CZĘŚĆ PIERWSZA

JEDEN

W chłodni hibernacyjnej nikomu nic się nie śniło. Jeszcze trzy dni temu dopiero przygotowywali się do odlotu, a teraz byli już tutaj. Mały Jefri narzekał, że ominęła go cała akcja, ale Johanna Olsndot cieszyła się, że nie obudzono jej wcześniej. Znała kilku dorosłych z drugiego statku.

Teraz Johanna szybowała pomiędzy stojakami, na których znajdowali się śpiący. Ciepło wylotowe bijące od ochładzaczy sprawiało, iż w ciemnym pomieszczeniu panował piekielny gorąc. Szara pleśń obrastała ściany niczym ogromny strup. Ciasno upakowane pojemniki hibernacyjne ustawiono tak, że jedynie co dziesięć rzędów znajdował się wąski odstęp umożliwiający przejście. Istniały takie miejsca, gdzie tylko jej młodszy brat Jefri miał szansę się dostać. Leżało tam trzysta dziewięcioro dzieci, wszystkie oprócz niej i brata.

Pojemniki hibernacyjne były lekkimi modelami szpitalnymi. Przy właściwej wentylacji i konserwacji mogły pracować przez setki lat, ale… Johanna otarła twarz i spojrzała na odczyt przy jednym z pojemników. Podobnie jak większość z tych, które leżały w wewnętrznych rzędach, ten także znajdował się w kiepskim stanie. Od dwudziestu dni utrzymywał znajdującego się w środku chłopca w bezpiecznym stanie zawieszenia czynności życiowych, lecz jeśli dzieciak pozostanie tam choć dzień dłużej, prawdopodobnie czeka go śmierć. Odpowietrzniki pojemnika były czyste, pomimo to opróżniła je raz jeszcze, aczkolwiek miało to raczej charakter gorączkowej modlitwy o powodzenie niż niezbędnych czynności konserwacyjnych.

Nie można było winić Mamy i Taty, aczkolwiek Johanna podejrzewała, że rodzice obwiniali siebie za to, co się stało. Ucieczka została zorganizowana, gdy wszystkie materiały mieli pod ręką, w ostatniej chwili, kiedy nagle eksperyment okazał się niebezpieczny. Członkowie personelu Górnego Laboratorium zrobili wszystko, co było w ich mocy, aby uratować swoje dzieci i ochronić je przed rosnącym zagrożeniem. Niemniej jednak wydawało się, że wszystkiemu można by było zaradzić, gdyby…

— Johanno! Tata mówi, że już nie ma czasu! — krzyknął do niej Jefri, wsuwając głowę przez właz. — Mówi, żebyś skończyła i przyszła na górę!

— W porządku! — I tak nie powinna była tu schodzić; nie mogła już nic zrobić, aby pomóc przyjaciołom.

Tami i Giske, i Magda… och, żeby się tylko uratowały. Rękami zapierając się o ściany, Johanna przesunęła się wzdłuż wąskiego odstępu i omal nie wpadła na Jefriego, który nadlatywał z przeciwnej strony. Schwycił ją za rękę i trzymał mocno, podczas gdy oboje szybowali w stronę włazu. Przez ostatnie dwa dni wcale nie płakał, ale stracił dużo ze swej niezależności, którą cieszył się przez cały ostatni rok. Teraz jego oczy były szeroko otwarte.

— Schodzimy w dół niedaleko bieguna północnego, tam gdzie te wyspy i pełno lodu!

W kabinie znajdującej się za włazem ich rodzice przypinali się pasami. Kapitan Arne Olsndot spojrzał na nią i uśmiechnął się.

— Hej, mała! Siadaj. Na dole będziemy za niecałą godzinę.

Johanna odpowiedziała uśmiechem, niemal dając się porwać jego entuzjastycznym okrzykom. Nieważne, że dwadzieścia dni lecieli uwięzieni w ciasnej i dusznej przestrzeni małego pojazdu, którego urządzenia coraz bardziej zawodziły. Tata wciąż sprawiał wrażenie buńczucznego awanturnika z plakatu filmu przygodowego. Światło bijące od wyświetlacza odbijało się w szwach jego kombinezonu ciśnieniowego. Jeszcze przed chwilą był na zewnątrz.

Jefri przesunął się do przodu kabiny, ciągnąc za sobą Johannę, po czym przypiął się taśmami znajdującymi się pomiędzy siostrą a matką. Sjana Olsndot sprawdziła, czy zabezpieczająca dzieci uprząż jest dobrze zaciśnięta.

— To będzie bardzo interesujące, Jefri. Będziesz mógł się nauczyć czegoś nowego.

— Tak, dowiem się wszystkiego o lodzie. — Chłopak trzymał teraz Mamę za rękę.

Mama uśmiechnęła się.

— Dziś chyba nie. Miałam na myśli lądowanie. Nie będziemy lądować z antygrawem ani balistycznie. — Antygraw do niczego się nie nadawał. Tata odłączył korpus pojazdu od platformy ładunkowej. Nigdy nie zdołaliby wylądować z tym wszystkim, mając sprawną jedną dyszę.

Ojciec wykonywał jakieś skomplikowane operacje przyciskami, które połączył specjalnym programem ze swoim dannikiem. Ich ciała zagłębiły się w sieć taśm zabezpieczających. Kadłub członu ładunkowego zgrzytał przeraźliwie, a dźwigary podtrzymujące pojemniki hibernacyjne uginały się z jękiem i trzaskiem. Coś grzechotało i waliło na całej długości kadłuba. Johanna domyśliła się, że zaczyna działać przyciąganie grawitacyjne.

Wzrok Jefriego błądził pomiędzy ekranem wyświetlającym obraz z zewnątrz a twarzą matki.

— Więc jak to będzie wyglądało? — W jego głosie brzmiała ciekawość, ale słychać było także lekkie drżenie. Johanna prawie się roześmiała; Jefri wiedział, że usiłują go czymś zająć i także starał się dobrze odgrywać swoją rolę.

— To będzie zwykłe lądowanie rakietowe, niemal cały czas przy włączonych silnikach. Spójrz tam, na środkowe okno. Ta kamera jest skierowana prosto w dół. Możesz zobaczyć, że cały czas zwalniamy.

Ty też możesz. Johanna domyśliła się, że byli nie więcej niż kilkaset kilometrów nad powierzchnią planety. Arne Olsndot przykleił rakietę do tylnego końca członu ładunkowego, aby zniwelować prędkość orbitalną. Nie było innej możliwości. Porzucili platformę ładunkową wraz z antygrawem i ultranapędem. Dzięki nim udało im się dolecieć aż tu, ale automaty przestały już działać jak należy. Cała platforma krążyła teraz bezwładnie po orbicie.

Został im tylko człon ładunkowy. Bez skrzydeł, bez antygrawu, bez osłony aerodynamicznej. Człon przypominał stutonowy karton jajek, balansujący na strumieniu gorących spalin bijących z jednej dyszy.

W opisie Mamy sytuacja nie wyglądała tak dramatycznie, aczkolwiek wszystko, co powiedziała, było prawdą. Jej słowa uspokoiły chłopaka na tyle, że chyba zapomniał o niebezpieczeństwie. W Królestwie Straumy, przed ich przeprowadzką do Górnego Laboratorium, była popularną pisarką-archeologiem.

Tata wyłączył silnik i ponownie zaczęli swobodnie opadać w dół. Johanna poczuła falę mdłości. Na ogół nie zdarzało jej się cierpieć na chorobę kosmiczną, ale tym razem było zupełnie inaczej. Obraz lądu i morza w oknie, pokazującym to, co znajdowało się pod nimi, z wolna się powiększał. Widzieli nieliczne chmury rozproszone po całym niebie. Linia wybrzeża stanowiła nieregularny ciąg wysp, cieśnin i małych zatoczek. Brzegi porastały połacie ciemnozielonej roślinności, ciągnące się w stronę dolin, a dalej przechodzące w czarno-szare plamy otulające zbocza gór. Widać było śnieg — który najprawdopodobniej Jefri wziął za lód — leżący w nieregularnych spłachciach. Wszystko wydawało się takie piękne… tyle że za chwilę mogli spaść w sam środek tej cudownej okolicy!

Usłyszała serię metalicznych uderzeń o brzegi członu, w miarę jak ich statkiem rzucało na boki, a dysza główna ustawiała się pionowo. Okno po prawej stronie pokazywało już powierzchnię, na której mieli lądować. Silnik znów został uruchomiony i lecieli z przyspieszeniem grawitacyjnym. Na brzegach wyświetlacza pojawiła się ognista poświata.

— Jejku! — zakrzyknął z przejęciem Jefri. — To tak jakbyśmy zjeżdżali windą cały czas w dół i w dół… — Sto kilometrów w dół zachowując odpowiednią prędkość, aby siły aerodynamiczne nie rozerwały ich na kawałki.

Sjana Olsndot miała rację — był to dość nowatorski sposób schodzenia z orbity, metoda nie zalecana w normalnych warunkach.

To lądowanie oczywiście nie zostało przewidziane w oryginalnych planach ucieczki. Mieli spotkać się z fregatą wiozącą wszystkich pozostałych dorosłych, którzy mogli uciec z Górnego Laboratorium. Oczywiście planowali połączenie statków, całkowicie rutynowy manewr. Ale fregaty nie było i teraz mogli liczyć tylko na siebie. Wzrok Johanny mimowolnie przesunął się w stronę fragmentu kadłuba widocznego pomiędzy postaciami rodziców, gdzie znajdowała się dobrze znana plama. Przypominała wyglądem szary grzyb… wyrastający z nieskazitelnie czystej ceramiki pokrywającej wnętrze. Rodzice zawsze starali się unikać rozmów na jej temat, nawet teraz, ograniczając się do odganiania Jefriego, kiedy próbował zbliżyć się do tajemniczego nalotu. Ale kiedyś Johanna podsłuchała ich rozmowę, gdy oboje myśleli, że wraz z bratem znajduje się po drugiej stronie statku. Ojciec niemal płakał ze złości:

— Wszystko na nic! — mówił cicho. — Stworzyliśmy potwora i uciekliśmy, a teraz błąkamy się po Dnie.

I głos Mamy, jeszcze cichszy niż Taty:

— Mówię ci po raz tysięczny, na pewno nie wszystko na nic, Arne. Mamy przecież dzieci. — Po chwili machnęła ręką w stronę chropowatej powłoki pokrywającej ściany statku. — I biorąc pod uwagę nasze marzenia… naszą drogę… Myślę, że to najlepsze spełnienie oczekiwań. W pewnym sensie mamy tu odpowiedź na całe zło, jakie pobudziliśmy do życia.

I wtedy rozległy się odgłosy podskoków Jefriego w ładowni, zwiastując jego rychłe nadejście, co sprawiło, że rodzice gwałtownie zamilkli. Johanna nie miała odwagi zapytać, o czym rozmawiali. W Górnym Laboratorium była świadkiem wielu dziwnych rzeczy, które, w miarę jak ich pobyt zbliżał się do końca, zaczęła okrywać jakaś przerażająca tajemnica. Zdarzało się jej także widzieć ludzi, którzy nagle przestawali być tacy jak przedtem.

Mijały kolejne minuty. Weszli już głęboko w atmosferę planety. Kadłub huczał od tarcia, a może wskutek zakłóceń pracy silnika? Ale powoli wszystko zaczynało być tak jednostajne, że znudzony Jefri stawał się niesforny. Łuna wokół dyszy przesłaniała większą część obrazu z dolnej kamery, widocznego na ekranie. Reszta była dużo wyraźniejsza i dokładniejsza niż obraz, jaki widzieli z orbity. Johanna zastanawiała się, jak często lądowano na nieznanej plancie po dokonaniu tak pobieżnego rekonesansu. Nie mieli przecież nawet kamer teleskopowych ani wykrywaczy pól magnetycznych.

Wydawało się, że jeśli chodzi o warunki fizyczne, planeta zbliżała się do wymarzonego przez ludzi ideału — to było jak uśmiech losu po serii nieszczęść.

W porównaniu z pozbawionymi powietrza skalistymi pustyniami systemu, który został wyznaczony jako pierwotne miejsce połączenia z fregatą, to, co widzieli przed sobą, wydawało się rajem.

Z drugiej strony, na planecie widoczne były wyraźne oznaki istnienia stworzeń rozumnych. Z orbity mogli dostrzec drogi i miasta. Nie było jednak dowodów na istnienie cywilizacji technicznej; żadnych śladów statków powietrznych, radia czy większych źródeł energii.

Lądowali w mało zaludnionym zakątku kontynentu. Przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że opadną nie zauważeni pośród zielonych dolin i czarno-białych szczytów, a Arne Olsndot mógł skierować płomień wychodzący z dyszy prosto w powierzchnie planety, nie obawiając się, że zniszczy cokolwiek prócz leśnego poszycia i trawy.

Przed obiektywem kamery prześlizgiwały się przybrzeżne wyspy. Jefri wznosił radosne okrzyki, wskazując na coś palcem. Widok już zniknął z ekranu, ale Johanna też zdążyła zauważyć: na jednej z wysp wznosił się nieregularny wielobok murów, rzucających posępny cień. Budowla przypominała jej zamki z Epoki Księżniczek na Nyjorze.

Teraz mogła rozróżnić pojedyncze drzewa, ich długie cienie w ukośnie padających promieniach słońca. Wycie dyszy było głośniejsze niż jakikolwiek odgłos, jaki słyszała w życiu. Znajdowali się w dolnej warstwie atmosfery i dźwięk nie zostawał już za nimi.

— …zaczyna być wesoło! — krzyknął Tata. — I nie ma żadnych programów, żeby to jakoś uregulować… gdzie teraz, kochanie?

Mama spoglądała to na jedno, to na drugie okno wyświetlacza. Johanna wiedziała, że nie mogli manewrować kamerami ani dodawać nowych.

— …może na tym wzgórzu ponad linią drzew, ale… wydaje mi się, że widziałam tam jakieś stado zwierząt uciekających przed hałasem… na zachodnim stoku.

— Tak! — krzyknął Jefri. — To były wilki!

Johanna zdołała tylko przez moment dostrzec małe poruszające się plamki. Statek unosił się teraz nad powierzchnią planety, może jakieś tysiąc metrów ponad szczytami wzgórz. Hałas powodował ból w uszach, wydawało się, że nigdy nie ustanie. Dalsza rozmowa była niemożliwa. Wolno sunęli ponad terenem, po części, aby rozejrzeć się w okolicy, po części, aby wydostać się poza obłok nagrzanego powietrza, który nagle ich otoczył.

Teren był raczej pofałdowany niż skalisty, a „trawa” przypominała mech. Jednakże Arne Olsndot wciąż się wahał. Główna dysza służyła przede wszystkim do regulowania szybkości po skokach międzygwiezdnych. Mogli tak stać zawieszeni w powietrzu przez dobrą chwilę. Ale jeśli chodzi o lądowanie, to lepiej, żeby udało im się za pierwszym razem. Usłyszała kiedyś, jak rodzice o tym rozmawiali, Jefri poprawiał wtedy coś przy pojemnikach hibernacyjnych i nie mógł ich słyszeć. Jeśli w glebie byłoby zbyt dużo wody, błyskawicznie powstałaby znaczna ilość pary o ogromnym stężeniu, mogłaby uformować coś na kształt wielkiego pocisku, który nawet dałby radę przebić powłokę kadłuba. Lądowanie wśród drzew mogło mieć pewne zalety, w pewnym stopniu zapewniłoby im amortyzację przy zetknięciu z podłożem, a także warstwę izolacyjną, chroniącą przed bezpośrednim zetknięciem z potężną chmurą pary. Ale teraz statek będzie miał bezpośredni kontakt z ziemią. Tu przynajmniej widzieli, na czym lądowali.

Trzysta metrów. Płomień przeciął powłokę roślinną okrywającą powierzchnię. Miękkie podłoże eksplodowało. Przez moment ich statek zachwiał się w potężnym strumieniu pary. Obraz przekazywany przez dolną kamerę zgasł. Nie wycofali się i po chwili kłopoty z równowagą ustały; ogień przepalił znajdującą się pod nimi zmarzlinę. W kabinie robiło się coraz goręcej.

Olsndot powoli opuszczał statek coraz niżej, orientując się w sytuacji dzięki obrazom z bocznych kamer oraz chlupotowi i sykowi pary. Wyłączył dyszę. Przez pół sekundy opadali w szaleńczym tempie, a później usłyszeli łomot wsporników uderzających o podłoże. Stanęli pewnie, ale po chwili po jednej stronie rozległ się dźwięk przypominający stęknięcie i statek przechylił się na bok.

Zaległa cisza, jeśli nie liczyć syku gorącej pary wokół kadłuba. Tata spojrzał na manometr mierzący ciśnienie chwilowe. Uśmiechnął się do Mamy.

— Żadnej usterki. Założę się, że w razie potrzeby mógłbym nawet ponownie poderwać tę maszynkę do góry!

DWA

Gdyby znalazł się w tym miejscu godzinę wcześniej albo godzinę później, życie Wędrownika Wickwrackruma potoczyłoby się całkiem inaczej.

Trzej podróżni szli na zachód, od strony Lodowych Kłów w kierunku zamku Ociosa na Ukrytej Wyspie. Bywały chwile w jego życiu, kiedy nie mógł znieść towarzystwa, ale przez ostatnie dziesięć lat Wędrownik bardzo się zmienił. Obecnie nawet lubił podróżować w większej kompanii. Kiedy niedawno przemierzał Wielkie Piaski kompania taka liczyła pięć sfor. Po części było to warunkowane względami bezpieczeństwa: zważywszy na fakt, że odległości pomiędzy oazami mogły sięgać tysiąca mil, śmierć niektórych członków wydawała się nie do uniknięcia, nie mówiąc już o tym, że oazy często znikały. Pomijając jednak względy bezpieczeństwa, dzięki rozmowom z innymi Wędrownik dowiadywał się wielu nowych rzeczy.

Jednakże obecne towarzystwo nie bardzo mu odpowiadało. Żaden z towarzyszy podróży nie był prawdziwym pielgrzymem, natomiast każdy z nich taił przed innymi jakiś sekret. Skryba Jaqueramaphan był zabawnym bęcwałem, źródłem nie uporządkowanych informacji, najprawdopodobniej również… szpiegiem. Wędrownikowi specjalnie to nie przeszkadzało, dopóki inni nie będą podejrzewali go o współpracę z tamtym. Trzeci towarzysz podróży wzbudzał w nim niepokój. Presfora była nowikiem, nie całkiem jeszcze uformowanym, nie miała nawet przybranego imienia. Mówiła, że jest nauczycielką, lecz było w niej (a może w nim? preferencja płciowa nie była jeszcze wyraźnie zaznaczona) coś z zabójcy. Nie ulegało wątpliwości, że jest fanatyczną wyznawczynią Ociosa, sztywną i zachowującą dystans przez większość czasu. Z pewnością uciekała przed czystkami, jakie nastąpiły po nieudanej próbie Ociosa przejęcia władzy na wschodzie.

Napotkał tych dwoje przy Bramie Wschodniej, po tej stronie Lodowych Kłów, po której leżały ziemie Republiki. Oboje udawali się do zamku na Ukrytej Wyspie. Dla niego oznaczało to tylko zboczenie o jakieś sześćdziesiąt mil od głównego szlaku wiodącego do Snycerii. I tak wszyscy musieli przejść przez góry. Poza tym od lat chciał odwiedzić dominium Ociosa. Może jedno spośród tych dwojga zdołałoby go tam wprowadzić. Po świecie krążyło tak wiele złych opinii o wyznawcach Ociosa. Wędrownik Wickwrackrum nie miał jasno ukształtowanych poglądów na zło: uważał, że gdy złamie się ileś zasad, to na skutek okrutnych rzezi może powstać coś dobrego.

Tego popołudnia wreszcie dojrzeli przed sobą wyspy u morskich wybrzeży. Wędrownik był tu zaledwie pięćdziesiąt lat temu. Pomimo to nie był przygotowany, że ujrzy coś równie pięknego. Północno-zachodnie wybrzeże było obszarem o najłagodniejszym klimacie arktycznym na świecie. W pełni lata, podczas nie kończącego się dnia, polodowcowe doliny porastały zielenią. Bóg, wielki rzeźbiarz, raczył dotknąć tych ziem swą ręką… a Jego dłuta były z lodu. Teraz pozostałości lodu i śniegu tworzyły zamglone łuki zamykające widnokrąg od wschodniej strony i niewielkie spłachcie pokrywające tu i ówdzie pobliskie wzgórza. Śniegowa pokrywa rozpuszczała się przez całe lato, dając początek małym strumyczkom, które łączyły się w większe strugi i kaskadami spływały w dół stromych stoków dolin. Prawa część Wędrownika przemierzała połać zalanego wodą terenu. Chłód, jaki czuł w łapach, działał na niego wspaniale, nie przeszkadzały mu nawet wirujące wokół niego roje malutkich komarów.

Presfora szła równolegle do niego, ale ponad wrzosowiskiem. Była całkiem rozmowna, dopóki nie weszli w zakręt doliny, gdzie ich oczom ukazały się rolnicze wioski i widniejące w oddali wyspy. Gdzieś tam oczekiwał na nią zamek Ociosa i tajemnicze spotkanie.

Wszędzie było pełno Skryby Jaqueramaphana, biegającego wokół nich w szaleńczym podnieceniu. Zbierał się w dwójki lub trójki, wyprawiając figle, które wywoływały śmiech nawet u surowej Presfory, a następnie wspinał się na pobliskie wzniesienia i relacjonował im, co widzi. On pierwszy dostrzegł morski brzeg. To podziałało na niego otrzeźwiająco. Cała błazenada była wystarczająco niebezpieczna, nawet gdyby nie znajdowali się w okolicach zamieszkanych przez słynnych gwałtowników.

Wickwrackrum zarządził przerwę i zebrał się w jedno miejsce, aby poprawić poluzowane troki bagażu. Przygotowywał się do spędzenia reszty popołudnia w rosnącym napięciu. Będzie musiał zdecydować, czy rzeczywiście chce wejść do zamku razem ze swymi nowymi przyjaciółmi. Umiłowanie przygód i awanturniczy duch mają swoje granice, nawet jeśli jest się pielgrzymem.

— Hej, czy słyszycie jakiś niski dźwięk? — zawołała Presfora. Wędrownik nastawił uszu. Słychać było jakiś grzmot — potężny, ale jakby na granicy słyszalności. Na chwilę jego zdziwienie zmieszało się ze strachem. Jakieś sto lat temu miał okazję być świadkiem przerażającego trzęsienia ziemi. Dźwięk ten wydał mu się znajomy, ale ziemia pod jego stopami pozostawała nieruchoma. Czy posępny ryk nie zwiastował czasem obsuwania się całych połaci terenu i silnych strumieni wody płynących we wszystkie strony? Przyczaił się, kucając i rozglądając się na wszystkie strony.

— To na niebie! — wskazywał Jaqueramaphan.

Niewielki błyszczący punkt wisiał nad ich głowami: mała, świetlista strzała. Na próżno Wickwrackrum starał się odszukać w umyśle wspomnienia lub chociażby legendy, które w jakiś sposób pomogłyby mu wyjaśnić to, co widział. Rozproszył się kierując wszystkie oczy na sunącą wolno plamę światła. Boży Chór! To coś musiało znajdować się kilka dobrych mil ponad nimi, a mimo to słyszał dziwny dźwięk bardzo wyraźnie. Spuścił wzrok, a przed przymrużonymi z bólu oczyma zaczęły mu tańczyć różnokolorowe plamy.

— Jest coraz jaśniejsze i głośniejsze! — krzyknął Jaqueramaphan. — Myślę, że spadnie na tamte wzgórza, na wybrzeżu.

Wędrownik zebrał się w ścisłą grupę i puścił się biegiem w kierunku zachodnim, krzycząc coś do pozostałych. Podejdzie najbliżej, jak tylko to będzie możliwe i bezpieczne, i przyjrzy się temu zjawisku. Nie patrzył już więcej w niebo. Obiekt świecił zbyt mocno. Sprawiał, że w środku dnia wszystko wokół rzucało długie cienie!

Przebiegł jeszcze pół mili. Tajemnicza gwiazda wciąż była na niebie. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek widział gwiazdę spadającą tak wolno, aczkolwiek te największe powodowały straszliwe eksplozje. W rzeczywistości w życiu nie słyszał żadnych opowieści od nikogo, kto byłby tak blisko podobnych zjawisk. Gdy zdał sobie z tego sprawę, nieposkromiona ciekawość nagle gdzieś się ulotniła. Rozejrzał się na wszystkie strony. Po Presforze nie było najmniejszego śladu, Jaqueramaphan kucał obok znajdującego się nieopodal głazu.

