Rozdział 2

10 listopada 1930 r., poniedziałek

Za kwadrans dziewiąta Kraft wkroczył do gabinetu z porannymi gazetami pod pachą. Maciejewski jeszcze spał z głową na biurku. Zastępca zerknął na tekturową teczkę służącą podkomisarzowi za poduszkę – była całkiem świeża, z pospiesznie nabazgranym wielkimi kulfonami napisem: Jerzy Trąbicz. Kraft podszedł bliżej, zahaczając połą palta o stos papierów obok swojego biurka. Sterta rozsypała się i Zyga otworzył oczy.

– Gienek? Która godzina?

Zastępca zauważył, że Maciejewski ukradkiem chowa teczkę Trąbicza do szuflady. Kiedyś Krafta złościło, że kierownik traktuje Wydział Śledczy jak swój własny folwark. Z czasem przywykł i zrozumiał, że nie była to głupia taktyka. Zyga potrafił iść za śladem z finezją lisa, a gdyby od razu spuścić psy, wiele spraw zakończyłoby się rozczarowaniem. Kraft nie miał do tego głowy, więc może i dobrze, że pod firmą Maciejewski i S-ka robił jedynie za głównego księgowego.

– Dziewiąta dochodzi. Świeża prasa. – Podał kierownikowi gazety.

– Czytałeś?

– Tyle co po drodze. – Kraft starannie ułożył kapelusz na wieszaku. – Zacznij od „Expressu”.

Już pierwsza strona grzmiała niczym trąby Apokalipsy:


MAKABRYCZNE ZABÓJSTWO ZNANEGO DZIENNIKARZA

Potwór z Lublina? Ludność jest przerażona!


Wczoraj w godzinach porannych na Krakowskim Przedmieściu w mieszkaniu Romana Bindera, redaktora „Głosu Lubelskiego”, zaniepokojona sąsiadka dokonała makabrycznego odkrycia. Dziennikarz leżał martwy od kilku godzin, a jego nieludzko zbezczeszczone ciało wprawiło w wielką grozę nawet doświadczonych śledczych. Morderca, nie zostawiwszy śladów, zniknął w nocnym mroku.

Wszyscy zadajemy sobie pytanie, jak na głównej ulicy miasta mogło dojść do tak przerażającej zbrodni, o jakich nie słychać nawet w przestępczym półświatku przedmieść. Czy nieuchwytny morderca uderzy po raz drugi? Czy policja zdoła zapobiec kolejnym tragedjom?

Nasza redakcja, wobec milczenia władz policyjnych lubelskich, zapytała o to telefonicznie pana Ricarda Poronica, astrologa cenionego m.in. przez policje warszawską i niemiecką z uwagi na wiele konsultacyj. Znakomite medjum, a zarazem pionier nowoczesności, uwzględniający w swych analizach wpływ odkrytej dopiero w tym roku planety Pluton, przestrzega:

„Koniunkcja Słońca i Merkurego sprzyja jednostkom o silnej woli, pomagając im w tak dobrych, jak i zbrodniczych zamierzeniach. Wzmacniają ją dwa trygony Plutona: ze Słońcem, który budzi niepokój w ludzkiej psyche, i z Merkurym, który pomaga jednostkom o błyskotliwej, nawet diabolicznej sile intelektu. Jednak najbardziej złowrogą siłę niesie koniunkcja Plutona z Jowiszem, sprzyjająca uwolnieniu ciemnych cech mentalnych. Co znamienne, układ Jowisz – Pluton tworzy również najgroźniejszą parę w horoskopie na dzień 31 sierpnia 1888 r., kiedy w Londynie słynny Kuba Rozpruwacz dokonał pierwszego mordu”.

Łączymy się w smutku z całą redakcją „Głosu Lubelskiego”, a naszych szanownych Czytelników zapewniamy, że będziemy na bieżąco informować o postępach śledztwa.


– Rozumiem. – Maciejewski złożył gazetę. – Wszelkie wątki metafizyczne porzucamy definitywnie. I tak nie dorównamy „Expressowi” ani policji warszawskiej i niemieckiej. Tu między nami zgoda?

– Pełna – uśmiechnął się Kraft. – Ale jak można nic nie mieć, a pisać przez pół strony?

– Przeciwnie – pokręcił głową Zyga. – Bardzo dobry artykuł. Jak morderca go przeczyta, odetchnie z ulgą, że gówno wiemy. I o to chodzi. A co jest w „Kurierze”?

– Tam już całkiem nic.

Maciejewski chwilę błądził wzrokiem po rozkładówce, zanim trafił na faktycznie krótką wzmiankę:


ROMAN BINDER ZAMORDOWANY


W dniu wczorajszym zamordowany został Roman Binder, redaktor naczelny „Głosu Lubelskiego”, działacz prawicowej opozycji. Przybyli na miejsce policjanci i wywiadowcy z Urzędu Śledczego zabezpieczyli ślady zbrodni.

Zdawkowy komunikat Komendanta Powiatowego P. P. mówi o wszczęciu śledztwa angażującego większość sił policyjnych. Spekulacje na temat motywów zbrodni zelektryzowały środowisko dziennikarskie i polityczne Lublina. Mamy nadzieję, że wraz z postępami w śledztwie będziemy mogli poinformować Czytelników, czy mord miał podłoże osobiste, zawodowe czy też polityczne.


Większą uwagę zwracała inna notka kryminalna z tytułem: „Pan Teofil dostał w profil”. Mimo to Zyga obejrzał cały „Kurier Lubelski” bardzo dokładnie, po czym schował go do szuflady biurka.

– A co „Głos” nam głosi? – zapytał z przekąsem, sięgając po kolejny dziennik.

– To cię bardziej zainteresuje. – Kraft wyjął z kieszeni marynarki zadrukowaną kartkę rozmiaru ćwiartki gazety.

Biorąc do ręki tę jednostronicową ulotkę zwącą się szumnie wydaniem nadzwyczajnym „naszego sztandaru” – Maciejewski pokręcił głową z podziwu, że Zakrzewski zdążył ją przygotować. Nie miał natomiast wątpliwości, że klasa robotnicza nie zechce tego czytać. Nieużywanie wielkich liter, przecinków oraz akapitów może i było sensowne dla poetów awangardy, ale nie dla zwyczajnych ludzi.


…roman binder szczególnie przeciwstawiał się postępowym ruchom lubelskiej klasy robotniczej idąc przy tym ręka w rękę z rzekomo wrogim sobie reakcyjnym obozem rządzącym, co potwierdzają pracujący dawniej z nim dziennikarze: bardziej niż za redaktora gazety binder uważał się za agitatora obozu prawicy¶ niemniej wraz z przedstawicielami innych miejscowych redakcyj „nasz sztandar” zaprzecza jakoby morderstwo na osobie bindera mogło mieć coś wspólnego z działalnością polityczną opozycyjnej lewicy. lecz jeśli okazałoby się iż czynu przestępczego dopuścił się w akcie desperacji przedstawiciel wielokrotnie opluwanej przez „głos lubelski” klasy robotniczej i mniejszości narodowych nasza redakcja roztoczy nad nim bezpłatną opiekę prawną i zadba o rzetelne relacje z procesu¶ bo choć przestępstwa nie pochwalamy ofiara na żal ludu pracującego nie zasługuje.¶


– I co sądzisz? – spytał Zyga, odkładając ulotkę.

– Artykuł 50. rozporządzenia o prawie prasowym jak nic. Wzywanie do składek na rzecz i wyrażanie uznania dla przestępcy. Trzy miesiące i tysiąc grzywny. No ale Zakrzewski zbiegł, tak? – Spojrzał podejrzliwie na podkomisarza.

– Zbiegł czy nie, tę bibułę podpisał Józef K. Zadziwiające: aresztować Józefa K.! – zaśmiał się Maciejewski.

