Księga trzecia

WAŻENIE SERCA

Usłyszcie zatem osąd.

Jego serce zważone zostało należycie,

a jego dusza zaświadczyła o nim.

Na Wielkiej Wadze złożona jest jego prawość.


14

Gdy poniedziałkowego popołudnia dopływaliśmy do Luksoru, spostrzegłam zacumowaną przy nabrzeżu dahabiję dyrektora Departamentu Starożytności. A więc państwo Maspero jednak przyjechali! Będę oczywiście musiała złożyć im wizytę, pomyślałam. Miałam tylko nadzieję, że odwiodę od tego Emersona, który przy swym obecnym rozdrażnieniu mógłby powiedzieć coś nieprzyjemnego.

Uprzedziłam wcześniej Mohassiba przez posłańca, że odwiedzimy go po południu. Pod jego domem zastaliśmy kilku mężczyzn, siedzących na kamiennej ławie przed bramą. Przyglądali się nam z nieskrywaną ciekawością, a jeden odezwał się z przebiegłym uśmiechem:

– Czy przybyłeś kupować starożytności, Ojcze Przekleństw? Mohassib za dużo bierze, ja mogę ci zaproponować lepsze ceny.

Emerson skwitował ten kiepski dowcip skrzywieniem ust. Wszyscy wiedzieli doskonale, że nie kupuje nigdy starożytności od handlarzy. Przywitał każdego z mężczyzn po imieniu i odprowadził mnie na stronę.

– Wykorzystam okazję i pogawędzę trochę z tymi osobnikami, Peabody. Może wyciągnę z nich jakieś informacje. Ty i Nefret idźcie do Mohassiba. Przy was będzie się czuł swobodniejszy i jestem pewien, moja droga, że zdołasz go namówić do wyjawienia tego, czego by raczej nie powiedział w mojej obecności.

Większość owych „osobników” znałam równie dobrze, jak on. Kilku z nich zajmowało się handlem antykami i ich podróbkami, a jeden należał do sławetnego rodu Abd er Rassulów, najbieglejszych rabusiów grobów w całych Tebach.

– Zgoda – odparłam. – Sir Edwardzie, czy byłby pan tak dobry i wziął ode mnie ten… tę paczkę? Ramzesie, wy z Davidem zostańcie z ojcem.

Emerson wzniósł oczy ku niebu w wyrazie niemej rozpaczy, ale nie zaprotestował. Wyciągnął fajkę i przysiadł się do mężczyzn okupujących ławę.

Mohammed Mohassib wyszedł nam na spotkanie osobiście. Zaprowadził nas do przyjemnie umeblowanego pokoju, gdzie na niskim stoliku podano herbatę. Dopiero kiedy usiedliśmy, zorientowałam się, że David wszedł do domu za nami.

– Miałeś zostać z profesorem – rzuciłam półgłosem.

– Ale on mi kazał iść z tobą – odparł szeptem. – Ramzes go pilnuje. Pomyśleliśmy…

– Dobrze, nieważne – uciszyłam go, ponieważ Mohassib nam się przyglądał i niegrzecznie by było rozmawiać dalej szeptem.

Zwyczajowe komplementy i uprzejmości oraz nalewanie herbaty zajęły sporo czasu. Mohassib starał się nie patrzeć na pakunek, który położyłam przy swoim krześle. Czekał, aż sama wyjawię cel wizyty. W końcu uczyniłam to w zwyczajowo zawoalowany sposób.

– Byliśmy zaszczyceni twoją zgodą na przyjęcie naszych odwiedzin – zaczęłam. – Mój mąż ma ważne sprawy do załatwienia, ale przesyła swoje…

– …przekleństwa, bez wątpienia – dokończył Mohassib, głaszcząc swoją długą brodę. – Wiem, co myśli efendi Emerson. Nie, Sitt Hakim, proszę za niego nie przepraszać. Jest człowiekiem honoru, którego szanuję. Chętnie mu pomogę.

– W jaki sposób? – zapytałam.

Pytanie było zbyt obcesowe; powinnam była odpowiedzieć komplementem i deklaracją przyjaźni. Mohassib kurtuazyjnie przemilczał moją gafę, lecz trwało wieki, zanim wreszcie przeszedł do sedna.

– Kilka dni temu efendi Emerson pytał o pewnego człowieka z Kairu – oświadczył.

– Czy go znałeś? – wyrwało mi się kolejne bezpośrednie pytanie.

– Wiem, kto to był. – Arab wydął wargi. – Ja nie zadaję się z takimi ludźmi. Ale słyszałem, już po wizycie profesora, że to właśnie on został wyłowiony z Nilu.

– Zabity przez krokodyla.

– Wiemy oboje, ty i ja, że to nie krokodyl go zabił. I dziewczynę także. Posłuchaj mnie, Sitt. Nie traćcie czasu na szukanie tych ludzi pomiędzy handlarzami. To są zabójcy, a my nie zabijamy.

Wierzyłam jego słowom.

W ramach rewanżu i jako wyraz uznania odwinęłam moją paczkę i poleciłam Davidowi podnieść pokrywę skrzynki. Mohassib wydał przeciągły świst, kiedy zobaczył papirus.

– Doszły mnie słuchy, że posiadacie zabytek o wielkiej wartości – powiedział – i że to dlatego Yussuf Mahmud zakradł się do waszego domu. Ale kto by przypuszczał, że to będzie ten zwój?

– A więc już go kiedyś widziałeś?

– Nie przechodził przez moje ręce, lecz słyszałem o nim. To jeden z pierwszych obiektów, zabranych przez Mohammeda Abd er Rassula ze skrytki w Deir el Bahari.

– Rozumiem – szepnęłam. – I co się z nim potem stało?

Stary handlarz poprawił się na krześle. Wyglądał na zakłopotanego.

– Powiem ci, co wiem o tym papirusie, Sitt Hakim – odparł. – To żadna tajemnica. Wszyscy wiedzą, że Mohammed ukrywał go u siebie w domu razem z innymi cennymi rzeczami.

Wszyscy prócz urzędników z Departamentu Starożytności, pomyślałam. Nie dziwiło mnie wcale, że miejscowi z Luksoru i Gurna połączyli siły przeciwko intruzom z zagranicy, usiłującym im przeszkodzić w prowadzeniu handlu, którym zajmowali się od bardzo dawna. Grobowce wraz ze swą zawartością należały do ich przodków i tym samym – w ich przekonaniu – należały teraz do nich. Poza tym większość tych ludzi cierpiała biedę, a przecież zmarłym te przedmioty i tak już nie były potrzebne. Z punktu widzenia rabusiów było to logiczne i rozsądne rozumowanie.

– Te skradzione rzeczy leżały w ukryciu przez wiele lat – ciągnął Mohassib. – Gdy Brugsch i Maspero dowiedzieli się o grobowcu, żaden handlarz nie odważył się nimi zajmować. Ale później – być może dopiero po dziesięciu latach – pojawił się ktoś, kto się jednak odważył. Powiadają, że zabrał papirus i królewskie utensylia do Kairu, gdzie miał swoją główną kwaterę. Co potem z nimi uczynił, nikt nie wie, lecz można się tego domyślać. Sądzę, że ty się domyślasz, Sitt Hakim, i że możesz też wiedzieć, kim był ten człowiek.

– Tak, chyba tak – odparłam.

Mohassib powiedział już wszystko, co chciał powiedzieć. Dziękując wylewnie za odwiedzenie starego, schorowanego człowieka, dał mi do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Rok wcześniej miał atak serca i wyglądał marnie, ale kiedy ujęłam na pożegnanie jego dłoń, nie zdołałam się powstrzymać przed zadaniem mu ostatniego pytania – o sprawców tych kradzieży i morderstw.

W odpowiedzi pokręcił głową.

– Nie, nie wiem, kim oni są, Sitt Hakim, i nie chcę wiedzieć. Jeżeli uda wam się ich powstrzymać, to bardzo dobrze, bo przynoszą ujmę mojemu krajowi i mojej profesji. Ale nie chciałbym skończyć w paszczy krokodyla.


Z manuskryptu H


Gdy tylko kobiety zniknęły w budynku, Emerson zwrócił się do młodych ludzi:

– Idźcie z matką i Nefret.

– Powiedziała…

– Wiem, co powiedziała. A ja mówię, że macie jej towarzyszyć.

Ramzes ujął Davida pod ramię i poprowadził go za otwartą bramę.

– Lepiej zrób, jak każe – poradził mu.

– Nie powinniśmy go zostawiać samego, Ramzesie. Jeżeli…

– Ja go przypilnuję. Pospiesz się.

David, kręcąc głową, wszedł do domu. Na podwórze wyszedł jeden ze służących Mohassiba, niosąc za nogi kurczaka. Ptak popiskiwał i bił skrzydłami; może nie wiedział dokładnie, jaki los mu szykują, ale na pewno coś przeczuwał. Ramzes skinął na służącego i po chwili szybka transakcja handlowa została dokonana. Arab oddalił się zadowolony, bez galabii i turbanu, za to z pieniędzmi, za które mógłby kupić kilka ubrań. Kurczaka też się pozbył. Ogłupiały ptak, zamiast uciekać na otwartą przestrzeń, zaczął grzebać dziobem w ubitej ziemi. Ramzes wiedział, że jego egzekucja odwlokła się tylko na krótko. Taki łakomy kąsek nie mógł w Luksorze zbyt długo pozostawać przy życiu.

Ojciec nie lubił prowadzić zbyt długich pogawędek. Ramzes jeszcze nie skończył się przebierać, gdy Emerson wstał i pożegnał swoich rozmówców, więc szybko wsunął koniec turbanu pod spód zawoju i ruszył w pogoń za kurczakiem. Ojciec zgodnie z jego przewidywaniami rozejrzał się uważnie po dziedzińcu, lecz widząc tylko plecy nieudolnego służącego, poszedł swoją drogą.

Ramzes rzucił ostatnią krytyczną uwagę pod adresem kurczaka, pomazał sobie twarz garścią pyłu i ruszył za Emersonem. Przebranie było kiepskie, ale mniej zwracało uwagę w tłumie niż europejski strój.

Domyślał się, dokąd zmierza ojciec, i przeklinał sam siebie w duchu za to, że powiedział mu o srebrnym kółku. Znalazł je obok porzuconej na skałach strzelby i nie miał wątpliwości, że pozostawiono je tam celowo. Absurdem byłoby sądzić, że jakaś kobieta w długiej sukni biegała po urwiskach Doliny obwieszona srebrem i przypadkiem zgubiła część kolczyka.

Srebrne kółko miało ich zaprowadzić z powrotem do Domu Gołębic. Ramzes ukrył je przed matką z oczywistych powodów. Zazwyczaj jego powiernikami w takich sytuacjach byli David i Nefret. Ale jego nieszczęsny przyjaciel był teraz całkowicie pogrążony w romantycznych rojeniach, a na rozsądne działanie Nefret nie można było liczyć, gdy w grę wchodziły emocje. Komuś jednak musiał o tym powiedzieć, bo w przeciwieństwie do matki nie był tak nieostrożny, by iść tam samemu. Pozostawał mu tylko ojciec. Emerson, wysłuchawszy go, pokiwał głową i mruknął, że zastanowi się, co powinni zrobić. I teraz właśnie to robił – sam, potajemnie, nie dbając o bezpieczeństwo. Nie wiadomo, które z rodziców jest trudniejsze, pomyślał Ramzes.

Pozostawało tylko pytanie, czy Emerson umówił się na spotkanie, czy też zamierzał się tam zjawić bez uprzedzenia. Jeśli to drugie, raczej nie powinien napotkać sytuacji, z którą by sobie nie poradził, ale jeżeli był na tyle głupi, żeby ich ostrzec… Nie, uznał Ramzes, ojciec nie jest idiotą. To tylko przez tę przeklętą pewność siebie pakuje się zawsze…

I kto tu mówi o pewności siebie, przemknęło mu przez głowę, gdy na jego gardle zacisnęły się nagle wielkie dłonie i został przygwożdżony do ściany.

– Niech to diabli! – krzyknął Emerson na widok znajomej twarzy. – To ty!

– Tak, ojcze – wykrztusił Ramzes, rozcierając sobie krtań. – Jaki błąd popełniłem?

– Za bardzo deptałeś mi po piętach. Zamyśliłeś się, co? – Emerson zastanawiał się przez chwilę. – Właściwie możesz iść ze mną. Ale trzymaj się w dyskretnej odległości i nie wchodź do środka.

– Ludzie na nas patrzą, ojcze.

– Hmm, no tak… – Emerson uderzył syna otwartą dłonią w twarz. – Ośmielasz się okradać Ojca Przekleństw? – krzyknął po arabsku. – Podziękuj Allahowi, że nie stłukłem cię na kwaśne jabłko!

Poszedł dalej, a Ramzes podążył za nim „w dyskretnej odległości”. Ostrożnie wymierzony policzek nie był zbyt bolesny, lecz mimo to twarz go paliła.

Cel wyprawy ojca był dokładnie taki, jak przewidział. O tej porze klientów było niewielu, ale przed wejściem stało, gawędząc i paląc, dwóch mężczyzn. Kiedy Emerson minął ich dziarskim krokiem, jeden z nich upuścił niedopałek papierosa. Potem obaj spojrzeli najpierw na niego, a potem na siebie i jak na komendę odwrócili się i szybko odeszli.

Zasłona w drzwiach załopotała gwałtownie i ojciec wszedł do środka. Ramzes usunął się na bok, żeby przepuścić kolejnego mężczyznę, który wypadł na ulicę i oddalił się pospiesznie. „Wraz z Ojcem Przekleństw zjawiają się kłopoty” – przypomniał sobie z uśmiechem jedno z powiedzonek z kolekcji Daouda, popularnych już w całym Luksorze i okolicach.

Podniósł niedopałek, ale nie włożył go do ust. Wiarygodność przebrania była istotna, lecz i tak już czuł się okropnie nieszczęśliwy z powodu pcheł zamieszkujących galabiję. Drapiąc się od niechcenia, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Z wnętrza dobiegał cichy pomruk głosów. Jeden należał do ojca, drugi do kobiety.

Minuty wlokły się w nieskończoność i Ramzes zaczął się niepokoić. Uprzejma konwersacja z kobietą to nic niewłaściwego, obawiał się jednak, że chodziło tu o grę na zwłokę. Był tylko jeden powód, dla którego ktoś mógł stosować taką taktykę wobec Ojca Przekleństw – chciał zebrać posiłki. Do diabła z poleceniami, uznał Ramzes. Gdyby przez jego zaniedbanie ojcu stało się coś złego, matka by go zabiła (jeśliby przedtem sam się nie zabił).

Zrzucił z siebie galabiję i turban, przeczesał palcami włosy i wszedł za kotarę. W pomieszczeniu poza ojcem i właścicielką lokalu nie było nikogo. Emerson na jego widok poderwał się z miejsca.

– Do diabła, przecież ci mówiłem, żebyś nie wchodził! – warknął.

Ramzes zignorował tę uwagę.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Domagam się pozwolenia na przeszukanie tego przybytku, ale ta dama nie chce mi go udzielić.

Ramzes spoglądał na ojca z mieszaniną konsternacji i rozbawienia, To było w jego stylu, prosić grzecznie tę starą wiedźmę o pozwolenie, podobnie jak w jego stylu był zamiar przeszukania wilczej jamy bez odpowiedniej obstawy. Chociaż wizyta była niezapowiedziana, nieprzyjaciel miał już dość czasu, żeby zebrać siły.

Obwiedzione czernidłem oczy starej kobiety skakały od ojca do syna i z powrotem. Po chwili wzruszyła ramionami i rozłożyła bezradnie ręce. Zadzwoniły złote ozdoby.

– A więc idź – rzuciła jękliwie. – Rób wedle swojej woli. Biedna stara kobieta cię nie powstrzyma.

Emerson podziękował jej po arabsku.

– Na miłość boską, ojcze – nie wytrzymał Ramzes. – Skoro już podjąłeś decyzję, zróbmy to wreszcie.

– Oczywiście, oczywiście, mój chłopcze. Idziemy. Chyba tędy…

Za głównym pomieszczeniem znajdowały się obskurne małe klitki z materacem i paroma sprzętami. Były puste. Emerson wskazał wąskie schody w końcu korytarza.

– Bardziej wyszukane apartamenty są pewnie na górze – stwierdził.

– Ostrożnie, ojcze. Zaczekaj tam na mnie. Nie…

– Oczywiście, mój chłopcze.

Wbiegł, przeskakując dwa stopnie naraz, a Ramzes za nim, oglądając się za siebie. Włosy na karku już stały mu dęba. Ku jego zdziwieniu ojciec rzeczywiście czekał u szczytu schodów. Było tu więcej światła, wpadającego zza żaluzji na obu końcach krótkiego korytarza, i tylko czworo przesłoniętych kotarami drzwi. Poza brzęczeniem wszechobecnych much panowała zupełna cisza. Powietrze było duszne i gorące, po podłodze w smugach światła snuły się koty kurzu.

– No cóż – powiedział Emerson donośnym głosem. – Coś mi się zdaje, że tracimy czas. Dokończmy jednak, cośmy zaczęli. Ty weź tamtą stronę korytarza, a ja tę.

– Wybacz ojcze, ale to chyba nie jest najrozsądniejszy pomysł. – Ramzesowi aż ścierpła skóra. Było tu stanowczo za cicho. Dom przecież nie mógł być kompletnie wyludniony.

– Może i nie – odparł ustępliwie Emerson. – W takim razie idź za mną.

Ruszył ku najbliższym drzwiom. Jego buty dudniły po gołej podłodze. Ramzes raczej wolał nie wchodzić tak śmiało za kotarę, lecz ojciec najwyraźniej zamierzał tak postąpić. Chwycił go więc za rękaw i zastąpił mu drogę.

– Pozwól mi przynajmniej wejść pierwszemu – szepnął.

Emerson pchnął go mocno w plecy. Ramzes uznał to za przesadnie gwałtowną reakcję, ale niemal w tym samym momencie usłyszał pierwszy strzał. Drugi padł, zanim jego ciało dotknęło podłogi. Ojciec runął na niego całym ciężarem, wyduszając zeń resztki oddechu.

– Ojcze, na Boga! – wystękał Ramzes.

– Nie podnoś się – polecił mu spokojnie Emerson.

– Nie mógłbym. Leżysz na mnie. A niech to, czy jesteś…

– Ranny? Jak widać, nie. – Emerson stoczył się z syna i podniósł na czworakach.

Huknął trzeci strzał.

– Padnij! – jęknął Ramzes. – Błagam cię, ojcze, padnij na ziemię!

– Hmm, to dziwne, nie sądzisz? – mruknął Emerson. – Nie ma kuli.

– Co takiego?

