Rzucałem się na moim zapoconym, wymiętoszonym łóżku przez kilka godzin, wreszcie o piątej nad ranem wstałem i zaparzyłem sobie szklankę mocnej czarnej kawy, którą wzmocniłem calvadosem. To właśnie pijają na rozgrzewkę staruszkowie w Normandii w zimne grudniowe dni. Stałem w oknie patrząc na blady świt spowijający ulicę i wydawało mi się, jakby moje życie uległo dziwnej, nagłej i subtelnej zmianie. Czułem się jak człowiek, który spaceruje wśród znajomych miejsc i po skręceniu gdzieś w bok trafia w obce sobie okolice, gdzie domy są ciemne i obskurne, a mieszkańcy nieprzyjaźni i niesympatyczni.
Nie mogłem już dłużej powstrzymać ciekawości i około szóstej zadzwoniłem do szpitala Elmwood Foundation, do doktora Jarvisa. Telefon odebrała uprzejmie obojętna pielęgniarka, która poinformowała mnie, że doktor Jarvis nie może podejść, ale zanotowała mój numer i przyrzekła powtórzyć mu, aby oddzwonił.
Usiadłem wygodnie na mojej kwiecistej kanapie i dalej piłem kawę. Całą noc myślałem o wszystkim, co zdarzyło się na Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden, i wciąż nie pojmowałem tego, co się stało. Jedna rzecz wiedziałem na pewno. Ta siła czy „obecność", która nawiedzała tamten dom, nie była przyjazna. Wzdragałem się przed użyciem słowa „duch", nawet gdy myślałem we własnym zaciszu domowym, ale, do diabła, czy mogłoby to być coś innego?
To wydarzenie miało tyle przedziwnych stron, które, jak mi się zdawało, zupełnie nie pasowały do siebie. Miałem uczucie, że w całej tej hecy sam Seymour Wallis był bardziej ważny, niż to sobie uświadamiał. Przecież to był jego dom, on pierwszy usłyszał to oddychanie i sam powiedział, że odkąd pracował we Fremoncie, prześladuje go pech. I wciąż miał tą dziwaczną pamiątkę, tę niedźwiedzicę na poręczy schodów, wydobytą w parku.
Nabrałem przekonania, że to, co się działo, nie było przypadkowe. Przypominało początek gry w szachy, kiedy to ruchy wydają się od niechcenia, nie powiązane ze sobą, choć stanowią część planu strategicznego. Nasuwały się pytania: czyj to plan? I dlaczego właśnie taki?
Tego, co mogło wiązać straszliwy wypadek Bryana Cordera i tajemniczą utratę przytomności Dana Machina – nie rozumiałem. Nie miałem wcale ochoty zbyt głęboko tego roztrząsać, ponieważ wciąż pojawiały mi się w myślach koszmarne obrazy odartej z ciała głowy Bryana, a świadomość, że on może jeszcze żyje, potęgowała koszmar. Nie byłem odpornym człowiekiem. Zaliczałem się do tych, którzy czują wstręt na widok kalmarów podawanych w sałatce z owoców morza i jajek na miękko.
Zadzwonił telefon, poczułem zimne ciarki na skórze głowy. Podniosłem słuchawkę i powiedziałem:
– Tu John Hyatt. Kto mówi?
– John? Tu Jane.
Łyknąłem kawy.
– Wcześnie wstałaś. Nie mogłaś spać?
– A ty mogłeś?
– No, niezupełnie. Wciąż myślałem o Bryanie, Chwilę temu dzwoniłem do szpitala, ale jeszcze nie mają żadnych wieści. Mam nadzieję, że jednak umarł.
– Rozumiem, co chcesz powiedzieć.
Przeniosłem telefon na kanapę i wyciągnąłem się na niej. Zaczynało mnie ogarniać zmęczenie. Może tylko dlatego, że poczułem ulgę, mogąc rozmawiać z kimś przyjaznym. Skończyłem kawę i z ostatnim łykiem pociągnąłem fusów. Do końca rozmowy oskubywałem z nich język.
– Dzwonię do ciebie, ponieważ dowiedziałam się czegoś – powiedziała Jane.
– Czegoś związanego z Bryanem?
– Niezupełnie. Ale wiąże się to z domem Seymoura Wallisa. Pamiętasz te wszystkie widoczki Mount Taylor i Cabezon Peak?
– Oczywiście. Zastanawiałem się nad nimi.
– Wiesz, znalazłam trochę wiadomości o tych górach w książkach, które mamy w księgarni. Mount Taylor leży w paśmie San Mateo, ma wysokość jedenastu tysięcy trzystu osiemdziesięciu dziewięciu stóp, a Cabezon Peak jest w zupełnie innym kierunku, na północnym wschodzie w hrabstwie San Doval, i liczy osiem tysięcy trzysta stóp.
Parsknąłem fusami.
– To Nowy Meksyk, prawda?
– Nowy Meksyk. Rzeczywista kraina Indian.
Istnieją dziesiątki legend o tych górach, głównie opowieści Indian Navaho o Wielkim Potworze.
– Wielki Potwór? A kim, do diabła, jest Wielki Potwór?
– Wielki Potwór to olbrzym, który podobno terroryzował południowy zachód całe wieki temu. Zagnieździł się na Mount Taylor. Miał twarz w niebieskie i czarne pasy oraz zbroję z krzemieni, przetykaną wnętrznościami wszystkich zaszlachtowanych przez niego ludzi i zwierząt.
– Mam rozumieć, że nie był raczej sympatyczny…
– Ani trochę – odparła Jane. – Był jednym z najbardziej srogich olbrzymów, jakie pojawiają się w legendach różnych kultur. Mam tutaj osiemnastowieczną księgę, w której wyczytałam, że miał zwierzchnictwo nad wszystkimi demonami niszczącymi ludzi i że żaden ze śmiertelnych nie mógł go zwyciężyć. W końcu zabili go dwaj odważni bogowie zwani Bliźniętami, którzy posłużyli się tęczą, żeby zmylić jego strzały, po czym strącili mu głowę piorunem. Tę głowę rzucili na północny wschód, gdzie zamieniła się w Cabezon Peak.
Chrząknąłem.
– To bardzo ładna historyjka. Ale co ma wspólnego z domem Seymoura Wallisa? Oczywiście, pomijając wszystkie ryciny Mount Taylor i Cabezon Peak.
– No, dokładnie mówiąc, nie wiem – odpowiedziała Jane. – Znalazłam jednak tekst, którego nie rozumiem, ale nasuwa on pewne skojarzenia. Otóż jest tu jakieś odniesienie do Pierwszego, Który Użył Słów dla Siły. Cokolwiek było tym „Pierwszym", okazało się tak mocarne, że obcięło złote włosy Wielkiemu Potworowi i zrobiło z niego pośmiewisko. Jest jeszcze coś. Pierwszy, Który Użył Słów dla Siły był wieczny i nieśmiertelny, a jego dewizą było słowo w narzeczu Navaho, którego nie umiem wypowiedzieć, ale ono oznacza: powrócić ścieżką wielu kawałków.
– Jane, kochanie, coś bredzisz.
– John, mój drogi, w tej dewizie jest słowo, które zapewne coś ci przypomina. „Powróć" albo „wróć".
Przerzuciłem nogi przez kanapę i usiadłem prosto.
