MUR

W dramacie greckim nie podróżowano. Jedność miejsca i akcji trzymała bohaterów na wybiegu sceny. Chór komentował los przytrzaśniętych przez fatum. Dramat rozgrywał się tu i teraz. Jeśli Grek skazany został na wędrówkę, zajmowało mu to całą epopeję.

Człowiek nowożytny zachował zmysł dramatyzmu, lecz jedność miejsca i akcji umieścił nie na scenie, tylko we własnym wnętrzu. Pogmatwał tym czystość gatunku. Ludzkie życie stało się dramatyczną epopeją, człowiek – widzem i aktorem zarazem. Bohaterem romansów, wsiadającym do pociągu, by jadąc z miasta A do miasta B spełnić swój los. Zerwawszy z jednością miejsca i czasu akcji, podróżujemy między dzielącymi przestrzeń miejscami. Z braku wiary w przeznaczenie czas stał się prześladującym nas fatum. Nie potrafimy czekać cierpliwie na jego spełnienie. Rozjeżdżamy przestrzeń, tratujemy ją w rozpaczy i zemście za zburzenie bezpiecznej jedności. Od podróży oczekujemy fabuły, wyjaśniającej sens drogi. Pociągi z XIX-wiecznych powieści rozwożą we wszystkich kierunkach postacie dramatu. Paradoksalnie (od greckiego paradoksos, poprzez dziedzictwo Bizancjum) pojazd, służący do wygodniejszego pokonywania przestrzeni, staje się narzędziem śmierci na rosyjskich dworcach. Spełnieniem fatum literackich desperatów, rzucających się pod jego kota. Pociąg, zamiast przenieść bohatera ku przeznaczeniu, sam staje się przeznaczeniem.

Ostatnie dwieście lat jest czasem rewolucji i coraz częstszych podróży idei. Pomińmy frazes Lenina, przemyconego z Zachodu pociągiem, że rewolucja to parowóz dziejów. Prawdziwym rewolucjonistą był Kant. Skalpelem najczystszej myśli rozdzielił nieodwołalnie jedność czasu i przestrzeni. Dzięki temu, zdając sobie sprawę z metafizycznej trywialności podróży, nie opuszczał Królewca. Chociaż raz jeden złamał swe zasady i wyjechał do Gołdapi. Za ten czyn, niegodny filozofa, postanowiono wznieść mu na rynku miasteczka pomnik. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie i spiżowy Kant w Gołdapi nie zaświadczy o przewadze nierozsądku filozofa nad filozofią rozumu.

Anyway, wracając do drogi przebywanej przez nieświadomych niebezpieczeństw podróżnych – nadal wsiadają beztrosko do pociągów w Moskwie, Kutnie czy Denver. Naiwnie sądzą, że dotrą do miejsca przeznaczenia, będącego tak naprawdę pospolitym fatum. Pułapką skleconą z jedności czasu i przestrzeni.


Na przykład Maria w pustym przedziale nocnego pociągu z Tuluzy do Tarn. Poddająca się posłusznie taktowi jazdy. Jej opalone, szczupłe nogi okrywa biała spódniczka. Materiał układa się na kształt baldachimu, osłaniającego wewnętrzną stronę ud i trójkąt podbrzusza. Światło, przeciekające przez tkaninę, nagrzewa skórę ciepłym odcieniem. Promieniuje z panieńskich, zaciśniętych nóg.

W przedziale obok, przy otwartym oknie, w łopocie parnego powietrza, siedzi komisarz Garden. Każdy łyk wody z plastikowej butelki rozlewa się plamą na jego jasnobłękitnej koszuli. Garden przysypia. Gaśnie światło, pociąg hamuje. W ciemnościach jękliwy zgrzyt wagonów zagłusza cykady. Pustawy pociąg staje pośrodku sierpniowej nocy. Przewozi ludzi, ale mógłby też przewozić mrok, wlewający się otwartymi oknami.

Korytarzem idzie kobieta z ujadającym pieskiem na ręku.

– No, cicho już, cicho – głaszcze psiaka, zaciskając dwoma palcami jazgoczący pysk.

– Nie wie pani, co się stało? – Garden wychylił się z przedziału.

– Nie znam się na technice – odburknęła.

– Czemu zaraz technice? Może to krowa stanęła na torach?

Damulka chuchnęła pastisem. Poszła dalej, obijając się o ściany, jakby pokonywała pęd pociągu.