A światło było tak mocne, że w miejscach, gdzie nie chroniła go odzież, Wickwrackrum czuł ogromne ciepło. Hałas dobiegający z nieba przyprawiał go o ból. Wędrownik skoczył za kraniec skarpy, potoczył się w dół, stanął niepewnie na nogach, po czym upadł, chroniąc się za stromymi skalnymi ścianami. Był teraz zasłonięty, na jego ciało padały już tylko promienie słońca. Druga strona doliny jaśniała wielkim blaskiem, ostre cienie poruszały się wraz z lecącym za jego plecami obiektem. Rumor wciąż stanowił serię niskich dźwięków, lecz teraz zagłuszał już odgłos myśli. Potykając się, Wędrownik przeciął zagajnik i nie spoczął, dopóki nie poczuł, że chroni go sto jardów lasu. To zdawało się wystarczać, jednakże nie dawało ochrony przed rosnącym hałasem, który wciąż narastał i narastał.

Na szczęście na parę chwil stracił przytomność. Kiedy przyszedł do siebie, dźwięk już zniknął. Jednakże dzwonienie, jakie pozostawił mu w tympanach, sprawiało, że nie mógł zebrać myśli. Oszołomiony zaczął iść, potykając się. Wydawało mu się, że pada deszcz… tyle że niektóre kropelki dziwnie świeciły. Tu i ówdzie w całym lesie pojawiały się małe płomienie. Ukrył się pod gęstymi koronami drzew, do chwili kiedy z góry przestały spadać kawałki rozpalonej skały. Płomienie nie zdołały się rozprzestrzenić. Lato było stosunkowo wilgotne.

Wędrownik leżał cicho, oczekując nowego deszczu gorących kamieni bądź kolejnego hałasu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wiatr poruszający koronami drzew ucichł. Znów słyszał odgłosy ptaków, skwierczy i świderników. Wyszedł na skraj lasu i rozejrzał się. Poza ogromnymi połaciami spalonego wrzosu wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie. Ale obszar, jaki mógł ogarnąć wzrokiem, był nader ograniczony. Widział wysokie zbocza doliny i kilka szczytów wzgórz. Ha! Trzysta jardów dalej, w górze stoku, siedział Skryba Jaqueramaphan. Większość jego członków przycupnęła w dziurach i nieckach, ale kilku innych patrzyło w stronę miejsca, gdzie musiała upaść gwiazda. Wędrownik zmrużył oczy. Skryba na ogół sprawiał wrażenie straszliwego bufona. Ale czasami wydawało się, że to tylko przykrywka; jeśli naprawdę był szaleńcem, to obdarzonym iskierką geniuszu. Nie jeden raz Wiek miał okazję widzieć go z dali, jak manipulował w parach jakimś dziwnym przyrządem… Podobnie było teraz: jego towarzysz podróży trzymał przed sobą długi przedmiot, którego cieńszy koniec kierował ku oku.

Wickwrackrum wyczołgał się z lasu, trzymając się w zwartej grupie i starając się jak najmniej hałasować. Wspinał się ostrożnie, omijając skały, prześlizgując się od jednego porośniętego wrzosem pagórka do drugiego, aż w końcu zbliżył się do stoku i zatrzymał w odległości pięćdziesięciu jardów od Jaqueramaphana. Był tak blisko, że mógł słyszeć, jak tamten myśli. Gdyby zbliżył się jeszcze bardziej, Skryba na pewno by go usłyszał, mimo że poruszał się w całości i zachowywał najciszej, jak mógł.

— Psst! — zasygnalizował swą obecność Wickwrackrum.

Szok wywołany zaskoczeniem sprawił, że pomruki i pochrząkiwania natychmiast ustały. Jaqueramaphan pospiesznie wepchnął tajemniczy przyrząd obserwacyjny do swego bagażu i także skupił się w zwartą grupkę, starając się myśleć jak najciszej. Przez moment wpatrywali się w siebie nawzajem, a następnie Skryba wykonał kilka śmiesznych gestów, wskazując swoje tympany na ramionach. Posłuchaj.

— Czy potrafisz porozumiewać się w ten sposób? — dobiegły go bardzo wysokie tony, przy których użyciu nie wszyscy potrafili rozmawiać i które pozostają niesłyszalne dla uszu wychwytujących tylko niskie dźwięki. Konwersacja za pomocą wysokich tonów mogła być bardzo trudna, ale gwarantowała możliwość ukierunkowania strumienia mowy na wybranego rozmówcę, a przy tym dźwięk rozchodził się na bardzo niewielką odległość, nikt inny więc nie mógłby ich usłyszeć. Wędrownik kiwnął głową.

— Wysokie tony nie stanowią problemu. — Cała sztuka polegała na wydobywaniu tonów jak najczystszych, aby nie powodować nieporozumień.

— Wychyl się za skraj zbocza, kolego pielgrzymie. Mamy tam rzecz całkiem nową pod słońcem.

Wędrownik podszedł kolejne trzydzieści jardów w górę, cały czas rozglądając się na wszystkie strony. W oddali mógł dojrzeć cieśniny, lśniące w popołudniowym słońcu ostrym, srebrnym blaskiem. Za nim północna strona doliny tonęła w cieniu. Wysłał jednego członka naprzód, aby omijając małe pagórki wspiął się wyżej i spojrzał w dół na równinę, na której wylądowała gwiazda.

Boży Chór, pomyślał sobie (bardzo cicho). Posłał drugiego członka, aby spojrzeć na nowe zjawisko pod różnymi kątami. Obiekt wyglądał jak wielka chata z glinianej cegły, ustawiona na podpórkach… Ale to była gwiazda, która spadła z nieba: ziemia pod nią jaśniała matowym, czerwonym kolorem. Zasłony mgły podnosiły się z podmokłego wrzosowiska rozpościerającego się dookoła. Bryły rozkopanej ziemi leżały rozrzucone promieniście wokół miejsca, gdzie stała.

Kiwnął głową na Jaqueramaphana.

— Gdzie Presfora?

Skryba wzruszył ramionami.

— Założę się, że została w tyle. Cały czas staram się ją odszukać… Ale czy widzisz innych żołnierzy z zamku Ociosa?

— Nie! — Wędrownik spojrzał na zachód od miejsca lądowania. Zauważył ich. Byli o jakąś milę od miejsca, w którym stał. Mieli na sobie maskujące mundury i czołgali się na brzuchu po pofałdowanym terenie. Dostrzegł co najmniej trzech żołnierzy. Potężnie zbudowani, każdy z nich był szóstakiem.

— Jak udało im się dostać tutaj tak szybko? — Spojrzał na słońce. — Nie mogło upłynąć przecież więcej niż pół godziny, od kiedy wszystko się zaczęło.

— Mają szczęście. — Jaqueramaphan podszedł do skraju zbocza i także spojrzał w tamtym kierunku. — Założę się, że byli już na stałym lądzie, kiedy gwiazda spadła. Cały ten obszar to terytorium Ociosa. Muszą mieć patrole. — Przycupnął tak, że ci w dole mogli zobaczyć już tylko dwóch członków. — To oddziały zasadzkowe.

— Nie wydaje mi się, żebyś był uszczęśliwiony tym spotkaniem. Przecież to twoi przyjaciele, pamiętasz? Właśnie przybyłeś tutaj, by ich odwiedzić.

Skryba ironicznie przekręcił głowy.

— Dobra, dobra. Nie zgrywaj się. Na pewno od początku wiedziałeś, że nie jestem zwolennikiem Ociosa.

— Domyślałem się.

— W każdym razie gra skończona. Czymkolwiek jest to, co spadło na ziemię dzisiejszego popołudnia, więcej jest warte niż… niż wszystko, czego mogłem się dowiedzieć na Ukrytej Wyspie.

— A co z Presforą?

— He, he. Obawiam się, że nasza szanowna towarzyszka to nie lada persona. Założę się, że raczej należy do lordów Ociosa, niżby miała być jedną z niższych sług, na jaką wyglądała. Myślę, że wielu jej podobnych przemyka się obecnie przez góry, szczęśliwych, że udało im się wydostać z Republiki Długich Jezior. Lepiej się schowaj, przyjacielu. Jeśli nas zauważy, niechybnie wpadniemy w łapy tym żołnierzom.

Wędrownik ukrył się głębiej w wyrwach, których pełno było na wrzosowisku. Miał znakomity widok na całą znajdującą się za nim dolinę. Jeśli do tej pory Presforą nie pojawiła się w pobliżu, zauważy ją na długo przedtem, zanim ona dostrzeże jego.

— Wędrowniku!

— Tak?

— Jesteś pielgrzymem. Chodzisz po świecie… niektórzy wierzą, że od zarania dziejów… Jak daleko wstecz możesz sięgnąć pamięcią?

Ze względu na sytuację, w jakiej się obaj znaleźli, Wickwrackrum poczuł się zobowiązany do szczerej odpowiedzi.

— Tak jak się tego spodziewasz: przypominam sobie wydarzenia z ostatnich kilkuset lat. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, może być legendą, wspomnieniami wydarzeń, które być może się zdarzyły, ale dotyczące ich szczegóły mieszają się i są dosyć zagmatwane.

— Cóż, ja nie podróżowałem zbyt wiele, jestem dosyć nowy. Ale za to czytam. Mnóstwo czytam. Coś takiego jak dziś jeszcze nigdy się nie zdarzyło. To coś, tam w dole, ktoś wykonał. Obiekt ten przybył z tak wysoka, że nie da się tego zmierzyć. Czytałeś może Aramstriquesa lub astrologa Belelele? Czy wiesz, co to może być?

Wickwrackrum nie znał tych imion. Ale naprawdę był pielgrzymem. Znał odległe ziemie, na których nikt nie mówił żadnym ze znanych mu języków. Znał mieszkańców mórz południowych, którzy wierzyli, że poza ich wyspami nie ma innego świata, i którzy uciekli w popłochu ze swych łodzi, jak tylko pojawił się na brzegu. Co więcej, jeden z jego obecnych członków był kiedyś takim wyspiarzem, i oglądał jego lądowanie.

Wystawił głowę na otwartą przestrzeń i jeszcze raz przyjrzał się spadłej gwieździe, gościowi, który przybył z miejsca tak odległego, że nawet on nigdy tam nie był… i zastanowił się, gdzie nastąpi koniec tej pielgrzymki.

TRZY

Dopiero po upływie pięciu godzin Tata uznał, że podłoże na tyle się ochłodziło, iż można opuścić trap. Razem z Johanną zeszli ostrożnie, przeskoczyli pas parującej ziemi i stanęli na kawałku względnie nie naruszonego torfu. Miało minąć jeszcze wiele czasu, nim ziemia całkowicie ostygnie. Spaliny wyrzucane przez dyszę były bardzo „czyste”, w niewielkim stopniu reagowały z materią — co oznaczało, że pod statkiem, kilka tysięcy metrów w głąb ziemi, musiała ciągnąć się warstwa rozgrzanej skały.

Mama usiadła na brzegu włazu i spoglądała na rozciągający się pod nimi teren. W dłoni ściskała stary pistolet Taty.

— Widzisz coś? — krzyknął do niej Tata.

— Nic a nic. Jefri też nic nie widzi w oknach.

Tata obszedł człon ładunkowy dookoła, dokonując przeglądu wsporników, na których postawiony został statek, a które przecież służyły do łączenia się jednostek na orbicie. Co dziesięć metrów zatrzymywali się, aby ustawić projektor dźwięku. To był pomysł Johanny. Oprócz pistoletu Taty nie mieli żadnej broni. Projektory były zupełnie przypadkowym ładunkiem, wcześniej stanowiły wyposażenie izby chorych, dzięki nieskomplikowanemu programowi emitowały głośny i nieprzyjemny dźwięk na wszystkich częstotliwościach. Mogło to się okazać wystarczające do odstraszenia miejscowych zwierząt. Johanna szła za ojcem, nie odrywając oczu od otaczającego ich krajobrazu, czując, jak rośnie w niej strach. Wokół było tak pięknie i chłodno. Stali na szerokim polu, pośród wysokich wzniesień. Na zachodzie wzgórza opadały w stronę cieśnin i wysp. Na północy teren gwałtownie urywał się na skraju szerokiej doliny; widziała wodospady po drugiej stronie. Ziemia, po której stąpała, przypominała wilgotną gąbkę. Lądowisko było mocno pofałdowane, tak że przypominało znieruchomiałe morskie fale. Niewielkie spłachcie śniegu pokrywały stoki wyższych wzgórz. Mrużąc oczy, Johanna obróciła wzrok na północ, prosto w słońce. Na północ?

— Która godzina, Tato?

Olsndot zaśmiał się, wciąż wpatrując się w spodnią część kadłuba.

— Północ czasu miejscowego.

Johanna wychowała się na środkowych szerokościach geograficznych Straumy. Większość szkolnych wycieczek leciała w kosmos, gdzie niecodzienna geometria obiegu słońca była na porządku dziennym. Niemniej jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, że takie rzeczy można zaobserwować na powierzchni planet… To znaczy, nie wiedziałam, że można zobaczyć słońce świecące tuż nad biegunem globu.

Po pierwsze, należało wyciągnąć połowę pojemników hibernacyjnych na powietrze i poustawiać inaczej te, które zostały wewnątrz statku. Mama twierdziła, że powinno to zlikwidować problemy z temperaturą nawet w pojemnikach pozostawionych na pokładzie.

— Teraz, kiedy każdy pojemnik ma oddzielne zasilanie i wentylację, sytuacja powinna się poprawić. Wszystkie dzieciaki będą bezpieczne. Johanno, ty będziesz kontrolować, jak Jefri radzi sobie z tymi w środku, dobrze?…

Po drugie, należało uruchomić program odbierający wiadomości z systemu Przekaźnika oraz nawiązać komunikację nadświetlną. Johanna trochę obawiała się tego kroku. Czego się dowiedzą? Zdawali sobie sprawę, że w Górnym Laboratorium stało się coś niedobrego i że katastrofa przewidziana przez Mamę już się zaczęła.

Jak duża część Królestwa Straumy zginęła? Wszyscy pracownicy Laboratorium myśleli, że robią tyle dobrego, a teraz… Nie myśl o tym. Może ci z Przekaźnika będą mogli jakoś im pomóc. Gdzieś przecież musi istnieć ktoś, kto potrafi zrobić użytek z tego, co jej starzy zabrali z Laboratorium.

Uratują ich, a reszta dzieci zostanie rozhibernowana. Czuła się trochę winna wobec kolegów i koleżanek. Rzecz jasna, Mama i Tata potrzebowali dodatkowych rąk do pomocy pod koniec lotu, a Johanna należała do najstarszych dzieci w całej szkole. Ale i tak wydawało jej się niesprawiedliwe, że spośród dzieciaków tylko ona i Jefri mieli okazję przeżyć to wszystko. Kiedy lądowali, czuła, że Mama się boi. Założę się, że chcieli, abyśmy byli razem, nawet jeśli miał to być ostatni raz. Lądowanie było naprawdę niebezpieczne, mimo iż Tata zrobił wszystko, aby wyglądało na prosty manewr. Johanna widziała miejsca w powłoce kadłuba, w których gwałtowne uderzenie obłoku pary pozostawiło wgłębienia. Gdyby część takiego obłoku dostała się przez dyszę do komory spalinowej, wszyscy wraz ze statkiem zamieniliby się w parę.

Prawie połowa pojemników hibernacyjnych była już wystawiona na ziemię po wschodniej stronie statku. Mama i Tata rozstawiali je w taki sposób, aby ochładzacze nie przeszkadzały sobie wzajemnie. Jefri siedział w środku, sprawdzając, czy jeszcze jakieś pojemniki wymagają szczególnej troski. Kiedy nie rozrabiał jak mały brzdąc, był całkiem dobrym chłopcem. Odwróciła się w stronę, skąd padały promienie słoneczne, poczuła, jak chłodna bryza owiewa szczyt wzgórza. Usłyszała dźwięk, który zabrzmiał jak nawoływanie ptaka.

Niespodziewane natarcie zastało Johannę na zewnątrz, ustawiała projektory dźwięku. Podłączyła swój dannik do sterownika projektora i zajmowała się wprowadzaniem nowych poleceń. Widać było, jak ograniczonymi środkami dysponowali — nawet jej stary dannik okazał się niezbędny. Ale Tata chciał, by projektory nadawały sygnały odstraszające o jak najszerszym paśmie częstotliwości, robiąc ciągły harmider wzbogacany co jakiś czas serią przenikliwych sygnałów. Dla jej Różowego Olifanta było to zadanie, z którym bez trudu mógł sobie poradzić.

— Johanno! — Usłyszała krzyk Mamy wraz z odgłosem tłuczonej ceramiki. Urządzenie sygnałowe projektora upadło obok niej pogruchotane. Podniosła wzrok. Coś przeszyło jej klatkę piersiową na wysokości ramienia, przewracając ją na ziemię. Ogłupiałym wzrokiem spojrzała na wystający z jej ciała trzonek. Strzała!

Po zachodniej stronie obszaru, na którym wylądowali, kłębiły się jakieś… stwory. Wyglądały jak wilki lub psy o bardzo długich szyjach i szybko się poruszały, przeskakując z pagórka na pagórek. Ich sierść była szara, w takim samym odcieniu jak zbocze wzgórza, prócz zadów, gdzie można było dojrzeć czarne i białe łaty. Zielony kolor stanowił barwę ich ubrań, a raczej mundurów. Johanna znajdowała się w szoku, tkwiący grot jeszcze nie wywołał uczucia bólu. Leżała na stercie wykopanego torfu i przez krótką chwilę miała doskonały widok. Widziała, jak w górę wzbiło się wiele strzał, ciemnych kresek przecinających niebo.

Po chwili ujrzała kuszników. To też były psy! Poruszały się małymi sforami. Kusze obsługiwały parami — jeden podtrzymywał łoże, a drugi naciągał cięciwę. Trzeci i czwarty ciągnęły kołczany pełne bełtów i wypatrywały celu.

Kusznicy trzymali się z tyłu, przez większość czasu pozostając pod osłoną. Inne psy nadbiegały z różnych stron. Wiele z nich trzymało w zębach toporki. Na łapach lśniły metalowe szpony. Usłyszała odgłos strzałów z pistoletu Taty. Fala atakujących zatrzymała się i kilku napastników upadło na ziemię. Pozostali parli wciąż naprzód, teraz już głośno warcząc. Brzmiało to jak odgłosy szaleństwa, nie jak zwykłe szczekanie psów. Czuła ten dźwięk nawet w zębach, podobnie jak jazgot emitowany przez ogromny głośnik. Szczęki, pazury, noże i przeraźliwy hałas.

Obróciła się na bok, aby spojrzeć w stronę statku. Teraz dopiero poczuła prawdziwy ból. Krzyczała, ale jej głos tonął w ogólnym rozgardiaszu. Mijał ją tłum psów pędzących w stronę Mamy i Taty. Rodzice kryli się za wspornikami. Pistolet w ręce Arne Olsndota nie przestawał rozsiewać frenetycznych błysków. Skafander ciśnieniowy stanowił dobrą ochronę przed strzałami.

Ciała zabitych stworów tworzyły rosnące w szybkim tempie stosy. Pistolet strzelający małymi, samonaprowadzającymi fleszetkami był wyjątkowo skuteczny. Johanna zobaczyła, że Tata oddaje go Mamie i wybiega spod statku w jej stronę. Wyciągnęła ku niemu wolną rękę i zaczęła głośno wołać, żeby wracał.

Trzydzieści metrów. Dwadzieścia pięć. Osłaniający ogień Mamy oczyszczał teren wokół Taty, powstrzymując napierające wilki. Deszcz strzał runął na pędzącego Olsndota, który wyciągnął w górę ręce, aby osłonić głowę. Dwadzieścia metrów.

Któryś z wilków przeskoczył nad Johanną. Przez chwilę mignęło jej przed oczami krótkie futro i zad, na którym widniał wielki strup. Biegł prosto w stronę ojca. Olsndot uchylił się, starając się umożliwić żonie łatwy strzał, ale wilk był zbyt szybki. Zrobił unik w tę samą stronę co on i szybko przebył dzielącą ich odległość. Wyskoczył w górę, a metalowe ostrza zalśniły na wyciągniętej łapie. Johanna ujrzała, jak krew bryzga z rozciętej szyi Taty, a po chwili obaj byli już na ziemi.

Na krótką chwilę Sjana Olsndot przerwała ogień. To wystarczyło. Sfora rozdzieliła się na dwie części i spora grupa wilków ruszyła pędem w stronę statku. Na plecach miały przytroczone jakieś zbiorniki. Zwierzę biegnące na czele grupy trzymało w pysku wąż, z którego po chwili wytrysnął strumień ciemnego płynu… dając początek eksplozji płomieni. Sfora wilków wylała całą zawartość prymitywnego miotacza na ziemię otaczającą wspornik, za którym stała Sjana Olsndot, i na jej szkolnych kolegów tkwiących w hibernacyjnych pojemnikach. Johanna zobaczyła, jak coś porusza się i skręca w płomieniach i smolistym dymie, dojrzała jak plastikowe obudowy pojemników topią się i rozpływają.

Obróciła się twarzą do ziemi i podniosła na zdrowym ramieniu, próbując podczołgać się w stronę statku i ogarniających go płomieni. A potem zapadła błogosławiona ciemność i więcej nic już nie pamiętała.

CZTERY

Wędrownik i Skryba całe popołudnie obserwowali przygotowania do zasadzki: piechota uformowała szyk bojowy na stoku, znajdującym się na zachód od miejsca, w którym wylądował statek, za nimi ustawili się kusznicy oraz żołnierze z miotaczami płomieni, tworząc szyk o kształcie pazura. Czy lordowie z zamku Ociosa zdawali sobie sprawę, przeciwko komu podnoszą broń? Dwaj towarzysze podróży zawzięcie dyskutowali tę kwestię. Jaqueramaphan był przekonany, że tak. Według Skryby ich arogancja była tak wielka, że po prostu chcieli jak najszybciej zdobyć łup.

— Mają w zwyczaju skakać do gardła, zanim druga strona zorientuje się, że trwa walka. Przećwiczyli to już nieraz.

Wędrownik nie odpowiedział od razu. Skryba mógł mieć rację. Minęło pięćdziesiąt lat, od kiedy po raz ostatni był w tej części świata. W owym czasie kult Ociosa nie był jeszcze znany (ani nie był wcale tak pociągający w porównaniu z tym, co można było zobaczyć gdzie indziej).

Podróżni czasem padali ofiarą niespodziewanych napaści, ale zdarzało się to znacznie rzadziej, niż wydawało się piecuchom. Większość stworzeń była na ogół przyjazna i lubiła słuchać wieści z innych zakątków świata — zwłaszcza jeśli gość nie stanowił specjalnego zagrożenia. Do napaści dochodziło na ogół po wstępnym „oszacowaniu”, mającym na celu zorientowanie się, jaką potęgą dysponują przybysze i co można zyskać dzięki ich uśmierceniu. Natychmiastowy atak, bez choćby chwili rozmowy, był rzadkością. Zazwyczaj oznaczało to, że ktoś znalazł się na terenie zamieszkanym przez wyjątkowych łotrów, zarazem wyrafinowanych i… szalonych.

— Nie wiem, co mam o tym myśleć. Oni rzeczywiście przygotowują zasadzkę, ale może wyznawcy Ociosa powstrzymają swoje wojska i zaczną od rozmów.

Mijały godziny, słońce przesuwało się na północ. Z drugiej strony spadłej gwiazdy dochodził ich jakiś hałas. Do licha! Z miejsca, w którym stali, nie mogli nic zobaczyć.

Ukryte oddziały wojska trwały w absolutnym bezruchu. Minuty mijały powoli, aż wreszcie zobaczyli po raz pierwszy gościa z nieba, a raczej jego fragment. Stwór miał cztery nogi, lecz — co dziwne — chodził tylko na tylnych kończynach. Co za pajac! Niemniej… potrafił trzymać różne rzeczy w samych tylko przednich łapach. Ani razu nie widzieli, żeby używał pyska; zresztą trudno się było spodziewać, aby takie płaskie, nie wykształcone szczęki mogły zapewnić mocny uchwyt. Natomiast przednie łapy były niesamowicie sprawne. Ich właściciel mógł bez trudu posługiwać się wszelkimi narzędziami.