– Jane – powiedziałem – chwytasz się brzytwy. Teraz… Nie wiem, dlaczego Seymour Wallis miał w domu te wszystkie widoki Mount Taylor i Cabezon Peak. Zapewne były tam już, kiedy się wprowadził. Ale na całym południowym zachodzie mogłabyś wskazać dowolną górę i okazałoby się, że jest z nią związana indiańska legenda. Naprawdę, to nic nadzwyczajnego. Być może mamy do czynienia z jakąś nadprzyrodzoną siłą. Jakąś uśpioną siłą, która nagle znalazła kinetyczne ujście. Ale nie są to potwory z legend Navaho. W żaden sposób.
Swoją odpowiedzią nie zraziłem Jane.
– Mimo wszystko sądzę, że powinniśmy się tym bliżej zająć – oznajmiła. – Ten twój nadmierny racjonalizm jest jednak kłopotliwy.
– Racjonalizm? Pracuję w wydziale sanitarnym, a ty uważasz, że jestem racjonalny?
– O, tak. John Hyatt – narodowy racjonalista. Jesteś tak racjonalny, że nawet nazwano twoim nazwiskiem sieć hoteli.
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
– Słuchaj, zrób mi przysługę. Zadzwoń do mojego biura. Poproś Douglasa P. Sharpa i powiedz mu, że jestem chory. Chcę dziś rano pojechać do szpitala Elmwood i zobaczyć się z doktorem Jarvisem.
– Spotkamy się na lunchu?
– Czemu nie? Wpadnę po ciebie do księgarni.
– Czy zadzwonisz do mnie, gdy dowiesz się o stanie Bryana? Byłabym ci wdzięczna.
– Oczywiście.
Odłożyłem słuchawkę. Przez chwilę rozmyślałem nad tym, co mówiła Jane, po czym potrząsnąłem głową i uśmiechnąłem się. Ona lubiła duchy, magię i potwory. Kiedyś zaciągnęła mnie na oryginalne filmy grozy. Obejrzeliśmy Drakulę z Belą Lugosi i Frankensteina z Borisem Karloffem. W jakiś sposób to, że Jane wierzyła, iż dom na Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden jest nawiedzany przez strachy i potwory, pocieszało mnie. Powodowało, że czułem się prawdziwym mężczyzną, dzielnym i ojcowsko opiekuńczym. Może właśnie dlatego zaprosiłem ją do tej willi. Jeżeli Jane w coś wierzyła, to nie mogło być prawdą.
Znowu zadzwonił telefon – właśnie się goliłem. Z brodą obficie pokrytą gorącą miętową pianką podniosłem słuchawkę, jak gdybym był Mikołajem zbierającym zamówienia na przyszłoroczne prezenty.
– John? Tu James Jarvis. Zastałem wiadomość, żeby do pana zadzwonić.
– A, cześć. Zastanawiałem się, jak się ma Bryan Corder.
Zaległa cisza. Po chwili powiedział:
– Jego serce ciągle bije.
– Uważa pan, że on wyjdzie z tego?
– Trudno powiedzieć. Wolę myśleć, że nie. Nie mógłby więcej pojawić się na ulicy. Musiałby resztę życia spędzić w sterylnym namiocie tlenowym. Cały mózg ma na wierzchu i jakakolwiek infekcja natychmiast by go uśmierciła.
Wierzchem dłoni obtarłem usta z piany.
– Nie mógłby pan zrobić czegoś, co pozwoliłoby mu umrzeć? Wydaje mi się, że znam Bryana i mogę powiedzieć, iż nie chciałby egzystować w takim stanie.
– Widzi pan – odrzekł doktor Jarvis – już to zrobiliśmy.
– Co zrobiliście?
– Odłączyliśmy go od aparatury podtrzymującej życie. Nie dostaje ani krwi, ani plazmy, ani dożylnych kroplówek, ani środków uspokajających, ani adrenaliny. Nie działa elektroniczny regulator rytmu serca, nic. Z medycznego punktu widzenia powinien był dawno umrzeć.
Znowu umilkł i słyszałem, że ktoś wszedł do jego gabinetu i coś niewyraźnie powiedział. Po chwili doktor Jarvis się odezwał:
– A jego serce wciąż bije i wcale nie chce przestać. Mimo obrażeń nie mogę oficjalnie stwierdzić zgonu, póki nie ustanie praca serca.
– A eutanazja?
– To wbrew prawu, ot co. I bez względu na jego stan ja tego nie zrobię. Już teraz wiele ryzykuję, bo odciąłem go od aparatury. Mogę stracić prawo wykonywania zawodu.
– Czy widziała go Moira, jego żona?
– Wie, że miał wypadek, ale nic poza tym. Oczywiście, robimy wszystko, co możemy, aby nie zobaczyła męża.
– A co z Danem Machinem? Czy jest jakaś poprawa?
– W dalszym ciągu jest w letargu. Ale czemu nie przyjedzie pan zobaczyć go na własne oczy? Przydałoby mi się trochę moralnego wsparcia. Tu, w szpitalu, nie mogę z nikim porozmawiać o zeszłej nocy. Oni wszyscy są tak cholernie trzeźwi, że pomyślą, iż należę do jakiejś sekty… lub zajmuję się magią.
– Dobra. Będę za pół godziny.
Ogoliłem się, założyłem kremowy dżinsowy garnitur i czerwoną koszulę i ochlapałem się wodą Brut. To zadziwiające, co dla stanu ducha może zrobić zmiana ubrania. Potem zaścieliłem łóżko, wypłukałem szklankę po kawie, posłałem całusa Doiły Parton na plakacie, który wisiał w przedpokoju, i zszedłem na dół, na ulicę.
Był jasny ranek – jeden z tych, które powodują, że od blasku mrużą się oczy. Błękitne niebo i strzępiaste chmurki były silnym argumentem, że życie jeszcze potrafi być zwyczajne, i że wypadek ostatniej nocy mógł być tylko jednostkowym, nietypowym i niemiłym wybrykiem natury. Poszedłem aż do rogu i tam zatrzymałem taksówkę. Niegdyś miałem samochód, ale opłacanie go zawsze w terminie z pensyjki pracownika wydziału służb miejskich było podobne do próby przepchania ścieku szczoteczką do zębów. Pewnego mglistego poranka zjawili się panowie, dokonali zajęcia i odjechali w siną dal moim monte carlo w kolorze błękitnego metaliku. Dopiero gdy zniknęli, uświadomiłem sobie, że w schowku na rękawiczki zostawiłem okulary w stylu Evel Knievel.
Gdy taksówka przejeżdżała przez Fulton w kierunku szpitala, który był taką wielopoziomową konstrukcją z drewna i betonu, z widokiem na ocean, kierowca zauważył głośno:
– Patrz pan na te piekielne ptaki. Widział pan kiedy coś podobnego?
Podniosłem oczy znad „Examinera", w którym szukałem wzmianki o wypadku Bryana Cordera. Skręciliśmy między starannie przycięte żywopłoty na obszerny dziedziniec szpitalny i stwierdziłem, zafascynowany i poruszony, że na dachu budynku siedziały szare ptaki. Nie było to jakieś stadko, które przypadkowo zdecydowało się tam wylądować. Były ich tysiące, obsiadły krawędź dachu, widoczne na tle nieba wzdłuż dachu głównego budynku i na każdym ze skrzydeł szpitala, i na garażach.
– Takie coś to ja nazywam dziwnym – oznajmił taksówkarz, wykręcając samochodem na dziedzińcu i podwożąc mnie pod drzwi wejściowe. Dziwnym przez duże „de".
Wygramoliłem się z taksówki i przez chwilę stałem tam, patrząc na trzepoczące szeregi szarości. Nie wiedziałem, jaki to gatunek. Były duże, wielkością zbliżone do gołębi, ale były szare jak burzowe niebo albo jak morze w niespokojny dzień. Co gorsza, milczały. Nie ćwierkały ani nie śpiewały. Siedziały na dachu szpitala, ich ciemne pióra mierzwił ciepły powiew znad Pacyfiku; cierpliwe i nieme jak ptaki na granitowym nagrobku.
