W nocy wiatr zdołał przepędzić chmury i dzień wstał tak słoneczny, jak to bywa w październiku, ale nie w listopadzie. Maciejewski wyskoczył z autobusu przy skrzyżowaniu głównych ulic miasta – koło Bramy Krakowskiej i magistratu. Spojrzał na zegarek. Zaspał, a wydanie forsy na bilet w niczym nie pomogło – było kwadrans po dziewiątej. Zyga zaczął przepychać się przez tłum odświętnie wystrojonych ludzi.
Podkomisarz zszedł z trotuaru na jezdnię, ale zyskał tylko kilkanaście metrów, bo od Placu Litewskiego wprost na niego nadjechali ułani i musiał zejść na chodnik. Powiewały proporczyki na lancach, błysnęła w słońcu szabla dowódcy szwadronu i konie ze stępa przeszły w kłus. Temperatura uczuć patriotycznych rosła. Ludzie klaskali, krzyczeli, pofrunęły w górę kapelusze. Tymczasem oddział przeformował się z szyku dwójkowego w czwórkowy i zajmował całą szerokość ulicy. Tłum gęstniał.
Maciejewski znalazł się pośród ciasno stłoczonych gapiów. W końcu nie mógł zrobić kroku ani w lewo, ani w prawo. Do Świętoduskiej brakowało mu jakichś dwudziestu metrów, ale ludzka zapora trzymała i wsysała jak bagno. Poruszając ramionami niczym pływak, przecisnął się ledwie kilka kroków i znowu utonął. Tym razem głębiej, na dno, bo potknąwszy się o czyjąś nogę, upadł.
Ktoś go przydusił, ale inny złapał za ramię i energicznie potrząsnął. Zyga podniósł na niego wzrok i zamrugał oczami zdziwiony. Zobaczył nad sobą uśmiechniętą facjatę Rudolfa Valentino – jak z afisza. Tylko że ten Valentino nie był czarno-biały i jechało od niego jak z perfumerii. Podkomisarz nie leżał już na bruku, a w zmiętej pościeli pod ciężką, dawno niewietrzoną pierzyną. Za oknem siąpił bardzo listopadowy deszcz.
– Kurwa, Zielny, jak ty wyglądasz? – mruknął niechętnie Maciejewski.
Wywiadowca spojrzał po sobie. Wyglądał najzupełniej tak, jak należało. Biało-czarne trzewiki, ciemnoszare spodnie w delikatne prążki – z mankietami i równym kantem, dwurzędowa marynarka, bordowy krawat ze sztucznego jedwabiu i wpiętą szpilą z czymś, co bardzo przypominało perłę. Do tego szary, filcowy kapelusz fedora – co prawda z Ząbkowic, nie z firmy Borsalino, ale może i lepiej, skoro rząd nakłania, by wspierać rodzimy przemysł. Koszula nie była co prawda całkiem odprasowana, ale podkomisarz nie mógł tego widzieć – dość, że kołnierzyk czysty.
Zielny niepewnie przygładził włosy.
– A pan drzwi na noc nie zamknął – odparował.
– Bo co tu kraść?! – Zyga usiadł na łóżku, lecz zaraz podniósł nogi z podłogi. Była lodowata. – Która godzina?
– Pół do szóstej – zameldował tajniak. – Ojczyzna wzywa, panie kierowniku.
Podczas gdy Maciejewski wodził podkrążonymi oczami po ścianach, Zielny usiadł na krześle i poprawił biały szalik. Dobrze się czuł w norze swojego przełożonego, zwłaszcza budząc go przed świtem, gdy mózg podkomisarza nie zaczął pracować. Także podmiejska brzydota Rur Jezuickich – wtłoczonych między rzekę, cegielnię i folwark – oraz ten dwuizbowy parterowy domek umeblowany gratami, które jeszcze za cara powinny się znaleźć na śmietniku, dobrze robiły tajniakowi na poczucie wartości.
Tymczasem Zyga wymacał stopami przydeptane kapcie i otulając się szczelniej piżamą, podszedł do umywalki w kącie. Przechylił dzbanek nad miednicą, był on jednak pusty.
– Zrób kawy, co? – warknął podkomisarz. – W kuchni w kredensie. Bo rogalików maślanych pewnie ze sobą nie masz.
Maciejewski dochodził do siebie. Zielny westchnął i posłusznie wstał.
– Nie, za to świeże wiadomości. Niestety złe, panie kierowniku.
– No domyślam się. A w szczególności?
– W szczególności, panie kierowniku, to mamy denata. Paweł Jeżyk, urzędnik cenzury. Żmigród, rzut kamieniem od burdelu.
– Cenzor w Święto Niepodległości. No to się Tomaszczyk ucieszy! – Uśmiech na niegolonej od paru dni twarzy Zygi wyglądał jeszcze gorzej niż to mieszkanie i dzielnica. – Ale co to mnie właściwie obchodzi?!
– Niby nic, panie kierowniku – zgodził się Zielny. – Ale wszyscy są zajęci jak nie Binderem, to zabezpieczeniem obchodów dzisiejszego święta. Zostałem tylko ja i pan.
– No tak… – Podkomisarz przypomniał sobie instrukcję, której sam się trzymał jak mało którego przepisu: przy oględzinach miejsca zbrodni musi być obecnych co najmniej dwóch funkcjonariuszy kryminalnych. Poza tym Zielny, choć zdolny, był za świeży…
Człapiąc, ruszył z dzbankiem do kuchni. Tajniak poszedł za nim.
W izbie stał piec służący zarazem do gotowania i ogrzewania niewielkiego domku. Gotowano zresztą na nim nader rzadko, o czym świadczyły pokryte kurzem fajerki. Na blasze stała niewielka maszynka elektryczna i czajnik, dalej był zlew wypełniony brudnymi naczyniami, a za nim pochylony ze starości wieszak i kilka wędek.
– Kawa jest tam. – Maciejewski wskazał przeciwległą ścianę, gdzie przy oknie stał stół przykryty ceratą i dwa taborety, a bliżej drzwi odrapany biały kredens. – Zaraz będę gotów. Że też…
Dalsze słowa Zygi zagłuszył kaszlący kran, a potem szum wody.
Kwadrans później Zielny i ogolony jako tako podkomisarz siedzieli w dorożce wiozącej ich Nadbystrzycką w kierunku śródmieścia.
Trup leżał na deszczu. Przykryty własnym paltem wyglądał jak zmęczony nocną zabawą pijak. Jego krew nie brudziła kałuż, mimo to młody policjant trzymał się z dala. Jego mocno schodzone buty były świątecznie wyglansowane. Na widok podjeżdżającej dorożki wyprężył się na baczność, rozpoznając podkomisarza Maciejewskiego.
– Panie kierowniku wydziału, posterunkowy Rafalik… – zaczął.
– Wyście go znaleźli? – przerwał mu Zyga, unosząc niedbale dłoń do ronda kapelusza.
– Melduję, że nie. Znalazła go jedna, z przeproszeniem pana podkomisarza, prostytutka.
– Nie ma za co przepraszać. Lekarz i fotograf wezwani?
– Tak jest! – odpowiedział służbiście posterunkowy.
Maciejewski odchylił palto okrywające denata. Ten leżał na brzuchu z lewą ręką wyciągniętą nieco do przodu, jakby chciał pełznąć pod górę w kierunku Królewskiej, prawą przyciskał do lędźwi.
– Rigor mortis… – mruknął Zyga, ciągnąc zesztywniałego trupa za rękaw. Obejrzał jego lewy nadgarstek. – Otarcie od zegarka.
Mundurowy przyglądał się tym oględzinom z pobladłą twarzą.
– Coś ty, świeżo z Czechówki? – uśmiechnął się krzywo Zielny.
– Nie, panie wywiadowco, już będzie dwa miesiące po szkole – sprostował poważnie Rafalik. – A przy zwłokach znalazłem to! – Triumfalnie wyciągnął z kieszeni płaszcza plik wizytówek.
– Gdzie były? – warknął podkomisarz.
– Walały się tu naokoło, to pozbierałem.
– A niech was szlag! I to gołymi łapami! – Zyga wyrwał mu z ręki kartoniki i rozłożył je na rękawiczce. Były zmarszczone od wilgoci, pomazane szarobrązowymi kleksami ulicznego błota. – Na cholerę mi wasze odciski!
– Ja żem myślał… – zaczął mundurowy.
– Drugi raz lepiej nie myślcie tak zaraz z rana. A dawno wezwaliście fotografa? – syknął zniecierpliwiony Maciejewski.
– Ja… – zająknął się policjant. – Ja przekazałem wiadomość dyżurnemu przodownikowi z Komisariatu Głównego. Zgodnie z regulaminem.
Zyga zapalił papierosa, ukrywając go przed deszczem pod zwiniętą dłonią. Jednak dym i tak snuł się niemrawo, wcale nie smakował. Z początku podkomisarz miał chęć obsobaczyć Rafalika, ale dał sobie spokój. Przyszłym policjantom nabijano głowy masą paragrafów i bzdurnych regulaminów, potem w praktyce uczono oszczędzania na czym się da, tylko ćwiczenia intuicji i zwykłego myślenia unikano podczas szkolenia jak ognia. Myślenia zwłaszcza, bo wtedy kursanci mogliby sami wpaść na to, że „zgodnie z regulaminem” nie zawsze oznacza „skutecznie”. Cud, że niektórzy, tak jak Zielny czy Fałniewicz, mieli dryg do roboty kryminalnej.
– A gdzie ta prostytutka? – spytał już spokojniej Maciejewski.
– Z przeproszeniem prostytutka – zarechotał Zielny, ale kierownik zmierzył go złym wzrokiem i wywiadowca nachylił się przy trupie.
Policjant wskazał okno na pierwszym piętrze oficyny.
– Pod numerem trzecim. Kazałem jej się stamtąd nie ruszać. Pod sankcją – dodał służbowym tonem.
