprost w oczy. Zbliżył się do niego z nożem.

Nie, nie…

Nie dość, że chciał go utopić, to teraz przyszedł go zarżnąć.

Instynktownie Everett usiłował kopnąć napastnika, ale porywacz zniknął pod wodą… i, trach, ręce Everetta były wolne.

Starszy mężczyzna zapomniał o wszystkim. Gwałtownie wynurzył się na powierzchnię. Wciągnął nosem kwaśne powietrze i zaczął zrywać taśmę z ust. Ciężko oddychał, wypluwając śmierdzącą wodę. Uderzył mocno głową w dębowy filar i roześmiał się głośno.

– Boże, Boże, Boże…

Ukazała się druga twarz… Do hełmu przymocowana była latarka. Everett mógł dostrzec na kombinezonie mężczyzny odznakę nowojorskiej straży. Mężczyźni nie mieli w rękach noży, tylko nożyce do cięcia metalu. Jeden z nich zerwał do końca taśmę z ust Everetta, który wciągnął głęboko powietrze. Potem drugi nurek objął Everetta ramieniem i obaj podpłynęli do krawędzi pomostu.

– Proszę wziąć głęboki oddech, musimy się zanurzyć.

Everett wciągnął powietrze i zamknął oczy. Zanurzył się z nurkiem w wodę rozświetloną jaskrawym światłem. Była to krótka, ale bardzo przykra wycieczka w głąb mętnej, brudnej rzeki. Wynurzyli się na powierzchnię. Everett wyślizgnął się z rąk nurka i odpłynął. Po wydarzeniach dzisiejszego wieczoru pływanie w lekko wzburzonej rzece było bułką z masłem.


Nie zamierzała jechać taksówką. Nie miała nic przeciw autobusom odjeżdżającym z lotniska.

Ale Pammy była niewyspana – wstały o piątej rano – i ledwo trzymała się na nogach. Mała dziewczynka powinna jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Poza tym Carole nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy Manhattan. Szczupła kobieta ze Środkowego Zachodu, która w ciągu czterdziestu jeden lat swego życia nie była dalej na wschodzie niż w Ohio. Umierała z niecierpliwości – chciała jak najszybciej zobaczyć Nowy Jork.

Carole wzięła bagaże i ruszyły w kierunku wyjścia. Sprawdzała, czy zabrała wszystko, gdy dziś po południu opuszczały dom Kate i Eddiego.

Pammy, Kubuś Puchatek, portmonetka, walizka, żółty plecak.

Wszystko się zgadza.

Jej przyjaciele ostrzegali ją przed Nowym Jorkiem.

„Popchną cię i zabiorą portmonetkę – mówił Eddie. – Kieszonkowcy”.

„I nie graj w karty na ulicy” – dodała opiekuńcza Kate.

„Nie gram w karty w domu, dlaczego miałabym zacząć grać na ulicach Manhattanu?”.

Carole roześmiała się, przypominając sobie to ostrzeżenie.

Ale doceniała ich troskę. W końcu jechała z trzyletnią córką na konferencję pokojową do najbardziej niebezpiecznego miasta na świecie. I miało tam być więcej obcokrajowców, do diabła, więcej ludzi, niż kiedykolwiek widziała w jednym miejscu.

Carole znalazła telefon i zadzwoniła do hotelu, by upewnić się, czy rezerwacja jest aktualna. Portier powiedział, że pokój jest przygotowany i czeka na nią. Powinna dotrzeć za czterdzieści minut.

Wyszły drzwiami automatycznymi. Na zewnątrz panował nieznośny upał. Carole zatrzymała się i rozejrzała wokół. Jedną ręką ściskała mocno Pammy, w drugiej trzymała zniszczoną walizkę. Ciężki żółty plecak zarzuciła na ramię.

Stanęły w kolejce na postoju taksówek.

Carole spojrzała na ogromny billboard wiszący po przeciwnej stronie ulicy. Witamy Delegatów ONZ! – oznajmiał. Był koszmarny, ale przyglądała mu się dłużej, bo jeden z mężczyzn był podobny do Ronniego.

Po jego śmierci – dwa lata temu – wszystko przypominało jej przystojnego, krótko ostrzyżonego męża. Gdy przejeżdżała obok McDonald’sa, przypominała sobie, że lubił big maca. U wszystkich aktorów, nawet tych do niego zupełnie niepodobnych, zauważała jego gesty. Widziała reklamę kosiarek i przypominała sobie, że bardzo lubił strzyc ich mały trawnik w Arlington Heights.

Potem płakała. Brała prozac lub imipraminę i szła do łóżka, w którym spędzała całe tygodnie. Niechętnie przyjmowała propozycje Kate, aby została u nich na noc lub na tydzień, lub na miesiąc.

Ale teraz nie płakała. Postanowiła rozpocząć życie od nowa. Smutek już przeminął.

Carole popchnęła nogą bagaż, gdy kolejka przesunęła się do przodu, i odgarnęła ciemnoblond włosy. Rozejrzała się wokół, usiłując dostrzec Manhattan. Widziała jednak tylko samoloty, samochody, taksówki i morze ludzi. Para unosząca się z włazów przypominała duchy. Nocne niebo było ciemne i zamglone.

No cóż, wkrótce zobaczy miasto. Miała nadzieję, że Pammy jest dostatecznie duża, żeby zapamiętać pierwsze wrażenia.

– Jak ci się podoba nasza przygoda, kochanie?

– Przygoda. Lubię przygody. Chcę Hawajskiego Ponczu. Proszę.

Proszę… To coś nowego. Trzyletnie dzieci szybko się uczą. Carole się roześmiała.

– Dobrze. Za chwilę.

Podjechała taksówka. Otworzył się bagażnik i Carole wrzuciła do niego bagaż. Zatrzasnęła go. Wsiadły do tyłu samochodu i Carole zamknęła drzwi.

Pammy, Kubuś Puchatek, portmonetka.

– Dokąd? – zapytał taksówkarz.

Carole podniesionym głosem – ze względu na szybę pleksiglasową oddzielającą je od kierowcy – podała adres hotelu.

Taksówka wjechała na jezdnię. Carole wzięła Pammy na kolana.

– Będziemy jechali obok ONZ? – głośno spytała.

Kierowca jednak skupił się na zmianie pasa ruchu i nie słyszał jej.

– Przyjechałam na konferencję – wyjaśniła. – Konferencję ONZ.

Wciąż brak odpowiedzi.

Być może ma kłopoty z angielskim. Kate ostrzegła ją, że wszyscy taksówkarze w Nowym Jorku to obcokrajowcy (zabierają Amerykanom pracę, gderał Eddie). Nie mogła jednak przyjrzeć mu się dokładnie, ponieważ szyba pleksiglasowa była porysowana.

Może po prostu nie ma ochoty na rozmowę.

Wjechali na inną autostradę i nagle wyrosła przed nimi postrzępiona sylwetka miasta na tle nieba. Olśniewające. Jak kryształy, które zbierali Kate i Eddie. Ogromne grono niebieskich, złocistych i srebrnych budynków na środku wyspy i drugie – po lewej stronie. Niczego tak ogromnego w swoim życiu nie widziała. Przez moment wyspa wyglądała jak wielki statek.

– Spójrz, Pammy. Tam jedziemy. Jest wspaaaniałe.

Jednak po chwili widok zniknął, gdy kierowca gwałtownie skręcił i zjechał z drogi ekspresowej. Jechali teraz pustymi ulicami, wzdłuż brudnych domów z cegły.

Carole wychyliła się do przodu.

– Czy to jest droga do centrum?

Znów brak odpowiedzi.

Zapukała gwałtownie w szybę.

– Czy my dobrze jedziemy? Proszę mi odpowiedzieć… Niech pan mi odpowie!

– Mamusiu, co się stało? – spytała Pammy i zaczęła płakać.

Mężczyzna nie reagował. Jechał, nie przekraczając dozwolonej prędkości i zatrzymując się na czerwonych światłach. Gdy wjeżdżali na pusty plac znajdujący się za opuszczoną fabryką, sprawdził, czy włączył kierunkowskaz.

Och, nie… nie!

Nałożył maskę na twarz i wysiadł z taksówki. Podszedł do tylnych drzwi. Chwycił za klamkę, ale się zawahał i opuścił rękę. Zbliżył twarz do szyby, zaczął w nią lekko stukać. Raz, dwa, trzy. W ten sposób zwraca się na siebie uwagę jaszczurek i węży w ogrodzie zoologicznym. Taksówkarz długo przypatrywał się matce i córce, zanim otworzył drzwi.

Rozdział dwudziesty drugi

Sachs, jak to zrobiłaś?

Stała nad Hudsonem.

– Przypomniałam sobie, że widziałam budynek straży wodnej przy parku Battery – mówiła do mikrofonu. – Wysłali dwóch nurków, którzy dotarli do pomostu w ciągu trzech minut. Żebyś widział, jak ta łódź szybko płynęła! Muszę kiedyś spróbować.

Rhyme opowiedział jej o odcisku palca.

– Sukinsyn! – krzyknęła, cmokając z niezadowolenia. – Szczurek przechytrzył nas wszystkich.

– Nie wszystkich – zauważył skromnie Rhyme.

– Zatem Dellray wie, że zwędziłam dowody? Szuka mnie?

– Powiedział, że jedzie do budynku FBI. Prawdopodobnie będzie się zastanawiał, kogo z nas aresztować najpierw. Sachs, jak wygląda miejsce przestępstwa?

– Nieciekawie – zameldowała. – Zaparkował na żwirze…

– Nie ma więc śladów butów.

– Jeszcze gorzej. Woda podczas przypływu przykryła tę dużą rurę oraz miejsce, w którym zaparkował.

– Cholera – mruknął Rhyme. – Brak śladów, odcisków. Nic. Jak czuje się ofiara?

– Nie najlepiej. Wychłodzenie ciała, złamany palec. Ma chore serce. Będzie w szpitalu dzień lub dwa.

– Czy może nam coś powiedzieć?

Sachs podeszła do Banksa, który przepytywał Williama Everetta.

– Nie jest wysoki – powiedział trzeźwo mężczyzna, uważnie przyglądając się opatrunkowi gipsowemu, który założył mu na palec lekarz. – Nie jest potężnie zbudowany czy muskularny, ale jest silniejszy ode mnie. Chwyciłem go, ale odepchnął moje ręce.

– Rysopis? – zapytał Banks.

Everett powiedział, że miał na sobie ciemne ubranie i maskę na twarzy. Jedynie to sobie przypomniał.

– Jeszcze jedno mogę wam powiedzieć. – Everett uniósł zabandażowaną dłoń. – To podły człowiek. Chwyciłem go, jak już wam mówiłem. Nie myślałem, wpadłem w panikę, ale on dostał wtedy szału. I złamał mi palec…

– Zemsta?

– Tak sądzę, ale nie to było najdziwniejsze.

– Nie?

– On tego słuchał.

Młody detektyw przestał pisać, spojrzał na Sachs.

– Przyłożył moją rękę do ucha i zginał palec, aż go złamał. Słuchał. Chyba sprawiało mu to przyjemność.

– Rhyme, słyszałeś?

– Tak. Thom dopisze to do charakterystyki przestępcy. Jednak nie wiem, jak wykorzystać tę informację. Pomyślimy o tym później.

– Nie ma żadnych podrzuconych wskazówek?

– Jeszcze nic nie znalazłam.

– Obejdź miejsce przestępstwa… Jeszcze coś, weź…

– Ubranie mężczyzny? Już go o to prosiłam. Ja… Rhyme, wszystko w porządku? – Usłyszała atak kaszlu. Na chwilę zerwała się łączność.

– Rhyme, jesteś tam? Wszystko w porządku?

– Tak – odparł szybko. – Obejdź miejsce.

Uważnie zbadała teren, oświetlając go lampą halogenową. Ogarnęło ją zwątpienie. On był tutaj. Chodził po żwirze, ale wszystko, co zostawił, znalazło się pod kilkunastocentymetrową warstwą wody.

– Nic nie znalazłam. Wskazówki przypuszczalnie zmyła woda.

– Nie, on jest zbyt inteligentny, aby nie wziąć pod uwagę przypływu. Wskazówki musiał ukryć w suchym miejscu.

– Mam pomysł – powiedziała nagle. – Przyjedź tutaj.

– Co?

– Zbadaj ze mną miejsce przestępstwa.

Zapadła cisza.

– Rhyme, słyszysz mnie?

– Do mnie mówisz? – zapytał.

– Kupiłeś to od De Niro. Ale nie jesteś tak dobrym aktorem. Pamiętasz tę scenę z „Taksówkarza” i tyle!

Rhyme się nie roześmiał.

– Tam było inaczej – powiedział. – „O mnie ci chodzi?”, a nie „Do mnie mówisz?”.

– Przyjedź. Zbadaj ze mną miejsce przestępstwa – kontynuowała niezrażona Sachs.

– Rozpostrę moje skrzydła. Nie. Przeniosę się myślami. Telepatia.

– Nie żartuj. Mówię poważnie.

– Ja…

– Potrzebujemy cię. Nie mogę znaleźć podrzuconych wskazówek.

– Ale one tam są. Spróbuj jeszcze raz, staranniej.

– Obeszłam całe miejsce dwa razy.

– Zatem wzięłaś pod uwagę zbyt mały teren. Dodaj po kilka metrów i zbadaj go ponownie. 823 jeszcze nie skończył.

– Zmieniłeś temat. Przyjedź i pomóż mi.

– Jak? – spytał Rhyme. – W jaki sposób mam to zrobić?

– Miałam przyjaciela, który był zawzięty – zaczęła. – I jakoś…

– Chciałaś powiedzieć, że był sparaliżowany – przerwał jej Rhyme delikatnie, ale stanowczo.

– Jego pielęgniarz umieszczał go każdego ranka w specjalnym wózku inwalidzkim. Mógł wszędzie jeździć sam: do kina, do…

– Te wózki – Rhyme mówił matowym głosem – nie są dla mnie odpowiednie.

Zamilkła.

– To zależy od urazu – kontynuował Rhyme. – Ryzykowałbym dużo, gdybym jeździł na wózku. – Zawahał się. – Mój stan mógłby się pogorszyć.

– Przepraszam, nie wiedziałam.

– Oczywiście, że nie wiedziałaś – powiedział po chwili.

Ale nie zdenerwował się jej gafą.

– Zajmijmy się poszukiwaniami – ciągnął spokojnie. – Przestępca chytrze ukrył wskazówki, ale można je znaleźć. Mam pomysł. On jest człowiekiem podziemi. Może zakopał te wskazówki…

Rozejrzała się wokół.

Może tam… W wysokiej trawie obok żwiru spostrzegła kopiec ziemi i liści. Chyba nie. Ziemia jest zbyt ubita.

Sachs kucnęła przy kopczyku. Używając ołówków zaczęła usuwać z niego liście.

Spojrzała w lewo. Po chwili zorientowała się, że patrzy na uniesioną głowę, zęby jadowe…

– Jezus Maria! – krzyknęła, odskakując. Potknęła się i upadła. Usiłowała wyciągnąć broń.

Nie…

– Nic ci się nie stało?! – wrzasnął Rhyme.

Sachs trzymała w trzęsących się rękach pistolet, z którego usiłowała mierzyć do celu. Nadbiegł Banks ze swoim glockiem. Zatrzymał się. Sachs wstała, nie odrywając wzroku.

– Boże – wyszeptał Banks.

– To wąż… no, szkielet węża – powiedziała Sachs do Rhyme’a. – Grzechotnik. Cholera. – Schowała broń do kabury. – Jest przyczepiony do deski.

– Wąż? Interesujące – rzekł Rhyme zaintrygowany.

– Tak, rzeczywiście interesujące – burknęła. Włożyła gumowe rękawiczki i podniosła skręcony szkielet. Odwróciła go. – Metamorphosis.

– Co?

– Nalepka na spodzie. Sądzę, że jest to nazwa sklepu, skąd pochodzi szkielet. Broadway 604.

– Chłopcy Twardziele powinni sprawdzić ten sklep – powiedział Rhyme. – Co tam mamy? Jakie jeszcze wskazówki?

Były w torbie pod szkieletem węża. Serce mocniej jej zabiło, gdy schylała się nad torbą.

– Pudełko zapałek – powiedziała.

– Okay, może zamierza podpalić ofiarę. Czy jest coś na nim napisane?

