II

Jedną z najbardziej przykrych rzeczy, które mogą przytrafić się w życiu, jest odkrycie, że niektórzy ludzie zostali obdarzeni przez naturę, inni zaś nie. Zapewne jest to logicznie uzasadnione. Gdyby każdy facet miał talent do latania samolotami, prowadzenia samochodów wyścigowych, do kochania się z dwudziestoma kobietami w ciągu jednej nocy, nie byłoby wielu ochotników do czyszczenia zapchanych ścieków na Folsom. A jednak człowiekowi robi się przykro, gdy odkrywa, że ktoś ma to, czego on nie ma, i zamiast żyć w luksusie na Beverly Hills, musi nająć się do pracy od dziewiątej do piątej na przykład w przedsiębiorstwie robót publicznych i gotować na kuchence elektrycznej.

Moi rodzice byli całkiem nieźle sytuowani. Mieszkaliśmy w Westchesterze, w rejonie nowojorskim, ale po tym, jak mój ojciec dostał wylewu do mózgu, opuściłem matkę i jej dom. Zostawiłem matkę wraz z jej wypłatą z ubezpieczalni i ruszyłem na Zachód. Coś mi się zdaje, że chciałem być prezenterem telewizyjnym albo kimś podobnie imponującym, ale jak się w końcu okazało, to miałem szczęście, że nie głodowałem. Ożeniłem się z kobietą o siedem lat starszą ode mnie, głównie dlatego, że mi przypominała matkę, i szczęśliwie nie miałem ani grosza, gdy nakryła mnie w łóżku z kelnerką od „Foxa" i zażądała rozwodu. Moja przygoda się skończyła, zostałem na mieliźnie i po raz pierwszy musiałem sam się sobą zająć. Wypadało mi przyjrzeć się własnej osobie i dojść do ładu z własnymi możliwościami i niemożliwościami.

Nazywam się John Hyatt. To takie nazwisko, które ludziom zawsze coś przypomina, ale nie mogą sobie uzmysłowić co. Mam trzydzieści jeden lat, jestem dość wysoki. Lubię nie rzucające się w oczy, dobrze skrojone sportowe płaszcze i raczej szerokie szare spodnie, jakie nosiło się w latach pięćdziesiątych. Mieszkam sam na ostatnim piętrze w bloku przy ulicy Townsend. Mam tam stereo, kwiatki i zbiór tanich książek w miękkich okładkach z połamanymi grzbietami. Chyba jestem szczęśliwy i zadowolony z pracy, ale są takie chwile, że wychodzę nocą w jakieś spokojne miejsce i patrzę na zatokę, na połyskujące światła Ameryki i myślę wtedy: „No cóż, chyba w życiu jest coś więcej niż tylko to?"

Nie, nie jestem samotny. Bynajmniej. Chodzę z dziewczynami i mam niemało przyjaciół, a nawet bywam zapraszany na przyjęcia pod gołym niebem, -na których piecze się mięso na rożnie. Ale w tym czasie, gdy trafiliśmy do domu Seymoura Wallisa, trwałem w zastoju, nie wiedziałem, czego chcę od życia ani czego życie chce ode mnie. Sądzę, że wielu ludzi czuło się podobnie, gdy wybrano Cartera na prezydenta. Przynajmniej z Nixonem było wiadomo, kto trzyma czyją stronę.

Może to, co przytrafiło się Danowi Machinowi, pomogło mi zebrać się do kupy. Było to tak niesamowite i przerażające, że nie mogłem myśleć o niczym innym. Nawet gdy Dań zamknął oczy, parę sekund po tym, jak wpadliśmy do pokoju, i opadł na poduszkę, wciąż zszokowany dygotałem ze strachu i czułem dreszcz przerażenia.

Pielęgniarka wydukała:

– On… on…

Doktor Jarvis podszedł ostrożnie do Dana Machina, chwycił jego przegub i sprawdził puls. Następnie odetchnął głęboko i uniósł mu powiekę. Poczułem, że cofam się odruchowo, bojąc się, że te oczy będą jeszcze ogniście czerwone. Ale nie były. Odzyskały swój zwykły szary kolor. Najwyraźniej Dań zapadł znowu w letarg.

– Siostro, chcę tu natychmiast mieć całą aparaturę diagnostyczną. I proszę skontaktować się z doktorem Foleyem.

Pielęgniarka skinęła głową i wyszła z pokoju, najwyraźniej zadowolona, że ma inne zajęcie… Podszedłem do łóżka Dana i przyjrzałem się jego bladej, wymizerowanej twarzy. Już nie wyglądał jak stuknięty naukowiec z Kansas. Miał zbyt głębokie bruzdy wokół ust i zbyt bladą cerę. Ale przynajmniej oddychał normalnie.

Zerknąłem na doktora Jarvisa. Notował coś w kartotece ze skupionym i zmartwionym wyrazem twarzy.

– Czy pan wie, co to było? – zapytałem cicho. Nie podniósł głowy ani nie odpowiedział.

– Te czerwone oczy… Czy orientuje się pan, doktorze, co mogło być przyczyną? Przestał pisać i popatrzył na mnie.

– Chcę dokładnie wiedzieć, w jaką to sprawę z oddychaniem byliście panowie wmieszani wczoraj wieczorem. Jest pan absolutnie przekonany, że nie były to narkotyki?

– Gdyby tak było, powiedziałbym panu. To miało związek z pewnym domem przy Pilarcitos.

– Domem?

– Właśnie. Obaj pracujemy w wydziale sanitarno-epidemiologicznym. Właściciel domu zaprosił nas, abyśmy przyszli i posłuchali oddychania. Twierdził, że dom wydaje taki dźwięk, jakby oddychał. Nie wiedział, co to jest, i prosił o pomoc.

Doktor Jarvis znowu sprawdził puls Dana.

– Dowiedzieliście się, co powodowało ten dźwięk? – zapytał. – To było oddychanie?

Potrząsnąłem głową.

– Wiem tylko, że Dań przed chwilą oddychał w identyczny sposób. Zupełnie jak gdyby ten oddech domu zagnieździł się w nim. Jakby był opętany.

Doktor Jarvis odłożył kartotekę tuż obok miski z winogronami dla Dana Machina.

– Czy jest pan pełnoprawnym członkiem klubu świrów czy jedynie członkiem towarzyszącym? – zapytał.

Tym razem nie obraziłem się.

– Wiem, że to trudno zrozumieć – powiedziałem. – Sam tego nie rozumiem. Ale te objawy właśnie przypominają opętanie. Słyszałem, jak ten dom oddycha, i słyszałem, jak Dań oddychał chwilę temu, kiedy miał całkiem czerwone oczy. Wydawało mi się, że oddechy domu i Dana są takie same.

Doktor Jarvis popatrzył w dół na Dana i potrząsnął głową.

– To najwyraźniej psychosomatyczne – powiedział. – Wczoraj wieczorem słyszał ten odgłos oddychania i do tego stopnia go to wystraszyło, że zaczai się z nim identyfikować i oddychać podobnie.

– No, może. Ale co spowodowało u niego te czerwone oczy?

Doktor Jarvis westchnął głęboko.

– Załamanie światła – odparł równym głosem.

– Załamanie światła? Panie doktorze!

Jarvis popatrzył na mnie hardo.

– Słyszał pan – warknął. – Załamanie światła.

– Widziałem to na własne oczy! I pan także!

– Niczego nie widziałem. To znaczy, nie widziałem niczego, co byłoby możliwe z medycznego punktu widzenia. I myślę, że lepiej pamiętajmy o tym obaj, zanim zaczniemy rozpowiadać ludziom.

– Ale pielęgniarka…

Doktor Jarvis machnął pogardliwie ręką.

– W tym szpitalu pielęgniarki mają status przebranych pokojówek.

Nachyliłem się nad Danem i przyjrzałem się bacznie jego woskowej twarzy. Dostrzegłem, że poruszał wargami, szepcząc we śnie.

– Panie doktorze, ten facet nie jest zwyczajnie chory – powiedziałem. – Z nim coś jest bardzo nie w porządku. Co teraz zrobimy?

– Możemy zrobić tylko jedno: postawić diagnozę i udzielić mu odpowiedniej medycznej pomocy. Niestety, tutaj nie przeprowadzamy egzorcyzmów. W ogóle nie wierzę, aby jego stan był gorszy od hipersugestywności. Pana przyjacielowi wydawało się, że w tamtym domu faktycznie słyszy oddychanie. Wpadł w histerię. Prawdopodobnie był to jego własny oddech.

– Ale ja też to słyszałem.

– Może – powiedział jakby od niechcenia.

– Panie doktorze – odezwałem się ze złością. Ale doktor Jarvis zaatakował mnie, uniemożliwiając mi przedstawienie mu moich racji.