– Widział pan ten film Hitchcocka? – zapytał taksówkarz – ten, o ptakach, które dostają szmergla?
Kaszlnąłem. – Nie musi mi pan o tym przypominać, bardzo dziękuję.
– No, a może stało się to – powiedział. – Może od teraz wszystko przejmą ptaki. Mówiąc szczerze, chciałbym zobaczyć, jak jakieś ptaszysko stara się prowadzić mojego grata. Dzisiaj rano dwa razy spadł mi pasek klinowy. Chciałbym zobaczyć, jak ptaszydło zakłada pasek klinowy.
Zapłaciłem taksiarzowi i przeszedłem przez drzwi automatyczne do chłodnego wnętrza szpitala. Wszystko tam było urządzone ze smakiem. Włoska terakota na podłodze, malarstwo Davida Hockneya, palmy, cicha muzyka. Człowiek mógł trafić do Elmwood Foundation wtedy, gdy miał opłacone wszystkie ubezpieczenia.
Dyżurująca pielęgniarka była ubrana w obcisłą białą sukienkę, na której widok zapewne niejeden sercowiec w poważnym stanie poczuł się gorzej. Miała natapirowane czarne włosy, na których jej czepeczek siedział niby świeżo zniesione jajko w gnieździe. Usta połyskiwały bielą zębów, którymi mogłaby obdzielić jeszcze ze trzy podobne do niej osoby. Tyle że trzech takich osóbek nikt by nie znalazł, ba, poza nią nie istniała nawet jedna taka sama.
– Cześć – powiedziała. – Nazywam się Karen.
– Cześć, Karen, jestem John. Co robisz dzisiaj wieczorem?
Uśmiechnęła się.
– Dziś jest środa. Zawsze w środę wieczorem myję włosy.
Popatrzyłem na wypiętrzoną stertę.
– To znaczy, że ty to myjesz? Myślałem, że tylko kładziesz nowy lakier.
Naburmuszyła się i szturchnęła palcem guzik, żeby połączyć się z doktorem Jarvisem.
– Niektórzy z nas jeszcze wierzą w stare wartości – powiedziała z przekąsem.
– Mówisz o pantoflach na szpilkach i samochodach z płetwami?
– A czy jest coś złego w szpilkach i samochodach z płetwami?
– Nie wiem, może ty mi to powiesz. Pielęgniarka zamrugała uczernionymi rzęsami. Na szczęście w windzie pojawił się doktor Jarvis i podszedł z wyciągniętą dłonią.
– John! Jak się cieszę, że pana widzę! Skinąłem znacząco głową w kierunku brunetki z izby przyjęć.
– Prawdopodobnie obaj czujemy to samo – powiedziałem. – Wydaje mi się, że wasza panienka z rejestracji przetrzymuje swój mózg w dolnej szufladzie biurka.
Jarvis poprowadził mnie do windy i wjechaliśmy na piąte piętro. Cicha muzyczka przygrywała Moon River, co podobno (jeśli nie miało się sprecyzowanych gustów muzycznych) działało uspokajająco.
Wyszliśmy na błyszczący korytarz, rozświetlony matowymi neonówkami i zawieszony mdłymi litografiami przedstawiającymi Mili Yalley i Sausalito. Doktor poprowadził mnie do szerokich mahoniowych drzwi i popchnął je. Posłusznie szedłem za nim i znalazłem się w pokoju obserwacyjnym, gdzie jedną ze ścian zastąpiono taflą szkła, za którą rozciągało się mroczne, błękitnawe wnętrze oddziału intensywnej opieki medycznej. Doktor Jarvis zachęcił mnie:
– Proszę wejść. – Podszedłem, stąpając po podłodze wyłożonej płytkami ceramicznymi. Spojrzałem przez szklaną ścianę.
Widok Bryana, który leżał w tym rażąco niebieskim pomieszczeniu, z gołą czaszką wspartą na poduszce i nie naruszonym ciałem odzianym w zielony fartuch szpitalny, był przerażający. Mimo że uczestniczyłem w szokującym wyciąganiu go z komina, było ponad moje siły patrzeć na ten szczerzący zęby szkielet. Co gorsza, na elektrycznym monitorze, ustawionym obok jego łóżka, miałem obraz powolnego, lecz regularnego bicia serca – maleńkie, sunące błyski światła, które oznaczały: ja wciąż żyję.
– Nie wierzę – wyszeptałem. – Widzę to na własne oczy, ale po prostu nie wierzę.
Doktor Jarvis podszedł do mnie. Był blady jak ściana, a pod oczami miał fioletowe sińce ze zmęczenia.
– Ja też nie. Lecz… to widać. Jego puls jest bardzo powolny, ale regularny i silny. Gdybyśmy go teraz uśmiercili, nie byłoby wątpliwości, że popełniamy zabójstwo.
Młody praktykant, który stanął obok nas, odezwał się:
– On już długo nie wytrzyma, proszę pana. Jest taki chory.
Jarvis wzruszył ramionami.
– Nie o to chodzi, Perring, że on jest chory. On jest martwy, a w każdym razie powinien być martwy.
Patrzyłem tępo przez cztery czy pięć minut na białą, połyskującą głowę Bryana. Puste oczodoły wyglądały jak ciemne drwiące oczy, a szczęki odsłoniły się w niesamowitym grymasie. Doktor Jarvis, stojący obok, nie powiedział nic, ale kącikiem oka mogłem dostrzec jego dłonie, które nerwowo kręciły w palcach długopis.
A w głębi tej oświetlonej na niebiesko sali trwało bicie serca, bezustannie po ekranie kursowały punkciki, świadczące o tym, że Bryan Corder żył w strasznym piekle koloru akwamaryny, piekle, którego nigdy nie zobaczy ani nie zrozumie.
– Wpadłem na coś, co można by nazwać teorią. Chce pan posłuchać? – powiedział doktor Jarvis ochryple.
Z ulgą odsunąłem się od szklanej tafli, odwracając wzrok i myśli od znajdującej się za nią żywej czaszki.
– Jasne. Niech pan mówi. Jane też ma jakieś swoje teorie, chociaż muszę przyznać, że są dość nieobliczalne.
– Obawiam się, że moje są pewnie tak samo szalone jak jej.
Wziąłem go za ramię.
– Czy można się tu czegokolwiek napić? Przydałoby mi się coś mocniejszego.
– Mam lodówkę w swoim gabinecie.
Wyszliśmy z pokoju obserwacyjnego i wróciliśmy tym samym korytarzem do gabinetu doktora Jarvisa. Pomieszczenie było ciasne, starczało miejsca zaledwie na biurko, maleńką lodówkę i wąski tapczan. Widok za oknem mógł zachwycić jedynie wielbicieli zaplecz. Oprócz tandetnej lampy i sterty magazynów medycznych oraz fotografii Jarvisa, stojącego na rustykalnym mostku u boku piegowatej dziewczynki („to moja córka i mojej byłej żony, niech ją Bóg błogosławi") pokój był pozbawiony ozdób, nagi.
– Nazywam to schowkiem na miotły – wyjaśnił Jarvis, uśmiechając się kwaśno. Najlepsze gabinety są umieszczone wzdłuż ściany zachodniej, nad oceanem, ale trzeba tutaj popracować chyba ze sto lat, żeby tam się dostać.
Wyjął z szuflady biurka butelkę ginu, a z maciupeńkiej lodówki wyczarował tonik i kostki lodu. Zrobił nam po koktajlu, potem usiadł i oparł nogi o biurko. Jeden z jego butów miał wytartą podeszwę aż do wkładki tekturowej.