– Nie, ale jest pomazane. Wygląda to jak wazelina, tylko że cuchnie.

– Dobrze, Sachs. Zawsze trzeba powąchać ślady, gdy nie wiadomo, co to jest. Jednak wrażenia muszą być precyzyjniejsze.

Pochyliła się bardziej.

– Smród.

– To nie jest precyzyjne określenie.

– Może siarka.

– To może być materiał wybuchowy, Tovex. Czy jest niebieski?

– Nie, biały.

– Przypuszczam, że nawet jeżeli jest to materiał wybuchowy, to nie eksploduje bez zapalnika. Jest stabilny. Coś jeszcze?

– Kolejny kawałek papieru. Coś na nim napisano.

– Co, Sachs? Jego nazwisko, adres zamieszkania, adres poczty elektronicznej?

– To chyba kawałek kartki z czasopisma. Widzę tu niewielkie czarno-białe zdjęcie. Przedstawia fragment budynku, ale nie wiem jakiego. Mogę jedynie odczytać datę pod spodem: 20 maja 1906 roku.

– Zastanawiam się, czy to może być kod albo adres. Muszę nad tym pomyśleć. Coś jeszcze?

– Nie.

Usłyszała, że głęboko westchnął.

– Dobrze, Sachs – powiedział. – Wracaj. Która godzina? Dochodzi pierwsza. Od lat tak długo nie siedziałem. Wracaj szybko. Przyjrzymy się temu, co mamy.


Ze wszystkich dzielnic Manhattanu południowa część East Side najmniej zmieniła się w ciągu lat.

Oczywiście wiele znikło z krajobrazu dzielnicy: pastwiska dla owiec; okazałe rezydencje Johna Hanckocka i innych współczesnych mu polityków; duże jezioro Der Kolek; Five Points – na początku XIX wieku najbardziej niebezpieczny zakątek na Ziemi (w jednym kwartale domów – zwanym Bramy Piekieł – zdarzało się 200-300 morderstw rocznie).

Ale tysiące starych budynków pozostało: czynszówki z XIX wieku, domy w stylu kolonialnym, budynki federalne, zdobione hale, budynki publiczne w stylu egipskim, zbudowane z polecenia skorumpowanego kongresmana Fernanda Wooda. Niektóre były opuszczone, porośnięte zielskiem, wewnątrz nich rosły drzewka. Jednak wiele wykorzystywano. Były to budynki, w których mieściły się instytucje dobroczynne, cukiernie, teatrzyki, miały też siedzibę Tammany Hall oraz Gomorra – mafia żydowska. Takie miejsca szybko nie umierają.

Właśnie do tej dzielnicy jechał Kolekcjoner Kości ze szczupłą kobietą i jej małą córką.


Stwierdziwszy, że policja depcze mu po piętach, James Schneider przywarł do ziemi jak żmija – którą w rzeczywistości był – i czekał. Spekulowano, że ukrył się w piwnicach któregoś z budynków czynszowych. W każdym razie nie dawał znaku życia.


Gdy Kolekcjoner Kości jechał w stronę domu, nie widział współczesnego Manhattanu: koreańskich restauracyjek, małych piekarni, wypożyczalni kaset z filmami pornograficznymi, pustych butików; widział świat mężczyzn w melonikach, kobiet w szeleszczących krynolinach, brudnych ulic, dorożek i konnych furgonów – wypełniony czasami przyjemnym, kiedy indziej odrażającym zapachem gazu węglowego.


Jednak jego szalona, niestrudzona w okrucieństwie dusza kazała mu wyjść z ukrycia i porwać kolejną niewinną ofiarę. Był nią młody mężczyzna, który przyjechał do miasta, aby wstąpić na uniwersytet.


Jechał przez słynną Osiemnastą Dzielnicę, zamieszkaną kiedyś prawie przez pięćdziesiąt tysięcy ludzi, stłoczonych w tysiącu rozpadających się domów. Ze względu na stare fotografie większość ludzi myśli o XIX wieku w kolorze sepii. Jednak stary Manhattan był koloru kamienia. Zanieczyszczenie powietrza, słabe oświetlenie oraz drogie farby powodowały, że miasto było szaro-żółte.


Schneider skradał się, aby zaatakować mężczyznę, ale w końcu sprawiedliwość otworzyła oczy. Dwóch konstabli przypadkowo zapobiegło napaści. Rozpoznali Schneidera i ruszyli w jego stronę. Morderca zaczął uciekać w kierunku wschodnim przez most Manhattański – cud techniki inżynierskiej – ukończony w 1908 roku, dwa lata przed tymi wydarzeniami. Zatrzymał się na środku mostu, gdy zobaczył trzech policjantów zbliżających się od strony Brooklynu. Zostali zaalarmowani gwizdkami i strzałami przez swoich kolegów z Manhattanu.

Los tak chciał, że Schneider był nieuzbrojony. Wszedł na balustradę mostu, gdy otoczyli go konstable. Zaczął wariacko krzyczeć, oskarżać policjantów, że zniszczyli mu życie. Jego słowa stawały się coraz bardziej szalone. Kiedy konstable zbliżyli się do niego, skoczył do wody.

Tydzień później znaleziono jego zwłoki na brzegu wyspy Welfare. Niewiele z nich zostało. Kraby i żółwie obgryzły ciało prawie do kości, które on w swoim szaleństwie tak miłował.


Skręcił w pustą brukowaną ulicę. Zatrzymał się przed domem. Sprawdził, czy są dwa brudne sznurki, które umieścił przy drzwiach. Miały go informować o niepożądanych gościach.


Zaniepokoił go nagły ruch. Usłyszał gardłowe warczenie psów, zobaczył ich żółte oczy, brązowe, wyszczerzone zęby oraz ciała pokryte bliznami i wrzodami. Sięgnął po broń, ale psy nagle odwróciły się i skowycząc, pobiegły aleją za kotem lub szczurem.

Nie zobaczywszy nikogo na chodnikach, otworzył kłódkę zamykającą drzwi do powozowni, po czym wrócił do samochodu i wjechał do środka. Zaparkował obok swojego taurusa.


Po śmierci nikczemnika detektywi dokładnie zbadali jego zbrodnie. Z pamiętnika, jaki prowadził, wynikało, że zamordował ośmioro porządnych obywateli miasta. Poza tym (jeśli napisał prawdę) sprofanował kilka grobów na cmentarzach wokół miasta. Żadna z ofiar nie wyrządziła mu najmniejszej krzywdy. W większości byli to uczciwi, pracowici i niewinni obywatele. Przestępca nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Co więcej, przypuszczalnie żył w przeświadczeniu, że uszczęśliwia ofiary.


Zatrzymał się, wytarł pot z ust. Swędziała go skóra pod maską. Wyciągnął matkę i córkę z bagażnika, wyprowadził je z garażu. Kobieta była silna, stawiała opór. W końcu postanowił zakuć je obie w kajdanki.

– Ty bucu! – wrzasnęła kobieta. – Nie waż się dotykać mojej córki! Jeśli jej dotkniesz, zabiję cię!

Przytrzymał ją mocno i zakleił jej taśmą usta. Tak samo postąpił z dziewczynką.

„Mięśnie obumierają i mogą być słabe – pisał przestępca bezlitosną, pewną ręką. – Kości są najmocniejszą częścią ciała. Nieważne jak stare są twoje mięśnie, kości zawsze pozostają młode. Miałem przed sobą szlachetny cel i nie interesuje mnie, że ktoś mógłby być innego zdania. Wyświadczyłem im przysługę. Teraz są nieśmiertelni. Uwolniłem ich. Oczyściłem ich do kości”.

Zaciągnął je do piwnicy. Mocno pchnął kobietę na podłogę. Po chwili córka znalazła się obok niej. Kajdanki przywiązał do ściany linką do suszenia bielizny. Wyszedł z piwnicy.

Wyciągnął żółty plecak i walizki z taksówki. Udał się z nimi do głównego pokoju w budynku. Chciał je rzucić do kąta, ale nie wiedząc dlaczego, zainteresowała go ich zawartość. Usiadł przed jednym z malunków na ścianie – przedstawiającym rzeźnika spokojnie trzymającego w jednej ręce nóż, a w drugiej kawałek wołowiny.

Przeczytał etykietkę na walizce. Carole Ganz. Carole z „e” na końcu. Po co ta dodatkowa litera? – zdziwił się. W walizce były tylko ubrania. Zaczął przeszukiwać plecak. Znalazł pieniądze, cztery-pięć tysięcy dolarów. Włożył je z powrotem do kieszonki.

W plecaku odkrył dużo zabawek: lalkę, farbki, modelinę, klocki. Znajdował się też tam drogi, przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych, kilka kompaktów, radio Sony z budzikiem.

Zaczął przeglądać fotografie: zdjęcia Carole i jej córki. Na większości kobieta była przygnębiona. Tylko na kilku wydawała się szczęśliwa. Nie było zdjęć Carole z mężem, chociaż miała na palcu obrączkę. Natomiast na wielu fotografiach matce i córce towarzyszyła para osób: otyła kobieta ubrana staromodnie i łysiejący mężczyzna z brodą, we flanelowej koszuli.

Dłuższy czas Kolekcjoner Kości przyglądał się zdjęciu dziewczynki.


Los biednej Maggie O’Connor – drobnej, zaledwie ośmioletniej dziewczynki – był szczególnie tragiczny. Nieszczęśliwym trafem – spekuluje policja – przypadkowo natknęła się na Jamesa Schneidera, gdy ten mordował jedną ze swoich ofiar.

Dziewczynka, mieszkająca w osławionej dzielnicy Hell’s Kitchen, wyszła z domu, aby wyrwać włosy z końskiego ogona. Padłe zwierzęta bardzo często znajdowano na ulicach tej bardzo biednej części miasta. Dzieci robiły z końskiego włosia pierścionki i bransoletki – jedyne ozdoby, na jakie mogły sobie pozwolić.


Skóra i kości, skóra i kości.

Postawił zdjęcie nad kominkiem, obok niewielkiej sterty kości, które dzisiaj obrabiał. Wyniósł je ze sklepu, gdzie znalazł szkielet węża.


Podejrzewa się, że Schneider zauważył małą Maggie w pobliżu swojej kryjówki, gdy obserwowała scenę zabójstwa. Nie wiemy, czy zabił ją od razu, czy też maltretował. W przeciwieństwie do innych ofiar, których szczątki w końcu znaleziono, zwłok kruchej Maggie O’Connor nigdy nie odkryto.


Kolekcjoner Kości zszedł na dół.

Zerwał taśmę z ust kobiety. Głęboko wciągnęła powietrze i spojrzała na niego z wściekłością.

– Czego chcesz? – warknęła. – Czego?

Nie była tak szczupła jak Esther, ale dzięki Bogu nie była tak otyła jak Hanna Goldschmidt. Mógł zobaczyć prawie całą jej duszę: wąską żuchwę, obojczyki. I przez cienką, niebieską spódnicę cień miednicy: kość biodrową, kulszową, łonową, krzyżową, ogonową.

Mała dziewczynka się skuliła. Pochylił się i położył rękę na jej główce. Czaszka nie składa się z jednej kości, ale z wielu tworzących jakby kopułę obserwatorium astronomicznego. Dotknął kości potylicznej i ciemieniowej, tworzących sklepienie czaszki, oraz swoich ulubionych, otaczających oko: kości sitowej i klinowej.

– Przestań! – Carole kręciła wściekle głową. – Zostaw ją w spokoju!

– Sza – powiedział, przykładając palec do ust.

Przypatrywał się małej postaci, która kuliła się i przytulała do matki.

– Maggie O’Connor – gaworzył, spoglądając na twarz dziewczynki. – Moja mała Maggie.

Kobieta utkwiła w nim wzrok.

– Byłaś, dziewczynko, w złym miejscu o złym czasie. Widziałaś, co robiłem?

Kości są zawsze młode.

– O czym ty mówisz? – wyszeptała Carole.

Skierował na nią uwagę.

Kolekcjonera Kości zawsze ciekawiło, kim była matka Maggie O’Connor.

– Gdzie jest twój mąż?

– Nie żyje – prychnęła. Potem spojrzała na córkę i rzekła łagodnie: – Został zamordowany dwa lata temu. Słuchaj, pozwól jej odejść. Ona nic nikomu nie powie. Jesteś… słuchasz mnie? Co robisz?

Chwycił ręce Carole i uniósł je.

Zaczął obmacywać kości śródręcza, palców. Ściskał je.

– Nie, nie rób tego. Nie chcę. Proszę! – wołała spanikowanym głosem.

Czuł, że traci kontrolę nad sobą. Nie lubił tego uczucia. Jeżeli mają powieść się jego plany, to powinien opanować żądze. Szaleństwo przenosiło go coraz bardziej w przeszłość, mieszało ją z teraźniejszością.

Przedtem i potem…

Potrzebował całej swojej inteligencji i przebiegłości, by zakończyć to, co rozpoczął.

Jeszcze… jeszcze…

Jest tak szczupła, tak wysoka. Zamknął oczy i wyobrażał sobie odgłos wydawany przez ostrze noża przesuwającego się po jej piszczeli – podobny do dźwięku starych skrzypiec.

Zaczął szybciej oddychać. Cały był zlany potem.

Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że patrzy na jej sandały. Nie ma w swojej kolekcji ładnych kości stóp. Bezdomni ludzie, którzy padli jego ofiarą w ciągu ostatnich miesięcy… cóż, cierpieli na krzywicę, osteoporozę. Palce ich nóg były zniekształcone przez źle dopasowane obuwie.

– Zawrę z tobą umowę – usłyszał swój głos.

Spojrzała na córkę. Przytuliła się bardziej do niej.

– Zawrzemy umowę. Wypuszczę was, jeśli pozwolisz mi coś zrobić.

– Co? – wyszeptała Carole.

– Pozwól mi zedrzeć z ciebie skórę.

Zamrugała oczami.

– Pozwól mi. Proszę – szeptał. – Ze stopy. Tylko z jednej stopy. Gdy mi pozwolisz to zrobić, puszczę was wolno.

– Co…?

– Do kości.

Spojrzała na niego z przerażeniem. Przełknęła ślinę.

Dlaczego tak postępuje? – zastanowił się. Przecież jest blisko, tutaj – taka szczupła, koścista. Ale to co innego niż w przypadku pozostałych ofiar. Różni się od nich.

Odłożył rewolwer i wyjął nóż z kieszeni. Otworzył go z głośnym trzaskiem.

Nie poruszała się. Jej wzrok ześlizgnął się na córkę. Potem znów spojrzała na niego.

– Pozwolisz nam odejść?

Skinął głową. Rozejrzała się po piwnicy. Mruknęła jakieś słowo. Imię, domyślił się. Ron albo Rob.

Patrząc na niego twardo, wyciągnęła nogi. Skierowała stopy w jego kierunku. Zdjął but z jej prawej nogi.

Wziął w ręce palce nogi. Delikatnie ugniatał kosteczki.

Odchyliła się do tyłu. Na szyi zarysowały się ładne ścięgna. Zmrużyła oczy. Przejechał nożem po jej skórze. Mocno ścisnął go w ręku.

Zamknęła oczy, głęboko wciągnęła powietrze i jęknęła.

– Zaczynaj – wyszeptała. Odwróciła na bok głowę dziewczynki. Mocno ją przytuliła.

Kolekcjoner Kości wyobraził sobie ją w stroju wiktoriańskim: w krynolinie, w koronkach. Widział ich troje siedzących w „U Delmonico” lub spacerujących Piątą Aleją. Widział Maggie ubraną w koronkową sukienkę, toczącą przed sobą obręcz, gdy przechodzili przez most.

Wtedy, teraz…

Przystawił poplamione ostrze noża do podbicia stopy.

– Mamusiu! – wrzasnęła dziewczynka.

Coś nim wstrząsnęło. Przez moment był przygnębiony tym, co robi.

Nie! Nie może tego zrobić. Przynajmniej jej. Esther lub Hannie, tak. Albo kolejnej ofierze, ale nie jej.

Kolekcjoner Kości potrząsnął głową ze smutkiem. Dotknął jej kości policzkowej wierzchem dłoni. Ponownie zakleił usta taśmą i przeciął sznur krępujący nogi.

– Chodź – mruknął.