– Zanim zacznie mnie pan karcić za brak wyobraźni, proszę sobie przypomnieć, że ja tutaj pracuję – burknął. – Wszystkie moje poczynania muszą być uzasadnione przed radą szpitalną, a jeżeli zacznę opowiadać o opętaniu przez demony lub o oczach, które świecą czerwono w ciemności, nagle okaże się, że na pewien czas wniosek o mój awans trafił na półkę, a ja nie będę miał dostępu do połowy potrzebnych mi urządzeń i finansów.

Obszedł łóżko i stanął na wprost mnie. Niskim, naglącym głosem powiedział:

– Widziałem, jak oczy pana Machina zrobiły się czerwone, i pan też to widział. Jeżeli mamy coś na to poradzić, przedsięwziąć coś skutecznego, to najlepiej nic o tym nie mówić. Rozumie pan?

Przyjrzałem się mu z ciekawością.

– Czy usiłuje mi pan powiedzieć, że wierzy w jego opętanie?

– Niczego nie usiłuję panu powiedzieć. Nie wierzę w demony i nie wierzę w opętanie. Ale jestem przekonany, że w tym przypadku musimy radzić sobie sami, bez powiadamiania władz szpitala.

W tej chwili Dań poruszył się i jęknął. Poczułem, że ze strachu włosy stają mi dęba, lecz gdy się odezwał, najwyraźniej był we względnie normalnym stanie.

– John… – wymamrotał. – John… Nachyliłem się nad nim. Oczy miał ledwo otwarte, a usta spierzchnięte.

– Jestem tu, Dań. Co się dzieje? Jak się czujesz?

– John… – szepnął. – Nie opuszczaj mnie…

Popatrzyłem na doktora Jarvisa.

– W porządku, Dań. Nikt cię nie opuści.

Dań uniósł z trudem rękę.

– Nie pozwól mi odejść, John. To serce. Nie opuszczaj mnie.

Doktor podszedł bliżej.

– Pana serce? Czy czuje pan ucisk? Ból? Czy boli pana serce?

Dań potrząsnął głową, ćwierć centymetra w każdą stronę.

– To serce – powiedział ledwo słyszalnym głosem. – Bije i bije, i bije. Wciąż bije. To serce, John, ono wciąż bije! Wciąż bije!

– Dań – wyszeptałem nagląco. – Dań, nie możesz doprowadzać siebie do takiego stanu! Dań! Na rany Chrystusa!

Ale doktor Jarvis mnie odciągnął. Dań z powrotem opadł na poduszkę, zamykając oczy. Jego oddech stał się powolny i regularny, powolny, bolesny i ciężki. Mimo że w dalszym ciągu przypominał mi oddychanie, jakie słyszeliśmy w domu Seumoura Wallisa, wydawało mi się, że wreszcie ten oddech pozwoli Danowi odpocząć. Wyprostowałem się, wstrząśnięty i zmęczony.

– Teraz powinno mu ulżyć. Przynajmniej na godzinę lub dwie – powiedział doktor Jarvis cichym głosem. – Te ataki zdają się nasilać w regularnych odstępach dziewięćdziesięciominutowych.

– Czy domyśla się pan, co może być przyczyną? – zapytałem.

Wzruszył ramionami. – Przyczyn może być wiele. Ale dziewięćdziesiąt minut to okres między cyklami REM, to znaczy snu, podczas którego ludzie mają najbardziej wyraziste marzenia.

Przyjrzał się ściągniętej i wymizerowanej twarzy Dana.

– Mówił mi wcześniej o snach – powiedziałem. – Miał sny o kołatkach, które ożywają, i poruszających się statuetkach. Tego rodzaju rzeczy. Wszystko miało związek z tym domem, gdzie byliśmy zeszłego wieczoru.

– Czy pan ma zamiar tam wrócić? Do tego domu? – zapytał doktor Jarvis.

– Zamierzam tam iść dziś wieczorem. Jeden z naszych ludzi z działu inżynieryjnego uważa, że to, co myśmy słyszeli, było nietypowym przeciągiem. Dlaczego pan pyta?

Doktor Jarvis nie odrywał oczu od Dana.

– Chciałbym z panami pójść. Dzieje się tu coś, czego nie rozumiem, a chcę zrozumieć.

Uniosłem jedną brew.

– I tak nagle przestał się pan czuć pewny siebie?

Mruknął:

– Dobrze, należało mi się to. Ale mimo wszystko chciałbym do was dołączyć.

Po raz ostatni rzuciłem okiem na Dana, który blady jak trup leżał na łóżku szpitalnym. Powiedziałem bardzo cicho:

– Dobrze. To numer tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden Pilarcitos. Punktualnie o dziewiątej.

Doktor Jarvis wyjął długopis i zapisał sobie adres. Zanim odszedłem, powiedział:

– Proszę pana, przepraszam, że rozmawiałem w taki sposób. Musi pan zrozumieć, że przychodzi tu wielu przyjaciół i krewnych, którzy oglądają za dużo seriali telewizyjnych o szpitalach i leczeniu. Uważają oni, że o medycynie wiedzą wszystko. Więc, widzi pan, my czasami musimy się bronić.

Odczekałem chwilę, a potem skinąłem głową.

– W porządku. Rozumiem. Zobaczymy się wieczorem.

Tamtego popołudnia znad oceanu nadciągnęły szare, ponure i postrzępione chmury. Zanosiło się na deszcz. Siedziałem przy biurku, wiercąc się i mażąc po papierach aż do wpół do trzeciej, potem wziąłem ogromny parasol, który służył mi podczas gry w golfa, i poszedłem na spacer. Mój bezpośredni przełożony, emerytowany porucznik marynarki Douglas P. Sharp, prawdopodobnie właśnie tego popołudnia wybierał się na niespodziewaną inspekcję, ale w tym momencie niewiele mnie to obchodziło. Byłem zbyt podenerwowany i bardzo zaaferowany tym, co działo się z Danem. Gdy przechodziłem przez Bryant Street, na chodnik spadło kilka kropel deszczu rozmiarów monety dziesięciocentowej, a w powietrzu wyczuwało się napięcie i naelektryzowanie.

Chyba cały czas wiedziałem, gdzie zmierzam. Skręciłem w Brannan Street i znalazłem się przed księgarnią. Był to maleńki sklepik wymalowany na fioletowo, oświetlony od wewnątrz dwiema gołymi żarówkami, i zapchany używanymi książkami, katalogami, plakatami i różnymi takimi śmieciami. Wszedłem, pociągając za dzwonek, a młody brodaty facet za ladą podniósł głowę i powiedział:

– Cześć. Szuka pan czegoś konkretnego?

– Jane Torresino?

– Oczywiście. Jest na zapleczu. Rozpakowuje Castanedę.

Przepchnąłem się obok półek z Marksem, Sealem i hinduskimi trociczkami, i musiałem schylić głowę, aby przejść przez niskie drzwiczki prowadzące do magazynu. Owszem, zastałem tam Jane. Siedziała w kucki na podłodze i porządkowała mądrości Yaqui. Gdy wszedłem, nie podniosła głowy, więc oparłem się o framugę i patrzyłem na nią. Była jedną z tych dziewczyn, co zawsze wyglądają ładnie i świeżo, nawet gdy są byle jak ubrane. Dziś miała na sobie obcisłe białe dżinsy i błękitną trykotową koszulkę z nadrukiem roześmianego kota z Cheshire. Była szczupła, miała bardzo długie ciemnoblond włosy, sprasowane w te drobniutkie fale, które zawsze mi przypominały malarstwo Botticellego. Miała też ostre rysy, ładny kształt twarzy i oczy jak spodki.

Po raz pierwszy spotkałem ją w Dały City na przyjęciu z okazji Drugiego Przyjścia Chrystusa, jak to przewidywał pewien osiemnastowieczny kompozytor. Honorowy Gość nie pokazał się wcale (i nic dziwnego). Albo przewidziane daty się nie zgadzały, albo Chrystus nie obrał sobie Dały City za miejsce swego powtórnego nadejścia. Wcale nie miałbym Mu tego za złe. O ile jednak Drugie Przyjście nie wypaliło, o tyle wiele wypaliło między mną i Jane. Spotkaliśmy się, wypiliśmy za dużo tokaju i pojechaliśmy do mojego mieszkania, aby się kochać. Pamiętam, jak potem siedziałem na łóżku, piłem mocną czarną kawę, którą ona mi zaparzyła. Odczuwałem wtedy ogromne zadowolenie z tego, co życie mi tak wielkodusznie włożyło w garść.