Dobiegało wiele odgłosów rozmowy, aczkolwiek widać było jedynie trzech członków. Po chwili usłyszeli dużo wyższe tony zorganizowanej myśli. Boże, to stworzenie czyniło niesamowity hałas. Z tej odległości dźwięki wydały się przytłumione i zniekształcone. Mimo to w niczym nie przypominały znanych im odgłosów myślenia ani też dziwacznych pomruków, jakie wydawały niektóre zwierzęta hodowlane.

— I co? — syknął Jaqueramaphan.

— Obszedłem dookoła cały świat… ale to stworzenie na pewno nie jest stąd.

— Aha. Przypomina mi modliszkę. Wiesz, to owad, mniej więcej takiej wielkości… — Otworzył pysk na szerokość około dwóch cali. — Świetnie się nadaje do tępienia szkodników w ogrodzie… Taki mały morderca.

Pfuj. Wędrownik nie pomyślał o tym podobieństwie. Modliszki to sprytne i całkiem nieszkodliwe stworzonka — przynajmniej dla mieszkańców tego świata. Ale jeśli dobrze pamiętał, samice tego gatunku zwykły zjadać samców. Co by było, gdyby stworzenia takie osiągały gigantyczne rozmiary i w dodatku tworzyły sfory? Może gdyby teraz pognali ze Skrybą w dół, aby się przywitać, spotkanie skończyłoby się dla nich niewesoło.

Minęło pół godziny. W miarę jak przybysz wynosił swój ładunek na powierzchnię, kusznicy Ociosa zbliżali się krok po kroku, a piechota formowała skrzydła do natarcia.

Dziesiątki strzał ostrym łukiem przemierzyło odległość dzielącą wojska Ociosa od przybysza. Jeden z członków upadł natychmiast i dźwięk jego myśli ucichł. Reszta znikła z pola widzenia pod latającym domem. Żołnierze rzucili się naprzód, przestrzegając odległości pozwalających na zachowanie tożsamości; prawdopodobnie chcieli wziąć przybyszów żywcem.

Ale nagle linia ataku załamała się o kilka jardów od leżącej postaci. Nie było żadnych strzał, żadnych płomieni — żołnierze po prostu ni z tego, ni z owego padali na ziemię. Przez moment Wędrownik pomyślał, że wyznawcy Ociosa porwali się z motyką na słońce. Lecz po chwili druga linia ataku zastąpiła pierwszą. Członkowie sfor wciąż padali jak muchy, ale wszystkich ogarnął już zabójczy amok, pozostała im tylko zwierzęca dyscyplina. Napierające wojska powoli parły do przodu, kolejni atakujący deptali po ciałach pokrywających ziemię. Po chwili następny członek przybysza upadł zabity… Dziwne, Wędrownik wciąż słyszał myśli tamtego. Ich ton i tempo były takie same jak przed atakiem. W jaki sposób osobnik ten mógł zachować niezmąconą równowagę i jasność umysłu w sytuacji, gdy groziła mu całkowita zagłada?

Rozległ się sygnał gwizdka bojowego i motłoch rozpierzchnął się na dwie części. Jakiś żołnierz z miotaczem przedarł się naprzód, wysunął się przed pierwszą linię atakujących i broń buchnęła płynnym ogniem. Latający dom wyglądał jak kawałek mięsa na ruszcie, cały w płomieniach, otoczony kłębami dymu.

Wickwrackrum zaklął cicho. Żegnaj gwiezdny przybyszu.


Ranni i okaleczeni niewiele znaczyli w wojsku Ociosa. Ci z poważnymi obrażeniami zostali ułożeni w stos na prymitywnie zbitych noszach, które ciągnęło się po ziemi, i usunięci w miejsce na tyle odległe, aby ich wrzaski nie powodowały zamieszania. Szwadrony porządkowe przepędziły fragmenty żołnierzy z dala od latającego domu. Fragmenty błąkały się bezradnie po pofałdowanej łące, tu i ówdzie niektóre z nich tworzyły prowizoryczne sfory. Niektóre błądziły pośród rannych, nie zważając na przeraźliwe krzyki, z wielkim przejęciem starając się odnaleźć pozostałe części.

Kiedy hałas ucichł, pojawiły się trzy sfory białych kurtek. Słudzy Ociosa przeszli pod latającym domem. Jeden z nich zniknął na krótką chwilę z pola widzenia, być może udało mu się nawet wejść do środka. Zwęglone ciała dwóch członków przybysza zostały ostrożnie ułożone na noszach — z dużo większą atencją niż ranni żołnierze — i odciągnięte z pobojowiska.

Jaqueramaphan penetrował pobojowisko za pomocą dziwnego instrumentu. Już nie starał się go ukryć przed Wędrownikiem. Białe kurtki wyciągnęły coś spod latającego domu.

— Pst! Są jeszcze inni zabici. Może zginęli od ognia. Wyglądają jak szczeniaki. — Małe figurki też miały kształt modliszek. Przywiązano je do drewnianych noszy i odciągnięto poza skraj wzgórza. Na pewno w dole czekały wozy zaprzężone w kherświny.

Ludzie Ociosa ustawili pierścień straży wokół miejsca lądowania. Całe tuziny świeżych żołnierzy stały na zboczu poniżej. Nikt nie zdołałby się tamtędy prześliznąć.

— A więc całkowita zagłada — westchnął Wędrownik.

— Może nie… Myślę, że pierwszy członek, którego ustrzelili, wcale nie zginął.

Wickwrackrum zamrugał najlepszą parą oczu. Albo były to tylko pobożne życzenia Skryby, albo jego tajemniczy przyrząd pozwalał mu widzieć niezwykle ostro i dokładnie. Pierwszy upadł po drugiej stronie statku. Członek przestał myśleć, ale nie była to pewna oznaka śmierci. Obecnie otaczał go jeden z białych kurtek. Białe kurtki ułożył stworzenie na noszach i zaczął odciągać je z miejsca lądowania w kierunku południowo-zachodnim… w odwrotną stronę niż odciągnięto pozostałe ciała.

— To stworzenie wciąż żyje. Ma bełt wbity w klatkę piersiową, ale widzę, że wciąż oddycha. — Głowy Skryby odwróciły się w stronę Wickwrackruma. — Myślę, że możemy je uratować.

Przez chwilę Wędrownik nie wiedział, co ma odpowiedzieć, po prostu gapił się na tamtego absolutnie zaskoczony. Centrum światowego spisku Ociosa znajdowało się zaledwie o kilka minut na północny zachód od miejsca, w którym stali. Niepodważalna władza jego wyznawców obejmowała tereny rozciągające się dziesiątki mil w głąb lądu, a w obecnej chwili obaj praktycznie byli otoczeni przez armię. Skryba ochłonął nieco na widok niebotycznego zdziwienia Wędrownika, ale jasne było, że wcale nie żartuje.

— Tak, wiem, że to ryzykowne. Ale takie właśnie jest całe życie, nieprawdaż? Jesteś pielgrzymem, więc na pewno to rozumiesz.

— Hmm. — Tak, pielgrzymi znani byli z awanturniczej żyłki. Ale żadna dusza nie może przeżyć całkowitego unicestwienia — a podczas wędrówek okazji do zetknięcia się z takim zagrożeniem było nadzwyczaj dużo. Pielgrzymi znają granice możliwości i potrafią zachować ostrożność.

Niemniej jednak było to najcudowniejsze wydarzenie, jakiego był świadkiem przez wszystkie stulecia swojego błąkania się. Poznać tych przybyszów, a może nawet stać się nimi… wobec takiej pokusy milkł głos zdrowego rozsądku.

— Zobacz — zaczął Skryba — możemy po prostu zejść na dół i wmieszać się w grupę rannych. Jeśli przetniemy niezauważeni to pole, być może uda nam się podejść bliżej i bez większego ryzyka przyjrzeć się ostatniemu członkowi przybysza.

Jaqueramaphan już wycofywał się ze swego punktu obserwacyjnego, szukając ścieżki, na której nie będzie się zbytnio rzucał w oczy. Wickwrackrum przeżywał rozterkę. Część jego fragmentów podniosła się i ruszyła za Skrybą, część stała, wahając się. Do diabła, Jaqueramaphan przyznał, że jest szpiegiem, miał ze sobą wynalazek, który prawdopodobnie został skonstruowany przez najinteligentniejszych mieszkańców Długich Jezior. To na pewno profesjonalista…

Wędrownik rzucił szybkie spojrzenie na zbocze, na którym dotychczas siedzieli, i na znajdującą się za nim dolinę. Nie było żadnego śladu Presfory ani nikogo innego. Wyczołgał się z zajmowanych przez siebie kryjówek i ruszył w ślad za szpiegiem.

Dopóki to było możliwe, starali się iść pod osłoną długich cieni, które zawdzięczali przesuwającemu się coraz bardziej na północ słońcu; tam gdzie nie było cienia, przeskakiwali od pagórka do pagórka. Zanim doszli do pierwszego rannego, Skryba odezwał się, wygłaszając najbardziej przerażające słowa tego popołudnia:

— Hej, nie martw się. Naczytałem się sporo o przeprowadzaniu podobnych akcji!


Przebywanie wśród motłochu złożonego z fragmentów i rannych to jedno z najbardziej przerażających i paraliżujących umysł doświadczeń. Single, dwojaki, trojaki, parę czworaków błąkających się bez celu, lamentujących bez opamiętania. W większości sytuacji tak ogromna liczba członków zgromadzonych na obszarze zaledwie kilku akrów z miejsca utworzyłaby chór. Dostrzegał słabe oznaki seksualnej aktywności oraz zorganizowanego wypasu, ale większość była zbyt oszalała z bólu, aby reagować normalnie. Wickwrackrum zastanowił się przez chwilę, czy to możliwe, aby — przy całej ich wierze w racjonalizm — wyznawcy Ociosa mogli zostawić samopas resztki swych zredukowanych żołnierzy, aby zupełnie dowolnie połączyły się w nowe osobniki. Jeśli tak było, to mogli liczyć na uzyskanie jedynie wyjątkowo dziwacznych i kalekich nowych sfor.

Po kilku krokach w tłumie Wędrownik Wickwrackrum poczuł, jak powoli traci świadomość. Dzięki niezwykle wzmożonej koncentracji udało mu się zapamiętać, kim jest i że musi dostać się na drugą stronę łąki, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.

Inne myśli, głośne i nie kontrolowane, atakowały jego własne:


…Żądza krwi i jatka…

Błyszczący metal w ręce przybysza… czuje ból w klatce piersiowej… kaszle krwią, upada…

…W obozie rekrutów i jeszcze wcześniej, mój brat połączony ze mną, był dla mnie taki dobry… Lord Stal mówił, że jesteśmy wielkim eksperymentem…

Bieg przez wrzosowisko w kierunku potwora o patykowatych kończynach. Skok, metalowe szpony na łapie. Poderżnąć gardło potworowi. Krew tryska wysoko.

…Gdzie jestem?… Czy mogę stać się częścią ciebie?… Proszę…


Wędrownik aż się skręcił na dźwięk ostatniego pytania. Zostało postawione przez kogoś znajdującego się w pobliżu. Jakiś singiel obwąchiwał go dokładnie. Odepchnął go i wybiegł na otwartą przestrzeń. O parę kroków przed nim Jaque-jak-mu-tam radził sobie niewiele lepiej. Szansę, by ich tu zauważono, były niewielkie, ale Wędrownik zaczął się zastanawiać, czy sobie poradzi. Był tylko czworakiem, a wokół roiło się od singli. Po prawej stronie jakiś inny czworak szalał, starając się schwytać pierwszy lepszy dublet, jaki stanął mu na drodze. Wic i Kw, i Rack, i Rum starali się przypomnieć sobie, po co tu są i dokąd idą. Skoncentruj się na bezpośrednich wrażeniach. Co tu mamy: zapach dymu dobiegający z miotacza płomieni… całe roje much i komarów pokrywające czarną plamą kałuże krwi.

Minęło strasznie dużo czasu. Kilka minut.

Wic-Kw-Rack-Rum spojrzał w przód. Już niewiele brakowało. Był niemal na południowym końcu pobojowiska. Zebrał się w zwartą grupę na kawałku ziemi nie zajętym przez nikogo. Jedna jego część zaczęła wymiotować. Wreszcie upadł. Powoli przychodził do siebie. Wickwrackrum podniósł wzrok i dostrzegł Jaqueramaphana pośród motłochu poszkodowanych. Skryba był sporym osobnikiem, szóstakiem, ale miał niemal takie same kłopoty jak Wędrownik. Jego członkowie chybotali się na boki z szeroko otwartymi oczyma, kłapiąc szczękami na siebie i innych.

W końcu udało się im z powodzeniem przeciąć łąkę, wystarczająco szybko, aby dogonić białe kurtki, który ciągnął ostatniego osobnika przybysza. Jeśli chcieli cokolwiek więcej zobaczyć, musieli wymyślić sposób, aby opuścić motłoch, nie zwracając na siebie uwagi. Hmm. Wokół leżało pełno mundurów żołnierzy Ociosa, których właściciele nie żyli. Wędrownik podszedł dwoma członkami do miejsca, gdzie leżał martwy żołnierz.

— Jaqueramaphan! Tutaj! — Wielki szpieg obrócił się, w jego oczach ponownie pojawił się błysk inteligencji. Potykając się, wyszedł z motłochu i usiadł w odległości kilku jardów od Wickwrackruma. Było to znacznie bliżej, niż nakazywała wygoda i dobry obyczaj, ale po tym, co przeszli, wcale nie wydawało się za blisko. Skryba leżał przez jakiś czas na ziemi, łapiąc oddech.

— Przepraszam, nie wyobrażałem sobie, że to będzie tak straszne. Zgubiłem jednego z moich członków… tam, z tylu… myślałem, że już nigdy nie zbiorę się do kupy.

Wędrownik przyglądał się idącym przed nimi białym kurtkom i ciągniętym przez niego noszom. Sfora ta nie szła wraz z innymi i było pewne, że za kilka sekund zupełnie zniknie im z oczu. Jeśli się przebiorą, może uda im się pójść za nią — nie, to było zbyt ryzykowne. Zaczynał myśleć jak szpieg. Wędrownik zdjął z trupa maskujący mundur. I tak będą potrzebować przebrania. Może uda im się pokręcić tutaj w nocy i rzucić z bliska okiem na latający dom.

Po chwili Skryba zorientował się w jego zamiarach i zaczął szukać mundurów dla siebie. Przekradali się pomiędzy stosami ciał, szukając kompletu, który nie byłby zbyt poplamiony i który, zdaniem Jaqueramaphana, miałby odpowiednie insygnia. Wszędzie pełno było nakładanych metalowych szponów i toporów bojowych. Zdołają uzbroić się po zęby, ale będą musieli porzucić część swego bagażu… Wędrownik potrzebował już tylko jednego munduru, ale jego Rum był tak szeroki w ramionach, że żaden na niego nie pasował.

Wędrownik nie bardzo mógł zrozumieć, co się dzieje, do chwili gdy już było po wszystkim. Spory fragment, trojak, leżał przyczajony w kupie trupów. Może opłakiwał śmierć swojego członka, w każdym radzie wyglądał na całkowicie niezdolnego do myślenia, do momentu kiedy Wędrownik zaczął ściągać mundur z jego byłej części. Wtedy dało się słyszeć bliskie gniewne brzęczenie: „Z mojego nie będziesz kradł!” i poczuł potworny ból przeszywający ciało Ruma. Wędrownik zwinął się w śmiertelnym spazmie, po czym runął na napastnika. Przez chwilę, przepełnieni furią, walczyli zaciekle. Bojowe topory znalezione przez Wędrownika wznosiły się w górę i opadały w szaleńczym tempie, a krew bryzgała mu na pyski. Kiedy odzyskał panowanie nad sobą, jeden z trzech członków napastnika leżał zabity, a dwóch pozostałych uciekało w stronę tłumu rannych.

Wickwrackrum skupił się cały wokół zwijającego się z bólu Ruma. Napastnik miał na sobie nakładane metalowe szpony. Ciało Ruma zostało rozcięte od żeber aż po krocze. Wickwrackrum zachwiał się na nogach, jego łapy dotknęły wylewających się wnętrzności. Próbował nosem wepchnąć poszlachtowane flaki do rozciętego brzucha swojego fragmentu. Ból był coraz mniejszy, niebo widziane oczami Ruma powoli ciemniało. Wędrownik stłumił krzyk, który rodził się w jego wnętrzu. Jestem tylko czworakiem, a teraz jeden z moich członków umiera! Przez długie lata ostrzegał sam siebie, że czterech członków to za mało dla pielgrzyma. Teraz będzie musiał zapłacić za swą lekkomyślność, zredukowany i złapany w pułapkę na ziemi rządzonej przez tyranów.

Na krótką chwilę ból ustał, a myśl nabrała jasności. Odgłosy walki nie zwróciły większej uwagi pośród żałosnych lamentów, gwałtów i zwykłych ataków szału. Cała potyczka Wickwrackruma była niewiele bardziej mordercza i krwawa niż zwyczajowe ekscesy wśród rozczłonkowanych żołnierzy. Białe kurtki stojące nieopodal latającego domu na krótko obróciły wzrok w ich stronę, ale po chwili znowu zajęły się przeglądaniem ładunku przybysza.

Skryba siedział w pobliżu, przypatrując się wszystkiemu z przerażeniem. Jeden z jego członków przysunął się nieco, ale zaraz się wycofał. Walczył sam ze sobą, próbując zdecydować się na udzielenie pomocy. Wędrownik niemal błagał go o nią, ale wysiłek był zbyt wielki. Poza tym Skryba nie był pielgrzymem. Oddanie części siebie nie należało do czynności, jakie Jaqueramaphan byłby w stanie zrobić z własnej woli…

Wspomnienia zaczęły płynąć wartkim strumieniem. Rum dokładał wszelkich starań, aby wszystko odpowiednio uporządkować i pozwolić całej reszcie Wędrownika zapamiętać wszystkie rzeczy, jakie wydarzyły mu się w przeszłości. Przez moment żeglował katamaranem po morzach południowych jako nowik, którego jednym z członków był Rum-szczeniak. Potem przyszły wspomnienia wyspiarza, który urodził Ruma, i wszystkich sfor, których częścią wcześniej był ten wyspiarz, wspomnienie ubogich chat tropikalnego plemienia i wojen z Hordami Równin. Wspomnienia historii, jakie zasłyszeli, sztuczek, jakich się nauczyli, osób, jakie spotkali… Wic Kw Rack Rum stanowili wspaniałą kombinację, trzeźwo myślącą, niefrasobliwą, z wyjątkową zdolnością zachowywania wspomnień na właściwym miejscu, co było jednym z głównych powodów, dla których zaniedbał podejmowania prób rozrośnięcia się do pięciu lub sześciu. Teraz Wędrownik będzie prawdopodobnie musiał zapłacić za to najwyższą cenę…

Rum westchnął i już nie mógł dłużej widzieć nieba. Moc umysłu Wickwrackruma gwałtownie osłabła, lecz nie tak, jak to się dzieje w ogniu bitwy, kiedy nie słychać myśli, ani nie tak, jak to się dzieje w czasie pogodnego snu. Dał się odczuć nagły brak czwartej obecności, zostało tylko trzech członków starających się wciąż zachować dawną osobowość. Cała trójka stała, potrącając się nawzajem nerwowo. Dookoła czaiło się niebezpieczeństwo, które obecnie przekraczało zdolności pojmowania Wędrownika. Z nadzieją zaczął przesuwać się w stronę siedzącego nieopodal szóstaka — Jaqueramaphana? — ale tamten odpędził go od siebie. Wędrownik z niepokojem obrócił wzrok w stronę tłumu rannych. Było tam wielu osobników oczekujących na skompletowanie… ale i wiele szaleństwa.

Sporych rozmiarów męski osobnik z ogromnym strupem na zadzie usiadł na skraju motłochu. Przyciągnął wzrok trojaka i wolno podczołgał się w jego stronę przez otwartą przestrzeń. Wic, Kw i Rack cofnęli się, a ich sierść zjeżyła się ze strachu pomieszanego z fascynacją; osobnik ze strupem wyglądał na dwa razy cięższego od każdego z nich.

…Gdzie jestem?… Czy mogę stać się częścią ciebie?… Proszę… W jękach tamtego był ślad wspomnień, pogmatwanych i w większości niedostępnych, wspomnień, w których pełno było krwi i walki, i żmudnych ćwiczeń wojskowych. W pewnym sensie te wczesne wspomnienia wzbudzały w stworzeniu paniczny strach. Osobnik położył pysk — oblepiony zakrzepłą krwią — na ziemi i podczołgał się na brzuchu ku pozostałej trójce. Tamci niemal rzucili się do ucieczki. Takie przypadkowe połączenie każdego z nich napawało przerażeniem. Krok po kroku wycofywali się na pustą przestrzeń łąki. Tamten podążał za nimi, powoli, wciąż pełznąc. Kw oblizała wargi i podeszła do nieznajomego. Wyciągnęła szyję i obwąchała jego gardło. Wic i Rack podeszli z boków.

Przez chwilę trwało krótkie połączenie. Spocony, zakrwawiony, ranny - to będzie mieszanka z piekła rodem. Ta myśl pojawiła się jakby znikąd, zajaśniała w umyśle całej czwórki przez chwilę cynicznego rozbawienia. Jedność poprzedniej osobowości Wędrownika została utracona i przez chwilę na łące widać było po prostu trzy zwierzęta liżące pysk czwartego.


Wędrownik rozejrzał się dookoła nowymi oczyma. Dezintegracja trwała tylko kilka minut. Ranny z dziesiątego pułku piechoty był taki sam jak przedtem. Słudzy Ociosa wciąż zajęci byli przeglądaniem ładunku przybysza z wysoka. Jaqueramaphan powoli wycofywał się, na jego pyskach malował się wyraz zdziwienia i strachu. Wędrownik pochylił głowę i szepnął do niego:

— Nie zdradzę cię, Skrybo. Szpieg zamarł w bezruchu.

— Czy to ty, Wędrowniku?

— Mniej więcej — wciąż Wędrownik, ale już nie Wickwrackrum.

— Jak mogłeś zrobić coś takiego? Przed chwilą straciłeś…

— Pamiętasz, że jestem pielgrzymem? Przez całe życie zdarzają nam się podobne rzeczy. — W jego głosie brzmiał sarkazm, gdy niemal przytaczał komunał wygłoszony wcześniej przez samego Jaqueramaphana. Ale przecież była w tym jakaś prawda. Obecnie Wędrownik Wickwrack… strup znowu czuł się pełną osobą. Może ta nowa kombinacja miała przed sobą przyszłość.

— Hm. Cóż, oczywiście… Co teraz zrobimy? — Szpieg spoglądał nerwowo we wszystkie strony, ale para oczu zwróconych na Wędrownika wyrażała największy niepokój.

Teraz Wędrownik czuł się zakłopotany. Co on tu robi? Czy przed chwilą zabił dziwnego wroga… Nie. To zrobił pułk piechoty. On nie miał i nie będzie miał z tym nic wspólnego, niezależnie od wspomnień członka ze strupem na zadzie. Przyszedł tu wraz ze Skrybą, aby… uwolnić obcego, jeśli okaże się to możliwe. Wędrownik uchwycił się tego wspomnienia i starał się nie błądzić myślami. Wydało mu się ono prawdziwą cząstką dawnej tożsamości, którą za wszelką cenę musiał zachować. Spojrzał w stronę, gdzie po raz ostatni widział fragment gościa z nieba. Białe kurtki i ciągnięte przez niego nosze zniknęły z pola widzenia, ale on szedł za nim właściwym tropem.

— Wciąż możemy odbić tego, który przeżył — odezwał się do Jaqueramaphana.

Skryba przysunął się bokiem do niego. Nie było już w nim początkowego entuzjazmu.

— Idź pierwszy, przyjacielu.

Wickwrackstrup wygładził mundury bojowe i otrzepał je z zaschłej krwi, a następnie ruszył wyniosłym krokiem przez łąkę, mijając w odległości nie większej niż sto jardów grupę sług Ociosa zgromadzonych wokół wrogiego obiektu… wokół latającego domu. Zasalutował im, czego nie zauważyli, Jaqueramaphan zaś podążył w ślad za nim, niosąc dwie kusze. Starał się, jak mógł, naśladować sztywny i dumny chód Wędrownika, ale nie miał do tego właściwych członków.