Szarpała się gwałtownie, więc chwycił ją mocno za głowę i zaciskał nos, dopóki nie zemdlała. Następnie zarzucił ją na ramię i zaczął ostrożnie wchodzić po schodach. Bardzo ostrożnie. Nie chciał jej upuścić. Raz się zatrzymał, by spojrzeć na małą Maggie O’Connor, która siedziała na brudnej podłodze i rozpaczliwie mu się przyglądała.

Rozdział dwudziesty trzeci

Zaskoczył ich oboje przed domem Rhyme’a. Szybko i zwinnie – jak wąż, którego niósł pod pachą Jerry Banks, jakby to była pamiątka z Santa Fe.

Dellray z dwoma agentami wyszedł z alejki.

– Mam dla was wiadomość, kochani – oświadczył zdawkowo. – Jesteście aresztowani za kradzież dowodów będących własnością służb federalnych.

Lincoln Rhyme mylił się. Dellray wcale nie pojechał do budynku FBI. Czatował pod domem Rhyme’a.

Banks wywracał oczami.

– Przesadza pan, Dellray. Ocaliliśmy ofiarę.

– Zrobiliście bardzo dobrą rzecz, synku. Gdybyście go nie ocalili, oskarżylibyśmy was o morderstwo.

– Ale to my go uratowaliśmy, a nie wy – powiedziała Sachs.

– Dziękuję za złośliwe podsumowanie, funkcjonariuszko. Proszę wyciągnąć ręce.

– To kretyństwo.

– Zakuj tę młodą damę. – Kameleon zwrócił się dramatycznym głosem do stojącego obok niego tęgiego agenta.

– Znaleźliśmy więcej wskazówek, agencie Dellray – zaczęła Sachs. – Porwał już kolejną ofiarę. Nie wiemy, jak dużo czasu mamy.

– Och, zapraszamy też tego chłopca na nasze przyjęcie.

Dellray wskazał na Banksa, który odwrócił się w stronę agentki FBI podchodzącej do niego. Wydawało się, że Jerry zaraz się na nią rzuci.

– Nie chcesz? – zapytał Dellray pogodnie.

Banks z ociąganiem wyciągnął ręce.

Rozzłoszczona Sachs uśmiechnęła się lodowato do agenta.

– Jak udała się wycieczka do Morningside Heights?

– Zabił tego taksówkarza. Nasi ludzie z wydziału badania śladów pełzają po domu jak żuki po łajnie.

– I tylko tyle znajdą – powiedziała Sachs. – Ten przestępca zna się lepiej na śladach niż pan czy ja.

– Do biura – oznajmił Dellray.

Patrzył na Sachs, która się skrzywiła, gdy kajdanki ścisnęły jej nadgarstki.

– Możemy też uratować następną ofiarę. Mamy chyba…

– Czy pani wie, co pani ma, funkcjonariuszko Sachs? Proszę się domyślić. Ma pani prawo nic nie mówić. Ma…

– Wystarczy już – usłyszeli głos z tyłu.

Sachs obejrzała się i zobaczyła Jima Pollinga. Jego spodnie i szara sportowa koszula były pogniecione. Wyglądało, jakby w nich spał, chociaż zamglone oczy wskazywały, że jest na nogach od kilku dni. Miał jednodniowy zarost i rozczochrane włosy.

Dellray niepewnie zamrugał oczami. Zaniepokoiła go nie obecność Pollinga, ale prokuratora generalnego Dystryktu Południowego, który zjawił się z kapitanem. Był też szef wydziału specjalnego Perkins.

– Okay, Fred. Wypuść ich – powiedział prokurator.

– Ukradła dowody. Ona… – zaczął Kameleon modulowanym barytonem disc jockeya.

– Ja tylko przyspieszyłam sprawę – wtrąciła Sachs.

– Słuchaj… – zaczął Dellray.

– Nie – powiedział Polling. Był teraz zupełnie spokojny. – Nie. Nie będziemy słuchać. – Zwrócił się do Sachs: – Nie usiłuj być dowcipna.

– Tak jest. Przepraszam.

– Fred, zrobiłeś już swoje. Sprawą zainteresował się Waszyngton. Takie są fakty – powiedział prokurator.

– Ale to był dobry trop – bronił się Dellray.

– No cóż, zmieniliśmy kierunek śledztwa – dodał prokurator.

– Rozmawiałem z dyrektorem i wydziałem behawioralnym – odezwał się Perkins. – Uznaliśmy, że detektyw Rhyme i Sellitto powinni dalej prowadzić śledztwo.

– Mój informator był pewny, że coś wydarzy się na lotnisku. To nie miała być zwykła sprawa kryminalna.

– Do tego się na razie sprowadza – powiedział oschle prokurator. – Niezależnie od tego, co ten pojeb wymyśli, to właśnie zespół Rhyme’a uratował ofiary.

Dellray rozwinął zaciśniętą pięść.

– Zdaję sobie z tego sprawę, ale…

– Agencie Dellray, ta decyzja została już podjęta.

Lśniąca, czarna twarz Dellraya – na której tyle się malowało, gdy wydawał polecenia w budynku FBI – była teraz posępna.

– Tak jest.

– Ostatni porwany by zginął, gdyby detektyw Sachs nie interweniowała – powiedział prokurator.

– Nie jestem detektywem – poprawiła go Sachs. – Przede wszystkim to zasługa Rhyme’a. Ja byłam tylko gońcem, że tak powiem.

– Sprawa wraca do nowojorskiej policji – oznajmił prokurator. – Wydział antyterrorystyczny FBI nadal będzie penetrował organizacje terrorystyczne, ale ograniczonymi siłami. Wszystkie informacje, które zdobędą, przekażą detektywom Sellitcie i Rhyme’owi. Dellray, będziesz ze swoimi ludźmi do ich dyspozycji. Przyjąłeś do wiadomości?

– Tak jest.

– Dobrze. Czy zechcesz zdjąć teraz kajdanki z rąk policjantów?

Dellray delikatnym ruchem rozpiął kajdanki i wsunął je do kieszeni. Podszedł do dużego pojazdu zaparkowanego w pobliżu.

Gdy Sachs podnosiła torbę z dowodami, spostrzegła, że Dellray stoi sam, poza światłem latarni i wskazującym palcem pociera papierosa umieszczonego za uchem. Przez chwilę zrobiło się jej żal agenta. Odwróciła się i wbiegła na schody, przeskakując po dwa stopnie. Podążyła za Jerrym Banksem, który niósł grzechotnika.


– Zrozumiałem, co oznaczają te ślady. No, prawie.

Sachs właśnie wchodziła do pokoju, gdy usłyszała to oświadczenie Rhyme’a. Wydawał się zadowolony z siebie.

– Wszystko z wyjątkiem grzechotnika i substancji na zapałkach.

Wręczyła nowe ślady Melowi Cooperowi. Pokój znów zmienił wygląd. Stoły zostały zastawione nowymi buteleczkami, zlewkami, słoikami, sprzętem laboratoryjnym, pudełkami. Nie można było tego porównać z laboratorium FBI, ale Amelia Sachs czuła się dziwnie.

– No to mów – odezwała się.

– Jutro, w niedzielę… przepraszam, dzisiaj zamierza podpalić kościół.

– Jak na to wpadłeś?

– Data.

– Na kartce papieru? Co ona oznacza?

– Słyszeliście kiedykolwiek o anarchistach?

– Mali Rosjanie w płaszczach, rzucający bomby, które przypominają kule do gry w kręgle – powiedział Banks.

– Oto ktoś czytający książeczki z obrazkami – skomentował oschle Rhyme. – Widać, że oglądasz kreskówki w sobotę rano. Anarchizm to stary ruch społeczny postulujący zniesienie rządów. Anarchista Enrico Malatesta głosił „propagandę czynu”. Oznaczało to morderstwa, zamachy. Jeden z amerykańskich zwolenników jego koncepcji – Eugene Lackworthy – mieszkał w Nowym Jorku. Pewnego niedzielnego ranka zaryglował drzwi kościoła na East Side zaraz po rozpoczęciu mszy i podłożył ogień. W płomieniach zginęło osiemnaście osób.

– Wydarzyło się to 20 maja 1906 roku? – zapytała Sachs.

– Tak.

– Nie mam zamiaru pytać, jak na to wpadłeś.

Rhyme zmarszczył brwi.

– To oczywiste. Przestępca lubi historię, prawda? Podrzucił zapałki, aby powiedzieć nam, że planuje podpalenie. Przypomniałem sobie najsłynniejsze pożary w mieście: pożar szwalni w 1911 roku, Crystal Palace, statek wycieczkowy „General Slocum”… Sprawdziłem daty – 20 maja spalił się kościół metodystów.

– Ale gdzie podłoży ten ogień? W pobliżu miejsca, w którym stał kościół? – dociekała Sachs.

– Wątpię – odezwał się Sellitto. – Tam teraz stoją drapacze chmur. 823 nie lubi takich miejsc. Wysłałem tam kilku ludzi, ale jesteśmy pewni, że podpali kościół.

– Poza tym sądzimy, że poczeka do rozpoczęcia mszy.

– Dlaczego?

– Powód jest tylko jeden: tak postąpił Lockworthy – kontynuował Sellitto. – Braliśmy pod uwagę też to, co mówił Terry Dobyns: przestępca będzie szukał wielu ofiar.

– Zatem mamy trochę więcej czasu, aż do rozpoczęcia mszy.

Rhyme spojrzał na sufit.

– Ile jest kościołów w mieście?

– Setki.

– Banks, to było pytanie retoryczne. Chciałem powiedzieć, że powinniśmy zająć się wskazówkami. Ograniczyć liczbę kościołów, które mogą stać się celem ataku.

Rozległy się kroki na schodach.

– Na zewnątrz mijaliśmy Freda Dellraya.

– Nie był serdeczny.

– Ani szczęśliwy.

– Co ja widzę!

To powiedział Saul, nagle wskazując głową na węża.

Rhyme sądził, że Saul, chociaż zapomniał, który z nich miał piegi.

– Widziałem ich dziś więcej, niż chciałbym kiedykolwiek zobaczyć.

– Węży? – zapytał Rhyme.

– Byliśmy w Metamorphosis. To…

– …niesamowite miejsce. Spotkaliśmy właściciela. Dziwaczny facet. Zresztą tego można było oczekiwać.

– Długa, długa broda. Był niezadowolony, że przyszliśmy w nocy – kontynuował Bedding.

– Tam sprzedają wypchane nietoperze i owady. Czy uwierzycie, że niektóre owady miały…

– …piętnaście centymetrów długości.

– …i gady takie jak ten. – Saul wskazał znowu na węża.

– Skorpiony, dużo skorpionów.

– Tak czy owak, miesiąc temu włamano się do sklepu. Zgadnijcie, co skradziono? Szkielet grzechotnika.

– Zgłoszono włamanie? – zapytał Rhyme.

– Tak.

– Ale straty wyniosły nieco ponad sto dolarów. Jak wiecie, w wypadku takich kradzieży policja nie angażuje wszystkich sił i środków…

– Powiedz im resztę…

Saul skinął głową.

– Szkielet węża nie był jedyną rzeczą, która zginęła. Włamywacz ukradł też kilkadziesiąt kości.

– Ludzkich? – zapytał Rhyme.

– Tak. To bardzo zdziwiło właściciela. Niektóre owady…

– …zapomnij o piętnastu centymetrach. Niektóre miały dwadzieścia. Co najmniej.

– …są warte trzysta-czterysta dolarów. Jednak złodziej ukradł tylko szkielet węża i kości.

– Jakieś szczególne?

– Cały asortyment.

– Ale głównie małe. Kości ręki i stopy oraz żebro lub dwa.

– Facet nie był pewien.

– Czy sporządzono jakiś raport przedstawiający wyniki badania miejsca przestępstwa?

– Nieee.

Chłopcy Twardziele wyszli. Pojechali na miejsce ostatniego przestępstwa, by przesłuchać okolicznych mieszkańców.

Rhyme zastanawiał się nad sprawą z wężem. Czy chce nam przekazać informacje o miejscu podpalenia? Czy wąż ma jakiś związek z pożarem kościoła metodystycznego? Jeżeli węże były kiedyś pospolite na Manhattanie, to rozwijające się miasto odegrało rolę świętego Patryka i oczyściło z nich wyspę. Może słowa wąż lub grzechotnik coś oznaczają.

Nagle Rhyme’owi wydało się, że zrozumiał.

– Ten wąż przeznaczony jest dla nas.

– Dla nas? – Banks się roześmiał.

– To policzek.

– Dla kogo?

– Dla wszystkich, którzy go śledzą. To taki figiel.

– Nie rozbawił mnie – powiedziała Sachs.

– Sądzę, że doszedł do wniosku, iż jesteśmy lepsi, niż się spodziewał, i nie jest z tego zadowolony. Jest wściekły na nas. Thom, dodaj do charakterystyki, że przestępca kpi z nas.

Zadzwonił telefon Sellitta. Otworzył go i odpowiedział:

– Emmo, kochanie. Co masz dla nas? – Skinął głową i zaczął robić notatki. Po chwili uniósł wzrok. Oznajmił: – Kradzieże samochodów z wypożyczalni. Dwa samochody firmy Avises zniknęły w ubiegłym tygodniu w Bronksie; jeden w Śródmieściu. Trzeba je wykluczyć ze względu na kolory: czerwony, zielony i biały. Nationals nic nie zginęło. Ukradziono cztery samochody firmy Hertz. Trzy z nich na Manhattanie: na East Side, w śródmieściu oraz w północnej części West Side. Dwa z nich były zielone, a jeden – to mógłby być ten – jasnobrązowy. Poza tym skradziono im srebrzystego forda w White Plains. Uważam, że ta kradzież jest dziełem 823.

– Zgadzam się – oznajmił Rhyme. – White Plains.

– Skąd jesteście tacy pewni? – spytała Sachs. – Monelle powiedziała, że samochód był beżowy lub srebrzysty.

– Ponieważ przestępca starał się ukraść samochód jak najdalej od swojej kryjówki – wyjaśnił Rhyme. – Mówiłeś, że to ford?

Sellitto zapytał Emmę. Po chwili uniósł wzrok.

– Taurus. Tegoroczny model. Ciemnopopielate wnętrze. Numery rejestracyjne nie mają znaczenia.

Rhyme skinął głową.

– Pierwsza rzecz, którą zmienił, to tablice rejestracyjne. Podziękuj Emmie i powiedz, że może położyć się spać, ale niech nie oddala się zbytnio od telefonu.

– Lincoln, mam coś! – zawołał Mel Cooper.

– Co?

– Ta maź na zapałkach. Sprawdzam właśnie w bazach danych nazwy produktów. – Zerknął na ekran. – Odsyłacze… Prawdopodobnie jest to Kink-Away. Murzyni używają tego do prostowania włosów.

– Politycznie niepoprawne, ale pomocne. Wskazuje to na Harlem. Zgadzacie się ze mną? To bardzo ogranicza liczbę kościołów.

Banks zaczął przeglądać gazety.

– Doliczyłem się dwudziestu dwóch kościołów w Harlemie.

– Kiedy rozpoczynają się msze?

– W trzech kościołach o ósmej; w sześciu – o dziewiątej; w jednym – wpół do dziesiątej; w pozostałych – o dziesiątej lub jedenastej.

– Wybierze którąś z mszy rozpoczynających się najwcześniej. Dał nam dużo czasu na znalezienie miejsca.

– Mamy ponownie do dyspozycji ludzi Haumanna – rzekł Sellitto.

– Co z Dellrayem? – spytała Sachs. Przypomniała sobie niepocieszonego agenta, który stał samotnie na rogu ulicy.

– Co nas obchodzi? – mruknął Sellitto.

– Powinniśmy go zaangażować. On też chce mieć udział w złapaniu przestępcy.

– Perkins powiedział, że Dellray jest do naszej dyspozycji – przypomniał Banks.

– Czy rzeczywiście go potrzebujemy? – zapytał Sellitto, marszcząc czoło.

– Pewnie – orzekła Sachs.

– Tak – zgodził się z nią Rhyme. – Będzie kierował grupami operacyjnymi FBI. Potrzebuję ludzi przy każdym kościele, przy wszystkich wyjściach. Ale nie powinni rzucać się w oczy. Nie możemy go wystraszyć. Może powinniśmy go złapać na gorącym uczynku.

Zadzwonił telefon Sellitta. Wysłuchał informacji, zamknął oczy.