Okazało się jednak, że za wcześnie się cieszyłem. Tamtej nocy, nocy Drugiego Przyjścia, kochaliśmy się po raz pierwszy i ostatni. Potem Jane twierdziła, że jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi, i mimo że chodziliśmy razem do restauracji i do kina, światło miłości, które jaśniało nad spaghetti bolognese, biło tylko ode mnie. Wreszcie zaakceptowałem sytuację i tę przyjaźń i wyłączyłem światło miłości.

To, co się wykształciło, było związkiem bez wielkiego zaangażowania, bliskim, ale nie wymagającym poświęceń. Czasem spotykaliśmy się trzy razy w tygodniu. Bywało, że nie widywaliśmy się miesiącami. Tego dnia, gdy wpadłem do niej ze swoim parasolem i obawami o Dana Machina, była to moja pierwsza wizyta od sześciu czy siedmiu tygodni.

– Wydział sanitarny przesyła ci pozdrowienia i ma nadzieję, że twoje rury są absolutnie drożne.

Podniosła wzrok znad ogromnych, różowo barwionych szkieł do czytania i uśmiechnęła się.

– John! Nie widziałam cię od tygodni!

Wstała i ostrożnie, na palcach, przeszła między stosami książek. Ucałowaliśmy się na powitanie jak brat z siostrą, a ona powiedziała:

– Wyglądasz na zmęczonego. Mam nadzieję, że nie sypiasz z nadmierną liczbą kobiet.

Zaśmiałem się.

– To miałby być problem? To niech już będę zmęczony.

– Wyjdźmy stąd – poprosiła. – Właśnie dziś rano dostarczono nam nowe książki i trochę tu ciasno. Możesz napić się ze mną kawy?

– Jasne. Wziąłem sobie wolne popołudnie za dobre sprawowanie.

Wyszliśmy z księgarni i poszliśmy na drugą stronę ulicy do „Prokica Deli", gdzie zamówiłem kawę capuccino i kanapki z kiełkami. Nie wiem czemu, ale uwielbiam kanapki z kiełkami. Dań Machin (niech go Bóg ma w swojej opiece) mawiał, że to dlatego, iż zamieniam się w konia. Usiłowałem awansować (jak to ujął) z usuwania nawozu do produkcji nawozu.

Jane usiadła koło okna i patrzyliśmy, jak deszcz opryskuje ulicę. Zapaliłem papierosa i zamieszałem kawę. Cały czas patrzyła na mnie bez słowa, jakby wiedziała, że chcę jej coś powiedzieć.

– Świetnie wyglądasz – odezwałem się. – Czas mija, a ty się robisz z każdą godziną coraz smaczniejsza.

Upiła łyk capuccino. – Po to przyszedłeś, żeby mi prawić komplementy?

– Nie. Ale zawsze lubię korzystać z okazji.

– Wyglądasz na zmartwionego.

– To widać?

– Nadzwyczaj wyraźnie.

Rozsiadłem się wygodnie na krześle z wiklinowym oparciem i wypuściłem chmurę dymu. Nad głową Jane, na ścianie, wisiał plakat domagający się legalizacji marihuany, sądząc jednak po zapachu, jakim przesiąknięty był bar „Prokica", i tak na nikim tutaj nie sprawiały większego wrażenia obowiązujące prawa. Można tam było wejść tylko na szklankę mleka i kanapkę z salami, a wyjść naćpanym.

– Czy spotkałaś się kiedyś z czymś, co było tak konsekwentnie dziwne, że nie rozumiałaś niczego?

– Co chcesz powiedzieć przez konsekwentnie dziwne?

– No, czasem zdarzają się dziwne rzeczy, prawda? Spotyka się na ulicy kogoś, kogo uważało się za zmarłego, czy coś w tym rodzaju. Jakiś pojedynczy wypadek. Ale tu chodzi o sytuację, która zaczęła się dziwnie i która staje się coraz dziwniejsza.

Dłonią zaczesała włosy do tyłu.

– To ciebie gnębi?

– Jane – powiedziałem ochryple – to mnie nie gnębi. Ja przez to mam takiego stracha, że głupieję.

– Chcesz o tym porozmawiać?

– Tak, ale to dość absurdalna historia.

Potrząsnęła głową.

– Nie szkodzi. Mów. Ja lubię absurdalne historyjki.

Powoli, wciąż przerywając i wyjaśniając, opowiedziałem jej, co zdarzyło się w domu Seumoura Wallisa. Mówiłem o oddychaniu, o wybuchu energii, o tym, jak Dań Machin stracił przytomność. Potem opisałem scenę w szpitalu i straszne, gorejące oczy Dana. Powtórzyłem też jego dziwny szept: To serce, John, ono wciąż bije!

Jane wysłuchała wszystkiego z powagą na twarzy. Potem położyła na mojej dłoni swoje długie palce.

– Mogę cię o jedną rzecz zapytać? Nie obrazisz się?

Domyślałem się, co powie.

– Jeśli myślisz, że usiłuję zarzucić wędkę i znowu ciebie uwieść, to mylisz się. Wszystko, co ci opowiedziałem, wydarzyło się naprawdę, i to nie w zeszłym miesiącu ani zeszłym roku. To wydarzyło się tutaj, w San Francisco, wczoraj wieczorem i dziś rano. To prawda, Jane, klnę się, że prawda.

Sięgnęła po moje papierosy. Podałem jej swojego i odpaliła od rozżarzonego koniuszka.

– To wygląda tak, jakby to coś, ten duch, czy coś innego, opętało go. Tak jak w Egzorcyście…

– Też tak myślałem. Ale głupio mi było podsunąć taką myśl. No bo, na litość boską, takie rzeczy się nie zdarzają.

– Może właśnie się zdarzają. To, że nie przydarzyły się żadnemu z naszych znajomych, nie oznacza wcale, iż się nie zdarzają.

Zgniotłem papierosa i westchnąłem.

– Widziałem to na własne oczy i ciągle nie mogę w to uwierzyć. Siedział tam na łóżku, i mówię ci, Jane, jego oczy płonęły. To taki zwyczajny młody facet, który pracuje dla miasta i nosi włosy obcięte na jeża, a wyglądał jak wcielenie diabła.

– Co ja mogę zrobić? – zapytała Jane.

Popatrzyłem przez okno barku na ludzi, którzy chowali się przed deszczem. Niebo miało dziwny siny kolor, a chmury płynęły szybko nad dachami Brannan Street. Tego ranka, zanim poszedłem zobaczyć Dana, dzwoniłem do Seymoura Wallisa, żeby się z nim umówić na oględziny domu. Zadał mi dokładnie to samo pytanie: Co ja mogę zrobić? Niechże mi pan powie, co ja mogę zrobić?

– Tak naprawdę to nie wiem. Ale może mogłabyś pójść z nami dziś wieczorem na te oględziny. Interesujesz się trochę siłami nadprzyrodzonymi, prawda? Duchami, ich działaniem i tego typu rzeczami? Chciałbym, abyś zobaczyła kołatkę u drzwi frontowych domu starego Wallisa i niektóre ze znajdujących się tam sprzętów. Może udzielisz jakiejś wskazówki co do przyczyn tego wszystkiego. Nie wiem.

– Czemu akurat ja? – zapytała spokojnie. – Przecież są lepsi znawcy okultyzmu ode mnie. Ja tylko sprzedaję książki o tym.

– Ale chyba też je czytasz?

– Owszem, ale…

Wziąłem ją za rękę.

– Proszę cię, Jane, zrób mi tę przysługę i przyjdź. Dziś o dziewiątej wieczorem na Pilarcitos Street. Nie wiem dlaczego chcę, abyś tam ze mną była, ale czuję, że będziesz mi potrzebna. Naprawdę. Przyjdziesz?

Jane dotknęła twarzy koniuszkami palców, jakby chciała się upewnić, że istnieje, że wciąż ma dwadzieścia sześć lat i że przez noc nie zamieniła się w kogoś innego.

– No dobrze, John, jeżeli naprawdę tego chcesz. Oczywiście, jeżeli to nie „rybka".

Potrząsnąłem głową.

– Wyobrażasz sobie parę o imionach John i Jane? Zakładam z góry, że nic by z tego nie wyszło.

Uśmiechnęła się.

– Ciesz się, że twoje nazwisko nie brzmi Niewiadomski…

Poszedłem na Pilarcitos nieco wcześniej. Ponieważ było pochmurno, zmrok zapadł szybciej niż zwykle. Wokół posępnego budynku przesłoniętego deszczem gromadziły się cienie. Gdy stałem na ulicy, słyszałem, jak w rynnach bulgocze woda i widziałem, że mokry dach błyszczy jak łuska. Podczas takiej pogody i w takim mroku dom pod numerem tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden zdawał się zapadać i był to widok nieprzyjemny.