– Tu trafiły dwie pierwsze. – Ojciec pokazał mu ślady po odłupanym tynku. – A gdzie trzecia?

– Może przeszła przez kotarę naprzeciwko?

– Aż tak kiepsko to ona nie celuje. Zaczekajmy trochę.

Czekali więc – syn wciąż na ziemi, a ojciec niedbale oparty o ścianę. Kiedy Emerson nagle się zerwał i wskoczył do środka, Ramzesa kompletnie to zaskoczyło. Zapomniał, jak szybko ojciec potrafi się poruszać, niczym pantera albo kot – jak mawiała matka. Podniósł się z ziemi i ruszył za nim, pełen nie bardzo synowskich myśli.

Jednak wtargnięciu ojca do „bardziej okazałych apartamentów” nie towarzyszył żaden krzyk, strzał ani inny dźwięk. Pokój był większy od tych na dole i stało w nim normalne łóżko, poza tym był tu stół i dwa krzesła. Emerson stał przy łóżku, patrząc na coś, co na nim leżało. Okno nad łóżkiem było otwarte i odsłonięte. Brzęczały muchy. Roje much. Przypominało to dźwięk piłowanego metalu. Podchodząc do ojca, Ramzes zauważył na stole zieloną butelkę i pustą szklankę.

Pistolet spoczywał obok bezwładnej dłoni kobiety. Ubrana była w ciemnoniebieski kostium do konnej jazdy i wyglądała bardzo elegancko i porządnie, od aksamitnych wyłogów żakietu po zapinane na guziki buty. Nieporządek panował tylko na poduszce. Strzeliła sobie w głowę.


– Przestań się już ciskać, Peabody. Kula mnie ledwie drasnęła.

Pocisk pozostawił długą czerwoną smugę na plecach i ramieniu Emersona. Założyłam mu opatrunek i usiadłam przy nim.

– Kolejna koszula do niczego, co? – mruknął i uśmiechnął się do mnie z lekkim zażenowaniem.

– To byłaby moja, gdyby mnie nie powalił na ziemię – stwierdził Ramzes. – Skąd wiedziałeś, że ona zaraz strzeli, ojcze?

Siedzieliśmy na werandzie. Fatima krzątała się między nami, cmokając z troską i usiłując wmusić w każdego coś do jedzenia.

W końcu uspokoiliśmy się na tyle, że mogliśmy prowadzić sensowną rozmowę.

Kiedy po moim wyjściu od Mohassiba okazało się, że Emerson zniknął, naprawdę się zdenerwowałam. Siedzący nadal na ławce uczynni obwiesie pokazali mi, w którą stronę poszedł, co nie na wiele się zdało. Ramzesa z nim nie było. Jak wyjaśnił jeden z Arabów, chłopak poszedł za nami i na pewno jeszcze nie wychodził przez bramę.

Ponieważ z nami też go nie było, domyśliłam się, że ruszył za ojcem w jakimś przebraniu, co trochę uśmierzyło mój niepokój. Nie mieliśmy wyboru – musieliśmy zaczekać na miejscu, aż wrócą. Obwiesie zrobili nam uprzejmie miejsce na ławie i zabawiali nas domysłami na temat celu wypadu Emersona. Wymieniali różne – od najścia na sklep z antykami Ali Murada, po filuterną sugestię, że chodzi o miejsce mniej godne szacunku – i nie bardzo mnie rozbawili. Sir Edward, który tulił do siebie skrzynkę ze zwojem niczym niemowlę i popatrywał na mnie z troską, zaofiarował się w końcu, że pójdzie poszukać mojego męża.

– A gdzie, jeśli można wiedzieć? – zapytałam cokolwiek zgryźliwie.

Na to oczywiście nie miał odpowiedzi.

Powracających włóczykijów pierwszy spostrzegł David – jego głośne westchnienie ulgi kazało się nam odwrócić w ich stronę. Wyglądali obaj nie mniej nieporządnie niż zwykle, od zakurzonych butów po gołe głowy; zauważyłam jednak, że Ramzes stara się nie kuleć.

Zanim znaleźliśmy się w domu, najpilniejsze pytania doczekały się odpowiedzi. Zauważyłam też rozdarcie płaszcza Emersona – był nie do naprawienia, podobnie jak koszula. Na moją prośbę zdjął okrycie, stwierdzając, że było mu i tak cholernie gorąco, ale uparł się, że nie potrzebuje opieki medycznej. W tej sytuacji zostałam zmuszona do przeprowadzenia całej operacji na werandzie. Emerson w tym czasie pokrzepiał się whisky z wodą.

– Ty pierwsza, Peabody – oznajmił. – Czy dowiedziałaś się czegoś od Mohassiba?

– Czy ty mnie celowo prowokujesz? – zapytałam z irytacją. – Posłałeś mnie samą do Mohassiba tylko po to, żeby móc się wymknąć na to drugie spotkanie. Wcale nie sądziłeś, że się czegoś dowiem. Owszem, wyjawił mi pewną ważną informację, lecz cóż to znaczy w porównaniu z niebezpieczeństwem, na jakie ty się wystawiałeś. Skąd w ogóle wiedziałeś, że ona tam będzie? I czemu, u diabła, nic mi nie powiedziałeś?

– Posłuchaj, moja droga…

– Dlaczego poszedłeś tam sam? O mały włos cię nie zabiła!

– Nie byłem sam – wymamrotał ze skruchą mój mąż. – Ramzes…

– A co do ciebie, Ramzesie… – zaczęłam.

Emerson mi przerwał:

– Synu, skoro już stoisz przy barku, nalałbyś matce kapkę…

Ramzes już to zrobił. Podał mi szklankę.

– Dziękuję – powiedziałam. – A teraz chętnie posłucham twoich wyjaśnień, Emersonie. I to szczegółowych.

– Obiecaj, że nie będziesz przerywać.

– Nie obiecam.

Wyszczerzył się w uśmiechu.

– Dolewaj matce, Ramzesie, bardzo cię proszę – rzekł tylko.

Srebrna ozdoba utwierdziła Emersona w przekonaniu, że Berthy należy szukać w Domu Gołębic. Tylko tam mogła znaleźć sprzymierzeńców – wśród kobiet, mających wszelkie powody, by pogardzać mężczyznami i tęsknić za wolnością. Ciągłe niepowodzenia w próbach zaatakowania nas wpędzały ją w coraz większy gniew i frustrację. Ujawniając miejsce swojego pobytu, podjęła wykalkulowane ryzyko – była gotowa na wszystko dla wyeliminowania jednego z nas.

– Nie przypuszczałem jednak, że jest aż tak zdesperowana – przyznał Emerson. – Możliwe, że po prostu zabrakło jej już pieniędzy i pomocników. „Zemsta krokodyla”… – niezłe określenie, co, Peabody? Prawie tak literackie jak te twoje powiedzonka. A więc zemsta krokodyla miała na celu zastraszenie jej podwładnych, mogła jednak zaszkodzić także jej samej, bo niemal każdy w końcu odwraca się od mocodawcy, który porażkę karze torturami i śmiercią.

– To wszystko brzmi sensownie – przyznałam – ale dopiero teraz. Kiedy tam szedłeś, nie mogłeś jeszcze tego wiedzieć.

– Masz rację. Nie spodziewałem się jednak aż takich trudności. Raczej… co powiedziałeś, Ramzesie?

– Nic takiego, ojcze – odparł mój syn. – Tylko to, że nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Proszę wybaczyć – wtrącił sir Edward – ale zapomniałem, jak ono brzmiało.

Wyglądał na dość skołowanego. To częsty objaw u ludzi, którzy usiłują dotrzymać tempa naszym procesom myślowym.

– Pytałem, jakim sposobem ojciec przewidział dokładny moment strzału – przypomniał Ramzes. – To, że dom był pusty i nienormalnie cichy, wzbudziło również moje podejrzenia, ale sądząc po zachowaniu ojca…

– …które miało na celu zmylenie przeciwnika – wszedł mu w słowo Emerson, bardzo z siebie kontent. – Było dla mnie oczywiste, że się nas spodziewają. Mówię „nas”, bo przecież ona nie wiedziała, w jakiej sile się zjawimy. Na pewno obserwowali nas po drodze. Bertha miała dość czasu, by odesłać dziewczęta… albo zrobiła to już wcześniej. Ponieważ na dole nikogo nie było, weszliśmy po schodach i wtedy głośno oznajmiłem, że moim zdaniem dom jest pusty. Zrobiłem to po to, żeby osłabić jej czujność, rozumiecie? Żeby myślała, że łatwo wpadniemy w zasadzkę.

– Brzmi to bardzo przekonywająco – mruknął Ramzes.

Emerson aż pokraśniał z zadowolenia, ja jednak miałam wrażenie, że nie był to komplement.

– Nasłuchiwałem czujnie w oczekiwaniu kłopotów – ciągnął mój mąż – toteż udało mi się usłyszeć trzask odbezpieczanego pistoletu. Zepchnąłem Ramzesa z linii strzału i sam też uskoczyłem. Odczekaliśmy chwilę. Wystrzeliła trzykrotnie. Myślałem, że opróżni cały magazynek, ale w końcu… ee…

– …nie wytrzymałem i wszedłem tam – dokończyłam. – A niechże cię, Emersonie!

– To nie było tak, Peabody. Powiedziałem do Ramzesa, że trzeci strzał nie trafił nigdzie w pobliżu. Sądziłem, że tej kobiecie chodziło o zatrzymanie nas na miejscu, żeby mogła zdążyć uciec przez okno. Kiedy ją ujrzałem na łóżku, doznałem szoku. Nic już nie mogliśmy dla niej zrobić, ale po drodze wstąpiliśmy na posterunek policji i poinformowaliśmy o całym zdarzeniu.

– To znaczy, że jej ciało leży teraz w kostnicy?

– Tak sądzę. Tylko mi nie mów, że chcesz iść je obejrzeć. Zapewniam cię, że nie jest to przyjemny widok.

– Tym razem sobie to podaruję – odparłam. – Ale jestem bardzo ciekawa, jaką rolę tym razem grała. Pewnie turystki. Zastanawiam się…

– To przestań się zastanawiać – przerwał mi stanowczo Emerson. – Teraz twoja kolej, Peabody. Jakąż to cenną informację przekazał ci Mohassib?

– Papirus pochodzi z kryjówki w Deir el Bahari.

– Ach, tak. – Mój mąż sięgnął po fajkę, lecz jej nie znalazł, bo był bez płaszcza i koszuli. – Ramzesie, podaj mi, proszę, z kieszeni płaszcza… dziękuję. Tak właśnie przypuszczaliśmy, nieprawdaż, Peabody?

– To była tylko jedna z kilku możliwości, ale na żadną nie było przekonujących dowodów. Mohassib jednak nie miał wątpliwości. Jego zdaniem Abd er Rassulowie trzymali ten zwój w ukryciu przez wiele lat, aż w końcu zabrał go… – przerwałam dla większego efektu.

– Sethos, jak mniemam – oznajmił spokojnie Emerson. – I w ten sposób kółko się zamyka, co? Teoria Nefert okazała się słuszna. Bertha i Sethos działali wspólnie, a potem ona, odchodząc od niego, zabrała papirus.

Pogrążyliśmy się wszyscy w milczącej zadumie. Słońce zaszło, zabarwiając różowawym poblaskiem góry na wschodzie. Z wiosek na płaskowyżu poniosło się śpiewne zawodzenie muezinów. Wieczorny wietrzyk poruszał włosami Nefret,

– A więc to koniec – mruknęła. – Jakoś to do mnie nie dociera. Tak długo byliśmy zepchnięci do defensywy, a teraz wszystko ma się nagle skończyć…

– I najwyższy czas – stwierdził Emerson. – Można będzie wrócić do pracy. Chcę jutro wcześnie wyjść do Doliny, zanim Maspero właduje się do grobowca, bo mam mu przedtem parę rzeczy do powiedzenia.

Dyskusja toczyła się dalej beze mnie, ponieważ zamyśliłam się głęboko. Wszyscy przyjęli za pewnik, że śmierć Berthy zakończyła nasze kłopoty. Nawet Emerson, który zazwyczaj węszy udział Mistrza Występku w każdej podejrzanej historii, przestał już brać go pod uwagę. Ja jednak nie miałam takiej pewności. Bertha zabrała Sethosowi cenny eksponat i kto wie, czy nie ukradła także innych, a nie był to człowiek, który się z czymś takim spokojnie godzi.

A jeśli nie tylko my podążaliśmy tropem Berthy? Może to nie lęk przed nami, lecz przed byłym wspólnikiem kazał jej targnąć się na własne życie? I czy rzeczywiście to zrobiła? Sethos chełpił się kiedyś przede mną, że nigdy nie skrzywdził kobiety, ale zawsze przecież może być ten pierwszy raz. Gniew na tych, którzy go zdradzili, mógł go skłonić do strasznych czynów.

Weszła Fatima i oznajmiła, że obiad na stole. Zauważyłam, że Ramzes celowo zwleka ze wstaniem, więc zaczekałam na niego.

– Czy ojciec niczego nie złamał… to znaczy, czy tobie niczego nie złamał, kiedy na ciebie padł? – zapytałam.

– Nie, mamo. Zapewniam cię, że nie wymagam twoich medycznych zabiegów.

– To dla mnie wielka ulga. Posłuchaj, Ramzesie…

– Tak, mamo?

Zastanawiałam się, jak ująć w słowa to, co chciałam mu powiedzieć.

– Twój ojciec nie zawsze jest… ee, najbystrzejszym obserwatorem – zaczęłam – szczególnie w stanie wzburzenia emocjonalnego, w jakim zapewne się znalazł na widok tej nieszczęsnej kobiety. Czy przypadkiem nie zauważyłeś czegoś, co mogłoby sugerować, że to nie ona sama odebrała sobie życie?

Ramzes uniósł brwi. Odniosłam wrażenie, że zaskoczyło go nie tyle samo moje pytanie, co raczej fakt, że je zadałam. Szybkość, z jaką udzielił mi odpowiedzi, sugerowała, że również zastanawiał się już nad tą kwestią.

– Pistolet leżał przy jej dłoni – odparł. – Nie było śladów walki. Jej ubranie nie było poszarpane i leżała wyciągnięta prosto na łóżku. Tylko oczywiście prawa ręka była zgięta… i na rękawiczce były drobiny prochu.

– A krew była…

– Mokra – dokończył rzeczowo.

– Sprawa wygląda więc na oczywistą.

– Jak pamiętam, Sethos twierdził, że nigdy nie skrzywdził kobiety.

– Nie rozumiem, dlaczego przyszło ci do głowy, że myślałam o Sethosie. Przecież go nie ma w Luksorze.

– Chyba że to…

– Sir Edward? Kompletna bzdura.

– Ale jednak rozważałaś taką możliwość.

– Wiem, że ty ją rozważałeś – poprawiłam go. – Naprawdę sądzisz, że Sethos potrafiłby mnie aż tak zwieść? Rozpoznałam go w Londynie pomimo przebrania i rozpoznałabym go także w Kairze, Luksorze czy gdziekolwiek indziej. Sir Edward z pewnością nie jest Mistrzem Występku!


Poranek przyniósł widok nieczęsto spotykany w Luksorze – nisko wiszące szare chmury i wiatr, targający w porywach gałęziami drzew. Wstaliśmy przed świtem, a że Emerson wczesnym rankiem nie jest w najlepszej formie, zwrócił uwagę na pogodę dopiero wtedy, gdy zasiedliśmy do śniadania.

– Deszcz pada! – krzyknął, zrywając się z krzesła. – Zaleje grobowiec!

Wiedziałam, że to nie nasz biedny grób numer pięć był powodem takiego larum. Poirytowana jego idée fixe, powiedziałam bardziej niż zazwyczaj podniesionym głosem:

– Usiądź i skończ śniadanie, Emersonie! Nie pada żaden deszcz, jest tylko ponuro i wietrznie.

Wystawiwszy za okno głowę dla sprawdzenia wiarygodności mojej informacji, wrócił w końcu do stołu.

– Na pewno zaraz będzie padało – oświadczył.

– Troszczenie się o grobowiec, który masz na myśli, mój drogi, to nie twoja sprawa. Ned i pan Weigall na pewno go odpowiednio zabezpieczyli.

Wyraz twarzy mojego męża mówił dobitnie, co myśli o tej optymistycznej opinii.

– Już dawno powinni tam założyć drzwi. Sir Edwardzie, czy ten fotograf… A gdzież on jest, u diabła?

Miał na myśli sir Edwarda, nie fotografa. Rozejrzał się po pokoju, jakby oczekiwał, że młody człowiek kryje się gdzieś w kącie.

– Pewnie jeszcze śpi – stwierdziłam. – I ma do tego prawo, szczególnie w taki dzień jak dzisiejszy. Przypuszczam, że w taką pogodę mało kto wybierze się do Doliny.

– Hmm… – Emerson w zamyśleniu potarł palcem dołek w brodzie. – Łącznie z Maspero i Davisem, jak sądzę. Obaj to ciepłe kluchy.

– To nieprawda i nie fair, mój drogi.

– A kto by się tym przejmował, u diabła? – fuknął. – Skończyłeś, Ramzesie?

– Tak, ojcze – odparł mój syn i wstał posłusznie, wpychając do ust ostatni kęs grzanki.

– Ale ja nie skończyłam – oznajmiłam, sięgając po dżem.

– No to się pospiesz, jeśli chcesz z nami iść. – Emerson zmierzył mnie spojrzeniem. – Albo wiesz co, Peabody? Może zostaniesz dzisiaj w domu? Pogoda jest kiepska, a ja i tak nie mam dla ciebie roboty. Zostań z nią, Nefret, i dopilnuj, żeby… ee… czymś się zajęła.

Szare niebo nad Luksorem jest taką rzadkością, że zwykle stanowi zapowiedź gorszej pogody. Możliwe, że to aura wpłynęła na stan moich nerwów. Z pewnością nie była to uwaga Emersona, bo pozwala sobie na takie rzeczy przez cały czas. Rąbnęłam o stół łyżką do dżemu, obryzgując obrus lepkimi kropelkami.

– Jeżeli myślisz, że ci pozwolę iść do Doliny i szarogęsić się w grobowcu Davisa…

– Szarogęsić? – Emerson prawie już krzyczał. – Ja nigdy…

– Oczywiście, że tak! Mało masz jeszcze problemów z…

– Uważam to za swój profesjonalny obowiązek…

– Twoja praca! Tylko to się dla ciebie liczy, prawda?

Pożałowałam tych słów, ledwie je wypowiedziałam. Rumieniec spełzł z policzków Emersona, a jego otwarte już do reprymendy usta zacisnęły się w wąską linię. Dzieci zastygły jak posągi, nie ważąc się zabrać głosu.