Po zejściu z obstawionego wojskiem zbocza zanurzyli się w cień. Odgłosy dochodzące z miejsca, gdzie zgromadzono rannych, były coraz cichsze. Po chwili Wickwrackstrup ruszył przyspieszonym krokiem, w dół po stromej ścieżce, przeskakując od zakosu do zakosu. Z tego miejsca mógł dojrzeć port; łodzie wciąż były przycumowane do mola i nie panował tam zbyt duży ruch. Idący za nim Skryba bełkotał nerwowo do siebie. Wędrownik przeszedł do biegu, jego pewność siebie była spowodowana normalnymi zaburzeniami osobowości, charakterystycznymi dla nowików. Nowy członek, ten ze strupem na zadzie, wcześniej wchodził w skład oficera piechoty. Znał rozkład portowych nabrzeży i zamku, a także wszystkie przewidziane na ten dzień hasła umożliwiające przejście przez kordony straży.

Jeszcze dwa zakręty i dopędzili sługę Ociosa ciągnącego prymitywnie sklecone nosze.

— Czołem! — zawołał Wędrownik. — Lord Stal przesyła przez nas nowe rozkazy.

Jakiś nie znany mu wcześniej dreszcz przebiegł ciała na pierwsze wspomnienie tego imienia. Sługa upuścił nosze i obrócił się. Wickwrackstrup nie znał jego imienia, ale pamiętał postać: wysokiej rangi arogancki sukinsyn. Fakt, że sam ciągnął nosze, był dla niego nie lada zaskoczeniem.

Wędrownik zatrzymał się zaledwie dwieście jardów od białych kurtek. Jaqueramaphan przyglądał się wszystkiemu z miejsca znajdującego się o jeden zakręt wyżej. Nie było widać, że ma ze sobą kusze. Sługa spoglądał nerwowo to na Wędrownika, to na Skrybę.

— Czego chcecie?

Czy już ich podejrzewał? Nieważne. Wickwrackstrup już rwał się do zabijania… i nagle zaczął widzieć poczwórnie, a jego umysł został zmącony przez zawroty charakterystyczne dla nowika. Teraz, kiedy zdecydował się zabić, strach nowego członka przed dokonaniem takiego czynu spowodował chwilowy rozpad osobowości. Cholera! Wickwrackstrup gwałtownie szukał w głowie słów, które mógłby wypowiedzieć. Gdy już nie myślał o morderstwie, nowe wspomnienia znacznie mu to ułatwiły.

— Lord Stal pragnie, by to stworzenie zostało przez nas dostarczone do portu. A wy… wy, panie, winniście wrócić do latającego obiektu najeźdźcy.

Białe kurtki oblizał wargi. Szybko omiótł wzrokiem mundury Wędrownika i Skryby.

— Oszuści! — wrzasnął, jednocześnie wysyłając jednego ze swych członków w stronę noszy. Na przedniej łapie atakującego zalśniły metalowe szpony. Zabije przybysza!

Z góry dał się słyszeć odgłos spuszczanej cięciwy i biegnący w stronę noszy upadł na ziemię. Drzewce bełtu wystawało mu z oka. Wickwrackstrup zaatakował pozostałych, wypychając członka z okaleczonym zadem na sam przód. Poczuł nagły zawrót głowy, ale po chwili znów zapanował nad sobą całkowicie i wydał śmiertelny okrzyk. Dwie sfory starły się ze sobą. Strup przyparł dwóch osobników sługi do skraju ścieżki. Obaj zostali natychmiast przeszyci strzałami. Wic, Kw i Rack zakręcili młynka toporami, siekąc wszystko, co jeszcze trzymało się na nogach.

Po chwili zapadła cisza i Wędrownik znów mógł swobodnie myśleć. Trzech członków sługi leżało skręconych na ścieżce, niedaleko miejsca, gdzie Strup zabił pozostałych. Żaden nie pozostał przy życiu, sługa został całkowicie zgładzony i on był za to odpowiedzialny. Przysiadł na ziemi, znowu widząc wszystko poczwórnie.

— Popatrz na przybysza. Wciąż żyje — odezwał się Skryba. Stał wokół noszy, obwąchując ciało stwora przypominającego modliszkę. — Ale jest nieprzytomny. — Schwycił pręty noszy w szczęki i spojrzał na Wędrownika. — Co… co teraz, Pielgrzymie?

Wędrownik leżał w kurzu drogi, starając się odzyskać władzę nad umysłem. Właśnie, co teraz? Jak zdołał się wpakować w tę kabałę? Zamieszanie powstałe na skutek zmiany składu było jedynym wyjaśnieniem. Chyba zapomniał, z jakich powodów uratowanie przybysza z nieba wcześniej wydawało mu się niemożliwe. A teraz znalazł się już w straszliwych tarapatach bez możliwości wyplątania się z opałów. A niech to! Jeden z jego osobników poczołgał się do skraju ścieżki i rozejrzał się dookoła. Nie wyglądało na to, aby zwrócili na siebie czyjąś uwagę. W porcie łodzie wciąż były puste, większość żołnierzy piechoty znajdowała się na wzgórzach. Bez wątpienia Słudzy przetransportowali ciała nieżywych do przybrzeżnego fortu. Kiedy więc planowali przewiezienie ich przez cieśninę na Ukrytą Wyspę? Czy czekali na przybycie tego, który przed chwilą został przez nich zabity?

— Może uda nam się ukraść jakieś łodzie i zbiec na południe — odezwał się Skryba. Co za zmyślny gość! Czyżby nie wiedział, że port otoczony jest liniami straży. Mimo że znali wszystkie hasła, natychmiast po przejściu takiej linii wiadomość o tym dotrze do dowódców. Szansa powodzenia akcji wynosiła jeden na milion. Ale zanim Strup stał się jego częścią, w ogóle jej nie było.

Przyjrzał się stworzeniu leżącemu na noszach. Takie dziwaczne, a jednak prawdziwe. Ale nie tylko samo stworzenie mogło przyprawić o zdumienie, aczkolwiek jego niezwykłość najbardziej rzucała się w oczy. Jego pokrwawione ubranie wykonane było z najdelikatniejszej tkaniny, jaką kiedykolwiek Pielgrzym miał okazję widzieć. Obok ciała dziwacznego stworzenia leżała różowa poduszka z niezwykle wypracowanymi ornamentami. Patrząc pod odpowiednim kątem, zdał sobie sprawę, że było to dzieło sztuki — na poduszce wyhaftowano zwierzę o strasznie długim pysku.

Ucieczka przez port miała minimalną szansę powodzenia, ale niektóre wygrane warte były takiego ryzyka.

— …Podejdziemy kawałeczek dalej — powiedział.


Jaqueramaphan ciągnął nosze. Wickwrackstrup kroczył przed nim, starając się sprawiać wrażenie niezwykle ważnego oficera. Ze Strupem jako członkiem nie było to zbyt trudne, gdyż był on niemal wzorcem wojskowej kompetencji. Tylko będąc wewnątrz sfory, można było zorientować się w jej słabościach.

Znajdowali się już niemal na poziomie morza.

Ścieżka była teraz szersza i miała prowizoryczną nawierzchnię. Wiedział, że gdzieś ponad nimi, ukryty za drzewami, znajduje się portowy fort. Słońce przemieszczało się po wschodniej części nieba. Wszędzie rosło pełno kwiatów, białych, czerwonych i fioletowych, ich pęki powiewały poruszane silną bryzą — arktyczna roślinność starała się jak najlepiej wykorzystać długie letnie dni. Idąc po zalanym słońcem bruku, można było niemal zapomnieć o zasadzce na wzgórzach.

Za chwilę natkną się na pierwszą linię straży. Linie i pierścienie były ciekawymi tworami. Nie charakteryzowały się zbyt rozwiniętym umysłem, lecz były to największe, w miarę normalnie funkcjonujące sfory, spotykane poza strefą zwrotnikową. Krążyły opowieści o liniach długości dziesięciu mil, składających się z tysięcy członków. Największa, jaką Wędrownik widział na własne oczy, nie liczyła więcej niż stu. Należało wziąć grupę całkiem normalnych osobników i tak ich wyszkolić, aby mogli funkcjonować, tworząc długi szereg, nie jako sfora, lecz jako indywidualni członkowie. Jeśli odległość dzieląca pojedynczego osobnika od jego najbliższych sąsiadów nie była większa niż kilka jardów, mogli zachować umysł równie sprawny jak u trojaka. Całość była niewiele bystrzejsza — trudno spodziewać się głębszych przemyśleń, jeśli wszelkie spostrzeżenia i idee przebywają w umyśle zaledwie przez kilka sekund. Niemniej jednak linia znakomicie nadawała się do przekazywania wiadomości o tym, co się wzdłuż niej działo. Jeśli jakikolwiek członek linii został zaatakowany, całość dowiadywała się o tym z prędkością dźwięku. Pielgrzym służył kiedyś w liniach, było to dość przykre, ale nie tak nudne jak normalna służba wartownicza. Trudno jest się nudzić, mając umysłowość równie nieskomplikowaną jak linia.

Uwaga! Jakiś pojedynczy fragment wystawił głowę zza drzewa i ruszył ku nim. Wickwrackstrup znał oczywiście hasło, dzięki czemu udało im się przekroczyć linię zewnętrzną. Ale wiadomość o wdarciu się wraz z ich opisem była już znana wszystkim członkom linii, a także, ponad wszelką wątpliwość, normalnym żołnierzom w portowej twierdzy.

Do diabła! Ale i tak nie można nic poradzić, trzeba brnąć dalej zgodnie z szaleńczym planem. Wraz ze Skrybą taszczącym przybysza przeszli kolejne dwie wewnętrzne linie straży. Tutaj czuli już zapach morza. Wyszli spomiędzy drzew na portowe nabrzeże otoczone ścianami z kamienia. Powierzchnia wody mieniła się srebrzyście, rozszczepiając dzienne światło na miliony refleksów. Sporych rozmiarów wielołódź kołysała się pomiędzy dwoma pirsami. Jej maszty przypominały las chybocących się bezlistnych drzew. Po drugiej stronie wody, w odległości mniej więcej mili, mogli dostrzec Ukrytą Wyspę. Część Wędrownika potraktowała ten widok jak coś najzwyklejszego w świecie, część zadrżała ze strachu. Przed sobą mieli samo centrum światowego ruchu Ociosa. W tych posępnych wieżach sam Ocios przeprowadzał eksperymenty, pisał dzieła… i przygotowywał się do zawładnięcia światem.

Na pomostach panował niewielki ruch. Było tam zaledwie kilka sfor przeprowadzających drobne bieżące naprawy, takie jak cerowanie żagli czy łatanie kadłubów. Spoglądali na nosze z niekłamaną ciekawością, ale nikt nie zbliżył się do nich. Więc pozostaje tylko przejść na koniec mola, odciąć cumy stojącego po zewnętrznej stronie katamaranu i odpłynąć. Na samym molo było prawdopodobnie wystarczająco wiele sfor, aby temu zapobiec, a ich krzyki mogły sprowadzić tu żołnierzy, których widać było nieopodal portowej twierdzy. W rzeczywistości było rzeczą dość zaskakującą, że nikt jak dotąd nie zadał sobie trudu, aby dokładnie im się przyjrzeć.

Łodzie były dużo prymitywniejsze niż te, którymi pływał kiedyś po morzach południowych. Różnice często były powierzchowne. Doktryna Ociosa zabraniała na przykład stosowania na łodziach zbędnych dekoracji. Inne różnice miały charakter funkcjonalny. Jednostki, które widzieli, były przeznaczone do użytku zarówno zimą, jak i latem, a ich główny napęd stanowiła siła mięśni ciągnących je z brzegu wojskowych. Ale był pewny, że gdyby spróbował, udałoby się nimi nieźle żeglować. Podszedł do końca mola. Hmmm. Mieli szczęście. Katamaran stanowiący prawą część dziobu wielołodzi, znajdujący się tuż przy molo, na prawo od niego, sprawiał wrażenie szybkiego i dobrze zaopatrzonego. Była to zapewne łódź wywiadowcza przeznaczona do odbywania dłuższych rejsów.

— Pssst. Tam na górze coś się dzieje. — Skryba wskazał głową w stronę fortu.

Wojska zwierały szyki — czyżby kogoś uroczyście witały? Pięcioro sług majestatycznym krokiem przeszło przed ustawioną w szeregi piechotą, a z wież twierdzy odezwały się fanfary. Strup widywał już takie ceremonie, ale Wędrownik nie ufał tym wspomnieniom. Jak to możliwe, żeby…

Czerwono-żółty sztandar wzniósł się nad fortem. Żołnierze i majtkowie na molo padli na brzuchy. Wędrownik poszedł w ich ślady i syknął do towarzysza:

— Padnij!

— Co…?

— To flaga Ociosa… jego osobisty sztandar!

— To niemożliwe. — Ocios został zabity sześć dziesięciodni wcześniej na terenie Republiki. Jednocześnie motłoch, który rozerwał go na strzępy, zabił kilka tuzinów jego zagorzałych zwolenników. Ale o fakcie, że odzyskano ciała wszystkich członków Ociosa, można było się dowiedzieć jedynie z enuncjacji Policji Politycznej Republiki.

Tam, w forcie, jakaś sfora kroczyła wyniośle przed szeregami żołnierzy i grupą białych kurtek. Srebro i złoto jaśniało na jej ramionach. Skryba ukrył jednego ze swych członków za palisadą i ukradkiem wyciągnął przyrząd do patrzenia. Po chwili zawołał:

— Na kres mej duszy… to przecież Presfora.

— Ona jest Ociosem w równym stopniu co i ja — powątpiewał Wędrownik. Przebyli razem całą drogę przez Lodowe Kły aż od Bramy Wschodniej. Była absolutnym nowikiem i to niezbyt dobrze zintegrowanym. Sprawiała wrażenie powściągliwej i introwertycznej, ale gdzieś głęboko tkwił w niej tłumiony gniew. Już wcześniej Wędrownik zdawał sobie sprawę, że w Presforze jest jakaś śmiertelna domieszka… Teraz poznał jej pochodzenie. Przynajmniej kilku członków Ociosa zdołało uniknąć zagłady, a on i Skryba spędzili trzy dziesięciodni w ich obecności. Wędrownik zadrżał.

Przy bramie twierdzy ta, która nazywała siebie Presfora, obróciła się, by spojrzeć na swą armię i na białe kurtki, które zwano sługami Ociosa. Wykonała szybki gest i ponownie odezwały się rogi. Nowy Wędrownik zrozumiał ten sygnał. To był zew. Stłumił w sobie nagły wewnętrzny przymus, aby ruszyć za pozostałymi sforami znajdującymi się dotychczas na molo. Pełzając na brzuchach, posuwały się w stronę fortu z oczami nieustannie zwróconymi na Mistrza. Skryba odwrócił się do niego, a Wędrownik kiwnął głowami. Potrzebowali cudu — i oto go mieli, za sprawą samego wroga! Skryba ruszył wolno ku końcowi mola, ciągnąc za sobą nosze i kryjąc się w cieniu.

Wciąż nikt nie odwracał się, by na nich spojrzeć. Mieli ku temu swoje powody; Wickwrackstrup pamiętał, co działo się z tymi, którzy okazywali brak należytego szacunku dla zewu.

— Wciągnij stworzenie na tę łódź po prawej stronie — powiedział do Jaqueramaphana. Zeskoczył z mola i rozbiegł się po całej wielołodzi. Cudownie było znów znaleźć się na chyboczącym pokładzie, gdzie każdy członek musiał myśleć o czym innym. Obwąchał katapulty znajdujące się na dziobie, posłuchał, jak fale pluskają o dna kadłubów i jak skrzypią poskręcane cumy.

Ale Strup nie był żeglarzem i nie pamiętał, gdzie może znajdować się to, co w obecnej chwili było najważniejsze.

— Czego szukasz? — spytał Skryba, używając wysokich tonów.

— Zatapialni. — Jeśli tu były, musiały wyglądać zupełnie inaczej niż na łodziach, którymi pływał po morzach południowych.

— Ach — zawołał Skryba — to proste. Te łodzie to Północne Ślizgacze. Są tu takie małe klapki, pod którymi warstwa kadłuba jest bardzo cienka. — Dwóch jego członków zniknęło z pola widzenia i po chwili dał się słyszeć łomot. Potem zaś dwie głowy pojawiły się z powrotem, otrząsając wodę. Uśmiechał się jakby zaskoczony własnym sukcesem. „Całkiem jak w książkach” — zdawał się mówić wyraz jego pysków.

Wickwrackstrup znalazł to, czego szukał. Klapy wyglądały jak ławeczki dla załogi, ale otwierały się bardzo łatwo, a znajdujące się pod nimi drewniane poszycie bez trudu ustępowało pod ciosami bojowego toporka. Jedną głowę wciąż miał obróconą w stronę fortu, patrząc, czy nie zwracają na siebie czyjejś uwagi, a jednocześnie z zapałem walił siekierką. Wraz ze Skrybą szybko rozprawili się z przednimi rzędami jednostek tworzących wielołódź. Wiedzieli, że jeśli te zatoną, niełatwo będzie odczepić znajdujące się z tyłu, połączone z nimi katamarany.

Oj! Jeden z majtków obrócił się, by spojrzeć w ich stronę. Jedna jego część dalej pięła się pod górę, druga opierała się, pragnąc wrócić na molo. W tym momencie ponownie rozległo się kategoryczne wezwanie rogów i żeglarz ruszył za tym dźwiękiem. Ale jego ostrzegawcze pojękiwania sprawiły, że głowy innych sfor odwracały się w ich kierunku.

Nie było już czasu na ukradkowe działania. Pielgrzym pędem pognał do oszczędzonego katamaranu, tworzącego prawą stronę dziobu wielołodzi. Skryba przecinał właśnie łączniki, którym katamaran przytwierdzony był do reszty olbrzymiej jednostki.

— Czy masz jakieś doświadczenie w pływaniu? — spytał Wędrownik. Głupie pytanie.

— Cóż, sporo czytałem…

— Znakomicie. — Wędrownik wygonił go do schowka na sterburcie. — Pilnuj przybysza. Ukryj się dobrze i zachowuj najciszej, jak możesz.

Wędrownik mógł sam pokierować łodzią, ale potrzebował do tego pełnego zaangażowania wszystkich członków. Im mniej dźwięków zakłócających jego myśli, tym lepiej.

Odwrotnym końcem bosaka odepchnął łódź od reszty jednostki, która jeszcze nie tonęła, ale w kadłubach dziobowych już pojawiła się woda. Odwrócił bosak i za pomocą haka przyciągnął najbliższą łódź, wypełniając nią lukę, jaką odpływając zostawiali po sobie. Za pięć minut będzie tu tylko rząd masztów wystających z wody. Za pięć minut. Nigdy by się im to nie udało, gdyby nie zew Ociosa. W górze, przy forcie, żołnierze obracali głowy i wskazywali w kierunku nabrzeża. Wciąż jednak nie mogli sobie pozwolić na zlekceważenie Ociosa/Presfory. Ile czasu jeszcze minie, zanim ktoś ważny zdecyduje, że czasem można nawet zew puścić mimo uszu?

Podniósł żagle.

Wiatr naciągnął żaglowe płótno i odbili od mola. Wędrownik tańczył po całym pokładzie, mocno ściskając wanty w szczękach. Nawet teraz, kiedy nie miał już Ruma, smak soli i lin takielunku wzbudził w nim wspomnienia dawnych dobrych czasów. Nadeszły, kiedy mocno naprężone linki i łopoczące żagle dawały do zrozumienia, że wiatr daje z siebie wszystko. Oba kadłuby katamaranu były wąskie i gładkie, maszt z mocnego, grabowego drzewa skrzypiał wesoło, a wiatr dął w żagle.

Żołnierze Ociosa tłumnie zbiegali w dół zbocza. Kusznicy zatrzymali się i wkrótce z nieba spadł deszcz strzał. Wędrownik szarpnął wanty, gwałtownie obracając łódź w lewo. Skryba rzucił się osłaniać ciało przybysza. Po prawej stronie bełty siekły wodę, ale tylko kilka zdołało dolecieć do łodzi. Wędrownik ponownie szarpnął linki i łódź odwróciła się w przeciwnym kierunku. Jeszcze kilka sekund i będą poza zasięgiem kusz. Żołnierze pędem rzucili się ku portowym pomostom, wydając głośne wrzaski na widok tego, co zostało z ich statku. Dziób wielołodzi był zalany wodą; cała przednia część kotwicowiska wypełniona była wrakami zatopionych jednostek. A katapulty znajdowały się tylko na dziobie.

Wędrownik zawrócił łódź, pędząc prosto na południe, jak najdalej od portu. Po prawej stronie mijali południowy kraniec Ukrytej Wyspy. Zamkowe wieże wystawały w górę, wysokie i posępne. Wiedział, że tam znajdują się ciężkie katapulty, a w porcie na wyspie stało wiele szybkich łodzi. Ale za parę minut i to będzie bez znaczenia. Stopniowo zaczął zdawać sobie sprawę, jak szybko płyną. Mógł się domyślić, że najlepszą jednostkę umieścili na brzegu dzioba. Zapewne okazywała się bardzo przydatna przy pościgu lub wykonywaniu manewrów wyprzedzających.

Jaqueramaphan siedział w całości na rufie jednego z kadłubów, wpatrując się ponad wodą w port. Żołnierze, majtkowie, białe kurtki, wszyscy tłoczyli się, tworząc bezmyślny motłoch na krańcach pomostów. Nawet z dużej odległości można było dostrzec, że miejsce to zmieniło się w istny dom wariatów, pełen sfor oszalałych z gniewu i bezsilności. Głupkowaty uśmiech pojawił się na wszystkich pyskach Skryby, kiedy zdał sobie sprawę, że ich akcja zakończy się powodzeniem. Niezdarnie wdrapał się na reling i wyskoczył w górę, aby wrogom ukazać jednego ze swych członków. Przez ów obsceniczny gest omal nie wyleciał za burtę, ale został zauważony. Odgłosy furii wzmogły się na krótką chwilę.

Byli już dość daleko na południe od Ukrytej Wyspy. Nawet największe katapulty nie mogły już im zagrozić. Sfory stłoczone na stałym lądzie znikły z pola widzenia. Osobisty sztandar Ociosa wciąż powiewał radośnie, targany poranną bryzą, ukazując niknący w dali czerwono-żółty kwadrat na ciemnozielonym tle.

Wszystkie oczy Wędrownika były zwrócone ku wąskiemu przesmykowi, gdzie kraniec Wyspy Wieloryba zbliżał się do stałego lądu. Strup pamiętał, że ten wąski odcinek silnie ufortyfikowano. W normalnych warunkach oznaczałoby to dla nich rychłą i pewną śmierć. Ale fortowi kusznicy zostali wcieleni do oddziałów biorących udział w zasadzce, a katapulty były w naprawie.

…tak więc cud się zdarzył. Byli żywi i wolni, a ponadto mieli ze sobą największe znalezisko w całej historii jego długiej pielgrzymki. Zaczął wznosić radosne okrzyki, tak głośne, że Jaqueramaphan musiał zatkać uszy, a ich dźwięk odbił się donośnym echem od zielonych, nakrapianych śniegiem wzgórz.

PIĘĆ

Jefri Olsndot niewiele pamiętał z zasadzki i nie był świadkiem okrutnych scen walki. Słyszał hałas dochodzący z zewnątrz i przerażony głos Mamy wołającej do niego, żeby nie wychodził ze statku. Potem wszędzie było pełno dymu. Pamiętał, jak się krztusił i próbował wyczołgać na świeże powietrze. Później stracił przytomność. Kiedy się obudził, był przywiązany do czegoś w rodzaju leżanki, a wokół niego krążyły jakieś duże stworzenia przypominające psy. Wyglądały strasznie śmiesznie w swych białych kurtkach obszytych galonami. Pamiętał, że zastanawiał się, gdzie też mogą znajdować się właściciele tych czworonogów. Zwierzęta wydawały przedziwne odgłosy: gulgotały, buczały, syczały. Niektóre z tych dźwięków były tak wysokie, że ledwie je słyszał.