Wskoczyłem jeszcze na chwilę do szpitala, ale pielęgniarka poinformowała mnie, że Dań wciąż śpi i nie ma w jego stanie zmiany. Doktor Jarvis korzystał z przerwy, więc nie miałem okazji porozmawiać z nim raz jeszcze. Ale przy odrobinie szczęścia miał pojawić się wieczorem i zobaczyć na własne oczy, co się będzie działo.

Po drugiej stronie zatoki rozjaśniały niebo zygzaki błyskawic, jakby się przechadzały, potykając, na szczudłach. Z oddali dobiegało mamrotanie grzmotu. Siła wiatru pozwalała przypuszczać, że za pół godziny burza rozpęta się nad miastem, i to nad nami.

Otworzyłem bramkę i wszedłem na schodki prowadzące do drzwi frontowych. W gęstej ciemności ledwo był widoczny zarys kołatki, szczerzącej zęby niby wilkołak. Może byłem podenerwowany i za bardzo przejąłem się snem Dana Machina, ale wydawało mi się, że kołatka otwiera ślepia i obserwuje mnie. Prawie spodziewałem się, że zacznie przemawiać i szeptać, tak jak to się przywidziało Danowi.

Niechętnie wyciągnąłem dłoń do kołatki, aby załomotać w drzwi. Gdy jej dotknąłem, odruchowo cofnąłem się ze wstrętem. Przez ułamek sekundy, przez chwilę, zdawało mi się, że dotknąłem włosia, a nie brązu. Lecz chwyciłem ją ponownie w dłoń i zrozumiałem, że wydawało mi się. Kołatka, owszem, była groteskowo paskudna, miała dziką i złowrogą twarz, ale był to tylko metalowy odlew. Gdy uderzyłem nią w drzwi, zadźwięczała głośno i głucho, a echo odezwało się wewnątrz domu.

Czekałem, nasłuchując cichego szelestu deszczu i poszumu samochodów przejeżdżających Mission Street. Rozległ się grzmot i znowu błysnęło, tym razem bliżej. We wnętrzu domu otworzyły się i zamknęły drzwi i słyszałem odgłos kroków podchodzących do wejścia.

Zaklekotały zasuwy i łańcuch, w szparze pojawił się Seymour Wallis.

– To pan? Jest pan wcześniej.

– Chciałem porozmawiać, zanim przyjdą tamci. Mogę wejść?

– Cóż, dobrze – powiedział i otworzył solidne, zgrzytające wrota. Wkroczyłem do cuchnącego stęchlizną przedpokoju. Był dokładnie taki, jakim go pamiętałem: stary jak świat i duszny. Mimo że ramy obrazków popękały od fali energii, która tędy przeszła poprzedniej nocy, smętne widoki Mount Taylor i Cabezon Peak wisiały na wyblakłej tapecie.

Podszedłem do dziwacznej statuetki niedźwiedzia na poręczy schodów. Wczorajszego wieczoru nie przyjrzałem się jej, ale teraz widziałem, że umieszczona na niej kobieca twarz była piękna, spokojna i stateczna i miała zamknięte oczy. Powiedziałem:

– To dziwna rzeźba.

Wallis był zajęty zamykaniem drzwi. Dziś wyglądał starzej. Miał na sobie luźny szary sweter z nadprutymi rękawami i powypychane szare spodnie. Poruszał się bardziej sztywno. Czuć było od niego whisky.

Popatrzył, jak gładzę dłonią grzbiet mosiężnego niedźwiedzia.

– Znalazłem to – powiedział. – Lata temu, kiedy pracowałem we Fremoncie. Budowaliśmy kładkę dla przechodniów w parku i wykopaliśmy to. Od tamtego czasu mam ją u siebie. Nie kupiłem jej wraz z domem.

– Dań Machin śnił o niej dzisiaj rano – powiedziałem.

– Doprawdy? Trudno mi znaleźć jakąś szczególną przyczynę takiego snu. To tylko dziwaczna rzeźba. Nawet nie wiem, czy stara. Jak pan uważa? Ma sto lat? Dwieście?

Przyjrzałem się bliżej niewzruszonej twarzy niedźwiedzicy. Nie wiem czemu, ale sam pomysł niedźwiedzia z kobiecą twarzą wydał mi się denerwujący i dostawałem gęsiej skórki. Może była tylko efektem atmosfery panującej w domu Wallisa? Ale kto mógł wyrzeźbić taką niezwykłą figurkę? Czy miała jakieś znaczenie? Czy była symboliczna? Wiedziałem na pewno, że nie modelowano jej z natury. A w każdym razie miałem taką gorącą nadzieję.

Potrząsnąłem głową. – Nie jestem ekspertem. Ja znam się tylko na sprawach sanitarnych.

– Czy przyjdzie pana znajomy? Ten inżynier? – zapytał Wallis, prowadząc mnie do biblioteki.

– Obiecał, że przyjdzie. I będzie też lekarz, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, i jeszcze moja znajoma, która prowadzi księgarnię okultystyczną na Brannan Street.

– Lekarz?

– Tak, ten, który opiekuje się Danem. Mieliśmy w szpitalu pewien wypadek.

Wallis podszedł do swojego biurka i drżącą ręką nalał dwie duże szklanice whisky. – Wypadek? – zapytał, stojąc tyłem do mnie.

– Trudno to opisać. Ale mam wrażenie, że to coś, co tu słyszeliśmy w nocy, naprawdę zaszkodziło Danowi. On nawet oddycha podobnie. Lekarz na początku sądził, że Dań ma astmę.

Wallis odwrócił się, w obu rękach trzymał szklanki z bursztynowym scotchem, a jego twarz, w zielonkawym świetle lampy stojącej na biurku, była napięta i niemalże straszna.

– Czy chce pan powiedzieć, że pański przyjaciel oddycha w taki sam sposób, jak oddycha mój dom?

Powiedział to z taką mocą, że prawie poczułem się zażenowany.

– No tak. Doktor Jarvis uważa, że to może być psychosomatyczne. Wie pan, wywołane przez samego Dana. Czasami to się zdarza po wstrząsie mózgu.

Seymour Wallis podał mi whisky i usiadł. Wyglądał na tak zmartwionego, zakłopotanego i zamyślonego, że nie mogłem się powstrzymać od pytania:

– Co panu jest? Wygląda pan, jakby zgubił dolara, a znalazł pięć centów.

– To, to oddychanie – powiedział. – Ono znikło.

– Skąd pan wie?

– Nie wiem. Niezupełnie wiem. Nie wiem na pewno. Ale wczorajszej nocy już tego nie słyszałem ani dziś w ciągu dnia. A poza tym… czuję, że to znikło.

Przysiadłem na brzegu biurka i pociągałem whisky. Dziewięcioletnią szkocką whisky – wyleżakowaną i dojrzałą, ale nie bardzo odpowiednią pod nie strawioną jeszcze kanapkę z kiełkami. Mimo woli pomyślałem, że powinienem był zjeść coś konkretnego przed tą wyprawą na duchy. Bezgłośnie beknąłem w garść, podczas gdy Wallis wiercił się i podrygiwał i wyglądał na coraz bardziej nieszczęśliwego.

– Czy uważa pan, że to oddychanie w jakiś sposób mogło się przenieść z domu na Dana? – zapytałem.

Nie podniósł oczu, ale wzruszył ramionami i jeszcze bardziej podrygiwał.

– To właśnie przychodzi na myśl, nieprawdaż? Chodzi mi o to, że jeśli duchy mogą nawiedzać jakieś miejsce, to czemu nie miałyby nawiedzać osób? Kto może wiedzieć, co duchy robią, a czego robić nie mogą? Nie wiem, panie Hyatt. Cała ta przeklęta sprawa jest dla mnie tajemnicą i mam już tego dość.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Biblioteka Seymoura Wallisa była zagracona i duszna i zaczynałem się czuć, jak gdybym siedział w jakiejś malutkiej mrocznej pieczarze na dnie kopalni, przywalonej tonami skał i kamieni. Takie właśnie uczucie przejmowało człowieka w tym domu przy Pilarcitos – jakby przytłaczał ciężarem stuletniego cierpienia i stuletniej cierpliwości. Niezbyt mi przypadło do gustu to uczucie, a mówiąc szczerze, wprowadzało mnie w depresję i grało na nerwach.

– Wspomniał pan coś o parku – przypomniałem mu. – Kiedy pan po raz pierwszy do mnie przyszedł, mówił pan coś o parku. Nie zrozumiałem, o co panu chodziło.

– O parku? Naprawdę?

– Tak mi się wydawało.

– Zapewne mówiłem. Od czasu, gdy pracowałem przy tamtym przeklętym parku, ciągle mam parszywego pecha.

– To był park we Fremoncie? Tam gdzie znalazł pan niedźwiedzicę?

Skinął głową.