Maria zablokowała drzwi paskiem torebki.

Lokomotywa gwizdnęła na wagony. Dotoczyli się do Tarn. Z pociągu na opustoszały peron wysiadło tylko dwoje podróżnych. Przed zamkniętym dworcem nie było taksówek. Garden zaproponował Marii podwiezienie. – Dziękuję -odmówiła. – Pójdę pieszo.

– Dokąd? Miasteczko jest pięć kilometrów stąd.

– A klasztor? – Maria nie bała się poczciwie wyglądającego Cardena, ale z zasady nie dawała się podwozić obcym facetom.

– Jeszcze dalej – komisarz wziął od niej papierową torbę z zakupami.

Jechali pod górę wąską drogą. Zapachniało igliwiem i lawendą.

– Nie trafiłaby panienka nocą. Czemu nikt nie czekał na dworcu?

– Szykuję niespodziankę. Mój chłopak przyjechał miesiąc temu do klasztoru. Wakacyjna medytacja, modlitwa. Wie pan, dużo ludzi teraz tak robi.

Zajechali przed bielejący w ciemnościach pałac.

– Jest północ, klasztor to nie klub nocny. Wszyscy śpią. Trzeba nie mieć rozsądku, żeby wybierać się w drogę o tej porze.

– Dziękuję za podwiezienie.

– Jeżeli nie wpuszczą do klasztoru, zawiozę panienkę do hotelu – nie wyłączył silnika. Oświetlił furtę. Maria uderzyła w drewniane drzwi kołatką. Otworzyły się, wpuszczając najpierw jej cień.

– Jestem narzeczoną Juliana -powiedziała zaspanemu furtianowi. Nie pytał o więcej. Zaprowadził ją na piętro do pokoju gościnnego.

Julian dowiedział się o przyjeździe Marii od furtiana, idącego na jutrznię. Przeskakując drewniane schody, próbował zrozumieć, czy jego wzburzenie jest początkiem radości, czy strachu. Wyjechał z Paryża, by jej nie widzieć. Wymyślić przyszłość i przeszłość bez niej. Byli zrośnięci wspomnieniami. Ulepieni z drapieżnej miłości, która, zamiast przynosić zdobyczne szczęście, rozdrapywała ich własne. Julian ratował się, zostawiając Marię. Jak wąż, porzucający za ciasną skórę. Miała go chronić, zaczęła przeszkadzać.

Zatrzymał się przed pokojem Marii. Wiedział, co będzie: słowa, oddzielające przeszłość od teraz. Czego nie powiedział, albo nie napisał w listach. Dni sprzed jej przyjazdu, ich wspólne życie w Paryżu. Co zrobił? Dlaczego? Natarczywe pytania pod pozorem troski. Śledztwo. Kobiety są w tym najlepsze. Tak łatwo osądzają, potem wyrok: kocham cię, dlatego musimy być razem.

Zapukał i wszedł. Maria zapinała dżinsy. Przeskoczyła łóżko, objęła go. Pocałował ją we włosy.

– Cieszysz się, że przyjechałam?

– Mogłaś napisać.

Odsunęła się. – Mogłam, gdybym wiedziała, że przyjadę. Odprowadzałam ojca na Gare de Lyon. Godzinę później był pociąg do Tuluzy. W Tuluzie zrobiłam zakupy – odkleiła metkę z dżinsów. – Wyjechałam bez niczego. Spóźniłam się na wieczorny pociąg do Tarn, tutaj z dworca ktoś mnie podwiózł – zabrakło jej tchu. Nie chciała, żeby Julian jej przerwał. Powtarzał, że jest nierozsądna, kieruje się impulsami. Przed wyjazdem wysłuchała kazania: charakter to instynkt osobowości. Instynktu nie da się zmienić, co najwyżej zaspokoić.

Nie obchodziły ją mądrości Juliana. Gdy leżeli razem w łóżku, poniewierały się obok zdjętych pospiesznie ubrań. Kochała go, jej instynktem była miłość. Charakter? Zmieniała się na żądanie. Już jest inna niż przed chwilą. Rozsądna.

– Zostanę dwa, trzy dni. Nie musisz się mną zajmować, bardziej zależałoby mi na…

– Zjedzmy śniadanie – powiedział stanowczo.