Przez krótką chwilę przebywał na jakiejś łodzi, a potem na wozie. Wcześniej widywał zamki tylko na obrazkach, ale ten, do którego go zawieziono, istniał naprawdę. Mroczne wieże wznosiły się wysoko; wielkie kamienne mury tworzyły ostre węgły. Jechali w górę ocienionymi ulicami, a koła wozu rytmicznie podskakiwały na wybojach. Dziwaczne psy o wyjątkowo długich szyjach nie zrobiły mu nic złego, ale pasy, którymi go skrępowano, strasznie mocno zaciśnięto. Nie mógł usiąść ani rozejrzeć się na boki. Zapytał o Mamę, Tatę i Johannę i trochę popłakał. Przy jego twarzy pojawił się długi pysk, a miękki nos ocierał mu się o policzek. Usłyszał brzęczenie, którego wibracje poczuł we wszystkich kościach. Nie wiedział, czy oznacza to groźbę, czy chęć pocieszenia, ale na wszelki wypadek powstrzymał łzy. Zresztą prawdziwy Straumer nie powinien się mazać.

Po chwili dostrzegł więcej zwierząt ubranych w białe kurtki z idiotycznymi naszywkami na ramionach, mieniącymi się srebrem i złotem.

Leżankę znów pociągnięto, tym razem w dół tunelu oświetlonego pochodniami. Stanęli przed dwuskrzydłowymi drzwiami szerokimi na dwa metry, ale wysokości nie przekraczającej metra. Na drzwiach widniały dwa metalowe trójkąty przybite do jasnego drzewa. Później Jefri dowiedział się, że oznaczały one liczbę — piętnaście lub trzydzieści trzy, w zależności od tego, czy liczyło się łapami, czy pazurami przednich łap. Dużo, dużo później dowiedział się, że ten który kazał przywieźć go w tamto miejsce, liczył posługując się łapami, natomiast budowniczy pałacu używał pazurów. Dlatego też został przyprowadzony do niewłaściwego pokoju. Był to błąd, który miał zmienić historię wielu światów.

W niewiadomy dla niego sposób psy otworzyły drzwi i wciągnęły Jefriego do środka. Zebrały się wokół leżanki, pyskami poluzowując krępujące go więzy. Co jakiś czas, przez krótką chwilę dostrzegał rzędy ostrych jak igły zębów. Gulgotanie i buczenie przybrało na sile. Kiedy Jefri usiadł, psy się cofnęły. Dwa przytrzymywały drzwi, podczas gdy reszta wychodziła. Następnie drzwi zamknęły się z trzaskiem, jakby dając znak, że numer cyrkowy został zakończony.

Jefri wpatrywał się w drzwi przez długą chwilę. Zdawał sobie sprawę, że to, w czym przed chwilą uczestniczył, nie było wcale numerem cyrkowym. Te stworzenia zapewne miały rozum. W jakiś sposób udało im się zaskoczyć jego rodziców i siostrę: Gdzie oni mogą być.- znowu o mało się nie rozpłakał. Nie widział ich przy statku. Musieli zostać schwytani tak jak on. Na pewno wszyscy zostali uwięzieni w tym zamku, w osobnych celach. Muszą się odnaleźć!

Wstał, przez chwilę poczuł zawrót głowy. Dookoła wszystko wciąż pachniało dymem. Ale to było nieważne, należało zacząć zastanawiać się nad sposobem wydostania się z lochu. Obszedł pomieszczenie dookoła. Było duże i wcale nie przypominało piwnic, jakie znał z historii przygodowych. Wysoki sufit miał kształt kopuły. Wycięto w niej dwanaście pionowych szczelin. Przez jedną wpadały do środka promienie słoneczne, oświetlając wirujące w powietrzu drobinki kurzu i rozlewając się jasną plamą na wyściełanej ścianie. Było to jedyne oświetlenie, ale w ten pogodny dzień wydawało się całkowicie wystarczające. W każdym z czterech rogów pomieszczenia, tuż pod kopułą, widniały małe balkoniki o niskich balustradach. Dalej widać było prowadzące na balkon drzwi. Po bokach balkonów zwisały ogromne zwoje. Na każdym z nich znajdowały się wielkie napisy. Podszedł do ściany i dotknął jednego ze zwojów — był wykonany ze sztywnej tkaniny. Litery na niej namalowano! Jedynym sposobem na zmianę napisów było ich zmazanie. Jejku! Całkiem jak dawno temu, na Nyjorze, na długo przed powstaniem Królestwa Straumy. Pod zwojami widniał czarny, błyszczący kamień. Ktoś pisał na nim kawałkami kredy. Niezdarnie naszkicowane, kanciaste sylwetki psów przypomniały Jefriemu obrazki, jakie małe dzieci rysowały w przedszkolu.

Nagle przypomniał sobie o wszystkich dzieciach, które zostawili na pokładzie statku oraz na terenie wokół przymusowego lądowiska. Zaledwie kilka dni temu bawił się z nimi w szkole obok Górnego Laboratorium. Ostatni rok był dziwny — nudny, a zarazem pełen przygód. Życie w barakach, gdzie wszystkie rodziny mieszkały razem, należało do bardzo zabawnych, ale dorośli rzadko mieli czas bawić się z dziećmi. Nocami niebo było zupełnie inne niż to, jakie widywali na Straumie.

— Jesteśmy ponad Przestworzami — mówiła Mama. — Tworzymy Boga.

Kiedy po raz pierwszy to powiedziała, śmiała się. Później, kiedy inni o tym mówili, wydawali się coraz bardziej przerażeni. Ostatnie godziny były czystym szaleństwem. Wielokrotnie ćwiczone manewry hibernacyjne wreszcie na coś się przydały. Wszyscy jego przyjaciele spoczywali teraz w tych pojemnikach… Grobową ciszę panującą dotąd w pomieszczeniu przerwał głośny płacz. Nie było jednak nikogo, kto by go wysłuchał, nikogo, kto by mu pomógł.

Po kilku chwilach znów oddał się rozmyślaniom. Jeśli psy nie próbowały otworzyć pojemników, jego przyjaciele powinni być bezpieczni. Gdyby Mama i Tata zdołali wytłumaczyć tym stworzeniom…

W pomieszczeniu znajdowały się dziwaczne meble: małe stoły i biureczka oraz drabinki jakby wzięte z sali gimnastycznej dla małych dzieci — wszystkie wykonano z tego samego jasnego drzewa co drzwi. Wokół najszerszego stołu leżały czarne poduszki. Stół zarzucony był zwojami, na których narysowano nieruchome obrazy. Krokami zmierzył długość stołu, miał około dziesięciu metrów. Zaraz za nim kończyła się kamienna posadzka. W miejscu gdzie spotykały się ściany, znajdował się kwadrat żwiru o wymiarach dwa na dwa metry. Poczuł zapach silniejszy od zapachu dymu, przywodzący na myśl ubikację. Jefri zaśmiał się. Te stworzenia naprawdę przypominały psy!

Wyściełane ściany stłumiły śmiech. Nie było żadnego echa. Jakieś dziwne przeczucie kazało Jefriemu podnieść wzrok i rozejrzeć się bacznie po pokoju. Był przekonany, że jest sam. Tymczasem w „lochu” roiło się od kryjówek. Na chwilę wstrzymał oddech i wytężył słuch. W pomieszczeniu panowała absolutna cisza… prawie absolutna. Dzięki wyostrzonemu zmysłowi, którego Mama i Tata, a nawet Johanna mogli mu tylko pozazdrościć, zdołał wychwycić ledwie słyszalny szmer.

— Wiem… wiem, że tu jesteś — odezwał się zdecydowanym, piskliwym głosem. Zrobił kilka kroków w bok, starając się zajrzeć za meble, jednocześnie nie zbliżając się do nich. Szmer nie ustał, chociaż było już oczywiste, że Jefri go słyszy.

Zza szafki wyjrzała malutka główka z wielkimi czarnymi oczyma. Stworzonko było dużo mniejsze niż te, które przyniosły go do pokoju, ale pysk miało identyczny. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, a następnie Jefri powoli zbliżył się do zwierzątka. Szczeniak? Głowa zniknęła za meblem, a po chwili znów się ukazała. Kątem oka Jefri dostrzegł, że gdzieś obok też coś się poruszyło — kilka innych ciemnych kształtów spoglądało na niego spod stołu. Na moment zastygł w bezruchu, starając się pokonać rosnącą panikę. Ale przecież nie miał gdzie uciekać, a być może te stworzenia pomogą mu znaleźć Mamę. Jefri przyklęknął na jedno kolano i wolno wyciągnął rękę.

— Chodź… chodź, piesku.

Szczeniak wyczołgał się spod stołu, nie spuszczając wzroku z ręki Jefriego. Fascynacja była obustronna: szczeniaczek był prześliczny. Biorąc pod uwagę, że od tysięcy lat człowiek i inni mieszkańcy wszechświata przeprowadzali na psach różnego rodzaju eksperymenty hodowlane, mógł mieć po prostu do czynienia z jakąś wyjątkowo dziwaczną rasą… ale była to tylko jedna z możliwości. Sierść zwierzęcia była krótka i gęsta, przypominająca czarno-biały welur. Oba kolory tworzyły ostro kontrastujące ze sobą łaty, bez najmniejszych pośrednich odcieni szarości. Główka szczeniaka, który przybliżył się, była czarna, grzbiet w połowie czarny, w połowie biały. Ogon przypominał mały kawałek ciała przykrywający zad. Na głowie i na ramionach widniały nieowłosione miejsca, gdzie Jefri widział fragmenty czarnej skóry. Ale najdziwniejsza wydawała się długa, giętka szyja, bardziej odpowiednia dla wydry morskiej niż dla psa.

Chłopiec poruszył palcami i oczy psiaka rozszerzyły się, ukazując szeroką, białą obwódkę wokół tęczówki.

Coś trąciło go w łokieć i Jefri omal nie zerwał się na równe nogi. Ale ich dużo! Dwa inne stworzenia wypełzły skądś, by przyjrzeć się bliżej jego dłoni. A w miejscu gdzie zauważył pierwszego, teraz znajdowały się trzy psy, siedziały i patrzyły w napięciu. Nie było w nich nic strasznego ani nieprzyjaznego.

Jeden ze szczeniaków położył mu łapę na nadgarstku i delikatnie nacisnął. Jednocześnie inny wyciągnął pyszczek i polizał jego palce. Języczek był różowy, szorstki i owalny. Wysoki pisk stał się głośniejszy, trzy szczeniaki ruszyły do przodu, chwytając pyskami wyciągniętą dłoń.

— Uważajcie — odezwał się Jefri, cofając rękę. Miał jeszcze w pamięci zęby dorosłych osobników. Nagle całe pomieszczenie zapełniło się gulgotaniem i buczeniem. Bardziej przypominało to odgłosy, jakie wydają ptaki-gulony, niż psie szczekanie. Jeden ze stojących dalej szczeniaków zbliżył się i wyciągnął gładki nos w stronę Jefriego.

Uważajcie — powiedział, idealnie odtwarzając głos chłopca, jednakże jego pysk pozostał… zamknięty. Następnie wygiął szyję w łuk… chciał, żeby go pogłaskać? Chłopiec wyciągnął rękę. Futro było tak miękkie! Buczenie stało się bardzo głośne. Poprzez gęste futro czuło się wibracje. Ale nie tylko głaskane przez niego zwierzę wydawało ten odgłos; dziwaczny dźwięk dochodził ze wszystkich stron. Pyszczek pieska ześliznął się po jego ręce, jakby chciał, żeby gładząca dłoń zmieniła kierunek i przesuwała się pod włos. Tym razem Jefri pozwolił, aby małe szczęki zacisnęły się na dłoni. Mógł dobrze przyjrzeć się ostrym zębom, ale szczeniak uważał, aby nie dotykać nimi skóry chłopca. Koniuszkiem pyska operował jak dwoma malutkimi palcami, które chwytały i puszczały palce.

Trzy następne pieski wśliznęły mu się pod ramię, pewnie też chciały, żeby je pogłaskał. Poczuł, jak miękkie nosy pocierają mu plecy, starając się wyciągnąć koszulę ze spodni. Wyjątkowe zgranie wysiłków zwróciło uwagę chłopca. Miał wrażenie, że to jakiś dorosły człowiek chce mu ściągnąć koszulę przy użyciu obu rąk. Ciekawe, ile ich jest za mną? Przez moment zapomniał, gdzie się znajduje, zapomniał o wszelkiej ostrożności. Potoczył się po podłodze i zaczął głaskać psiaki, które do tej pory trzymały się z tyłu. Zaskoczony kwik dobiegł go ze wszystkich stron. Dwaj malcy wcisnęli się pod jego łokcie, co najmniej trójka wskoczyła mu na plecy i położyła się, dotykając nosem jego szyi i uszu.

Nagle w głowie Jefriego zaświtała pewna odkrywcza myśl: dorosłe stwory rozpoznały w nim dziecko, nie wiedziały tylko, ile może mieć lat. Zaprowadziły go więc do jednego ze swoich przedszkoli! Pewnie teraz rozmawiają gdzieś z Mamą i Tatą. Na pewno wszystko dobrze się skończy.


Lord Stal nieprzypadkowo nosił swe imię. Stal, najnowocześniejszy metal; stal, materiał, który można najlepiej naostrzyć i który nie ulega stępieniu; stal, którą można rozgrzać do czerwoności, a mimo to się nie rozpada; stal — ostrze, którym niejedno można ociosać. Stal był znakomicie ukształtowaną osobowością, prawdziwym majstersztykiem Ociosa.

W pewnym sensie kształtowanie dusz nie było nową sztuką. Tworzenie sfor było jedynie jej ograniczoną formą, aczkolwiek skupiającą się głównie na ogólnych cechach fizycznych. Nawet jednak zwykli sforotwórcy podzielali przekonanie, że zdolności umysłowe sfory jako całości w różnym stopniu uzależnione są od możliwości poszczególnych członków. Jedna para lub trójka niemal zawsze odpowiadała za elokwencję, inna zaś za zmysł przestrzenny. W przypadku zalet i przywar o charakterze duchowym sprawa jeszcze bardziej się komplikowała. Żaden pojedynczy członek nie był nigdy głównym źródłem odwagi czy prawości.

Wkład Ociosa w tę dziedzinę praktycznej wiedzy — tak jak i w inne dziedziny — polegał na zastosowaniu bezwzględnych kryteriów wymagających odcięcia i odrzucenia wszystkiego prócz tego, co absolutnie niezbędne. Eksperymentował bez końca, niszcząc wszystko prócz najbardziej udanych rezultatów swej pracy. Opierał się przede wszystkim na dyscyplinie i wyrzeczeniu się wszelkiej niedoskonałości, w równym stopniu uciekając się do częściowego uśmiercania sfor, co do przemyślanego doboru członków. Stal powstał, gdy jego stwórca dysponował już siedemdziesięcioletnim doświadczeniem.

Zanim mógł przybrać swoje obecne imię, przeszedł całe lata wyrzeczeń, w ciągu których można było stopniowo określić, jakie jego części stanowią odpowiedni element istoty, jaką miał się stać. Właściwy efekt byłby niemożliwy do osiągnięcia bez surowego nadzoru Ociosa. (Przykład: gdyby trzeba było pozbyć się członka niezbędnego do utrzymania odpowiedniego poziomu nieustępliwości, w jaki sposób można by potem wzbudzić w sobie chęć do dalszego poddania się „ociosywaniu”?) Dla duszy znajdującej się w fazie tworzenia, cały proces był wielkim osobowościowym chaosem, mieszaniną strachu i amnezji. Przez dwa lata Stal przeszedł więcej zmian niż inne osoby w przeciągu dwóch stuleci, a wszystkie były rozmyślnie sterowane. Przełom nastąpił w chwili, gdy Ociosowi udało się zidentyfikować trójkę członków, z których powodu tworzona przez niego osobowość oddalała się od wymarzonego ideału ze względu na zbytnie przejmowanie się sygnałami płynącymi z sumienia, a także obniżoną lotność intelektualną. Jednego z tej trójki zdemaskowano jako filar tego bloku. Usunięcie go i zastąpienie innym elementem stało się punktem zwrotnym całego eksperymentu. Potem wszystko poszło jak z płatka: Stal przyszedł na świat.

Kiedy Ocios udał się na podbój Republiki Długich Jezior, wydawało się rzeczą naturalną, że najdoskonalszy twór zostanie następcą. Przez pięć lat Stal rządził krajem Ociosa. W tym czasie udało mu się nie tylko zachować to, co Ocios osiągnął, ale także znacznie wyjść poza ostrożne początki Mistrza.

Ale dziś, w krótkim czasie, jaki słońce potrzebuje na to, by okrążyć Ukrytą Wyspę, mógł stracić wszystko.


Stal wkroczył do sali posiedzeń i popatrzył dookoła. Wszystko zostało należycie przygotowane. Promienie słoneczne wpadały przez otwór w suficie, oświetlając wybrane przez niego miejsce tak, jak tego pragnął. Część jego adiutanta, o imieniu Szrek, stała po drugiej stronie pomieszczenia.

— Chcę porozmawiać z gościem sam na sam — odezwał się. Nie użył imienia „Ocios”. Białe kurtki wyczołgał się tyłem, a jego niewidoczni członkowie otworzyli drzwi znajdujące się obok.

Piątak złożony z trzech osobników męskich i dwóch żeńskich wszedł przez drzwi i stanął w miejscu, gdzie promienie słoneczne tworzyły na podłodze jasną plamę światła. Sfora nie miała w sobie nic szczególnego. Ale Ocios nigdy nie imponował wyglądem.

Głowy dwóch członków uniosły się nieco, aby osłonić od światła oczy pozostałych. Sfora rzuciła spojrzenie na drugi koniec pokoju w stronę, gdzie dwadzieścia jardów dalej stał lord Stal.

— Ach to ty… Stal. — Głos był łagodny niczym skalpel pieszczący włoski na podgardlu.

Stal skłonił się, gdy tamten wszedł. Było to formalne pozdrowienie. Jednakże na dźwięk głosu jego mięśnie stężały i mimowolnie opuścił brzuch na ziemię. To był głos Mistrza! Sfora musiała zawierać przynajmniej jakiś fragment prawdziwego Ociosa. Złoto-srebrne epolety, osobisty sztandar — to mógł sfałszować byle śmiałek o samobójczej brawurze… Ale lord Stal dobrze pamiętał ten sposób wypowiadania słów. Nie dziwił się wcale, że obecność niespodziewanego gościa całkowicie zniszczyła tego ranka dyscyplinę w oddziałach na stałym lądzie.

Na pyskach tamtego, widocznych w słonecznym świetle, nie malowały się żadne uczucia. Czy na pyskach ukrytych w cieniu można było dostrzec szyderczy uśmieszek?

— A gdzie pozostali? To, co stało się dzisiaj, stwarza nam możliwości, jakich jeszcze nie mieliśmy w całej historii.

Stal podniósł się z ziemi i stanął przy balustradzie.

— Panie. Najpierw musimy wyjaśnić sobie kilka kwestii. To jasne, że jest w tobie wiele z Ociosa, ale jak wiele…

Teraz było już widać, że tamten się uśmiecha, przekręcając na bok pozostające w cieniu głowy.

— Tak, wiedziałem, że ten, który jest mym najdoskonalszym dziełem, będzie chciał wyjaśnić tę sprawę… Dziś rano oświadczyłem, że jestem prawdziwym Ociosem, ulepszonym wskutek dokonania jednej czy dwóch wymian. Rzeczywistość jest jednak bardziej… trudna. Wiesz, co zaszło w Republice.

To było najbardziej ryzykowne przedsięwzięcie Ociosa: „ociosać” cały naród. Miliony spotkałaby śmierć, nawet jeśli byłoby więcej modelowania na zasadzie doboru niż zwykłego zabijania. W końcu po raz pierwszy utworzono by osobowość zbiorową poza tropikami. Przy czym społeczeństwo Ociosa w niczym nie przypominałoby bezmyślnej hałastry buszującej po jakiejś dżungli. Przywódców cechowałaby jednocześnie genialność i bezwzględność, jak żadną sforę w całej historii. Takiej sile nikt na świecie by się nie oparł.

— Należało podjąć tak straszliwe ryzyko, by móc dojść do celu, który sam w sobie napawał grozą. Ale przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności. Mieliśmy tysiące nowych wyznawców. Wielu z nich nawet nie zdawało sobie sprawy z naszych prawdziwych celów, ale za to wykazywali się bezgraniczną ufnością i gotowością do poświęceń — tak jak być powinno. Zawsze miałem przy sobie specjalnie dobraną grupę neofitów. Napuszczenie na mnie oszalałego motłochu było sprytnym posunięciem ze strony Policji Politycznej. To ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewał. I to ja — specjalista w tworzeniu motłochu. Zresztą to nieistotne. Moich ochroniarzy znakomicie wyszkolono. Podczas zasadzki w Parlamencie każdemu z nich zabito dwóch lub trzech członków, ja zaś po prostu przestałem istnieć rozproszony pomiędzy trzy zwykłe, spanikowane osoby, które próbowały jak najszybciej znaleźć się z dala od krwawej rzezi.

— Ale wszyscy, którzy stali wokół ciebie, zostali zabici, motłoch nie oszczędził nikogo.

Prawie-Ocios żachnął się.

— To po części republikańska propaganda, po części moja własna robota. Poleciłem swym strażnikom powybijać się wzajemnie razem z wszystkimi, którzy nie byli mną.

Stal niemal krzyknął z przerażenia. Plan był typowy dla Ociosa, widać w nim było jego spryt i niezachwiany hart ducha. W czasie podobnych mordów zawsze istniała możliwość, że pojedynczym fragmentom uda się zbiec. Istniały opowieści o bohaterach, którzy w ten sposób wychodzili z opresji, a potem znów zbierali się w jedną całość. W rzeczywistości takie sztuczki udawały się nadzwyczaj rzadko, zazwyczaj tylko wtedy, gdy siły ofiary były w stanie utrzymać całość przy życiu aż do czasu reintegracji. Ale Ocios opracował tę taktykę od samego początku i zaplanował ponowne połączenie się w całość w miejscu oddalonym o tysiąc mil od Długich Jezior.

Niemniej jednak… lord Stal patrzył na swego rozmówcę, przeprowadzając w myślach nieustanne kalkulacje. Nie zwracaj uwagi na głos i sposób zachowania. Mysi o władzy, a nie o tym, jakie są pragnienia innych, nawet Ociosa. Stal rozpoznawał tylko dwóch członków nowej sfory. Dwóch pozostałych płci żeńskiej i jeden płci męskiej z biało nakrapianymi uszami najpewniej pochodziło od ofiarnego wyznawcy. Było wielce prawdopodobne, że wśród stojących przed nim, tylko dwóch członków należało do dawnego Ociosa. W sumie niewielkie zagrożenie… jeśli pominąć pozory realności, jakie znakomicie udawało się zachować jego rozmówcy.

— A pozostali twoi członkowie, panie? Kiedy można się spodziewać, że objawisz się nam w całości?

Prawie-Ocios zachichotał. Pomimo znacznego osłabienia wciąż zdawał sobie sprawę z konieczności zachowania równowagi sił. Było tak, jak za dawnych dni. Kiedy dwie osoby znakomicie zdają sobie sprawę ze swej siły oraz możliwości zdrady, to staje się ona niemal niewykonalna. Jedyną możliwością pozostaje zdanie się na zaplanowany bieg wydarzeń, przynoszących korzyść tym, którzy zasługują na to, by rządzić.

— Pozostali mają równie dobrą… oprawę. Sporządziłem szczegółowe plany, wybrałem trzy różne trasy, trzy różne składy. Przybyłem bezpiecznie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że innym także się to uda, najdalej za kilka dziesięciodni. Do tego czasu — odwrócił wszystkie głowy w jego stronę — do tego czasu, drogi lordzie, nie będę się domagał oddania mi całej władzy należnej Ociosowi. Uczyniłem tak wcześniej, żeby ustalić odpowiednie priorytety, żeby ochronić ten fragment mojej osoby do czasu, kiedy ponownie zbiorę się w całości. Ale ta sfora celowo ma słabego ducha. Wiem, że nie przeżyłaby jako władca moich wcześniejszych tworów.

Stal zamyślił się. Mimo umysłowego i duchowego osłabienia stojąca naprzeciw niego sfora zachowała perfekcyjną zdolność niezwykle precyzyjnego planowania. Niemal perfekcyjną.

— Tak więc przez najbliższe dziesięciodni pragniesz pełnić drugorzędną rolę. W porządku. Ale zapowiedziałeś się jako Ocios. Jak więc mam cię przedstawić innym?

Tamten nie wahał się ani chwili.

— Jako Presforę, Ociosa-Oczekującego-Swej-Reszty.