– Wybacz mi, Emersonie – powiedziałam, pochylając głowę, żeby uniknąć jego karcącego spojrzenia. – Nie wiem, co się dziś ze mną dzieje od samego rana.

– Opóźniona reakcja nerwowa – mruknął Ramzes.

– Znowu podczytywałeś moje książki psychologiczne! – napadłam na niego.

W przeciwieństwie do ojca, był bardziej rozbawiony niż urażony moim wybuchem. Poznałam to po lekkim zwężeniu oczu, bo poza tym w jego twarzy nic się nie zmieniło.

– Wszyscy to chyba odczuwamy – zauważył. – Jak powiedziała Nefret, nasza sytuacja zmieniła się tak szybko i nagle, że trudno nam się z nią oswoić. Taka reakcja jest nieunikniona.

Emerson wziął mnie za rękę.

– Jeżeli sądzisz, Amelio, że wolę biegać po wszystkich grobowcach w Tebach, którym grozi zalanie, niż…

– Nie sądzę, mój drogi. – Ścisnęłam jego dłoń. – Przeprosiłam już. Biegnij tam i postaraj się nie robić niczego, z czego Maspero byłby niezadowolony.

– Mogę się postarać – odparł. – Ale nie myśl, Peabody, że zapomniałem o tej wczorajszej nieprzyjemnej sprawie. Parę rzeczy wciąż jeszcze wymaga wyjaśnienia i zamierzam się tym zająć, tylko nie bardzo wiem jak. Chociażby kwestia jurysdykcji. Ona była pół Egipcjanką, pół Europejką. I jak, u diabła, władze mają ją zidentyfikować? – Pochwycił moje spojrzenie i jego kształtne wargi rozchyliły się w znajomym uśmiechu. – Nie, nie, Peabody, aż tak dobrze jej nie znałem.

Raz już przeprosiłam, dodałam więc tylko:

– A więc zgoda, mój drogi. Ponieważ wiem, że mogę ufać twemu słowu, zostanę dzisiaj w domu. Mam kilka zaległych prac i listy do napisania. Powinniśmy zaprosić któregoś dnia Maspero z żoną na kolację. Kiedy by ci odpowiadało?

– Najbardziej by mi odpowiadało, żeby odmówili – odparł Emerson, wstając.

Właściwie sama miałam taką nadzieję, bo było raczej pewne, że znów wda się w sprzeczkę z dyrektorem. Jednakże zaproszenie wypadało wystosować.

Nefret najwyraźniej miała ochotę wziąć udział w przedsięwzięciach tego dnia, planowanych potajemnie przez Emersona, przekonałam go więc, żeby ją także zabrał. Przyrzekłam mu solennie, że „nie strzeli mi do głowy pomysł udania się do kostnicy, żeby obejrzeć te żałosne szczątki”, jak to sformułował.

Zostałam sama w domu i była to bardzo przyjemna odmiana. Nadrobiłam zaległości i napisałam długi list do Evelyn, zdając jej sprawę ze szczęśliwego zakończenia naszych perypetii – dla wszystkich poza Berthą. List nadany tego popołudnia powinien się znaleźć w Chalfont tuż po ich przyjeździe. Pod brytyjską administracją funkcjonowanie poczty znacznie się poprawiło, co zresztą nie było niespodzianką.

Zamierzałam również napomknąć coś o naszej delikatnej kwestii rodzinnej, ale jakoś nie mogłam znaleźć odpowiednich słów.

Jak zwykle, rano otrzymaliśmy sporo poczty. Od pani Maspero nic nie było, lecz przyjechała przecież ledwie dzień wcześniej. Poza tym etykieta wymagała, abym to ja odezwała się pierwsza. Skrobnęłam więc krótki miły liścik, zapraszając ich na piątek.

Jedna wiadomość była dość ciekawa i właśnie ją czytałam, gdy weszła Fatima z kawą i talerzem biszkoptów.

– Ty chyba chcesz mnie utuczyć, Fatimo – powiedziałam z uśmiechem.

– Tak, Sitt Hakim – odparła całkiem poważnie. – Czy to prawda, że twój wróg nie żyje?

Nie zdziwiło mnie, że wie o tym. W tej małej społeczności sieć mówionego przekazu działała bardzo sprawnie.

– Prawda – potwierdziłam. – Już nic nam nie grozi. Ale gdzie jest sir Edward? W ogóle go dziś nie widziałam.

– Jest w swoim pokoju, Sitt. Mam kazać mu przyjść?

– Powiedz mu, że jeśli ma ochotę, miło mi będzie go widzieć – poprawiłam ją łagodnym tonem.

Odeszła, powtarzając formułkę pod nosem. Jakże ona pragnęła się uczyć! Znowu poczułam wyrzuty sumienia, że nie poświęcam więcej czasu jej edukacji.

Sir Edward zjawił się niebawem, odmówił jednak poczęstunku.

– Zaraz wybieram się do Luksoru – wyjaśnił. – Chyba że pani albo profesor do czegoś mnie potrzebujecie.

– Mój mąż już poszedł do Doliny, a ja postanowiłam dziś poleniuchować w domu.

– Ma pani do tego pełne prawo. W takim razie do zobaczenia wieczorem, jeśli nie będę przeszkadzał.

Wyraźnie się spieszył i uznałam, że to jednak nie kontakty z panem Paulem tak go pochłaniają.

Rodzina wróciła niespodziewanie wcześnie. Przyprowadzili Abdullaha i Selima.

– I co, udało się to, co zamierzałeś? – zapytałam ostrożnie.

– Tak. – Mój mąż zerknął na mnie chytrze. – W większej części. Co to za suknię masz na sobie, Peabody? Nie śmiem przypuszczać, że wystroiłaś się tak na mój powrót.

– Wybieram się z wizytą – odparłam, wskazując głową Fatimę, która jak zwykle w takich chwilach wniosła górę przekąsek. – Nauczycielka Fatimy zaprosiła mnie na herbatę.

– W taką pogodę? – Emerson wziął biszkopta.

– Nie pada przecież.

– Będzie padało – oznajmił Abdullah. – Ale dopiero w nocy.

– Widzisz? Już dawno chciałam odwiedzić tę damę, ciągle jednak coś mi stawało na przeszkodzie. Będzie też panna Buchanan i panna Whiteside, toteż spotkanie zapowiada się ciekawie.

– No dobrze, Peabody. Musimy z Ramzesem złożyć oficjalne zeznanie na policji, więc załatwimy to przy okazji.

Wyruszyliśmy do Luksoru wszyscy, łącznie z Selimem i Abdullahem. Na szczęście jesteśmy dobrymi żeglarzami, bo pewnie inaczej nie dotarlibyśmy do celu, ponieważ powierzchnia rzeki była dość wzburzona i łodzią mocno rzucało. Musiałam przywiązać kapelusz długim szalem.

Nefret nie mogła się początkowo zdecydować, czy ma mi towarzyszyć, czy iść z resztą, lecz w końcu zwyciężyła żyłka detektywa. Pozwoliłam jej pójść z nimi, bo wiedziałam, że nie zdoła namówić Emersona, a tym bardziej Ramzesa i Davida, żeby jej pozwolili obejrzeć zwłoki.

Ze względu na pogodę i rozmiary mojego kapelusza postanowiłam wziąć z przystani dorożkę. Emerson z galanterią pomógł mi wsiąść, po czym usadowił się koło mnie.

– A cóż to znowu? – obruszyłam się. – O co mnie tym razem podejrzewasz?

– O nic, moja droga. – Dał znak woźnicy, by ruszał. – A może ukrywasz coś przede mną?

– Na miłość boską, Emersonie, znowu ten Sethos? Chyba ci nie przyszło do głowy, że się w sekrecie z nim komunikuję?

– Wcale bym się nie zdziwił – burknął, ale widząc moją minę, wziął mnie za rękę i lekko ją ścisnął. – To tylko jeden z moich żarcików, kochanie. Nie wątpię w twoje uczucia, wątpię jednak w twój zdrowy rozsądek. Jesteś taka cholernie pewna siebie! Gdyby Sethos wezwał cię na spotkanie, ciekawość i wiara w tak zwany honor tego człowieka skłoniłyby cię do pójścia. Przyznaj, że tak.

– Już nie – odparłam ze szczerym przekonaniem. – Moje milczenie dość nam narobiło problemów. Dlatego, mój drogi, zamierzam mówić ci o wszystkim. I dzieciom też.

Emerson uniósł moją dłoń do ust.

– Nie wiem, czy ja posunąłbym się aż tak daleko – powiedział.

Zajęcia w szkole już się skończyły, lecz okna budynku świeciły ciepło w popołudniowej szarówce. Ulice niemal zupełnie opustoszały, a długie płaszcze nielicznych przechodniów wydymały się niczym żagle. Przede mną przyjechał już jeden gość, którego kryty powóz stał przed wejściem. Żałowałam, że my takiego nie mamy zamiast otwartej dorożki, powietrze było bowiem wilgotne, a wiatr siekł w oczy piaskiem. Woźnica stanął za tamtym powozem. Emerson pomógł mi wysiąść i odprowadził do drzwi.

– Wrócę po ciebie za godzinę – oznajmił.

Jego ostrożność wydawała mi się absurdalna, ale trudno mi było ją odrzucać po tylu przejawach miłości.

– Lepiej za półtorej godziny – odparłam więc tylko. – A bientôt, kochany Emersonie.

Drzwi otworzył schludnie odziany służący; w samą porę zresztą, bo mój kapelusz właśnie zamierzał odlecieć. Lokaj zaczekał, aż rozwiążę szal i wygładzę suknię, po czym otworzył kolejne drzwi, wpuścił mnie do jakiegoś pomieszczenia i zamknął je.

Nie był to bynajmniej salon, lecz skąpo umeblowany pokój bez okien. Światło dawała tylko mała lampa na stole. Jej nikły blask pozwolił mi jednak dostrzec sylwetkę kobiety, która podeszła mnie przywitać. Nie widziałam dokładnie jej twarzy, ale poznałam czepek, który miała na głowie. Mam oko do ubiorów.

– Dzień dobry, pani Emerson – powiedziała. – Doskonale, że pani przyszła.

– Pani Ferncliffe? – zdziwiłam się.

Przyskoczyła do mnie znienacka i uwięziła w uścisku niemal tak mocnym jak męski. Ten chwyt pomógł mi ją rozpoznać, bo już go kiedyś doświadczyłam. Nie mogłam wcześniej odkryć prawdziwej tożsamości pani Ferncliffe, modnej damy z towarzystwa, bo Matilda, pomocnica Berthy, zawsze chodziła w surowym stroju pielęgniarki szpitalnej, a jej toporna twarz nie znała kosmetyków. Taka była moja ostatnia logiczna myśl. Potem jej dłoń zakryła mi nos i usta, a silne ramię udaremniło wszelki opór. Byłam zmuszona wciągnąć w płuca opary z przesyconego chloroformem tamponu.


Kiedy oprzytomniałam, trochę bolała mnie głowa, lecz bezpośredni wpływ narkozy minął. Znajdowałam się w innym pokoju niż ten, w którym mnie pochwycono. Był większy i wygodniej umeblowany, choć w świetle jedynej lampy niewiele widziałam. W każdym razie stało tu łóżko, na którym mnie położono. Nogi miałam związane w kostkach, a ręce skrępowane z przodu czymś znacznie mocniejszym od sznura. Gdy nimi poruszyłam, rozległ się metaliczny brzęk.

– Dzięki Bogu! – zawołał znajomy głos. – Była pani nieprzytomna przez kilka godzin, odkąd tu panią przynieśli. Jak się pani czuje?

Przewróciłam się na bok. Więzy pozwalały mi na pewien niewielki zakres ruchów.

Mój towarzysz był w dużo gorszym położeniu. Przywiązano go na siedząco do krzesła, a ręce skrępowano z tyłu. Prawdopodobnie mógł poruszyć co najwyżej palcami. Blond włosy sir Edwarda były potargane, płaszcz rozdarty, a na twarzy miał zadrapania i sińce. Nawet kiedy pracował w gorącym wnętrzu grobowca Tetiszeri, nie wyglądał aż tak niechlujnie.

– Skąd ja się tutaj wzięłam? – wychrypiałam.

– To teraz nieistotne. Na stoliku przy łóżku stoi kubek z jakimś napojem. Dosięgnie pani?

Przyjrzałam się kajdanom na moich przegubach. Były połączone żelazną sztabą, od której biegł do wezgłowia łóżka łańcuch, zapięty tam na kłódkę. Łańcuch nie pozwalał mi dotknąć związanych nóg, ale mogłam dosięgnąć kubka.

– Osobnik, który tak skutecznie panią skrępował, łyknął sobie raz czy dwa tego napoju – zapewnił mnie mój towarzysz widząc, że się waham – więc raczej nic do niego nie dosypano. Higieniczne to nie jest, ale można pić.

Płyn okazał się piwem, cienkim i kwaśnym, na domiar złego pływały w nim muchy. Jednak nawet dama nie może sobie pozwolić na wybrzydzanie, kiedy ma gardło wysuszone jak pustynia. Zanim się napiłam, udało mi się wyrzucić z kubka trzy muchy.

– Cóż za zadziwiająca troskliwość – mruknęłam, czując się już znacznie lepiej (być może miał na to wpływ zawarty w napitku alkohol). – Z panem tak dobrze się nie obeszli. Czy to odmiana w uczuciach tak podziałała? Jeżeli tak, mówienie o tym Matildzie nie było rozsądne.

– Ależ pani Emerson, co pani sugeruje? Sam fakt, że widzi mnie pani w takim stanie – diabelnie nieprzyjemnym, muszę powiedzieć – powinien panią przekonać, że nie jestem w dobrych stosunkach z tą okropną kobietą ani jej mocodawczynią.

– Obecnie pewnie nie – przyznałam. – Na to przynajmniej wygląda. Ale kiedy zrozumiałam, że naszą przeciwniczką jest Bertha, moje podejrzenia wobec pana odżyły. To nie może być zbieg okoliczności, że zjawia się pan zawsze w tym samym czasie co ona i zdobywa podstępem nasze zaufanie.

Przyjrzałam się swoim więzom. Wyciągnęłam z włosów spinkę i udało mi się dosięgnąć nią kłódki. Sir Edward przyglądał się temu z ciekawością i chyba także z odrobiną rozbawienia.

– Ma pani rację, że mogło to wydawać się podejrzane, pani Emerson, jednak jest pani w błędzie. Gra skończona, więc równie dobrze mogę wyjawić prawdę. Nie chcę, żeby pani uważała mnie za sojusznika Madame Berthy, jak ją nazywamy.

Spinka wysunęła mi się z palców. Uniosłam się na łokciu i spojrzałam na niego.

– Proszę mi tylko nie wmawiać, że to pan jest Sethosem. Poznałabym go wszędzie i w każdym przebraniu!

– Na pewno? – roześmiał się. – Nie, nie jestem Sethosem, ale jestem blisko z nim związany i Madame też była, dopóki nie wzbudziła w nim wściekłości tym nieudolnym atakiem na panią. Pozwolił jej uciec, co było niezbyt rozsądne, jednak on ma romantyczny stosunek do kobiet, o czym pani zapewne wiadomo.

– Hmh – mruknęłam, szukając po omacku spinki. – Powinnam była się domyślić, że Sethos jest pańskim mocodawcą i panem. Czy to on pana tu przysłał?

Wiatr załomotał okiennicami. Sir Edward spojrzał na okno.

– Jako że i tak nie mamy nic lepszego do roboty, mogę odpowiedzieć na pani pytania. Tak, to on mnie przysłał. Ale nazywajmy go moim szefem, dobrze? „Pan” to naprawdę przesada. Kiedy Madame Bertha uciekła ze sporą ilością gotówki i kilkoma z jego najwartościowszych eksponatów, podejrzewał, że będzie się chciała dobrać do pani. Był bardzo zajęty pozbywaniem się kolekcji pana Romera, lecz proszę mi wierzyć, droga pani Emerson, gdyby sądził, iż grozi pani niebezpieczeństwo, nie pozostawiłby sprawy w rękach swojego podwładnego, nawet tak zdolnego jak ja.

– Niech go diabli – wycedziłam. Spinka wymsknęła mi się z palców. Sięgnęłam po drugą.

– Początkowo sądziłem, że zwiodła go troska powodowana uczuciem – podjął wątek sir Edward – nie natrafiłem bowiem na ślad tej kobiety w żadnym ze znanych nam miejsc w Kairze. Nie wiedziałem jednak, że Madame poczyniła wcześniej pewne przygotowania i zwerbowała do współpracy szumowiny z kairskiego półświatka. Ci osobnicy wiedzieli o jej związku z Sethosem, ale wymogła na nich przysięgę milczenia pod groźbą jego zemsty. Okazali się jednak niezdarnymi durniami. Gdyby to nasi ludzie zastawili tę pułapkę w Kairze, pański syn i jego przyjaciel nie wymknęliby się tak łatwo.

– Nie jestem tego taka pewna – odparłam.

– Może ma pani rację. Ramzes to rzeczywiście niezwykle uzdolniony młody człowiek, a Nefret… Mojego szefa rzadko coś zadziwia, jednak na chwilę zaniemówił, gdy powiedziałem mu o jej udziale w całej aferze.

– Powiedział mu pan? Kiedy?

Sir Edward uśmiechnął się.

– W ten sposób mnie pani nie złapie, pani Emerson. Jak pani wiadomo, nie miałem o tym pojęcia, dopóki pani sama nie opowiedziała mi całej historii. Również dopiero po przybyciu do Luksoru zorientowałem się, że Madame jest tutaj i znowu próbuje swoich starych sztuczek… Nie domyśliłem się niestety – i pani także – że te niezdarne ataki miały panią zmylić i zwrócić jej uwagę ku sektom, bandytom, skradzionym zabytkom i… upadłym kobietom. A ona przez cały ten czas siedziała pośrodku tej niegroźnie wyglądającej sieci, starając się panią zwabić. Jej niewinną ofiarą stała się Fatima, dzięki której miała nadzieję dobrać się do pani. Jedna z jej sztuczek prawie się udała. Nefret z pewnością nie wróciłaby z wizyty u sympatycznej pani Hashim, gdyby chłopcy za nią nie poszli. Żaden z nich oczywiście nie rozpoznał Madame. Nigdy jej przedtem nie widzieli, a pani również nie miała powodu, by podejrzewać panią Hashim.