Nagła powaga Marii mogła być wstępem do ważnej rozmowy, kończącej się zwykle niczym. Ona z zapuchniętymi oczyma, triumfująca, że udało się jej wyżebrać ochłap uczuć. On -rozczulony litością, zły na siebie, pragnący spokoju. Od dawna kłamała, zdradziła go. Był tego pewien, chociaż nie miał dowodów oprócz pożądania, z jakim patrzyła na tamtego faceta w dyskotece. Tandeciarza-poetę, zgrywającego się na Jima Morrisona. Gdzie zaczyna się zdrada? W dotyku, pocałunku, pod skórą? Jej pożądliwe spojrzenie na tamtego zostało w Julianie. Przepaliło się w zazdrość. Według Marii wszystko sobie uroił. Ale on nie wymyślił Marii. Stała przed nim, gotowa skłamać i zapomnieć. Śmiać się, by zaraz płakać, mieć tysiące pomysłów i jedną pewność: naprawdę kocha jego.

Zeszli do refektarza. Usiedli za drewnianym stołem. Jedzący łamali się chlebem. Młodziutkie zakonnice w białych szatach, dziewczyny i chłopcy także na biało. Maria znała ich z oschłych listów Juliana. Pośrodku diakon, jego żona i córka. Dwie rodziny z małymi dziećmi w rogu sali.

– Furtiana już poznałaś – szepnął Julian. – Dobry, baskijski chłop, tylko porywczy. Na-krzyczy, później ciężko żałuje i leży plackiem w kaplicy.

– Obudziłam go, ale był miły.

– Lunatykował. Wyrwany ze snu Bask zostaje z wściekłości terrorystą.

Julian zamilkł, modlił się nad chlebem.

Maria spojrzała na drewnianą figurę świętej, zawieszoną pod kamiennym sklepieniem. Spływały z niej barokowe flaki. Nie cierpiała tego stylu, poskręcanego z nadmiaru świętości.

– Bracia i siostry – diakon da! znak odejścia od stołu. – Wieczorem adoracja Najświętszego Sakramentu. Jeszcze ogłoszenie parafialne. Moi drodzy, skończyły się zapasy herbaty. Jest kawa. Nie upadajcie na duchu, jej nie zabraknie. Kawę pobłogosławił dla chrześcijan Klemens VIII. Amen.

Z białego pokoju Marii, poprzecinanego drewnianymi belkami, widać było lawendowe wzgórza. Fioletowy zapach ich świeżości osiadł wieczorem na meblach, wykrochmalonej pościeli wielkiego loża. Leżąc, Maria widziała żarówkę, wystającą z lampy. Kropla światła pęczniała w szklanej bańce. Skapywała łzą. I znowu rosła, zbierała się na końcu rozżarzonego drucika. Spadała ciężko z mokrych rzęs. Maria płakała. Nie została w kaplicy na wieczornej mszy. Kręciło się jej w głowie od kadzideł i łez. Nie widziała Juliana miesiąc. Dzielące ich dni ułożyły się w warstwy milczenia. Pytaniami wytrącała go nie z ciszy, lecz rozmowy, toczącej się w jego głowie: „Trudno utrzymać trzydzieści osób z jałmużny i darów. Są młodym klasztorem. Dwadzieścia lat – to niewiele. W innych klasztorach podobnie: problem z pieniędzmi i świętością. Jest święty – to są pieniądze z cudów i pielgrzymek."

– Strasznie tęskniłam, wiesz? – Maria złapała go za rękaw lnianej koszuli. – Bądźmy znowu razem.

– Chcesz złożyć miłość na ołtarzu wiary rzymskokatolickiej? Zarżnąć ją w tradycyjnej ofierze? – dotknął jej czoła, mierząc temperaturę.

– Nie błaznuj.

– Ja? Twoja matka uważa, że kobieta bez wad jest kobietą bez pieniędzy. Czy jesteś już wystarczająco bogata? Będziesz po skończeniu studiów?

– Przez ten miesiąc przemyślałam wszystko. Dużo czytałam – najchętniej zasłoniłaby się książkami przed jego ironicznym spojrzeniem. -W przyjaźni przyciąga nas podobne. W seksie podnieca obcość. Miłość jest jednym i drugim. Pragnieniem podobieństwa i różnicy – dokończyła niepewnie. To on miał wyłączność na rację. Intelektualista, pouczający dentystkę. Bała się wygłupić, usłyszeć, że bredzi. Próbowała wedrzeć się w jego świat wytrychem słów. Czułość zatrzymywała się za oddzielającą ich szybą. Zosta-

wiała na szkle rozmazane ślady pocałunków, zacieki łez.