Kraft jednak nie zrozumiał, bo nie znał „Procesu” Kafki. Maciejewski czytał tę powieść po niemiecku i bolał, że dotąd nikt nie zrobił polskiego przekładu. Jego zdaniem „Proces” powinien wyjść w co najmniej kilkunastotysięcznym nakładzie i prócz księgarń trafić jako książka instruktażowa do wszystkich urzędów oraz wydziałów śledczych.

– A zresztą… – machnął ręką. – W każdym razie niejednemu czerwonemu Józef, a kto udowodni, że ów K. to Zakrzewski? No i co mnie to obchodzi?!

Zyga sięgnął po najnowsze wydanie „Głosu”. Nie znalazł tam nic oprócz przypomnienia, jakim to wzorem cnót był świętej pamięci redaktor Binder, i w domyśle – jakim sukinsynem musi być jego zabójca. Jednak zapach farby drukarskiej przywiódł Maciejewskiemu odległe wspomnienie o kawie. Sięgnął na parapet, gdzie odstawił dzbanek z „Europy”. Był całkiem pusty. Nawet fusy wyschły i za nic nie dałoby się z nich wróżyć. Najwyżej karmić nimi rosówki, które po kawie zawsze nabierały nadzwyczajnego wigoru i w Bystrzycy, parę kroków od domu Zygi, łapały się na nie taaakie okonie.

– Masz może kawę w termosie? – zapytał Krafta.

– Ale z mlekiem – uprzedził zastępca, sięgając do teczki.

– A jakichś kanapek żona ci nie zrobiła? – indagował dalej Maciejewski, kiedy już jego wczorajsza, pełna zacieków filiżanka napełniała się aromatycznym płynem.


* * *

Wywiadowcy nie przynieśli praktycznie żadnych informacji. Znajomi Bindera nic nie wiedzieli, co rozmowniejsi potrafili tylko dzielić się ze śledczymi podejrzeniami. Wszystkie one były równie interesujące co rewelacje podkomisarza Tomaszczyka. Dopiero po dziesiątej Fałniewicz wraz z Grzewiczem i jednym mundurowym przytaszczyli kilka paczek archiwalnych numerów „Głosu”.

– Nie chcieli dać – wysapał tajniak. – Ale nawinął się Zielny. Żeby pan kierownik widział, jakie słodkie oczy robił do takiej jednej redaktorki. W końcu tak kobitę zbałamucił, że zmiękła jak wosk.

– Jak to do jednej takiej?! – oburzył się Zielny, który właśnie wniósł ostatni pakunek. – Do najważniejszej, od recenzji kinowych. Co ja bym z innymi babami począł, gdyby nie te jej gadki szmatki w gazecie?! Wystarczy przeczytać i wiadomo, co trzeba mówić… Ale teraz mierzy wyżej, no bo co, panie kierowniku? Albo plajta, albo kop w górę. – Wywiadowca postawił obwiązaną szpagatem stertę obok biurka Zygi i poprawił fryzurę. Maciejewski zauważył, że Zielny, choć był we wczorajszej koszuli, to zmienił krawat. – Ona chce pisać takie kawałki społeczne, więc powiedziałem, że załatwię jej wspomnienia z drogi od grzechu do upadku. Znaczy zaprowadzę do kurew, żeby zapytała, czemu się kurwią – dodał, widząc, że Grzewicz nie zrozumiał. – No i, ma się rozumieć, zapewnię jej pełne bezpieczeństwo.

– Darowalibyście sobie te farmazony – skrzywił się Kraft.

– Jak sobie pan komisarz życzy. Jakieś rozkazy, panie kierowniku?

– Właśnie, co tam w burdelach? Znają Bindera?

– Nie, i to z całą pewnością.

– Trudno. Przełećcie się po mieście, może wam coś wpadnie w ucho – machnął ręką Zyga. – Odprawa na Anioł Pański.

Kiedy wyszli, Maciejewski wyjął scyzoryk i wraz z Kraftem wzięli się za rozpakowywanie „Głosu Lubelskiego” z ostatniego roku. Zyga zaczął przeglądać gazety od numeru, który poszedł do drukarni ostatni przed morderstwem naczelnego. Niewiele się dowiedział. Na pierwszej stronie nie było nic prócz winiety i zdjęcia z podpisem „prof. Edward Achajczyk” – miejsce tekstu pokryła biała plama cenzury. By nikt przed świętem narodowym nie szczekał na rząd i marszałka, podobnymi plamami była upstrzona też druga strona. Na resztę – drobne ogłoszenia, recenzję teatralną, program radiowy i rozważania, dlaczego Unia Lublin znów nie weszła do ekstraklasy, podkomisarz nie zamierzał tracić czasu. Oddał gazetę Kraftowi i sięgnął po kolejną.

– O, tu jest dobre! Przegapiłeś! – roześmiał się nagle Gienek. – „Książeczkę do nabożeństwa zgubiła dziewczynka, biegnąc nieopodal gmachu KUL. Zguba do odebrania w biurze redakcji”.

– A idź w cholerę! – mruknął Maciejewski.

– Co? Nie brzmi jak szpiegowski szyfr? – Kraft też chciał odłożyć ostatni „Głos”, ale nagle Zyga zabrał mu gazetę ze zjadliwym uśmiechem.

– Ty jednak jesteś dobry śledczy, Gienek! – pochwalił. – Szpiegowski szyfr. Kontrwywiad wojskowy kazał sobie meldować o podejrzeniach, no to mu zameldujemy.

– Nie wciągaj mnie w swoje wojenki, Zyga. – Kraft cofnął się na krześle. Wiedział, że Maciejewski miał jakieś osobiste porachunki z wojskowymi, bo niekiedy jego złośliwość wykraczała poza zwykłą rywalizację między policją a armią.

– Jakie wojenki? – burknął podkomisarz. – Pełen oficjał. Pójdzie drogą służbową w zalakowanej kopercie. I niech się biedzą.


* * *

Dochodziła dwunasta, a Maciejewski i Kraft dobrnęli zaledwie do początku czerwca. Znaleźli wszystko i nic – gazeta Bindera zadarła praktycznie z każdym: od marszałka i pana starosty po komunistów, od lubelskich przemysłowców po wyzyskiwany proletariat. Nie było tygodnia, aby nożyce cenzora nie naznaczyły białą plamą chociaż jednego numeru.

– Chyba nic z tego nie będzie, Gienek. – Zyga rzucił na biurko zastępcy kolejny „Głos”. – Z „Expressu” to się przynajmniej człowiek czegoś nauczy.

– Na przykład?

– „Nie eksperymentuj, używaj Olla prezerwatywy” – zarechotał Maciejewski, przypominając sobie reklamę, która póki mu nie spowszedniała, bawiła go do łez. – Przepraszam, Gienek, ty jesteś ojciec dzieciom… Może idź pogadaj z Tomaszczykiem, czy czegoś przypadkiem nie znalazł. Prędzej tobie puści farbę niż mnie.

Kraft zdziwił się nieco. Ta prośba brzmiała trochę tak, jakby Zyga chciał się go pozbyć. Ale dlaczego teraz i w jakim celu – tego zastępca nie potrafił odgadnąć. Zresztą tak ugodowej miny na twarzy Maciejewskiego nie widział co najmniej od roku. Może faktycznie był w kropce i nic nie knuł?

– Słuchaj, Zyga, a co z zabezpieczeniem jutrzejszych obchodów? – zapytał Gienek.

– Daj spokój, co to ja stójkowy jestem?! Nie mieliśmy żadnego cynku o możliwych prowokacjach, wyznacz paru tajniaków i puść w tłum. Ale raczej tych głupszych, lepszych szkoda. Binder to teraz więcej niż świętowanie niepodległości.