– Zbudowanie tej kładki było prostą robotą konstrukcyjną, zwykła kładka wspornikowa dla pieszych, nic szczególnie wymyślnego. Wybudowałem ich już ze dwadzieścia czy trzydzieści na różnych terenach komunalnych wzdłuż całego wybrzeża. Ale ten park był wyjątkowo wredny. Sześć czy siedem razy zawaliły się nam fundamenty. Trzech robotników uległo poważnym wypadkom. Jednego oślepiło. I nie mogliśmy zgodnie ustalić, gdzie ma stać ta kładka ani jak ją ustawić. Miałem zupełnie nienormalne kłótnie z władzami miejskimi. Cztery miesiące budowaliśmy mostek, który powinien zająć nam cztery dni. Oczywiście nie pomogło to mojej opinii. Mogę panu powiedzieć, panie Hyatt, że od czasu Fremontu czułem, że depce mi po piętach pech.

Uniosłem szklankę z whisky i obracałem ją w dłoniach, jakby chcąc w niej skupić bibliotekę i cały dom.

– I to – odezwałem się – to całe oddychanie jest, zdaniem pana, częścią pańskiego pecha?

Westchnął.

– Nie wiem. Tak czasami myślałem. Zastanawiam się nieraz, czy przypadkiem nie dostaję obłędu.

W tym momencie rozległo się dwukrotne uderzenie kołatki.

– Otworzę – powiedziałem i wyszedłem do mrocznego hallu. Gdy odciągałem zasuwy i odpinałem łańcuchy, nie mogłem powstrzymać się od rzucenia okiem na niedźwiedzicę stojącą na poręczy. W półmroku zdawała się większa niż przy świetle, bardziej kudłata, jakby cienie gromadzące się wokół wrastały w jej sierść. A naokoło mnie, na każdej ścianie wisiały te nieciekawe ciemne widoki Mount Taylor i Cabezon Peak, staloryty, akwaforty i akwatinty, wszystkie najwyraźniej wykonane podczas najbrzydszej pogody. Wiedziałem tylko, że obie góry znajdowały się w Nowym Meksyku, więc tym dziwniejsze było, że wszystkie te landszafty tworzono pod pochmurnym niebem.

Znowu załomotała kołatka.

– Dobra, dobra! – burknąłem. – Słyszę!

Uchyliłem drzwi. Za nimi stali na werandzie doktor Jarvis i Jane. Wciąż padało, grzmiało i było duszno, ale po przebywaniu w bibliotece Seymoura Wallisa powietrze nocne było dla mnie chłodne i orzeźwiające. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem Bryana Cordera, który szedł szybko w naszą stronę z głową wtuloną w ramiona.

– Chyba już się państwo poznali – powiedziałem do Jane i doktora Jarvisa, gdy wprowadzałem ich do środka.

– To było jedno z tych przypadkowych spotkań na mrocznej werandzie – skomentowała Jane.

Bryan wbiegł po schodkach, strząsając krople deszczu z włosów niby mokry pies. Był to solidnie zbudowany, bezceremonialny facet dociągający czterdziestki, z szeroką twarzą, która świadczyła o tym, że na nim można polegać. Ta twarz zawsze przypominała mi nie uduchowione oblicze Pata Boone'a, jeżeli to w ogóle było możliwe. Chwycił mnie za ramię.

– Cześć, John. Mało brakowało, a nie przyszedłbym. Jak ci idzie?

– Upiornie – odrzekłem i nie żartowałem. Zanim zamknąłem drzwi, nie mogłem się oprzeć pokusie, aby nie spojrzeć na kołatkę i upewnić, że ciągle była mosiężna, nieożywiona i wściekle brzydka.

Zaprowadziłem wszystkich do biblioteki Seymoura Wallisa i przedstawiłem ich. Wallis zachowywał się uprzejmie, ale był rozkojarzony, jakby przyjmował przedstawicieli biura sprzedaży nieruchomości, którzy przyszli wycenić jego posesję. Podawał rękę, oferował whisky, przynosił krzesła, ale potem usiadł z powrotem przy biurku, tępo wpatrując się w poprzecierany dywan, i nie odezwał się słowem.

Doktor Jarvis wyglądał teraz mniej oficjalnie w granatowej sportowej marynarce. Był bystry, niewysoki i rudawy, zaczynałem go lubić. Pociągnął whisky, kaszlnął, po czym powiedział:

– Obawiam się, że stan pańskiego przyjaciela nie uległ większej poprawie. Nie miał już więcej takich ataków, ale bez przerwy ma kłopoty z oddychaniem i nie możemy obudzić go z letargu. Jeszcze dzisiaj późnym wieczorem zrobimy mu elektrokardiogram i elektroencefalogram, żeby sprawdzić, czy nie ma zmian w pracy serca oraz oznak uszkodzenia mózgu.

– Uszkodzenie mózgu? Ależ on tylko spadł z krzesła!

– Zdarzały się przypadki śmiertelnych upadków z krzesła.

– Czy ciągle pan uważa, że to wstrząs mózgu? – zapytała Jane. – A jego oczy?

Doktor Jarvis przekręcił się na krześle.

– Gdybym uważał, że to jedynie wstrząs mózgu i nic poza tym, nie przyszedłbym tutaj. Ale wydaje mi się, że stało się jeszcze coś, czego na razie nie rozumiem.

– Czy w tym pokoju słyszeliście to oddychanie? Czy tu się to wszystko zdarzyło? – zapytał Bryan.

– Właśnie tutaj.

Bryan wstał i obszedł pomieszczenie. Chwilami dotykał ścian, zajrzał także do kominka. Kilka razy zastukał w tynk kostkami palców, sprawdzając grubość. Po pewnym czasie stanął na środku pokoju z zakłopotaniem na twarzy.

– Drzwi były zamknięte? – zapytał mnie.

– Drzwi i okna.

Z wolna pokręcił głową.

– To bardzo dziwne.

– Co jest dziwne?

– Zwykle, jeżeli występuje narastające ciśnienie, spowodowane przeciągami czy prądami powietrznymi, kominek jest czysty, a komin nie zapchany. Włóż rękę do kominka i sprawdź to sam. Nie ma żadnego ciągu. Komin jest zapchany.

Podszedłem i ukląkłem na wyblakłym indiańskim dywaniku przed kominkiem. Było to takie wiktoriańskie palenisko biblioteczne ze zdobionym stalowym hełmem i rusztem z glinki ogniotrwałej. Wyciągnąłem szyję i spozierałem w górę, w zimną, przesiąkniętą sadzą ciemność. Bryan miał rację, nie było tu ciągu, nie czuło się powietrza. Nie docierały tu także odgłosy nocy, które zazwyczaj odbijają się echem w szybie. Ten komin był głuchy.

– Panie Wallis – odezwał się Bryan – czy ten komin jest zamurowany? Czy ktoś kazał go zamurować?

Wallis obserwował nas ze zmarszczonymi brwiami.

– Komin wcale nie jest zamurowany. Zaledwie kilka dni temu paliłem stare papierzyska, których się chciałem pozbyć.

Bryan po raz wtóry zajrzał do środka.

– Cóż, panie Wallis, jeżeli wtedy nie był zapchany, to jest zapchany teraz. Może to miało coś wspólnego z odgłosami, które pan słyszał. Czy pozwoli pan, że sprawdzę piętro wyżej?

– Ależ proszę – powiedział Wallis. – Ja zostanę tutaj, jeśli można. Mam tego wszystkiego dosyć…

Nasza czwórka wymaszerowała do przedpokoju i zapaliliśmy wątłe światełko nad schodami. Było słabe z powodu ciemnego szklanego klosza w kolorze oliwkowożółtym, pokrytego grubą warstwą kurzu i pajęczyn. Wszystko w tym domu wydawało się zatęchłe, wyblakłe i zakurzone, ale zapewne Wallis nazwałby to „charakterem". Zaczynałem być zdecydowanym zwolennikiem laminatu, plastyku i kiczowatego współczesnego budownictwa.

Gdy Bryan wchodził na pierwszy stopień, Jane nagle spostrzegła mosiężną statuetkę niedźwiedzicy.

– Bardzo interesująca – powiedziała. – Czy należała do wyposażenia domu?

– Nie. Seumour Wallis wykopał ją gdzieś we Fremoncie, gdy budował tam most. Jest konstruktorem mostów, a raczej był nim.

Jane dotknęła łagodnej twarzy statuetki, jakby spodziewała się, że lada chwila otworzy oczy.

– Coś mi to przypomina – powiedziała półgłosem. – Patrząc na nią czuję się przedziwnie. Wydaje mi się, że już ją gdzieś widziałam, ale przecież to niemożliwe.

Zatrzymała się na kilka sekund, jej dłoń dotykała głowy statuetki. Wreszcie podniosła wzrok.