– Mario, po co przyjechałaś?

– Po ciebie. Po nas.

Weszli do pracowni malarskiej. Anzelm werniksował chyba setnego anioła do przyklasztornego sklepu. Naklejał na deski reprodukcje, wygładzając je muśnięciem lakieru.

– Widzicie? – wyjął pokrojony pień jałowca. – W samym środeczku jest punkt, ziarenko, z którego rozeszło się falami echo życia -pogłaskał skaleczonym palcem słoje żywicznego drewna.

– Widzicie? – Julian przedrzeźniał Anzelma, gdy wyszli z warsztatu. – Każdy ma swoje prawdy. Ty dzisiaj wygłosiłaś swoją o miłości i przyjaźni. Anzelm powtarza jeszcze, że pierwsza komórka, z której powstało życie, podzieliła się na pół, bo pękła z pychy.

– Zawsze zachwycałeś się mędrkowaniem.

– Myśleniem. Nie efekciarskim aforyzmem, odganiającym myślenie.

Nie chciał rozmawiać. Najchętniej oprowadzałby ją w milczeniu po klasztorze, uchylając różne drzwi. Pokazywał ludzi, pochylonych nad kadzią z zaczynem chleba, sadzących kwiaty w ogrodzie, szorujących posadzkę w kaplicy. On sam pracował przy reperacji muru. Łatał kamieniami dziury. Z jednej strony zmurszałego ogrodzenia był klasztorny ogród, z drugiej – porośnięte zżółkła trawą i ziołami strome wzgórze.


Diakon podszedł do samotnie stojącej w ogrodzie Marii. Przyniósł jej szklankę wody.

– Mam na imię Filip.

– Maria.

– Cieszę się, że mogę cię poznać. Julian opowiadał o tobie.

– Myślałam, że wyjechał, żeby o mnie zapomnieć – przekornie patrzyła mu w oczy.

– Miłości się nie zapomina. Wiem coś o tym.

– Miłości do Boga, czy ludzi? – Maria nie była pewna, o czym rozmawiają. Diakon przemawiał z łagodnością, ujmującą zwykłym słowom ich przyziemnego ciężaru.

– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Świat stworzył Bóg, dlaczego dzielić jedność? W naszej wspólnocie są kobiety, mężczyźni, rodziny. Modlimy się po hebrajsku i francusku. W piątki odprawiam drogę krzyżową i szabat. Nie trzeba rozdzielać tego, co może być razem.

– Czy Julian powiedział, że jestem protestantką?

– Tym serdeczniej przyjmiemy cię do naszej wspólnoty.

– Katolickie miłosierdzie zamiast protestanckiej zasługi? – uśmiechnęła się porozumiewawczo.

Filip zerwał brzoskwinię.

– Nie myśl, że kuszę cię słodkim owocem – podjął żartobliwy ton – ale skosztuj słodyczy z ogrodu ekumenizmu, Mario.

– Filipie, mam przeczucie, że przez ekumenizm rozumiecie nawrócenie na katolicyzm -gęsty sok oblepił jej palce.

– Dobre?

– Bardzo.

– Widzisz, po owocach poznacie ich. Mario, do niczego cię nie namawiam. Jesteś naszym gościem. Pracuj z nami, jeśli masz ochotę, a gdybyś potrzebowała przewodniczki duchowej, siostra Daniela służy ci pomocą.

Daniela okazała się świętością, zasznurowaną w sztywny habit. Dwudziestoparoletnią, bladą panną. Pochodziła z pirenejskiej wioski. Do klasztoru wstąpiła, mając szesnaście lat. Niewiele wiedziała o życiu za murem i wiedzieć nie chciała. Drobne przewiny, zawstydzenia przeliczała na paciorki różańca, obwiązanego wokół dłoni. Przebierała paciorki raz szybciej, raz wolniej w zależności od napięcia, z jakim słuchała Marii. Fałdy białego habitu naginały się ciężko do jej powolnych gestów. Sztywno wykrochmaloną powagą przypominała lilię, zdobiącą ołtarz.