Krypto: ■

Otrzymane przez: Nadbiornik 03 na Przekaźniku

Ścieżka językowa: Samnorski → Triskweliński, SjK: Jednostki przekaźnikowe

Od: Centrala Straumy

Temat: Otwarte archiwum w Dolnej Transcendencji

Streszczenie: Nasze łącza z Siecią będą czasowo niezdatne do użytku

Wyrażenia kluczowe: Transcendencja, dobra nowina, nowe możliwości, nowe archiwum, problemy komunikacyjne

Dystrybucja:

Grupa tematyczna: Gdzie Oni Są

Grupa tematyczna: Homo sapiens

Grupa administracyjna: Stubarwna Mnogość

Nadbiornik 03 na Przekaźniku

Nadbiornik „Wiatropiew” na Dolnym Debley

Nadbiornik „Tylko-na-Chwilę” na Przechwycie

Data: 11:45:20 Czasu Dokowego, 01/09 roku Organizacji 52089

Tekst wiadomości:

Mamy przyjemność zawiadomić, że przedsiębiorstwo eksploracyjne, kierowane przez ludzi z Królestwa Straumy, odkryło dostępne archiwum w Dolnej Transcendencji. Nie jest to zawiadomienie o naszym przejściu do Transcendencji ani o stworzeniu nowej Mocy. W rzeczywistości odwlekaliśmy wysłanie tego zawiadomienia do czasu upewnienia się o ważności naszych praw własności oraz że wspomniane archiwum jest bezpieczne. Zainstalowaliśmy odpowiednie interfejsy, które powinny uczynić archiwum dostępnym dla innych użytkowników przy wykorzystaniu standardowych zapytań z Sieci. W ciągu kilku dni archiwum zostanie odpłatnie udostępnione. (Patrz przedstawione poniżej problemy związane z planem wykorzystania zasobów.) Archiwum zasługuje na uwagę ze względu na bezpieczny dostęp, zrozumiałość i wiek. Sądzimy, że zawiera mnóstwo cennych informacji na temat procedur arbitrażowych oraz koordynacji międzyrasowej, które byłyby niedostępne, gdybyśmy tego archiwum nie znaleźli. Szczegóły prześlemy do właściwych grup dyskusyjnych. Jesteśmy bardzo podekscytowani odkryciem. Należy zauważyć, że nie było potrzeby wchodzenia w żadne interakcje z Mocami; żadna część Królestwa Straumy nie uległa transcendencji.

A teraz złe wiadomości: Schematy arbitrażowe i translacyjne uległy nieszczęśliwym kleniracjom [?] ze szczytobieżnym armiflażem [?]. Szczegóły powinny rozbawić subskrybentów grupy dyskusyjnej Zagrożenia, którym zdamy sprawę ze wszystkiego w późniejszym terminie. Ale co najmniej przez następne sto godzin wszystkie nasze łącza (główne i podrzędne) ze Znaną Siecią nie będą działać. Wiadomości przychodzące mogą zostać zarejestrowane w pamięci buforowej, ale nie możemy tego zagwarantować. Przepraszamy za niedogodności i obiecujemy, że wkrótce postaramy się im zaradzić.

Problemy te nie mają żadnego wpływu na swobodę handlu. Królestwo Straumy nadal serdecznie zaprasza wszystkich odwiedzających nasz system w celach turystycznych bądź handlowych.

SZEŚĆ

Spoglądając w przeszłość, Ravna Bergsndot utwierdzała się w przekonaniu, że pisane jej było zostać bibliotekarką. Jako dziecko na Sjandrze Kei uwielbiała opowieści z Epoki Księżniczek. Były to czasy niesamowitych przygód, kiedy kilka dzielnych Dam pociągnęło za sobą całą ludzkość ku wielkości. Wraz z siostrą spędziły niezliczone popołudnia na zabawach, podczas których wcielały się w rolę Wielkiej Dwójki i wyruszały na ratunek Hrabinie Jeziora. Później zdały sobie sprawę, że Nyjora i jej Księżniczki to zamierzchła przeszłość. Jej siostra Lynne zajęła się bardziej praktycznymi rzeczami, ale Ravna wciąż odczuwała głód przygód. Gdy była nastolatką, marzyła, by wyemigrować do Królestwa Straumy. To było całkiem realne. Strauma stanowiła nową kolonię, w znakomitej większości zamieszkaną przez ludzi, znajdującą się na samym Szczycie Przestworzy. Na Straumie chętnie przyjmowano ludzi z planety-matki. Ich przedsięwzięcie nie miało jeszcze stu lat. Mieszkańcy Straumy lub ich dzieci mieli stać się pierwszymi przedstawicielami całej rasy w galaktyce, którzy wprowadziliby ludzkość do Transcendencji. Mogła stać się bogiem, czymś więcej niż milion światów wypełniających Przestworza. Istniały realne możliwości spełnienia tego marzenia, co stało się źródłem nieustannych kłótni z rodzicami. Ponieważ tam, gdzie jest niebo, znajduje się także i piekło. Królestwo Straumy zbliżało się do Transcendencji, a jej mieszkańcy „drażnili tygrysy przez kraty”. To właśnie Tata używał tej wyświechtanej metafory. Spór poróżnił ich na dobre kilka lat. Później, już w czasie studiów na Wydziale Informatyki i Teologii Stosowanej, Ravna zaczęła czytać o niektórych okropnościach znanych z dawnych czasów. Być może, być może… powinna zachować większą ostrożność. Lepiej najpierw dokładnie się zorientować, o co chodzi. A był jeden sposób na zgłębienie wszystkiego, co ludzie zamieszkujący Przestworza potrafili zrozumieć: zostać bibliotekarką.

— Ostatnia dyletantka! — drwiła Lynne.

— Jestem nią, i co z tego? — odpowiadała Ravna, ale marzenia o dalekich podróżach wciąż były w niej żywe.

Uniwersytet Herte na Sjandra Kei był miejscem w sam raz dla niej. Mogła tu spędzić szczęśliwie całe życie, gdyby podczas ostatniego roku studiów nie ogłoszono konkursu na Międzyplanetarny Staż Organizacji Vrinimi. Nagrodą w konkursie był trzyletni pobyt na Przekaźniku łączący kontynuację studiów z pracą w archiwum. Wygrana była szansą, jaka trafia się tylko raz w życiu; gdyby udało jej się wyjechać, po powrocie miałaby większe doświadczenie niż jakikolwiek miejscowy profesor akademicki.

W ten sposób Ravna Bergsndot znalazła się ponad dwadzieścia tysięcy lat świetlnych od domu, w samym centrum sieci łączącej milion światów.


Minęła już godzina od zachodu słońca, gdy Ravna sunęła przez park miejski w stronę rezydencji Grondra Vrinimikalira. Na tej planecie miała okazję być tylko kilka razy od czasu przyjazdu do systemu Przekaźnika. Większość pracy wykonywała w archiwach znajdujących się około tysiąca godzin świetlnych stąd. W tej części Podłoża królowała obecnie wczesna jesień, aczkolwiek panujący półmrok powodował, że wszystkie kolory zlewały się w odcienie szarości. Tu gdzie znajdowała się Ravna, na wysokości stu metrów nad powierzchnią, w powietrzu czuło się już nadchodzące mrozy. W dole, pod stopami, widziała place zabaw oraz ogniska, przy których odbywały się radosne pikniki. Organizacja Vrinimi nie inwestowała zbyt dużych sum w planetę, a mimo to wyglądała ona uroczo. Wpatrując się w powierzchnię, którą powoli otulał mrok, wyobrażała sobie, że jest to miejsce w jej rodzinnych stronach, na Sjandrze Kei. Ale wystarczyło popatrzeć w niebo, by zorientować się, ze znajduje się bardzo daleko od domu: obracający się w odległości dwudziestu tysięcy lat świetlnych galaktyczny wir sięgał zenitu.

O zmierzchu wielka rzeka gwiazd tworzących galaktykę rozsiewała bladą poświatę i nie należało się spodziewać, że tej nocy nikłe punkciki zaświecą jaśniej. Nisko, po zachodniej stronie nieba, konstelacja wewnątrzsystemowych fabryk jaśniała mocniejszym blaskiem niż jakikolwiek księżyc. Ich praca wywoływała ciągłe migotanie gwiazd i wysyłanie promieni, czasem tak intensywne, że od gór znajdujących się w parku miejskim padał w kierunku wschodnim potężny cień. Dalej, o jakieś pół godziny drogi, wznosiły się ogromne doki. Ich światło nie jaśniało tak, jak to z fabryk, ale razem mogły przyćmić blask jakiegokolwiek ciała niebieskiego.

Ravna szarpnęła uprzężą antygrawu, obniżając lot. Zapach jesieni i dymu z ognisk stał się mocniejszy. Nagle usłyszała obok siebie chrzęszczący odgłos kalirskiego śmiechu. Przez nieuwagę znalazła się tuż nad boiskiem do gry w aerobol. Szeroko rozłożyła ręce i zawstydzona faktem, że wystawiła się na pośmiewisko, szybko zniknęła z oczu rozbawionym graczom.

Jej spacer po parku zbliżał się ku końcowi, przed sobą widziała cel swojej wędrówki. Rezydencja Grondra ‘Kalira rzucała się w oczy w krajobrazie miejskiego parku. Została wzniesiona w tym samym roku, w którym organizacja przejęła kontrolę nad działaniem Przekaźnika. Widziany z wysokości zaledwie ośmiu metrów dom rysował się na tle nieba. Kiedy światło padające od strony fabryk zaczynało pulsować, gładkie ściany z monolitu zaczęły rzucać oleiste błyski. Grondr był szefem szefa jej szefa. W ciągu dwóch lat stażu miała okazję rozmawiać z nim dokładnie trzy razy.

Dość zwlekania. Podenerwowana i zaintrygowana, Ravna opuściła się jeszcze niżej i pozwoliła, aby domowe urządzenia elektroniczne poprowadziły ją wśród drzew do samego wejścia.


Grondr Vrinimikalir traktował ją ze standardową organizacyjną kurtuazją, opierającą się na sformalizowanych regułach przyjętych w celu sprawnego porozumiewania się pomiędzy przedstawicielami różnych ras pracujących dla organizacji. Sala konferencyjna miała meble przystosowane do wygody ludzi oraz Vrinimów. Czekały już tam na nią orzeźwiające napoje i zdawkowe pytania o pracę w archiwum.

— Rezultaty są rożne, sir — odpowiedziała uczciwie Ravna. — Nauczyłam się wielu nowych rzeczy. Staż znakomicie spełnił moje oczekiwania. Ale obawiam się, że nowy dział będzie potrzebował ustanowienia dodatkowej kategorii katalogowania.

O tym wszystkim rozmówca mógł się dowiedzieć z dostarczanych przez nią sprawozdań, naciskając odpowiedni przycisk. Grondr w zamyśleniu potarł ręką plamki oczne.

— Tak, spodziewaliśmy się tego. Po tym rozszerzeniu zarządzanie informacjami zacznie sięgać granic naszych możliwości. Egravan i Derche — to byli szef i szef szefa Ravny — są bardzo zadowoleni z postępów, jakie robisz. Gdy tu przyjechałaś, miałaś znakomite wykształcenie i szybko się uczyłaś. Myślę, że w organizacji powinno być miejsce dla ludzi.

— Dziękuję, sir. — Ravna pokraśniała z zadowolenia. Grondr sypał pochwałami jakby od niechcenia, ale dla niej słowa te miały ogromną wagę. Całkiem prawdopodobne, że oznaczały przyjazd innych ludzi, może nawet przed końcem jej stażu. Czy to właśnie był powód tego spotkania?

Uważała, aby nie wpatrywać się zbyt natarczywie w swego rozmówcę. Zdążyła się już przyzwyczaić do wyglądu osobników rasy, która stanowiła większość stworzeń zamieszkujących Vrinimi. Z dużej odległości ‘Kalir wyglądał jak humanoid. Przy bliższym kontakcie wychodziły na jaw różnice. Cała rasa pochodziła od czegoś w rodzaju owadów. Ewolucja, polegająca między innymi na poważnym zwiększeniu rozmiarów, spowodowała wniknięcie struktur usztywniających cały organizm do wewnątrz ciała, podczas gdy zewnętrzna powłoka stanowiła kombinację nagiej skóry, podobnej do tej, jaką można zauważyć u larw insektów, oraz bladych płatów chityny. Na pierwszy rzut oka Grondr stanowił niczym nie wyróżniający się egzemplarz przedstawiciela swojej rasy. Ale kiedy się poruszał, nawet jeśli robił to w celu poprawienia marynarki lub przetarcia plamek ocznych, w jego ruchach widać było niesamowitą precyzję. Egravan twierdził, że jest on bardzo, bardzo stary.

Grondr gwałtownie zmienił temat.

— Wiadomo ci o… zmianach, jakie zaszły w Królestwie Straumy?

Czy ma pan na myśli upadek Straumy? Oczywiście. — Aczkolwiek dziwi mnie, że o tym wiesz. Królestwo Straumy było ważną cywilizacją ludzką, ale jeśli chodzi o jej udział w przepływie informacji, którym zarządzał Przekaźnik, stanowił on nieskończenie małą cząstkę.

— Proszę, przyjmij wyrazy współczucia.

Pomimo radosnych zapewnień ze strony Straumy, dla wszystkich było jasne, że Królestwo przeżyło straszliwą katastrofę. Niemal każdej rasie wcześniej czy później udawało się dotrzeć do Transcendencji, najczęściej kończyło się to przekształceniem w superinteligencję, w Moc. Ale obecnie było jasne, że Straumerzy stworzyli bądź też obudzili Moc o zbrodniczych skłonnościach. Ich los był straszniejszy niż wszystko, co przepowiadał ojciec Ravny. A ich nieszczęście przybrało formę klęski żywiołowej obejmującej cały region zajmowany kiedyś przez Królestwo Straumy. Grondr kontynuował:

— Czy te fatalne wiadomości będą miały wpływ na twoją pracę?

Czując, jak jej ciekawość rośnie, Ravna mogła przysiąc, że rozmówca przechodzi do sedna. Czy chodziło mu właśnie o Straumę?

— Nie, sir. Katastrofa Straumy to fatalna wiadomość, szczególnie dla ludzi. Ale mój dom to Sjandra Kei. Mieszkańcy Królestwa Straumy to nasi potomkowie, ale ja nie miałam tam żadnych krewnych. — Aczkolwiek sama mogłam tam się znaleźć, gdyby nie Mama i Tata. Gdy Centrala Straumy odłączyła się od Sieci, prawie przez czterdzieści godzin nie było żadnego sposobu na skontaktowanie się z Sjandrą Kei. Bardzo ją to zaniepokoiło, gdyż zmiana routerów powinna przebiegać natychmiastowo. Wreszcie ponownie ustanowiono łączność, problem został rozwiązany poprzez ustawienie tablic na inną ścieżkę. Ravna zdecydowała się nawet poświęcić półroczne oszczędności na przesłanie wiadomości z opłaconą odpowiedzią. Jej siostra Lynne i rodzice byli cali i zdrowi. Zagłada Straumy stanowiła dla mieszkańców Sjandry Kei wiadomość stulecia, dotyczącą jednak katastrofy dość odległej. Ravna zastanawiała się, czy znała jeszcze innych rodziców, którzy udzieliliby swemu dziecku lepszej rady, niż uczynili to jej rodzice!

— To dobrze, to dobrze. — Jego narządy gębowe poruszyły się w geście odpowiadającym ludzkiemu skinieniu głową. Głowę odchylił do tyłu tak, że tylko plamki oczne spoglądały na nią. Sprawiał wrażenie, jakby cały czas się wahał! Ravna przyglądała mu się w milczeniu. Grondr ‘Kalir mógł być najważniejszym szefem organizacji. Jedyny miał główną siedzibę na Podłożu. Oficjalnie zarządzał podwydziałem archiwów; w rzeczywistości kierował Działem Marketingu Vrinimi (tzn. Wywiadem). Krążyły wieści, że miał okazję odwiedzić Szczyt Przestworzy. Egravan twierdził, że Grondr wyposażony jest w sztuczny system odpornościowy. — Widzisz, katastrofa Straumy przypadkowo uczyniła cię jednym z najcenniejszych pracowników Organizacji.

— Nie… nie bardzo rozumiem.

— Posłuchaj Ravno, plotki, które można przeczytać w grupie dyskusyjnej Zagrożenia, są prawdziwe. Straumerzy mieli laboratorium w Dolnej Transcendencji. Realizowali receptury znalezione w zaginionym archiwum i stworzyli nową Moc. Wydaje się, że jest to Perwersja Klasy Drugiej.

Według danych Znanej Sieci powstanie Perwersji Klasy Drugiej zdarzało się raz na sto lat. „Długość życia” takiej Mocy wynosiła około dziesięciu lat. Ale były to Moce szczególnie dokuczliwe, zdolne w ciągu dziesięciu lat dokonać niemałych zniszczeń. Biedni Straumerzy.

— Widzisz więc, że mamy przed sobą zarówno ogromne możliwości zysków, jak i strat. Jeśli katastrofa zacznie się rozprzestrzeniać, stracimy część klientów naszej sieci. Z drugiej strony wszyscy znajdujący się w pobliżu Królestwa Straumy będą chcieli na bieżąco śledzić bieg wypadków. Dzięki temu przepływ wiadomości może wzrosnąć o kilka procent.

Grondr naświetlił sytuację z obojętnością, która niezbyt przypadła jej do gustu, lecz musiała przyznać mu rację. Rzeczywiście, możliwość osiągnięcia zysku bezpośrednio zależała od zmniejszenia ekspansji Perwersji. Gdyby nie była tak zajęta swoją pracą w archiwum, już wcześniej sama by na to wpadła. Teraz wszystkie myśli krążyły wokół tego tematu.

— Są jeszcze inne sposoby zwiększenia dochodów. Z historycznego punktu widzenia tego rodzaju wypaczenia zawsze cieszyły się ogromnym zainteresowaniem innych Mocy. Będą więc chciały uzyskać podłączenie do Sieci i… wszelkie informacje na temat rasy, która stworzyła Perwersję… — Jej głos powoli milkł, gdyż wreszcie zrozumiała przyczynę tego spotkania.

Narządy gębowe Grondra zaklekotały potwierdzająco.

— Masz całkowitą rację. My, zawiadujący pracą Przekaźnika, mamy jak najlepsze usytuowanie, pozwalające nam na dostarczanie wiadomości do Transcendencji. Mamy także własnego człowieka. W ciągu ostatnich trzech dni otrzymaliśmy kilkadziesiąt pytań od cywilizacji z Górnych Przestworzy. Niektóre z nich twierdziły, że reprezentują Moce. Tak ogromne zainteresowanie może oznaczać znaczne zwiększenie dochodów organizacji w ciągu następnej dekady. O tym wszystkim mogłaś przeczytać w grupie dyskusyjnej Zagrożenia. Ale jest jeszcze jedna rzecz — coś, co chciałbym, abyś na razie zachowała w tajemnicy. Pięć dni temu pojawił się w naszym rejonie jakiś statek z Transcendencji. Twierdzi, że jest całkowicie kontrolowany przez którąś z Mocy — na oknie za jego plecami pojawił się obraz przybyłego statku. Przypominał nieregularny zlepek brył i spinów. Podziałka znajdująca się u dołu okna pozwalała stwierdzić, że średnica statku nie przekracza pięciu metrów.

Ravna poczuła, jak włosy na karku stają jej dęba. Tu w Środkowych Przestworzach powinni czuć się względnie zabezpieczeni przed kaprysami Mocy. Niemniej przebieg wizyty budził w niej coraz większy niepokój.

— Czego chce?

— Informacji o Perwersji wywołanej przez Straumę. W szczególności jest bardzo zainteresowany twoją rasą. Wiele by dał za to, by móc zabrać ze sobą żywego człowieka…

— Nie jestem zainteresowana — ucięła gwałtownie. Grondr rozłożył blade ręce. Światło odbiło się od pokrywających palce chitynowych płytek.

— To rzadka okazja. Staż u bogów! Ten przyrzekł w zamian ustanowić tutaj wyrocznię.

— Nie! — Ravna zerwała się z krzesła. Była tu jedynym człowiekiem, oddalonym ponad dwadzieścia tysięcy lat świetlnych od domu. W ciągu pierwszych dni stażu ta świadomość niemal ją paraliżowała. Od tamtego czasu udało jej się zdobyć przyjaciół i wiedzę o specyficznej, obowiązującej w organizacji etyce, nabrać zaufania do spotkanych tutaj osób, tak jakby byli ludźmi z Sjandry Kei. Ale… obecnie Sieć dysponowała tylko częściowo wiarygodną wyrocznią, która miała już dziesięć lat. Ta Moc kusiła Organizację Vrinimi niezwykłym skarbem.

Grondr szczęknął zażenowany. Gestem ręki wskazał jej, by usiadła z powrotem.

— To tylko propozycja. Nigdy nie nadużywamy naszych pracowników. Gdybyś mogła po prostu być naszym lokalnym ekspertem…

Ravna kiwnęła głową.

— To dobrze. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się wcale, że przyjmiesz tę ofertę. Mamy już bardziej prawdopodobnego ochotnika, tylko że potrzebuje on szybkiego podszkolenia.

— Macie człowieka? Tutaj? — Od momentu przybycia Ravna nieustannie przeszukiwała miejscowe katalogi w poszukiwaniu śladów innych ludzi. W ciągu dwóch lat udało jej się natknąć na trzy ślady. Każdy z tych ludzi był tu tylko przejazdem. — Mężczyznę czy kobietę? Od jak dawna?

Grondr wydał dźwięk, który był odpowiednikiem czegoś pośredniego pomiędzy uśmieszkiem a głośnym chichotem.

— Od przeszło stu lat, aczkolwiek dowiedzieliśmy się o tym dopiero kilka dni temu. — Na otaczających go oknach zmienił się obraz. Ravna rozpoznała przekaźnikowy „strych”, złomowisko zapomnianych statków i urządzeń przewozowych, szybujące w odległości zaledwie dziesięciu sekund świetlnych od archiwów.

— Otrzymujemy całe mnóstwo bezzwrotnych przesyłek, towarów wysłanych nam w nadziei, że je zakupimy lub weźmiemy w komis.

W oknie ukazało się zbliżenie jakiejś straszliwie zdezelowanej jednostki długości około dwustu metrów, z kadłubem zwężającym się w środku na podobieństwo tułowia osy, co ułatwiało zamontowanie napędu strumieniowego. Spiny ultranapędu miały postać szczątkową.

— Dennolot?

Grondr zaprzeczył kliknięciem.

— Barka połowowa. Ten statek ma jakieś trzydzieści tysięcy lat. Większość tego czasu spędził, penetrując Strefę Powolnego Ruchu, a co najmniej dziesięć tysięcy lat przebywał na Bezrozumnych Głębiach.

Z bliska mogła dostrzec, że kadłub statku był upstrzony małymi wgłębieniami przypominającymi wypalone dziurki, co było rezultatem całych tysiącleci relatywistycznej erozji. Podobne ekspedycje podejmowano bardzo rzadko, nawet w wypadku statków bezzałogowych. Głęboka penetracja nie mogła zakończyć się powrotem jednostki na teren Przestworzy za życia jej konstruktorów. Niektórym nie udawało się wrócić nawet za życia rasy, do której należeli konstruktorzy. Ci, którzy decydowali się na wysyłanie statków w podobne loty, zyskiwali opinię dziwaków. Ci zaś, którym udawało się wejść w posiadanie jednostek powracających z takich misji, mogli wyciągnąć niemałe korzyści.

— Ten statek przybył z bardzo daleka, ale rezultaty misji nie były wcale rewelacyjne. Nie udało mu się zobaczyć niczego ciekawego na Bezrozumnych Głębiach, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że nawet najprostsze automaty odmawiają tam posłuszeństwa. Większość ładunku sprzedaliśmy od ręki. Reszta została skatalogowana i zapomniana… do czasu tej afery ze Straumą. — Widok nieba i przesuwających się gwiazd ustąpił miejsca obrazowi, na którym widać było luźne kończyny i inne części ciała… wyglądały całkiem jak ludzkie. — W jednym z systemów słonecznych, na samym dole Powolności, barka odnalazła jakiś porzucony wrak. Bez ultranapędu, konstrukcja typowa dla Strefy Powolnego Ruchu. Ten system słoneczny był nie zamieszkany. Przypuszczamy, że nastąpiła jakaś awaria konstrukcyjna lub załoga została zaatakowana przez kogoś na Głębiach. W każdym razie wszyscy obecni na pokładzie skończyli jako rozczłonkowane mrożonki.