– Jezu!

– Nie – mruknął Rhyme.

Detektyw wytarł spoconą twarz.

– Pod numer 911 dzwonił portier z hotelu w śródmieściu. Kobieta z małą córką dzwoniła do hotelu z lotniska La Guardia. Mówiła, że już bierze taksówkę, ale do tej pory się nie zjawiła. Portier uznał, że w związku z porwaniami w mieście powinien zadzwonić na policję. Kobieta nazywa się Carole Ganz. Jest z Chicago.

– Cholera – mruknął Banks. – Mała dziewczynka też? Może powinniśmy wydać zakaz poruszania się taksówek w mieście, dopóki nie złapiemy przestępcy.

Rhyme był wyczerpany. Bolała go głowa. Przypomniał sobie, jak badał miejsce przestępstwa w fabryce amunicji. Nitrogliceryna wyciekała z dynamitu i skapywała mu na ramię, gdy szukał śladów. Po wybuchu tak go bolała głowa, że nic nie widział.

Zamigotał ekran komputera.

– E-mail – oznajmił Cooper.

Wywołał informację.

– W laboratorium zbadali pod mikroskopem polaryzacyjnym próbki celofanu, które zgromadził oddział specjalny. Sądzą, że kawałek celofanu, który znaleźliśmy na kości w piwnicy domu na Perłowej, pochodzi z sieci sklepów ShopRite.

– Doskonale! – zawołał Rhyme. Spojrzał na charakterystykę. – Thom, wykreśl wszystkie sklepy z wyjątkiem ShopRite. Jakie lokalizacje nam pozostały?

Przyglądał się, gdy Thom wykreślał sklepy, pozostawiając tylko cztery.

– Północna część West Side, West Village, Chelsea i południowa część East Side.

– Ale mógł kupić kości zupełnie gdzie indziej.

– Oczywiście, że mógł, Sachs. Mógł je kupić w White Plains, gdy przyjechał tam ukraść samochód. Albo w Cleveland podczas odwiedzin u swojej matki. Ale zawsze nadchodzi moment, gdy przestępca zaczyna czuć się pewnie i przestaje starannie zacierać ślady. Głupi lub leniwy przestępca wrzuca dymiący jeszcze pistolet do pojemnika na śmieci obok własnego domu i wraca do niego szczęśliwy. Bardziej inteligentny – wkłada broń do pojemnika z gipsem i zatapia go w rzece. Błyskotliwy – włamuje się do zakładu i odparowuje pistolet w piecu. Nasz przestępca jest oczywiście inteligentny, ale jak inni nie jest doskonały. Jestem pewien, że zakładał, iż nie będziemy mieli czasu ani ochoty, by szukać jego kryjówki – skupimy się na podrzuconych wskazówkach. Tu się pomylił. Właśnie na podstawie innych śladów go znajdziemy. A teraz zobaczymy, czy potrafimy więcej powiedzieć o jego kryjówce. Mel, znalazłeś coś na ubraniu ostatniej ofiary?

Jednak zanieczyszczona woda zmyła wszystko z ubrania Everetta.

– Sachs, mówiłaś, że walczyli ze sobą: przestępca i Everett.

– Trudno to nazwać walką. Everett chwycił go za koszulę.

Rhyme cmoknął.

– Muszę być bardzo zmęczony. Gdybym o tym pomyślał, kazałbym ci wyskrobać brud zza jego paznokci. Mimo że był pod wodą…

– Tutaj jest – powiedziała, pokazując dwie torebki.

– Wyskrobałaś?

Skinęła głową.

– Ale dlaczego dwie torebki?

– Z lewej ręki, z prawej ręki – powiedziała, unosząc kolejno torebki.

Mel Cooper wybuchnął śmiechem.

– Nawet ty nie pomyślałeś o osobnych torebkach dla każdej ręki. To wspaniały pomysł.

– Różnicowanie rąk na podstawie śladów za paznokciami może mieć jedynie marginalne znaczenie w kryminalistyce – gderał Rhyme.

– Ejże – zawołał Cooper, wciąż się śmiejąc. – Oznacza to, że jest to doskonały pomysł, ale zdenerwowało go, że nie wpadł na niego pierwszy.

Technik zbadał materiał.

– Znalazłem pył z cegły – oznajmił.

– Nie widziałam cegieł w pobliżu miejsca przestępstwa – powiedziała Sachs.

– To są bardzo małe ziarnka. Coś na nich osiadło. Nie wiem co. – Może pył pochodzi z tunelu rzeźni? Tam ściany były z cegieł, prawda? – odezwał się Banks.

– Pył tam osiadł w większych ilościach po strzałach naszej bohaterki – powiedział Rhyme, spoglądając ponuro na Sachs. – Kiedy wyciągała swoją broń, przestępcy już tam nie było. – Zmarszczył czoło, próbując odruchowo wychylić do przodu. – Mel, chcę zobaczyć ten pył ceglany pod mikroskopem. Czy to możliwe?

Cooper przyjrzał się komputerowi Rhyme’a.

– Myślę, że da się coś zrobić. – Połączył mikroskop ze swoim komputerem, a następnie z dużej walizki wyciągnął długi, gruby kabel. Użył go do połączenia dwóch komputerów. Do compaqa Rhyme’a wprowadził odpowiednie oprogramowanie. Po pięciu minutach zadowolony Rhyme mógł oglądać na ekranie obraz z mikroskopu.

Oczy kryminalistyka wpatrywały się w ogromne, znacznie powiększone kawałki cegły. Roześmiał się głośno.

– Przechytrzył się. Widzicie te plamki na cegle?

– Co to? – zapytał Sellitto.

– Wygląda jak klej – zauważył Cooper.

– Właśnie. To jest klej pochodzący z wałka do zbierania włosów zwierząt. Przezorni przestępcy używają takich wałków do usuwania śladów z ubrań. Ale tym razem ta metoda zawiodła. Niewielkie kawałki kleju pozostały na ubraniu i zatrzymały pył ceglany pochodzący z jego domu. Właśnie ten pył dostał się pod paznokcie Everetta.

– Czy ta cegła coś nam mówi?

– Jest stara, wysokiej jakości. Droga, tanie cegły były bardziej porowate. W tym budynku mieściła się jakaś instytucja lub został zbudowany przez kogoś bardzo bogatego. Ma co najmniej sto lat.

– Jest coś jeszcze – odezwał się Cooper. – Prawdopodobnie kolejny kawałek rękawiczki.

Monitor komputera zamigotał i po chwili pojawiło się na nim coś, co Rhyme rozpoznał jako mikroskopijny fragment skóry.

– Dziwne – powiedział Cooper.

– Nie jest czerwony tak jak poprzednie kawałki, ale czarny. Zbadaj go w mikrospektrofotometrze – polecił Rhyme.

Cooper przeprowadził analizę. Wskazał palcem monitor.

– To skóra, ale barwnik jest inny. Może wypłowiał albo został wypłukany.

Rhyme wychylał się do przodu, usiłując lepiej przyjrzeć się fragmentom skóry na ekranie, gdy poczuł, że dzieje się z nim coś złego. Bardzo złego.

– Hej, wszystko w porządku? – usłyszał głos z oddali.

Rhyme nie odpowiedział. Jego szyja i szczęki zaczęły gwałtownie dygotać. Poczuł narastającą panikę, która zrodziła się w uszkodzonym rdzeniu kręgowym. Nagle zniknęły dreszcze. Zaczął się intensywnie pocić, jakby znalazł się w łaźni. Kropelki potu łaskotały go w twarz.

– Thom! – jęknął. – To ten atak.

Wstrzymał oddech, gdy piekący ból przebiegł po jego czaszce i twarzy. Zacisnął zęby i potrząsnął kilkakrotnie głową, ale nieznośny ból nie ustępował. Nic nie pomagało. Wydawało mu się, że światła w pokoju migoczą. Ból był tak okropny, że Rhyme, gdyby mógł, wstałby i rzucił się do ucieczki.

– Lincoln! – krzyknął Sellitto.

– Jaki on czerwony na twarzy – wysapała Sachs.

Natomiast jego ręce były białe jak kość słoniowa. Całe ciało poniżej magicznego czwartego kręgu było białe. Krew, która niby ożywiała ciało, napłynęła teraz do mózgu, grożąc rozerwaniem delikatnych naczyń krwionośnych.

Był jeszcze świadomy. Zdawał sobie sprawę, że Thom podszedł do niego i zdjął z łóżka koce. Zauważył też Sachs podchodzącą do łóżka – jej niebieskie, zaniepokojone oczy. Zanim otoczyła go ciemność, spostrzegł jeszcze, że sokół za oknem rozpostarł skrzydła i odleciał, przestraszony nagłym zamieszaniem w pokoju.

Rozdział dwudziesty czwarty

Sellitto pierwszy podbiegł do telefonu, gdy Rhyme zemdlał.

– Najpierw proszę zadzwonić po pogotowie – poinstruował go Thom. – A potem wybrać zakodowany numer. To szybkie połączenie z Pete’em Taylorem, specjalistą, który leczy Rhyme’a.

Sellitto zadzwonił.

– Niech ktoś mi pomoże! Ktokolwiek! – krzyknął Thom.

Sachs była najbliżej. Podeszła do Rhyme’a. Thom chwycił nieprzytomnego mężczyznę pod ramię i uniósł go na łóżku. Rozerwał koszulę. Uciskając bladą pierś Rhyme’a, zwrócił się do pozostałych mężczyzn:

– Czy moglibyście zostawić nas teraz samych?

Sellitto, Banks i Cooper zawahali się, ale po chwili wyszli z pokoju. Sellitto zamknął drzwi za nimi.

Thom wziął brązowe pudełko. Miało kilka przycisków, odchodził od niego przewód zakończony płaskim krążkiem, który Thom umieścił poniżej piersi Rhyme’a.

– To stymulator nerwów przepony. Będzie podtrzymywał oddychanie. – Włączył urządzenie.

Gdy Thom przygotowywał się do zmierzenia ciśnienia, Sachs zauważyła ze zdziwieniem, że na ciele Rhyme’a nie ma zmarszczek. Był po czterdziestce, ale miał ciało dwudziestopięciolatka.

– Dlaczego ma taką czerwoną twarz? Wygląda, jakby zamierzał eksplodować.

– Tak – powiedział trzeźwo Thom, wyciągając spod stolika przy łóżku ciśnieniomierz. – To wina wszystkich tych dzisiejszych stresów… Fizycznych i psychicznych. Nie jest przyzwyczajony.

– Wielokrotnie mówił, że jest zmęczony.

– Słyszałem, ale nie przywiązywałem do tego dostatecznej wagi. Sza. Muszę posłuchać. – Napompował powietrze i zaczął je powoli wypuszczać. – Cholera, rozkurczowe sto dwadzieścia pięć.

Jezus Maria, będzie miał wylew, przebiegło Sach przez myśl.

Thom wskazał ruchem głowy czarną torbę.

– Znajdź butelkę z nifedipiną. Wyciągnij też strzykawkę.

Podczas gdy Sachs przeszukiwała torbę, Thom ściągnął Rhyme’owi piżamę i rozpakował cewnik. Posmarował jego końcówkę. Uniósł bladego penisa i delikatnym, ale szybkim ruchem umieścił w nim cewnik.

– To jest część problemu. Ciśnienie w jelitach i drogach moczowych mogło przyspieszyć atak. Wypił dziś stanowczo za dużo.

Otworzyła opakowanie ze strzykawką.

– Nie wiem, jak zamocować igłę.

– Zrobię to. – Spojrzał na nią. – Czy mogę cię… Możesz to zrobić? Nie chcę, żeby wężyk się skręcił.

– Okay. Oczywiście.

– Chcesz rękawiczki?

Włożyła je i ostrożnie chwyciła penisa Rhyme’a lewą ręką, w prawej trzymała wężyk. Od bardzo dawna nie trzymała penisa w ręku. Skóra była miękka. Wydawało się jej dziwne, że to centrum męskości większość czasu jest delikatne jak jedwab.

Thom fachowo wstrzyknął lek.

– Rusz się, Lincoln…

W oddali rozległ się odgłos syreny.

– Już dojeżdżają – powiedziała, wyglądając przez okno.

– Gdybyśmy odpowiednio szybko nie zareagowali, nie mieliby tu czego szukać.

– Kiedy lek zacznie działać?

Thom spojrzał na nieruchomego Rhyme’a.

– Już działa, ale nie mogłem od razu zaaplikować zbyt dużej dawki. Doznałby szoku.

Pochylił się i uniósł powiekę. Szklisty, nieprzytomny wzrok.

– Niedobrze. – Po raz drugi zmierzył ciśnienie. – Sto pięćdziesiąt. Boże.

– Zabije go – powiedziała.

– Och. To nie jest problem.

– A co? – wyszeptała zszokowana Amelia Sachs.

– On nie ma nic przeciwko śmierci. – Spojrzał na nią zdziwiony, że nie domyśliła się tego. – On tylko nie chce być bardziej sparaliżowany niż do tej pory. – Przygotował kolejny zastrzyk. – Już miał taki atak. To go przeraża.

Thom zrobił drugi zastrzyk.

Syrena była coraz bliżej. Słychać było odgłosy klaksonu. Samochody pewnie blokują drogę ambulansowi. To jedna z rzeczy, która w mieście doprowadzała Sachs do wściekłości.

– Możesz wyciągnąć cewnik.

Zrobiła to bardzo ostrożnie.

– Czy mam… – Wskazała na worek z moczem.

Thom uśmiechnął się lekko.

– To moja robota.

Upłynęło kilka minut. Wydawało się, że ambulans się zatrzymał. W końcu odgłos syreny zaczął się przybliżać.

Nagle Rhyme się poruszył. Potrząsnął lekko głową. Pochylił ją, a potem wcisnął w poduszkę. Twarz nie była już taka czerwona.

– Lincoln, słyszysz mnie?

– Thom… – jęknął.

Zaczął gwałtownie dygotać. Thom przykrył go kocem.

Sachs spostrzegła, że gładzi jego rozczochrane włosy. Wyjęła chusteczkę i wytarła mu czoło.

Rozległy się kroki na schodach. Dwóch tęgich pielęgniarzy wbiegło do pokoju. Zmierzyli ciśnienie i sprawdzili stymulator nerwów. Po chwili zjawił się doktor Peter Taylor.

– Peter – powiedział Thom. – Atak.

– Ciśnienie?

– Już spadło, ale było bardzo wysokie: sto pięćdziesiąt.

Na twarzy doktora pojawił się grymas.

Thom przedstawił Taylora pielęgniarzom. Wydawali się zadowoleni, że pojawił się specjalista. Odsunęli się, gdy Taylor podszedł do łóżka.

– Doktorze – wykrztusił Rhyme.

– Popatrzmy w oczy. – Taylor włączył małą latarkę.

Sachs patrzyła na doktora, czekając na reakcję. Zmartwiła się, gdy zmarszczył brwi.

– Nie potrzebuję stymulatora nerwów – wyszeptał Rhyme.

– Ani ty, ani te twoje płuca, co? – powiedział doktor cierpko. – Mogę jeszcze chwilę pozostać? Chyba ci to nie przeszkadza? Wolałbym dokładnie cię zbadać… – Spojrzał na Sachs. – Może powinna pani zaczekać na dole…


Gdy Taylor się pochylił, Rhyme spostrzegł kropelki potu pod jego rzadkimi włosami.

Doktor uniósł powieki i przyglądał się badawczo. Zmierzył ciśnienie. Był spokojny w przeciwieństwie do pielęgniarzy, którzy już wyszli.

– Postąpiłeś właściwie – oznajmił. – Ile moczu?

– Tysiąc osiemset mililitrów – odrzekł Thom.

Taylor popatrzył groźnie.

– Czy wypił za dużo?

Rhyme odwzajemnił groźne spojrzenie.

– Byliśmy zajęci, doktorze. Miałem ciężką noc.

Taylor podążył za wzrokiem Rhyme’a. Rozejrzał się po pokoju zaskoczony, jakby ktoś przed chwilą przyniósł tutaj cały sprzęt laboratoryjny, gdy on badał Rhyme’a.

– Co to jest?

– Zmusili mnie do pracy.

Zdumienie na twarzy Taylora zmieniło się w uśmiech.

– Nareszcie. Mówiłem ci od miesięcy, że powinieneś zmienić swoje życie. Co ze stolcem?