– Jane uważa, że to, co dzieje się w domu Wallisa, ma coś wspólnego z legendami indiańskimi powiedziałem. – Ponoć Mount Taylor była niegdyś domem jakiegoś olbrzyma zwanego Wielkim Potworem, a Cabezon Peak to jego łeb. Obcięto mu go za pomocą błyskawicy.
Doktor Jarvis zapalił papierosa i poczęstował mnie. Ostatnio nie paliłem dużo, ale teraz czułem, że mógłbym wypalić całą paczkę. Gdzieś na dnie żołądka dostawałem mdłości i za każdym razem, gdy myślałem o pustych oczach Bryana Cordera, miałem uczucie, że coś się we mnie przelewa.
– No cóż, niewiele się znam na legendach – odpowiedział doktor Jarvis – ale chyba istnieje jakiś związek między tym, co przytrafiło się Machinowi, a tym, co stało się z Corderem. Niech pan pomyśli: obaj badali dziwne odgłosy w domu przy Pilarcitos i obaj rzeczywiście odtwarzają zasłyszane dźwięki – Machin oddycha tak, jak oddychało to coś w bibliotece Seymoura Wallisa, natomiast serce Cordera bije podobnie do rytmu słyszanego w przewodzie kominowym.
Pociągnąłem ginu z tonikiem.
– Więc jaką pan ma teorię?
Doktor Jarvis skrzywił się.
– To właśnie jest cała moja teoria. To coś, te wpływy czy moce, które opanowały dom, przemycają się na zewnątrz w kawałkach.
– No, jasne – powiedziałem lakonicznie. – A co będzie następne? Ręce i nogi? Nos czy oczy?
Ale mówiąc te słowa, myślałem o czymś jeszcze. Przypomniałem sobie to, co powiedziała Jane podczas naszej rozmowy telefonicznej, zaledwie godzinę czy dwie temu: Slowo w narzeczu Navaho, którego nie umiem wypowiedzieć, ale ono oznacza: powrócić ścieżką wielu kawałków.
A na kołatce było napisane: „Wróć".
– Co się stało? – zapytał doktor Jarvis. – Czy pan jest chory?
– Nie wiem. Może. Ale to, co mówiła Jane, w jakiś sposób łączy się z tym, co pan właśnie powiedział. Żył przed wiekami jakiś demon, czy coś podobnego, który pokonał Wielkiego Potwora, chociaż potwór ten był prawie niezniszczalny i nie mogła go tknąć ani ręka ludzka, ani demona. Ten demon nazywał się Pierwszy, Który Użył Słów dla Siły, czy jakoś podobnie.
Jarvis wypił gin z tonikiem i zrobił sobie następny.
– Nie widzę tu związku – powiedział.
– Ten związek to informacja, że dewizą demona było słowo indiańskie, które znaczy „powracać ścieżką wielu kawałków".
Zmarszczył brwi.
– Więc?
– Więc to wszystko… To, co zdaniem pana opętało dom Wallisa, przemyca się na zewnątrz w kawałkach! Najpierw oddychanie, teraz bicie serca.
Doktor Jarvis popatrzył na mnie długo i przenikliwie i nawet nie tknął drinka. Nieco zażenowany dodałem:
– To tylko pomysł. To wszystko wydaje się zbyt wielkim zbiegiem okoliczności.
– Czy sugeruje pan, że te dźwięki w domu Wallisa mają coś wspólnego z demonem, który stopniowo obejmuje władzę nad ludźmi? Kawałek po kawałku?
– A pan? Czy pan również tego nie sugeruje?
Doktor Jarvis westchnął i potarł oczy.
– Nie wiem dokładnie, co ja sugeruję. Może powinniśmy raz jeszcze pójść do tego domu i zapytać Wallisa, czy zniknął też odgłos bicia serca.
– Jeżeli pan się odważy, to i ja pójdę. Wallis nie kontaktował się ze mną.
– Zostawiono mi wiadomość, że telefonował – powiedział doktor Jarvis. – Prawdopodobnie pytał o Cordera.
Jarvis wyszukał numer w notatniku i zatelefonował do Wallisa. Czekał, czekał, czekał… Wreszcie odłożył słuchawkę i oznajmił:
– Nie zgłasza się. Chyba zrobił jedyną rozsądną rzecz: wyszedł.
Dokończyłem drinka.
– A pan by tam siedział? Bo ja nie. Ale zajrzę do niego później po południu. Doszedłem do wniosku, że wezmę sobie dzisiaj w pracy wolny dzień.
– A San Francisco nie stęskni się za swoim ulubionym stróżem sanitarnym? Zgasiłem papierosa, rozgniatając go w popielniczce.
– I tak już myślałem o zmianie pracy. Może się zajmę medycyną, myślę, że to spokojne zajęcie.
Zaśmiał się. Upiłem parę łyków.
– Widział pan ptaki?
– Ptaki? Jakie ptaki? Całą noc tkwię przy Corderze.
– To dziwne, że nikt panu o tym nie wspomniał. Cały wasz szpital wygląda jak ptasi rezerwat. Podniósł jedną brew.
– Co to za ptaki?
– Nie wiem. Nie jestem drugim Audubonem. Są duże i takie jakieś szare. Niech pan wyjdzie i popatrzy. Wyglądają złowrogo. Gdybym nie był lepiej wychowany, powiedziałbym, że to ptaki padlinożerne, czekające na zgon nieszczęsnych bogatych pacjentów Elmwood.
– Dużo ich jest?
– Tysiące. Nich pan policzy.
W tej chwili zadzwonił telefon. Doktor Jarvis podniósł słuchawkę i przedstawił się.
Słuchał przez chwilę, potem powiedział:
– Okay. Idę – i rzucił słuchawkę.
– Co się stało? – zapytałem.
– To Corder. Nie wiem, do cholery, w jaki sposób on to robi, ale doktor Crane twierdzi, że usiłuje usiąść.
– Usiąść? Chyba pan żartuje! Przecież ten facet to prawie trup!
Zostawiliśmy nasze koktajle i szybko wróciliśmy korytarzem do pokoju obserwacyjnego. Był tam doktor Crane i brodaty patolog doktor Nightingale oraz proporcjonalnie zbudowana czarna kobieta, którą mi przedstawiono jako doktor Weston, specjalistkę od uszkodzeń mózgu. Mimo tej proporcjonalnej budowy mówiła i zachowywała się jak prawdziwa znawczyni uszkodzeń mózgu, więc trzymałem się od niej z daleka. Któregoś dnia pozna przystojnego neurologa i założy rodzinę.
Ale to, co się działo w błękitnej głębi za przeszkloną ścianą, oszołomiło mnie. Poczułem, że brak mi tchu, jak gdybym wchodził do basenu, w którym woda jest o dziesięć stopni zimniejsza, niż przypuszczałem.
Bryan Corder miał głowę odwróconą i mogliśmy dostrzec tylko tył jego czaszki i gołe mięśnie na karku, jak czerwone sznury, przeplatane żyłami. Lecz on się poruszał, naprawdę poruszał. Sięgał ręką, jakby chciał za coś chwycić albo coś odepchnąć, a nogi poruszały się.
Doktor Jarvis szepnął:
– Na Boga, nie da się go powstrzymać?
Doktor Crane, poruszając głową, która wydawała się o dwa rozmiary za duża, udekorowaną okularami, powiedział:
– Już zastosowaliśmy środki uspokajające. Nie wydaje się, żeby wywołały jakikolwiek efekt.