Za to Marii spodobała się Agnes. Spotkały się na dziedzińcu. Opalała piegowatą buzię z zadartym noskiem.

– Uwielbiam słońce. Czeka mnie tona prasowania – zamachała beztrosko nogami.

– Pomogę ci,

– W taką pogodę? – zmrużyła niedowierzająco kocie oczy.

Poszły do prasowalni.

– Bóg mi cię zesłaf – Agnes pokazała pogniecione stogi białości. – Cara mia – w podnieceniu plątała francuski z rodzimym włoskim -jak się znudzisz, będę ci śpiewać – ustawiła Marię za stołem i obdarzyła parującym żelazkiem.

Rozwieszały wilgotną jeszcze, gorącą pościel na tarasie. Bielała od słońca. Trzeszczała, składana do przepastnej szafy. Agnes wypytała Marię o Paryż, modę i miłość. Kocha Juliana? Zamieszkają razem? Pogawędkę przerwał dzwonek. – Wpół do szóstej, kończymy! – zarządziła Agnes. – Chodź ze mną do kaplicy.

Ślizgały się po wywoskowanej podłodze. Chichotały, uważając, by ktoś ich nie usłyszał. Agnes wdrapała się na ołtarz jak na ulubiony parkan. – O sole mio! – zanuciła. – To najweselsza melodyjka, dlatego śpiewam ją Jezusowi -zapaliła świecę. Poszły do zakrystii przygotować naczynia i wino do wieczornej mszy.


Rano obudziło Marię stukanie. Wybiegła z łóżka. Za drzwiami nie było Juliana. Furtian łomotał wszystkim na pobudkę.

Po śniadaniu prasowała z Agnes. W przerwie odwiedziła Juliana. Odpoczywał po drugiej stronie muru. Twarz zakrył słomkowym kapeluszem. Zdjął koszulę. – Hej, hej! – Maria trąciła go stopą. – Nie śpij, robotniku!

Złapał ją za nogę. Przewrócił na trawę. Łaskotał źdźbłem pod bluzką. Roześmiała się głośno. Zakrył jej usta: – Ciiicho, bo cię wyrzucą z klasztoru.

Bawił się jej włosami. Zamknęła oczy, było znowu dobrze. Chciała się przytulić. Ostra trawa otarła jej szyję. – Przywiązałem cię włosami do ziemi – rozśmieszyło go zdziwienie Marii. – Teraz odpowiesz na moje pytania. -Zastanowił się. – Właściwie to nie mam żadnych pytań. Nie próbuj wstawać, wyrwiesz trawę z całej łąki, korzenie są zrośnięte – leżąc, gryzł gałązkę.

Maria rozplatała warkoczyki. Udawała obrażoną. Julian wstał.

– Przepraszam, że się pokaleczyłaś – nie wyglądał na zmartwionego. Odwrócił się od niej, mieszając zaprawę. Powinna odejść. Rozejrzała się bezradnie.

– Palisz? – zauważyła niedopałki rozrzucone przy murze.

– To szwajcarscy klerycy, przyjechali na weekend. Tutaj kopcą, w klasztorze nie wolno.

– Nie jesteś skory do zwierzeń, a jednak opowiadałeś o mnie diakonowi.

– Opowiadałem mu o sobie, więc może jesteś częścią mnie.

– Miło to wreszcie usłyszeć.

– Chcesz się kłócić? – podszedł do niej.

– A ty chcesz się kochać? – włożyła mu rękę za spodnie.

– Chcę być sam.


Wróciła do prasowalni i rozpłakała się. Agnes splunęła na żelazko, odstawiła je na podstawkę. – Co się stało? – przytuliła szlochającą Marię.

– Nie mogę tak dłużej. Mieliśmy się pobrać. Czy można kogoś zostawić po pięciu latach, bez powodu, bo sobie coś ubzdurał? Może kogoś ma? Wiem, histeryzuję, wstyd mi

– zasłoniła twarz.

– Nie wstydź się. Jestem taka sama, przeżywam wszystko za mocno. Julian cię kocha, ale… nie pomyślałaś, że nie wygrasz z Chrystusem?

– Co? – Maria przestała płakać.

– On może ma prawdziwe powołanie -Agnes podała jej świeżo wyprasowany obrus do otarcia łez.

– Nie jest dewotem – wykrzyknęła Maria.

– Przepraszam, chciałam powiedzieć, nie jest religijny. Nie, to absurd!