Gdy tylko za Kraftem zamknęły się drzwi, Maciejewski szybko otworzył szufladę i wyjął teczkę Trąbicza. Na wierzchu był kilkustronicowy maszynopis Bindera z odręcznymi poprawkami. Zyga uśmiechnął się, sięgając do równego stosu przejrzanych numerów „Głosu”, które zastępca w porządku chronologicznym ułożył na swoim biurku. Wyciągnął te, które bielą upstrzyła cenzura. Jeszcze raz zerknął na pokreślony tekst Bindera:


RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY

Poeta, pederasta i deprawator


Kto posyła syna do szkół, oczekuje, że nauczyciele prócz


czytania i pisania wpoją mu tam ideały patriotyczne i moralne. Kto


sięga po tom wierszy, spodziewa się w nim znaleźć wzruszenia i


przeżycia, które uwznioślą duszę. Kto wreszcie czyta gazetę, ma


prawo żądać, by informacyj dostarczali mu ludzie, dla których

stać na straży prawdy

przekazywać prawd ę jest najwyższym powołaniem.


Tym straszniejszym jest, gdy odkrywamy, że jeden człowiek przez


całe życie sprzeniewierzał się wszystkim tym trzem powinnościom.


Jako nauczyciel – wybierał ofiary swej chuci, jako poeta – usypiał


czujność rodziców, jako dziennikarz – szkalował innyc h, nie widząc


belki w swoim oku…


Maciejewski z grubsza policzył liczbę wyrazów i próbował je dopasować do którejś z białych plam cenzury. Tylko jedna w miarę odpowiadała wielkością, tyle że przy niej było zdjęcie profesora Achajczyka. Albo więc paszkwil Bindera jeszcze nie został złożony do żadnego numeru, albo redaktor go znacznie skrócił. Choć z drugiej strony dlaczego cenzura broniłaby dobrego imienia Trąbicza? Czasy, gdy bywał pupilkiem magistratu, skończyły się przed rokiem wraz z rozwiązaniem rady miejskiej i wyznaczeniem komisarza rządowego. Wcześniej Trąbicz zasiadał w różnych komisjach kulturalnych i miał wpływ na ustalanie repertuaru miejskiego teatru. Teraz cicho kwilił jak większość tych, którym marzyła się większa władza w rękach samorządów. A sądząc po programach w gazetach, repertuar teatralny też się popsuł.

Zanim wrócił Kraft – oczywiście z niczym – Maciejewski zatarł ślady po swym ukradkowym śledztwie. Sterta papierów na biurku zastępcy leżała nienaruszona niczym dziewica orleańska, a teczka zniknęła w szufladzie. Nie zdążyli zamienić nawet kilku słów, kiedy najpierw od misjonarzy, potem od katedry i innych kościołów dobiegł dźwięk dzwonów, a z Bramy Krakowskiej hejnał miejski.

Pierwszy przyszedł najbardziej punktualny tajniak, Fałniewicz.

– Melduję się, panie kierowniku. – Zdjął kapelusz i wyciągnął z kieszeni płaszcza „Lubliner Tugblat”. – Tu też jest notka o Binderze.

Podkomisarz rzucił okiem na krótki tekścik na trzeciej stronie. Jidisz był na tyle podobny do niemieckiego, że zrozumiał ogólny sens. Ale niewiele wyczytał – kilka zdań bez żadnych komentarzy redaktora, tak jakby morderstwo Bindera miało miejsce gdzieś w Meksyku albo w innej Rodezji. Pierwszą stronę zdominowało zdjęcie grupki smutnych, długowłosych i pejsatych młodych Żydów na tle wyższej uczelni talmudycznej. Zyga pamiętał jej otwarcie w czerwcu, bo cała policja przez tydzień nie robiła nic poza zabezpieczeniem uroczystości. Zjechało się prawie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, w tym najsłynniejsi rabini z całego świata i minister Czerwiński. Już wtedy nowoczesny budynek dziwnie kontrastował podkomisarzowi z tłumem w myckach i chałatach.

– No i co tam piszą? – zapytał Fałniewicz.

– Że nie żyje – uśmiechnął się Maciejewski. – Ja na ich miejscu raczej bym się cieszył.

Zamknął szufladę biurka na klucz i wsunął go do bocznej kieszeni marynarki.

– Panie komisarzu – zwrócił się do Krafta – proszę przekazać wywiadowcom, żeby rozpytali o Bindera wśród dziennikarzy. „Głos”, „Express” i tak dalej. „Kurier” i Zakrzewskiego biorę na siebie. Może jak się któregoś przyciśnie, to powie coś więcej, niż napisał. I niech pan da coś do roboty Tomaszczykowi, żeby nie przeszkadzał. Jakby ktoś dzwonił, wrócę druga, może trzecia.

Wychodząc z komisariatu, wpadł na Zielnego. Tajniak z uśmiechem patrzył, jak w drzwiach szarpie się z mundurowymi jakiś postawny obdartus z zarośniętą gębą.

– To ja zabiłem redaktora Bindera! – wrzeszczał, zionąc wódką. – To ja zabiłem!

– Jezus Maria, panie kierowniku, mus go będzie przesłuchać – zmartwił się Zielny.

Natręt najwyraźniej to usłyszał, bo wykręcił się w stronę wywiadowcy i zaryczał pieśń bojową proletariatu:


Krew naszą długo leją katy,

Wciąż płyną ludu gorzkie łzy,

Nadejdzie jednak dzień zapłaty,

Sędziami wówczas będziem myl


– Wezwę karetkę od Jana Bożego – zaproponował dyżurny przodownik.

– Jeszcze by co! – prychnął Maciejewski. – Jaki z niego wariat? Noce zimne, to sobie łachmyta umyślił zrobić hotel u nas na dołku. Zabierzcie go i wyrzućcie od podwórka.

– Dziś też kogoś zabiję! Jak psa. Zobaczycie, gliny! – odgrażał się pijak, ale młody posterunkowy boleśnie wykręcił mu rękę i poprowadził obdartusa w głąb korytarza.


* * *

Przeskakując kałużę, Maciejewski nieco się zdziwił – wcale nie zauważył, że w nocy, a może nad ranem popadało. Lekki wiatr rozpędził nieco chmury i jakby zrobiło się cieplej. Jednak Zyga był połamany niczym reumatyk. Czuł to zwłaszcza teraz, gdy po raz pierwszy od wielu godzin trochę rozruszał mięśnie.

„Trzeba będzie zadzwonić do Lennerta – przypomniał sobie. – Warto by wieczorem poboksować. Chociaż czy ja wiem…”

Przepuścił przejeżdżającą dorożkę i przeciął na ukos Krakowskie Przedmieście. Mijając „Astorję”, bezwiednie przełknął ślinę, ale odżałował obiad – w porze kolacji smakował mu zwykle lepiej – i wszedł do księgarni Gebethnera i Wolfa.

Cichy dzwonek u drzwi zbudził sennego sprzedawcę.

– Dzień dobry. – Księgarz podniósł się z krzesła. Poprawiając okulary, najwyraźniej próbował sobie przypomnieć klienta i zachęcić go do zostawienia paru złotych trafnym pytaniem. Ale pamięć mu nie pomogła, więc zaczął mało odkrywczo: – Czym mogę panu służyć?

Zyga rozejrzał się. Gdy jeszcze studiował, często odwiedzał tę księgarnię i rzadko zdarzało się, aby był w niej jedynym kupującym. Na ścianie naprzeciw lady wisiała informacja za szkłem:


Płatna wypożyczalnia książek

Uwaga: Za każde uszkodzenie książki odpowiada ostatni czytelnik, o ile przy wypożyczaniu nie zgłosił uszkodzenia pracownikowi wypożyczalni.


Obok stał regał z mocno zaczytanymi lekturami szkolnymi, prawie całym Sienkiewiczem i powieściami Karola Maya. Nie wyglądały jednak na szczególnie przetrzebione.

„Albo kryzys, albo takie-panie-czasy” – pomyślał podkomisarz. Jego wzrok prześliznął się po sprzedawcy, dwudziestoparoletnim szczupłym mężczyźnie w starej marynarce i urzędniczych zarękawkach.

– Czy ma pan jakiś tomik wierszy Trąbicza? Najchętniej najnowszy.

– Trąbicza! – Księgarz nieco się ożywił. – Proszę, został jeszcze „Nad strugą” z dwudziestego siódmego, a tu najnowszy, tegoroczny. Jest również antologia… Zaraz podam. A może zechce pan też coś innego z awangardy?