– Ostatnie wypróżnienie było dwanaście-czternaście godzin temu – powiedział Thom.

– To nieodpowiedzialne z twojej strony – Taylor zbeształ Thoma.

– To nie jego wina – burknął Rhyme. – Przez cały dzień w pokoju było pełno ludzi.

– Nie chcę słyszeć żadnych wymówek – odburknął doktor. To był cały Taylor. Nigdy nie zwracał się do Rhyme’a przez kogoś. Postępował z pacjentami delikatnie, ale zdecydowanie. – Zajmijmy się tym.

Taylor włożył rękawiczki chirurgiczne i pochylił się nad Rhyme’em. Zaczął naciskać brzuch, by pobudzić jelita do działania. Thom zdjął koce i podłożył pieluchy.

Chwilę później było po wszystkim. Thom umył swojego szefa.

– Mam nadzieję, że zrezygnowałeś z tego absurdu – powiedział nagle Taylor. Przypatrywał się Rhyme’owi uważnie.

Tego absurdu…

Miał na myśli samobójstwo.

– Nie myślę o tym – odparł Rhyme, zerkając na Thoma.

– To dobrze. – Taylor przyjrzał się aparatom na stole. – Tym powinieneś się zająć. Może policja cię zatrudni.

– Nie sądzę, żebym podołał temu fizycznie.

– Jak twoja głowa?

– Młoty kowalskie stukają w nią. Tak to można opisać. Podobnie szyja. Dzisiaj dwa razy chwyciły mnie kurcze.

Taylor przeszedł za łóżko, nacisnął palcami po obu stronach kręgosłupa, gdzie – jak przypuszczał Rhyme, chociaż tego nie widział – znajdowały się blizny po nacięciach zrobionych w czasie operacji, którą przeszedł kilka lat temu. Taylor zaczął masować mięśnie szyi i ramion. Ból powoli ustępował.

Doktor przerwał. Rhyme domyślił się, że dotyka jego uszkodzonego kręgosłupa.

– Kiedyś będzie można to wyleczyć. Takie uszkodzenie nie będzie gorsze od złamania nogi. Słyszysz mnie? Przewiduję to…

Piętnaście minut później Peter Taylor zszedł po schodach i podszedł do policjantów stojących na chodniku.

– Nic mu nie jest? – zapytała Amelia Sachs niespokojnym głosem.

– Ciśnienie spadło. Potrzebuje przede wszystkim odpoczynku.

Doktor, który był nieatrakcyjnym mężczyzną, nagle zdał sobie sprawę, że rozmawia z bardzo piękną kobietą. Przygładził gładkie włosy i dyskretnie spojrzał na smukłą figurę. Następnie skierował wzrok na samochody policyjne stojące przed domem.

– Przy jakiej sprawie wam pomaga? – zapytał.

Sellitto nie chciał odpowiedzieć, podobnie jak uczyniliby inni detektywi pytani przez cywila. Jednak Sachs domyśliła się, że Taylora i Rhyme’a wiele łączy, więc się odezwała:

– Słyszał pan o porwaniach?

– Chodzi o taksówkarza? Jest o tym we wszystkich wiadomościach. Życzę wam powodzenia. Praca jest najlepszą rzeczą, jaka mogła mu się przytrafić. On potrzebuje przyjaciół i celu w życiu.

Thom pojawił się na schodach.

– Pete, on powiedział „dziękuję”. To znaczy nie powiedział, ale miał taki zamiar. Wiesz, jaki jest.

– Bądź ze mną szczery – rzekł Taylor, zniżając głos. – Czy wciąż planuje rozmawiać z nimi?

– Nie, nie planuje – odparł Thom.

Sachs wyczuła w jego głosie fałszywą nutkę. Na pewno kłamie. Nie wiedziała, o co chodzi, ale się zaniepokoiła.

Planuje rozmawiać z nimi?

W każdym razie Taylor uwierzył Thomowi.

– Przyjdę jutro zobaczyć, jak się czuje.

Thom powiedział, że docenia troskę doktora. Taylor zarzucił torbę na ramię i ruszył chodnikiem. Wtedy Thom ruchem ręki przywołał Sellitta.

– Chce z panem chwilę porozmawiać.

Detektyw szybko wbiegł na schody. Zniknął w pokoju. Po kilku minutach wyszedł wraz z Thomem. Miał poważną minę. Spojrzał na Sachs.

– Twoja kolej – powiedział i wskazał na schody.


Rhyme leżał w ogromnym łóżku. Miał potargane włosy. Jego ręce nie były już koloru kości słoniowej, a twarz czerwona. W pokoju unosił się kwaśny zapach. Pościel została zmieniona. Tym razem miał na sobie piżamę, zieloną jak garnitur Dellraya.

– Najbrzydsza piżama, jaką kiedykolwiek widziałam – powiedziała. – Twoja była żona ci ją kupiła?

– Skąd wiesz? To prezent na urodziny… Przepraszam za zamieszanie – rzekł, nie patrząc na nią.

Wydawał się onieśmielony i to ją zaniepokoiło. Przypomniała sobie swojego ojca w pokoju przedoperacyjnym. Operacja nie była udana. Bezradność bardziej przeraża niż pogróżki.

– Przepraszam? – rzuciła złowieszczo. – Nie chcę tych gównianych przeprosin.

Zastanowił się chwilę nad jej reakcją, nim oznajmił:

– We dwójkę zakończycie sprawę.

– We dwójkę?

– Ty i Lon. I Mel też. I jeszcze Polling.

– Co masz na myśli?

– Ja się wycofuję.

– Ty, co?

– Obawiam się, że jest to zbyt wyczerpujące dla starego organizmu.

– Przecież nie możesz się wycofać. – Wskazała na reprodukcję Moneta. – Spójrz, czego dowiedziałeś się o przestępcy 823. Jesteśmy tak blisko.

– Zatem nie potrzebujecie mnie. Potrzeba wam tylko trochę szczęścia.

– Szczęścia? Kilka lat było potrzeba, by złapać Bundy’ego. Tak samo Zodiaka czy Werewolfa…

– Macie precyzyjne informacje. Pewne informacje. Macie wskazówki. Złapiecie go. Szczęście się do ciebie uśmiechnie, zanim trafisz do wydziału spraw publicznych. Przestępca stał się zbyt pewny siebie. Być może zostanie zatrzymany już w kościele.

– Dobrze wyglądasz – rzekła po chwili, chociaż to nie była prawda.

Rhyme się roześmiał.

Jednak uśmiech szybko znikł z jego twarzy.

– Jestem zmęczony. Boli mnie nawet tam, gdzie – jak twierdzą lekarze – nie powinno mnie boleć.

– Zrób to, co ja robię w takich sytuacjach. Prześpij się.

Usiłował wybuchnąć szyderczym śmiechem, ale wydobył z siebie tylko chichot. Nienawidził, gdy go oglądano w takim stanie. Zakaszlał, spojrzał na stymulator i wykrzywił usta zdenerwowany, że jest uzależniony od takich urządzeń.

– Sachs… Nie przypuszczam, abyśmy kiedykolwiek jeszcze razem współpracowali. Chciałem ci tylko powiedzieć, że masz wspaniałą karierę przed sobą – dokonałaś właściwego wyboru.

– No cóż, przyjdę do ciebie, gdy go dopadniemy.

– Byłoby miło z twojej strony. Ucieszyłbym się, gdybyś była pierwszym policjantem, którego zobaczę rano. Tylko z tobą chciałbym badać miejsca przestępstw.

– Ja…

– Lincoln – rozległ się głos.

Odwróciła się i spostrzegła mężczyznę stojącego w drzwiach. Ze zdziwieniem przyglądał się wyposażeniu pokoju.

– Wygląda, że było tutaj niezłe zamieszanie.

– Doktorze, proszę wejść. – Na twarzy Rhyme’a pojawił się uśmiech.

Mężczyzna wszedł do pokoju.

– Otrzymałem informację od Thoma. Mówił, że to pilne.

– Doktor William Berger, Amelia Sachs.

Sachs spostrzegła, że w jednej chwili przestała istnieć dla Rhyme’a. Wszystko, co chciałaby jeszcze powiedzieć – czuła, że są sprawy, może wiele, do wyjaśnienia – musi poczekać.

Wyszła z pokoju. Thom, który stał na przestronnym korytarzu, zamknął za nią drzwi i poprosił, by poszła za nim.


– Przepraszam – usłyszała głos za sobą, kiedy znalazła się na zewnątrz.

Odwróciła się i zobaczyła doktora Petera Taylora stojącego samotnie pod złotokapem. – Czy możemy porozmawiać?

Przeszli kilkadziesiąt metrów.

– Tak? – zapytała.

Taylor oparł się o kamienną ścianę i ponownie przygładził włosy. Sachs przypomniała sobie, że wielokrotnie onieśmielała mężczyzn jednym słowem lub spojrzeniem. Jak bezużyteczną siłą jest piękno, pomyślała.

– Jest pani jego przyjaciółką? – zapytał doktor. – Wiem, że pani z nim współpracuje, ale chyba pani się z nim zaprzyjaźniła.

– Sądzę, że tak.

– Ten mężczyzna, który do niego przyszedł. Czy pani wie, kto to jest?

– Berger, jeśli się nie mylę. Jest lekarzem.

– Czy powiedział, skąd jest?

– Nie.

Zerknął na okno sypialni Rhyme’a.

– Wie pani, co to jest Lethe Society?

– Nie… zaraz…To jest grupa skupiająca zwolenników eutanazji?

Taylor skinął głową.

– Znam wszystkich lekarzy Lincolna, ale nie słyszałem dotąd o Bergerze. Myślę, że on jest jednym z tej grupy.

– Co?

Czy planuje rozmawiać z nimi… O tym miała być ta rozmowa.

Zamurowało ją.

– Czy… rozmawiał o tym przedtem?

– Ależ tak. – Spojrzał na jej odznakę. – Pani Sachs, spędziłem wiele godzin, aby odwieść go od tego zamiaru. Wiele dni. Leczę ludzi sparaliżowanych od lat i wiem, jacy są uparci. Może pani go przekona. Tylko kilka słów. Myślę… Czy mogłaby pani…

– Przeklęty Rhyme – mruknęła i pobiegła chodnikiem, zostawiając doktora, który nie dokończył wypowiedzi. Dotarła do drzwi wejściowych w chwili, gdy Thom je zamykał. Przeszła obok niego, mówiąc: – Zapomniałam wziąć swój notatnik.

– Twój…?

– Zaraz wyjdę.

– Nie możesz wejść na górę. On jest z doktorem.

– Tylko na sekundę.

Była już na schodach, gdy Thom ruszył za nią. Mimo że przeskakiwał po dwa stopnie, była od niego szybsza. Gwałtownie otworzyła drzwi.

Wpadła do pokoju, zaskakując Rhyme’a i doktora, który opierał się o stół, krzyżując ramiona. Zamknęła drzwi na klucz. Thom zaczął w nie walić. Berger odwrócił się w jej stronę zdziwiony.

– Sachs! – wybuchnął Rhyme.

– Muszę z tobą porozmawiać.

– O czym?

– O tobie.

– Później.

– Kiedy, Rhyme? – spytała złośliwie. – Jutro? W następnym tygodniu?

– Co to znaczy?

– Może chcesz mi wyznaczyć termin? Od środy za tydzień? Czy potrafisz określić następną datę?

– Sachs…

– Chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy.

– Nie.

– Zatem postąpimy inaczej. – Podeszła do Bergera. – Jest pan aresztowany. Oskarżam pana o próbę asystowania przy samobójstwie. – Błysnęły kajdanki. Klik, klik – rozległ się metaliczny odgłos.


Domyśliła się, że znajduje się w kościele.

Carole Ganz leżała w piwnicy na podłodze. Pojedynczy, ukośny snop chłodnego światła padał na ścianę, oświetlając zniszczony wizerunek Chrystusa oraz stertę zapleśniałych książek z historiami biblijnymi. Na środku pokoju stało kilka krzeseł. Prawdopodobnie są przeznaczone dla uczniów szkółki niedzielnej, pomyślała.

Usta miała zaklejone taśmą, a ręce skute kajdankami. Metrową linką do bielizny została przywiązana do rury biegnącej wzdłuż ściany.

Na wysokim stole stojącym obok dostrzegła jedynie górną część niewielkiego, szklanego dzbanka.

Gdyby go strąciła, użyłaby kawałka szkła do przecięcia linki. Stół jednak chyba się znajdował poza jej zasięgiem, ale położyła się na boku i zaczęła przesuwać się w jego kierunku niczym gąsienica.

Przypomniało to jej kilkumiesięczną Pammy, która turlała się w łóżku między nią a Ronem.

Myśląc o swojej córce w tej straszliwej piwnicy, zaczęła płakać.

Pammy, Kubuś Puchatek, portmonetka.

Opadła na chwilę z sił. Po co opuszczała Chicago…

Nie, nie myśl w ten sposób! Nie rozczulaj się nad sobą! Postąpiłaś słusznie. Zrobiłaś to dla Rona. I dla siebie też. Byłby dumny z ciebie. Kate powtarzała to jej tysiące razy i ona w to uwierzyła.

Znów wytężyła siły. Przesunęła się kilkadziesiąt centymetrów w stronę stołu.

Była zmęczona. Nie potrafiła rozsądnie myśleć.

Piekło ją w gardle z pragnienia oraz od pleśni i stęchlizny, którymi przesycone było powietrze.

Podczołgała się na boku trochę dalej. Ciężko oddychała, spoglądała na stół. Nie ma szans. Co zrobić?

Zastanawiała się, co się dzieje w głowie Pammy.

Ty jełopie! – pomyślała Carole. Zabiję cię za to!

Ponownie się skręciła, aby przesunąć się po podłodze, jednak straciła równowagę i przewróciła się na plecy. Nie! Z głośnym trzaskiem pękła jej kość w nadgarstku. Wrzasnęła. Na moment straciła przytomność. Gdy oprzytomniała, chwyciły ją mdłości.

Nie nie, nie… Jeśli zacznie wymiotować, umrze. Z taśmą na ustach na pewno tak się stanie.

Przezwycięż to! Przezwycięż! Musisz to zrobić. Dwukrotnie powstrzymała wymioty.

Nie! Opanuj je!

Zawartość żołądka podeszła jej do gardła.

Opanuj…

Opanuj je!

I tak zrobiła. Nosem wciągnęła głęboko powietrze, zaczęła myśleć o Kate, Eddiem, Pammy, o żółtym plecaku zawierającym wszystkie jej cenne przedmioty. W wyobraźni oglądała je ze wszystkich stron. Całe jej życie tam było. Nowe życie. Ron, przyjechałam tu dla ciebie, kochanie. Zamknęła oczy. Oddychaj głęboko, nakazała sobie. W końcu nudności ustąpiły. Poczuła się znacznie lepiej, chociaż wciąż płakała – bolał ją złamany nadgarstek. Ponownie zaczęła czołgać się w stronę stołu. Dwadzieścia centymetrów. Pół metra.

Rozległ się głuchy dźwięk. Uderzyła głową w nogę stołu. Nie mogła już posunąć się dalej. Zaczęła walić głową w stół. Gdy wpadł w drganie, usłyszała szczękanie szkła. Spojrzała w górę.

Zobaczyła niewielką część dzbanka, wystającą znad blatu.

Carole cofnęła głowę i znów uderzyła w nogę stołu.

Nie! Noga przesunęła się i znalazła poza jej zasięgiem. Dzbanek zakołysał się, ale nie spadł ze stołu. Carole wytężyła wszystkie siły, by bardziej rozciągnąć linkę, ale nie mogła.

Cholera! Spojrzała zrozpaczonym wzrokiem na brudny dzbanek. Zauważyła, że wypełniony jest jakąś cieczą. W środku coś pływało. Co to jest?

Cofnęła się kilkadziesiąt centymetrów i spojrzała na stół.

Wyglądało to jak żarówka, nie cała żarówka, tylko włókno przymocowane do oprawki. Od oprawki odchodził przewód połączony ze znajdującym się poza dzbankiem wyłącznikiem czasowym, takim samym jak te, których używa się w domu, gdy wyjeżdża się na wakacje. To wygląda jak…

Bomba! Rozpoznała teraz słaby zapach benzyny.