– Mario, dla Boga nie ma nic niemożliwego. Ze mną było podobnie. Odwiedziłam brata w seminarium. Żałowałam go, zostawił za sobą tyle przyjemności. Pożegnaliśmy się i nagle nie wiedziałam, dokąd wracać. Do swojego chłopaka? Do rodziny, szkoły?

– Zdecydowałaś się w jeden dzień?

– Nie ja zdecydowałam. Ktoś mądrzejszy ode mnie. Teraz to widzę. Wtedy nie zastanawiałam się, czy wybrać klaryski, czy norbertanki. W Rzymie jest tyle zakonów. Trafiłam do Lwa Judy. Mogłabym założyć rodzinę i też tu być, pozwala na to reguła. Jestem jednak sama i czekam na śluby zakonne. Jak się znam na ludziach, Julian wybrał drogę duchową. Nie rozmawiałam z nim, domyślam się, co przeżywa. Targuje się z Bogiem, ale Bóg go nie puści. Mało jest wybranych do świętości.

– Świętości? – Maria dosłyszała w głosie Agnes egzaltację.

– Powiem ci coś, to o Julianie, więc muszę ci powiedzieć. Modliłam się w kaplicy. Na klęczkach, z głową przy ziemi. Przyszedł do mnie Jezus. Na pewno on. Nie śmiałam otworzyć oczu. Zgrzeszyłam wstydem i fałszywą pokorą. Może zwątpieniem, że gdy spojrzę, zniknie? Nieważne, trudno to komuś wytłumaczyć, jeśli sam nie przeżył. Modląc się, zrozumiałam, dlaczego Julian przyjechał do naszej wspólnoty. Ma w sobie świętość, przerastającą grzech. My jesteśmy pobożni bez zasługi. Nie to, że letni, ale zaledwie powołani. On – wybrany. Ma w sobie siłę i spokój. Będzie chlubą naszego zakonu. Mario, kochaj go tak, jak kocha Bóg. To jest prawdziwa miłość. Daj mu wolność. Bóg cię pocieszy. Jeśli pisane ci świeckie szczęście, znajdziesz je.


Refektarz jaśniał blaskiem siedmioramien-nych lichtarzy. Płomienie szabasowych świec tańczyły razem z korowodem biesiadników. Pochylały się w lewo, skacząc, zawrócone gwałtownym podmuchem w prawo, skłaniały do przodu. Agnes wciągnęła Marię między pląsające zakonnice. Mężczyźni tańczyli w drugim kręgu z diakonem. Śpiewali chasydzkie melodie, przygrywał im fortepian. Julian ukłonił się jej. Mogła to być figura tańca. Maria stanęła przy drzwiach. Wycofała się na korytarz do kaplicy. O niczym nie myślała. Nic nie czuła. Czas rozpuścił się w ciemnościach. Zaskwierczał knot zapalanej świecy. Furtian oświetlał sobie drogę do zakrystii. Dostrzegł skuloną w ławce Marię.

– Widziałaś relikwie?

Maria poszła za nim. Wyjął z szuflady puzderko. Były w nim dwa zęby. Niewielkie, czerwonawe siekacze.

– Święta Calumena. Męczennica. Są czerwone od ognia, spalającego grzechy. Płoną świętą miłością. Poleć swoją prośbę Calumenie i pocałuj relikwie – podsunął je Marii pod nos. Przeżegnała się i uciekła z zakrystii. Na schodach spotkała podśpiewującą Agnes w odświętnej sukience.

– Widziałam klasztorne relikwie.

– Nie mamy relikwii – Agnes poprawiła koronki kołnierzyka.

– Furtian pokazał mi czerwone zęby świętej Calumeny.

– Nie mamy relikwi. Furtian może i modli się do jakichś zębów. Pojęcia nie mam o chłopskich zabobonach. Czerwone? – Agnes wzdrygnęła się.

– Od wylewu krwi. Jak u ofiar gwałtownej śmierci przez uduszenie – Maria zacytowała podręcznik medycyny.


Na tarasie w monotonne brzęczenie cykad wpijały się piski nietoperzy.

– Podziwiasz nocny zestaw firmowy: księżyc i gwiazdy? – Paul stanął za Marią. Rozmawiali dzisiaj w ogrodzie. W przywiązanych sznurkiem okularach tropił stonkę między grządkami ziemniaków.