Na twarz Maciejewskiego momentalnie wypłynął służbowy uśmiech.

– Pan zna się na poezji, jak widzę?

– Ja?… – Sprzedawca spuścił oczy. – Trochę.

Zyga odgadł, że księgarz pewnie sam próbuje coś skrobać w małym pogniecionym kajecie, który wystawał mu z kieszeni. Maciejewski oparł się lekko o ladę.

– A ja, widzi pan, niestety wcale. Może mi pan powiedzieć coś o Trąbiczu? On jest chyba z Lublina, czy z kimś go mylę?

– To redaktor naczelny „Kuriera”, znany człowiek. Znakomity poeta.

– Pan zna go pewnie osobiście?

– Osobiście? W żadnym razie. Ale wspiera młodych pisarzy. O, podobno wielu pomógł.

– A może mi pan polecić tomik któregoś z jego… – podkomisarz urwał – uczniów?

– Ich wiersze ukazują się czasem w „Kurierze”, a tomik… Miał być „Krew na sztandarze” Józefa Zakrzewskiego, ale cenzura… – Młody księgarz nerwowo potarł ręce. – Z awangardy gorąco polecam Tadeusza Peipera, choć całkiem inna szkoła wyrazu. Powiedziałbym…

– Dziękuję, zacznę od Trąbicza. – Zyga wyjął portfel, uważając, żeby nie odchylić poły marynarki, pod którą miał rewolwer. – Proszę dać mi książkę spod spodu, mało dotykaną. To na prezent – wyjaśnił z uśmiechem. – I niech pan nie pakuje.

– Polecamy się na przyszłość – powiedział z lekkim ukłonem sprzedawca.

Zdziwił się, że klient zamiast darmowego przecież eleganckiego arkusika papieru woli włożyć tomik do taniej szarej koperty. I że nie zdjął nawet rękawiczek ani nie przekartkował książki.

Maciejewski ruszył prosto do redakcji „Kuriera”. Chciał pójść na skróty przez Plac Litewski, ale szybko zmienił zamiar. Teren po dawnej cerkwi dziś też zapełniali harcerze i uczniowie zebrani chyba ze wszystkich szkół. Znów ćwiczyli pieśni legionowe. Trzy dziewczyny w beretach gimnazjum handlowego próbowały się urwać w stronę parku, ale zawrócił je mundurowy pełniący tu służbę.

Nie było sensu przeciskać się przez taki tłok i straszyć młodzież gębą z trzydniowym zarostem. Obszedł plac, starając się na złość iść nierównym krokiem, gdy dobiegało: „Maszerują strzelcy, maszerują…”. Na nic – jego też nauczono maszerować i uczyniono z tego nawyk trwalszy nawet od palenia. Skręcił w Radziwiłłowską, gdzie na tyłach Urzędu Wojewódzkiego mieściła się redakcja „Kuriera”.

Minął znudzonego stróża i wszedł po kilku schodkach na niski parter. Zgiął już palce, żeby zapukać, jednak po krótkim namyśle od razu złapał za klamkę. Drzwi skrzypnęły i odsłoniły zagracony biurkami pokój przesycony dymem perfumowanych papierosów.

– Pan redaktor Trąbicz? – spytał Maciejewski jedynego człowieka w pomieszczeniu, pulchnego mężczyznę przed trzydziestką o nieco nieobecnym spojrzeniu. Siedział w kącie pod oknem i wkręcał właśnie kartkę do maszyny. Papieros żarzył się w popielniczce obok dwu delikatnie zduszonych niedopałków. Nieco dalej leżało prawie puste pudełko czekoladek.

– Słucham – powiedział redaktor. Wtedy Zyga dostrzegł ślady czekolady na jego wargach.

– Podkomisarz Maciejewski, wydział śledczy. – Błysnął wyjętą z kieszeni marynarki policyjną blachą. – Pan pozwoli, że zadam kilka pytań.

Trąbicz wstał, zdjął papiery z krzesła przed swoim biurkiem i wskazał je Maciejewskiemu. Zyga rozpiął płaszcz i zsunął rękawiczki.

– Chodzi panu zapewne o mord… – zaczął dziennikarz.

– Właśnie. Jak dobrze znał pan redaktora Bindera?

Tak jak podkomisarz mógł się domyślać, naczelny „Kuriera” znał kolegę po fachu ani lepiej, ani gorzej niż reszta pismaków z konkurencyjnych gazet. Że Trąbicz kiepsko udawał żal z powodu jego śmierci – to też nie było dla Maciejewskiego żadnym odkryciem ani okolicznością obciążającą. Przez kolejny kwadrans Zyga wyrozumiałym, zmęczonym uśmiechem i całą swoją postawą starał się dawać do zrozumienia, że on wie – są ludzie, których trudno lubić i żałować, jednak mimo wszystko kultura bycia narzuca określone słowa…

Wreszcie wstał, włożył rękawiczki i naraz, robiąc minę: „ach, bym zapomniał!”, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

– Tak przy okazji poproszę o autograf, jeśli wolno.

Zdziwione spojrzenie Trąbicza spotkało się najpierw z przekrwionymi od niewyspania oczami policjanta, potem jakby zawstydzone zsunęło się na jego nos ze śladami dawnego złamania, wreszcie spoczęło na okładce niewielkiej książeczki.


Jerzy Trąbicz

„Codziennie”

i inne wiersze


– Interesuje się pan… pan komisarz… poezją? – Zaskoczony autor potarł brodę.

Maciejewski spostrzegł, że mimo oszczędnościowo nieogrzanego pomieszczenia nad górną wargą dziennikarza pokazały się kropelki potu.

– Podkomisarz, tylko podkomisarz – sprostował Zyga. – Interesowałbym się, jak najbardziej, niestety służba, brak czasu. Nie dla mnie, dla kuzynki. „Dla Rozanny Binczyckiej, nader sympatycznej marzycielki i czytelniczki moich utworów” poproszę.

– Dokładnie tak mam napisać? – Trąbicz wziął pióro.

– Jeśli pan tak uprzejmy – uśmiechnął się Maciejewski. – To naprawdę bardzo miła panna. I też próbuje układać wiersze. W gazetce szkolnej. Będzie zachwycona.

Poeta starannie wykaligrafował zdanie, kończąc wpisaniem swojego nazwiska malowniczym zawijasem. Wstawił datę i dmuchał pedantycznie, aż atrament wysechł. Wreszcie zamknąwszy tomik, podał go policjantowi.

Ten, nie przestając się uśmiechać, przeczytał dedykację i delikatnie wsunął książeczkę do wyjętej z kieszeni koperty. Krople potu na twarzy Trąbicza stały się jakby wyraźniejsze.

– Pan, jak sądzę, nie wyjeżdża z miasta? – zapytał Maciejewski.

– Nie, nie mam takiego zamiaru. – Redaktor pokręcił głową. – Ale nie sądzę, abym potrafił panu…

– A ja sądzę, że potrafi pan. Wydział Śledczy, Staszica 3, dziś o szóstej wieczór.

– Ale… – Trąbicz wstał. Szurnęło przesuwane po podłodze krzesło.

– Nalegam. – Zyga podniósł dłoń do kapelusza i wyszedł.

Ledwo znalazł się na ulicy, znów usłyszał mieszany chór powtarzający niczym zdarta płyta:


Nie chcemy już od was uznania

Ni waszych mów, ni waszych łez!

Skończyły się dni kołatania

Do waszych serc, do waszych kies!


– Do waszych serc, jebał was pies – mruknął pod nosem Maciejewski, poprawiając śpiewających zgodnie z żołnierską wersją „Pierwszej Brygady”. Lecz zaraz wzdrygnął się, choć dzień był jak na listopad całkiem ciepły.