– To będziemy musieli przywiązać go pasami. Przecież on nie może się ruszać. To okropne!
Doktor Weston, ta czarnoskóra dama, przerwała mu.
– Być może to okropne, doktorze, ale w zupełności bezprecedensowe. Może powinniśmy pozwolić mu robić to, na co ma ochotę. I tak nie przeżyje.
– Na rany Chrystusa! – warknął Jarvis. – To wszystko jest nieludzkie!
Nikt z nas właściwie nie pojmował, jak dalece to było nieludzkie, aż do momentu, gdy Bryan nagle podniósł się na łokciu i powoli zszedł z łóżka.
Doktor Jarvis tylko rzucił okiem na mocno zbudowaną postać z upiorną czaszką osadzoną na ramionach, na tę zielono odzianą postać, która stała bez żadnej pomocy w świetle błękitnym jak błyskawica, błękitnym jak śmierć, i wrzasnął do praktykanta:
– Weź go z powrotem do łóżka! Rusz się! Pomóż mi!
Praktykant stał przykuty do miejsca, blady jak kreda i przerażony, ale doktor Jarvis popchnął drzwi łączące salę obserwacyjną i salę intensywnej terapii, a ja wszedłem za nim.
Panował tam dziwny, „chłodny" zapach przypominający mieszaninę alkoholu etylowego i czegoś słodkiego. Bryan Corder, a raczej to, co z niego zostało, stał w odległości mniej więcej metra od nas, milczący i niewzruszony, a z jego czaszki wyzierała drapieżna śmierć.
– John – powiedział doktor Jarvis cicho.
– Tak?
– Chcę, aby wziął go pan za lewą rękę i poprowadził z powrotem do łóżka. Musi pan uważać, aby szedł tyłem, wówczas będziemy mogli pchnąć go na łóżko i w ten sposób zmusić do siadu. Potem wystarczy podnieść mu nogi i położyć je i już go będziemy mieli na plecach. Widzi pan paski umocowane pod materacem? Gdy tylko uda się nam go ułożyć, zapinamy je. Czy to jasne?
– Tak.
– Boi się pan?
– Założymy się?
Doktor Jarvis oblizał wargi w nerwowym oczekiwaniu.
– Dobra, do roboty.
Serce Bryana, według migających równomiernie punkcików na monitorze, podłączonym do drutów wciąż zwisających z jego piersi, ciągle biło powoli, dwadzieścia cztery razy na minutę. Ale w tamtej chwili wydawało mi się, że mój własny puls jest jeszcze wolniejszy. W ustach czułem suchość, a nogi zdawały się powyginane i niepewne, jak podczas brodzenia w czystej wodzie, gdy się je widzi zniekształcone na skutek załamania światła.
Podchodziliśmy powolutku, z podniesionymi rękami. Oczy wlepiliśmy w czaszkę Bryana. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że Bryan ciągle widzi mimo pustych oczodołów. Posunął się w naszym kierunku, wlokąc nogi po podłodze, a gołe wiązadła, które podtrzymywały jego szczękę, zaczęły drgać.
– Boże! – wyszeptał doktor Jarvis – on próbuje coś powiedzieć!
Przez chwilę wydawało mi się, że nie będę miał tyle odwagi, aby chwycić Bryana za ramię i zmusić go, żeby wrócił do łóżka. A jeśli zacznie się opierać? Jeśli będę musiał dotknąć tej nagiej, żyjącej czaszki? W tym momencie doktor Jarvis syknął:
– Teraz! – i rzuciłem się naprzód, niepewny i niezdarny, a odwagi miałem tyle, ile ma mała dziewczynka. Chyba wrzasnąłem… ale nie wstydzę się tego.
Bryan znalazł się w naszym uścisku. Nie musieliśmy go zmuszać do powrotu, wlekliśmy go i wciągnęliśmy na łóżko jak worek otrąb. Doktor Jarvis ujął go za tył czaszki, aby zapobiec ewentualnym uszkodzeniom. Położyliśmy go ostrożnie i mocno przypasaliśmy. Potem, stojąc nad nim, spojrzeliśmy na siebie uśmiechając się głupawo z tłumionego strachu.
Doktor Jarvis sprawdził puls Bryana. Oznaki życia były ciągle takie same: dwadzieścia cztery uderzenia na minutę, silne bicie, oddech wolny, ale miarowy. Westchnąłem głęboko i otarłem czoło wierzchem dłoni. Pociłem się i dygotałem, ledwo mogłem mówić.
Doktor Jarvis powiedział:
– Coś nadzwyczajnego. Ten facet powinien nie żyć. Według wszelkich prawideł on nie może żyć. A mimo wszystko żyje, oddycha i nawet chodzi.
Weszła doktor Weston. Spojrzała w dół na Bryana Cordera i stwierdziła:
– Może to cud.
– Możliwe – odpowiedział Jarvis. – Ale równie dobrze może to być czarna magia.
– Czarna magia, doktorze Jarvis? Wydawało mi się, że wy, biali, w to nie wierzycie.
– Nie wiem, w co mam wierzyć – mruknął. – To wszystko jest absolutnie nienormalne.
– Normalne czy nienormalne, ja muszę przeprowadzić moje badania – powiedziała. – Dziękuję, że panowie go tak dobrze unieruchomili. Panu również dziękuję, panie Hyatt.
Chrząknąłem.
– Nie mogę powiedzieć, że była to dla mnie przyjemność.
Zostawiliśmy doktor Weston, umożliwiając jej zbadanie uszkodzeń mózgu Bryana Cordera i wyszliśmy na korytarz szpitalny. Doktor Jarvis stanął przy oknie, patrząc w kierunku parkingu. Potem sięgnął do kieszeni swego białego fartucha i wyjął paczkę papierosów.
Stałem nie opodal, obserwując go bez słowa. Odgadłem, że chciał być w tamtej chwili sam. Nagle znalazł się w obliczu czegoś, co burzyło jego podstawową wiedzę medyczną, i starał się racjonalnie ocenić ten dziwaczny i potworny przypadek, który – jak dotąd – dałby się wyjaśnić jedynie wiarą w istnienie sił nadprzyrodzonych.
Zapalił papierosa.
– Miał pan rację w sprawie ptaków.
– Ciągle tam są?
– Tysiące, wzdłuż całego dachu. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Były tam, postrzępione i trzepoczące się na wietrze znad Pacyfiku.
– Są niczym jakiś parszywy omen – powiedział. – Co im jest? Nawet nie śpiewają.
– Wyglądają, jakby na coś czekały – zauważyłem. – Mam nadzieję, że nie będzie to nic poważnego.
– Chodźmy rzucić okiem na Machina. Przyda się nam trochę rozrywki – zaproponował doktor Jarvis.
– Pan nazywa to, co przytrafiło się Danowi, rozrywką?
Zaciągnął się raz jeszcze dymem i zdusił papierosa w palcach.
– Po tym, co się właśnie wydarzyło, nawet pogrzeb byłby rozrywką.
Szliśmy korytarzem do sali, gdzie leżał Dań. Doktor Jarvis spojrzał przez judasz, potem otworzył drzwi.
Dań był nieprzytomny. Przy nim siedziała pielęgniarka. Obserwowała jego puls, oddech i ciśnienie krwi. Jarvis podszedł i uniósł mu powieki, sprawdzając, czy jest jakaś reakcja. Twarz Dana była biała, wyglądał jak cień. Jego oddech ciągle był taki jak oddychanie domu Seymoura Wallisa.
Gdy doktor Jarvis sprawdzał temperaturę ciała Dana, powiedziałem:
– Przypuśćmy…
– Przypuśćmy co? – zapytał.