– Nie mam psa, chociaż z duszą pospaceruję. Ty też? – Maria przeciągnęła się sennie.

– Po kolacji wypytywałaś o powołanie.

– Bo to ciekawe. Wszyscy mówią „nie wiem", „tak miało być", „opatrzność". Ty wiesz, dlaczego?

– Jasne. Matka czytała mi Biblię dla dzieci i ja wiedziałem, co będzie dalej. Mamo – przerywałem jej czytanie – Ewę skusi wąż, Abraham zaprowadzi Izaaka na górę.

– Niesamowite.

– Żartuję. Nieźle by było, nie?

– A jak było naprawdę?

– Po maturze pracowałem w paryskiej Virginia Megastore, w dziale literatury. Czytałem bestsellery, noble, goncourty. Byłem najbardziej oczytanym facetem we Francji. Doszedłem do wniosku, że wszystkie te książki są na wszelki wypadek o niczym. Przechodzą przez intelekt jak czopki. Gładko, ślisko, umysłowa sraczka. Nie sam byłem taki genialny. Miałem kolegę. On sprzedawał w dziale ezoterycznym. Znaleźliśmy swoje Eldorado. Magia, wiedza tajemna i moc. Eksperymentowaliśmy z kabałą. Czy w to wierzyłem? Wygłupy, ale pewnej nocy coś się pojawiło. Zarys postaci, przywołanej z podręcznika kabały. W rezultacie kolega wylądował u czubków, ja we wspólnocie. Dowiedziałem się o Lwie Judy, klasztorze podległym papieżowi, gdzie uprawia się judaizujący obrządek. Jestem katolikiem, wierzącym w Stary Testament.

– Jesteś tu ze strachu przed szpitalem dla obłąkanych.

– Nie. Z pomyłkowego objawienia. Wierzę, bo widziałem.

– Paul, czy wstępuje się do klasztoru z niewiary?

– Być niewierzącym w klasztorze?

– Tak.

– Są ludzie, wątpiący cale życie. Nazywać to zaraz niewiarą?

– Mów do mnie prościej. Jestem zwykłą dentystką.

– Ja też jestem zwykłym człowiekiem. W dodatku boli mnie ząb mądrości – dotknął policzka.

– Tu jest ciemno, nie zobaczę.

– Nie trzeba, wiem, co mi jest. Ucisk mózgu na duszę podrażnił nerw.

– Idę spać.


Julian był na sobotniej konferencji z diakonem. Maria zwiedzała miasteczko.

Dusiła się szeptem, przyciszonymi głosami w klasztorze. Zmęczyła przemykaniem wzdłuż korytarzy. Straciła nadzieję na prawdziwą rozmowę z Julianem. Nie wierzyła w jego nagłe powołanie. Gdyby coś się stało, doznał objawienia. Ale z dnia na dzień? Ze studenta socjologii -zakonnikiem? Od czytania pobożnych książek nie zostaje się świętym. Bzdury, po wakacjach wróci do Paryża i w knajpie na placu Sorbony pochwali się: – Badałem „wspólnoty alternatywne". -Ojciec Marii uważał Juliana za dziwaka. – Zostanie naukowcem albo kloszardem. Miły, uroczy, ale zupełnie bez charakteru. Dobraliście się: on nie umie żyć, ty nie umiesz żyć bez niego. Co ty w nim widzisz?

Julian był pierwszy. Miał w sobie kobiecą delikatność i męską mądrość. Potem byli inni, krótkie przygody dla sprawdzenia, czym naprawdę jest seks. Kończyły się udawanym orgazmem. Dobrze było tylko z Julianem.

Obeszła w kwadrans średniowieczne miasteczko. Zajrzała do restauracji.

– Dzień dobry, panienko – zawołał do niej starszy mężczyzna, stojący przy kontuarze.

– Aaa, to pan! – ucieszyła się. – Dzień dobry. Mogę zaprosić na piwo w rewanżu za podwiezienie?

– Udał się pobyt? – zrobił jej miejsce, odsuwając puste szklanki.

– Bardzo tu ładnie.

– Julian pewnie się ucieszy! z odwiedzin.

– Nieźle pan zorientowany. Na prowincji nic nie da się ukryć?

– Niestety, da, i to tak dobrze, że czasem śledztwo trwa latami. Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. Komisarz Garden.