– W istocie, dlaczegóż miałabym go mieć? Takich kobiet jest wiele. Bez rozgłosu i bez wynagrodzenia pracują rzetelnie, żeby zapalić kaganek oświaty…

– Oczywiście – przerwał mi sir Edward. – Może trochę panią pocieszy świadomość, że mój szef i ja także nie wiedzieliśmy o nadprogramowej działalności Madame Berthy. On jej ufał, rozumie pani? Jednak ona nie miała do niego zaufania. Oczywiście kochała go na swój tygrysi, okrutny sposób – i dlatego tak pani nienawidziła, czuła bowiem, że nie zależy mu na niej tak bardzo jak na pani – ale wcześniejsze doświadczenia nauczyły ją niewątpliwie, że żadnemu mężczyźnie nie można ufać bez reszty. Już kilka lat temu bez jego i mojej wiedzy zaczęła budować swoją własną przestępczą organizację. Znalazła sojuszniczki – świadome charakteru owej organizacji bądź nie – w rosnącym w siłę ruchu kobiecym, zarówno w Anglii, jak i w Egipcie. Jednym z jej posunięć było założenie szkoły właśnie tutaj, w Luksorze.

– Powinnam była się tego domyślić – mruknęłam gniewnie. – W taki sam sposób wykorzystała do własnych celów ruch sufrażystek w Anglii.

– Pani jej nie rozumie, pani Emerson. Madame na swój pokrętny sposób jest całkowicie oddana sprawie równości kobiet. Nienawidzi mężczyzn i wierzy, że pomaga kobietom w walce z ich tyranią. Mój „pan”, jak go pani była uprzejma nazwać, stanowił wyjątek. Potem jednak uznała, że ją zdradził, podobnie jak wszyscy pozostali.

Zużyłam już cztery spinki, ale wciąż się wyginały, a kłódka nadal pozostawała zamknięta. Pewnie rozpraszało mnie słuchanie opowieści sir Edwarda.

– Więc ta zamordowana dziewczyna była którąś z jej uczennic?

– Tak sądzę. Nie wiem, czy spowodował to czar panny Nefret, czy skusiła ją nagroda obiecana przez Ramzesa, w każdym razie była zdecydowana zdradzić swoją panią. Ją samą z kolei wydała pewnie inna z dziewcząt. – Sir Edward zmienił nieco pozycję, usiłując zmniejszyć napięcie w obolałych ramionach. – Jak pani idzie? – zapytał z zainteresowaniem.

Odrzuciłam kolejną zgiętą spinkę i rozprostowałam zdrętwiałe palce.

– Mam ich jeszcze mnóstwo – oświadczyłam.

Sir Edward odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. W tym okropnym miejscu zabrzmiało to dość niesamowicie.

– Pani Emerson, jest pani jedyna w swoim rodzaju! – zawołał. – Ale traci pani czas i niepotrzebnie nadweręża nadgarstki. W moim przekonaniu Madame jest nadal w Luksorze. Jeżeli zamierza dalej działać we wcieleniu nauczycielki, będzie musiała przekonać pani rodzinę, że opuściła pani szkołę, a także – na ile znam profesora – pozwolić na przeszukanie budynku od piwnic po strych. Niedawno zaczęło padać, więc pewnie nie będzie chciała zmoczyć swoich kształtnych stopek. Wątpię, żeby się tu pokazała przed…

– Co takiego?! – krzyknęłam. – Co pan powiedział? Nadal w Luksorze? Wcielenie nauczycielki? Mokre stopki? Mówi pan o Bercie, nie o Matildzie, a Bertha przecież… o mój Boże!

– Proszę wybaczyć, że nie wyrażałem się jaśniej – zaczął się sumitować sir Edward. – Sądziłem, że pani już się domyśliła. Ale to zrozumiałe, pani Emerson, że pod wpływem napięcia pani bystra inteligencja działa nieco wolniej. Nie, oczywiście, Madame nie zginęła – ma się dobrze i niecierpliwie wygląda spotkania z panią. Nie tylko dość niedawno z nią rozmawiałem, ale także obejrzałem zwłoki i stwierdziłem, że to nie ona.

– W jaki sposób? A może nie powinnam o to pytać?

– Pani mnie zdumiewa. Bertha, jak pani pewnie pamięta, ma bardzo jasną karnację. Zwłoki były ubrane od stóp do głowy, a z twarzy niewiele pozostało, jednak gdyby pani mężowi wpadło do głowy zdjąć jej rękawiczkę…

– Boże mój! Zabiła jedną z tych nieszczęsnych kobiet tylko po to, żeby nas wywieść w pole! Tak podłej i bezwzględnej…

– Ma pani rację, to właściwa ocena tej osoby – stwierdził sir Edward. – Ja nie wierzyłem ani przez chwilę, że odebrała sobie życie. Gdyby znalazła się w potrzasku, walczyłaby do końca, nawet zębami i paznokciami w braku innej broni. Moje przyjazne pogawędki z Fatimą dały mi asumpt do podejrzeń wobec jej nauczycielki, więc jak kompletny głupiec popędziłem do szkoły, gdzie mnie natychmiast pochwycono.

Mnie również okoliczności domniemanej śmierci Berthy wydawały się podejrzane, ale takie rozwiązanie nie przyszłoby mi nigdy do głowy. Jak mogłam być tak tępa? Powinnam była wiedzieć od początku, tak jak sir Edward, że kobieta o takim temperamencie nie podda się biernie losowi. Przypomniały mi się jej słowa na temat „wymyślnych” sposobów wyprawienia mnie na tamten świat i przeszedł mnie dreszcz. Jeszcze silniejsze drżenie poczułam na myśl o Emersonie. Mógł stać się teraz dla niej łatwym celem, bo przestał się mieć na baczności, a podejrzewał zupełnie kogo innego.

– I co teraz? – zapytałam.

Sir Edward próbował wzruszyć ramionami, co przy związanych rękach i nogach nie jest łatwe.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać – odparł. – Ona zapewne przyjdzie dopiero rano. Zresztą nie skrzywdzi pani, dopóki nie zwabi pozostałych członków rodziny. Zgodnie z pani inteligentnym przypuszczeniem, jej celem jest na razie tortura psychiczna. Wobec mnie ma oczywiście inne plany. Nie zdążyła mnie do końca wypytać i myślę, że będzie chciała do tego wrócić. Możemy się tylko modlić, żeby mój szef pierwszy nas odnalazł.

– Aha, więc Sethos także jest w Luksorze…

– To właśnie chciała wiedzieć Madame – powiedział sir Edward. Jego głos wyraźnie osłabł. Dobrze udawał nonszalancję, ale byłam pewna, że cierpi.

– Czy będzie wiedział, gdzie nas szukać?

– Mam taką nadzieję – odparł z głębokim przekonaniem.

Nic więcej już nie powiedział. Jego głowa opadła na piersi, ramiona zwiotczały. Spod trzeszczących i stukających okiennic sączyła się woda deszczowa, kapiąc na podłogę.

Próbowałam jeszcze walczyć z oporną kłódką, choć miałam sztywne i obolałe palce. Były to pewnie daremne próby, jednak bierne czekanie na ratunek nie leży w mojej naturze, nawet gdy wiem, że ten ratunek nadejdzie. Emerson z pewnością także już mnie szukał. Gdzie mógł być w tej chwili? Jeżeli jeszcze nie wiedział, że Bertha żyje, groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo.

Zużyłam już ostatnią spinkę, gdy nagle okiennice zatrzeszczały mocniej – nie tak jak przedtem w porywach wiatru, lecz jakby poddawane naciskowi.

Sir Edward podniósł głowę. Okiennice otworzyły się na oścież, wpuszczając podmuch siekącej deszczem wichury oraz człowieka, który przeskoczył przez parapet i zamknął okno z powrotem, zanim się do nas odwrócił.

Ociekał wodą, jakby dopiero co wynurzył się z rzeki. Spodnie i flanelowa koszula oblepiały ściśle jego ciało i ramiona, a wokół butów zaczęła już rosnąć kałuża. Odgarnął z twarzy mokre włosy i spojrzał na nas z wyraźną kpiną w oczach.

– No cóż, Edwardzie – powiedział. – To chyba nie jest moment twojej chwały.

15

Jego głos brzmiał zupełnie tak, jak głos sir Edwarda. Podkreślona mokrym ubraniem imponująca sylwetka również przypominała jego postać, a peruka doskonale imitowała blond fryzurę mojego towarzysza niedoli. Dla przypadkowego obserwatora jedyną cechą różniącą obu mężczyzn były długie wąsy przybysza, które zakrywały jego górną wargę i zmieniały nieco układ twarzy.

– W istocie, proszę pana – wymamrotał sir Edward. – Cieszę się, że pana widzę.

– Domyślam się. – Sethos wyciągnął z kieszeni spodni scyzoryk, przeciął więzy swojego podwładnego i podtrzymał go, gdy tamten się zachwiał. – Gdzie ona jest? – zapytał.

Sir Edward pokręcił głową. Zapewne zachowywał przedtem taką nonszalancję, żeby mnie – a może także i siebie – podnieść na duchu. Kiedy przybyła odsiecz, radość z ocalenia osłabiła jego ciało i głos.

– Chyba… w Luksorze – odparł. – Tak mi przykro, proszę pana…

– No dobrze, już dobrze. Zaczekaj chwilę. – Sethos podszedł do łóżka i stanął nade mną, ująwszy się pod boki. – Dobry wieczór, pani Emerson. Proszę wybaczyć śmiałość…

Kiedy jego dłonie powędrowały do mojej talii, zesztywniałam lekko. Wyprostował się z kpiącym uśmiechem i opuścił ręce.

– Przepraszam. Nie zauważyłem, że nie ma pani na sobie swojego arsenału. Mam bardzo miłe wspomnienia związane z tym pasem z narzędziami…

Najwyraźniej tylko się ze mną przekomarzał, wiedziałam bowiem, jaki jest spostrzegawczy. Podniósł kubek z piwem, powąchał je i zmarszczył nos.

– Nie jest tak miłe dla podniebienia jak brandy – oświadczył – ani tak skuteczne, musi jednak wystarczyć. Mam nadzieję, że nie uzna pani tego za niegrzeczne, ale sądzę, że Edward jest w tej chwili w większej potrzebie.

Być może zadziałał ohydny napój, może też ulga z powodu uwolnienia lub sama obecność charyzmatycznego szefa – w każdym razie, gdy sir Edward skończył pić, Sethos pokiwał z zadowoleniem głową.

– Poradzisz sobie – stwierdził. – Wyjdź tak samo, jak ja wszedłem. Na szczęście pada, więc nikt się nie kręci. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Dobrze, proszę pana. Ale czy nie powinienem…

– Ja się zajmę panią Emerson. A ty znikaj.

Sir Edward wstał sztywno i podszedł do okna. Przystanął na moment, żeby mi się ukłonić, po czym otworzył okiennice i wyszedł przez okno w ulewę. Czułam, że gdyby jego szef kazał mu zejść do wulkanu, usłuchałby go równie chętnie.

Sethos przeciął więzy na moich kostkach, a potem usiadł na łóżku i przyjrzał się łańcuchowi i kłódce.

– Spinki, Amelio? Ty mnie kiedyś wpędzisz do grobu. Prawie już zresztą wpędziłaś. Hmm… co my tu mamy? Zamek jest prymitywny, ale raczej nie poddałby się spince. Zostawmy kłódkę w spokoju, po prostu zdejmę ci kajdanki.

Przyglądałam się z ciekawością, jak odkręca obcas swojego buta i sprawdza zawartość jego wydrążonego wnętrza.

– Ramzes też coś takiego wymyślił – powiedziałam, gdy jego zwinne palce wyciągnęły ze schowka wąski, niemający nawet czterech cali długości pasek stali.

– To dzięki mnie – mruknął i wsunął koniec stalowego paska do zamka kajdanek. Otworzyły się. – Gdybym wiedział, jak sprawy się potoczą, postarałbym się nie dopuścić do tego, by wszedł w posiadanie mojego ekwipunku. Stał się naprawdę… O, proszę.

Drugie zamknięcie również się otworzyło. Gdy Sethos ujrzał pręgi na moich nadgarstkach, jego twarz pociemniała, jednak nie skomentował tego.

– To sztuczka iluzjonistów, moja droga. Jeżeli Ramzes nie szukał jeszcze inspiracji z tego źródła, szczerze je polecam. Chodźmy.

Chciałam już spytać dokąd, ale uznałam, że każde miejsce będzie lepsze od pomieszczenia, w którym mnie więziono. Nie przyjęłam ręki, którą Sethos mi podał, i wstałam sama. Byłby to efektowny gest, ale odrętwiałe kończyny mnie nie utrzymały. Przewróciłabym się, gdyby mój wybawca mnie nie podtrzymał.

Był wciąż całkiem przemoczony. Cienki materiał mojej sukni natychmiast nasiąknął wodą z jego koszuli. Na moment przycisnął mnie mocno do siebie, a jego pierś uniosła się w długim, choć powstrzymywanym westchnieniu. Trzymałam dłonie na jego ramionach, byłam jednak zbyt słaba, żeby odeprzeć nacisk naprężonych muskułów jego rąk i piersi. Gdyby chciał wykorzystać tę przewagę, nie zdołałabym stawić oporu. Wypuścił głośno powietrze, odwrócił głowę i pocałował ślad po kajdankach na moim przegubie.

– Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten wybryk – powiedział – i zapamiętasz, iż dalej się nie posunąłem. No, a teraz wynośmy się stąd. Tędy.

Wsparta na jego ramieniu, podeszłam do okna.

– Ja wyjdę pierwszy – oświadczył, otwierając okiennice. – Obawiam się, że będziesz musiała opuścić się i skoczyć. Można tam znaleźć oparcie dla stóp, ale nie w takich ciemnościach. Postaram się powstrzymać twój upadek.

Przerzucił nogi przez parapet i zniknął w mroku. Wychyliłam się i zaczekałam, aż zawoła, a potem skoczyłam. Jego ramiona już na mnie czekały, jednak albo nie spodziewał się takiego ciężaru, albo się pośliznął, bo runęliśmy razem na ziemię.

Natychmiast się podniósł i pomógł mi wstać. Miałam wrażenie, że się śmieje. Deszcz osłabł, lecz wiatr wył nadal, a w ciemności ledwie dostrzegałam postać mojego towarzysza. Był pokryty śliskim błockiem od stóp do głów, podobnie jak ja. Moje stopy tkwiły w wodzie i nie wiedziałam zupełnie, gdzie się znajduję. Ściana domu za mną i mocna dłoń, która ujęła moją, były w owej chwili jedynymi solidnymi obiektami we wszechświecie. Sethos pociągnął mnie za sobą.

Północny wiatr był tak silny, że niemal przewracał człowieka, i taki zimny, że przenikał do szpiku kości. Szliśmy po nierównym, śliskim od błota terenie, brodząc w małych strumykach i wdrapując się na spływające wodą wzniesienia. Nie żałowałam jednak opuszczenia mojego suchego więzienia.

Zanim dotarliśmy do celu, zorientowałam się mniej więcej, gdzie jesteśmy. Mijaliśmy rozrzucone z rzadka domy, widziałam oświetlone okna i zaczynałam rozpoznawać zarysy krajobrazu. Zadziwił mnie tupet tej kobiety. Zabrała mnie z powrotem do Gurna, do tego samego domu, który był wcześniej jej główną kwaterą w wiosce. Jednak dom został dokładnie przeszukany i uważano go teraz za opuszczony, więc może nie było to aż tak ryzykowne. Gdybym ustaliła swoje położenie wcześniej, wyrwałabym się mojemu przewodnikowi i udała do domu Selima, który znajdował się najbliżej. Gdzież on mnie prowadził? Szliśmy – a raczej brnęliśmy i gramoliliśmy się – chyba przez całą wieczność.

W pewnym momencie Sethos zatrzymał się i chwycił mnie za ramiona. Przysunął twarz tak blisko do mojej, że zdołałam usłyszeć, co mówi, choć musiał krzyczeć:

– Jesteś śliska jak ryba, moja droga, i zimna jak bryła lodu, nie będę więc przedłużał pożegnania. Widzisz tamte drzwi? Wejdź tam i nie próbuj mnie śledzić. Dobrej nocy.

Nie mogłabym pójść za nim, nawet gdybym chciała. Szczękałam z zimna zębami, a mokre ubranie oblepiało mnie jak warstwa lodu. Marzyłam o cieple, możliwości wysuszenia się i umycia, o świetle i przyjaznych twarzach ludzi. Wszystko to i jeszcze więcej oczekiwało mnie wewnątrz. Był to dom Abdullaha. Dobrnęłam z chlupotem do drzwi i nacisnęłam klamkę.

Po kompletnych ciemnościach światło dymiących lamp olejowych wydało mi się tak jasne, że musiałam zasłonić oczy. Na mój widok – i to taki widok! – obecni na chwilę zamarli, niezdolni się poruszyć. Byli to Abdullah i Daoud. Siedzieli na dywanie, pijąc kawę i paląc. Abdullahowi wypadł z dłoni cybuch fajki wodnej, a Daoud wziął mnie chyba za nocnego demona, bo cofnął się z krzykiem.

– Przepraszam za mój wygląd – bąknęłam.

Musiałam chyba być w szoku, żeby powiedzieć coś tak idiotycznego. Teraz z kolei Abdullah krzyknął, a Daoud zerwał się z miejsca i przyskoczył do mnie. Powstrzymałam go gestem dłoni.

– Nie dotykaj mnie, Daoudzie, jestem cała w błocie!

Zignorował ostrzeżenie i przytulił mnie mocno do piersi.

– Och Sitt, to ty! Dziękować Bogu! Dziękować Bogu!

Abdullah podszedł do nas powoli, z nieruchomą twarzą. Ale dłoń, którą położył mi na ramieniu, drżała lekko.

– Jesteś więc – powiedział. – To dobrze. Nie obawiałem się o ciebie, ale… cieszę się, że tu jesteś.

Przekazali mnie pod opiekę Kadii. Zajęła się mną z dziką miłością lwicy, która odnalazła swoje zaginione młode. Ściągnęła ze mnie brudne i przemoczone ubranie, wykąpała, zawinęła w koce, zapakowała do łóżka i nakarmiła ciepłą strawą. Gdy już zakryła mnie po samą szyję, przywołała na moją prośbę Abdullaha. Pomiędzy jedną łyżką jedzenia a drugą opowiedziałam mu to, co uważałam za stosowne ujawnić.

– A więc to ona – mruknął, gładząc brodę. – Powiedziała nam, że nie weszłaś do szkoły i że nie wie, dokąd się udałaś. Nie było powodu jej nie wierzyć. Szukaliśmy cię wszędzie, Sitt. Twój mąż sądził, że to sir Edward cię uprowadził.

– Trzeba go ostrzec, i to natychmiast – oświadczyłam. – On nie wie, że Bertha wciąż żyje. Zamordowała tamtą kobietę z zimną krwią, Abdullahu! Otumaniła ją narkotykiem, przebrała w swoje ubranie i zaczekała, aż Emerson znajdzie się pod samymi drzwiami. Dopiero wtedy… Abdullahu, muszę zaraz wracać do domu. Może Kadija będzie tak dobra i pożyczy mi jakieś odzienie?