* * *

Maciejewski zajrzał do notesu. Dobrze zapamiętał, Niecała 9 – naprzeciwko szkoły specjalnej i przedszkola, blisko też domu akademickiego, przed którym, żywo o czymś rozprawiając, stało właśnie kilku chłopaków pewnie z pierwszego kursu. Jeśli Binder miał choć cień racji co do Trąbicza, „poety i deprawatora”, ten wybrał sobie idealne miejsce na wynajęcie mieszkania. Zarazem blisko redakcji.

„Ale na komisariat też niewiele dalej” – uśmiechnął się pod nosem Zyga.

Wchodząc do bramy, potarł dłonią szczeciniasty policzek. Powinien odżałować parę groszy i wstąpić do fryzjera, z taką gębą nie miał szans zdobyć zaufania dozorcy. Pomylił się jednak – choć nie wystarczyła policyjna blacha i cieć zażyczył sobie zobaczyć legitymację, to na widok stopnia Maciejewskiego gotów był wyśpiewać wszystko o każdym z lokatorów.

– To jednakowoż porządna kamienica – zastrzegł się od razu. – Żadnych, uchowaj Boże, Żydów ani politycznych.

– No i Bogu dziękować – powiedział poważnie podkomisarz. – Niebezpieczne czasy. A pan Trąbicz sam mieszka, z sublokatorem?

– Nie, sam.

– Przychodzi ktoś do niego?

– Czasem jakieś towarzystwo się zbierze. – Cieć wzruszył ramionami. – Ale złego słowa nie powiem, redaktory, literaty… Nie było takiego razu, żeby kto narzygał na schodach. Choć bynajmniej częściej to pan Trąbicz gdzieś chodzi. Jak trzeba w nocy otworzyć bramę, nie było, żeby się awanturował i nie zapłacił. Ale rzadko, bo jest przecież ten chłopak.

– Chłopak? – Zyga skrzywił usta, jakby go zabolał ząb.

Dozorca podrapał się pod czapką.

– Ano nie powiedziałem, no tak, tak… Franio, jego siostrzeniec czy inny pociotek. Przyjechał w zeszłym roku, pan Trąbicz posłał go do szkoły. Do Vetterów, panie komisarzu – pokiwał poważnie głową.

Maciejewski spojrzał na zegarek. Było prawie wpół do drugiej – lekcje już mogły się kończyć, zresztą przez to patriotyczne zamieszanie na Placu Litewskim kto wie, gdzie był teraz chłopak ze szkoły kupieckiej. Jak sprytny, pewnie z kolegami w parku przy Alei Racławickiej, jak łajza, ćwiczy „Pierwszą Brygadę”.

Śledczy rozejrzał się po podwórku – było starannie zamiecione, a wokół rachitycznego drzewka koło śmietnika stał niski płotek z pomalowanych na zielono deszczułek.

– Wie pan, kiedy kończy lekcje? – zapytał.

– No nie, panie, skąd mi to wiedzieć?! – Cieć zamachał rękami. – A myśli pan komisarz – nachylił się ku śledczemu – że oni redaktora Trąbicza chcą zamordować? Na miłość boską, gdyby coś takiego w naszej kamienicy!…

W tym momencie Zyga zobaczył, jak z suchotniczego drzewka spada brązowy, poskręcany listek, i opanowała go natrętna myśl: „A jeśli Binder nie łgał w tym paszkwilu?!”. Maciejewski sprawdził, na ile się dało, dane Trąbicza – nie miał siostry, nie mógł więc mieć siostrzeńca. Inny pociotek? Możliwe, ale jeśli faktycznie redaktor trzymał w domu nieletniego kochanka… Tylko po co posyłał go do dobrej szkoły, po co w ogóle posyłał?!

Wyciągnął papierośnicę.

– Pan pokaże, które to okna – poprosił, rozglądając się po kamienicy i oficynach. – Zapali pan? Sokoły.

Dozorca wziął papierosa i zgniótł gilzę zębami. Podał ogień.

– O tu, na pierwszym piętrze – pokazał.

Maciejewski zaczął żałować, że nie wprowadził Zielnego i Fałniewicza w wątek Trąbicza. Teraz bardzo by mu się przydali pod lokalem redakcji. Naczelny wydawał się mocno podenerwowany i raczej tchórzliwy. Mało prawdopodobne, by zwiał, ale kto takiego wie…

Już miał pożegnać się i pognać z powrotem na Radziwiłłowską, kiedy nagle cieć wypuścił spod rudych wąsów kłąb dymu i uśmiechnął się szeroko.

– No i Franio wrócił ze szkoły!

Zyga rozdeptał papierosa, nie zwracając uwagi na kwaśną minę dozorcy. Podszedł do zaskoczonego chłopaka. Mógł mieć piętnaście, może szesnaście lat i jeśli nawet był krewnym Trąbicza, to sądząc po wyglądzie, w najwyżej dwudziestej linii. Czarne włosy, pociągła, opalona twarz i żadnych skłonności do tycia. Poczciwy wygląd wiejskiego wyrostka nieudolnie tuszował łobuzerskim spojrzeniem.

– Jestem z policji. – Maciejewski złapał Franka za ramię i pociągnął go do klatki schodowej.

– Ale panie władzo, ja się nie urwałem z próby na Placu Litewskim! – niemal wykrzyknął chłopak, ściskając mocniej teczkę z kajetami. – Jeśli mnie ktoś spisał, to przez omyłkę.

– Dobrze radzę, nie kręć – warknął groźnie Zyga. – No już, idziemy, tu nie będziemy rozmawiać.


* * *

Na widok Maciejewskiego Kraft spojrzał na zegarek. Jeśli kierownik mówił „druga, może trzecia”, zwykle wpadał z językiem na brodzie najwcześniej o wpół do czwartej. A tym razem pojawił się o czasie. Gienek podniósł nawet swojego starego patka do ucha – nie stanął, tykał.

Zyga szerzej otworzył drzwi i kiwnął ręką na chłopaka. Ten wsunął się niepewnie i sztywno skłonił głową Kraftowi.

– Franciszek Czuba, przesłuchać w charakterze świadka – rozkazał poważnie Maciejewski.

Zastępca już chciał zauważyć, że to przecież nieletni i nie może tego robić bez obecności opiekuna prawnego, ale w porę ugryzł się w język. Kierownik wyraźnie strugał ważnego policjanta.

– Siadaj. – Krafit wskazał chłopakowi krzesło. – Zaraz ktoś zada ci kilka pytań.

– Ale proszę pana, ja…

– Siadaj! – krzyknął Maciejewski i wyszedł na korytarz.

Drzwi pokoju wywiadowców kryminalnych były uchylone. Zielny z Grzewiczem siedzieli przy stole z rozłożoną gazetą i jedli kanapki z zimnym schabowym. Zapach dobrze przysmażonej panierki przypomniał Zydze, że od dwóch dni nie widział porządnego obiadu.

– Szybciej, Zielny! – warknął Maciejewski. – Masz robotę.

– Tfak jest, pfanie kierowniku. – Tajniak przełknął potężny kęs.

– Chodź.

– Poczęstuje się pan komisarz? – spytał Grzewicz.

– Dziękuję. – Maciejewskiemu głośno zaburczało w brzuchu, ręka już chciała sięgnąć po kanapkę. – Nie – zdecydował. – Na wasze dorożki i tak nie dam, bo nie mam.

Dłuższą chwilę tłumaczył na korytarzu tajniakowi, co ma robić. Zielny kiwał głową, słuchał i nawet nie próbował o nic pytać. Kierownik rozgrywał jakiś swój plan, a wtedy należało posłusznie wykonywać polecenia i dopiero później ewentualnie włączyć własną inicjatywę.

– Tak jest, panie kierowniku. Stać murem pod redakcją. Jeśli gość wyjdzie, zgarnąć od razu uprzejmie i z kulturą. Jak nie, punkt czwarta wejść samemu. Nie przy ludziach. Wszystko jasne.

– Aha – dorzucił Maciejewski. – Dyżurnemu powiedzieć, żeby jednak przynieśli mi coś do jedzenia. Bo chyba zdechnę do czwartej. I niech kupi czekoladki.