– Nie pamiętam. Może przypomnę sobie później. Idziemy?

Bryan prowadził. Stąpaliśmy cicho, tak cicho, jak się tylko dało, po starych skrzypiących schodach. które biegły dwoma pasmami, w każdym po około dziesięć stopni. Znaleźliśmy się na długiej galeryjce, oświetlonej następnym brudnym szklanym kloszem, wyłożonej brudnoczerwonym dywanem. Wyglądało na to, że domu tego nie odnawiano od dwudziestu lub trzydziestu lat. Otaczała nas ta wszechobecna cisza i zapach wilgotnej pleśni.

– Komin biblioteczny zapewne idzie przez ten pokój – powiedział Bryan i poprowadził nas do drzwi sypialni, umieszczonych pod kątem po przeciwległej stronie galeryjki. Przekręcił mosiężną klamkę i wszedł.

Sypialnia była mdła i zimna. Miała okno, które wychodziło na dziedziniec, gdzie w podmuchach wiatru unosiły się i opadały ciemne, zlane deszczem gałęzie drzew. Ściany były pokryte bladoniebieskimi tapetami, pobrązowiałymi od wilgoci. Całe umeblowanie składało się z taniej szafy na wysoki połysk i zniszczonego żelaznego łóżka. Podłogę wyłożono na starą modłę linoleum, które wiele lat temu zapewne było zielone.

Bryan podszedł do kominka, który był podobny do tego w bibliotece Seymoura Wallisa, tyle że pomalowany na kolor kremowy. Ukląkł obok i nasłuchiwał, a my staliśmy, przyglądając się.

– Co słyszysz? – zapytałem go. – Czy też jest zapchany?

– Tak mi się zdaje – powiedział, wytężając wzrok w ciemnościach panujących we wnętrzu kominka. – Gdybym mógł zobaczyć, co jest za tym parapetem, to może…

Przysunął się bliżej i ostrożnie wsadził głowę pod hełm kominka.

Doktor Jarvis zaśmiał się, ale był to jakiś nerwowy śmiech.

– Czy pan coś widzi?

– Nie jestem pewien – odpowiedział Bryan przytłumionym głosem. – Tu jest jakiś inny rezonans. Jakiś dźwięk, jakby bicie. Nie jestem pewien, czy to echo w samym kominie, czy wibracje w całym domu.

– My tu niczego nie słyszymy – powiedziałem.

– Poczekaj – stwierdził i przesunął się tak, że cała jego głowa zniknęła w czeluściach komina.

– Mam nadzieję, że umyje pan głowę, zanim powróci do cywilizowanego świata – zażartowała Jane.

– Och, bywało gorzej – odparł Bryan. – Niezależnie od dnia wolę komin od ścieku.

– A teraz słyszysz coś? – zapytałem, klęcząc na podłodze obok kominka.

– Ciii! – rozkazał Bryan. – Narasta jakiś dźwięk. Podobne bicie do tamtego.

– Wciąż nie słyszę – poinformowałem go.

– Tu wewnątrz jest zupełnie wyraźne. O, proszę. Bach-bach-bach-bach-bach. Prawie jak bicie serca. Bach-bach-bach… spróbuj mierzyć czas, dobra? Masz sekundnik na zegarku?

– Ja to zrobię – włączył się doktor Jarvis. – Jeżeli to puls, to będzie moja działka.

– Dobra – powiedział Bryan odkasłując. – Zaczynam.

Mając głowę schowaną pod hełmem kominka, ręką poszukał kolana doktora Jarvisa. Potem, w miarę jak słyszał dźwięki, wystukiwał czas, a Jarvis sprawdzał na zegarku.

– To nie puls – zauważył Jarvis po kilku minutach. – W każdym razie nie jest to puls ludzki.

– Starczy wam? – prychnął Bryan. – Zaczynam się tu czuć jak klaustrofobik.

– Raczej jak święty klaustrofobik – zażartowała Jane. – Czy będziesz miał ze sobą worek z zabawkami, gdy wyjdziesz?

– A, do licha z tym wszystkim – powiedział Bryan i zaczął się wysuwać.

I nagle wrzasnął przeraźliwie. Nigdy nie słyszałem, żeby mężczyzna krzyczał takim głosem, i przez chwilę nie mogłem się zorientować, co to jest. Potem zawołał:

– Wyciągnijcie mnie stąd! Wyciągnijcie mnie! Na litość "boską, wyciągnijcie mnie! – i zrozumiałem, że dzieje się coś okropnego, że coś się stało Bryanowi.

Doktor Jarvis chwycił go za nogę i wrzasnął:

– Ciągnijcie! Wyciągnijcie go stamtąd!

Martwiejąc ze strachu, chwyciłem za drugą nogę i razem usiłowaliśmy go wyciągnąć. Ale mimo że to tylko głowa ugrzęzła w kominie, Bryan zaklinował się całkiem i wrzeszczał, wył, a całym jego ciałem rzucało jak w agonii.

– Wyciągnijcie mnie! Wyciągnijcie! O Boże, Boże, wyciągnijcie mnie!

Doktor Jarvis puścił nogę Bryana, aby zobaczyć, co zaszło pod hełmem kominka. Lecz on miotał się i darł tak strasznie, że nie mogliśmy nic zrobić. Jarvis próbował go uspokoić:

– Bryan! Bryan! Słuchaj! Nie panikuj! Uspokój się, bo zrobisz sobie krzywdę.

Doktor obrócił się w moim kierunku.

– Musiała mu tam utknąć głowa. Na rany Chrystusa, niech pan wytęży siły i przytrzyma go, żeby się nie rzucał.

Obaj chwyciliśmy za hełm nad kominkiem i próbowaliśmy oderwać go od kafli, ale trzymał się mocno, scementowany wieloletnimi warstwami kurzu i rdzy, i w żaden sposób nie można było go poruszyć. Bryan krzyczał przeraźliwie, lecz nagle urwał, a jego ciało stało się bezwładne.

– O Boże! – zawołał doktor Jarvis. – Patrzcie.

Spod hełmu, wsiąkając w kołnierzyk i krawat Bryana, powoli rozlewała się jasnoczerwona plama krwi. Jane, która stała tuż za nami, zbierało się na wymioty. Za dużo było tej krwi jak na małe zacięcie czy zadrapanie. Skapywała po koszuli Bryana i po naszych dłoniach, a potem zaczęła wolno spływać wzdłuż szpar między kafelkami, którymi był wyłożony kominek.

– Ostrożnie – instruował nas doktor Jarvis. – Wyciągajcie go ostrożnie.

Pomału wysuwaliśmy ciało Bryana. Zdawało się najpierw, że ciągle coś trzyma go mocno za głowę, lecz nagle poczuliśmy, jak to coś puszcza go i Bryan wypadł z komina. Runął na ruszt.

Ż narastającym przerażeniem utkwiłem wzrok w jego głowie. Nie mogłem dłużej patrzeć, ale też nie umiałem oderwać oczu. Całą głowę miał obdartą ze skóry i mięsa, pozostała goła czaszka, na której gdzieniegdzie tkwiły strzępy ciała i pojedyncze kępki włosów. Z oczodołów zniknęły oczy, widniała tam tylko klejowato połyskująca kość.

Jane wyszeptała głosem zdławionym od mdłości:

– O Boże, co się stało?

Doktor Jarvis ostrożnie ułożył ciało Bryana na podłodze. Czaszka uderzyła gołą kością o kafle, wydając ohydny dźwięk. Doktor Jarvis miał twarz białą i zszokowaną – zapewne moja była taka sama.

– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem – wymamrotał. – Nigdy.

Spojrzałem w kierunku czarnej czeluści starego wiktoriańskiego kominka.

– Chciałbym wiedzieć, jak to się stało. Na rany Chrystusa, panie doktorze, co tam jest?

Doktor Jarvis w milczeniu potrząsnął głową. Żaden z nas nie był przygotowany na to, by tam zajrzeć. Cokolwiek obdarło z ciała głowę Bryana, żaden z nas nie miał ochoty się z tym czymś spotkać.

– Jane – powiedział doktor Jarvis, wyjmując z górnej kieszeni kartkę – tu masz numer Szpitala Fundacji Elmwood, gdzie pracuję. Zadzwoń do doktora Speedwella i powiedz mu, co się stało. Powiedz mu, że ja tu jestem. I poproś go, aby możliwie jak najszybciej przysłał ambulans.

– A policja? – wtrąciłem. – Nie możemy po prostu…

Doktor Jarvis spojrzał z obawą na kominek.

– Bo ja wiem. Myśli pan, że nam uwierzą?

– Na rany Chrystusa, jeżeli w tym kominie jest coś, co rozdziera ludzi na strzępy, to ja nie mam zamiaru sam sprawdzać. Myślę, że pan również.