– Musowo, że pod sankcją – nie wytrzymał wybrylantynowany tajniak.
– Chodźcie, Zielny. – Zyga machnął na niego ręką. – A wy, Rafalik, wołajcie, jak tamci się zjawią.
Weszli do ciemnej i wąskiej sieni. Naprzeciw były zabite deskami drzwi, w górę stromo pięły się drewniane schody. Skrzypiały przy każdym kroku, a chybocącej się poręczy lepiej było nie dotykać.
Zielny zapukał do mieszkania na pierwszym piętrze, ale długo nikt nie otwierał. Maciejewski już miał walnąć mocniej, kiedy skrzypnęły zawiasy i w progu stanęła rozczochrana dziewczyna w szlafroku i rozdeptanych pantoflach.
– Wieczorem przyjdźta – ziewnęła, oszacowawszy ich wzrokiem.
– Policja. – Zielny wsunął nogę między drzwi a framugę i wyłuskał z kieszeni swoją blachę.
– Już mnie policja rozpytywała. Ile razy można?
– Przez całe czterdzieści osiem godzin i to bez paragrafu. – Zielny władował się do środka. Podkomisarz wszedł za nim.
Znaleźli się w typowym sublokatorskim mieszkaniu. W kuchni tuż obok wejścia stał duży stół cały zawalony brudnymi naczyniami, na kredensie piętrzyły się talerze z resztkami jedzenia. Gospodyni ani myślała sprzątać, bo nie ona tu brudziła, a podnajemcy tym bardziej nie mieli takiej potrzeby. Wąski zagracony korytarz prowadził do osobnych pokoi. Drzwi ostatniego po prawej były uchylone. Prostytutka, człapiąc ociężale pantoflami, ruszyła w jego stronę.
– No to o co się rozchodzi? – spytała, siadając na rozgrzebanej pościeli.
Zyga zignorował pytanie. Podszedł do okna i wyjrzał. Szary listopadowy poranek przez brudną szybę wyglądał tak wstrętnie, że tylko się powiesić. Posterunkowy Rafalik mókł, przechadzając się obok trupa. Jego kroki były równie beznamiętne, co krople deszczu zacierające ślady przestępstwa.
– O co chodzi? O to samo, co zawsze – odpowiedział dziwce Zielny. – Imię, nazwisko, zameldowana… Dla porządku: ja nazywam się Pan Wywiadowca, a tamten pan nazywa się Pan Komisarz.
Wtedy przyjrzała się uważniej Maciejewskiemu. Owszem, a nawet bynajmniej, widywała facetów o takich mordach w towarzystwie tajniaków, ale zawsze w kajdankach. Coś jej tu śmierdziało… Zresztą czy ten młodszy wyglądał na glinę? Wiedziała już od Zochy, że tamten fagas w nocy dobrze jej zapłacił, żeby nikomu o nim nie mówiła. Bał się kogoś jak nic! A teraz leży sztywny, zaś do niej przychodzi alfons z bandziorem… Może nie trza było szumu robić?…
– Aczkolwiek legitymacje panowie okażą! – zażądała. Zyga wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel z dokumentami.
– Jakkolwiek sobie chcesz – powiedział całkiem poważnym tonem.
Zielnego złapał nagły atak kaszlu, ale po chwili się uspokoił, sięgnął po swoją legitymację i podsunął ją prostytutce.
– Wystarczy czy będziesz telefonować do ministra Józewskiego?
– No dobra, to powiem, co trzeba. Tylko niech mnie panowie władza już nie ciągają po komisariatach, co? Muszę się wyspać po robocie.
Maciejewski i Zielny dochodzili do Królewskiej, zostawiwszy za plecami kamienice, w których rozpytywali prostytutki o pechowego klienta. Trudno powiedzieć, komu Jeżyk bardziej zepsuł humor – podkomisarzowi czy dziwkom. On musiał wcześniej wstać, one miały dylemat: kapować czy ryzykować czterdzieści osiem godzin bez zarobku. Na razie wyśpiewały tylko, z której bramy wyszedł cenzor, jednak żadna nie przyznała się, że go obsłużyła.
– Razem osiemnaście kurew do przemaglowania – mruknął Zyga, patrząc, jak na Placu Katedralnym formował szyk pluton kawalerii.
– Obyczajówka pomoże. Ale pewnie niczego się nie dowiemy. Zwykły napad, panie kierowniku. – Tajniak podał podkomisarzowi ogień. – Facet się stawiał, to dostał kosą. I jak celnie go dziabnęli! Nawet lekarz się zdziwił. Czyli fachowiec, choć na mój rozum, po co? Jaki sens ma mokra robota za parę złotych? To co? Podzielimy się z Fałniewiczem dzielnicami?
Zyga nie odpowiedział, nazbyt go pochłaniały jego własne myśli. Dwa trupy w dwa dni były jak najbardziej statystycznie do przyjęcia, zwłaszcza tak inne – jeden zabity z makabryczną fantazją, drugi dla odmiany prostacko. Różni ludzie, różni sprawcy…
Tajniak palił i czekał, aż kierownik wreszcie się odezwie, ale on patrzył dalej przed siebie niby jakiś katatonik. Zielny lubił swojego przełożonego – zresztą to on go wynalazł marnującego się w komisariacie na ulicy Foksal i spowodował przeniesienie do służby śledczej. O, to była robota jak znalazł i nie szło tylko o te dwadzieścia pięć złotych więcej dodatku służbowego! Zielny mógł się ubrać jak trzeba, prawie nie siedział za biurkiem, a biegając po mieście, zawsze przy okazji mógł sobie przygruchać jakąś ślicznotkę. No i sam Maciejewski był cholernie dobrym gliną! Miał dopiero trzydzieści lat, a już zrobili go podkomisarzem. Na więcej kierownik raczej nie mógł liczyć, bo przeminęły czasy powojennego braku kadr, a zaczęło się sadzanie przy korycie dawnych kolegów z wojska. Lecz to było dla młodego tajniaka pocieszającą okolicznością, bo nic nie zapowiadało rychłej zmiany szefa. Jednak choć Zielny lubił Maciejewskiego, to nie miał wątpliwości, że nie jest on całkiem normalny. Coś takiego widział na filmie: zwyczajny facet, co to w dzień siedzi w biurze, a nocą zmienia się w potwora, by rano niczego nie pamiętać. Tajniak był pewien, że podkomisarz skończy u Jana Bożego – przedwcześnie postarzały, śliniący się i bełkoczący pod nosem.
Tymczasem w umyśle podkomisarza działało „policyjne prawo grawitacji” – jak to nazywał. W prostackiej wersji znano je nawet w najmniejszych posterunkach, gdzie złapawszy złodzieja gruszek, starano mu się doczepić wszystkie kradzieże z całej gminy. Skoro Ziemia przyciąga jabłko, występek przyciąga inne występki. W zabójstwach Bindera i Jeżyka Maciejewski widział coś podobnego, choć na znacznie subtelniejszym poziomie. Te dwie zbrodnie, im bardziej do siebie nie pasowały, tym usilniej w głowie Zygi łączyły się w jedno. Ricardo Poronic skomentowałby to w „Expressie” zapewne wpływem Plutona…
– Dzień dobry, panie komisarzu! – Do rzeczywistości przywołał go głos lekarza sądowego, który kazał kierowcy zatrzymać karetkę, gdy zobaczył znajomą postać śledczego. – Zginął tuż przed północą. Jak tylko uporamy się z sekcją zwłok, jeszcze zatelefonuję.
– Dziękuję, doktorze. – Maciejewski dotknął ronda kapelusza. – Będę czekał.
Karetka z niechętnym warkotem zaczęła wspinać się w górę ulicy ku ratuszowi. Podkomisarz gwałtownie zaciągnął się papierosem, jakby łapał oddech, i dopiero teraz odpowiedział na pytanie wywiadowcy:
– Łazić po mieście może ktoś głupszy. A ty mi się przydasz do czego innego. A może, Zielny, była to nadana robota?
– Że polityczna? – zdziwił się tajniak. – We Lwowie to bym uwierzył, w końcu tam Ukraińcy. Ale lubelscy komuniści?! No bo chyba nie myśli pan kierownik, że syjoniści?
– Boże broń, Zielny, żeby polityczna! – zaśmiał się Zyga. – Ale najpierw redaktor, potem cenzor. Coś ich łączy, nie?
– Gdyby dziennikarz zabił cenzora, to rozumiem, a tak?…
– Jednak nie da się ukryć, że coś ich łączy. Gazeta, Zielny. Jeden pisze, drugi czyta. Tylko co takiego mógł wyczytać?
– Ale panie kierowniku, jeśli tak zaczniemy wnikać, to nie pociągniemy obu spraw! – zaprotestował tajniak.
– Jakich obu? – Maciejewski wzruszył ramionami. – Przecież ino patrzeć, jak pana denata Bindera zabierze wojewódzka. I bardzo dobrze, niech się grzebią w tym gównie. A my po cichu pójdziemy śladem cenzora. I będziemy pierwsi na mecie.
– Aaa! – Zaskoczony tajniak rozdziawił się jak dziecko, które pierwszy raz widzi parowóz.
– Beee. Myśl trochę, Rudolfie Valentino! – zaśmiał się podkomisarz. Już opadło z niego całe poetyckie natchnienie, był znowu normalnym gliną. – Wtajemnicz Fałniewicza, ale nikomu więcej ani pary z gęby!
– Gdzie?! No pod hajrem, panie kierowniku! – Zielny zrobił minę urażonego grandziarza.
Poszli dalej. Nagle podkomisarz stanął raptownie w miejscu, bo usłyszał za plecami komendę „baczność” rotmistrza plutonu reprezentacyjnego. Zaklął pod nosem, że wciąż tkwią w nim dawne odruchy, i przyspieszył kroku. Zielny zerknął na słup ogłoszeniowy, gdzie na afiszu reklamującym film „Syn Szejka” Valentino elektryzująco ściągnął usta w pół groźbę, pół uśmiech. Tajniak bezwiednie przybrał taki sam wyraz twarzy.