– Czekoladki? – Zielny zdębiał.

– E, nieważne! Niech przyśle mundurowego, sam mu wytłumaczę. Grzewicz, już po obiedzie? – Zyga wsadził głowę do pokoju wywiadowców. – No to do roboty!


* * *

– Proszę uprzejmie. – Zielny uśmiechnął się, otwierając przed Trąbiczem drzwi gabinetu kierownika wydziału.

Maciejewski popijał właśnie herbatę, a przed drugim biurkiem siedział zdenerwowany Franek.

– Coś się stało? – Trąbicz zbladł.

– Tu ja zadaję pytania! – huknął Zyga. – Panie Kraft, proszę zabrać chłopca. Dać mundurowego, niech go odprowadzi do domu. I jest pan wolny.

– Odmeldowuję się! – Zastępca już odwykł od tak służbowego tonu, ale pamiętał, jak się stuka obcasami. Popychając przed sobą Franka, zabrał płaszcz z wieszaka.

– Maszynistka niech czeka! – rzucił jeszcze Maciejewski. – A pan niech siada. Za chwilę wszystko się wyjaśni. – Wstał zza biurka i przekręcił klucz w zamku. – A więc co pan robił wczoraj około drugiej-trzeciej w nocy?

– Spałem – powiedział poeta, mnąc nerwowo kapelusz. – Chcę zadzwonić do…

– Po kolei. A co robili wczorajszej nocy pańscy koledzy z redakcji. No bo nie uwierzę, że nie rozmawialiście o tym.

– Proszę pana! – Trąbicz rozpiął palto. – Ja dobrze wiem, o co panu chodzi, ale ja się do tego nie nadaję. Co tu robił Franek?

– Pan wybaczy – Zyga przekrzywił głowę – do czego się pan nie nadaje?

– Na konfidenta. Proszę mi wyjaśnić…

– Oczywiście, że wyjaśnię. – Maciejewski wyprostował się na swoim krześle i sztywnym, urzędniczym ruchem wyjął teczkę z nabazgranym nazwiskiem naczelnego „Kuriera”. – No cóóóż… Pan jest poeta, człowiek wrażliwy, więc chciałem panu pomóc. Ale skoro pan tak stanowczo nie chce pomóc mnie…

Wstał, minął przerażonego dziennikarza i otworzył drzwi na korytarz.

– Posterunkowy, zawołajcie maszynistkę! – rzucił.

Potem wrócił za biurko i w milczeniu przeglądał papiery Trąbicza. Oderwał się od nich, dopiero kiedy do pokoju weszła młoda szatynka w rogowych okularach i wkręciwszy kartkę do zdezelowanego Orła, usiadła za małym stolikiem tuż przy ścianie.

– Imię, nazwisko, imię ojca, urodzony… – zaczął Zyga tonem, w którym znużenie mieszało się z rosnącą złością.

Trąbicz melancholijnym głosem podawał wszystko to, co i tak bez wątpienia Maciejewski miał w teczce przed sobą. Stukot starej maszyny męczył i zmieniał słowa w martwe litery. Tak przynajmniej przemknęło przez myśl przesłuchiwanemu poecie, choć nie był wcale w nastroju do szukania metafor.

– Więc co pan robił wczoraj o godzinie trzeciej w nocy?

– Byłem w domu.

– Ktoś to może potwierdzić?

– Chcę zadzwonić do adwokata!

– Czyżby obawiał się pan czegoś? – Maciejewski popatrzył na niego ostro. – Karany?

– Niekarany – odburknął redaktor.

– Jak dotąd… – Policjant znów zajrzał do teczki. – W 1923 podejrzany o przynależność do sekty satanistów.

– Co pan opowiada?! – Pot lśnił już nie tylko na nosie redaktora. Całe czoło miał mokre, jakby dopiero co wyszedł z kąpieli. – Nie było nawet procesu! Wydawaliśmy pismo poetyckie „Belzebub”. Może dziwny tytuł, no ale… Czy policja nie ma nic innego do roboty, że wyciąga stare donosy?! To nieprawda!

– Prawda czy nieprawda, nie wiem – odparł beznamiętnie Maciejewski. – Ale napisane jest, że był podejrzany. Z kolei mord na Binderze śmierdzi rytualnym, tak stało w „Expressie”. Ale do rzeczy, podejrzany pan był, tak?

– Byłem.

– Panno Jadwigo, proszę pisać: „W 1923 roku byłem podejrzany…” i tak dalej.

Znów rozszczekała się maszyna, a potem panna Jadwiga, skończywszy akapit, z piskiem przesunęła wałek.

– A to już nie z dwudziestego trzeciego, tylko świeża bułeczka. – Maciejewski wyjął z teczki maszynopis Bindera. – „Trąbicz, publicznie odgrywając rolę poety i społecznika, od lat zwabia do swego mieszkania nieletnich” i tak dalej. Co pan na to?

– Chcę zadzwonić do adwokata.

– Z wykształcenia jest pan nauczycielem, był pan kierownikiem szkoły. Dlaczego pana zwolniono?

– Nikt mnie nie zwolnił! – zaprzeczył gwałtownie Trąbicz.

– Rozumiem, że prowadzenie gazety daje panu stały i wysoki dochód?

– Powiedziałem panu, że…

Ale śledczy nie słuchał.

– Panno Jadwigo, proszę kontynuować: „Odmawiam odpowiedzi na posądzanie mnie o przestępstwa przeciw obyczajności…”.

Redaktor spuścił wzrok, gdy maszynistka zaczęła pisać. Ale Maciejewski nie dał mu zapaść się w sobie.

– Po co tak kręcić? Przecież rozmawiałem z tym chłopaczkiem – powiedział głośno, zagłuszając stukające czcionki.

– Nie daruję wam Franka! – Głos Trąbicza zadrżał.

– Przekonamy się o tym w sądzie – odparł spokojnie śledczy. – A tymczasem… Cóż, chłopak przyznał, że nie jest pan jego wujem. Panno Jadwigo, dalej: „…mimo że z mieszkającym ze mną małoletnim Franciszkiem Czubą nie łączą mnie więzy pokrewieństwa” – podyktował maszynistce, a potem zwrócił się do poety: – Co zaś do pańskiego tomiku wierszy, został już poddany badaniom daktyloskopijnym – zełgał. – Są pewne ślady… Zresztą jutro z samego rana przejdziemy się do Urzędu Śledczego. Dwa kroki od pańskiej redakcji, ciekawe, prawda? – Maciejewski rzucił okiem na czerwieniejącą twarz Trąbicza i ciągnął: – Co zaś tyczy dedykacji, to umyślnie poprosiłem pana o napisanie „Rozanny”, bo jest tam i „Ro”, i „an” jak w „Roman”. Binczyckiej też do Bindera niedaleko, a i „marzycielka” nie była dla ułańskiej fantazji, panie redaktorze. Grafologia to niedoskonała dziedzina, ale żeby narobić panu nieprzyjemności, w zupełności wystarczy. Psychologia tym bardziej. No bo proszę się zastanowić, kto wpadłby na pomysł, aby zabić mężczyznę i wsadzić mu odciętego członka do ust? Zdradzona kochanka? Zapewne zadowoliłaby się samym wykastrowaniem. A więc pozostaje kochanek. To co, nadal nie chce mi pan pomóc?

– Panie komisarzu, ja nie rozumiem…

– Posiedzi pan, pomyśli, to i zrozumie! – powiedział wesoło Zyga i wyciągnął spod biurka pudełko czekoladek Wedla, dokładnie takich samych, jakie kilka godzin wcześniej Trąbicz jadł u siebie w redakcji. – Proszę się poczęstować.

Tak jak oczekiwał, czekoladki rozstroiły redaktora. Gdy wokół przesłuchiwanego wszystko układa się w misterną grę, a nie zwykły splot przypadków, każde jego słowo brzmi jak nieuniknione wyznanie winy. Tę naukę Maciejewski wyciągnął właśnie z „Procesu” Kafki.