Nie, nie…

Carole zaczęła odczołgiwać się od stołu tak szybko, jak to tylko możliwe. Szlochała zrozpaczona. Przy ścianie znajdowała się półka na książki. Powinna zapewnić jej częściową osłonę. Podciągnęła nogi. Poczuła dreszcz paniki i wyprostowała je. Gwałtowny ruch wytrącił ją z równowagi. Spostrzegła ku swojemu przerażeniu, że znów leży na plecach. Och, przestań. Nie… Uniosła się i przez chwilę pozostała nieruchomo. Drżała, gdy usiłowała przenieść środek ciężkości. Odwróciła się i całym ciężarem ciała przygniotła zgruchotany nadgarstek. Moment niewiarygodnego bólu, ale na szczęście zemdlała.

Rozdział dwudziesty piąty

Nie ma mowy, Rhyme. Nie możesz tego zrobić.

Berger patrzył niepewnym wzrokiem. Rhyme przypuszczał, że doktor znał wiele scenariuszy wypadków w takich histerycznych momentach jak ten. Największym problemem dla Bergera nie było to, że ktoś chce umrzeć, ale to, że samobójca się waha i znajdują się osoby, które chcą go ratować.

Thom dobijał się do drzwi.

– Thom! – zawołał Rhyme. – Wszystko w porządku. Możesz nas zostawić w spokoju. Następnie zwrócił się do Sachs: – Pożegnaliśmy się. Ty i ja. Chcesz zakłócić idealne odejście.

– Nie możesz tego zrobić.

Kto się wygadał? Pewnie Pete Taylor. Musiał się domyślić, że Thom kłamie.

Rhyme zauważył, że Sachs patrzy na przedmioty na stoliku, podarunki od Trzech Króli: brandy, tabletki, plastikową torbę, oraz na gumową taśmę, podobną do tej, którą miała oklejone buty. (Ile to razy Blaine patrzyła z przerażeniem na taśmę na jego butach, gdy wracał do domu po skończonym badaniu miejsca przestępstwa. „Wszyscy myślą, że mojego męża nie stać na nowe buty. Podeszwy zakleja taśmą. Zlituj się, Lincoln!”).

– Sachs, zdejmij poczciwemu doktorowi kajdanki. Po raz ostatni proszę cię, żebyś wyszła z pokoju.

Wybuchła śmiechem.

– Prokurator może oskarżyć pana o morderstwo.

– Ja tylko rozmawiam z pacjentem.

– Dlatego oskarżam pana o próbę. Jak dotąd. Może powinnam sprawdzić pana nazwisko i odciski palców w policyjnej bazie danych. Być może jest pan poszukiwany. Ciekawe, co tam znajdą.

– Lincoln – powiedział szybko przestraszony Berger. – Nie mogę…

– Musimy opracować projekt z doktorem – przerwał mu Rhyme. – Sachs, proszę.

Stała na rozstawionych nogach, ręce trzymała na zgrabnych biodrach. Jej piękna twarz wyrażała nakaz.

– Wychodzimy – warknęła do doktora.

– Sachs, nie masz pojęcia, jakie to dla mnie ważne.

– Nie pozwolę ci popełnić samobójstwa.

– Nie pozwolę? – mruknął Rhyme. – Nie pozwolę? A czy ja potrzebuję twojej zgody?

– Pani… Funkcjonariuszko Sachs, to jest jego decyzja – oderwał się Berger. – Podjął ją naprawdę po długim namyśle. Lincoln jest bardziej poinformowany niż większość moich pacjentów…

– Pacjentów? Chciał pan powiedzieć: ofiar.

– Sachs! – syknął Rhyme. Usiłował mówić spokojnie. – Zajęło mi cały rok poszukiwanie kogoś, kto zgodziłby się mi pomóc.

– Może dlatego, że twoja decyzja jest zła. Nie pomyślałeś o tym? Dlaczego teraz, Rhyme? W trakcie śledztwa?

– W wyniku kolejnego ataku mogę stracić możliwość kontaktowania się z otoczeniem. Przez czterdzieści lat zachowam świadomość i nie dam rady wykonać żadnego ruchu. Nie znajdzie się nikt, kto wyciągnie wtyczkę. Teraz przynajmniej mogę poinformować o swojej decyzji.

– Ale dlaczego? – spytała.

– A dlaczego nie? – odparł pytaniem. – Powiedz mi. Dlaczego nie?

– No… – Argumenty przeciw samobójstwu były dla niej tak oczywiste, że miała kłopoty z ich wyartykułowaniem. – Ponieważ…

– Ponieważ co, Sachs?

– Podam ci jeden powód. To jest tchórzostwo.

Rhyme roześmiał się.

– Chcesz o tym rozmawiać, Sachs? Chcesz? „Tchórzostwo” – powiedziałaś. To nas prowadzi do sir Thomasa Browne’a: „Kiedy życie jest bardziej okrutne od śmierci, wtedy wykazujemy prawdziwe męstwo”. Odwaga stawiania czoła nieprzezwyciężonym przeciwnościom losu… Klasyczny argument przeciw samobójstwom. Jeżeli jest prawdziwy, to dlaczego usypiają pacjentów przed operacją? Dlaczego sprzedają aspirynę? Dlaczego zestawiają złamane kości? Dlaczego prozac jest najczęściej przepisywanym lekarstwem w Ameryce? Ubolewam, ale nie widzę żadnej wartości w bólu.

– Ale przecież ciebie nie boli.

– Jak definiujesz ból, Sachs? Może brak czucia też jest bólem.

– Mógłbyś jeszcze wiele zrobić w życiu. Pomyśl o swojej ogromnej wiedzy z kryminalistyki, historii.

– Argument o użyteczności społecznej. Bardzo popularny.

Spojrzał na Bergera, ale ten się nie odezwał. Zainteresował się kością leżącą na stole: kręgiem szyjnym. Uniósł go, ściskając w rękach zakutych w kajdanki. Był kiedyś ortopedą, przypomniał sobie Rhyme.

– Kto powiedział, że powinniśmy służyć społeczeństwu? Poza tym mogę przyczynić się do szerzenia zła. Mogę wyrządzić wiele krzywdy. Sobie lub komuś innemu.

– Na tym polega życie.

Rhyme się uśmiechnął.

– Ale ja wybrałem śmierć, nie życie.

Sachs patrzyła niepewnie.

– To nie śmierć jest czymś naturalnym, ale życie – powiedziała twardo.

– Nie? Freud by się z tobą nie zgodził. Istnieją w nas popędy, które starają się zniszczyć wszystko, co osiągnęliśmy w życiu. Autodestrukcja tkwiąca w nas jest ze wszech miar naturalną siłą. Wszystko umiera. Co może być bardziej naturalnego niż śmierć, rozpad?

Sachs podrapała się po głowie.

– Dobrze. Życie postawiło ci większe wyzwania niż większości ludzi. Ale myślę… Wszystko, co o tobie wiem, każe mi sądzić, że lubisz wyzwania.

– Wyzwania? Pozwól mi powiedzieć coś o wyzwaniach. Byłem podłączony przez rok do urządzenia podtrzymującego oddychanie. Czy widziałaś bliznę po tracheotomii? Dzięki wysiłkowi lekarzy i mojemu uporowi można było mnie odłączyć od urządzenia. Teraz mam płuca jak nikt podobnie jak ja sparaliżowany. Są tak samo sprawne jak twoje. To jedyny przypadek wśród paralityków z uszkodzonym czwartym kręgiem szyjnym. Poświęciłem temu osiem miesięcy życia. Czy rozumiesz, co ja mówię? Osiem miesięcy, żeby podtrzymać jedną z podstawowych funkcji organizmu. Nie mówię o stworzeniu fresków w Kaplicy Sykstyńskiej ani o nauce gry na skrzypcach. Mówię o pieprzonym oddychaniu.

– Ale twój stan może się poprawić. W przyszłym roku może opracują metodę leczenia takich urazów.

– Nie. Ani w przyszłym roku, ani za dziesięć lat.

– Nie wiesz tego. Chyba prowadzone są jakieś badania.

– Oczywiście, że są. Chcesz o nich wiedzieć? Znam się na tym. Transplantacja tkanki nerwowej do uszkodzonych tkanek w celu regeneracji. – Te słowa gładko spłynęły z jego kształtnych ust. – Brak widocznych efektów. Niektórzy specjaliści pracują nad stworzeniem odpowiednich warunków, w których komórki nerwowe mogłyby się regenerować. Brak efektów – przynajmniej u wyższych organizmów. Osiągnięto sukcesy, jeżeli chodzi o mniej zaawansowane formy życia. Gdybym był żabą, już bym chodził. Albo miałbym taką nadzieję.

– Jednak specjaliści chyba nad tym pracują? – dociekała Sachs.

– Pewnie, lecz nie mają nadziei na przełom w badaniach w ciągu najbliższych dwudziestu-trzydziestu lat.

– Gdyby nie mieli nadziei, nie prowadziliby tych badań – odparła.

Rhyme się roześmiał. Jest bystra, myśli logicznie.

Sachs odrzuciła kosmyk rudych włosów z oczu i powiedziała:

– Pracowałeś w wymiarze sprawiedliwości. Wiesz, że samobójstwo jest bezprawne…

– I jest grzechem – dodał. – Indianie Dakota wierzą, że dusze samobójców muszą po śmierci ciągnąć drzewo, na którym się powiesili. Czy nie popełniają samobójstw? Ależ tak, tylko wieszają się na małych drzewkach.

– Rhyme, powiem ci coś jeszcze. To będzie ostatni mój argument. – Podeszła do Bergera i chwyciła za kajdanki. – Zabieram go. Przekonaj mnie, że nie mogę tego zrobić.

– Lincoln – wykrztusił Berger niepewnym głosem. Patrzył spanikowanym wzrokiem.

Sachs wzięła doktora za ramię i skierowała go do drzwi.

– Nie – wyszeptał. – Proszę tego nie robić.

Gdy Sachs podeszła do drzwi, Rhyme zawołał:

– Sachs, zanim wyjdziesz, odpowiedz mi na jedno pytanie.

Zatrzymała się. Jedną rękę położyła na gałce u drzwi.

– Jedno pytanie.

Obejrzała się.

– Czy kiedykolwiek myślałaś o tym? O samobójstwie?

Otworzyła zamek z głośnym trzaskiem.

– Odpowiedz mi! – krzyknął.

Sachs nie otworzyła drzwi. Znów podeszła do niego.

– Nie, nigdy.

– Jesteś zadowolona ze swojego życia?

– Tak jak każdy.

– Nie wpadłaś nigdy w depresję?

– Tego nie powiedziałam. Mówiłam tylko, że nigdy nie chciałam popełnić samobójstwa.

– Lubisz prowadzić samochód. Mówiłaś mi o tym. Ludzie, którzy lubią prowadzić, jeżdżą szybko, prawda?

– Tak. Czasami.

– Z jaką największą prędkością jechałaś?

– Nie wiem.

– Ponad sto trzydzieści?

– Tak. – Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Ponad sto sześćdziesiąt?

Uniosła w górę kciuk.

– Sto osiemdziesiąt? Sto dziewięćdziesiąt? – spytał, uśmiechając się zaskoczony.

– Na prędkościomierzu było dwieście siedemdziesiąt.

– Zaskakujesz mnie, Sachs. Czy prowadząc tak szybko, nie pomyślałaś, że może – podkreślam, może – coś się stać? Pęknąć oś, opona. Plama oleju na jezdni.

– To jest prawie bezpieczne. Nie szaleję na szosie.

– Prawie bezpieczne. Jeżdżenie z prędkością małego samolotu w ogóle nie jest bezpieczne, prawda?

– Jednak to co innego niż samobójstwo.

– Nie. Jeśli jeździsz tak szybko, musisz brać pod uwagę, że będziesz miała wypadek. Prawda?

– Być może – przyznała.

Berger z wyciągniętymi, skutymi kajdankami rękami rozglądał się nerwowo, ściskając żółtawy dysk z kręgosłupa.

– Zatem zbliżasz się do linii. Wiesz, o czym mówię. Wiem, że wiesz. Mam na myśli linię oddzielającą ryzyko utraty życia od pewności. Łatwo możesz ją przekroczyć, wożąc ze sobą śmierć, tylko jeden krok.

Spuściła głowę. Jej twarz była nieruchoma, włosy zasłoniły oczy.

– Porzuć myśl o śmierci – wyszeptał, mając nadzieję, że nie zabierze Bergera. Wiedział, że znalazła się na krawędzi. – Trafiłem w sedno. Jaka część twojej duszy pragnie śmierci? Więcej niż niewielka. Znacznie więcej.

Zawahała się. Wiedział, że wczuł się w jej psychikę.

Odwróciła się gniewnie do Bergera, chwyciła za kajdanki.

– Idziemy.

Pchnęła drzwi.

– Wiesz, co chciałem powiedzieć? – zawołał Rhyme.

Ponownie się zatrzymała.

– Czasami coś się wydarza. Czasami jesteś kimś innym, niżbyś chciała. Robisz co innego, niżbyś chciała. Życie się zmienia. Czasem trochę, kiedy indziej bardziej. W pewnym momencie może dojść do takiego punktu, że nie warto już dłużej walczyć.

Patrzył na Sachs i Bergera stojących nieruchomo w drzwiach. Zapadła cisza. Odwróciła się i odwzajemniła jego spojrzenie.

– Śmierć leczy samotność – kontynuował Rhyme. – Leczy depresje, stresy. – Spojrzał na jej pokaleczone palce w ten sam sposób, w jaki patrzyła na jego nogi.

Puściła kajdanki i podeszła do okna. Łzy na jej policzkach odbijały żółte światło ulicznych latarń.

– Sachs, jestem zmęczony – rzekł poważnym głosem. – Nie umiem ci powiedzieć, jak jestem zmęczony. Wiesz, jak trudno jest rozpocząć nowe życie. Całe to zamieszanie. Góra obowiązków: mycie, jedzenie, sranie, telefony, zapinanie koszul, wycieranie ci nosa… i tysiące innych.

Zapadła cisza.

– Zawrę z tobą układ – powiedziała po chwili.

– Jaki?

Wskazała na reprodukcję z charakterystyką.

– Osiemset dwadzieścia trzy porwał matkę z małą córką… Pomóż nam je ocalić. Tylko je. Jeśli zgodzisz się, pozwolę mu, żeby spędził z tobą godzinę sam na sam. – Przyjrzała się Bergerowi. – Pod warunkiem że wyniesie się potem z miasta.

Rhyme pokręcił głową.

– Sachs, jeśli będę miał atak, jeśli stracę kontakt z otoczeniem…

– Jeśli to się zdarzy – powiedziała spokojnie – jeśli nawet nie będziesz mógł powiedzieć ani jednego słowa, umowa obowiązuje. Będziecie mieli godzinę dla siebie.

Znów skrzyżowała ramiona i rozstawiła nogi. Lubił tę jej postawę. Żałował, że nie mógł jej zobaczyć, gdy zatrzymywała pociąg.

– To wszystko, co mogę zrobić – dodała.

Po chwili Rhyme skinął głową.

– Okay. Umowa stoi. – Do Bergera rzekł: – W poniedziałek?

– Dobrze, Lincoln. Przyjdę.

Berger wciąż był przestraszony. Patrzył niespokojnym wzrokiem na Sachs, kiedy rozpinała kajdanki. Obawiał się, że może zmienić decyzję. Gdy zdjęła mu kajdanki, szybko podszedł do drzwi. Nagle zauważył, że wciąż trzyma w ręku kość. Wrócił i położył ją z namaszczeniem na stole przy łóżku, obok raportu z pierwszego miejsca przestępstwa.


– Są szczęśliwsi niż świnie taplające się w błocie – oznajmiła Sachs, zagłębiając się w skrzypiącym rattanowym fotelu. Miała na myśli Sellitta i Pollinga, gdy powiedziała im, że Rhyme zgodził się jeszcze dzień brać udział w śledztwie. – Szczególnie Polling – dodała. – Myślałam, że ten mały facet mnie uściska. Nie powtarzaj, że tak go określiłam. Jak się czujesz? Wyglądasz lepiej. – Wypiła trochę whisky i odstawiła szklaneczkę na stolik przy łóżku, obok jego szklanki.

– Nieźle.

Thom zmienił pościel.

– Bardzo się pocisz. Przypominasz fontannę – powiedział.