– Spóźnimy się na mszę! – warknął Maciejewski.
– Per evangelica dicta deleantur nostra delicta – powiedział scenicznym szeptem gruby, łysiejący kapłan, całując mszał.
W chóralne „Laus tibi, Christe” wkradło się lekkie skrzypnięcie drzwi kościoła i za ostatnimi rzędami ławek w głównej nawie stanęli dwaj ubrani po cywilnemu mężczyźni – jeden o wyglądzie fordansera, drugi najprędzej bandziora. Mimo to policjanci zrobili im miejsce.
Ksiądz tymczasem wdrapał się po wąskich schodkach na ambonę i zaczął:
– Modlimy się dziś za całą ojczyznę, a więc i o to, żeby ci wszyscy, którzy stanowią ramię jej sprawiedliwości, przykładem swojego życia, swoją rzetelnością i niezłomnością czynili obecnymi wartości duchowe na wszystkich posterunkach, na których stać im przyszło.
Maciejewski dostrzegł, jak Tomaszczyk z namaszczeniem kiwa głową w trzecim rzędzie. Niedaleko siedział Kraft, który – choć jako ewangelik miałby dobrą wymówkę i mógłby zostać na komendzie – z powagą przysłuchiwał się kazaniu.
– Na waszym sztandarze widnieje srebrnowłosy św. Michał Archanioł w półpancerzu i tunice, który w prawicy dzierży miecz płomienisty, a w lewej dłoni wagę. Niech za jego przykładem i was sprawiedliwa kara oraz roztropność prowadzą w służbie, a wasz mundur niech będzie jak święty puklerz.
Zyga zacisnął zęby. W tej sprawie, skoro komenda główna i minister rozkładali ręce, tylko Michał Archanioł mógł przyjść z pomocą. Mijały ledwie cztery miesiące, jak w Puławach zginął policjant, bo zabrakło dla niego pistoletu. Zanim zdążył zdjąć z ramienia karabin i zarepetować, bandyta trafił go kilkakrotnie z browninga. W Lublinie też połowa broni nie nadawała się do użytku, a poproszone o wsparcie władze wojskowe sprezentowały komendzie… wóz pancerny. Wciąż stał w garażu nie tylko dlatego, że w policji był nieprzydatny. Przede wszystkim wymagał remontu, a zdaniem Zygi – właściwie oddania na złom.
– Gdy w 1915 roku dotarła do Lublina kawaleria legionowa, ludność witała ją owacyjnie na ulicach i na placu przed katedrą – mówił z emfazą ksiądz. – Niejeden z was był świadkiem tego wydarzenia i pamięta owo uniesienie, a pewnie zapadły mu też w pamięć słowa marszałka Piłsudskiego: „Dopiero tu, w Lublinie, czuję, że jestem w Polsce”. Dziś już dla wielu niepodległa Polska jest rzeczą tak zwyczajną, tak oczywistą, że niewartą głębszej uwagi i dbałości. Są także tacy, dla których Polska silna, praworządna, Polska, w której panuje prawo i porządek, jest ze wszech miar niewygodna. Ale wy, najmilsi, zebraliście się dziś w świątyni Pańskiej po to, by wzmocnić w sobie wiarę w ojczyznę wolną, sprawiedliwą i katolicką, wiarę, która daje wam siłę i możność stawienia bezwzględnego odporu tym, którzy te wartości postponują.
Podkomisarz, słysząc o katolickiej Polsce, zerknął na Krafta. Lecz on siedział z nieprzeniknioną miną, zupełnie tak samo jak wcześniej i patrzył na kapłana.
– Ojczyźnie naszej – dobiegło z ambony – duszom naszym zagrażają bowiem nie tylko pokusy, przed którymi Pan przestrzega wiernych w Dekalogu. Stoicie na straży majątku i dobrego imienia swego i bliźnich, ale zarazem stanowicie tarczę przed Antychrystem, owymi fałszywymi prorokami spod czerwonego sztandaru obiecującymi raj na ziemi, a godzącymi w byt państwa, w to, o co przez wiek z okładem modliły się w kościołach rzesze Polaków słowami: „Ojczyznę wolną, racz nam wrócić, Panie”.
Maciejewski w tym miejscu pomyślał zjadliwie, jak zagadkowo krótka jest pamięć polskiego duchowieństwa i wszystkich policyjnych zwierzchników w galowych mundurach. Pamiętał ze szkoły, że ta pieśń została napisana na cześć cara i w oryginalnej wersji mówiła o „sprzyjaźnionych dwu narodach”, które „niech kwitną i błogosławią Jego panowanie”. Dopiero później Polacy ją zmienili i zaczęli śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, Ślązacy – „Spod jarzma Niemców wybawże nas, Panie”, zaś Żydzi – „Boże, coś wielki Izraela naród…”. W ten sposób wyraz czołobitności stał się niepodległościowym szlagierem, który w 1918 omal nie ogłoszono hymnem odrodzonej ojczyzny. A mimo to – jak to w Polsce – spadkobiercy autora nie zarobili ani marki.
Jeszcze zanim Zyga wszedł do gabinetu komendanta, już wiedział, że jego przewidywania co do tego, kto dalej poprowadzi sprawę Bindera, sprawdziły się w stu procentach.
Sędzia śledczy Rudniewski, mimo że w meloniku, okazał się całkiem sympatycznym człowiekiem, wbrew przeczuciom Maciejewskiego przy pierwszym spotkaniu nad trupem Bindera. Na widok podkomisarza nawet wstał i podał mu rękę.
– A więc ma pan na głowie kolejne zabójstwo? – zapytał. – Ja między innymi w tej sprawie.
Zyga uścisnął mu dłoń i usiadł. W pokoju na chwilę zapadła cisza, tylko zza okna dolatywały dźwięki melodii „Maszerują strzelcy, maszerują…” granej przez orkiestrę wojskową.
– Oczywiście, zginął urzędnik publiczny. Domyślam się, że pan sędzia tę sprawę również traktuje priorytetowo.
– Tak, jak najbardziej. – Rudniewski odetchnął. – Choć sam pan rozumie, że morderstwo redaktora Bindera jako bardziej bulwersujące… – urwał. Jak Zyga zauważył, był nie tylko sympatyczny, ale i nieśmiały. Rzadkość w jego fachu.
– Krótko mówiąc – wtrącił się nadkomisarz Sobociński – morderstwo Bindera przejmuje Urząd Śledczy, a pan zajmie się zabójstwem Jeżyka.
Maciejewski spokojnie pokiwał głową, jakby właśnie tego się spodziewał, żywiąc nadzieję, że komenda wojewódzka razem z trupem Bindera zabierze sobie także Tomaszczyka.
– Natomiast podkomisarz Tomaszczyk zostanie – oznajmił Sobociński. – Prokuratura obawia się eskalacji przestępstw politycznych, tak więc pan sędzia zwrócił się do pana komendanta wojewódzkiego z sugestią wzmocnienia w tym względzie pańskiego wydziału.
Zyga zerknął na Rudniewskiego. Tak, bez wątpienia nie kierowały nim złe intencje. Jednak nie ma nic gorszego niż naiwność połączona z dobrymi chęciami.
– Gdyby pan dysponował jakimiś wartościowymi informacjami w sprawie zabójstwa Pawła Jeżyka, będę wdzięczny za niezwłoczne powiadomienie. – Sędzia śledczy wstał i wcisnął na głowę swój niemodny melonik.
– Oczywiście, może pan na nas liczyć, panie sędzio – mruknął podkomisarz.
Ledwie wrócił do siebie, zadzwonił telefon. Sądził, że może lekarz sądowy ma już wyniki sekcji zwłok cenzora, ale to był Zakrzewski.
– Serwus, Zyga. Chcę cię spłacić – powiedział.
– No, szybki jesteś. – Maciejewski spojrzał na zegarek. – Jest druga, to co, za kwadrans w „Europie”?
– Żartujesz? Dlaczego nie od razu na komisariacie?!
– „Pod Strzechą”?
– Za rano na panienki. Krawiecka 2. Z sieni w prawo. Pytaj o Symchę Goldmana.
– Bardzo koszernie z twojej strony. Nie ruszaj się stamtąd, już idę.
Kraft podniósł głowę znad raportów z przesłuchań znajomych Bindera, które właśnie porządkował przed przekazaniem do Urzędu Śledczego. O nic nie zapytał.
Zyga wyszedł z komisariatu i ruszył szybkim krokiem ulicą Staszica. Deszcz przestał padać, na krótko wyszło nawet słońce, ale w kierunku szpitala Dzieciątka Jezus płynął rynsztokiem wartki strumień. Mokra gilza z papierosa ominęła właśnie rozlatującą się rafę końskiego łajna i porwał ją wir. Przed budynkiem zarządu telefonów po drugiej stronie ulicy stała zapłakana kobieta wpatrzona w narożne okna szpitala dziecięcego.
Maciejewski odwrócił wzrok. Kobieta przypomniała podkomisarzowi, jak trzy lata wcześniej jakaś siła kazała mu przywlec się nocą po służbie pod szpital dla dorosłych naprzeciwko i wypatrywać w pustym oknie znajomego cienia. Nie zobaczył wtedy żony, w ogóle już jej nie zobaczył i chyba lepiej, że tak się stało…
Skręcił za róg i schodził opadającą stromo ulicą ku skrzyżowaniu ze Świętoduską. Tu bruk był prawie suchy, woda zdążyła dawno spłynąć. Naprzeciw jakiś staruszek z medalami pobrzękującymi na starej jesionce wspinał się powoli chodnikiem, przystając co parę kroków i opierając się o ścianę kamienicy. Zimą ta pochyła część ulicy Staszica zmieniała się w wielką ślizgawkę i wielu ludzi, nie tylko takie dziadki-weterani, łamało tu sobie ręce, nogi i karki. Nawet karetki pogotowia wybierały wtedy dłuższą drogę przez zatłoczone Krakowskie Przedmieście albo wąską Zieloną.