– Nie chce pan? Trudno… – westchnął podkomisarz, obserwując splecione na brzuchu pulchne dłonie Trąbicza. – A gdybym tak zamknął pana na czterdzieści osiem godzin? Nie mogę zagwarantować jednoosobowej celi, a jeśli ktoś chlapnie, pod jakim pan podejrzeniem…

– Ale co ja mam do zabójstwa Bindera?! – wybuchnął redaktor.

– Pan ciągle o nim! – Maciejewski udał zdziwienie. – Ja mówię teraz o pederastii i deprawacji. Na tych, co siedzą u nas na dołku, zabójstwo Bindera zrobiłoby raczej dobre wrażenie, panie Trąbicz.

Obojętna jak automat maszynistka czekała na kolejne słowa do protokołu, ale śledczy nie musiał już nic dyktować. Wygrał, mówił mu to jego nos psa gończego. Na twarzy Trąbicza niby nie zaszła żadna zmiana, jednak Maciejewski wiedział, że tak właśnie wygląda człowiek, który się złamał.

– Więc jak będzie, panie redaktorze? – zapytał.

– Dobrze, ale nie do protokołu.

– Dziękuję, panno Jadwigo.

– Do widzenia, panie komisarzu.


* * *

Było po ósmej wieczór, kiedy podkomisarz Maciejewski oddał dyżurnemu klucz do swojego pokoju i szybkim krokiem wyszedł z komisariatu. Przeciął pusty już Plac Litewski i ruszył w stronę rogu Krakowskiego i 3 Maja. Sprawdził, czy jego zegarek zgadza się z tym na budynku poczty, po czym nagle przystanął. Zapalił papierosa, nie wiedząc, gdzie iść. Wpadło mu do głowy, żeby zajrzeć do Róży – mieszkała niedaleko, obok kabaretu na Szpitalnej. No ale żaden amant ani mąż – dla własnego dobra – nie powinien przychodzić bez uprzedzenia, poza tym jaka baba by go zrozumiała?! A już na pewno nie wesoła pielęgniarka! Nie miał ochoty wracać do pustego domu, ale i myśl o knajpie budziła w nim niechęć. Choć wypić coś byłoby bardzo na miejscu – w końcu o mało co nie skrzywdził człowieka z tej samej gliny. A jeśli nawet nie z tej samej, to w każdym razie skopanego przez los w podobnych okolicznościach…

Jak wynikło z rozmowy – a nos Maciejewskiemu mówił, że mężczyzna tak wypłakujący się drugiemu obcemu mężczyźnie nie może kłamać – życie Trąbicza, tak jak i Zygi, zupełnie zmienił rok 1920. Wtedy obaj zgłosili się na ochotnika do wojska. Przyszły redaktor „Kuriera” miał siedemnaście lat i wyglądał zapewne jak „panienka”, o jakiej knajacy z Zamku mogą tylko pomarzyć. Gdzieś w okopach na Wołyniu trafiło się trzech przyszłych dezerterów, którzy najpierw zabrali chłopakowi karabin, a potem zmienili swoje marzenia w rzeczywistość. Trąbicz wyznał, że nie zabili go jedynie dla śmiechu, bo „taki frajer sam się powiesi”.

– Ja wiem, pan nie uwierzy, nie zrozumie… – plątał się redaktor, a i Zyga nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Był w końcu wywiadowcą policyjnym, a nie spowiednikiem czy doktorem Freudem. Mógł tylko zamknąć drzwi na klucz, żeby nikt nie wszedł, i wyłączyć telefon. – Ja od tych chłopców nic nie chcę. Ale oni są z biednych rodzin, bezbronni, ja… Po prostu chcę pomóc. Mieszkają jak u wujka, bo mówią mi „wujku”, wie pan… Płacę za szkołę, kupuję książki, ubrania, jedzenie, wszystko… Najpierw był Stefek, teraz Franek. Może i jestem pederastą, kobiety mnie nie interesują, ale ja im nic… Ja bym nie mógł, niech pan uwierzy!

– Proszę się uspokoić. – Zyga wstał, obszedł biurko i usiadł na jego brzegu, aż stary mebel zatrzeszczał ostrzegawczo. – Między nami nie było rozmowy. W ogóle pana nie wzywałem, a pańska teczka zniknie tak głęboko, że jutro sam zapomnę, gdzie ją wsadziłem. – Uśmiechnął się z przymusem. – Koniec, kropka. Weź pan te czekoladki na przeprosiny i idź pan stąd, zanim się rozmyślę.

– Ale ja naprawdę! – niemal wykrzyknął zapłakany Trąbicz, jakby w ogóle nie usłyszał ostatnich słów, które istotnie nie pasowały do oficera śledczego.

– Znam się na ludziach i wiem, że pan naprawdę. Ale kto inny by pana teraz ścisnął i nie wypuścił. Mnie też korci, bo jest z pana idealny informator. Dlatego mówię: idź pan sobie! – Zyga odczekał, aż redaktor osuszy nos.

– Dziękuję, panie komisarzu.

– Podkomisarzu. I najlepiej wyjedź pan gdzieś. Żegnam.

Nie powiedział Trąbiczowi, że słuchając go, przypomniał sobie fragment tytułowego wiersza z jego tomiku. Książkę co prawda tylko przekartkował, ale ten urywek został mu w głowie:


codziennie chodziłem szosą

obok topole i rów

lecz ja tam widziałem okop

i mordy troglodytów


Tylko że to, co wcześniej brał za pacyfistyczne dyrdymały, zabrzmiało teraz Maciejewskiemu całkiem inaczej.

I nie powiedział jeszcze jednej rzeczy – zachowywał się szorstko wcale nie dlatego, że był policjantem. Po prostu w przeciwnym razie też zacząłby gadać…

Tak jak Trąbicz poszedł na wojnę bolszewicką jako ochotnik, tyle że miał prawie dwadzieścia lat i był już studentem pierwszego roku prawa. Dali mu pasek podchorążego i trafił pod pozornie całkiem sympatycznego dowódcę plutonu, podporucznika Hryniewicza, też studenta prawa, ale trzy kursy wyżej.

To się zdarzyło między Krasnymstawem a Chełmem Lubelskim. Gdy pluton Zygi patrolował rejon wsi Depułtycze, wybiegła im na spotkanie przerażona kobieta, która zaczęła mówić coś nieskładnie o mężu i uzbrojonej bandzie.

– Bolszewicy? Dezerterzy? – dopytywał się podporucznik.

– Kto ich tam teraz rozróżni! – rzuciła i dalej lamentowała.

W końcu okazało się, że jej mąż był jednym z miejscowych policjantów, a bandyci napadli na ich dom, żeby zastraszyć resztę wsi. Policjant jednak z daleka dostrzegł napastników, synowi kazał zabrać siostrę i uciekać, a żonę wysłał po pomoc.

Hryniewicz rozstawił ludzi, by wziąć obejście w kleszcze, nie zapomniał też o szpicy. Ale kiedy ta doniosła o zbliżającym się pojeździe konnym, dowódca stchórzył. Zatrzymał żołnierzy i w kółko gadał o taczance. Maciejewskiego posłał do najbliższego gospodarstwa. Kazał mu zarekwirować konia i jechać po wsparcie.

– Ależ panie podporuczniku – próbował tłumaczyć Zyga – tam człowiek! A bandyci się nie spodziewają. Taczanka nie taczanka, weźmiemy ich z zaskoczenia.

– Rozkaz był, podchorąży. Tu też ludzie. Goń!

I pognał. A gdy po dwu godzinach podeszli do zabudowań już we dwa plutony piechoty, ze wsparciem sekcji kawalerii i karabinem maszynowym, okazało się, że bez potrzeby zmuszał wsiową chabetę do galopu. Na progu z rozwalonymi czaszkami leżały trupy mężczyzny i wyrostka – chłopak ukrył siostrę u ludzi we wsi, a sam wrócił pomóc ojcu. Całe obejście było splądrowane, a po bandytach nie został ślad. Nad ciałami swoich bliskich szlochała tamta kobieta. Kiedy podniosła głowę, Zyga nie miał odwagi spojrzeć w jej oczy.