Arab rozluźnił zaciśnięte usta i pokręcił głową.

– Nie, Sitt Hakim. W sukniach Kadii zmieściłyby się dwie takie jak ty. Daoud już poszedł poszukać twojego męża. Nie wiemy, gdzie on teraz jest. Kazał nam wracać do domu, kiedy się ściemniło i zaczęło padać.

– Och… – jęknęłam – biedny Daoud, w taką pogodę… Nie trzeba go było wysyłać, Abdullahu.

– Nie kazałem mu iść, sam tak zdecydował. Teraz się prześpij. Jesteś bezpieczna. Będę cię strzegł, dopóki efendi Emerson nie przyjdzie.

Popatrzyłam na jego zdecydowaną, okoloną siwą brodą twarz, a potem na silne, brązowe dłonie Kadii, w których trzymała miskę i łyżkę. Tak, byłam z nimi bezpieczna. Bezpieczna i nagle tak słaba i śpiąca, jak niemowlę w beciku. Powieki opadły mi ciężko. Poczułam jeszcze, że Kadija poprawia koce, a inna dłoń, delikatna jak dłoń kobiety, głaszcze mnie po włosach. Po chwili zasnęłam.

Kiedy się zbudziłam, był jasny dzień. Kadija siedziała przy moim łóżku. Natychmiast wstała i pomogła mi usiąść.

– Siedziałaś tak przez całą noc? – zapytałam. – Kadijo, nie powinnaś była…

– A co bym innego miała robić? Ciągle pada, Sitt Hakim. Zostań w łóżku, zaraz dostaniesz jedzenie. I jeszcze coś… – jej twarz rozjaśnił uśmiech -…coś, co cię znacznie bardziej ucieszy.

Mój mąż usłyszał już jednak nasze głosy. Zanim Kadija zdążyła go zawołać, gwałtownie odsunął kotarę i przypadł do mojego łóżka, przyklękając na jedno kolano. Poczułam tak intensywną radość z tego spotkania, że nie potrafiłam wykrztusić ani słowa. Emerson odezwał się pierwszy.

– Dobrze, że nie zabrałem ze sobą dzieci – oświadczył, okrywając mnie kocem. – Jesteś roznegliżowana w sposób skandaliczny i rozkoszny zarazem, Peabody. Gdzie twoje ubranie?

– Wiesz przecież doskonale, mój kochany, że to Kadija mnie rozebrała. Kiedy przyszedłeś? Co ci zdążył opowiedzieć Abdullah? Co się…

Emerson zamknął mi usta swoimi. Po dłuższej chwili odsunął się i przysiadł na piętach.

– Skoro zarzucasz mnie pytaniami, to znaczy, że już doszłaś do siebie – stwierdził. – Mniemam, że Kadija czeka dyskretnie za drzwiami. Czy napijesz się kawy, zanim podejmiesz przesłuchanie?

W pokoju było ciepło i dość ciemno, bo okiennice przymknięto i paliła się tylko jedna lampa. Miło było tak siedzieć, popijając kawę i odpowiadając sobie wzajemnie na pytania. Relacja Emersona była krótka. Kiedy Sayyida Amin oznajmiła, że w ogóle nie weszłam do budynku, nie miał powodu nie wierzyć w jej prawdomówność. Potwierdziły to zresztą panna Buchanan i jej znajoma oraz fałszywa pani Ferncliffe. Dwie pierwsze kobiety nie tylko wyraziły zaniepokojenie, lecz w dodatku było ono nieudawane, mój mąż doszedł więc do wniosku, że uprowadził mnie ktoś ukryty w powozie, który w międzyczasie odjechał.

W rzeczy samej właśnie tym powozem mnie wywieziono, zawiniętą w dywany. Wypytując kogo się dało, Emerson trafił w końcu na człowieka, który widział podobny powóz na przystani. Wrócił więc do szkoły, by zabrać stamtąd Ramzesa i Davida, którzy przeszukiwali budynek. Sayyida Amin nie tylko się na to zgodziła, lecz nawet nalegała.

– Okazałem się idiotą, nie rozpoznając jej – stwierdził Emerson. – Oczywiście była w chuście i przyciemniła sobie twarz i dłonie, ale…

– Nie możesz się za to winić, mój drogi. Myślałeś, że Bertha nie żyje. Poza tym dzięki twoim działaniom nie miała czasu, żeby przeprawić się do mnie na drugi brzeg.

– My sami też ledwie przepłynęliśmy. Zerwała się prawdziwa wichura i lało jak z cebra. Wróciliśmy do domu i zajęliśmy się końmi, bo nieszczęsne stworzenia stały przez cały dzień na dworze. Potem się przebraliśmy i zaczęliśmy zastanawiać, co robić dalej. Ponieważ uznałem, że to Sethos cię porwał, nie miałem pojęcia, skąd rozpocząć poszukiwania. Odnalazłbym cię jednak, moja kochana, nawet gdybym miał przetrząsnąć wszystkie domy na Zachodnim Brzegu.

Uśmiechnęłam się do niego czule.

– Ale nie wpadłeś chyba na niedorzeczny pomysł, że to sir Edward jest Sethosem? – zapytałam.

– Po tej kanalii spodziewałbym się wszystkiego – odparł mój mąż. – Poza tym sir Edwardowi nigdy w pełni nie ufałem. Ta jego cholerna szlachetność trąciła fałszem. Sama zresztą kiedyś stwierdziłaś, że każdy ma jakieś ukryte motywy działania.

– Sądziłam, że jego ukrytym motywem jest Nefret – przyznałam. – Myliłam się. Myliłam się co do… wielu rzeczy w ciągu tych kilku minionych tygodni, mój drogi.

– Na Boga, czyżbyś miała gorączkę?! – zawołał i przyłożył swoją dużą, brązową dłoń do mego czoła.

– Rozumiem, że to kolejny z twoich niewinnych żartów – odparłam. – Ale czas mija, Emersonie, trzeba zacząć działać. Chcesz dowiedzieć się czegoś o Sethosie?

– Nie chcę. Może jednak lepiej będzie, jeśli mi opowiesz.

Opowieść trwała dłużej, niż powinna, bo Emerson wciąż mi przerywał, mamrocąc pod nosem obelgi i dając wyraz swemu oburzeniu. Kiedy skończyłam, zanim powiedział cokolwiek sensownego, pozwolił sobie jeszcze na ostatni wybuch.

– Niech diabli wezmą tę świnię! – wykrzyknął, a potem dodał: – Jak sądzisz, za kogo on się przebierał… czy przebiera?

– Pewnie za zwykłego turystę. Są ich w Luksorze setki. A przebranie z ostatniej nocy to tylko jeden z jego dowcipów. Wyglądał jak sobowtór sir Edwarda, tyle że z wąsami.

Emerson podszedł do okna i otworzył okiennice.

– Przestało padać – oznajmił. – Ja tu jestem od wczoraj, przyszedłem z Daoudem, ale reszta pewnie też się zaraz zjawi. Trzeba odbyć naradę wojenną.

– To bez sensu, żeby przychodzili, skoro my możemy wrócić do domu.

– Dzieci nie będą mogły się doczekać, jak sądzę. Bardzo się o ciebie niepokoiły, moja droga. W przypadku Ramzesa trudno jest to oczywiście stwierdzić, ale widziałem, że bardzo często mrugał. A Nefret dosłownie wyłaziła ze skóry: wciąż powtarzała, że była dla ciebie niemiła i że powinna pójść z tobą do tej szkoły.

– Nonsens – odparłam, choć przyznaję, że mnie to ucieszyło i wzruszyło.

– Tak czy inaczej – rzekł Emerson, znów stając przy mnie – Kadija powiedziała, że ta frywolna suknia, w której byłaś wczoraj, nie nadaje się do reperacji. Nie możesz przecież jechać zawinięta w koc. Mógłbym co prawda przerzucić cię przez siodło jak jakiś szejk wiozący nową zdobycz do haremu, ale nie byłoby ci wygodnie.

Stał, uśmiechając się do mnie. Jego oczy błyszczały, na czoło opadł czarny kosmyk włosów.

– Bardzo cię kocham, Emersonie – powiedziałam.

– Hmmm… – mruknął. – Oni jeszcze tak szybko nie przyjadą, jak sądzę…

Przyjechali aż za szybko jak na mój gust. Emerson ledwie zdążył wygładzić koce, gdy do pokoju wpadła Nefret i rzuciła się na mnie. Ramzes z Davidem stanęli w drzwiach. Zanim Emerson wypchnął ich na zewnątrz i zasunął kotarę, David uśmiechnął się szeroko, a Ramzes dwukrotnie zamrugał.

Nefret przywiozła mi czyste ubranie. Tylko kobieta mogła o tym pomyśleć! Zabrała także mój słynny pas z narzędziami. Zapinając go, przysięgłam sobie, że nigdy się już bez niego nie ruszę. Potem musiałam powtórzyć reszcie swoją historię. Trwało to dość długo, bo dodałam to i owo na użytek Abdullaha i Daouda. Kiedy kończyłam, chmury się przerzedziły i pokój rozjaśniło słabe jeszcze słoneczne światło.

– Znowu on! – wybuchnął Abdullah. – Czy ten człowiek już nigdy nie da nam spokoju?

– Tym razem mieliśmy raczej szczęście, że nam go nie dał – zauważył trzeźwo Ramzes. – Ale zapomnijmy na razie o Sethosie. Prawdziwe zagrożenie stanowi Bertha.

– Możliwe, że już nie – odparłam. – Sethos i sir Edward znają jej prawdziwą tożsamość. Przypuszczam, że zrobią wszystko, by ją dopaść.

– Lepiej się co do tego upewnijmy – powiedział Ramzes.

– Właśnie – poparł go Emerson. – Zbyt często udawało jej się zwieść i nas, i Sethosa. Tym razem jednak…

Zacisnął mocno zęby. Nie musiał niczego dopowiadać. Wymierzaniu sprawiedliwości powinno towarzyszyć miłosierdzie, ale ja także nie czułam ani krzty litości dla Berthy. Zabijała z równą bezwzględnością, jak polujący na niewinną zwierzynę myśliwy.

Postanowiliśmy przeprawić się zaraz do Luksoru. Daoud z Abdullahem uparli się, żeby nam towarzyszyć, a kiedy wyszliśmy przed dom, zastaliśmy tam z pół tuzina naszych ludzi, którzy również zamierzali to zrobić. Był z nimi Selim, który powitał nas okrzykami i radosnym śmiechem. Ruszyliśmy ścieżką do przystani.

Widok zniszczeń poczynionych przez burzę był bardzo przygnębiający. Ziemia schła szybko, lecz deszcz porył wzgórza głębokimi bruzdami, a wiele biedniejszych domów z oblepionej gliną trzciny zamieniło się w góry błota. Mieszkańcy Gurna tłumnie wylegli na przebiegającą przez wieś drogę, żeby oszacować szkody, a niektórzy zaczęli już je nawet usuwać.

– Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało – powiedziałam do idącego obok mnie Abdullaha.

– Mieli dość czasu, żeby opuścić domostwa, i mieli gdzie się schronić – stwierdził ze spokojem.

– To prawda, ale… – Zatrzymałam się nagle. Obok bezkształtnej hałdy ziemi siedziała w kucki kobieta. Kołysała się w przód i w tył, zawodząc przenikliwie. – Na Boga, Abdullahu, tu pewnie ktoś został przysypany! – zawołałam.

Okrzyk Abdullaha zaalarmował innych, ale było już za późno. Szli tylko kilka kroków przed nami, lecz nie zdążyli nic zrobić. Kobieta już wstawała, trzymając palec na spuście. Nie tracąc czasu na rzucenie pod moim adresem ostatniego przekleństwa, wystrzeliła trzykrotnie. Zaraz potem rzuciło się na nią kilku mężczyzn i powaliło na ziemię.

Słyszałam odgłos uderzeń pocisków, nie poczułam ich jednak, bo to nie w moje ciało trafiły. Czasu starczyło zaledwie na zrobienie jednego kroku i tylko jeden człowiek mógł go postawić. Abdullah runął na mnie, a ja pochwyciłam go w objęcia i razem padliśmy na ziemię. Słyszałam wokół podniesione głosy i widziałam biegnących do nas ludzi, lecz jak przez mgłę. Całą swoją uwagę skupiłam na starcu, którego głowę tuliłam w ramionach. Jego biała szata poczerwieniała na piersi, a plama rozszerzała się z zatrważającą szybkością. Nefret uklękła obok i zaczęła uciskać mocno dłońmi broczące rany. Nie musiałam nawet patrzeć na jej spopielała twarz, by zrozumieć, że nie ma nadziei.

Abdullah otworzył oczy.

– To ty, Sitt… – wyszeptał. – Czy ja umieram?

– Tak – odparłam i przytuliłam go mocniej.

– To… dobrze. – Jego oczy zachodziły mgłą, lecz wędrowały jeszcze przez chwilę po nachylonych nad nim twarzach. Ich widok sprawiał mu chyba przyjemność. Potem znów spojrzał na mnie i poruszył wargami. Pochyliłam się nisko, żeby usłyszeć jego szept. Myślałam już, że odszedł, jednak powiedział coś jeszcze: – Emersonie, strzeż jej. Niech się nie…

– Wiem, Abdullahu. – Mój mąż ujął jego dłoń. – Wiem, stary przyjacielu. Możesz odejść w pokoju.

Potem zamknął patrzące nieruchomo oczy Abdullaha i złożył mu ręce na piersi. Zrobiłam miejsce Daoudowi, Selimowi i Davidowi; mieli prawo być teraz przy nim. Wszyscy trzej płakali. Nefret szlochała na ramieniu Ramzesa, a Emerson odwrócił się, kryjąc twarz w dłoniach. Posępne spojrzenie Ramzesa napotkało moje ponad głową Nefret. Nie uronił ani jednej łzy – i ja także.


Bertha zmarła na skutek licznych obrażeń, łącznie z kilkoma ranami od noża. Niemożliwością było ustalenie, czyja dłoń zadała śmiertelny cios.

To, co się działo bezpośrednio potem, pamiętam niezbyt dobrze. Wróciliśmy do domu poczynić przygotowania do pogrzebu naszego starego przyjaciela, który miał się odbyć jeszcze tego wieczoru. Ubranie miałam lepkie od krwi, lecz nie chciałam przyjąć pomocy od Nefret. Wykąpałam się, przebrałam i poszłam do mojego pokoju. Reszta zgromadziła się w bawialni. W chwilach rozpaczy często szukamy pocieszenia u innych, ale tym razem nie życzyłam sobie niczyjego towarzystwa, nawet Emersona.

Chciałam się rozpłakać, jednak oczy wciąż miałam suche, a gardło tak ściśnięte, że ledwie mogłam przełykać. Usiadłam na skraju łóżka z dłońmi na podołku i wpatrywałam się w rzucone na krzesło ubranie.

Kiedy się poznaliśmy, niezbyt cenił i mnie, i kobiety w ogóle. Zmiana następowała tak powoli, że trudno było określić moment, w którym podejrzliwość zamieniła się w sympatię, a niechęć w przyjaźń i może jeszcze coś więcej. Pamiętałam dzień, gdy zaprowadził mnie do okropnej nory, w której uwięziono Emersona. Kiedy nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem, nazwał mnie „córką” i pogłaskał po głowie. Potem zebrał swoich ludzi i razem z nimi walczył o uwolnienie człowieka, którego kochał jak brata. Nie pierwszy i nie ostatni raz ryzykował wtedy życie dla jednego lub obojga z nas.

Wspominałam mojego zawsze nieobecnego i obojętnego ojca. Wspominałam braci, którzy mnie ignorowali i obrażali, dopóki nie weszłam w posiadanie pieniędzy ze spadku – jedynej rzeczy, którą kiedykolwiek dostałam od ojca. I myślałam o ciepłym uścisku Daouda, o czułej trosce Kadii, o ostatnich słowach Abdullaha. To oni byli moją prawdziwą rodziną, a nie ci nieczuli, obcy ludzie, z którymi łączyło mnie tylko nazwisko i krew. A jednak łzy wciąż nie chciały płynąć.

Przypomniałam sobie, jak bardzo bawiło staruszka konspirowanie ze mną przeciwko Emersonowi – a potem z Emersonem przeciwko mnie! Miał taki szelmowski uśmiech na twarzy, gdy mówił: „Wszyscy przychodzą do mnie. I każdy mówi»Nie mów innym«”. A potem zrzędził: „I znowu trup. Co roku nowy trup!” – i puszczał do mnie oko…

Właśnie takie wspomnienia ranią najmocniej. Tama nagle puściła i padłam na łóżko, zalewając się łzami. Nie słyszałam, jak otwierają się drzwi, i uświadomiłam sobie obecność drugiej osoby dopiero wtedy, gdy położyła dłoń na moim ramieniu. Ale to nie był Emerson, lecz Nefret. Miała mokrą twarz, jej usta drżały. Popłakałyśmy więc sobie razem, tuląc się w objęciach. W ramionach Emersona też wielokrotnie znajdowałam ukojenie, teraz jednak pragnęłam właśnie tego – drugiej kobiety, tak samo jak ja zrozpaczonej i niewstydzącej się łez.

Nefret obejmowała mnie, dopóki mój szloch nie przeszedł w pochlipywanie i nie zmoczyłam obu chusteczek, swojej i jej. Resztę łez otarłam dłonią.

– Dobrze, że to ty przyszłaś – stwierdziłam. – Emerson nigdy nie ma chusteczki.

– Naprawdę? – Wiedziała, że zażartowałam dla odzyskania równowagi, ale spoglądała na mnie z niepokojem. – Nie byłam pewna, czy mogę wejść… długo stałam pod drzwiami. Nie wiedziałam, czy będziesz chciała mnie mieć przy sobie.

– Jesteś moją ukochaną córką i zawsze chcę cię mieć przy sobie.

To ją znowu pobudziło do łez, więc i ja jeszcze trochę popłakałam, po czym musiałam szukać po szufladach kolejnych chusteczek. Przemyłam zaczerwienione oczy, przyczesałam włosy i udałyśmy się obie do salonu. Zastałyśmy tam Emersona z obydwoma chłopcami. David podsunął mi talerz z jedzeniem. Rozmawialiśmy o błahostkach, bo poważne tematy jeszcze za bardzo bolały.

– Szkoda tej szkoły – zauważyła Nefret. – Pewnie teraz ją zamkną.

– A może pani Vandergelt by ją przejęła? – podsunął Ramzes.

– Świetny pomysł! – ucieszyłam się. – Czy oni wiedzą… Czy ktoś zawiadomił Katherine i Cyrusa?