Doktor Jarvis skinął głową.

– Dobrze. Zadzwoń też na policję – zwrócił się do Jane.

Właśnie miała wyjść z pokoju, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Usłyszeliśmy głos Seymoura Wallisa:

– Czy wszystko w porządku? Wydawało mi się, że słyszę krzyki.

Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Stał za nimi Wallis, blady i zmartwiony, musiał wyczytać z mojej twarzy, że coś się stało.

– Był wypadek – powiedziałem mu. – Może niech pan lepiej nie wchodzi.

– Czy coś się komuś stało? – zapytał, próbując spojrzeć ponad moim ramieniem.

– Tak. Bryan jest poważnie ranny. Ale proszę, radzę panu, żeby pan nie patrzył. To straszne.

Wallis odepchnął mnie na bok.

– To mój dom, panie Hyatt. Chcę wiedzieć, co tu się dzieje.

Zapewne miał rację. Ale gdy wkroczył do sypialni i zobaczył leżące tam ciało Bryana i jego czaszkę szczerzącą zęby do sufitu, zmartwiał, nie mógł się ani ruszyć, ani przemówić.

Doktor Jarvis spojrzał w górę, na Jane.

– Idźże po tę karetkę! – nakazał niecierpliwie. – Im szybciej dowiemy się, co się stało, tym lepiej.

Wallis usiadł ciężko na wąskim łóżku i złożył dłonie na podołku. Patrzył na Bryana z nie słabnącym przerażeniem.

– Przykro mi, panie Wallis – powiedział doktor Jarvis. – Wydawało mu się, że słyszy jakiś dźwięk w kominie i włożył tam głowę, żeby sprawdzić, co to może być.

Wallis otworzył usta, nie powiedział nic, i z powrotem je zamknął.

– Nam się wydawało, że coś albo ktoś zaatakował go – dodałem. – Kiedy miał tam głowę, a my usiłowaliśmy go siłą wyciągnąć, było zupełnie tak, jakby ktoś równie silny go tam trzymał.

Niemalże ukradkiem, Wallis zwrócił oczy na ciemny i pusty kominek.

– Nie rozumiem – powiedział ochryple – co chce mi pan powiedzieć?

Doktor Jarvis wstał. Już nie mógł niczego zrobić dla Bryana. Pozostało jedynie wyjaśnienie, co go zabiło. Powiedział poważnie:

– Albo zaklinowała mu się tam głowa w jakiś nietypowy sposób, panie Wallis, albo w tym przewodzie jest jakieś zwierzę, a może człowiek, który w psychopatycznym napadzie zdarł ciało z głowy Bryana Cordera.

– W przewodzie kominowym? W przewodzie kominowym w moim domu?

– Obawiam się, że na to wygląda.

– Ależ to szaleństwo! Co, do diabła, może mieszkać w kominie, i jeszcze w taki sposób rozdzierać ludzi na strzępy?

Doktor Jarvis spojrzał na leżące ciało Bryana i znowu na Seymoura Wallisa.

– Tego właśnie, proszę pana, musimy się dowiedzieć.

Wallis pomyślał chwilę, wreszcie potarł twarz dłońmi.

– To wszystko nie ma sensu. Najpierw oddychanie, teraz ta śmierć. Panowie rozumieją, że będę musiał sprzedać ten dom.

– Sądzę, że poniesione koszty powinny się panu zwrócić – powiedziałem, starając się być pomocny. – Te stare dworki w obecnych czasach świetnie idą na rynku.

Ze zmęczeniem pokręcił głową.

– Nie martwię się o pieniądze. Ja tylko chciałbym mieć miejsce, gdzie mógłbym zamieszkać i gdzie takie rzeczy nie zdarzałyby się. Chciałbym trochę spokoju, na litcść boską.

Biedny człowiek.

– Jeżeli duch nie pójdzie za panem, to zapewne przeprowadzka byłaby najlepszym rozwiązaniem – oznajmiłem.

Wallis gapił się na mnie zszokowany i rozzłoszczony.

– To coś siedzi w cholernym kominie! – fuknął. – Właśnie zamordowało pańskiego przyjaciela, a pan rozmawia tak, jakby to nie było ważne. Coś tam jest, ukrywa się, czy może mi pan zagwarantować, że nocą nie wylezie i nie zechce mnie zadusić w moim własnym łóżku?

– Panie Wallis – odpowiedziałem – nie jestem świętym.

– Pewnie wezwaliście policję – burknął, nawet nie spojrzawszy na mnie.

Doktor Jarvis skinął głową.

– Powinni tu zaraz być.

W tym momencie Jane wróciła na górę i powiedziała:

– Za dwie, trzy minuty. Był w pobliżu radiowóz. Zadzwoniłam też do szpitala i natychmiast wysyłają karetkę.

– Dzięki, Jane.

– Wiecie, ja mam broń – powiedział Wallis. – To tylko stary kolt z czasów wojny. Moglibyśmy strzelić w górę, w komin, wówczas to, co tam jest, nie miałoby żadnej szansy.

Podszedł doktor Jarvis.

– Czy mógłbym dostać poszewkę? – zapytał. – Chciałbym czymś zakryć głowę pana Cordera.

– Oczywiście. Niech pan zdejmie poszewkę z tej poduszki, tutaj. To potworny widok. Czy domyśla się pan, jakie stworzenie mogło coś takiego zrobić? Czy istnieje jakiś gatunek ptaka, który tak się zachowuje? Może w kominie uwięziony jest kruk albo szympans?

– Szympans? – zapytałem.

– To nie takie nadzwyczajne, jakby się wydawało. Edgar Allan Poe napisał nowelkę o małpie, która morduje dziewczynę i wpycha ją w komin – skomentował doktor Jarvis.

– No tak, ale to coś, co tkwi w tym kominie, jest wyjątkowo groźne. Może to zrobił jakiś wygłodzony kot lub szczur od dawna tu uwięziony?

Wallis podniósł się z łóżka.

– Idę po pistolet – oznajmił. – Jeśli to coś wylezie, nie będę tutaj stał bezbronny.

Na zewnątrz, na ulicy, rozległo się wycie syreny. Jane ścisnęła mnie za ramię.

– Są. Dzięki Bogu.

Rozległo się łomotanie do drzwi. Wallis zszedł, żeby otworzyć. Usłyszeliśmy stukot buciorów na schodach i do niewielkiej sypialni weszło dwóch glinarzy w koszulach i czapkach spryskanych deszczem. Przyklęknęli nad ciałem Bryana Cordera, nie spojrzawszy na nas, jakby Bryan był ich wiecznie pijanym braciszkiem, którego przyszli zabrać do domu.

– Co robi ta poszewka na jego głowie? – zapytał przeżuwający gumę Włoch, z twarzą zdobną w obwisłe wąsy. Nie zrobił żadnego ruchu, aby dotknąć poszewki czy ciała. Jak większość gliniarzy z Zachodniego Wybrzeża miał silnie rozwinięte poczucie podejrzliwości, a jedna z pierwszych zasad w jego kodeksie postępowania brzmiała: nie dotykaj niczego, póki nie dowiesz się, co to jest.

Zacząłem wyjaśniać:

– Oglądaliśmy dom. Pan Wallis, właściciel, uskarżał się na dziwne odgłosy, które mu przeszkadzały. Ja nazywam się John Hyatt i pracuję w wydziale sanitarno-epidemiologicznym. To jest Jane Torresino, a to doktor Jarvis z Elmwood.

Gliniarz rzucił spojrzenie koledze, młodemu Irlandczykowi o jasnoszarych oczach i piegowatej twarzy, która bardziej była piegiem niż twarzą.

– A czemu to wydział sanitarny pracuje o tak późnych godzinach?

– Cóż – odparłem. – To był przypadek wykraczający poza normalny tok postępowania. Można powiedzieć, że to sprawa osobista.

– A pan, doktorze?

Doktor Jarvis uśmiechnął się raptownie, krótko i nerwowo.

– Ja podobnie. Chyba można to nazwać chałturą.

– No więc, co się stało?

Kaszlnąłem i kontynuowałem wyjaśnienia.

– Ten pan, Bryan Corder, to inżynier, który pracuje ze mną. Jest specjalistą od struktur budowlanych i zwykle pracuje przy oczyszczaniu slumsów. Wzięliśmy go ze sobą, ponieważ zna się na dziwnych odgłosach i przeciągach i na wszystkim, co wiąże się z próchnieniem.

Policjant wpatrywał się we mnie ze spokojem, ale nie poruszył się, aby unieść poszewkę.