Minął dworzec autobusowy i ruszył Kowalską. Zapachniało pieczywem z pobliskiej żydowskiej piekarni, mimo święta przez uchylony lufcik doleciało go chóralne sylabizowanie z któregoś chederu na Nadstawnej, flagi w oknach też zniknęły. Jednak większość sklepów i warsztatów była zamknięta, a po ulicy kręciło się niewielu przechodniów.
Zyga spojrzał na zegarek – dochodziło dwadzieścia po drugiej, całą drogę przebył w rekordowym tempie. Zakrzewski mógł jeszcze nie zdążyć wrócić, skądkolwiek by dzwonił, bo że na Krawieckiej nikt nie miał telefonu, to było pewne.
Podkomisarz dopalił papierosa na rogu Kowalskiej i Szerokiej obok kamienicy z niewielkim ogródkiem przytulonym do resztek dawnych murów miejskich. Tam przy cieknącym ujęciu wody rósł rachityczny klon, „żydowskie bonsai”, jak nazwał to drzewko po przeczytaniu w „Expressie” artykułu o japońskiej sztuce ogrodniczej.
Naraz Maciejewski poczuł na plecach czyjś wzrok. Obejrzał się, ale zobaczył tylko przygarbionego Żyda, pewnie tragarza, któremu ciężka robota dodała z dziesięć lat i mocno wykrzywiła plecy. Zyga rzucił papierosa, po czym ruszył dalej ku łukowatemu przejściu pod ulicą Zamkową. Choć powszechnie mówiono na nie Zasrana Brama, częściej śmierdziało tam moczem.
Swierżawin patrzył przez chwilę na Maciejewskiego, a kiedy śledczy odszedł, wyprostował plecy.
„Czego ta glina tu węszy?” – pomyślał zaniepokojony, ale że podkomisarz skierował się w inną stronę, uznał to spotkanie za przypadkowe. Miał dobrą pamięć do twarzy – jeden rzut oka i wiedział. Tak, to ten policjant poprzedniego dnia kazał go usunąć sprzed drzwi komisariatu, gdy Swierżawin – wówczas w łachmanach bezdomnego pijaka – przyznawał się do morderstwa Bindera. Oficer zachował się zgodnie z przypuszczeniami i zgodnie z planem rzekomego włóczęgi.
Wtedy był to bezczelny test czujności lubelskiej policji, teraz chodziło raczej o to, żeby w żydowskiej dzielnicy nie wyróżniać się wyglądem. Swierżawin lubił tę część swojej pracy – pozwalała mu ona wrócić do czasów, kiedy we 2-om Moskowskom Impieratora Nikołaja I kadietskom korpusie grywał główne role w szkolnym zespole teatralnym. Mówiono o nim chitrij Polacziszka. Nigdy się jednak za to nie obrażał, bo zawsze były w tym podziw i przyjacielskie pochwały, a nie aluzje do narodowości matki. Potem jego talent aktorski nieraz ratował mu życie podczas wojny domowej i po przegranej kontrrewolucji, gdy na polsko-sowieckim pograniczu trudnił się przemycaniem złota, dolarów, ludzi i tajnych informacji.
Swierżawin znów przygarbił plecy i poszedł ulicą Szeroką, szukając najlepszej drogi wyjazdowej z Zamku. To nieudolnie naśladujące gotyk więzienie wzniesione na ruinach średniowiecznej twierdzy miało zaledwie sto lat. Niby niewiele, a jednak na tyle dużo, że projektanci nie wzięli pod uwagę trasy dość równej dla ciężarówek.
„Oby żadnej jutro nie zgasł motor, bo utknie na podjeździe!” – pomyślał Swierżawin.
W tej intencji w niedzielę zapalił nawet dwie świeczki w lubelskiej cerkwi – jedną, bo się Bogu należała, drugą, bo przez ten przeklęty przewodnik Ronikierowej spóźnił się na mszę.
Do Krawieckiej Maciejewski miał już ledwie parę kroków. Uśmiechnął się, bo Zakrzewski wybrał na miejsce spotkania dom niemal sąsiadujący z więzieniem na Zamku. Minął kilka kamienic, aż znalazł się przed niskim, jednopiętrowym drewnianym budynkiem. Tablica z numerem była nieczytelna, ale właściciel, żeby uniknąć kary, wypisał obok niej kredą: Krawieska Nr 2.
Zyga zapukał do drzwi po prawej stronie. Usłyszał coś w jidisz, co równie dobrze mogło znaczyć: „proszę”, jak „won”. Mimo to wszedł.
Przy kuchni krzątała się niska, gruba kobieta koło czterdziestki, za stołem siedziało dwóch mężczyzn. Starszy z brodą patriarchy odłożył dratwę i wielokrotnie już zelowany but, młodszy, szczupły brunet ze strzechą sterczących włosów i w drucianych okularach, podniósł wzrok znad książki.
– Pan Goldman? – spytał policjant. – Symcha Goldman?
– Wyjechał – burknął po polsku okularnik.
– A jednak jestem tu z kimś umówiony.
– Nazwisko?
– Maciejewski.
Młody Żyd wstał zza stołu i dał znak podkomisarzowi, żeby poszedł za nim. Brodacz, zapewne ojciec chłopaka, odprowadził ich niechętnym spojrzeniem.
Po chwili znaleźli się na niewielkim, ciasnym podwórku. Zyga ruszył za swoim przewodnikiem po skrzypiących schodach na poddasze.
– Tu, towarzyszu. – Okularnik wskazał Maciejewskiemu odrapane drzwi tuż obok nigdy chyba niemytego okna. Było tak małe, że ledwie zmieściłaby się w nim głowa mężczyzny.
– Dziękuję. – Zyga uścisnął mu dłoń. – Bądźcie czujni.
Zakrzewski półleżał na wąskiej kozetce z kajetem na kolanach. Miał na sobie golf, pumpy, skarpety w kratę i sportowe buty. Skórzaną kurtkę motocyklową i cyklistówkę rzucił w nogi łóżka. W prawej ręce poeta trzymał wieczne pióro, w lewej papierosa. Właśnie podnosił pióro do ust, jakby się zapomniał, który przedmiot do czego służy, albo atawistyczny odruch ssania dobrze mu robił na natchnienie.
– Serwus, Józek. – Maciejewski zdjął kapelusz. – Ale z was konspiratorzy! Każdy mógłby tu do ciebie wejść.
– Ale nie każdy wie, że tu jestem. – Zakrzewski zakręcił pióro i usiadł.
Zyga rozpiął płaszcz i zajął miejsce na jedynym krześle obok wąskiego stołu przy ścianie.
– Co masz?
– A taką dziwnostkę o twoim Binderze. – Redaktor puścił perskie oko. – Też byś wiedział, gdybyś posyłał tajniaków nie tylko do śródmieścia, ale i na Kośminek albo na Szeroką.
– Nie rozpędzaj się, Józek, bo nie mam rękawic. Tu nie ring.
– Nie masz też pewnie kastetu jak twoi koledzy na Zamku. – Zakrzewski zaciągnął się papierosem. – Jednak do rzeczy. Szukałem meliny u towarzyszy na Kośminku i wyobraź sobie, zaraz na Długiej wlazłem na kolegę ze studiów.
– Nazwisko i adres. – Maciejewski wyjął z kieszeni notes.
– Adam Gajec. Mieszka w służbowym mieszkaniu na Krochmalnej. Biuralista z cukrowni.
– Nader wylewnie zeznajesz – zaśmiał się podkomisarz. – Jaki w tym hak?
– Nie zeznaję, Zyga, pomagam koledze sportsmenowi – zastrzegł Zakrzewski. – A hak? Cóż, nie przeczę, że nie lubię człowieka. Przez niego omal mnie nie zawiesili i to już na pierwszym roku.
– A co takiego przeskrobałeś?
– Ja? Nic. Gajec należał do korporantów i z braku lepszych pomysłów został przewodniczącym koła narodowego. Rozumiesz, getta ławkowe dla tych za mało katolickich jak na nasz katolicki uniwersytet. No to jak go spotkałem kiedyś w nocy, wrzuciłem mu tę durną czapkę korporancką na latarnię. Koło poczty głównej, zaraz na rogu. Zrobił aferę, ale jakoś rozeszło się po kościach. Gajec dobrze sobie wykombinował, żeby przystać do faszystów, bo jedynie dzięki poparciu korporacji utrzymał się całe trzy lata na uczelni. Niezbyt lotny, uważasz. Do tego stopnia, że jak mnie zobaczył, to nie pamiętał, że mieliśmy z sobą na pieńku, tylko się rozkleił. Nie był trzeźwy, to fakt, no ale żeby zaraz ściskać komunistę? W każdym razie zaczął mi kadzić, że jestem uczciwy człowiek, bo nigdy nikogo nie udawałem, nie tak jak niektórzy. No więc pociągnąłem go za język, kto udaje. A on na to, że wszystkiego by się spodziewał, ale nie że Binder kumał się z pejsatymi.
– Co? Binder z pejsatymi? – powtórzył zaskoczony Zyga.
– Tak właśnie powiedział. Wracał w nocy z knajpy i przypadkiem widział, jak Binder, jeszcze jeden facet i jakiś rabin naradzali się w aucie na Krakowskim Przedmieściu.
– Pod domem Bindera?
– Nie wiem, nie chciałem spłoszyć Gajca. On w sumie gówno wie i rozumie, ale nie jest idiotą. W każdym razie to było w zeszłym tygodniu, parę dni przed zabójstwem.