Tragedia na dnie Powolności, tysiąc lat temu. Ravna odwróciła wzrok od pociętych na kawałki ciał.

— Macie zamiar sprzedać to naszemu gościowi?

— Mamy coś lepszego. Kiedy już zaczęliśmy w tym grzebać, odkryliśmy istotny błąd przy katalogowaniu. Jeden z tych truposzy jest prawie nietknięty. Podreperowaliśmy go przy użyciu części wziętych od pozostałych członków załogi. Była to droga impreza, ale udało nam się uzyskać żywego człowieka.

Obraz znowu się zmienił i Ravna wstrzymała dech z przejęcia. Na animowanym obrazie wszystkie części zaczęły się układać we właściwym porządku. Po chwili mieli przed sobą kompletne ludzkie ciało z niewielkim rozcięciem na brzuchu. Na animowanym obrazie wszystkie kawałki zostały ułożone na właściwych miejscach i… nie była to „ona”. Złożony w jedną całość mężczyzna unosił się nagi i jakby uśpiony. Ravna nie miała wątpliwości co do jego człowieczeństwa, ale wszyscy ludzie zamieszkujący Przestworza pochodzili od rasy nyjorskiej. Mężczyzna na obrazie nie miał żadnych cech charakterystycznych dla tej rasy. Jego skóra była ciemnoszara, a nie brązowa. Włosy miał rude, a o włosach tego koloru można było przeczytać jedynie w podaniach z okresu prenyjorskiego. Kości twarzy nieznacznie różniły się od tych, które mieli współcześni ludzie. Te małe różnice były dla niej bardziej zaskakujące niż jaskrawa odmienność jej kolegów z pracy.

Po chwili mężczyzna został ubrany. Gdyby nie powaga szefowskiego gabinetu, Ravna na pewno wybuchnęłaby śmiechem. Grondr ‘Kalir wybrał dla człowieka zupełnie absurdalny kostium, przywodzący na myśl ubrania ludzi z ery nyjorskiej. Mężczyzna ściskał w jednym ręku miecz, a w drugim strzelbę na bryłki metalu. Śpiący królewicz z Epoki Księżniczek.

— Oto praczłowiek — oznajmił Grondr.

SIEDEM

„Przekaźnik” to dość często używana nazwa. Zrozumiała dla przedstawicieli niemal wszystkich cywilizacji. Podobnie jak nazwa „Nowe Miasto” czy „Nowy Świat” wciąż znajduje zastosowanie, w miarę jak różne ludy i rasy przemieszczają się, kolonizują nowe zakątki lub zyskują dostęp do sieci komunikacyjnych. Można udać się w miejsce oddalone o miliard lat świetlnych i wciąż będzie się napotykać tego typu nazwy w miejscach zamieszkanych przez naturalne rasy myślące.

Ale w tej erze istniał tylko jeden Przekaźnik, znany bardziej niż wszystkie inne. Nazwa ta pojawiała się na listach routerów dwu procent wszystkich wiadomości tworzących strumień informacji przepływający przez Znaną Sieć. Z oddalonego o dwadzieścia tysięcy lat świetlnych od płaszczyzny galaktyki Przekaźnika rozciągał się wspaniały, niczym nie przesłonięty widok, na trzydzieści procent Przestworzy, włączając w to wiele systemów gwiezdnych na samym dole, gdzie statki mogą lecieć jedynie z szybkością jednego roku świetlnego na dzień. Istniało jeszcze kilka systemów słonecznych posiadających złoża metali i równie korzystnie położonych, tak więc należało się liczyć z konkurencją. Ale tam gdzie inne cywilizacje bądź przestały się interesować taką działalnością, bądź zakładały kolonie w Transcendencji, bądź też ginęły w apokaliptycznych katastrofach, Organizacji Vrinimi udało się przetrwać. Po pięćdziesięciu tysiącach lat z oryginalnych członków organizacji pozostało już niewiele ras. Żadna z nich nie zajmowała już czołowej pozycji, ale wytyczony na początku kierunek rozwoju oraz zasady działania pozostawały nie zmienione. Głównymi atutami była silna pozycja i trwałość. Przekaźnik był obecnie najważniejszym pośrednikiem w kontaktach ze światami Obłoków Magellana oraz jednym z niewielu miejsc, które dysponowało połączeniem z Przestworzami w galaktyce Rzeźbiarza.

Na Sjandrze Kei Przekaźnik cieszył się ogromnym poważaniem. W ciągu dwóch lat stażu Ravna zdążyła się przekonać, że prawda przewyższała tę znakomitą reputację. Przekaźnik znajdował się w Środkowych Przestworzach, a jedynym towarem eksportowym były usługi komunikacyjne oraz dostęp do lokalnego archiwum. Importowano natomiast najnowsze osiągnięcia biologii oraz urządzenia do przetwarzania danych pochodzące z Wysokich Przestworzy. Doki Przekaźnika były ekstrawagancją, na którą mogli sobie pozwolić tylko bogacze. Rozciągały się na terenie tysięcy kilometrów: ogromne nawy, hale naprawcze, centra przeładunkowe, parki i place zabaw. Co prawda, w systemie Sjandry Kei można było znaleźć większe osiedla, ale Doki nie znajdowały się na orbicie. Szybowały tysiąc kilometrów nad Podłożem na największej ramie z antygrawu, jaką Ravna kiedykolwiek miała okazję widzieć. Na Sjandrze Kei roczne dochody profesora akademickiego mogły wystarczyć na zakup jednego metra kwadratowego tkaniny antygrawu, co wystarczyłoby najwyżej na rok. Tutaj widziała antygrawy rozciągające się na obszarze milionów hektarów, podtrzymujące miliardy ton. Sama wymiana zużytych fragmentów tkaniny wymagała takich obrotów handlowych z Górnymi Przestworzami, że ich skala dla większości zwykłych skupisk gwiezdnych była wprost niewyobrażalna.

A ja mam tutaj własne biuro. Praca bezpośrednio dla Grondra ‘Kalira miała swoje plusy. Ravna opadła na oparcie krzesła i spojrzała w stronę centralnego morza. Na wysokości Doków grawitacja wynosiła trzy czwarte standardowej jednostki ciążenia. Dzięki zastosowaniu powietrznych fontann w środkowej części platformy istniała umożliwiająca oddychanie atmosfera. Poprzedniego dnia łodzią żaglową wybrała się na przejażdżkę po morzu o przezroczystym dnie. To nadzwyczajne doświadczenie: pod kilem planetarne obłoki, a nad głową gwiazdy na niebie koloru indygo.

Tego dnia przyspieszyła falowanie. To bardzo proste: wystarczyło odpowiednio powyginać antygraw stanowiący dno akwenu. Bałwany z regularnym hukiem rozbijały się o brzeg plaży. Nawet z odległości trzydziestu metrów od wody w powietrzu czuło się zapach soli. Rzędy białych grzyw znikały w dali.

Zauważyła sylwetkę kogoś, kto wolno sunął w jej stronę.

Jeszcze kilka tygodni temu taka sytuacja nawet by się jej nie przyśniła. Jeszcze kilka tygodni temu tkwiła w archiwum pochłonięta aktualizacją danych, szczęśliwa, że ma dostęp do jednej z największych baz danych Znanej Sieci. Teraz… wydawało się jej, że życie zatoczyło pełny krąg i znów znalazła się w czasach swego dzieciństwa wypełnionego marzeniami o wielkiej przygodzie. Jedyny problem polegał na tym, że czasami czuła się jak jeden z nikczemnych zbójców, często występujących w opowieściach przygodowych. Pham Nuwen był żywym człowiekiem, nie przedmiotem, który można wystawić na sprzedaż.

Wstała i wyszła na powitanie rudowłosego gościa.

Nie miał już w rękach miecza ani fuzji, w jakie zaopatrzył go Grondr podczas zabawnej animacji. Ale jego ubiór stanowiły rzeczy wykonane z plecionej tkaniny, przywodzące na myśl pradawnych awanturników, a postawa wyrażała ostentacyjną pewność siebie. Od swego spotkania z Grondrem przyswoiła sobie kilka danych antropologicznych dotyczących Starej Ziemi. Zarówno rude włosy, jak i fałdy oczne były tam znane, aczkolwiek rzadko występowały u jednej osoby. Na pewno jego ciemnoszara skóra zwróciłaby uwagę przeciętnego Ziemianina. Ten facet był produktem postziemskiej ewolucji, podobnie jak Ravna.

Zatrzymał się w odległości wyciągniętego ramienia i przesłał jej krzywy uśmiech.

— Wyglądasz całkiem jak człowiek. To ty jesteś Ravna Bergsndot?

Uśmiechnęła się i kiwnęła głową w jego stronę.

— Pan Pham Nuwen?

— W rzeczy samej. Widzę, że oboje dysponujemy niezwykłą intuicją… — Wśliznął się obok niej do chłodnego wnętrza. Co za typek!

Ruszyła za nim, niepewna, jak ma się zachować. Wydawałoby się, że kontakt z drugim człowiekiem nie powinien nastręczać większych problemów.

Rozmowa rzeczywiście toczyła się gładko. Minęło nie więcej niż trzydzieści dni od dnia, kiedy Pham Nuwen został ożywiony. Większość tego czasu spędził na wyjątkowo intensywnych kursach językowych. Facet musiał być cholernie bystry — posługiwał się już triskwelińskim z niebywałą łatwością. Ale widać było, że się popisuje. Ravna opuściła Sjandrę Kei już dwa lata temu, a przed nią był jeszcze rok stażu. Radziła sobie całkiem nieźle. Miała wielu bliskich przyjaciół, Egravana, Saralego. Ale właśnie podczas pogawędki z tym śmiesznym typkiem zdała sobie sprawę, jak bardzo jest osamotniona. Z jednej strony, co dziwne, Pham Nuwen wydał się jej najbardziej dziwacznym stworzeniem, jakie spotkała na Przekaźniku… z drugiej zaś miała wielką ochotę uściskać go i scałować mu z twarzy ten jego bezczelny uśmieszek.

Grondr Vrinimikalir miał absolutną rację. Facet ze szczerym entuzjazmem podchodził do planów, jakie organizacja wiązała z jego osobą! Teoretycznie oznaczało to, że może wykonać zadanie z czystym sumieniem. W rzeczywistości jednak…

— Panie Nuwen, moim zadaniem jest ułatwienie panu orientacji w nowym świecie, w którym się pan znalazł. Wiem, że przez ostatnich kilka dni wpajano panu mnóstwo nowych rzeczy, ale istnieją pewne granice w szybkości przyswajania tak ogromnej wiedzy.

Rudzielec uśmiechnął się.

— Mów do mnie Pham. Pewnie, że czuję się trochę jak trzeszcząca w szwach waliza. We śnie ciągle słyszę jakieś głosy. Nauczyłem się wielu rzeczy, niczego tak naprawdę nie doświadczając ani nie widząc na własne oczy. Co gorsza, cały ten program nauczania został opracowany wyłącznie dla mnie. Byłby to znakomity sposób, w razie gdyby Organizacja Vrinimi chciała mnie oszukać. Dlatego próbuję nauczyć się korzystania z miejscowej biblioteki. Dlatego także naciskałem na nich, żeby mi znaleźli kogoś takiego jak ty. — Dostrzegł wyraz zdumienia na jej twarzy — Ha! Nic o tym nie wiedziałaś. Widzisz, rozmowa z prawdziwą osobą daje mi szansę zauważenia rzeczy, jakie nie zostały z góry zaplanowane. Zawsze potrafiłem znakomicie ocenić czyjś charakter i usposobienie. Myślę, że mogę w tobie czytać bez większego trudu. — Lekki uśmieszek wskazywał, że zdaje sobie sprawę z tego, jak irytujące jest jego zachowanie.

Ravna podniosła wzrok na zielone płatki plażokrzewów. Może właśnie ten cymbał zasługiwał na to, w co sam się pakował.

— A więc tak świetnie znasz się na ludziach?

— Biorąc poprawkę na ograniczenia panujące w Powolności, można powiedzieć, że niejedno w życiu widziałem, Ravno. O tak, niejedno. Wiem, że mój wygląd mówi co innego, ale mam sześćdziesiąt siedem lat. Jestem niezmiernie wdzięczny waszej organizacji za rozmrożenie mnie. — Ukłonił się w jej stronę, uchylając niewidzialnego kapelusza. — Moja ostatnia podróż była zaplanowana na tysiąc lat. Byłem programistą bojowym na dalekosiężnym krążowniku floty Queng Ho… — Jego oczy nagle rozszerzyły się, a z ust popłynęły jakieś niezrozumiałe słowa. Przez krótką chwilę wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo. Ravna wyciągnęła do niego rękę.

— Jakieś wspomnienie? Pham Nuwen kiwnął głową.

— A niech to! To coś, za co wcale nie jestem wam wdzięczny.

Zamrożenie Phama Nuwena wcale nie było zaplanowanym sposobem na dotrwanie do końca długiej podróży, lecz skutkiem jego gwałtownej śmierci. Przywrócenie go do życia przez Organizację Vrinimi graniczyło niemal z cudem — przynajmniej przy zastosowaniu technologii Środkowych Przestworzy. Ale pamięć zawsze stanowiła najgorszy problem. Chemiczna baza pamięci na ogół słabo znosi pośpieszne zamrażanie.

Problem był na tyle poważny, że nawet buńczuczny Pham Nuwen aż kurczył się w sobie. Ravna bardzo mu współczuła.

— Jest mało prawdopodobne, żeby jakieś wspomnienia zostały całkowicie utracone. Musisz po prostu znaleźć inny punkt widzenia na niektóre sprawy.

— …Tak. Już to ze mną ćwiczono. Zacznij gromadzić nowe wspomnienia, spróbuj podejść z innej strony do tego, czego nie jesteś w stanie przypomnieć sobie dokładnie. W porównaniu z takim życiem bycie umarlakiem to fraszka. — Powoli wracał mu wigor i beztroska, ale tym razem w bardziej przystępnym, a nawet całkiem uroczym wydaniu. Rozmawiali dobrą chwilę, a rudzielec starał się omijać szczegóły, których „nie potrafił przypomnieć sobie dokładnie”.

I stopniowo Ravna zdała sobie sprawę, że zaczyna odczuwać coś, czego nigdy nie spodziewałaby się odczuwać w obecności przybysza ze Strefy Powolnego Ruchu: obawę. W ciągu jednego życia Pham Nuwen doświadczył praktycznie wszystkiego, czego mógł doświadczyć mieszkaniec Powolności. Zawsze żałowała cywilizacji uwięzionych na dnie galaktyki. Nigdy nie mieli dostąpić chwały, prawdopodobnie też byli skazani na życie bez poznania prawdy. Tymczasem zdając się na los szczęścia, spryt i żelazną siłę woli, człowiek ten zdołał pokonać wszystkie bariery. Czy Grondr wiedział o tym, kiedy na obrazie pokazał jej rudzielca uzbrojonego w miecz i strzelbę? Bo Pham Nuwen naprawdę był barbarzyńcą. Urodził się na planecie stanowiącej upadłą kolonię o nazwie Canberra. Przynajmniej on tak ją nazywał. W jego opowieściach miejsce to przypominało średniowieczną Nyjorę, aczkolwiek nie panował tam matriarchat. Był najmłodszym dzieckiem samego króla. Wzrastał wśród pojedynków na miecze, tajemniczych otruć i nieustannych intryg, mieszkając w kamiennych zamczyskach wznoszonych na brzegu lodowatego morza. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że ten najmłodszy z książąt wcześniej czy później zostałby zamordowany lub wyniesiony na tron, gdyby życie potoczyło się swym normalnym średniowiecznym trybem. Ale kiedy miał trzynaście lat wszystko gwałtownie się zmieniło. Nagle planeta, po której krążyły jedynie niejasne legendy o radiu i powietrznych pojazdach, została nawiedzona przez międzygwiezdnych kupców. W ciągu roku cały feudalny system Canberry został postawiony na głowie.

— Flota Queng Ho wysłała na Canberrę aż trzy statki. Potem kupcy pluli sobie w brodę z wściekłości. Przypuszczali, że będziemy na wyższym poziomie technologicznym. Nie mogliśmy dostarczyć im odpowiednich materiałów, tak więc dwa statki musiały pozostać u nas, i prawdopodobnie za ich sprawą mój biedny rodzinny świat został całkowicie wywrócony na nice. Ja zaś odleciałem trzecim statkiem — szalony ojciec dał mnie przybyszom jako zakładnika, mniemając, że ich tym przechytrzył. Miałem szczęście, że nie wyrzucili mnie ze statku, jak tylko wyszliśmy z atmosfery.

Flota Queng Ho składała się z kilkuset jednostek o napędzie strumieniowym, kursujących po przestrzeniach rozciągających się na setki lat świetlnych. Statki te mogły osiągać prędkość równą jednej trzeciej prędkości światła. Członkowie floty trudnili się przeważnie handlem, rzadziej ratownictwem, jeszcze rzadziej podbojami. Ostatnie wspomnienia Phama Nuwena dotyczące Queng Ho sięgały czasów, gdy władała trzydziestoma planetami i gdy miała już trzydzieści tysięcy lat. Tak ekstrawagancka cywilizacja mogła istnieć tylko w Powolności… I oczywiście do czasu, gdy Pham Nuwen został przywrócony do życia, nikt w Przestworzach nigdy o niej nie słyszał. Queng Ho była jedną z kilku milionów nieszczęsnych cywilizacji zagubionych w odległych o tysiące lat świetlnych zakamarkach Powolności. Tylko niezwykły traf mógł sprawić, by jakiś statek tej floty przedarł się do Przestworzy, gdzie możliwe było podróżowanie z prędkością większą niż światło.

Ale dla trzynastoletniego chłopca, przywykłego do miecza i kolczugi, wyjazd z flotą Queng Ho oznaczał zmianę, jakiej większość istot nie doświadcza w swoim życiu. W ciągu kilku tygodni przebył drogę od średniowiecznego rycerzyka do członka załogi statku kosmicznego.

— Na początku nie mieli pojęcia, co ze mną zrobić. Myśleli o wrzuceniu mnie do chłodni i pozbyciu się na pierwszym lepszym postoju. Jaką można mieć pociechę z dzieciaka, który wierzy, że istnieje tylko jeden świat, w dodatku płaski, a przez całe życie nauczył się tylko sprawnie władać mieczem? — Zamilkł nagle, jak co kilka minut, kiedy przeszukując pamięć, natykał się na luki. Potem znów spojrzał na Ravnę, a na twarzy pojawił się znajomy, bezczelny uśmieszek. — Byłem małą, dziką bestią. Myślę, że cywilizowani ludzie nie zdają sobie sprawy, co to znaczy rosnąć w domu, w którym ciotki i wujowie wciąż rozmyślają, jak by tu cię ukatrupić, a ty cały czas pilnie ćwiczysz, żeby móc ich w porę ubiec. Wśród cywilizowanych ras zdarzało mi się co prawda spotykać jeszcze gorszych łotrów — facetów, którzy gotowi byli jednym ruchem usmażyć całą planetę jak na patelni i nazywać to „pokojowym rozstrzyganiem sporów” — ale jeśli chodzi o codzienne współżycie z wszechobecną perfidią, to nic nie jest w stanie dorównać mojemu dzieciństwu.

Jeśli wierzyć Phamowi Nuwenowi, tylko ślepy traf ocalił załogę statku, która go zabrała, przed losem, jaki stał się udziałem wielu członków jego rodziny. W ciągu następnych lat mały dzikus zdołał się przystosować i nauczył się żyć jak cywilizowani ludzie. Dzięki temu, że trzymano go w ryzach, mógł później zostać znakomitym kapitanem statku floty Queng Ho. I był nim przez wiele lat. W skład Queng Ho wchodziło kilka innych ras i wiele światów skolonizowanych przez ludzi. Podróżując z prędkością równą trzem dziesiątym prędkości światła, Pham spędzał całe dekady w chłodni hibernacyjnej, przemieszczając się od gwiazdy do gwiazdy, a potem żył rok czy dwa w każdym z portów, starając się ubić jakiś interes, oferując produkty i informacje, które po długiej podróży mogły okazać się absolutnie nieprzydatne bądź nieaktualne. Reputacja Queng Ho stanowiła pewną ochronę. „Politycy przychodzą i odchodzą, ale Chciwość jest wieczna”, brzmiało motto całej floty, która przetrwała dłużej niż większość jej klientów. Nawet fanatycy religijni studzili swe zapały, kiedy pomyśleli o ewentualnej zemście Queng Ho. Ale znacznie częściej wszystko zależało od umiejętności i sprytu kapitana. A niewielu spośród nich mogło dorównać Phamowi, w którym wciąż było coś z rezolutnego, barbarzyńskiego chłopca.

— Jako kapitan byłem niemal geniuszem. Niemal. Zawsze interesowało mnie, co znajduje się poza tymi obszarami, o których mieliśmy sprawdzone informacje. Za każdym razem, kiedy się wzbogacałem, i to na tyle, że mogłem sobie pozwolić na stworzenie własnej subfloty, wdawałem się w szalone awantury, z których na ogół wychodziłem kompletnie spłukany. Wśród członków Floty nazywano mnie „jo-jo”. Raz byłem kapitanem całej eskadry złożonej z pięciu potężnych krążowników, to znów zaledwie programistą-konserwatorem na jakimś zaplutym liniowcu. Biorąc pod uwagę wolne tempo handlu w strefie, gdzie prędkość światła jest nieosiągalna, można mówić o całych pokoleniach, dla których byłem legendarnym geniuszem, i innych, dla których moje imię stanowiło synonim nieudacznika.

Przerwał, a jego oczy nagle się rozszerzyły, jakby coś sprawiło mu miłą niespodziankę.

— Ha! Wreszcie sobie przypomniałem, co robiłem na statku, na którym mnie znaleziono. To był właśnie jeden z tych etapów mojej kariery, któremu zawdzięczałem opinię „nieudacznika”, ale to i tak nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Kapitanem statku była… Była? Nie, to niemożliwe. W życiu nie zgodziłbym się służyć pod rozkazami kobiety. — Wydawało się, że dyskutuje sam ze sobą. — W każdym razie ten kapitan miał dwadzieścia lat i był jeszcze bardziej szalony niż ja. Na przykład potrafił się założyć o wszystko, co miał, tam gdzie normalny człowiek założyłby się co najwyżej o flaszkę piwa. Swój statek nazwał… hm, w tłumaczeniu to brzmiałoby chyba jak „dzikie, bezmyślne ptaszysko”. Już sama nazwa mówi wiele o jego dowódcy. Był przekonany, że gdzieś we wszechświecie istnieją cywilizacje o wysokim stopniu zaawansowania technologicznego. Należało je tylko odnaleźć. Na swój sposób odgadł prawdę o istnieniu Stref. Niestety gość okazał się za mało szalony, w jednym się po prostu pomylił. Pewnie już wiesz w czym.

Ravna kiwnęła głową. Biorąc pod uwagę miejsce, gdzie został odnaleziony wrak Phama, odpowiedź wydawała się oczywista.

— Tak. Myślę, że ta idea jest starsza niż loty kosmiczne: „starsze rasy” muszą zamieszkiwać w pobliżu jądra galaktyki, gdzie odległości między gwiazdami są mniejsze i można wykorzystać czarne dziury jako źródła energii. Kapitan zabrał na tę wyprawę całą swoją flotę, złożoną z dwudziestu statków. Mieliśmy lecieć, nie zbaczając z trasy aż do czasu, gdy kogoś napotkamy albo będziemy musieli się zatrzymać i skolonizować jakąś planetę. Sukces wyprawy nie mógł zostać osiągnięty za naszego życia. Ale dzięki właściwemu zaplanowaniu całego przedsięwzięcia mogliśmy dotrzeć do jakiegoś gęsto zagwieżdżonego regionu, gdzie łatwo można było założyć nową Queng Ho, a ta poleciałaby dalej.

W każdym razie miałem szczęście, że udało mi się dostać na pokład jednego ze statków, chociaż w charakterze zwykłego konserwatora. Moja zła sława znana była kapitanowi małej floty.