– Wydało mu się, że słyszy stukanie w kominie – powiedziałem prawie szeptem. – Włożył tam głowę, żeby lepiej słyszeć i… no cóż, tak to się skończyło. Coś go chyba zaatakowało. Nie widzieliśmy, co to było.

Gliniarz rzucił okiem na towarzysza, wzruszył ramionami i podniósł poszewkę.

Srebrzystobiała karetka marki Cadillac śmignęła przez ustający deszcz, zabierając ciało Bryana Cordera do szpitala Elmwood Foundation. Stałem na pierwszym schodku willi na Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden. Patrzyłem, jak odjeżdża. Obok mnie zatrzymał się porucznik policji, który zjawił się w związku ze sprawą. Zapalił papierosa. Był to wysoki mężczyzna o lakonicznym sposobie wysławiania się. Miał mokry kapelusz, nos krogulczy i spokojny, uprzejmy sposób zadawania pytań. Przedstawił się jako porucznik Stroud i okazał legitymację gestem magika produkującego papierowe kwiatki z niczego.

– No i – powiedział łagodnie, wypuszczając dym – to nie był pana dzień, panie Hyatt.

Chrząknąłem.

– Może pan to jeszcze raz powtórzyć?

Porucznik Stroud zaciągnął się dymem.

– Czy dobrze pan znał pana Cordera?

– Pracowaliśmy w tym samym wydziale. Raz byłem u niego na kolacji. Moira robi wyśmienite ciasteczka orzechowe.

– Ciasteczka orzechowe? To też jedna z moich słabości. Zapewne pani Corder bardzo przeżyje ten wypadek.

– Jestem tego pewien. To miła kobieta.

Na górze otworzyło się z trzaskiem okno i wyjrzał jeden z policjantów.

– Poruczniku?

Stroud cofnął się krok, spojrzał w górę.

– O co chodzi? Czy coś znaleźliście?

– Wyjęliśmy połowę tego przeklętego komina i na nic nie natrafiliśmy. Są tylko ślady zaschłej krwi.

– Żadnych oznak szczurów czy ptaków? Żadnych ukrytych przejść?

– Nie, poruczniku. Czy mamy dalej szukać?

– Jeszcze chwilę.

Okno zamknęło się z klekotem, a porucznik Stroud ponownie obrócił się w kierunku ulicy. Wszystkie chmury rozwiały się, a na czystym wieczornym niebie pojawiały się roziskrzone gwiazdy. W dole, na Mission Street, trąbiły w różnych tonacjach samochody, a z okna na którymś z wyższych pięter w domu po przeciwnej stronie ulicy dobiegał chóralny śpiew Alelluja z Mesjasza Haendla.

– Czy pan jest religijny, panie Hyatt? – zapytał porucznik Stroud.

– Tak i nie – powiedziałem ostrożnie. – Bardziej nie niż tak. Chyba jestem bardziej przesądny niż religijny.

– Więc to, co pan mówił o oddychaniu i biciu serca w tym domu… naprawdę pan w to wierzy?

Spojrzałem na niego. Jego oczy spoglądały ze zrozumieniem. Potrząsnąłem głową.

– Uhm…

– Muszę rozważyć różne możliwości – powiedział porucznik. – Pan Corder mógł zginąć w wyjątkowo nietypowym i mało prawdopodobnym wypadku; albo napadło na niego jakieś zwierzę uwięzione w kominie, albo został zaatakowany przez nie zidentyfikowanego osobnika, który w jakiś sposób ukrył się w kominie, albo zginął z rąk pana i pańskich przyjaciół.

Patrzyłem na mokry chodnik i skinąłem głową.

– Jestem tego świadomy.

– Oczywiście, jest też ewentualność, że wydarzyło się coś paranaturalnego, coś, co miało związek z działaniem sił nadprzyrodzonych właśnie w tym miejscu.

– Pan naprawdę uważa to za jedną z możliwości?

– Chociaż jestem detektywem, nie oznacza to wcale, że jestem zupełnie odporny na to, co się dzieje na tym świecie. I poza nim również. Jedno z moich hobby to science fiction.

Przez chwilę nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Może ten wysoki, uprzejmy człowiek starał się pozyskać moje zaufanie, by podstępnie wyłudzić ode mnie oświadczenie, że doktor Jarvis, Jane i ja złożyliśmy Bryana w ofierze podczas jakiejś tajemnej ceremonii czarnoksięskiej. Ale jego twarz, inteligentna, lecz nie poruszona, niczego nie zdradzała. Był pierwszym policjantem napotkanym przeze mnie, który wysławiał się kulturalnie. Nie miałem jednak pewności, czy to moje nowe doświadczenie sprawia mi przyjemność.

Zwróciłem się w kierunku drzwi i wskazałem skinieniem głowy na wilczastą kołatkę.

– A co pan o tym sądzi?

Uniósł brew.

– Zauważyłem to, gdy tu po raz pierwszy wchodziłem. Wygląda dość niesamowicie, prawda?

– Mój przyjaciel myślał, że wygląda jak wilkołak.

Porucznik Stroud cofnął się.

– No, nie wiem, proszę pana. Może przepadam za science fiction, ale nie jestem specjalistą od wampirów, demonów i tego rodzaju rzeczy. W każdym przypadku moi zwierzchnicy wolą morderców z krwi i kości, których można pozamykać za kratkami. Ja zawsze szukam zwyczajnej odpowiedzi, zanim zacznę rozważać nadzwyczajną.

– Cóż, jest pan policjantem.

Drzwi frontowe rozwarły się i wyszedł doktor Jarvis. Był blady i wyglądał, jakby cały wieczór oddawał krew.

– John, czy mogę zamienić z panem słowo na osobności?

Porucznik Stroud przyzwalająco skinął głową. Doktor Jarvis wprowadził mnie do hallu. Gdy znaleźliśmy się obok figurki niedźwiedzicy, spojrzał na mnie. Był jeszcze bardziej zszokowany i poważny niż poprzednio.

– Co się stało? Wygląda pan strasznie – odezwałem się.

Wyjął chusteczkę i obtarł pot z czoła.

– Nie mogłem tego powiedzieć porucznikowi. Lecz i tak prędzej czy później się o tym dowie. Wolałbym jednak, aby się dowiedział od kogoś innego, od kogoś, kto jest tam na miejscu.

Na schodach pojawiła się Jane. Gdy zeszła, odezwała się do nas:

– Właściwie to zburzyli całą sypialnię i niczego nie znaleźli. John, czy możemy już iść? Oddałabym moje rajstopy ze złotego lureksu za gin z sokiem pomarańczowym.

– Jane – powiedział doktor Jarvis – ty też powinnaś to usłyszeć. Byłaś tam, gdy to się stało. Przynajmniej uwierzysz.

Jane zmarszczyła brwi.

– O co chodzi? Czy coś się stało?

Skorzystałem z okazji, by otoczyć ją ramieniem i uścisnąć opiekuńczo, po męsku. To dziwne, że instynkty seksualne mężczyzny funkcjonują bezustannie, nawet w chwilach kryzysu i przerażenia. Ale nie mógłbym powiedzieć, że płonąłem z pożądania. A kiedy doktor Jarvis podzielił się z nami wieścią, ręka zsunęła mi się i stałem tam, wystraszony, zdrewniały ze strachu, przeświadczony, że to coś, co działo się w domu Seymoura Wallisa, stawało się z każdą godziną ciemniejsze, potężniejsze i coraz bardziej złowrogie.

– Dzwonili do mnie z Elmwood. Wzięli pańskiego przyjaciela prosto do kostnicy i zaczęli robić autopsję.

– Czy dowiedzieli się, w jaki sposób zginął? – zapytała Jane.

Doktor Jarvis nerwowo przełknął ślinę.

– Nie dowiedzieli się, ponieważ nie mogli. Mimo tego, co się stało z jego głową, Bryan Corder nadal klinicznie żyje.

Usta same mi się otworzyły, zupełnie jak wariatowi.

– Ż y j e? To niemożliwe!

– Obawiam się, że możliwe. A przynajmniej takie jest zdanie chirurgów. Widzi pan, jego serce nadal bije, głośno i wyraźnie, dwadzieścia cztery razy na minutę.

– Dwadzieścia cztery? – zapytała Jane. – Przecież to nie…

– To nie jest puls człowieka – uzupełnił doktor Jarvis. – Absolutnie nie człowieka. Ale jego serce naprawdę bije, a póki bije, będą się starali podtrzymywać je.

W tejże chwili, klnę się, usłyszałem jakiś szept. Może był to głos jednego z policjantów znajdujących się na górze. Może był to pisk opon samochodu na mokrej nawierzchni jezdni. Ale gdy instynktownie obróciłem się, aby zobaczyć kto to, uświadomiłem sobie, że najbliżej mnie znajduje się obrzydliwa kołatka z napisem: „Wróć".

Загрузка...