– Morderstwem, Józiu – poprawił Maciejewski. – Jako prawnik, nawet czerwony prawnik, powinieneś rozumieć różnicę. W jakim aucie?
– W rolls-roysie – powiedział z poważną miną Zakrzewski.
– Co? – Zyga podniósł wzrok znad notesu. – Kabaret sobie robisz?
– No bo głupio pytasz. Skąd mam wiedzieć?! Gajec tam był, nie ja. Czarne, duże, kryte. Tyle – powiedział ze złością redaktor „naszego sztandaru”.
– No to pokręcisz się na Krochmalnej, weźmiesz Gajca na wódkę…
– Chcesz ze mnie zrobić psa, Zyga?! – Zakrzewski zmasakrował niedopałek obcasem. – Do kogo ta mowa?!
– Nie mam czasu na twoje krygowanie. Najdalej jutro musisz mi coś nakapować.- Jesteś mi to winien, nie?
Zakrzewski podszedł do okna. Zerknął na podwórko i przysiadł na wąskim parapecie. Potem odwrócił się i spojrzał spod oka na Maciejewskiego.
– Spodziewałem się tego. W końcu i tak zawsze wylezie z ciebie glina, Zyga. Mam więc jeszcze coś, ale potem będziemy kwita.
– Gadaj!
– Jestem umówiony z Gajcem na wódkę. Dziś wieczorem w „Wykwintnej”. Możesz iść ze mną, z twoją gębą będziesz tam akurat pasował.
– Dziękuję za zaufanie, Józek. – Maciejewski strzepnął popiół z papierosa i zamknął notes.
– I tym spłacę dług – powiedział twardo Zakrzewski.
– Jeśli mnie Gajec nie rozczaruje. Zresztą pogadamy… O której?
– Siódma. Bądź chwilę wcześniej przed dworcem przy dorożkach.
Maciejewski już zapiął płaszcz, ale po namyśle znów przysiadł na brzegu krzesła.
– Jeszcze jedna sprawa. Długo pracowałeś u Trąbicza?
– Ponad rok, ale znam go ze cztery. A co?
– Właśnie! A co mi powiesz o tych jego chłopaczkach?
– Zyga! – zaśmiał się redaktor. – To nic z tych rzeczy, o których myślisz. U niego to tylko niewinna słabość, jak dla niektórych konie albo pudle. Zabiera ich, można powiedzieć, z ulicy. Z biednych rodzin, które same ledwo rachują, ile mają gąb do wyżywienia. Ubiera ich, posyła do szkoły, karmi, uczy jeść nożem i widelcem. Po trzech, czterech latach traci zainteresowanie, ale chłopaki mają jaki taki start. Piotrek pracuje teraz u Plagego i Laśkiewicza jako młodszy kreślarz, Felek jest w szkole oficerskiej. Ten nowy, Franek, jeszcze się uczy.
– I co? Tak za nic?! Logiczne chyba, że muszą mu czymś płacić. Dupą?
– Nie, Zyga, w żadnym razie. Gadałem z nimi i gdyby cokolwiek takiego robił, sam bym nakładł Trąbiczowi po gębie. Niewinna słabość. Nie wiem, co tam siedzi w Trąbiczu, ale co do ludzi to on jest społecznik. Nie było takiego razu, żeby nie pożyczył czy nie dał zaliczki.
– No to do zobaczenia przed siódmą, towarzyszu Zakrzewski. – Maciejewski podniósł pięść w proletariackim pozdrowieniu. – Nie daj się złapać glinom.
– Mówi pan doktor, że taki artysta? – zapytał Zyga.
– Jak już wcześniej powiedziałem, precyzyjny cios prosto w nerkę – dobiegło z telefonu. – Wbił nóż i przekręcił, wiedział, co robić. Jeśli artysta, to chirurgii.
– Tak, dziękuję, do widzenia. – Podkomisarz odłożył słuchawkę.
Kraft kończył porządkować raporty, raz po raz spoglądając na zegarek. Maciejewski przeniósł wzrok na swoje biurko zarzucone notatkami. Odkąd wrócił ze spotkania z Zakrzewskim, próbował odgadnąć, kto mógłby mieć interes w tym, żeby zginęli dwaj ludzie, z których jeden w gazecie pisał, a drugi w niej skreślał.
„Tak, Zielny, choć… zielony – podkomisarz uśmiechnął się na to skojarzenie – miał rację. Gdyby jeden zabił drugiego, wszystko jasne. No i redaktor cenzora, nie na odwrót”.
Znów zadzwonił telefon i przerwał Maciejewskiemu wątek. Zyga chwycił słuchawkę z nadzieją, że to ktoś, kto świadomie lub przypadkiem naprowadzi go na jakiś ślad. Może wdzięczny Trąbicz, który coś sobie przypomniał… Ale telefonował Lennert.
– Pracuje pan, panie władzo? – zakpił. – Co byś powiedział na małe mordobicie pojutrze o świtaniu?
– Dobrze, Stachu – zgodził się Maciejewski. – Poranek to piękna pora na nokaut.
– Coś głos masz niewyraźny – zauważył przyjaciel. – Śledztwo się nie układa?
– Ano nie, jaśnie wielmożny panie, ale Bóg da, się poprawi – wyseplenił Zyga, parodiując gwarę.
– Mimo wszystko do zobaczenia?
– A jakże, serwus!
Podkomisarz powrócił do swoich papierów. Wypisując po raz kolejny znane fakty i łącząc je coraz bardziej zawiłymi liniami, próbował odgadnąć tajemnicę powiązań Bindera i Jeżyka. Wciąż wszystko wskazywało na gazetę, której cenzor był, chcąc nie chcąc, jednym z pierwszych czytelników, i w pewnym sensie też redaktorem. Tak, ale który numer naprowadzi go na ślad? Który tekst? Czego w nim ma szukać?
Policje warszawska i niemiecka – jeśli wierzyć „Expressowi” – waliły jak w dym do Poronica, cenionego astrologa, religijny Kraft być może prosił o cynk Pana Boga albo doznawał olśnień podczas czytania Biblii z rodziną. Każdy śledczy z pewnością miał swoje nawyki, dziwactwa czy przesądy. Maciejewski wierzył w geometrię, według niego wszystko przybierało jakiś kształt, dawało się sprowadzić do wzoru czy krzywej: statystyka przestępstw, ruch ludności, wykrywalność… Takim wykresem staje się przecież nawet głos Kiepury czy V Symfonia, gdy patrzeć na ich obraz w oscyloskopie. Wzorem, fakt, nader skomplikowanym są linie papilarne. Pewnie kiedyś będzie też można dopasować oscyloskopowy wykres nagranych zdań i zidentyfikować, czy wypowiedziała je ta sama osoba. Tak, bez wątpienia policja śledcza swoje najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Aż dziw, że taki na przykład Fritz Lang nie zrobił o tym filmu! Zielny mógłby wtedy iść do kina pomiętosić jakąś pannę, a jednocześnie zaliczyć szkolenie z kryminalistyki! Znowu zadzwonił telefon.
– Maciejewski, słucham – mruknął do słuchawki Zyga.
– Dzień dobry, panie komisarzu – usłyszał miły kobiecy głos. – Okradli mnie. Jeden taki ze złamanym nosem ukradł mi serce i prawie tydzień się nie odzywa.
– Różo, bardzo się cieszę, że telefonujesz – skłamał podkomisarz, odruchowo przekładając słuchawkę do drugiej ręki, dalej od Krafta, który siedział schylony nad papierami. – Ale wybacz, nie mogę rozmawiać. Mam teraz… przesłuchanie.
Zdziwiony zastępca podniósł głowę.
– No to baw się dobrze. – Nieco nadąsana Róża odłożyła słuchawkę.
Zyga znów skupił się na swoich myślach. Przeczuwał, niestety tylko przeczuwał, że obie śmierci coś łączy, ale… No właśnie – nie ma trupa bez motywu. Za chwilę jednak przyszedł Wilczek z nic nie wnoszącym do sprawy zeznaniem żony Jeżyka. Potem telefonował kierownik komisariatu z Lubartowskiej, który chciał zrzucić Maciejewskiemu na głowę włamanie do sklepu sportowo-wędkarskiego.
– Pan z tym do mnie, bo jestem sportowiec i wędkarz? – skrzywił się Zyga.
– Ja z tym do pana komisarza, bo brakuje mi ludzi – warknął zdenerwowany policjant.
– A u mnie wszyscy się nudzą, tak? Pan masz na głowie sklep, a ja trupy. Co ja panu poradzę? Do widzenia. – Maciejewski rzucił słuchawkę na widełki. – Wychodzę, Gienek, bo w porze urzędowania tu się nie da pracować – powiedział do Krafta.
– Zaczekaj… – Zastępca zrobił niepewną minę, jak poważny biuralista, któremu szef proponuje drobny szwindel księgowy. W końcu wydusił: – Przyszedł do mnie Tomaszczyk. Pytał, co cię łączy z Zakrzewskim.
– Boks i działania operacyjne. To żadna tajemnica.
– To samo mu powiedziałem, ale… – urwał i długo szukał słowa.
– Ale co? – ponaglił Maciejewski.
– Nie wiesz?! – lekko zdenerwował się Gienek. – „Pan rozumie, podkomisarzu Kraft, pan jest uczciwym policjantem… To musi zostać między nami…” i tak dalej. W skrócie: czy nie osłaniasz podejrzanego, bo sam jesteś komunistą?
– Ja komunistą?! A to wesz! – Zyga walnął pięścią w blat biurka, aż podskoczyły karteluszki, a jeden, majestatycznie szybując, spadł na podłogę. – A kto, cholera jasna, walczył na ochotnika w wojnie bolszewickiej?! Ja czy Tomaszczyk? Co on, liczy, że nas na siebie napuści?!