– Ale tylko powyżej szyi – zauważył Rhyme. – Mówię o poceniu.

– To dobrze? – spytała Sachs.

– Tak. Właśnie w ten sposób działa mój organizm. Termostat poniżej szyi się zepsuł. Nie potrzebuję żadnych dezodorantów pod kończyny…

– Pod co?

– Pod pachy – parsknął Rhyme. – Tak określał to mój pierwszy pielęgniarz. Mówił: „Mam zamiar podnieść cię za twoje kończyny”. A potem: „Jeżeli czujesz, że chcesz zwrócić pokarm, zrób to, Lincoln”. Określał się jako „opiekun specjalny”. Te słowa dobrze go opisywały. Nie mam pojęcia, dlaczego go zatrudniłem. Ludzie są zabobonnymi istotami, Sachs. Sądzimy, że nadając czemuś inną nazwę, zmieniamy to. Podejrzany, morderca… Tego opiekuna, który był po prostu pielęgniarzem, kiedyś zapewne podnoszono pod pachami, by się wyrzygał. Prawda, Thom? Nie ma co ukrywać. To szlachetny zawód. „Brudny” i uciążliwy, ale szlachetny.

– Kwitnę w brudzie. Dlatego pracuję u ciebie.

– Thom, kim ty jesteś? Opiekunem, pomocnikiem, pielęgniarzem?

– Świętym.

– Ha! Szybko ripostuje. Szybko też wbija igłę. Wyrwał mnie z rąk śmierci. I to nie jeden raz…

Nagle Rhyme zaniepokoił się, że Sachs mogła widzieć go nago. Wbił oczy w charakterystykę przestępcy i zapytał:

– Sachs, czy tobie też mam podziękować? Grałaś tutaj rolę siostrzyczki?

Z niepokojem oczekiwał odpowiedzi. Nie wiedział, czy mógłby na nią patrzeć, gdyby tak było.

– Nie – szybko odparł Thom. – Sam się tobą zajmowałem. Oszczędziłem tym wrażliwym duszom widoku twojego pomarszczonego tyłka.

Dziękuję, Thom, powiedział w myślach. A głośno:

– No to już sobie idź. Bo my musimy porozmawiać teraz o naszej sprawie. Mojej i Sachs.

– Ale potrzebujesz trochę snu.

– Oczywiście, że potrzebuję, ale powinienem porozmawiać też o sprawie. Dobranoc, dobranoc.

Po wyjściu Thoma Sachs nalała do szklaneczki macallana. Pochyliła się i wciągnęła przyjemny zapach oparów.

– Kto doniósł? – spytał Rhyme. – Pete?

– Kto?

– Doktor Taylor.

Wahała się dostatecznie długo, żeby mógł się domyślić, że to on.

– Martwi się o ciebie – powiedziała w końcu.

– Oczywiście, że tak. Właśnie w tym tkwi problem. Chcę, żeby się martwił o mnie trochę mniej. Czy wie, kim jest Berger?

– Domyśla się.

Rhyme wykrzywił usta.

– Powiedz mu, że Berger jest moim starym przyjacielem… Zrobisz to?

Sachs oddychała powoli, jakby wciągała dym papierosowy.

– Nie tylko chcesz, żebym pozwoliła ci popełnić samobójstwo, ale chcesz też, bym oszukiwała osobę, która może skłonić cię do porzucenia tego zamiaru.

– On nie jest w stanie wpłynąć na moją decyzję – odparł Rhyme.

– Więc dlaczego chcesz, żebym kłamała?

Roześmiał się.

– Potrzymajmy doktora Taylora w nieświadomości przez kilka dni.

– Dobrze – rzekła. – Jezu, ale ciężko jest się z tobą porozumieć.

Przyjrzał się jej uważnie.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym?

– Niby o czym?

– Kto umarł? Wtedy przerwałaś…

– Wielu umarło.

– Kto?

– Przeczytaj w gazecie.

– Powiedz mi, Sachs.

Potrząsnęła głową i wbiła wzrok w szklaneczkę whisky. Lekko się uśmiechała.

– Nie, nie sądzę, bym mogła o tym mówić.

Uznał, że Sachs nie ma ochoty zwierzać się komuś, kogo zna zaledwie jeden dzień. Wydało mu się to jednak paradoksalne, gdy spojrzał na leżące obok niej cewniki, żel, pudełko z pieluchami. Ale nie zamierzał naciskać i nic nie powiedział. Zaskoczyło go więc, gdy nagle uniosła wzrok i zaczęła mówić:

– To tylko… To… Ach, do diabła.

Zaczęła płakać. Uniosła dłonie do twarzy, rozlewając najlepszą szkocką whisky na parkiet.

Rozdział dwudziesty szósty

Nie mogę uwierzyć, że ci o tym mówię…

Siedziała rozparta w fotelu, z wyciągniętymi nogami. Zdjęła buty. Łzy spływały po jej twarzy, czerwonej jak jej włosy.

– Mów – zachęcał ją.

– O tym znajomym, o którym wspominałam? Mieliśmy razem zamieszkać.

– A, wraz z collie. Nie mówiłaś, że był to twój znajomy. Twój chłopak?

Kochanek? – dodał w myślach Rhyme.

– To był mój chłopak.

– Myślałem, że mówiłaś o swoim ojcu.

– Nie. Tata rzeczywiście zmarł, trzy lata temu. Na raka. Ale wiedzieliśmy, że to nastąpi. Jeśli jesteś przygotowany na to… Sądzę, że byliśmy przygotowani. Ale Nick…

– Został zabity? – delikatnie zapytał Rhyme.

Nie odpowiedziała.

– Nick Carelli – dokończyła po chwili – był jednym z nas: policjantem. Detektywem. Zajmował się przestępstwami na ulicach.

Rhyme przypomniał sobie to nazwisko, ale nic nie powiedział. Nie chciał jej przerywać.

– Byliśmy trochę ze sobą. Rozmawialiśmy o małżeństwie. – Zamilkła. Widać było, że zbiera myśli. – Pracował jako tajniak, dlatego nasz związek utrzymywany był w sekrecie. Nikt nie mógł się domyślić, że jego dziewczyna jest policjantką. – Chrząknęła. – Trudno to wyjaśnić. Robiliśmy te rzeczy. To było… rzadko mi się to wcześniej zdarzało. Do cholery, nigdy przed spotkaniem z Nickiem. Robiliśmy to z miłości. Wiedział, że będę policjantką, i nie miał nic przeciwko temu. Tak samo mnie nie przeszkadzało, że jest tajniakiem. Nadawaliśmy na tej samej fali. Dochodzi do tego wtedy, gdy ludzie doskonale się rozumieją. Wiesz, o czym mówię? Czułeś to samo w stosunku do swojej żony?

Rhyme uśmiechnął się lekko.

– Wiem, co masz na myśli. Nie, z Blaine, moją żoną, nigdy nie nawiązała się taka nić porozumienia… – Tylko tyle chciał powiedzieć na ten temat. – Jak się spotkaliście? – zapytał.

– W czasie zajęć w akademii. Mieliśmy wykłady, na których omawiano różne rodzaje służby w policji. Nick mówił o sposobach pracy w ukryciu. Poprosił mnie o spotkanie. Pierwszą randkę mieliśmy na Rodman’s Neck.

– Na strzelnicy?

Skinęła głową, pociągając nosem.

– Potem pojechaliśmy do jego matki na Brooklyn. Zjedliśmy pastę i wypiliśmy butelkę chianti. Ścisnęła mnie mocno i powiedziała, że jestem zbyt szczupła, żeby mieć dzieci. Kazała mi zjeść dwa cannoli. Wróciliśmy do mojej kwatery. Pozostał u mnie całą noc. Na pierwszej randce! Od tego czasu widywaliśmy się bez przerwy. Ten związek powinien być udany, Rhyme. Czułam to. Miał być trwały.

– Co się stało?

– On był… – Kolejny łyk starej whisky na odwagę.

– On był?

– Oszustem. Nic na to nie wskazywało. Ani cienia podejrzeń. Pieniądze ulokował w bankach poza miastem. Prawie dwieście tysięcy dolarów.

Lincoln milczał chwilę.

– Przepraszam, Sachs. Narkotyki?

– Nie. Kradzieże, napady. Sprzęt elektroniczny. Nazwano tę sprawę „Brooklyński łącznik”. Prasa tak ją określiła.

Rhyme skinął głową.

– Przypominam sobie. Kilkanaście osób było w to zamieszanych. Wszyscy byli policjantami?

– Przeważnie. Było też kilku ludzi z Federalnej Komisji Handlu.

– Co się z nim stało? Z Nickiem?

– Wiesz, jak to jest, gdy aresztuje się policjantów. Skatowali no. Twierdzono, że stawiał opór, ale nie jestem o tym przekonana. Złamano mu trzy żebra, kilka palców, zmasakrowano twarz. Przyznał się do winy, ale mimo to dostał dwadzieścia do trzydziestu lat.

– Za kradzieże? – zapytał zdziwiony Rhyme.

– Za rozbój. Pistoletem uderzył w głowę jednego kierowcę. Do innego strzelał, żeby go nastraszyć. Wiem, że tylko w tym celu strzelał, jednak sąd mu nie uwierzył. – Zamknęła oczy i zacisnęła usta. – Gdy go aresztowano, wydział spraw wewnętrznych zaczął węszyć jak pies gończy. Sprawdzili rozmowy telefoniczne. Staraliśmy się do siebie nie dzwonić. Nick mówił, że przestępcy mogą podsłuchać rozmowy. Jednak kilkakrotnie do mnie zadzwonił, zainteresowali się mną. Wtedy Nick odciął się ode mnie. To znaczy: musiał to zrobić. Bo pociągnąłby mnie za sobą. Wiesz przecież, że wydział nikomu nie daruje. To młot na czarownice.

– W jaki sposób?

– Przekonał ich, że byłam dla niego nikim. No cóż, powiedział parę rzeczy o mnie. – Przełknęła ślinę, wzrok wbiła w podłogę. – W czasie przesłuchania pytano go o mnie. Nick odparł: „A, CK Sachs. Przerżnąłem ją kilka razy. To szmata. Zerwałem z nią”. – Odchyliła głowę do tyłu i wytarła łzy rękawem. – Czy słyszałeś o moim przezwisku CK?

– Lon mi powiedział.

Zmarszczyła czoło.

– Mówił ci, co ono znaczy?

– Córka Krawężnika. Po twoim ojcu.

Uśmiechnęła się zdawkowo.

– Taki był początek, ale potem się zmieniło. Na przesłuchaniu Nick powiedział, że czuł do mnie odrazę, ponieważ przypuszczalnie wolę dziewczyny. Domyśl się, jak szybko rozeszła się ta informacja.

– Nie powinnaś się tym przejmować, Sachs.

Wciągnęła głęboko powietrze.

– Widziałam go w sądzie przed zakończeniem sprawy. Spojrzał na mnie raz i… Nie potrafię opisać jego spojrzenia. Omal nie przyprawił mnie o zawał serca. Och, postąpił tak, żeby mnie chronić. Ale wciąż… Wiesz, miałeś rację, mówiąc o tym lekarstwie na samotność.

– Nie miałem na myśli…

– Nie – powiedziała, nie uśmiechając się. – Dotknęłam ciebie, ty dotknąłeś mnie. To jest fair. Nienawidzę być sama. Ale po Nicku straciłam chęć do seksu. – Roześmiała się gorzko. – Wszyscy, patrząc na mnie, myślą: jaka ona piękna. Powinnam mieć całe grono wielbicieli, prawda? Gówno. Jedyni, którzy mają jaja, by mnie poderwać, myślą wyłącznie o pieprzeniu. Nie odpowiada mi to. Łatwiej być samotną. Nienawidzę tego, ale jest łatwiej.

W końcu Rhyme zrozumiał jej reakcję, gdy po raz pierwszy go zobaczyła. W jego obecności czuła się bezpiecznie, ponieważ był mężczyzną, który jej nie zagrażał. Nie obawiała się seksualnych propozycji. Nie musiała się przed nim bronić. I być może nawiązała się między nimi swego rodzaju przyjaźń. Oboje stracili coś bardzo ważnego w życiu.

– Wiesz, ty i ja powinniśmy być razem – zażartował.

Roześmiała się.

– Opowiedz mi teraz o swojej żonie. Jak długo byłeś żonaty?

– Siedem lat, w tym sześć przed wypadkiem.

– Opuściła cię?

– Nie. Ja ją opuściłem. Nie chciałem, żeby miała wyrzuty sumienia.

– To wspaniałomyślne z twojej strony.

– W rzeczywistości to ją wypędziłem. Jestem kawał skurwysyna. Do tej pory poznałaś mnie tylko z dobrej strony… – Po chwili zapytał: – To, co było z Nickiem… czy miało wpływ na twoją decyzję o opuszczeniu służby patrolowej?

– Nie. No, tak.

– Lęk przed bronią?

Po długim namyśle potwierdziła.

– Życie na ulicach wygląda teraz inaczej. Po tym, co zdarzyło się Nickowi. Po tym, co go zmieniło. Na ulicach jest dziś inaczej niż wtedy, gdy chodził po nich mój ojciec. Było lepiej.

– Masz na myśli, że jest inaczej niż w opowieściach ojca.

– Być może – przyznała. Osunęła się w fotelu. – Chodzi ci też o artretyzm? To prawda, ale choroba nie jest tak poważna, jak usiłuję sobie wmówić.

– Wiem – odparł Rhyme.

– Wiesz? Skąd?

– Spojrzałem na dowody i wyciągnąłem wnioski.

– To dlatego kazałeś mi pracować cały dzień. Wiedziałeś, że przesadzam?

– Nie – powiedział. – Dlatego że jesteś lepsza, niż myślisz.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

– Ach, Sachs, jesteś bardzo do mnie podobna.

– Tak?

– Pozwól, że opowiem ci pewną historię. Wtedy już chyba rok pracowałem przy badaniu miejsc przestępstw, gdy zadzwoniono do nas, że znaleziono martwego mężczyznę w alei w Greenwich Village. Wszyscy sierżanci wyszli, więc mnie skierowano do prowadzenia badań. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat. Gdy zameldowałem się w alei, okazało się, że zabitym mężczyzną jest szef miejskiego wydziału zdrowia i opieki społecznej. Miał przy sobie jedynie plik zdjęć. Trzeba było je widzieć. Zrobione zostały w jednym z klubów sadomaso w pobliżu ulicy Waszyngtona. Aha, zapomniałem powiedzieć, że kiedy go znaleziono, miał na sobie jedynie czarną minispódniczkę i siatkowe pończochy. Zabezpieczyłem miejsce przestępstwa. Nagle zjawił się jakiś kapitan i usiłował przejść za taśmę. Wiedziałem, że zamierza zabrać zdjęcia, ale byłem tak naiwny, że myślałem jedynie o tym, by nikt nie zanieczyścił miejsca przestępstwa.

– R – redukować dostęp do miejsca przestępstwa.

Rhyme zachichotał.

– Więc go nie wpuściłem. Podczas gdy stał przy taśmie i wrzeszczał na mnie, próbę zabrania zdjęć podjął komisarz. Powiedziałem mu: nie. Ten też zaczął krzyczeć na mnie. Wyjaśniłem im, że nikt nie wejdzie na oznakowany teren, dopóki nie zostaną zakończone badania. Zgadnij, kto w końcu się zjawił.

– Burmistrz?

– Prawie. Zastępca burmistrza.

– I nikogo nie wpuściłeś?

– Nie. Nikt nie wszedł na teren z wyjątkiem ludzi badających ślady i fotografów. Oczywiście jedyną zapłatą było to, że musiałem przez sześć miesięcy wypełniać druki. Ale złapaliśmy przestępcę dzięki pewnym śladom i odciskowi palca na jednym ze zdjęć – tym samym, które po morderstwie zamieszczono w „Post” na pierwszej stronie. Zachowałaś się podobnie jak ja, zamykając wczoraj rano linię kolejową i Jedenastą.

– Nie sądzę – powiedziała. – Zrobiłam to odruchowo. Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób?

– Ależ Sachs. Wiesz, gdzie powinnaś pracować? W terenie, w policji patrolowej, w wydziale zabójstw, wydziale badań zasobów informacji, obojętne… Ale wydział spraw publicznych? Skiśniesz tam. To jest dobra praca dla niektórych ludzi, ale nie dla ciebie. Nie rezygnuj tak szybko.