Podszedłem bliżej do łóżka Dana. Ten chłopak ze środkowej Ameryki był nieruchomy i tak blady, że wyglądał jak martwy, pominąwszy to głuche, regularne oddychanie.
– Przypuśćmy, że Bryan usiłował się dostać tutaj, żeby zobaczyć się z Danem.
– Ale dlaczego?
– Ponieważ każdy z nich wydaje jeden z dźwięków, które rozlegały się w domu Seymoura Wallisa. Może mają coś wspólnego i chcą się spotkać. To wszystko, o czym mówiła Jane, wie pan, o tym wracaniu drogą wielu kawałków, może oznaczać swoistą reinkarnację.
– Nie rozumiem.
– To proste. Jeżeli ta siła, ta „obecność", to coś, co nawiedziło dom Seymoura Wallisa, no więc, jeśli to coś było w częściach, wie pan, oddychanie tu, puls gdzie indziej, to może będzie starało się znowu połączyć.
– John, pan bredzi.,
– Widział pan na własne oczy, jak Bryan chodzi z gołą czaszką, i uważa pan, że bredzę?
Doktor Jarvis zanotował na wykresie temperaturę Dana i wyprostował się.
– Nie ma sensu wyszukiwać naciąganych odpowiedzi. Musi być jakieś proste wyjaśnienie tych zdarzeń.
– Na przykład? Jeden człowiek dostaje szmergla, drugi traci całą skórę głowy, a my mamy szukać prostego wyjaśnienia? Posłuchaj, James, tu dzieje się coś planowego i zamierzonego. Ktoś chce, aby to się działo, a wydarzenia wydają się już wcześniej obmyślone.
– Nie ma na to żadnego dowodu – powiedział – i wolałbym, abyś mnie nazywał Jim.
Westchnąłem.
– Dobrze, jeżeli wolisz rozumować spokojnie, logicznie i medycznie. Chyba nie mam ci tego za złe. Ale w tej chwili chciałbym porozmawiać z Jane i z Seymourem Wallisem. Jane ma pewną koncepcję, którą warto poznać, a założę się o dwa batoniki czekoladowe, jeżeli postawisz sześć butelek szkockiej Chivas Regal, że Seymour Wallis wie więcej, niż nam powiedział.
– Nie pijam Chivas Regal.
– Nie szkodzi. Ja nie jadam baloników.
Pojechałem taksówką do księgarni The Head tuż po dwunastej. Gdy odjeżdżałem ze szpitala, nie mogłem nie odwrócić się i nie popatrzeć na ptaki. Z pewnej odległości wyglądały jak szare łuskowate naroślą, jakby sam budynek cierpiał na chorobę skóry. Zapytałem taksówkarza, czy wie, jaki to gatunek, ale on nie wiedział nawet, co znaczy słowo „gatunek".
Ze zdziwieniem usłyszałem, że Jane nie ma w tym wymalowanym na fioletowo lokalu przy Brannan. Jej młody, brodaty pomocnik stwierdził:
– Nie wiem. Po prostu zabrała się i poszła pół godziny temu. Nawet nie powiedziała ciao.
– Nie wie pan, gdzie mogła pójść? Byliśmy umówieni na lunch.
– Nie, nic nie mówiła. Ale poszła w tamtym kierunku. – Wskazał na Embarcadero.
Wyszedłem na ulicę rozjaśnioną wiązkami światła słonecznego, a południowy tłum przepychał się koło mnie. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie.spostrzegłem Jane. Nawet gdybym poszedł do Embarcadero, prawdopodobnie rozminąłbym się z nią. Wróciłem do księgarni i powiedziałem młodemu człowiekowi, żeby Jane zadzwoniła do mnie do domu. Wyszedłem, zatrzymałem następną taksówkę i kazałem się zawieźć na Pilarcitos.
Byłem zdenerwowany, ale i zmartwiony. Rozwój wypadków w ostatnich dwóch dniach, gdy Dań Machin i Bryan Corder trafili do szpitala, spowodował, że nie chciałem z nikim tracić kontaktu. Gdzieś w zakątku umysłu snuła się myśl, że to wszystko jest częścią jakiegoś zorganizowanego planu, zgodnie z którym Danowi było przeznaczone pójść na Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden, a Bryan został specjalnie wmanewrowany w oględziny tej willi. Zastanawiałem się także, czy i mnie ma się przytrafić coś równie koszmarnego…
Taksówka zatrzymała się na Pilarcitos Street. Zapłaciłem kierowcy. W świetle słonecznym dom wydał się obdarty i tak szary, jak owe ptaszyska na dachu szpitala. Otworzyłem żelazną bramę i wszedłem na schody. Kołatka szczerzyła do mnie swe wilcze zęby, ale dziś, w pełnym świetle południa, nie sprawiła mi żadnej niespodzianki. Był to zwykły ciężki brązowy odlew – i to wszystko.
Zastukałem głośno trzy razy. Odczekałem chwile na werandzie, gwiżdżąc Moon River. Nie cierpiałem tej przeklętej melodii, a teraz przyczepiła się do mnie. Zastukałem znowu, ale nikt nie odpowiadał. Może Seymour Wallis wyszedł na spacer. Poczekałem jeszcze parę chwil, ostatni raz walnąłem kołatką i odwróciłem się, aby odejść.
Gdy schodziłem po schodach, usłyszałem skrzypnięcie. Obejrzałem się – drzwi uchyliły się nieco. Musiałem je poruszyć tym ostatnim uderzeniem. Najwyraźniej nie były zamknięte nawet na klamkę.
Wiedząc, ile zasuw, łańcuchów i zamków zabezpieczeniowych Wallis zamontował u tych drzwi, wydało mi się niemożliwe, aby zostawił je całkowicie otwarte. Stanąłem przy bramie i gapiłem się na te drzwi. Co się stało? Z powodu, który trudno mi wyrazić, poczułem zimno i strach. Co gorsza, wiedziałem, że nie mogę zostawić drzwi otwartych i odejść. Będę musiał wejść do tego domu, do tego straszliwie starego domu, gdzie rozbrzmiewało oddychanie i bił puls.
Powoli wszedłem z powrotem na schody. Prawie całą minutę stałem przy półotwartych drzwiach, starając się rozpoznać kształty i cienie w ciemnościach, które dostrzegałem przez szparę. Oczy kołatki nie spoglądały na mnie, lecz w górę ulicy, a jej uśmiech był wciąż tak samo zadowolony z siebie i złośliwy.
Popatrzyłem na nią:
– Dobra, mądralo. Jakie szczególnie obrzydliwe pułapki zastawiłaś tym razem?
Kołatka szczerzyła zęby, ale milczała. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się odpowiedzi i pewnie wyskoczyłbym ze skóry, gdyby się odezwała. Znalazłem się jednak w sytuacji, w której wolałem się upewnić, czy duchy są autentycznymi duchami, czy może tylko zwykłymi kołatkami, cieniami lub stojakiem na kapelusze… niech wiedzą, że nie dam się wodzić za nos.
Gdy popychałem drzwi, czułem się jak człowiek na skraju przepaści. Zaskrzypiały i zadygotały. Wewnątrz, w hallu, wirowały kurz i ciemność, a zaduch był tak samo silny jak poprzednio.
Przełykając ślinę, wszedłem. Zawołałem:
– Panie Wallis! Seymourze Wallis?
Nikt nie odpowiedział. Tu, w hallu, wszystkie odgłosy ulicy i zewnętrznego świata były przytłumione, a ja stałem i nie słyszałem niczego poza własnym nerwowym oddechem.