David podniósł głowę i spojrzał na mnie. Miał podkrążone oczy, ale wydawał się całkiem spokojny. Pomyślałam, że dojrzał i przybyło mu pewności siebie.

– Posłałem im wiadomość i odpisali, że przyjdą wieczorem – powiedział.

– To dobrze. – Odsunęłam nietknięty posiłek i wstałam. – Chodź ze mną, Davidzie, mam ci coś do powiedzenia.


Z kolekcji listów B


…a więc rozumiesz, moja kochana Lio – wszystko dobrze się ułoży! Ciotka Amelia napisze do Twoich rodziców i jestem pewna, że pójdą za jej radą.

Nie rozpaczaj z powodu Abdullaha. Gdyby mógł wybrać sobie rodzaj śmierci, na pewno by chciał właśnie takiej. Ciesz się raczej, że go znałaś, choć tak krótko, i że los oszczędził mu choroby i długiej agonii.

Pogrzeb był bardzo wzruszający, chociaż dość dziwny. Kondukt prowadziło sześciu ubogich mężczyzn, w większości niewidomych. Nietrudno tu takich znaleźć, gdyż w tym kraju oftalmia jest niestety dość powszechna. Przez cały czas zawodzili: „Jest tylko jeden Bóg, a Mahomet jest Jego prorokiem! Boże, błogosław go i miej w swojej opiece!”. Potem szli synowie, siostrzeńcy i wnukowie Abdullaha, a za nimi trzech małych chłopców, niosących Koran i śpiewających słodkimi głosikami modlitwę czy też psalm. Słowa tej pieśni są bardzo piękne, ale pamiętam tylko fragment: „Wychwalam doskonałość Tego, który stworzył wszelkie formy. Jakże jest hojny! Jakże jest litościwy! Jakże jest wielki! Ochrania nawet tych, którzy zwracają się przeciwko niemu!”.

Profesor i Ramzes dostąpili zaszczytu niesienia mar, na których leżało ciało, owinięte w piękny całun. Dalej szły Fatima, Kadija i inne kobiety z rodziny, a na końcu my. Przyszli także Vandergeltowie, pan Carter, Ned Ayrton i nawet monsieur Maspero! Uznałam, że to bardzo miłe z jego strony. Profesor na szczęście był zbyt skupiony, żeby wdać się z nim w sprzeczkę. Ależ by się Abdullah uśmiał!

Po modlitwach w meczecie poszliśmy na cmentarz i złożono ciało do grobu. Zaprowadzę cię tam, gdy wrócisz do Egiptu. Grób jest bardzo ładny i świadczy o tym, jakim wielkim poważaniem cieszył się zmarły. Jest tam komora z cegieł, a nad nią shahid, czyli mały pomnik. Zabrałam stamtąd ciocię Amelię, zanim skończyli zakładać kamienne sklepienie i wypełniać otwór.

Myślę, że ciotka aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo staruszek był jej bliski, a ona jemu. Ktoś kiedyś powiedział, że klasę kobiety można poznać po mężczyźnie, który kocha ją tak, iż mógłby za nią oddać życie (jeśli nikt tego nie powiedział, przypisuję autorstwo sobie). Jak w takim razie ocenić ciotkę Amelię? Pozostało ich dwóch, ale do tej pory miała aż trzech: profesora (to oczywiste), Mistrza Występku i szlachetnego egipskiego dżentelmena – bo był w nim w istocie, jeśli nie z urodzenia, to z charakteru.

Zapytasz pewnie, co z Mistrzem Występku. Cóż, moja droga, wszelki słuch po nim zaginął. Profesor szukał go wszędzie, możesz mi wierzyć. Gdybyś widziała jego twarz, gdy ciocia powtórzyła mu część tego co jej powiedział Sethos! Tym razem niczego chyba przed nami nie ukryła i bardzo dobrze – bo przypuszczam, że jeszcze o nim usłyszymy. Powiem uczciwie, kochanie, marzę o tym, by go spotkać! Zachował się jak najprawdziwszy dżentelmen i chyba to najbardziej złości profesora. Wolałby, żeby Sethos postępował jak podlec, bo mógłby wtedy nim pogardzać.

Sir Edward także zniknął. Nie pokazał się już u nas, ale napisał do profesora list. Bardzo uprzejmy i zabawny, w każdym razie dla mnie. Dla profesora nie.


Drogi Profesorze oraz Pani Emerson,

Mam nadzieję, że wybaczą mi Państwo, iż opuściłem Ich tak nagle i bez formalnego pożegnania. Wiem, że zrozumieją Państwo moje pobudki. Błagam, żebyście dobrze się zastanowili, zanim złożycie na mnie oficjalną skargę na policji. Udowodnienie mi jakiegokolwiek przestępstwa będzie bardzo trudne, a cała procedura może się okazać nieprzyjemna i niepotrzebnie pochłonie cenny czas nas wszystkich.

Proszę o przyjęcie kondolencji z powodu śmierci Abdullaha. Nabrałem wielkiego podziwu dla tego człowieka, chociaż obawiam się, że bez wzajemności. O przekazanie wyrazów współczucia prosił mnie także pewien znany państwu dżentelmen. Ma on sobie za złe, że nie udało mu się w porę powstrzymać owej mściwej damy. Ponieważ na skutek podłej pogody nie dotarliśmy do Luksoru na czas, zdążyła się dowiedzieć o ucieczce Pani Emerson i mojej, zdała więc sobie sprawę, że gra skończona i że nasz przyjaciel jest już na jej tropie (zapewniam Państwa, że był w istocie). Do Gurna przybyliśmy zaledwie godzinę po tragedii. Mój przyjaciel prosił również o przekazanie Pani, że dla mężczyzny nie ma większego szczęścia niż umrzeć dla kobiety, którą kocha – z że on sam z pewnością by to zrobił, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie mogę powiedzieć, bym podzielał tę romantyczną postawę, lecz podziwiam ją.

Proszę o przekazanie moich ukłonów (nie ważę się na więcej) pannie Forth, a także synowi i jego przyjacielowi. Z niecierpliwością będę oczekiwał dnia, w którym spotkanie z Państwem znów stanie się możliwe.

Z wyrazami szczerego oddania

Edward Washington (ten prawdziwy)


Już w czwartek wróciliśmy do Doliny, gdyż nic tak nie łagodzi żalu jak intensywna praca. U Emersona dało się zauważyć znaczne osłabienie jego wcześniejszej porywczości. Brakowało mu Abdullaha tak samo jak nam wszystkim – trudno nam sobie było wyobrazić dalsze życie bez niego. Ale Selim radził sobie całkiem nieźle. Otaczał go taki sam autorytet, jakim cieszył się jego ojciec, i ludzie przyjęli jego kierownictwo bez szemrania. Trochę się jednak z nim przekomarzali, toteż oznajmił mi z wielką powagą, że zamierza zapuścić dłuższą brodę.

Życie musi się toczyć dalej, jak powiedziałam Emersonowi. (Nie przytoczę tu jego odpowiedzi). Radość z pracy przyćmiewała mu mordęga przy oczyszczaniu grobu numer pięć, zamieszanie spowodowane przyjazdem Maspero i innych badaczy, pragnących obejrzeć nowo odkryty grobowiec – oraz frustracja z powodu dewastowania przez Davisa jednego z najdonioślejszych odkryć w historii wykopalisk w Dolinie.

„Dewastacja”, podobnie jak „najdonioślejsze odkrycie” to określenia Emersona. Kiedy się czymś ekscytuje, jest skłonny do przesady. Na razie trudno oszacować wagę tego odkrycia, chociaż z pewnością ma ono ciekawe aspekty, a oczyszczanie wnętrza grobowca można było przeprowadzić z większą pieczołowitością.

W Dolinie zastaliśmy Neda Ayrtona. Usuwał rumosz z korytarza wejściowego. Emerson stanął na górze, podparty pod boki, i przyglądał się jego pracy z marsem na czole. Chyba każdy by w tym momencie wpadł w panikę.

– Profesorze… pani Emerson – zaczął dukać Ned – witam wszystkich… miło was widzieć. Przydałby się nam teraz Abdullah, prawda? Ale płytom nic się nie stanie, przekonacie się sami: podpieram je na bieżąco stemplami i bardzo uważam… Naprawdę… nie ma…

– Widzimy – zagrzmiał Emerson, patrząc na poznaczony strużkami wody pył na schodach. – Wczoraj padał deszcz. Lało.

– Niczego nie uszkodził – odparł Ned. Jego głos drżał, lecz wyprostował się i spoglądał śmiało w górę. – Naprawdę. Był tutaj pan Maspero i…

– Był tu? – zdziwił się Emerson.

Z pomocą nieszczęsnemu młodzieńcowi pospieszył Ramzes.

– Ojcze, nasi ludzie już pewnie przyszli – zauważył. – Nie chcesz sprawdzić, czy prawidłowo podparli sklepienie w rogu, zanim zaczną pracę? Selim to jednak nie Abdullah.

Poczucie obowiązku i troska o bezpieczeństwo robotników zawsze mają u Emersona pierwszeństwo, pozwolił się więc odciągnąć Davidowi i Nefret do naszego stanowiska.

Ramzes natomiast za zgodą ojca spędził ten dzień i następny z Nedem, chociaż nie bardzo wiedziałam, w czym miałby mu być pomocny. Jego relacja brzmiała niezbyt optymistycznie. Nie namawiałabym go oczywiście do kłamania, ale mógł przecież być mniej pedantyczny w opisie.

– Jeszcze przed ostatnią burzą w grobowcu było trochę wody – powiedział. – Albo pochodziła z kondensacji pary, albo przeciekła przez tę długą szczelinę w sklepieniu. Nie zrobiono niczego dla zabezpieczenia złotej powłoki na płytach. Ale uczciwie przyznam, że sam nie wiem, co można by zrobić. Jest niesamowicie delikatna i w większej części już się oddzieliła od podłoża. Porusza nią najlżejszy podmuch, nawet oddech.

Emerson skrył twarz w dłoniach.

– Może wosk? – zasugerowałam. – Używałam go z powodzeniem w wielu takich przypadkach.

– Ned oczywiście też o tym myślał. Ale to by trzeba robić z wielką ostrożnością, kropelka po kropelce, a na coś takiego jest za mało czasu.

Zerknęłam z niepokojem na Emersona, który wciąż nie podnosił głowy.

– No cóż, trudno – powiedziałam. – Chyba już czas się przebrać. Katherine z Cyrusem będą na kolacji.

Zaprosiłam także państwa Maspero, ale madame wymówiła się wcześniejszymi zobowiązaniami. Zważywszy na stan ducha Emersona i na to, że musieliśmy pozakańczać wiele spraw, byłam z tego zadowolona. Mogliśmy swobodnie porozmawiać w gronie przyjaciół.

Katherine najbardziej interesowała szkoła i przez pewien czas mówiła tylko o tym. Okazało się, że właściciel budynku jest starym przyjacielem Mohassiba i zgodził się wynajmować go nadal.

Cyrusa jednak nie ucieszyło to zbytnio.

– Lepiej by było zbudować nowy – stwierdził. – Z tym wiąże się przecież tyle nieprzyjemnych wspomnień.

– To zabobony, mój drogi – odparła spokojnie jego żona. – Ta kobieta nie żyje, a jej pomocnica zniknęła i nie odważy się już nigdy pokazać w Luksorze. Nie można teraz zostawić uczennic na lodzie, one przecież o niczym nie wiedziały.

– Jeśli nie liczyć tych z domu… no, z „tego” domu – zauważyłam. – Władze zapewniły mnie, że zostanie zamknięty.

– Na pewien czas, jak znam życie – oświadczył cokolwiek cynicznie mój syn. – Miejsca takie jak Dom Gołębic zawsze przetrwają w takiej czy innej formie.

– Postaram się, żeby tak nie było! – zawołała z pasją Nefret. – Z pomocą pani Vandergelt zamierzam znaleźć tym dziewczętom jakieś uczciwe zajęcie. Mogą pracować na przykład jako pokojówki czy służące, dopóki się nie nauczą czegoś pożyteczniejszego.

Cyrus otworzył usta ze zdumienia.

– Pokojówki? Gdzie? Katherine, czyżbyś…

– Nie rób zamieszania, Cyrusie – napomniała go łagodnie. – Za dom i służbę ja odpowiadam, przecież tak ustaliliśmy.

Skinęłam na Fatimę, by dolała Cyrusowi wina.

– Fatima będzie jedną z twoich uczennic, Katehrine – powiedziałam, żeby zmienić temat. – Czyż to nie dziwne, że z tak wielkiego zła powstanie jednak coś dobrego? Chociaż pierwotna motywacja Berthy był całkiem inna, zakładając tę szkołę, dokonała jednak przełomu w sytuacji egipskich kobiet i obudziła w wielu z nich wyższe aspiracje.

– Hmm – mruknął Emerson.

Ramzes natychmiast dodał:

– A kiedy to odpowiadało jej celom, mordowała je bezwzględnie i bez wahania. To zresztą także ilustracja jej perwersyjnego pojmowania sprawiedliwości. Osoby, które nie wypełniały jej poleceń, spotykał los opisany w „Księdze umarłych”, bo przecież straszliwa Ammut ma głowę krokodyla.

– Boże mój, cóż to za wydumana koncepcja – mruknęłam. – Chociaż z drugiej strony… – Dotknęłam wiszącego na szyi amuletu.

– No właśnie. – Ramzes kiwnął głową. – Małpa, która strzeże wagi, symbol wybrany przez Berthę dla jej organizacji. Sprawiedliwość, której staje się zadość. Jak sama stwierdziłaś, mamo, dziwnie się układają sprawy tego świata.

Najbardziej zdumiewającą wiadomość wieczoru usłyszałam jednak wcześniej, od Fatimy: Layla wróciła do swojego domu w Gurna.

– Zadziwiający tupet – skomentował to Cyrus.

– Niekoniecznie – odparłam, bo zdążyłam już nad tym porozmyślać. – Kiedy się dowiedziała o śmierci Berthy – a takie wieści rozchodzą się błyskawicznie – uznała, że może bezpiecznie wrócić. My na pewno nie podejmiemy przeciwko niej żadnych działań, ponieważ wiele jej zawdzięczamy. Może nawet powinnam ją odwiedzić i…

Emerson wymamrotał pod nosem jakąś niecenzuralną uwagę, która wyraźnie wskazywała, że nie pochwala tego pomysłu.

– Raczej nie radzę ci tego robić, mamo – powiedział Ramzes.

– W takim razie… tak, sądzę, że to dobre rozwiązanie. Może obaj z Davidem powinniście do niej pójść, oczywiście tylko z krótką wizytą. Wdzięczność jest ważniejsza od konwenansów, a wy zawdzięczacie jej życie. Moglibyście też dać jej coś w prezencie.

– Oczywiście, mamo – odparł mój syn.

Kiedy podniosłam tę kwestię jakiś czas potem, zapewnił mnie, że już to zrobił *

W ciągu następnych paru dni Cyrus zaniedbał bardzo własne prace wykopaliskowe, które, jak sam uczciwie przyznał, bardzo go już znudziły. Nie był zresztą jedynym entuzjastą archeologii, marzącym o obejrzeniu komory grzebalnej w grobowcu Davisa. Do Luksoru zjechali także: nasz stary przyjaciel pastor Sayce, pan Currelly, monsieur Lacau – strumień odwiedzających płynął nieprzerwanie, a zasilały go jeszcze (cytuję Emersona) „pustogłowe istoty z tak zwanego towarzystwa”. Cyrus również należał do szczęśliwców – oczywiście do pierwszej z tych grup, nie do drugiej – których wpuszczono do środka.

Katherine natomiast darowała sobie tę przyjemność, pomimo zachwytów męża – zwłaszcza nad złotą koroną („pektorałem” – poprawił go Ramzes) i pozłacanymi płytami („tym, co z nich zostało” – jak stwierdził Emerson).

Korytarz wejściowy został już oczyszczony do końca, a nieszczęsną płytę podpierała teraz drewniana konstrukcja. Żeby przejść, wystarczyło trochę się pochylić. Kiedy sama zwiedzałam komorę – bo nie widziałam powodu, żeby tego nie zrobić po tych wszystkich „pustogłowych”, którzy już tam byli – przeraziło mnie znaczne pogorszenie się stanu grobowca.

Podłogę zaścielały płatki złota, które spadły z płyt sarkofagu, a fotograf oparł swój statyw o trumnę z mumią, żeby mieć dobry widok na cztery dzbany zasobowe, które wciąż stały w niszy. Obawiam się, że trochę się zapomniałam.

– Co z tymi płytami!? – krzyknęłam do Neda. – Dlaczego nie opuściliście chociaż tej, która stoi oparta o ścianę?

Na podłogę spłynęło kilka kolejnych płatków złota, a spod czarnego kaptura dobiegł nas stłumiony pomruk oburzonego fotografa.

– Tak, proszę pana, już idziemy. – Ned pociągnął mnie za rękaw. – Lepiej zostawmy go samego, pani Emerson. Bardzo się denerwuje, kiedy ktoś tu się kręci podczas robienia zdjęć. Może pani przyjść jeszcze jutro, kiedy skończy.

Wciąż myśląc o tym, co zobaczyłam, dopiero po wyjściu z grobowca w pełni zrozumiałam znaczenie jego słów.

– Powiedział pan, że dzisiaj kończy? – zapytałam. – Ale z pewnością wróci, żeby sfotografować mumię po otwarciu trumny, prawda? Kiedy to się stanie?

– Nie wiem dokładnie. To zależy od pana Davisa.

– I od monsieur Maspero – dodałam.

– Oczywiście – potwierdził szybko Ned. – Za kilka dni przyjedzie mój przyjaciel Harold Jones, który będzie robił szkice i malował.

– Myślałam, że już to robi pan Smith, znajomy Davisa.

– Robił. Ale na dole jest… hm, niezbyt przyjemnie. Bardzo gorąco i kurz.

– No tak.


Dalsze moje dociekania ujawniły, że Davis zrezygnował z usług fotografa, który miał wrócić do Kairu, gdy tylko skończy wywoływać ostatnie płyty. Jak moi Czytelnicy zapewne rozumieją (a jeśli nie, z pewnością przeoczyli moje uwagi na temat technik archeologicznych), oznaczało to, że nie będzie dokumentacji fotograficznej z oczyszczania komory grzebalnej ani zdjęć samej mumii. Pan Davis, jak mnie poinformowano, nie zamierzał najmować innego fotografa.