– Zyga, to idiota, ale idiota z komendy wojewódzkiej. Ty za to jesteś ateista, sabotujesz polecenia, teraz jeszcze ten Zakrzewski… Po prostu uważaj na niego.
– Wiedziałem, no wiedziałem, czym się to skończy! – Maciejewski zmiął wściekle jedną ze swoich pogryzmolonych kartek. – Za głupi jest, żeby łapać przestępców, to się zabrał za kolegów. Co mu powiedziałeś?
– Żeby cię sam zapytał, a jak ma zastrzeżenia do twojej pracy, są odpowiednie procedury.
– I co on na to?
– Powiedział, żebym się dobrze zastanowił, bo ty i tak marnie skończysz, a ja mam czworo dzieci. I być może perspektywy. Później poszedł.
– No to i ja pójdę. – Zyga zgarnął kilka ostatnio zabazgranych kartek i upchnął je w notesie. – Mam spotkanie z informatorem.
– Z Zakrzewskim, nie daj Boże?
– Lepiej nie pytaj, Gienek. – Podkomisarz poklepał go po ramieniu. – Ty masz czworo dzieci i perspektywy!
W restauracji „Wykwintna” powietrze było gęste od papierosowych wyziewów, jakby jakiś dowcipny żołnierz z pobliskich koszar 8. pułku piechoty Legionów wrzucił do środka granat dymny. Maszyna do sztucznych oparów w kabarecie „Frascatti” na Szpitalnej nie zdołałaby wyprodukować tego nawet w kwadrans.
Maciejewski i Zakrzewski odruchowo przymrużyli oczy, dopiero po chwili zaczęli wychwytywać wzrokiem szczegóły wnętrza. Podłużną, kiszkowatą salę zastawiono ciasno stołami, naprzeciw wejścia znajdował się szynkwas, przy którym można było wypić albo przegryźć coś na stojąco, obok drugie drzwi – najpewniej do klozetu.
– Tam. – Redaktor wskazał stolik w głębi, przy którym siedział samotnie młody mężczyzna.
Przepchnęli się wąskim przejściem między robotnikami, kolejarzami i podoficerami w rozpiętych szynelach. Kiedy podeszli, podkomisarz przyjrzał się uważnie koledze redaktora „naszego sztandaru”. Był wysokim blondynem niewiele starszym od Zakrzewskiego, ale z wyraźnie zarysowanymi półkolami łysiny nad czołem. Musiał przyjść niedawno, bo kufel przed nim był prawie pełny, a popielniczka pusta.
Gajec skinął im głową i wstał, żeby się przywitać.
– Serwus. – Zakrzewski wyciągnął do niego rękę. – Pozwól, mój kolega bokser, Zygmunt Maciejewski. Spotkaliśmy się przypadkiem przy dworcu.
– Adam Gajec, bardzo mi przyjemnie. Pan może też gdzieś tu mieszka?
– Nie. Ciotkę odprowadzałem na pociąg – uśmiechnął się Zyga i strzelił palcami w stronę szynkwasu. – Wreszcie sobie pojechała, więc na tę okoliczność… Panie ober, pół litra i trzy meduzy!
Po chwili tłusty kelner z brudną ścierką przerzuconą przez ramię przyniósł im wódkę, kieliszki i po galarecie wieprzowej.
– Płacić z góry – zapowiedział, nie bawiąc się w ceregiele, gdy otaksował wzrokiem stary płaszcz i gębę Maciejewskiego.
– O, nie chcesz pan napiwku! – warknął Zyga.
– Zara tam napiwku, już ja widzę! Ani ja pana znam, ani co. Tłok dzisiaj, łatwo wejść i wyjść, a potem szukaj wiatru w polu. Siedem się należy.
– No to jeszcze trzy duże jasne. – Podkomisarz wyłuskał z portfela banknot dziesięciozłotowy.
– Służę uprzejmie – rozpromienił się kelner.
– A reszta mi tu zara. Nie będę potem szukał wiatru w polu – dodał Zyga.
Tłuścioch rozmazał brud na stole swoją szmatą i odszedł.
– Niepotrzebnie pan mu tak powiedział – zauważył Gajec. – Gotów napluć do piwa. Choć rozumiem, straszne chamstwo się rozpanoszyło. Ale co się dziwić, jak taki rząd?!
– Pan może też lewicowiec jak Zakrzewski? – Maciejewski zrobił zdziwioną minę.
– Uchowaj Boże! – wzdrygnął się blondyn. – Ja, proszę pana, jestem katolik, a na studiach należałem do korporacji!
– No to pańskie zdrowie – skwitował Zyga, nie chcąc za wcześnie wchodzić w rozmowę o polityce. Gajcowi i Zakrzewskiemu nie pożałował wódki, sobie nalał pół kieliszka, po czym przysłonił go dłonią.
Spełniając toast, obserwował, jak blondyn podnosi szkło do ust i wlewa w siebie jego zawartość z nerwową łapczywością. Albo wciąż się gryzł tą historią z Binderem i Żydami, albo był pijakiem, który starannie to ukrywał. W szarym garniturze w prążki w tym ponurym lokalu prezentował się porządnie i schludnie, jak typowy biuralista. Tylko elegancji nie było w tym żadnej, o czym dobitnie świadczyła muszka w grochy, w dodatku na gumce.
Kiedy Gajec odchylił nieco głowę, opróżniając ostatnie krople, Maciejewski zauważył, że cała jego twarz – od policzków aż pod grdykę, musiała być kilkanaście godzin wcześniej starannie ogolona, nie znaczyły jej też najmniejsze zacięcia. Pijak nie miałby z rana tak pewnej ręki, a do fryzjera codziennie raczej nie chodził, to byłoby nie na jego kieszeń.
Skoro Gajec nie pił często, to podkomisarzowi nieco utrudniało sprawę. Sądząc po wzroście – na oko metr siedemdziesiąt pięć – i grubokościstej sylwetce, pół litra nie wystarczy, żeby z niego wyzwolić nieskrępowaną szczerość. W dodatku Zyga musiał się pilnować, żeby być w miarę trzeźwy. Uznał, że na początek spróbuje przyspieszyć tempo.
– Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz! – Znów nalał.
Gajec jakby zmarkotniał, ale wypił. Potem rozejrzał się po sali. Maciejewski poszedł za jego wzrokiem.
Wojskowi dwa stoły dalej chlali żywiołowo na ojczystą melodię. Jeden co chwila wyrywał się do śpiewania, pozostali poprzestawali tylko na patriotycznych toastach. Robotnicy pili cicho i na smutno. Oni bardziej niż świętem przejmowali się rosnącą drożyzną i groźbami obniżek pensji, o których przebąkiwały gazety.
Nie tracąc czasu, Maciejewski podniósł butelkę. Czekał, aż w oczach Gajca pokaże się pierwsza poalkoholowa mgiełka. Czekał całe pół litra.
– No to na drugą nóżkę. Za starych Polaków! – zaproponował, otwierając kolejną butelkę. I od razu zaczął kierować rozmowę w stronę świństwa obecnych czasów: – Warto pić za starych, bo dzisiejsi Polacy, panie Gajec, nie dzielą się na bohaterów i świnie, ale na uczciwych i na leniwych sukinsynów. Nie ja to wymyśliłem, więc nie patrz pan z takim zdziwieniem. Napisał to Brzozowski, tylko kulturalniej. No więc kiedy uczciwi Polacy uprawiają w trudzie i znoju swój kawałek udręczonej ojczyzny, sukinsyny mozolnie kombinują, jak by tu nic nie uprawiać, a też się nażreć. Sprawiedliwe i pocieszające jest to, że dziewięciu na dziesięciu ląduje mordą na bruku. Niestety, co niesprawiedliwe i tragiczne, dziesiątemu się udaje. I z takich właśnie fartownych skurwysynów, panie Gajec, biorą się posłowie na sejm, działacze partyjni i inna swołocz. Panie ober, jeszcze flaszkę! I śledzia!!! – zawołał do przechodzącego kelnera.
Ten zmierzył Maciejewskiego wymownym spojrzeniem, uspokoił się dopiero na widok dziesiątki wyjętej z portfela.
– Flaszka i trzy śledzie – powtórzył. – A swoją drogą, nie mogliby panowie porozmawiać sobie o kobietach zamiast o polityce? Wiadomo to, czy jakaś menda nie słucha?
– Dziś jest święto narodowe, panie ober – warknął Zyga. – Nie wypada gadać o dupie Marynie. Dawaj pan migiem i nie przeszkadzaj. Ale tak między nami, panie Adamie, no jest tak czy nie jest?
– Słusznie, panie kolego… Skurwysyny – przyznał Gajec, podnosząc kieliszek. Miał już wilgotne usta i czerwone oczy, ale mówił jeszcze składnie. Maciejewski zerknął znacząco na Zakrzewskiego. Ten klepnął go pod stołem w kolano.
– No choćby taki Binder – zaczął redaktor, nie spuszczając oczu ze swojego znajomego. – Nie powiem, dla mnie wróg klasowy, ale wydawało się, że uczciwy wróg. Tymczasem nawet ty, Adam, mówiłeś mi, że jak ma interes, to gna do Żydów…
– Eee, gadanie! – machnął ręką Gajec. – Jak każdy dziennikarz wszystko przekręcasz.
Zakrzewski obruszył się. Widać było, że wódka bardziej poszła mu do tej chuligańskiej, a nie poetyckiej części jego głowy.
– Mówiłeś, cholera, że widziałeś go pod jego domem w aucie z jakimś rabinem.
– Naprawdę widział pan go z rabinem? – Zyga zrobił tak zdziwioną minę, jakby co najmniej Piłsudski przeprosił za zamach stanu.