– W takiej spokojnej mieścinie niewiele ma pan do roboty, prawda? – pytała z grzeczności. Zastanawiała się, czy będzie miała przed wieczorem pociąg do Tuluzy.

– Dla paryżanki jeden trup to niewiele? – Garden popijał piwo.

– Jaki trup?

– Zamordowanej dziewczyny. Znaleziono ją na wzgórzu pod murem, dwa tygodnie temu. Nie mówili o tym w klasztorze?

– To straszne – wyjąkała.

– Żadnych śladów. Uduszenie. Nie wiadomo, kim była, nikt jej nie widział w okolicy.

– Ile miała lat?

– Między szesnaście a osiemnaście.

– Zupełnie nic nie wiadomo?

Garden spojrzał na bladą Marię. – Przestraszyłem panienkę. Proszę się napić, teraz ja zapraszam.

– Nie, nie – zaprotestowała trochę za głośno. – Muszę już iść. Dzisiaj wyjeżdżam.


Julian czekał przy mikrobusie.

– Pożegnałam wszystkich. Możemy jechać. Prowadził ostrożnie, żeby nie wypaść z górskiej drogi.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tej zabitej dziewczynie?

– Po co miałem mówić? Straszyć cię?

– Ostrzec. Robicie z tego tajemnicę.

– Zwariowałaś? Znaleziono ją za murem. Mnóstwo rzeczy dzieje się poza klasztorem. Nie przejmowałaś się nigdy kroniką kryminalną – pokonywał zarzuty Marii równie łatwo, jak zakręty.

– Dotąd nikogo nie zabito pod moim domem.

– Nie ekscytuj się. Agresja jest efektem udomowienia człowieka.

– Nigdy nie myślałeś o tej dziewczynie? Paciorek i z głowy?

– Myślałem. Szesnaście lat mają hinduscy bogowie. Potem zaczyna się umieranie.

Dojeżdżali do dworca.

– Julian, co się z tobą dzieje?! Przy klasztorze znajdują trupa. A ty mi bajki opowiadasz.

– Czego byś chciała? Moralnego potępienia zabójcy? Ta dziewczyna nie ma imienia, niczego. Znaleziono na wzgórzu martwe ciało.

– Zbrodnia doskonała czy doskonała obojętność?

– Nie wierzę w doskonałość. W porównaniu z ludźmi tylko Bóg jest doskonały -Julian zahamował.

– Ty nawet w Boga nie wierzysz – Maria trzasnęła drzwiami.

Nie żegnali się. Musieliby powiedzieć sobie „do zobaczenia". Do zobaczenia kiedy? Maria nie pytała. Pocałowała go w policzek.

Julian patrzyl na odjeżdżający pociąg. Albo się wierzy, albo nie. On by! pośrodku. Pozwalał prowadzić się zdarzeniom. Być może szale wagi nigdy się nie przechylą. Nie strącą go, ani nie wyniosą do łaski. Cokolwiek się działo, przyjmował to za znak. Na razie doznał stygmatów obojętności.

Nie wiedział, kim jest. Być może zabił, żeby się przekonać. Gdyby dziewczyna miała imię, życiorys, brzydziłby się pospolitym morderstwem. O ile trudniej zamordować kogoś, kto nie istnieje. Mógł zabić ktoś inny. Dla Juliana byłoby lepiej, gdyby to jednak był on. Gdyby wreszcie zadusił ironię. Tę intelektualną nieufność, przyglądającą się światu. Tam, gdzie zjawia się ona, nic nie jest prawdziwe. Nie można już brać siebie serio. Kiedyś był Bóg. Gdy wynaleziono perspektywę, skurczył się w renesansowym malarstwie. W baroku, czło-wiekopodobny, ukrywał się już za światłocieniem. Klasycystyczna dosłowność pasowała greckim maskom, nie Jego Obliczu. Romantyczna ironia stała się dla Niego groźniejsza od renesansowej perspektywy, pomniejszającej dostojeństwo stworzenia. Zgniotła proporcje. Z Nieba, tej kryjówki wieczności, wygnała Boga. Odległość między Nim a człowiekiem zastąpiła wiecznym dystansem. Groteskowym uśmiechem, trzymającym człowieka na dystans od samego siebie. Ta odległość jest złudna. Dlatego podróż Marii nie potrzebowała czasu ani przestrzeni, jedynie ironii losu.

Загрузка...