Powiedział mi o tym pan Weigall. Spotkałam go tego popołudnia, kiedy opuszczał Dolinę. Ponieważ stanął plecami do skalnej ściany, żeby mi się wywinąć, musiałby mnie znokautować. Najtaktowniej, jak tylko potrafiłam, zwróciłam mu uwagę, że jako przedstawiciel Departamentu Starożytności powinien nalegać na dopełnienie tych podstawowych wymogów. Najwyraźniej nie miał ochoty tego uczynić, nie zamierzał też odwoływać się do autorytetu Maspero. Kiedy zaoferowałam mu usługi Davida i Nefret, zagryzł wargę i ze zmieszaną miną odparł, że przekaże moją propozycję panu Davisowi.

Ostatnią szansą było zwrócenie się bezpośrednio do Maspero. Postanowiłam spróbować, choć nie liczyłam na sukces. Po powrocie do domu zamierzałam posłać państwu Maspero bilecik, wpraszając się do nich na herbatę. Uznałam, że sytuacja jest na tyle rozpaczliwa, iż usprawiedliwia odrobinę braku manier. Fatima jednak miała dla mnie liścik, który wszystko zmienił. Przyniesiono go niedawno, a nazwisko nadawcy bardzo mnie zaskoczyło. Był to pan Paul, fotograf.

Treść była jeszcze bardziej zaskakująca. Paul wyrażał żal, że nie miał okazji mnie poznać, wiele bowiem o mnie słyszał. Miał pewne istotne informacje, które mógł przekazać tylko mnie osobiście. Wyjeżdżał wieczornym pociągiem do Kairu i pytał, czy zechcę się z nim spotkać na stacji dla odbycia krótkiej rozmowy, która, był o tym przekonany, będzie dla mnie dość interesująca.

Nie muszę tu chyba opisywać myśli, które przewinęły mi się przez głowę, bo wnikliwy Czytelnik sam je zapewne przewidzi i równie łatwo domyśli się mojej decyzji. Jakżebym mogła nie pójść? Na zatłoczonym peronie, wśród czekających na pociąg turystów i miejscowych nic mi nie groziło, a moją nieobecność w domu mógł wytłumaczyć pierwotny zamiar udania się do państwa Maspero.

Zamiast eleganckiej sukni włożyłam na wszelki wypadek mój strój roboczy z pasem narzędziowym i wzięłam ze sobą najmocniejszą parasolkę. O celu wyprawy poinformowałam tylko Emersona. Nie sprzeciwił się, lecz postawił warunek, że musi mi towarzyszyć któryś z naszych ludzi.

Pod opieką Hassana, który szedł za mną w stosownej odległości, dotarłam na stację kwadrans przed odjazdem pociągu. Peron był jednym kłębowiskiem ludzi, krzyczących, biegających i przepychających się. Wybrałam sobie stanowisko pod ścianą budynku dworca i mocno ściskając parasolkę, przypatrywałam się bacznie tłumowi.

Pana Paula nigdy nie widziałam na oczy, ale kiedy się pojawił, od razu wiedziałam, że to on. Był w dość pospolitym garniturze z szarej flaneli w prążki i w okularach w złotej oprawce. Łysiejącą głowę porastały kępki siwych włosów. Szedł przygarbiony, powoli i sztywno, jak człowiek cierpiący na reumatyzm.

Kiedy jednak znalazł się bliżej, jego krok nagle się wydłużył, a sylwetka wyprostowała. Zupełnie jak w bajce, w której różdżka czarodzieja zmienia niedołężnego starca w księcia. Ledwie się powstrzymałam od głośnego okrzyku.

– Błagam, tylko nie krzycz – rzekł Sethos. – Jeśli to zrobisz, będę zmuszony cię powstrzymać w sposób dla mnie wielce przyjemny, ale od ciebie wymagający protestu. Pomyśl też o swojej reputacji. W objęciach nieznajomego, na peronie, w obecności tylu ludzi!

Ściana za plecami zabezpiecza człowieka przed podkradnięciem się przeciwnika od tyłu, lecz jednocześnie nie pozwala na ucieczkę, gdy stoi on bezpośrednio przed nami. Sethos oparł się dłońmi o mur, lekko zginając ramiona. Wiedziałam, co będzie, jeśli spróbuję podnieść parasolkę lub wyśliznąć się bokiem.

– Nie mógłbyś mnie przecież całować w nieskończoność – stwierdziłam.

Odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się cicho.

– Tak sądzisz? Uwielbiam ten twój rzeczowy styl, kochana Amelio. Większość kobiet na twoim miejscu zaczęłaby płakać lub zemdlała. Oczywiście, że mógłbym cię całować na tyle długo, by w tym czasie trafić palcami na pewien nerw i ucisnąć go, natychmiast pozbawiając cię bezboleśnie przytomności. Nie prowokuj mnie. Zaaranżowałem te spotkanie, bo chcę się z tobą pożegnać w okolicznościach romantyczniejszych niż ostatnio. Przypuszczam także, że chętnie zadasz mi kilka pytań.

– Poza tym chciałeś się popisać, prawda? – rzuciłam pogardliwie. – Twoje przebranie jest świetne, ale na pewno bym cię rozpoznała, gdybym mogła ci się przyjrzeć wcześniej.

– Być może. Dlatego na wszelki wypadek starałem się spędzać większość czasu wewnątrz grobowca. – Uśmiechnął się kpiąco. – Sporo się przy okazji nauczyłem o fotografii.

– A niech to! Tego wieczoru, kiedy sir Edward jadł z tobą kolację…

– …udzielił mi skróconych wskazówek na temat zagadnienia, w którym byłem zupełnym ignorantem – przytaknął Sethos. – Posiadam liczne talenty, ale fotografowanie do nich nie należy. Zdjęcia wykonane przeze mnie pierwszego dnia okazały się kompletną klęską. Były tak kiepskie, że postanowiliśmy, iż Edward będzie mi „asystował”. Odtąd tak naprawdę pracował tylko on. Obawiam się jednak, że część fotografii bardzo rozczaruje pana Davisa.

Tknęło mnie okropne przeczucie.

– Mój Boże! Czy to znaczy, że nie ma żadnej dokumentacji fotograficznej?! – zawołałam.

– Naprawdę tak bardzo obchodzą cię te cholerne… o, przepraszam… te grobowce, Amelio? – W jego uśmiechu nie było już kpiny, lecz przyjaźń i dobroć.

Odwróciłam głowę.

Rozległ się gwizdek konduktora i Sethos obejrzał się przez ramię.

– Oczywiście, że jest, Amelio. Ale nie mogę przekazać Davisowi wszystkich zdjęć wykonanych przez Edwarda, bo nawet taki smętny partacz jak on natychmiast się zorientuje, że części obiektów na nich widocznych nie ma już w grobowcu i w trumnie.

– Co takiego? Jak? Kiedy to zrobiłeś?

– W noc przed przyjazdem Maspero do Luksoru – odparł Sethos, a jego oczy za złotymi oprawkami rozbłysły. – Strażników nietrudno było przekupić, ale twój mąż miał szczęście, że Edwardowi udało się go przekonać, by pozostał wtedy w domu. Nie patrz na mnie z takim wyrzutem, droga Amelio. Okradanie grobowców to mój zawód, wiesz przecież.

– Co wziąłeś? I jak to…

– Obawiam się, że nie zdążę już odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Ale zapewniam cię, że wyrządziłem znacznie mniej szkód od tych tak zwanych uczonych profesjonalistów o ciężkiej ręce. Dysponuję zespołem najlepszych na świecie renowatorów – czy też fałszerzy, jak pewnie byś ich nazwała – i zabytki, które zabrałem z grobowca, naprawdę są pod dobrą opieką. Dokumentacja fotograficzna także jest pełna. Pewnego dnia, kiedy nie będę już dbał o to, czy mnie ściga prawo, udostępnię to wszystko światu – i tobie. Zrobiłem to przecież dla ciebie, wiesz o tym dobrze. To głęboka prawda, że wpływ szlachetnej kobiety może zmienić na lepsze złego mężczyznę! Żegnaj, kochana Amelio. A raczej do zobaczenia.

Pociąg ruszył. Sethos pochylił głowę i przez chwilę myślałam, że… Nie potrafiłabym temu zapobiec. Jednak jego usta musnęły tylko moje czoło, a potem odwrócił się i pobiegł za pociągiem. Wskoczył na stopień wagonu i stamtąd posłał mi dłonią pocałunek.

Najbardziej pochlebiło mi chyba to, że przyjął za pewnik, iż nie zatelegrafuję do władz w Kairze. Wiedziałam, że kiedy pociąg tam dotrze, „pana Paula” i tak nie będzie już wśród pasażerów.

Czy pospieszyłam natychmiast do domu, by opowiedzieć wszystko Emersonowi i reszcie? Nie. Powiem im w odpowiednim momencie, bo przecież postanowiłam niczego przed nimi nie ukrywać. Ale ten moment jeszcze nie nadszedł.

16

Ostateczna katastrofa, jak wypada to określić, nastąpiła w piątek. Spośród naszego grona tylko Nefret dopuszczono do udziału w odsłanianiu mumii. Jak tego dokonała, nie wiem i wolę się nie dowiadywać. Kwalifikacje miała nie gorsze albo nawet lepsze od wielu obecnych tam osób, podejrzewam jednak, że to nie biegłości w zawodzie zawdzięczała zezwolenie Davisa i Maspero. Patrzyliśmy, jak nas mijają w drodze do grobowca: Maspero i Weigall, za nimi Ned z Davisem w tym jego idiotycznym stroju i wielkim kapeluszu, a na końcu nieodłączny pan Smith.

Nefret wróciła dopiero późnym popołudniem. Czekaliśmy na nią – niczym stado sępów, jak zauważył Ramzes – przed naszym grobem numer pięć. Narastająca ciekawość nie pozwoliła nam się skupić na pracy, odesłaliśmy więc ludzi i usiedliśmy w cieniu. Emerson bez przerwy palił fajkę, a ja usiłowałam zająć się uzupełnianiem dziennika. Ramzes także coś skrobał w notesie. Wyglądał, jakby wcale nie zżerała go ciekawość, lecz to on pierwszy zerwał się na nogi, gdy ujrzeliśmy Nefret na ścieżce. Wyszedł jej na spotkanie i znalazł dla niej odpowiedni głaz do siedzenia, a ja odkorkowałam butelkę z wodą.

Emerson wyjął fajkę z ust.

– Czy coś w ogóle zostało z trumny i mumii? – zapytał.

Złowrogi pomruk w jego głosie powinien ją ostrzec, ale była zbyt zdenerwowana, żeby się tym przejąć. Otarła rękawem usta i oddała mi butelkę.

– Pokrywa trumny jest w trzech częściach – odparła. – Ułożyli je na wyściełanych tacach. A sama mumia…

Okazało się, że odsłonili już głowę i szyję mumii. Kiedy Maspero i pozostali podnieśli pokrywę, przekonali się, że ciało jest w całości obłożone grubą złotą folią. Usunęli ją i wyciągnęli mumię z trumny.

Z gardła Emersona wydobył się skowyt ranionego zwierzęcia.

– Będzie jeszcze gorzej – powiedziała ponuro Nefret. Mówiła bardzo szybko, jakby chciała mieć to już za sobą. – Pod mumią była woda i jeszcze więcej złota. Na jednym ze złotych arkuszy jest inskrypcja. Maspero stwierdził, że zawiera jedno z określeń Achenatona. Samo ciało zawinięto w delikatne lniane płótno, ale bardzo pociemniałe. Davis złapał za materiał i ściągnął go razem ze skórą. Zobaczyliśmy żebra. Był też naszyjnik, właściwie kołnierz. Davis zdjął go, a potem zaczął szukać rozsypanych paciorków. I wtedy mumia… po prostu rozpadła się w proch. Został tylko nagi szkielet.

– A co z głową? – zapytał Ramzes. Jego głos był spokojny, ale wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zapalił.

Nic nie powiedziałam.

– Davis zdjął pektorał, który z uporem nazywa koroną. Twarz była uszkodzona, ale trochę skóry jeszcze na niej zostało, przynajmniej z początku. Potem jeszcze wypadł jeden ząb, kiedy… No, w każdym razie, żeby już nie nudzić, wszyscy skakali i gratulowali sobie nawzajem, a Davis krzyczał: „To królowa Tei! Znaleźliśmy ją!”. Tyle że to nieprawda.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam, a Emerson podniósł głowę.

– Chcieli posłać po medyka, który by zbadał szkielet – wyjaśniła Nefret. – Miał określić płeć. Nie było… – spojrzała na mnie. – W każdym razie ja nie zauważyłam. Chociaż może źle patrzyłam…

– Nie, na pewno nie – odparłam. – Ale nie rozumiem, po co im był jeszcze jeden medyk, przecież mieli na miejscu ciebie?

– To niedorzeczne, ciociu Amelio. Czy sądzisz, że mogliby mnie uznać za fachowca? Kobietę? Ned się za mną wstawił i Davis pozwolił mi rzucić okiem, śmiejąc się zresztą przy tym do rozpuku. Powiedziałam mu, że to nie jest szkielet kobiety, ale on tylko dalej się śmiał.

– Masz pewność co do płci? – zapytał Ramzes.

– Na tyle, na ile mogę ją mieć po tak krótkich oględzinach. Nie odważyłam się niczego dotykać. Czaszka jest rozbita, jednak ta nieuszkodzona część wygląda na typowo męską… łuki brwiowe, kształt szczęki, ślady muskulatury. Nie pozwolili mi niczego pomierzyć, ale kąt zgięcia wzgórka łonowego…

– Czyli szkielet jest nienaruszony – wtrąciłam.

– Poza głową, która jest w kiepskim stanie – odparła Nefret.

– To znaczy, że to Achenaton! – wykrzyknął Emerson. – Szczątki najbardziej tajemniczego z faraonów, rozszarpane na sztuki przez czeredę sępów szukających złota!

– Davis wciąż uważa, że to królowa – powiedziała Nefret. – Udał się na poszukiwanie medyka… prawdziwego, jak zaznaczył. – Poczucie humoru przeważyło nad urażoną zawodową ambicją i wybuchnęła śmiechem. – Wyobrażacie sobie, jak buszuje w tłumie turystów i woła: „Czy jest wśród państwa lekarz?”. W końcu wrócił z jakimś amerykańskim ginekologiem i stał mu nad głową, powtarzając w kółko: „Znaleźliśmy królową Tei! To szkielet kobiety! Nie ma żadnych wątpliwości, prawda, doktorze?”. No i co ten biedaczyna miał powiedzieć? Potwierdził, że to kobieta, i uciekł. A ja za nim, bo nie mogłam już tego znieść.

– Ojcze – odezwał się Ramzes, który już od paru chwil wiercił się niespokojnie na swoim kamieniu – czy przyjrzałeś się dobrze hieroglifom na trumnie?

– Nie dość dobrze – odparł kwaśno Emerson. – Kartusze zostały wycięte, ale z pewnością były to określenia dotyczące Achenatona. „Żyjący w prawdzie, piękne dziecię Atona”, i tak dalej.

– Zgadza się – mruknął Ramzes z miną niemal tak tajemniczą jak sam Achenaton.

Emerson zerknął na niego podejrzliwie.

– Co masz na myśli?

– Nie mów nic teraz! – krzyknęłam do mojego syna. – Chyba nadchodzą. Słyszę głos pana Davisa. Trzymaj ojca, Ramzesie.

Ale to oczywiście nic nie pomogło. Uważam, że zawinił Davis. Gdyby przeszedł razem z innymi, nic nie mówiąc, może zdołalibyśmy powstrzymać Emersona. Ale ten głupiec oczywiście musiał przystanąć, żeby się ponapawać sukcesem.

– Mam nadzieję, moja droga, że doceniasz szczęście, jakie cię spotkało – zwrócił się do Nefret, głaszcząc ją po głowie. – Być obecną przy takim wydarzeniu!

– To bardzo uprzejme z pana strony, że mi pan na to pozwolił – bąknęła Nefret.

– Gratulujemy panu – dodałam, ciągnąc Emersona, który stał jak słup soli, ale jego twarz nie wróżyła niczego dobrego. – Musimy już iść, jesteśmy spóźnieni. Do widzenia, panie Maspero, panie Weigall, panie…

– Cóż to za urocza dziewczyna – powiedział rozpromieniony Davis, patrząc na mnie. – Czarująca! Ale nie powinna jej pani pozwalać zajmować się mumiami, pani Emerson. Kobiety nie mają głowy do takich rzeczy. Proszę sobie tylko wyobrazić: usiłowała mi wmówić, że to nie królowa!

Maspero odchrząknął.

Mais, mon ami…

– Nie próbuj mnie tylko przekonywać, że jest inaczej, Maspero! – krzyknął Davis. – Wiem, co znalazłem. Co za triumf, na Jowisza! – zawołał i po tych słowach zadał ostateczny cios: – Jeżeli chcecie, możecie jutro zajrzeć tam wszyscy. Tylko uważajcie, żeby nie narobić bałaganu.

W tym momencie nastąpiła katastrofa. Nie mogę tu ze względu na przyzwoitość przytoczyć wypowiedzi mojego męża. Jej część, w znienawidzonym przez siebie francuskim, skierował do Maspero, ale większość obelg spadła na głowę zdumionego Davisa, który nie miał pojęcia, dlaczego Emerson go tak traktuje. I to w dodatku po tak serdecznym zaproszeniu do zwiedzenia grobowca!

Koniec końców Davis zażądał, żeby Emerson został usunięty z Doliny. Oświadczył, że tylko jego wyrozumiałości zawdzięczaliśmy możliwość pracy, ponieważ to on posiadał firman. Próbował żyć z nami w zgodzie i poszedł na większe ustępstwa, niż powinien, lecz, na Jowisza, nie było najmniejszego powodu, żeby się zgadzał na takie… ee… phh… traktowanie!

Obaj z Emersonem krzyczeli na siebie, a wokół zebrał się tłum gapiów. Maspero nie próbował ingerować, stał tylko, głaszcząc brodę i spoglądając to na jednego, to na drugiego. Najwyraźniej zabrakło mu odwagi do podjęcia odpowiedniego działania i oczekiwał, że ja go w tym wyręczę. Przywykłam już do tego, że mężczyźni tak się zachowują. Emerson nigdy by nie uderzył starszego, słabego człowieka, obawiałam się jednak, że Davis dostanie ataku serca. Nie chciałam, by mój mąż miał go na sumieniu, podniosłam więc głos do krzyku o takiej przenikliwości, że mało kto potrafiłby to zignorować, i kazałam im się uciszyć. Davisa obstąpili jego przyjaciele, a my obstąpiliśmy Emersona.

W końcu udało mi się zwrócić na siebie uwagę mojego męża w ten sposób, że stanęłam na palcach, przyciągnęłam jego głowę i szepnęłam mu wprost do ucha:

– Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego, Emersonie. Odejdźmy na bok, żeby Davis nie słyszał.