– No dobra – zgodził się Gajec – panu powiem. Chciałem rozjuszyć trochę czerwonego. – Zaśmiał się, klepiąc Zakrzewskiego po plecach. – Rzeczywiście siedział w samochodzie, ale nie pod kamienicą, gdzie mieszkał, tylko blisko niej: koło złodziejskiego banku Goldera. Swoją drogą, wszystkie banki są złodziejskie, a mądry człowiek ma bank w domu. Polaku, bądź sobie sam bankierem, nie? – roześmiał się hałaśliwie, jakby go rozbawił dobry slogan reklamowy.
– Wypijmy za to! – zaproponował Zyga i pomyślał, że Gajec mocno by go skrytykował, gdyby się dowiedział, że zanosi pieniądze do PKO. Niedawno musiał nawet wymienić książeczkę oszczędnościową, bo w starej zabrakło miejsca na wpisy. – To Binder miał auto?
– Nie, no skąd, nie było jego! Siedział z tyłu razem z jakimś brodatym facetem. A z banku wyszedł elegancki gość i usiadł za kierownicą.
– Żyd? – zapytał Maciejewski.
– A kto inny wychodziłby z pejsatego banku! – Gajec klepnął otwartą ręką w stół. Szkło brzęknęło cicho jak jakiś dzwonek do przyzywania lokaja. Jednak nie zjawił się kamerdyner, tylko kelner.
– Żadnych takich politycznych gadek! Mówiłem czy nie mówiłem?! – warknął.
– Żyd pan jesteś, panie ober? – prychnął Zyga. – Przynieś pan jeszcze flaszkę i nie przeszkadzaj. No, toś pan nieźle zakpił z Józka, panie Adasiu. Ale skąd pan wie, że Żyd? Mógł to być ktokolwiek, kto wymieniał walutę.
– Po dziewiątej w nocy?! – zarechotał Gajec. – Mówiłem przecież, że widziałem ich wieczorem. Gość wyszedł z banku, jeszcze mu się stróż ukłonił. Jakiś dyrektor albo co, no a kto może być taką szychą u Goldera? Chińczyk?! No jasne, że Żyd. No i auto jakie!
– Właśnie, czym teraz jeżdżą bogate gudłaje? – spytał Maciejewski.
– A czarnymi cadillacami, kochany! – triumfalnie oznajmił Gajec. – Jak jacyś amerykańscy gangsterzy albo co!
– E tam, zmyślasz, Adam! – nie wytrzymał Zakrzewski. Miał już dobrze w czubie, ale dotąd starał się trzymać język za zębami, pamiętając, po co tu ściągnął Maciejewskiego. – Lepiej powiedz, że byłeś w sztok pijany i wszystko ci się pomieszało! – Mrugnął do Zygi. Ten jednak był chwilowo nieobecny, bo ze wszystkich sił starał się zatrzymać w głowie usłyszane właśnie informacje.
„Czarnymi cadillacami…” – powtarzał w myślach. I choć szare komórki pracowały na zwolnionych obrotach, to nie wypił tyle, żeby tego nie powiązać z już znanymi sobie faktami. Zresztą ta część łamigłówki nie była akurat trudna, bo tylko jeden człowiek w Lublinie miał czarnego cadillaca, nowiutką wersję V16. „Gangsterskie” – podobnie skomentował owo auto Zielny. Tym człowiekiem był zaś właściciel domu bankowego, od jakiegoś czasu Henryk Lipowski, choć w akcie urodzenia miał Chaim Golder. Maciejewski znał go trochę, bo przechrzczony bankier też lubił sport, nawet brał udział w jakichś dobroczynnych zawodach pływackich.
Naraz kilka stolików dalej brzęknęła rozbijana butelka. Jeden z wojskowych – ten najbardziej krewki, który wcześniej rwał się do śpiewania, rozpoczął bełkotliwą, pijacką kłótnię z robotnikami siedzącymi po sąsiedzku.
Zyga zaklął w duchu. Jeśli w „Wykwintnej” zacznie się mordobicie, szlag trafi rozpytanie Gajca. Ale pojawił się kelner, zagadał coś do jednych i do drugich – awantura zgasła jak zdmuchnięta świeca.
Maciejewski nie musiał podejmować przerwanego wątku. Po pijacku wylewny Gajec gadał już sam, choć nie bez przeszkód – złapała go dokuczliwa czkawka:
– Zaraz poszedłem, hyp… No bo przechodziłem tylko, nie-hp?… Co, miałem stać i patrzeć na auto jak wsiowe dziecko?! A, słyszałem jeszcze… hyp!… jak mówili do tego brodatego… hyp!… „profesorze”.
– Profesorze? – mruknął Zyga, znów mu nalewając. Odetchnął z ulgą, kiedy się zorientował, że Gajec przestał już zauważać, że jest do przodu o kilka kolejek, podczas gdy jego kompani prawie nie piją. – Co znów za profesor?
– A to zupełnie nieważne, panie Zygmusiu, zupełnie! – machnął ręką Gajec. – Mnie wystarczy, że gadał z Żydem.
– A kiedy to było?
– Kiedy? Jak były Szwedy, he, he… No chyba… hyp!… tak, w sobotę wieczorem!
„Kilka godzin przed morderstwem, nie kilka dni” – zanotował sobie w pamięci Zyga.
– Mówił pan o tym komuś? – spytał i ziewnął szeroko.
– A komu? Komu, kochany panie Zygmusiu?! – Gajec rozrzewnił się i objął podkomisarza. – Zostało mi tylko dwóch przyjaciół. Pan i ta brudna, komunistyczna świnia! – wskazał widelcem Zakrzewskiego.
– Opisz go pan, coś mi się chyba kołacze.
– Ty nie kolega jesteś, ale jakiś sędzia śledczy! – zarechotał Gajec, opluwając stół kawałkami śledzia.
– Zacząłeś, to gadaj, a nie kryguj się jak damulka – wtrącił się Zakrzewski, sięgając po papierosa.
– No profesor jak profesor. Po pięćdziesiątce, z brodą à la Haller…
Podczas gdy mówił, w umyśle Maciejewskiego przesuwała się jak w fotoplastykonie kartoteka Wydziału Śledczego, zdjęcia z gazet, twarze przypadkowych przechodniów, których jakieś tajemne freudowskie prawa kazały mu zapamiętać. Wszystko to niebezpiecznie zaczęło przypominać karuzelę albo filmowy trik, gdy pierwsze strony gazet – wirując i przenikając się wzajemnie – w niespełna minutę streszczają widzowi tydzień dziennikarskiej nagonki. Zyga szybko zagryzł śledziem i sięgnął po piwo. Zbytni wysiłek intelektualny podczas picia często kończył się u niego rzyganiem.
Karuzela nagle stanęła. Musiało się to odbić na jego twarzy, bo Gajec zapytał:
– No i co? Znasz?
– Znam – kiwnął głową zamroczony własnym odkryciem policjant. Jakkolwiek by to kretyńsko nie brzmiało, oczyma duszy widział jedyny niepokryty białą plamą cenzury fragment pierwszej strony ostatniego numeru „Głosu”. Zdjęcie profesora Achajczyka, eksperta od renowacji fresków.
Dopiero po chwili zorientował się, że palnął głupstwo. Nie powinien tego mówić. Mocny łeb miał ten Gajec – choć Zyga pił tylko tyle, ile bezwzględnie musiał, i tak go podcięło.
Maciejewski pospiesznie szukał w głowie jakiegoś zręcznego kłamstwa.
– To profesor… – zaczął. „Achajczyk, Achajowie, Achilles – myślał gorączkowo. – Homer, wojna trojańska…”. – Profesor Trojan, czytałem w gazecie.
– A c-co… – czknął Gajec – o nim pisali?
Zyga nie miał na to odpowiedzi. Przysłonił usta dłonią i bąknąwszy: „jedną chwileczkę”, gwałtownie wstał. Ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi obok szynkwasu.
Gdy je otworzył, w nozdrza uderzył go odór moczu i chloru. Krótki ciemny korytarz prowadził do klozetu oświetlonego słabą żarówką. Po lewej były dwie kabiny, po prawej ściana pokryta bladozieloną lamperią. Po niej z kilku otworów poziomo przytwierdzonej rury ledwie ciurkała woda do rowka w betonowej posadzce. Nad tym rynsztokiem, mniej więcej w połowie nurtu, gorylowaty typ w kraciastej marynarce kiwał się jak uprane gacie na wietrze. Prawą ręką gmerał przy spodniach, lewą trzymał się rury, żeby nie upaść.
Maciejewski stanął dalej, w samym kącie, i rozpiął rozporek. Chciał chwilę pomyśleć bez pilnowania się, aby nie chlapnąć czegoś przy Gajcu. Miał już całkiem sporo: własne przekonanie, że śmierci Bindera i Jeżyka, choć wydają się pozornie bez związku, musi coś łączyć, oraz potwierdzenie tego, że Binder i Achajczyk spotkali się chociaż raz, i to pokątnie. Te trzy fragmenty układanki łączyła osoba redaktora i jego gazeta, w której profesor widniał na zdjęciu, a którą Jeżyk cenzurował. Mimo to rozrzucone kawałki wciąż nie chciały się ułożyć w żadną wyrazistą figurę. Zwłaszcza mącił w tym wszystkim przechrzczony żydowski bankier i jego czarny cadillac. Zyga nie dostrzegał ani śladu przestępczej motywacji.
Podkomisarz złapał się rury nad lamperią i nagle przed samym nosem zobaczył pospiesznie nabazgrany rysunek cycatej baby, która ustami robiła przyjemność rozanielonemu absztyfikantowi. Jego zaś obrabiał od tyłu jakiś brodaty grubas. Maciejewskiemu przypomniały się zwłoki Bindera, przy których musiał otwierać okno, żeby nie rzygnąć…
Facet w kraciastej marynarce westchnął głośno, kończąc szczanie, i ruszył chwiejnie w stronę drzwi. Naraz Zyga też się zakolebał, choć nie wypił pewnie nawet połowy tego co tamten. Olśnienie przyszło nagle, zdzieliło po pysku, aż podkomisarz omal nie opryskał sobie butów.