Kawalerzyści ruszyli na zwiad i pod lasem, jakieś dwa kilometry od gospodarstwa poznali dalszy ciąg zdarzeń. Otóż gdy pluton Maciejewskiego czekał na wsparcie, dwaj inni policjanci z wioski ruszyli na pomoc koledze, a zastawszy go martwego, podjęli pościg.

Żołnierze i tu przybyli za późno. Natknęli się na postrzelonego konia, cztery trupy bandytów i jednego zabitego policjanta – tego, który miał więcej szczęścia. Drugiego znaleźli już w lesie. Został ranny, a następnie po szyję zakopany w ziemi. Potem rozbito mu kolbą głowę, aż wytrysnął mózg, i na koniec do tak opróżnionej czaszki któryś oddał stolec.

Ówczesny podchorąży Maciejewski, gdy tylko wyrzygał pod drzewem wszystkie posiłki z ostatnich godzin, oznajmił dowódcy, że to on jest odpowiedzialny za śmierć tych ludzi.

– Chciałbym was widzieć, podchorąży, jak z bagnetem idziecie naprzeciw kulomiotu – warknął Hryniewicz wściekły, że niższy szarżą ośmielił się go skrytykować, w dodatku przy podwładnych.

– Będzie się pan tłumaczył przed sądem wojennym, podporuczniku – odparował mu Maciejewski. I jak to gówniarz, dodał zjadliwie: – Bo nie spodziewam się, żeby taki tchórz jak pan odważył się wcześniej dać mi satysfakcję.

– Czemu nie, podchorąży? – powiedział zimno dowódca i zanim Zyga pojął, co się dzieje, dostał w zęby z obu pięści, potem chrupnął mu złamany nos, a w końcu, leżąc już na ziemi, czuł na żebrach podkute buty Hryniewicza.

Później pod sąd wojenny trafił nie tamten podporucznik, ale podchorąży Maciejewski. I kto wie, czy kiedykolwiek miałby szansę na pracę w policji, gdyby owa „taczanka” nie okazała się skradzioną bryczką, którą bandziory przewozili łupy. Banda też zresztą była ciekawa – robotniczo-chłopska i w pełni internacjonalistyczna, jak powiedziałby pewnie Lenin, złożona z dezerterów bolszewickich, ukraińskich i polskich.

Wcześniej jednak Zyga usłyszał wiele mądrych słów od zaciągającego kresowo łysego sierżanta, który obwiązywał go bandażami po pobiciu przez dowódcę:

– Oj, biednyś ty, synku, wojska nie rozumisz. Trza było namówić gnoja, coby rozkazał zrobić drugie rozpoznanie. Przecie znać było po naszych gębach, żeśmy się rwali. I poszliby my w dziesięciu, niechcący wdali się w wymianę ognia i dali radę. A z szarżą, synku, zadzierać to jak szczać pod wiatr! Tak było za cara, tak będzie i za Polski.

– O nie, w Polsce tak nie będzie! – znów wyrwał się jak dzieciak poobijany Zyga.

– Będzie, będzie – spokojnie powiedział łysy sierżant. – Oj, biednyś ty, synku! Módl się do Ostrobramskiej o karną kompanię, bo może być i czapa.

Choć od tamtych wydarzeń minęło dziesięć lat, Maciejewski zaciskał zęby, gdy oficerowie wojskowego kontrwywiadu mieszali mu się do roboty i gdy przy byle okazji cała umęczona ojczyzna musiała śpiewać „Pierwszą Brygadę”. I choć było to równie głupie, co naiwne, nadal uważał, że jest coś winien tamtym trzem policjantom i wyrostkowi. Może gdyby postawił się wtedy podporucznikowi albo sprytniej do niego zagadał, przynajmniej dwóch z nich by żyło.

Wojenne wspomnienia przerwał Maciejewskiemu patrolujący ulicę posterunkowy.

– Proszę pana, stoi pan i śmieci, a tu jutro ma być manifestacja patriotyczna! – usłyszał Zyga.

Spojrzał pod nogi i zaskoczony dostrzegł chyba z dziesięć rozdeptanych niedopałków. Obrócił zdziwione spojrzenie na mundurowego.

– O, bardzo pana komisarza przepraszam! – Policjant zasalutował i ruszył w przeciwną stronę.

Zegar nad pocztą wskazywał dziewiątą piętnaście.


* * *

Paweł Jeżyk, referent cenzury lubelskiego starostwa, starannie zawiązał krawat. Dziwka, półleżąc na łóżku, przeliczyła pieniądze, a potem bezmyślnie zapatrzyła się na pałac biskupi po przeciwnej stronie ulicy.

– Masz! – Jeżyk rzucił jej jeszcze dwadzieścia złotych. – I zapomnij, że tu byłem. Zrozumiałaś, zdziro?!

Banknot zaszeleścił jej w dłoniach. Popatrzyła spod oka, nie rozumiejąc. I nie szło o to, żeby inni nie dawali więcej, niż było umówione, bynajmniej! Ale zwykle chcieli słuchać jęków i chwalenia ich niepospolitej męskości. Zapewnień, że było jej dobrze jak nigdy przedtem, że nigdy tego nie zapomni. Zawsze zapominała, kiedy tylko wyszli. A ten dawał dwadzieścia złotych za coś, co mógłby mieć za darmo.

Skwapliwie pokiwała głową. Jeżyk wyciągnął z kieszeni obrączkę, wsunął na palec i wyszedł.

Klatka schodowa przypominała sztolnię. Schody wiodły w dół, poniżej poziomu ulicy. Słaba żarówka na korytarzu bzyczała cicho, jakby zaraz miała się przepalić. Jeżyk spojrzał przez okno na tonącą w mroku Zamojską i poczuł się nieswojo. Światło latarń zniknęło pożarte przez noc. Zamajaczyła mu kładka prowadząca z ulicy wprost do niewielkiego sklepiku kolonialnego na drugim piętrze i strome kamienne stopnie schodzące na trotuar kilka kroków od bramy. Wyszedł jednak z drugiej strony – na położony niżej niż Zamojska ciemny, pochyły Żmigród, gdzie już żaden znajomy czy kolega z pracy nie zapyta, skąd to pan referent wraca o tej porze. A on jakby nigdy nic wynurzy się na Bernardyńskiej vis-à-vis gimnazjum Czarnieckiej i browaru.

Bruk był mokry, ale przymrozek jeszcze nie łapał, więc nie musiał się obawiać, że skręci nogę. Ruszył szybkim krokiem, uważając tylko, żeby nie wdepnąć w końskie łajno albo w kałużę.

– Pan pozwoli ognia – usłyszał nagle.

Z pobliskiej bramy wyłoniło się dwóch mężczyzn w nasuniętych na oczy kaszkietach. Spojrzał za siebie – od zbiegu Żmigrodu z Królewską schodził w dół trzeci cień.

– O co chodzi? Wiecie, kto ja jestem?! – krzyknął histerycznie cenzor.

– Nie, ale spokojna głowa, zaraz się dowiemy. – Wprawna złodziejska łapa zanurkowała pod połę płaszcza i wyłuskała portfel. Zabłysła zapałka, oświetlając młodą jeszcze twarz ze szramą na policzku.

– Nasz? – spytał drugi bandzior.

– Nasz – kiwnął głową prowodyr, odnajdując dowód osobisty i plik wizytówek.

Płomyk zgasł i Jeżyk poczuł palący ból w lędźwiach. Chciał krzyczeć, ale ktoś zatkał mu usta jego własnym kapeluszem.

– Jest forsa, jak Wąsal nadał. I jaki kosior! – usłyszał jeszcze cenzor jak przez mgłę, gdy ktoś zdejmował mu zegarek z grawerunkiem: Na 10-tą rocznicę ślubu – kochająca Helena.

Загрузка...