Mój mąż potrząsnął ze złością głową, ale tymczasem ekipa Davisa trochę się oddaliła i zaczął się uspokajać. Zdołaliśmy go zaprowadzić do naszego grobowca wypoczynkowego i namówić, żeby coś przekąsił.

Kiedy mu opowiedziałam o spotkaniu z Sethosem, wybuchnął z równą gwałtownością, jak przedtem. Przez jakiś czas jego niecenzuralne wrzaski uniemożliwiały normalną rozmowę. Pierwszy zdał sobie sprawę z doniosłości tego spotkania Ramzes, który nie żywi wobec Mistrza Występku takich uprzedzeń jak ojciec.

– To znaczy, że jednak istnieje pełna dokumentacja fotograficzna? – zapytał z niedowierzaniem. – Na pewno jednak nie ma zdjęć samej mumii. W jaki sposób by tego dokonał?

– Nie mam pojęcia – odparłam. – Ale powiedział, że mu się to udało, czy raczej – udało się sir Edwardowi. Choć to niewielkie pocieszenie, prawda? A co do płyt sarkofagu i drzwi korytarza, jedyną dokumentacją mogą się okazać rysunki Davida.

Emerson spojrzał na mnie z miną winowajcy.

– Skąd ci przyszło do głowy, Peabody…

– Leżały na twoim biurku, mój drogi – odparłam niezupełnie zgodnie z prawdą. – Wiedziałam zresztą, że coś knujesz tego dnia, kiedy poszedłeś do Doliny sam z dziećmi. Chyba rozumiesz, że nigdy nie będziesz mógł tego opublikować? Nie miałeś prawa do czegoś takiego.

– Hmm – mruknął Emerson.

– Jeżeli chcemy jeszcze kiedykolwiek pracować w Egipcie, nie będziemy mogli mówić publicznie o większości naszych działań w tym grobowcu – zauważył Ramzes.

Emerson uznał, że lepiej zmienić temat.

– Niech to diabli, Amelio! – zawołał. – Dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałaś? Może byśmy złapali tego suk… gagatka!

– Nie sądzę – stwierdziła Nefret z rozbawieniem. – Ale czy rzeczywiście oddałbyś go w ręce władz, profesorze? Przecież uratował ciocię Amelię!

Emerson zastanawiał się przez chwilę.

– W istocie, zadowoliłbym się raczej przetrzepaniem łobuzowi skóry i zmusiłbym go do oddania zrabowanych przedmiotów – odparł. – Czy wyjawił, co to było, Peabody?

Pokręciłam głową.

– Możemy spróbować to ustalić – powiedział Ramzes – porównując obecną zawartość komory grzebalnej ze spisem, jaki sporządziłem po pierwszym wejściu.

– Ned chyba mógłby zrobić to samo, prawda? – zapytałam.

– Być może. Ale śmiem twierdzić, że nie ma tak dobrej pamięci jak ja.

Mój syn nie cierpi raczej na nadmiar fałszywej skromności. Jednakże nikt mu się nie sprzeciwił, bo powiedział prawdę.

– Fotografa z pewnością nikt nie będzie podejrzewał – ciągnął Ramzes. – W ostatnich dniach przez grobowiec przewinęły się dziesiątki osób, łącznie z robotnikami Davisa. Może się jeszcze okazać, że winniśmy Sethosowi wdzięczność za uratowanie tych obiektów przed zniszczeniem albo wpadnięciem w łapy mniej kompetentnych złodziei. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby niebawem część tych rzeczy wypłynęła na rynku starożytności.

I tak się w rzeczy samej stało. Pewien człowiek z Luksoru pokazał kilka złotych elementów i fragmenty biżuterii Howardowi Carterowi, a potem zaoferował je Davisowi za czterysta funtów i obietnicę nietykalności. Davis, jak mnie poinformowano, czuł się głęboko zraniony nielojalnością swoich strażników.


Z manuskryptu H


– Jak myślicie, co teraz postanowi profesor? – zapytał David.

Od czasu utarczki z Davisem spotkali się na osobności po raz pierwszy. Nefret z niewiadomych powodów uznała to za okazję do świętowania. Przestała już udawać, że lubi whisky, ale było wino i ciasteczka Fatimy. Zebrali się w pokoju Ramzesa, bo łóżko Nefret zajął Horus i nie zgodził się wpuścić mężczyzn do jej sypialni.

Ramzes wyciągnął się w ulubionym fotelu, ze stopami na podnóżku.

– Nie powie nam za diabła – odparł – dopóki sam nie będzie tego całkiem pewien. Ale spróbuję zgadnąć. Prawdopodobnie pozwoli nam dokończyć kopiowanie w świątyni Setiego, a sam z matką i Nefret wyruszy na poszukiwanie jakiegoś miejsca na przyszły rok.

– Dlaczego ze mną? – zdziwiła się Nefret. Siedziała po turecku na łóżku, fałdy niebieskiej szaty układały się wokół niej niczym fale wokół wodnej nimfy. – Mogłabym wam pomóc tutaj, a oni byliby znacznie szczęśliwsi we dwoje, beze mnie.

– Ludzie by plotkowali – burknął Ramzes. – Sama dobrze wiesz.

– Nie musisz się wściekać. Wiem, że by plotkowali, ale mało mnie to obchodzi. Boże, jacy ci „ludzie” potrafią być beznadziejni.

– To prawda – zgodził się z nią. – Mam nadzieję, że w tym sezonie wrócimy do domu wcześniej niż zwykle. Jedną osobę na pewno by to ucieszyło…

Ale David trwał pogrążony w jakimś błogim transie. Miał przymknięte oczy i uśmiech na ustach.

– Zbudź się – powiedział Ramzes i trącił go obutą stopą.

– Słyszałem, o czym mówiliście. Myślisz, że to możliwe? Naprawdę?

– Zostaw to mnie – zaśmiała się Nefret. – Jak często do niej pisałeś, odkąd wyjechała?

– Codziennie. Ale listy to nie… – przerwał i wytrzeszczył na nią oczy. – Skąd to masz?

Nefret zapaliła zapałkę i przytknęła płomień do długiego, cienkiego cygara, które trzymała w ustach. Jej policzki wydymały się i zapadały jak miechy.

– Od Vandergelta? – zapytał Ramzes, ściskając poręcze fotela i starając się zapanować nad głosem.

– Chciałam spróbować – odparła Nefret po zużyciu czterech zapałek i napadzie kaszlu. – Nie rozumiem, co w tym dziwnego. Pan Vandergelt obiecał, że nie wygada cioci Amelii. Dlaczego to pachnie dużo przyjemniej, niż smakuje?

– Cygarem się nie zaciąga – wyjaśnił Ramzes.

– Ach tak? Hmm. – Wydmuchnęła obłoczek dymu. – Chyba już wiem, o co chodzi. Proszę, nalejcie mi wina…

– Żeby zepsucie było pełne, tak? – mruknął Ramzes. Skinął na Davida, by podał Nefret kieliszek. Sam wolał się do niej nie zbliżać.

– To nie zepsucie, tylko przyjemność. – Dziewczyna oparła się o wezgłowie łóżka i uśmiechnęła do nich promiennie. – Wspaniałe uczucie. Chcę, żeby nic się nie zmieniało. Żeby tak było zawsze.

– Co, chcesz na okrągło pić wino i palić cygara? W najlepszym razie zalejesz się w trupa – prychnął z sarkazmem Ramzes.

– Jeszcze nigdy się nie upiłam. Muszę kiedyś spróbować.

– Wcale nie musisz – stwierdził, ale wyobraźnia natychmiast podsunęła mu obraz Nefret roześmianej i chwiejącej się na nogach: rozpuszczone włosy, rozchylone usta… Wymierzył sobie w myśli potężnego kopniaka.

– Przecież wiesz, o co mi chodziło – powiedziała. – Miałam na myśli nas wszystkich, takich jacy jesteśmy. Mogłabym się właściwie rozgniewać na ciebie, Davidzie, że to zmieniłeś. Ale oczywiście się nie rozgniewam, bo Lia jest kochana i nie zabierze nam ciebie. Z mężczyznami jest inaczej. To żony wprowadzają się do ich domu, zawsze tak było. Kiedy kobieta wychodzi za mąż, musi się wyzbyć wszystkiego – domu, wolności, nawet nazwiska. Ja tego na pewno nie zrobię.

Ramzesowi odebrało mowę, więc inicjatywę przejął David.

– Nie wyjdziesz za mąż? – zapytał, zerkając niespokojnie na przyjaciela. – Czy to nie nazbyt… ee… dogmatyczne? A jeśli się w kimś zakochasz?

– Cóż, wtedy mój ukochany będzie musiał przyjąć moje nazwisko i robić to, co ja chcę. – Nefret zakreśliła w powietrzu łuk cygarem. – I będzie musiał zamieszkać z nami, z ciocią Amelią i z profesorem.

– Matce chyba nie przypadłoby to do gustu – oświadczył Ramzes, który nagle odzyskał głos. – Ona raczej liczy na to, że kiedyś wszyscy się wyprowadzimy.

– Ale ty wprowadzisz do domu swoją żonę, prawda?

– Do domu matki raczej nie – odparł, kręcąc głową. – I nie… może jednak moglibyśmy zmienić temat?

David popatrzył na niego z wyrzutem i zapytał Nefret, gdzie chciałaby pracować w przyszłym sezonie. Ale dziewczyna po wypaleniu cygara pozieleniała na twarzy i oznajmiła, że idzie się położyć. David odprowadził ją do drzwi, a potem starannie je zamknął.

Ramzes siedział wyprostowany, obejmując głowę dłońmi. Przyjaciel szturchnął go w łokieć.

– Napij się wina – poradził.

– Nie, bo potem będzie jeszcze gorzej. – Ramzes podszedł do umywalki, obmył sobie twarz i stał pochylony, ociekając zimną wodą.

– Ona wcale tak nie myśli – powiedział David.

– Oczywiście, że myśli. A niech to diabli. – Ramzes wytarł twarz ręcznikiem, rzucił go na podłogę i wrócił na fotel. – Jakaż ona jest dziecinna – jęknął bezradnie. – Co się z nią stało przez te wszystkie lata, że się zrobiła taka… taka nieuważna i niewrażliwa? Nigdy dotąd o tych sprawach nie mówiła. Myślisz, że może ktoś…

– Więc to cię tak dręczy? Nie, Ramzesie. Nie sądzę, żeby ktoś ją zranił. Jest taka ufna, otwarta i szczęśliwa. – David zawahał się i po chwili dodał: – Może mógłbyś jednak…

– Nie! O tak, mógłbym. – Ramzes zmusił się do uśmiechu. – Bóg jeden tylko wie, jak bardzo bym chciał. Ale to by było zbyt ryzykowne. Mógłbym stracić to, co już mam: jej zaufanie, jej towarzystwo… Ty i ona jesteście moimi najbliższymi przyjaciółmi, Davidzie. Pragnę jej miłości, ale nie za cenę utraty tej przyjaźni.

David pokiwał głową.

– Masz rację, tego nie da się wymusić. To przychodzi samo albo wcale. Wtedy, w ogrodzie, kiedy Lia… Opowiadałem ci już o tym, prawda?

– Ze dwa razy. – Uśmiech Ramzesa zgasł. – Wyjadę stąd – rzucił nagle.

– Co takiego?

– Nie zaraz i nie na zawsze. Ale muszę przez jakiś czas pobyć z daleka od niej, rozumiesz? To się wymyka spod kontroli… po prostu już nie daję rady.

Ciemne oczy przyjaciela popatrzyły na niego współczująco.

– Dokąd chcesz jechać?

– Nie wiem. Berlin, Chicago… może jakaś oaza na Saharze, gdzie będę mógł oddawać się ascezie, iskać pchły i ćwiczyć panowanie nad emocjami.

David przysiadł na podnóżku.

– Czasami mam wrażenie, że panujesz nad nimi aż za bardzo – stwierdził.

– Na zewnątrz pewnie tak to wygląda. Ale przerażające jest to, co się dzieje w środku.

– Znam to.

Nie, pomyślał Ramzes, nie znasz. Nie aż tak. I miej nadzieję, że nigdy nie poznasz.


Nie bardzo mi się podobał pomysł pozostawienia chłopców w Luksorze, a Nefret z nimi jeszcze mniej. Jej zapewnienia, że będzie ich strzegła przed wpakowaniem się w jakąś kabałę, zupełnie mnie nie przekonały. Robiła jednak wokół tego straszne zamieszanie, a kiedy usłyszała o tym Katherine, zaproponowała dość sensowne wyjście. Można będzie zapobiec plotkom, jeżeli Nefret zamieszka z nią i Cyrusem w Zamku.

– Czy jest pani przygotowana na wszelkie konsekwencje, pani Vandergelt? – upewniał się Ramzes. – Bo Horusa też będziecie państwo musieli przyjąć. Nefret nie zostawiłaby go z nami, nawet gdybyśmy się na to zgodzili.

Katherine zapewniła go, że oboje z Cyrusem – a zapewne także Sechmet – z przyjemnością ugoszczą Horusa. Ramzes tylko pokręcił głową.

Zgodziłam się więc. Na moją decyzję nie miało wpływu to, że mogliśmy być z Emersonem sami podczas naszej wyprawy. Przekonał mnie raczej jego argument, że skoro i tak kiedyś będziemy musieli zaufać dzieciom, czemu nie zrobić tego teraz?

Miejsca na naszej ukochanej dahabii mieliśmy więc pod dostatkiem, choć oczywiście mój mąż zarzucił wkrótce cały salon książkami i notatkami oraz pozabieranymi z różnych miejsc fragmentami eksponatów i próbkami. Gromadził to wszystko, niezwykle skrupulatnie opisując proweniencję każdego obiektu. Najprzyjemniejszy z całej naszej podróży był tydzień, który spędziliśmy w Amarnie. Przemierzyliśmy cały ten rejon wzdłuż i wszerz. Zwiedzaliśmy groby egipskich dostojników, a któregoś dnia zapuściliśmy się do odległego wadi, w którym znajdował się opuszczony grobowiec króla. Jakże piękne wspomnienia obudziła w nas ta miła, choć nieco męcząca wycieczka! Właśnie w Amarnie przeżyliśmy jedną z najbardziej ekscytujących przygód w naszej karierze, a Emerson wziął mnie po raz pierwszy w ramiona w królewskim grobowcu. Teraz, kiedy znowu staliśmy w jego ocienionym wejściu, objął mnie tak samo jak wtedy, równie mocno i namiętnie. Trzymilowa droga powrotna wydała nam się bardzo długa, gdyż dopiero po jej pokonaniu mogliśmy dać wyraz emocjom, które nami zawładnęły. Tej nocy na naszą zwyczajową dyskusję na tematy zawodowe zabrakło nam czasu.

Jednakże kiedy nazajutrz przy śniadaniu zaproponowałam, abyśmy za rok wrócili do Amarny, mój mąż pokręcił smutno głową.

– Oczywiście jest tutaj mnóstwo do zrobienia – przyznał – ale to samo dotyczy wszystkich stanowisk archeologicznych w Egipcie. Rozważam poważnie przeniesienie się w rejon Kairu. Cmentarzyska ciągną się tam całymi milami, a większość zbadano jedynie powierzchownie. Spore niezbadane obszary są także w Gizie i Sakkarze. Trzeba się będzie nad tym poważnie zastanowić. – Nabił fajkę i oparł się wygodnie na krześle. – Po drodze do Teb moglibyśmy zajrzeć do Abydos. Czy zniesiesz jeszcze jeden tydzień wysiłku, Peabody?

– Chyba już dostatecznie zademonstrowałam swoją wytrzymałość, Emersonie.

– Przyznaję to, moja droga. Dawno cię nie widziałem w tak znakomitej formie.

Ton jego głosu i błysk w błękitnych oczach sprawiły, że spłonęłam rumieńcem jak uczennica.

– Ależ Emersonie… – zaczęłam i nagle sobie przypomniałam, że nasze kochane dzieci są setki mil stąd. Nie musimy dbać o dyskrecję.

Nie przytoczę mojej odpowiedzi, ale Emerson śmiał się z niej do rozpuku, a potem podniósł mnie z krzesła i posadził sobie na kolanach. W drzwiach mignął mi burnus Mahmuda, który niósł nam świeżo zaparzoną kawę, ale natychmiast taktownie zrejterował. W tym momencie uświadomiłam sobie wreszcie, jak ważne jest dla matki zaakceptowanie tego, że dzieci w końcu odfruną z gniazda. Z pewnością jest to dla niej cios, ale nie taki, od którego się upada.

Kiedy po kilku tygodniach wróciliśmy do Luksoru, bardzo się oczywiście ucieszyłam na widok naszej młodzieży. Dzieci zasypały nas komplementami, jak wspaniale wyglądamy i w jakiej świetnej jesteśmy formie. Odpłaciłam im tym samym, choć szczerze powiedziawszy, nie podobał mi się wygląd Ramzesa. Fizycznie raczej się nie zmienił, ale w jego oczach pojawił się dziwny cień. Nie skomentowałam tego wtedy i dopiero w dniu wyjazdu z Luksoru wzięłam go na stronę.

– Muszę jeszcze odwiedzić pewne miejsce. Pójdziesz ze mną? – zapytałam. – Tylko ty, innych nie chcę.

Zgodził się oczywiście i chyba się domyślił, dokąd idziemy.

Cmentarz położony był na uboczu i nie zastaliśmy tam żywej duszy. Wiatr miotał po gołej ziemi drobnym piaskiem, a na grobach nie było kwiatów. Ja też ich nie przyniosłam, ale zamiast nich wzięłam ze sobą rydel.

Wykopałam w ziemi dołek i ułożyłam w nim po kolei wszystkie moje amulety: figurkę Izydy z jej dzieckiem Horusem, Anubisa, boga umarłych – oraz Hathor, Ptaha i pozostałych. Na koniec zdjęłam z szyi łańcuszek i odpięłam figurkę pawiana, małpy, która strzeże wagi Sądu. Położyłam ją w dołku wraz z innymi i wręczyłam Ramzesowi kielnię, żeby zasypał dołek i uklepał ziemię. Przez cały czas nie odezwaliśmy się ani słowem. Potem mój syn pomógł mi wstać i przytrzymał moją dłoń w swojej nieco dłużej, niż to było konieczne. Wiedziałam, że zrozumie, i miałam nadzieję, że trochę mu to pomoże.

Chroniąc się przed czymś, co nie jest prawdziwe, człowiek nie robi niczego złego – powiedział kiedyś Abdullah. Zresztą kto wie, jakie odwieczne prawdy kryją się w starożytnych wierzeniach.

„Jam jest wczoraj, dzisiaj i jutro, rodzę się bowiem wciąż od nowa. Jam jest tym, który przychodzi i pękają wrota. Wiecznotrwałe jest światło dnia, stworzone Jego wolą”.

Загрузка...