– Och, a ty nie rezygnujesz? A co powiesz o Bergerze?

– To co innego.

Spojrzała pytającym wzrokiem. Rzeczywiście? Wstała, by poszukać opatrunku. Kiedy wróciła na fotel, spytała:

– Czy nie prześladują cię wspomnienia zamordowanych ofiar?

– Nie. Myślę o nich tylko w czasie śledztwa.

– Naprawdę?

– Naprawdę, nigdy.

– Nie mówisz teraz prawdy. Wiem to. Powiedz – ja odsłoniłam się przed tobą…

Poczuł dziwne mrowienie. Wiedział, że nie jest to początek ataku. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Rhyme, dalej – naciskała. – Chcę usłyszeć.

– Dobrze. To sprawa sprzed kilku lat – powiedział. – Popełniłem błąd. Straszliwy błąd.

– Opowiedz. – Nalała sobie i Rhyme’owi niewielką ilość whisky

– W mieszkaniu w Chinatown znaleziono zwłoki małżeństwa. Mąż miał zastrzelić żonę i popełnić samobójstwo. Miałem mało czasu i pracowałem szybko. Ale przede wszystkim popełniłem klasyczny błąd: z góry założyłem, czego będę szukał i co będę starał się udowodnić. Znalazłem kilka włókien, których nie mogłem do niczego dopasować, ale uznałem, że pochodzą z ubrań męża lub żony. Znalazłem fragmenty pocisku, ale nie porównałem ich ze znalezioną w mieszkaniu bronią. Zauważyłem ślady po odrzucie, lecz nie określiłem dokładnie, nie sprawdziłem dwukrotnie, z którego miejsca strzelano. Szybko skończyłem badania i pojechałem do biura.

– Co się wydarzyło?

– Miejsce przestępstwa zostało zainscenizowane. W rzeczywistości doszło do napadu rabunkowego. Przestępca nie opuścił mieszkania.

– Co? Cały czas tam był?!

– Kiedy wyszedłem, wyczołgał się spod łóżka i zaczął strzelać. Zabił technika, ranił asystenta. Wybiegł na ulicę, gdzie wywiązała się strzelanina z zaalarmowaną policją. Został postrzelony – zmarł później – ale zastrzelił jednego policjanta, a innego zranił. Przestępca otworzył też ogień do rodziny wychodzącej z chińskiej restauracji znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy. Użył jednego z dzieci jako tarczy.

– Boże.

– Ojciec nazywał się Colin Stanton. Był lekarzem wojskowym. Nie został ranny i prawdopodobnie – tak mówili lekarze – mógłby uratować żonę i jedno lub oboje dzieci, gdyby zatamował u nich krwawienie. Jednak spanikował i nic nie robił. Stał i patrzył, jak umierają.

– Jezus, Rhyme. Ale to nie była twoja wina. Ty…

– Nie przerywaj. Jeszcze nie skończyłem.

– Nie?

– Stanton wrócił do swojego domu, w północnej części stanu Nowy Jork. Przeżył załamanie psychiczne i trafił do szpitala psychiatrycznego. Tam usiłował popełnić samobójstwo. Za pierwszym razem chciał podciąć sobie żyły kawałkiem okładki z kolorowego magazynu. Za drugim zakradł się do biblioteki i w łazience rozbił szkło. Uratowano go, pozszywano rozcięte żyły. Był w szpitalu rok lub dłużej. W końcu go wypuszczono. Po miesiącu podjął kolejną próbę. Użył noża. Tym razem skutecznie.

Rhyme dowiedział się o śmierci Stantona z notatki przesłanej faksem przez koronera z hrabstwa Albany do wydziału spraw publicznych nowojorskiej policji. Ktoś przesłał tę informację Rhyme’owi pocztą wewnętrzną. Dopisał: „Pomyślałem, że jesteś zainteresowany”.

– Wydział wewnętrzny prowadził dochodzenie. Zarzucono mi zawodową niekompetencję, udzielono nagany. Sądzę, że powinni mnie zwolnić.

Westchnęła i na chwilę zamknęła oczy.

– Mówiłeś, że nie masz poczucia winy?

– Teraz nie.

– Nie wierzę ci.

– Odpokutowałem to, Sachs. Przez pewien czas nie mogłem zapomnieć o tych ofiarach. Ale udało się. Gdybym tego nie zrobił, czy mógłbym pracować?

Zamilkli oboje na chwilę.

– Gdy miałam osiemnaście lat, zrobiłam prawo jazdy – odezwała się Sachs. – Jeździłam sto pięćdziesiąt na godzinę po terenie, gdzie prędkość ograniczona była do sześćdziesięciu.

– Ładnie.

– Ojciec powiedział, że da mi pieniądze na samochód, ale będę musiała je oddać z odsetkami. Wiesz, co jeszcze powiedział? Oświadczył, że wygarbuje mi skórę, jeżeli będę przejeżdżała na czerwonym świetle lub prowadziła nierozważnie. Ale wykazywał zrozumienie dla szybkiej jazdy. Powiedział: „Wiem, co czujesz, kochanie. Gdy się poruszasz, nie dopadną cię”. Gdybym nie mogła jeździć, poruszać się, prawdopodobnie też bym to zrobiła: zabiła się.

– Ja wszędzie chodziłem – rzekł Rhyme. – Nigdy dużo nie jeździłem. Przez dwadzieścia lat nie miałem nawet samochodu. Jaki masz?

– Żaden bajer. To chevrolet camaro. Był mojego ojca.

– Wiertarkę też masz od niego?

Skinęła głową.

– I urządzenie do ustawiania zapłonu, i klucz dynamometryczny. Komplet narzędzi dostałam na trzynaste urodziny. – Roześmiała się. – Chevrolet jest zupełnie rozklekotany. Wiesz, co to znaczy? Amerykański samochód. Wszystko tam jest luźne: radio, pokrętła, przyciski. Ale zawieszenie ma jak skała i jest lekki jak skorupka jajka. W żadnym razie nie zamieniłabym go na BMW.

– Samochody są przedmiotem pożądania w świecie ludzi sparaliżowanych – wyjaśnił Rhyme. – Siedzieliśmy lub leżeliśmy w szpitalu i rozmawialiśmy, na jakie samochody będzie nas stać po wypłacie ubezpieczenia. Szczytem marzeń były pojazdy, do których można wjechać wózkiem. Następnie samochody prowadzone całkowicie ręcznie. Takie oczywiście są dla mnie bezużyteczne. – Zmrużył oczy, sprawdzając swoją doskonałą pamięć. – Nie byłem w samochodzie od lat. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni.

– Mam pomysł – powiedziała nagle Sachs. – Zanim twój przyjaciel – doktor Berger – przyjdzie ponownie, wezmę cię na przejażdżkę. Dałbyś radę? Z siedzeniem? Mówiłeś, że nie możesz korzystać z wózków inwalidzkich.

– No, korzystanie z wózka może być ryzykowne. Ale samochód? Myślę, że nic mi się nie stanie. – Roześmiał się. – Dwieście siedemdziesiąt kilometrów na godzinę?

– To był wyjątkowy dzień. – Sachs westchnęła, uśmiechając się do wspomnień. – Doskonałe warunki i brak patroli policyjnych.

Zadzwonił telefon. Rhyme sam odebrał.

To był Lon Sellitto.

– Rozmieściliśmy policjantów i agentów z oddziałów specjalnych we wszystkich kościołach w Harlemie. Dellray nimi kieruje. Facet stał się prawdziwym entuzjastą, Lincoln. Nie poznałbyś go. Aha, poza tym trzydziestu policjantów z patroli i dziesiątki ludzi z ochrony ONZ szuka kościołów, o których moglibyśmy zapomnieć. Jeżeli nic się nie wydarzy do wpół do ósmej, wszystkie będą sprawdzone i obstawione. Gdy się w którymś z nich zjawi, nic nie zauważy. Myślę, że go złapiemy, Linc – powiedział detektyw z tak nietypowym dla policjantów zajmujących się zbrodniami w Nowym Jorku entuzjazmem w głosie.

– Okay, Lon. Przyślę Amelię na stanowisko kierowania akcją około ósmej.

Przerwali połączenie.

Thom zapukał do drzwi, nim wszedł do pokoju.

Jakby obawiał się, że zastanie nas w kompromitującej sytuacji. Rhyme roześmiał się do siebie.

– Żadnych wyjaśnień – powiedział gniewnie. – Spać. Już.

Było po trzeciej i Rhyme od dłuższego czasu czuł się wyczerpany. Unosił się w przestworzach ponad swoim ciałem. Zastanawiał się, czy nie ulegnie halucynacjom.

– Dobrze, mamusiu – rzekł. – Funkcjonariuszka Sachs zostanie tutaj. Daj jej koc, proszę.

– Co powiedziałeś? – Thom odwrócił w jego stronę głowę.

– Koc.

– Nie. Chodzi o to następne słowo.

– Nie wiem. Proszę?

Thom otworzył szeroko oczy, w których pojawił się niepokój.

– Dobrze się czujesz? Chcesz, żebym znów wezwał Pete’a Taylora? Może głowę Kościoła prezbiteriańskiego? Albo naczelnego chirurga?

– Zobacz, jak ten sukinsyn znęca się nade mną. – Rhyme zwrócił się do Sachs. – Nie wie, jak bliski jestem, żeby go zwolnić.

– Na którą nastawić budzik?

– Na wpół do siódmej – odparł Rhyme.

– Sachs, lubisz muzykę? – zapytał, gdy Thom wyszedł.

– Kocham.

– Jaki rodzaj?

– Starszą. Doo-wop, Motown… A ty? Wydaje się, że jesteś miłośnikiem muzyki klasycznej.

– Widzisz te drzwi?

– Te?

– Nie, inne! Na prawo. Otwórz je.

Stanęła jak wryta. W niewielkim pokoiku znajdowało się około tysiąca kompaktów.

– Jak w studiu nagrań.

– Widzisz sprzęt stereo na półce?

Przejechała ręką po zakurzonym, czarnym Harmon Kardonie.

– Kosztował więcej niż mój pierwszy samochód – powiedział Rhyme. – Nie używam go już.

– Dlaczego?

Nie odpowiedział na to pytanie.

– Wybierz coś. Czy jest podłączony? Tak? Dobrze. Włącz coś.

Po chwili wyszła z pokoiku i podeszła do kanapy, podczas gdy Levi Stubbs i Four Tops zaczęli śpiewać o miłości.

– Już od roku nie rozbrzmiewały w tym pokoju dźwięki muzyki – rzekł. Po cichu usiłował odpowiedzieć Sachs na pytanie, dlaczego przestał słuchać muzyki. Nie potrafił.

Przerzuciła książki znajdujące się obok kanapy. Leżąc na plecach, zaczęła przeglądać „Badanie miejsc przestępstw”.

– Dasz mi jeden egzemplarz? – spytała.

– Weź, ile chcesz.

– Czy mógłbyś… – Ugryzła się w język.

– Napisać dedykację? – Roześmiał się. Dołączyła do niego. – Może zostawię odcisk kciuka? Grafolodzy mogą określić z prawdopodobieństwem co najwyżej osiemdziesięciu procent, że ta osoba pisała dany tekst. A odcisk kciuka? Każdy specjalista potwierdzi, że jest mój.

Zauważył, że czyta pierwszy rozdział. Po chwili zamknęła jednak oczy i odłożyła książkę.

– Mógłbyś coś dla mnie zrobić? – spytała.

– Co?

– Kiedy byliśmy razem, Nick często czytał głośno przed zaśnięciem. Książki, gazety, czasopisma… To jest jedna z rzeczy, której mi najbardziej brakuje.

– Okropnie czytam – przyznał Rhyme. – Jakbym referował wyniki badania miejsca przestępstwa. Ale pamiętam co nieco. Mam dobrą pamięć. Chcesz, żebym ci opowiedział o kilku miejscach przestępstw?

– Mógłbyś? – spytała, odwracając się tyłem.

Zdjęła granatową bluzkę i rozpięła cienką kamizelkę kuloodporną. Odrzuciła ją na bok. Pod spodem miała siatkową koszulkę i sportowy biustonosz. Włożyła ponownie bluzkę i położyła się na kanapie. Okryła się kocem, skuliła na boku i zamknęła oczy.

Za pomocą urządzenia kontrolnego przygasił światło.

– Zawsze fascynowały mnie miejsca śmierci – zaczął. – Są święte. Znacznie bardziej interesujemy się, gdzie ludzie zmarli, niż gdzie się urodzili. Pomyślmy o Johnie Kennedym. Dziennie tysiące ludzi odwiedza miejsce zabójstwa w Dallas. Jak sądzisz, ilu pielgrzymuje do szpitala w Bostonie, w którym się urodził? – Rhyme przytulił głowę do wygodnej poduszki. – Nie nudzi cię to?

– Nie – odparła. – Nie przerywaj.

– Wiesz, o czym często myślę?

– Powiedz.

– Fascynuje mnie to od lat: Golgota. Dwa tysiące lat temu. To jest miejsce przestępstwa, na którym chciałbym pracować. Wiem, co chcesz powiedzieć: przecież znamy zabójców. Naprawdę? Znamy tylko relacje świadków. Zapamiętaj to, co powiem: Nigdy nie wierz świadkom. Może do wydarzeń opisanych w Biblii nigdy nie doszło. Gdzie są dowody? Paznokcie, krew, pot, włócznia, krzyż, ocet. Ślady sandałów i odciski palców…

Rhyme przekręcił nieznacznie głowę w lewo i opowiadał o miejscach zbrodni i o dowodach, dopóki nie zauważył, że pierś Sachs łagodnie faluje. Równomierny oddech unosił kosmyk płomiennorudych włosów, który opadł jej na twarz. Sprawnym ruchem palca wyłączył światło. On też wkrótce zasnął.


Słabe światło poranka zaczęło rozpraszać mrok.

Obudziwszy się, Carole Ganz mogła to zauważyć poprzez szklany dzbanek z drutem, znajdujący się nad jej głową. Pammy, kochanie… Potem pomyślała o Ronie i o wszystkich jej rzeczach, które zostały w tej koszmarnej piwnicy. O pieniądzach, o żółtym plecaku…

Myślała jednak głównie o Pammy.

Coś wyrwało ją z lekkiego, niespokojnego snu. Co to było?

Ból w nadgarstku? Był nie do wytrzymania. Poprawiła się nieznacznie. Czy to…

Odgłos organów i chóru znów wypełnił pokój.

To ją obudziło: donośny odgłos organów. Kościół nie jest opuszczony. Są tutaj ludzie! Roześmiała się do siebie. Ktoś mógłby…

W tym momencie przypomniała sobie o bombie.

Carole wyjrzała zza półki.

Wciąż tam się znajdowała. Kołysała się nad krawędzią stołu. Miała toporny wygląd prawdziwej bomby, morderczej broni, a nie wypucowanego filmowego gadżetu do zabijania. Poplamiona taśma, niestarannie usunięta izolacja, brudna benzyna… Może to niewypał, pomyślała. W świetle dnia nie wyglądała tak groźnie.

Kolejne odgłosy muzyki. Pochodziły bezpośrednio znad jej głowy. Dołączyło do nich szuranie nogami i trzask zamykanych drzwi. Słychać było skrzypienie i stękanie starych drewnianych podłóg, gdy ludzie wchodzili do kościoła. Kurz sypał się z belek.

Na chwilę ucichł śpiew chóralny.

Carole walnęła w betonową podłogę.

Ten hałas nie mógł nikogo zaalarmować. Usiłowała krzyczeć, lecz taśma na ustach skutecznie tłumiła jej wrzaski. Kontynuowano próbę. Uroczyste dźwięki wypełniły piwnicę.

Po dziesięciu minutach wyczerpana Carole wyciągnęła się na podłodze. Znów spojrzała na bombę. Zrobiło się jaśniej i dokładniej mogła przyjrzeć się wyłącznikowi czasowemu.

Carole zmrużyła oczy. Wyłącznik!

To nie był niewypał. Wyłącznik czasowy nastawiony był na 6.15. Wyświetlacz pokazywał, że jest 5.30.

Kuląc się za metalową półką, zaczęła walić w nią kolanami. Jednak słabe odgłosy uderzeń ginęły tłumione głośnymi dźwiękami pieśni dobiegającymi z góry.

Загрузка...