– A niech to szlag! – mruknął.
Anonimowy karykaturzysta wymalował specjalnie dla Maciejewskiego alegorię kryminalnej zagadki, nad którą ten łamał sobie głowę. Baba to Binder (widziany po raz ostatni, notabene z penisem w ustach), pierwszy facet – Jeżyk (zauważ, drogi Watsonie, zabity dwa kroki od burdelu), a drugi – Achajczyk (cóż za traf, nawet fizjonomicznie jego gazetowa fotografia całkiem pasowała do pornograficznego rysunku w klozecie!).
No tak, Binder wypisywał w „Głosie” swoje odkrycia i oszczerstwa. Cenzor raz po raz zamykał mu gębę jak ten frajer ze ściany swojej dziwce. W zadowoleniu nie patrzył jednak, czy ktoś czasem nie kroi mu tyłka. Widzieć, o co naprawdę się rozchodzi, mógł pochylony do przodu Binder, a cenzor?… Nawet taka menda ze starostwa nie ma oczu na dupie. Tylko jaki interes miałby profesor od zabytków w dymaniu urzędasa?
W zamyśleniu Zyga nawet nie zauważył, kiedy skończył się odlewać, tylko stał zapatrzony w dzieło klozetowego artysty.
– Wystarczy sprawdzić, co widział dymany Binder! – mruknął do siebie.
– Te, panie! – odpowiedział mu niespodziewanie głos tłustego kelnera. Zyga zerknął za siebie.
Kelner tym razem nie miał przewieszonej przez ramię ścierki. Trzymał wiadro, znad którego unosiły się opary chloru.
– Tu nie galeria! – warknął. – Kończ pan, bo trza zdyzenfykować. Zara zamykamy.
– A macie tu telefon? – Maciejewski zapiął rozporek.
– No, jeszcze telegraf i patefon! – Grubas chwycił wiadro, jakby chciał chlusnąć na Zygę. – Pijaki cholerne!
– Halo, tu Komisariat Główny Policji Państwowej, proszę mówić – odezwał się w słuchawce głos dyżurnego przodownika.
Zyga zerknął kątem oka na kolejarza, który mimo obejrzenia legitymacji wciąż nie dowierzał, że ten natarczywy pijak z nosem źle zrośniętym po jakiejś ostrej bójce naprawdę jest oficerem Wydziału Śledczego. Wpuścił go do dyżurki, ale ani myślał wychodzić, chociaż Maciejewski chrząkał znacząco. Zawiadowca udał, że tego nie zauważa, i zajął się przeglądaniem jakichś tabel.
– Tu M-masiejewski, kto wszy aparacie? – zapytał podkomisarz.
– Pan podkomisarz Maciejewski? Tak jest, przodownik Nowak. Niewyraźnie pana słyszę – dodał, choć Zyga był przekonany, że mówi zupełnie normalnie.
– To nie ma nic do rzeczy – powiedział wolno i starannie, jakby ćwiczył dykcję. – Muszę się upewnić, czy wysłano już z mojego wydziału raport do… – rzucił wściekłe spojrzenie na kolejarza – do dowództwa okręgu korpusu.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Podkomisarz klął pod nosem, że tak się uparł zrobić na złość trepom z kontrwywiadu i lekką ręką oddał im kluczowy dla sprawy numer „Głosu”. Ten z ogłoszeniem o dziewczynce i książeczce do nabożeństwa, ale i z ocenzurowaną pierwszą stroną ze zdjęciem profesora. W niej musiało tkwić eleganckie rozwiązanie geometrycznej zagadki: Binder – Jeżyk – Achajczyk, nić łącząca dwóch denatów i żywego.
– Nie, panie podkomisarzu, nie wiem, jak mogło się to stać…
– Zawsze to samo, nie nowina, Nowak. Rano… – Zyga już miał powiedzieć, że odbierze niewysłaną przesyłkę, ale zrezygnował. Mundurowi nie powinni wiedzieć za dużo, bo gotowi byliby wszystko zepsuć. – Rano sam się tym zajmę. – Odłożył słuchawkę.
Zawiadowca wreszcie uwierzył, że pijany typ w jego dyżurce istotnie jest ważnym śledczym.
– Muszę iść, panie władzo – usprawiedliwił się łagodniejszym tonem. – Za chwilę będzie Lwów – Rawa Ruska – Warszawa.
Maciejewski spojrzał na zegarek, ale najwyraźniej mu zaparował, bo dopiero gdy podsunął go bliżej oczu, dojrzał, że dochodziło wpół do pierwszej. Uchylił kapelusza i wyszedł na peron, a potem na ulicę.
Przed dworcem na kilka minut zrobił się ruch, ostatni pasażerowie spieszyli się na nocny pociąg. Ktoś wpadł na Zygę, potrącił go walizką i burknął jeszcze, że stoi w przejściu. Później znów był spokój. Smutne dorożkarskie szkapy drzemały przy dyszlach, dwaj taksówkarze stali obok aut i palili papierosy, ale nawet nie chciało im się rozmawiać. Maciejewski przez chwilę zastanawiał się, czy wziąć taksówkę, czy dorożkę, w końcu uznał, że jak na jeden wieczór znacznie naruszył fundusz operacyjny. Tyle dobrego, że jako kierownik nie musiał się przed nikim tłumaczyć, na co poszła ta forsa.
Kiedy Zyga stał tak przed głównym wejściem i dumał nad drożyzną, nagły poryw wiatru zerwał mu kapelusz. Podkomisarz pobiegł za nim przez plac dworcowy, starając się nie wdepnąć w końskie łajna. Gdy już pochylał się i łapał za rondo, wyrosły przed nim czarne buty z cholewami. Ocierając dłonią błoto z kapelusza, Maciejewski podniósł wzrok. Przed nim stał policjant z niebieskim winkiem starszego posterunkowego na rękawie szynela.
– Idź pan lepiej do domu, na dziś chyba wystarczy, co? – zapytał, krzywiąc się dla dodania sobie surowości.
– Tak jest, panie władzo – odparł poważnie podkomisarz i zawrócił w kierunku Krochmalnej.
Nisko wiszący księżyc co chwilę zerkał spomiędzy szybko sunących chmur. Ulica Wapienna była ciemna i pusta, a wiatr śmigał po łąkach nad rzeką, nie napotykając żadnego oporu poza przygarbionym, przytrzymującym kapelusz podkomisarzem Maciejewskim. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczałby się po nocy na tę nieoświetloną drogę utwardzoną jedynie tłuczonym kamieniem. Tyle że właśnie tędy miał najbliżej do domu – jakieś dwadzieścia-trzydzieści minut na piechotę.
Kiedy Zyga przestał już myśleć o śledztwie, poczuł, że wódka zrobiła swoje. Zakolebał się, wpadając w głęboką kałużę, i poczuł w gardle smak żółci.
Doczłapał do mostu na Bystrzycy. Był pokraczny, ale solidny, stalowy. Nie to co drewniany na Piłsudskiego, który co cięższe furgony pokonywały z trudem. Jednak Maciejewski miał wrażenie, że tej nocy wiatr zdołał rozkołysać przęsła. A potem morska choroba dopadła go na całego. Zdjął kapelusz, żeby mu nie wpadł do wody, i przechylił się nad barierką.
Długo jeszcze odkasływał i spluwał do rzeki, nareszcie poczuł się lepiej. Zarechotał sam do siebie, podniósł głowę i zaryczał na cały głos:
Bystrzyyyca niech do Wieprza
swe wody toooczy precz,
a naaasza Unia Lublin
wygrywa kaaażdy mecz!
Gdzieś przed nim, w pobliżu folwarku na Rurach rozszczekały się psy. Po lewej spłoszony bażant szurnął na oślep w martwe kartoflisko. Zyga wcisnął mocno kapelusz na głowę, postawił kołnierz płaszcza i ruszył przed siebie.
Przeszedł może sto metrów, gdy ujadanie zrobiło się głośniejsze, a na drodze zamajaczyły świecące w ciemności ślepia. To nie były folwarczne psy, ale jakaś włócząca się po łąkach bezpańska zgraja. Wytrzeźwiał w jednej chwili. Wycofywał się tyłem w stronę mostu, ale było za późno. Kilka kundli skoczyło ku niemu z wściekłym warczeniem. Maciejewski wyrwał rewolwer z kabury, ale zanim zdążył strzelić, najzajadlejszy ze zdziczałej sfory chwycił go za połę płaszcza. Zyga cofał się, cały czas celując w kudłaty łeb, jednak w nikłym blasku księżyca miał wrażenie, że dostrzega dwie albo i trzy lufy. Ciągle drgały i ciągle któraś z nich była wymierzona nie w psa, a w nogę Maciejewskiego.
Kundel sięgnął zębami rękawa, ale podkomisarz zdołał zdzielić go kolbą – najpierw w twardy łeb, potem w nos. Pies odskoczył, piszcząc, tylko że już dobiegały dwa kolejne. Zyga wystrzelił raz, drugi, trzeci. Oczy jednego z kundli zgasły, usłyszał przenikliwe skomlenie, a reszta uciekła gdzieś w bok, w stronę hipodromu i klubu jeździeckiego.
Zyga biegł, zwracając uwagę jedynie na to, by trzymać się drogi. W folwarku ktoś zapalił światło, gdzieś trzasnęły drzwi, ale podkomisarz minął zabudowania i dopadł brukowanej ulicy. Nigdy nie sądził, że widok pokracznych parterowych domów i majaczącej za nimi bryły cegielni kiedykolwiek sprawi mu przyjemność. Dopiero teraz schował broń i sapiąc, dotarł do pustego o tej porze przystanku autobusowego. Oparł się o słup i drżącymi rękami wyjął papierosa, ale ledwie zapalił zapałkę, wiatr natychmiast zdmuchnął wątły płomyk.