– Panie Wallis! – zawołałem powtórnie. Podszedłem do dolnego schodka. Niedźwiedzica z zamkniętymi oczami tkwiła na tylnych łapach na poręczy. Przymrużyłem oczy i starałem się zobaczyć cokolwiek w szarych ciemnościach pięterka, ale nie byłem w stanie dostrzec niczego. Tak naprawdę, na Boga, wcale nie miałem wielkiej ochoty tam wchodzić. Zdecydowałem się zajrzeć szybko do biblioteki Seymoura Wallisa, a jeżeli go tam nie będzie, wynieść się stamtąd do diabła.
Cicho, jak tylko mogłem, przeszedłem na palcach po wytartym dywaniku do drzwi pod głową jelenia. Biblioteka była zamknięta, ale klucz tkwił w zamku. Obróciłem go powoli i usłyszałem w tej nieprzeniknionej ciszy, jak mechanizm zamka stuknął, zakłócając nieruchome powietrze, które zdawało się wisieć w tym domu od dnia, kiedy go zbudowano.
Położyłem dłoń na okrągłej mosiężnej klamce i przekręciłem ją. Drzwi do biblioteki otworzyły się.
Wewnątrz panował mrok. Wciąż były zaciągnięte zasłony, więc zacząłem szukać kontaktu wzdłuż futryny. Czułem pod palcami wilgotną tapetę. Gdy przycisnąłem kontakt, światło się nie zapaliło. Pewnie przepaliła się żarówka.
Nerwowo popchnąłem drzwi szerzej i wszedłem. Zerknąłem za siebie prawie spanikowany, aby się upewnić, że nic ani nikt tam się nie czai, i przez pół sekundy zamarłem na widok wiszącego szlafroka Seymoura Wallisa. Potem wytężyłem wzrok, spoglądając w kierunku ciemnego konturu biurka i stojącego przy nim fotela.
Przez chwilę nie mogłem dostrzec, czy było tam coś, czy nie. Potem, gdy moje oczy stopniowo przyzwyczajały się do ciemności, zaczęły się wyłaniać jakieś zarysy.
– Jezu Chryste – zdołałem wykrztusić z siebie.
Jakiś ogromny, obrzęknięty człowiek siedział na krześle Seymoura Wallisa. Miał sczerniałą, napuchniętą twarz, a jego ręce i nogi były wzdęte do podwójnych rozmiarów. Miał tak nabrzmiałą twarz, że oczy w niej były jedynie maleńkimi szparkami, a z rękawów wyglądały palce jak tłuste fioletowe parówki.
Nigdy bym go nie rozpoznał, gdyby nie ubranie. To był Seymour Wallis. Rozdęta, spuchnięta, groteskowo straszna karykatura Seymoura Wallisa.
Ledwo wydobyłem z siebie słowa:
– Panie W… Wallis?
Stwór nie poruszył się.
– Panie Wallis, czy pan żyje? Na jego biurku stał telefon. Musiałem natychmiast zatelefonować do doktora Jarvisa i może też do porucznika Strouda, ale znaczyło to, że muszę znaleźć się obok tego obrzmiałego ciała. Ostrożnie obszedłem bibliotekę, coraz uważniej się mu przyglądając, aby zobaczyć, czy żyje, czy nie. Przypuszczałem, że raczej nie. Nie poruszał się i wyglądał tak, jakby z każdej jego żyły i tętnicy eksplodowała krew, rozlewając się po wszystkich tkankach.
– Panie Wallis?
Przybliżyłem się do niego i przykląkłem, żeby przyjrzeć się z bliska tej spurpurowiałej, obrzmiałej twarzy. Nie czułem jego oddechu. Przełknąłem ślinę, starając się utrzymać serce w piersi, tam gdzie było jego miejsce, a potem powoli i nerwowo pochyliłem się do telefonu.
Wykręciłem numer szpitala Elmwood Foundation. Zdawało mi się, że upłynęła godzina, zanim wreszcie usłyszałem głos rejestratorki:
– Elmwood, słucham.
– Proszę połączyć mnie z doktorem Jarvisem – wyszeptałem. – To nagły wypadek.
– Proszę mówić głośniej. Wcale pana nie słyszę.
– Doktor Jarvis! – wychrypiałem. – Niech mu pani powie, że to pilne!
– Chwileczkę, proszę.
Czekałem na połączenie, słuchając przesłodzonej muzyczki. Z niepokojem spoglądałem na napuchniętą twarz Seymoura Wallisa i miałem tylko nadzieję, że nie skoczy nagle i nie pochwyci mnie.
Muzyka umilkła i pielęgniarka powiedziała:
– Przykro mi, ale doktor Jarvis jest na obiedzie, nie wiemy dokładnie gdzie. Czy chciałby pan rozmawiać z innym lekarzem?
– Nie, dziękuję. Podjadę do was.
– To proszę wchodzić południowym wejściem. Wezwaliśmy służby porządkowe, aby usunęły ptaki.
– Te ptaki wciąż tam są?
– Żeby pan wiedział. Są wszędzie.
Odłożyłem słuchawkę i ostrożnie wycofałem się w stronę drzwi. Gdy byłem o krok lub dwa od nich, krzesło obrotowe, na którym siedział Seymour Wallis, nagle przekręciło się i ogromne cielsko upadło na dywan. Stanąłem jak sparaliżowany, niezdolny ani do ucieczki, ani do myślenia. Kiedy trochę ochłonąłem, dotarło do mnie, że może on jednak żyje. Podszedłem i ukląkłem przy nim.
– Panie Wallis? – wyszeptałem, chociaż przyznaję się, nie miałem wielkiej nadziei na odpowiedź.
Nie poruszył się. Leżał spuchnięty jak topielec, który przez kilka tygodni moczył się w morzu.
Znowu wstałem. Na biurku Wallisa leżał tani notes, w którym najwyraźniej coś zapisywał. Podniosłem go i przerzuciłem kilka kartek. Były zapełnione ciężkim, zaokrąglonym pismem, przypominającym niewyrobione pismo dziecka. Wyglądało na to, że Seymour Wallis usiłował notować, zanim coś mu przeszkodziło.
Przechyliłem notatnik, aby przytłumione światło z zewnątrz padło na stronice. Odczytałem: „Wiem teraz, że te wszystkie katastrofy we Fremoncie były jedynie katalizatorem o wiele straszniejszych wydarzeń. To, co odkryliśmy, nie było samym stworzeniem, ale jedynie talizmanem, który mógł to coś ożywić. Być może istniała jakaś data jego powrotu. Może te wszystkie wydarzenia spod złej gwiazdy były jedynie przypadkowe. Ale jednej rzeczy jestem absolutnie pewny. Od dnia kiedy odkryłem talizman we Fremoncie, nie miałem wyboru – musiałem kupić ten dom oznaczony numerem 1551. Prastare wpływy były zbyt silne dla kogoś tak słabego jak ja i nieświadomego ich dominującej siły, nie mogącego się im sprzeciwić".
Na tym kończył się zapis. Niczego nie rozumiałem. Może Seymour Wallis myślał, że jego pech z Fremontu dopadł go wreszcie i, sądząc po tym, co się stało, gotów byłem z nim się zgodzić. Ale w tamtej chwili myślałem o jednym – wydostać się z tego domu i skontaktować z doktorem Jarvisem. Miałem uzasadnione przeczucie, że w willi tej tkwiło jakieś posępne zło, a jeśli już trzy osoby tak straszliwie ucierpiały, starając się dowiedzieć, czym ono było, to nie miałem wątpliwości, że z łatwością mogę stać się tą czwartą.
Wyszedłem przez hali rzucając w tył spojrzenie na schody, na wszelki wypadek, gdyby stało tam w górze coś strasznego. Potem wyminąłem kołatkę i skoczyłem na werandę. Gdy odwróciłem się, aby zamknąć drzwi, zauważyłem coś, co wprowadziło mnie w osłupienie.
Na pierwszej kolumience balustrady nie było figurki. Niedźwiedzica zniknęła.
Pod szpitalem brygada do tępienia szkodników usiłowała przepędzić szare ptaszyska, strzelając ze ślepych naboi. Rozpoznałem wśród przybyłych ludzi Innocentiego i podszedłem, żeby się zapytać, jak im idzie praca.
Innocenti skierował kciuk w stronę nierównych szeregów niemych ptaków, które wciąż oblegały dachy, i wcale im nie przeszkadzał głośny trzask wystrzałów.
– Nigdy takich nie widziałem – powiedział z obrzydzeniem. – Wrzeszczysz, a one siedzom. Krzyczysz, a one siedzom. Posłaliśmy na dach Henriquesa z kołatkom, a one co, siedzom. Może som głuche. Może im wszystko jedno. Siedzom i nawet nie srajom.
– Dowiedzieliście się, co to za ptaki? – zapytałem.
Innocenti wzruszył ramionami.
– Gołębie, kruki, kaczki, kto tam je zna? Nie jestem ornitologiem.
– Może mają jakąś charakterystyczną cechę.
– Jasne. Są tak, cholera, leniwe, że nawet nie odlatujom.
– Nie o to mi chodzi. Myślałem, że może to jest jakiś specjalny rodzaj ptaków.
Innocenti był nieporuszony.
– Panie Hyatt, według mnie to mogą być nawet strusie. Ja tylko wiem, że muszę je ściongnońć z tego dachu i póki ich nie ściongne, muszę kiblować tutaj i przepadnie mi obiad. A pan wie, co jest na obiad?
Pomachałem mu po przyjacielsku ręką i przeszedłem do wejścia.
– Osso buco – krzyknął za mną. – Oto co jest na obiad!
Wszedłem do budynku i przez hali w stylu włoskim udałem się prosto do wind. Elegancki stalowy zegar ścienny wskazywał siódmą. Minęły cztery godziny, odkąd telefonowałem do doktora Jarvisa z budki na rogu ulic Mission i Pilarcitos. Cztery godziny, odkąd załoga karetki zajechała pod dom, żeby zabrać rozdęte ciało Seymoura Wallisa, przykryte zielonym kocem. Każdy stojący obok, mimo tego koca, mógł dostrzec, że było straszliwie spuchnięte, spuchnięte bardziej, niż można się było spodziewać po zwykłym trupie. Upłynęły cztery godziny od czasu, kiedy doktor Jarvis i doktor Crane zaczęli szczegółową autopsję.
Windą pojechałem na piąte piętro i przeszedłem korytarzem do gabinetu Jamesa Jarvisa. Wszedłem i przeszukałem jego biurko, żeby znaleźć butelkę ginu. Potem rozsiadłem się i mocno pociągnąłem drinka, i – na świętego Antoniego i świętą Teresę – to mi było potrzebne.
Całe popołudnie starałem się odnaleźć Jane. Dzwoniłem do każdego z naszych wspólnych bliższych i dalszych znajomych, aż wreszcie skończyły mi się dziesięciocentówki i cierpliwość. Pokrzepiłem się hamburgerem wzmocnionym plastrem żółtego sera i kubkiem czarnej kawy, następnie udałem się do Elmwood. Czułem się bezradny, zagubiony, sfrustrowany i wystraszony.
Przygotowałem sobie następny gin z tonikiem, gdy wszedł doktor Jarvis i rzucił kitel na krzesło.
– Cześć – powiedział nieco lakonicznie. Podniosłem szklankę. – Zadomowiłem się. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe.
– Czemu? Zrób mi jednego, skoro już się za to wziąłeś.
Wrzuciłem lód do drugiej szklanki.
– Skończyliście autopsję Wallisa? – zapytałem.
Usiadł ciężko i potarł twarz dłonią.
– O tak, skończyliśmy.
– No i?
Popatrzył przez palce, oczy miał czerwone ze zmęczenia i skupienia.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? Chcesz się w to mieszać? Nie musisz się w to pchać, wiesz. Jesteś tylko przedstawicielem wydziału sanitarnego.
– Może masz rację, ale ja już w tym siedzę. Jim, przecież Dań Machin i Bryan Corder byli moimi przyjaciółmi. A teraz Seymour Wallis. Czuję się odpowiedzialny.
Jarvis sięgnął do kieszeni po papierosy. Zapalił jednego drżącą ręką, po czym rzucił mi paczkę. Zostawiłem ją tam, gdzie upadła. Chciałem wiedzieć, co jest grane, zanim usiądę wygodniej i odprężę się.
Jim westchnął i spojrzał na sufit, jakby znajdował się tam sufler, który ma mu podpowiadać. – Rozpatrzyliśmy każdą możliwość. Mówię ci, każdą. Ale ta rozedma ciała była spowodowana tylko jednym czynnikiem, jedynym, i bez względu na wszystkie nasze hipotezy zawsze wracaliśmy do tego samego wniosku.
Pociągnąłem ginu. Nie przerywałem. Chciałem usłyszeć wszystko.
– Jako przyczynę śmierci podamy oficjalnie chorobę krwi. To takie pozorne kłamstewko, bo Seymour Wallis cierpiał na poważną chorobę krwi. Nie brakowało mu czerwonych ciałek ani nie było innych symptomów choroby. Ale – najprościej – on miał za dużo krwi.
– Za dużo?
Skinął głową.
– Normalny człowiek ma cztery i pół litra krwi krążącej po ciele. Spuściliśmy krew z ciała Seymoura Wallisa i zmierzyliśmy jej objętość. Miał rozdęte arterie, żyły i naczyńka włosowate, ponieważ w jego ciele było jedenaście litrów krwi.
– Jedenaście litrów?
Doktor Jarvis wypuścił dym.
– Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale tak właśnie jest. Wierz mi, gdybym sądził, że uda się wmieść całą tę sprawę pod dywan, wylałbym nadmiar krwi do zlewu.
Siedział przez chwilę, gapiąc się na swe zabałaganione biurko. Te wszystkie dziwaczne wydarzenia związane z Seymourem Wallisem i jego złowrogim domem nie pozwalały mu na robotę papierkową.
– Czy była tu policja?
– Poinformowaliśmy ich.
– I co powiedzieli?
– Czekają na wyniki autopsji. Cała rzecz w tym, że nie wiem, co mam im powiedzieć.
Dopiłem drinka.
– Powiedz im, że zmarł śmiercią naturalną.
Doktor Jarvis uśmiechnął się sardonicznie i mruknął:
– Naturalną? Mając prawie trzy galony krwi w żyłach? A poza tym sprawa wygląda jeszcze gorzej.
– Gorzej?
Nie spojrzał w moją stronę, ale zauważyłem, że mocno go coś gryzło.
– Oczywiście zrobiliśmy analizę krwi i daliśmy ją do wirówki. Doktor Crane jest jednym z najlepszych patologów. A przynajmniej za to mu się płaci. On twierdzi, że nie ma nawet cienia wątpliwości – krew pobrana z ciała Seymoura Wallisa nie jest krwią ludzką.
Zaległa chwila ciszy. Jarvis odpalił następnego papierosa od niedopałka.
– Nie ma wątpliwości, że całe jedenaście litrów krwi należało do jakiegoś gatunku psa. Cokolwiek się przydarzyło Seymourowi Wallisowi, to ta krew, z którą umarł, nie była jego krwią.