Ekspedycja trwała tysiąc lat i dotarła do obszarów położonych pięćdziesiąt lat świetlnych w głębi galaktyki. Ta część floty Queng Ho doleciała do miejsca znajdującego się bliżej dolnej granicy Strefy Powolnego Ruchu niż Stara Ziemia, a stamtąd udali się jeszcze dalej. Pomimo to, tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że natknęli się na skraj Głębi zaledwie po przebyciu dwustu pięćdziesięciu lat świetlnych. Statki po kolei traciły łączność z Dzikim, Bezmyślnym Ptaszyskiem. Czasem następowało to bez żadnego ostrzeżenia, innym razem były wyraźne oznaki awarii systemu komputerowego lub rażących zaniedbań. Ci, co przeżyli, zorientowali się, że zaczynają zawodzić całkiem zwyczajne podzespoły. Rzecz jasna nikt nie kojarzył usterek z właściwościami regionu, w jakim się znajdowali.

Wyłączyliśmy napędy strumieniowe, znaleźliśmy system słoneczny, w którym znajdowała się planeta jako tako nadająca się do zamieszkania. Straciliśmy kontakt z wszystkimi pozostałymi jednostkami… Już nie bardzo wiem, co tam robiliśmy i po co. — Zaśmiał się sucho. — Musieliśmy dotrzeć do samego skraju. Iloraz inteligencji spadł nam do 60. Pamiętam, jak zacząłem się zabawiać systemem podtrzymywania życia. To chyba musiało nas wykończyć. — Przez chwilę wyglądał na smutnego i zakłopotanego. Wzruszył ramionami. — A potem obudziłem się w czułych szponach Organizacji Vrinimi, tu gdzie można podróżować szybciej niż światło… i na własne oczy widzę sam skraj Niebios.

Przez chwilę Ravna nic nie mówiła. Patrzyła ponad plażą na falujące morze. Rozmawiali już dość długo. Promienie słońca ukradkiem prześlizgiwały się między płatkami kwiatów i wnikały do jej biura. Czy Grondr zdawał sobie sprawę, jaki okaz trzymał u siebie? Niemal wszystko, co pochodziło ze Strefy Powolnego Ruchu, miało ogromną wartość kolekcjonerską. Żywe stworzenia przybywające z Powolności były jeszcze cenniejsze. Ale Pham Nuwen to skarb wprost bezcenny. Jego osobiste doświadczenia biły na głowę doświadczenia całych cywilizacji, a na dodatek brał udział w wyprawie do najdalszych krańców Głębi. Teraz dobrze rozumiała, dlaczego podnosił wzrok ku Transcendencji i mówił o „Niebiosach”. Nie była to oznaka naiwności ani też świadectwo luk w programie edukacyjnym organizacji. Pham Nuwen przeszedł już dwa eksperymenty transformacyjne: przemianę z przedtechnologicznego barbarzyńcy w gwiezdnego podróżnika i z gwiezdnego podróżnika w mieszkańca Przestworzy. Każda z tych przemian musiała być skokiem przekraczającym możliwości wyobraźni. Teraz dowiedział się, że istnieje możliwość zrobienia dalszego kroku i bardzo pragnął go zrobić.

Dlaczego więc miałabym ryzykować dobrą pracę, by go przekonać? Ale jej usta wydawały się żyć osobnym życiem.

— Może lepiej odłożyć tę podróż do Transcendencji, Phamie? Daj sobie chwilę czasu, by zrozumieć, co dzieje się tutaj, w Przestworzach. Będziesz mile widziany niemal przez każdą cywilizację. A na planetach zamieszkanych przez ludzi mógłbyś stać się sensacją epoki. — Przedstawiciel nienyjorańskiej gałęzi ludzkości! W grupach dyskusyjnych na Sjandrze Kei mówiło się, że Ravnę musi zżerać ambicja, skoro zdecydowała się na staż w miejscu oddalonym o dwadzieścia tysięcy lat świetlnych. Kiedy stąd wróci, będzie mogła zostać Pełnoprawnym Wykładowcą Akademickim na dowolnie wybranej planecie. Ale nic z tego nie mogło się równać z Phamem Nuwenem. Wiedziała, że istnieje wielu bogaczy, którzy gotowi byliby ofiarować mu całą planetę na własność, byleby tylko chciał zostać. — Możesz podać swoją cenę.

Lekki uśmieszek rudzielca zamienił się w szeroki uśmiech.

— Widzisz, ja już ustaliłem cenę i myślę, że Vrinimi będzie mógł ją zapłacić.

Naprawdę chciałabym, żeby ten bezczelny uśmieszek zniknął raz na zawsze, pomyślała Ravna. Możliwość odbycia podróży do Transcendencji otwierała się przed Phamem Nuwenem dlatego, że nagle jakaś Moc zainteresowała się perwersją Straumy. Ten niewinny człowiek mógł zostać wielokrotnie zmultiplikowany i użyty do przeprowadzenia miliardów jednoczesnych prób symulacyjnych nad naturą ludzką, a każde z owych przedsięwzięć mogło zakończyć się jego śmiercią.


W niecałe pięć minut po wyjściu Phama Nuwena zadzwonił Grondr. Ravna wiedziała, że organizacja będzie wszystko podsłuchiwać, dlatego też już wcześniej przedstawiła Grondrowi swoje obiekcje na temat „sprzedaży” istoty rozumnej. Mimo to jego widok wprawił ją w zmieszanie.

— Kiedy ma zamiar wyruszyć do Transcendencji? Grondr potarł plamki oczne. Nie wyglądał na poirytowanego tym pytaniem.

— Nie wcześniej niż za jakieś dziesięć lub dwadzieścia dni. Moc, która negocjuje jego wydanie, jest bardziej zainteresowana przeglądaniem naszych archiwów i śledzeniem przepływu informacji przez Przekaźnik. Poza tym… pomimo typowo ludzkiego entuzjazmu, który pcha go w tę podróż, wydaje się bardzo ostrożny.

— Czyżby?

— Właśnie tak. Upiera się, by mu przyznać konto w bibliotece i dać pozwolenie na buszowanie po systemie. Wciąż wdaje się w pogawędki z przypadkowo napotkanymi pracownikami Doków. Bardzo nalegał na rozmowę z tobą. — Narządy gębowe Grondra szczęknęły w uśmiechu. — Nie czuj się skrępowana podczas rozmowy z nim. On głównie szuka pułapek. Fakt, że usłyszy wszystko, co najgorsze, od ciebie, sprawi, że będzie nam bardziej ufał.

Teraz dopiero zaczynała rozumieć przyczyny zaufania, jakim darzył ją Grondr. Cholera, ależ z tego Phama Nuwena zakuty łeb.

— Tak, sir. Poprosił mnie, żebym pokazała mu dzisiaj Dzielnicę Przybyszów. — O czym pewnie już wiesz.

— Znakomicie. Mam nadzieję, że dalej pójdzie równie gładko. — Grondr obrócił się, tak że tylko plamki oczne były skierowane w jej stronę. Otaczały go wyświetlane odczyty operacyjne sieci komunikacyjnej i bazy danych organizacji. Z tego, co mogła zaobserwować, obciążenie zarówno jednej, jak i drugiej było ogromne.

Może nie powinienem poruszać tej sprawy, ale chyba mogłabyś nam pomóc… Chodzi o szybki i dobry interes. — Grondr nie wyglądał na zadowolonego, przekazując te radosne wieści. — Dziewięć cywilizacji ze Szczytu Przestworzy prześciga się w ofertach na podłączenie do szerokiego pasma przekazywania danych. Jesteśmy w stanie to zapewnić. Ale ta Moc, która przysłała do nas statek…

Ravna przerwała mu, niemal się nad tym nie zastanawiając. Kilka dni wcześniej nie odważyłaby się na takie naruszenie protokołu.

— Kto to taki, nawiasem mówiąc? Czy my czasem nie zabawiamy Perwersji? — Myśl, że coś takiego miałoby zawładnąć rudzielcem, wywołała w jej ciele lodowaty dreszcz.

— Byłoby to możliwe tylko wtedy, gdyby udało się oszukać pozostałe Moce. W Dziale Marketingu nazywają naszego obecnego klienta „Starym”. — Uśmiechnął się. — To trochę żartobliwe określenie, ale jest w nim wiele prawdy. Znamy tę Moc od jedenastu lat.

Nikt nie wiedział, jak długo żyją mieszkańcy Transcendencji, ale rzadko zdarzało się, aby Moc pozostawała komunikatywna dłużej niż pięć lub dziesięć lat. Po upływie tego okresu Moce albo traciły zainteresowanie jakimkolwiek kontaktem, albo zmieniały się w coś innego, albo rzeczywiście umierały. Istniało milion różnych wyjaśnień, z których tysiące rzekomo pochodziło od samych Mocy. Ravna przypuszczała, że prawda była bardzo prosta. Nie ma nic bardziej elastycznego i podatnego na zmiany niż czysta inteligencja. Tępe zwierzęta mogą się zmieniać na tyle, na ile im pozwalają prawa ewolucji. Ludzie i inne rasy rozumne, gdy tylko rozpoczną swój technologiczny bieg, na przestrzeni kilku tysiącleci osiągają granice szybkości zmian, jakie wyznacza im zamieszkiwana przez nich strefa. W Transcendencji powstanie bytu nadludzkiego zachodzi tak szybko, że często jego twórcy giną, zanim zdołają się zorientować, co się stało. Nic dziwnego, że Moce z samej swojej natury skazane były na efemeryczny żywot.

Nadanie jedenastoletniej Mocy przydomka „Stary” było całkiem na miejscu.

— Sądzimy, że Stary jest pewną odmianą Mocy typu 73. Takie Moce rzadko kiedy mają złe zamiary. Poza tym wiemy, czym była ta Moc przed przejściem do Transcendencji. Niemniej jednak obecnie sprawia nam wielkie kłopoty. Od dwudziestu dni monopolizuje użytkowanie coraz większego zakresu częstotliwości będących w dyspozycji Przekaźnika. Od chwili kiedy przyleciał skierowany tu przez nią statek, całkowicie zatkała nam archiwum i nasze sieci lokalne. Poprosiliśmy Starego, aby umożliwił przesyłanie mu mniej istotnych informacji za pośrednictwem statku, ale odmówił. To popołudnie było najgorsze. Niemal pięć procent wszystkich mocy Przekaźnika zostało zajętych dla celów jego wyłącznej obsługi. Co ciekawe, strumień danych przesyłanych do nas jest równie duży, jak informacji odbieranych za naszym pośrednictwem.

To było rzeczywiście dziwne, ale…

— Przecież on za to płaci, nieprawdaż? Jeśli Starego stać na opłacenie najwyższych stawek, to czym się przejmujecie?

— Ravno, liczymy na to, że nasza organizacja będzie działać jeszcze wiele lat po tym, jak Stary zniknie. Nie jest w stanie zaoferować nam niczego, co będzie sprawnie funkcjonowało przez cały ten czas. — Ravna pokiwała głową. Istniały co prawda pewne „magiczne” rodzaje automatów, które z powodzeniem sprawdzały się tu na dole, ale ich długofalowa efektywność była nader wątpliwa. To była czysto handlowa sytuacja, a nie ćwiczenie na zajęciach z teologii stosowanej. — Stary może z łatwością przebić każdą ofertę cenową ze Środkowych Przestworzy. Ale jeśli zapewnimy mu wszystko, czego żąda, będziemy absolutnie niedostępni dla reszty naszych klientów, a na ich zamówieniach będziemy się przecież opierali w przyszłości.

W miejsce jego obrazu pojawił się odczyt z dostępu do archiwum. Ravna w mig zorientowała się w sytuacji, jaka wynikała z odczytu, i zdała sobie sprawę, że narzekania Grondra były w pełni uzasadnione. Sieć była ogromną strukturą, zhierarchizowaną anarchią, dzięki której utrzymywano łączność pomiędzy milionami światów. Jednak nawet niektóre główne łącza posiadały zakres częstotliwości przywodzący na myśl systemy komunikacyjne z prehistorycznej Ziemi — ich sprawność nie dorównywała sprawności podręcznego dannika podłączonego do sieci lokalnej. Dlatego też dostęp do archiwum był głównie lokalny, korzystały z niego przede wszystkim frachtowce medialne odwiedzające system Przekaźnika. Ale teraz… w ciągu ostatnich stu godzin wykorzystanie archiwum przez zewnętrznych użytkowników, zarówno jeśli chodzi o liczbę podłączeń, jak i wielkość przepływu danych, było o wiele większe niż wykorzystanie przez użytkowników lokalnych! Dziewięćdziesiąt procent wejść do archiwum odbyło się z pojedynczego konta, należącego do Starego.

Spoza wykresów wciąż dobiegał głos Grondra.

— W tej chwili oddaliśmy do wyłącznej dyspozycji tej Mocy jeden nadbiornik główny. Szczerze mówiąc, nie mogę tolerować takiej sytuacji dłużej niż przez kilka dni. Ostateczny koszt podobnych operacji jest zbyt wysoki.

Po chwili jego twarz ponownie pojawiła się na ekranie.

— W każdym razie chyba widzisz, że interes z barbarzyńcą to jeden z naszych najmniejszych problemów. Dochody z ostatnich dwóch dni przewyższyły nasze zyski z ostatnich dwóch lat jest to o wiele więcej, niż jesteśmy w stanie zweryfikować i przyjąć. Nasz sukces jest dla nas największym zagrożeniem. — Mówiąc to wykonał grymas, który mógł oznaczać ironiczny uśmiech.


Jeszcze kilka minut rozmawiali o Phamie Nuwenie, po czym Grondr się wyłączył. Po zakończonej rozmowie Ravna przeszła się wzdłuż plaży. Słońce znajdowało się za nią, tuż nad horyzontem, piasek miło ogrzewał stopy. Doki zataczały pełny okrąg wokół planety raz na dwadzieścia godzin, na poziomie czterdziestego równoleżnika szerokości geograficznej północnej. Podeszła bliżej do falującej wody, do miejsca gdzie piasek był mokry i mocno ubity. Unosząca się nad morską wodą mgiełka łagodnie zwilżała skórę. Niebo nad grzywami fal szybko ciemniało, zmieniając odcień z indygo na czarny. Na jego tle poruszały się srebrne plamki — statki kierujące się w stronę Doków. Wszystko, co widziała, było wprost bajecznie i niesamowicie drogie. Ravna czasem się tym zachwycała, ale nieraz ją to złościło. Ale po dwóch latach spędzonych na Przekaźniku zaczynała widzieć w tym sens. Organizacja Vrinimi pragnęła, aby wszyscy w Przestworzach wiedzieli, że ma wystarczające środki, by wykonać dowolne zlecenie dotyczące przekazywania informacji i danych oraz zapewnienia dostępu do archiwum. Organizacja chciała także, aby mieszkańcy Przestworzy podejrzewali ją o ukryte wsparcie ze strony Transcendencji, co czyniłoby Przekaźnik niebezpiecznym celem dla ewentualnych najeźdźców. Stała spoglądając na rozbijające się u brzegu fale, czując, jak kropelki wody osiadają jej na rzęsach. A więc Grondr miał teraz wielki problemem: jak powiedzieć Mocy, żeby wzięła sobie na wstrzymanie. Natomiast jedynym problemem, jaki zaprzątał myśli Ravny Bergsndot, był zbyt pewny siebie bufon, który z uporem maniaka dążył do jak najrychlejszej zguby. Odwróciła się i zaczęła iść równolegle do linii wody. Co trzecia fala moczyła jej nogi do kostek.

Westchnęła. Pham Nuwen bez wątpienia był pyszałkiem… ale jednocześnie napawał ją lękiem. Teoretycznie zawsze wiedziała, że nie ma najmniejszej różnicy między potencjałem intelektualnym Przestworzan i prymitywów z Powolności. Większość automatów znacznie lepiej funkcjonowała w Przestworzach, tu możliwe było także przekroczenie szybkości światła. Ale naprawdę nadludzkie zdolności umysłowe można było osiągnąć jedynie po przejściu do Transcendencji. Dlatego też nie należało się dziwić, że Pham Nuwen ma taki chłonny umysł. Wyjątkowo chłonny. Z łatwością nauczył się mówić po triskwelińsku. Opis jego wspaniałej kapitańskiej kariery budził pewne wątpliwości, a zajmowanie się handlem w Powolności, ryzykowne międzygwiezdne wyprawy trwające całe wieki, w ciągu których cywilizacja zamieszkująca planetę będącą celem podróży mogła upaść lub stać się wroga wobec przybyszów z zewnątrz… to wszystko wymagało odwagi przekraczającej granice jej wyobraźni. Mogła zrozumieć, że po takich przeżyciach przejście do Transcendencji było dla niego po prostu jeszcze jednym wyzwaniem. Miał tylko dwadzieścia dni, aby wchłonąć wiedzę o całkiem nowym wszechświecie. To zbyt mało czasu na zrozumienie, że zasady gry zmieniają się, gdy niektórzy gracze po prostu przerastają ludzi pod każdym względem.

Ale w końcu miał przed sobą jeszcze kilka dni do namysłu. Przekona go. A teraz, po rozmowie z Grondrem, nie będzie już czuła żadnych wyrzutów sumienia.

OSIEM

Dzielnica Przybyszów stanowiła prawie jedną trzecią całego obszaru Doków. Graniczyła z pozbawionym atmosfery obrzeżem, gdzie rzeczywiście dokowały statki, i rozciągała się aż do centralnego morza. Organizacji Vrinimi udało się przekonać wiele ras, że jest to perła Środkowych Przestworzy. Dlatego prócz kupców i przewoźników zawsze spotykało się tu pełno turystów — najbogatszych osób w Przestworzach.

Pham Nuwen dostał carte blanche na korzystanie z wszelkich dostępnych tu uciech. Ravna zabrała go na wycieczkę do kilku atrakcyjnych miejsc, między innymi udali się na antygrawie ponad Doki. Na barbarzyńcy dużo większe wrażenie niż ogromne Doki zrobił kieszonkowy skafander kosmiczny.

— W Powolności widywałem już większe budowle.

Ale nie takie, które szybowały sobie swobodnie nad planetą wbrew sile ciążenia. Takich na pewno nie widziałeś.

W miarę jak zapadał wieczór, Pham Nuwen jakby łagodniał. Przynajmniej jego wypowiedzi stały się bardziej refleksyjne, mniej zaczepne. Chciał dowiedzieć się czegoś o życiu prawdziwych handlowców z Przestworzy, więc Ravna pokazała mu giełdy oraz ich lokal.

Wędrówkę zakończyli w „Tułaczej Kompanii”, zaraz po tym, jak w Dokach minęła północ. Lokalik znajdował się już poza terytorium organizacji, ale było to jedno z ulubionych miejsc Ravny. Niewielka knajpka na uboczu, która swym urokiem przyciągała kupców z wszystkich stron Przestworzy, od Szczytu do Dna. Zastanawiała się, jakie wrażenie zrobi na Phamie Nuwenie. Wystrój miał przypominać klub z jakiejś planety w Strefie Powolnego Ruchu. Nad podłogą głównej sali unosił się model typowego strumieniowca. Na każdym występie modelu i na ostro zakończonych częściach znajdowały się niebiesko-zielone płaszczyzny, wokół których powstawały pola pobudzające, emitujące wątły blask wprost na siedzących w dole bywalców.

Ravnie wydawało się, że podłoga i ściany są wyłożone ciężkimi, nie heblowanymi deskami. Osoby takie jak Egravan widziały w tym samym miejscu kamienne mury i wąskie tunele — rodzaj wylęgarni, jakie jego rasa zakładała na nowo podbitych terenach bardzo dawno temu. Cała sztuczka polegała na wywołaniu zwykłego złudzenia optycznego — nie używało się żadnych psychotropów — najlepszego, jakie udawało się uzyskać za pomocą urządzeń ze Środkowych Przestworzy.

Ravna i Pham przeszli pośród szeroko rozstawionych stołów. Jeśli chodzi o efekty dźwiękowe, to były one znacznie uboższe od wizualnych. Płynęła cicha muzyka, inna przy każdym stole. Wokół każdego stołu unosił się również inny zapach, co było już znacznie trudniejsze. Odpowiednia dystrybucja powietrza miała na celu zapewnienie wszystkim jeśli nie komfortu, to przynajmniej dobrego samopoczucia. Tej nocy w lokalu panował tłok. Po drugiej stronie sali zajęto nisze ze specjalną atmosferą: nisze niskociśnieniowe, wysokociśnieniowe, nisze wysokich stężeń NOX, akwaria. Niektórzy siedzący tam klienci przypominali blade smugi rozproszone w mętnych oparach.

Na swój sposób miejsce to przypominało zwykły portowy bar na Sjandrze Kei. Ale to był Przekaźnik. Tu można było spotkać stworzenia z Górnych Przestworzy, które nigdy w życiu nie zapuściłyby się w tak zacofane regiony jak Sjandra Kei. Większość Górnoprzestworzan nie zadziwiała swym wyglądem, cywilizacje na Szczycie były najczęściej koloniami cywilizacji mieszkających niżej. Ale opaski na czołach, które nagle zamigotały jej przed oczami, wcale nie były ozdobą. Połączenia mózgoputerowe nie działały zbyt sprawnie w warunkach panujących w Środkowych Przestworzach, ale i tak większość Górnoprzestworzan nie potrafiła się z nimi rozstać i używała ich nawet tutaj. Ravna ruszyła w stronę grupki trójnogich stworów w świetlistych opaskach. Niech Pham Nuwen skorzysta z okazji, by pogadać ze stworzeniami, które porozumiewały się na granicy transinteligencji.

Ale Pham schwycił ją za ramię, odciągając do tyłu.

— Przejdźmy się jeszcze trochę. — Patrzył po całej sali, jak gdyby szukał znajomej twarzy. — Znajdźmy najpierw jeszcze innych ludzi.

Kiedy w zdobytej naprędce wiedzy Phama Nuwena ujawniały się braki, były one zaskakująco wielkie. Ravna starała się zachować poważny wyraz twarzy.

— Inni ludzie? Jesteśmy jedynymi ludźmi na Przekaźniku, Phamie.

— A ci przyjaciele, o których mi opowiadałaś… Egravan, Sarale?

Ravna pokręciła głową. Przez chwilę barbarzyńca wydał się jej bezradny. Pham Nuwen spędził całe życie, przeczołgując się z prędkością mniejszą niż prędkość światła pomiędzy systemami gwiezdnymi skolonizowanymi przez ludzi. Wiedziała, że w swoim życiu miał okazję widzieć tylko trzy nieludzkie rasy. Obecnie musiał czuć się zagubiony w tym morzu dziwacznych stworzeń. Ravna zachowała współczucie dla siebie. Gdyby mu je okazała, mogłoby to go zranić bardziej niż wszystkie wcześniejsze uszczypliwości.

Ale minęła krótka chwila, a on znów się uśmiechał.

— W takim razie przygoda staje się jeszcze bardziej podniecająca. — Opuścili główne piętro i szli teraz wzdłuż biegnących rzędem specjalnych nisz atmosferycznych. — O boże, moi kumple z Queng Ho byliby zachwyceni!

Nigdzie nie było żadnych ludzi, a „Tułacza Kompania” należała do najprzytulniejszych miejsc spotkań, jakie znała. Większość klientów organizacji spotykała się jedynie w Sieci. Nagle poczuła tęsknotę za własnym domem. Na piętrze jej wzrok przyciągnęła flaga herbowa. Widziała już nieraz coś podobnego na Sjandrze Kei. Pociągnęła Phama za sobą i ruszyła w stronę wyłożonych drewnem schodów.

Ze szmerów rozmów wyłowiła wysokie ćwierkanie. To nie był triskweliński, ale wszystko rozumiała. Na Moce, ktoś mówił po samnorsku!

— O, to chyba Homo Sap! Proszę tutaj, droga lady. — Poszła za tym głosem do stołu, nad którym zwisała flaga herbowa.

— Czy możemy się przysiąść? — spytała, rozkoszując się każdym słowem wypowiadanym w ojczystym języku.

— Proszę bardzo. — Ćwierkacz wyglądał jak małe ozdobne drzewko posadzone na sześciokołowym wózku. Wózek przybrany był doczepianymi pasami i kutasikami, jego wierzch o wymiarach sto pięćdziesiąt na sto dwadzieścia centymetrów przykryty był szarfą ładunkową, której deseń odpowiadał znakom na fladze herbowej. Stworzenie było Skrodojeźdźcem Większym. Była to rasa handlarzy znana niemal w całych Środkowych Przestworzach, nie wyłączając Sjandry Kei. Wysoki głos dochodził ze specjalnego generatora. Ale dzięki temu, że mówił po samnorsku, wydawał się jej bardziej ludzki niż wszystko, co do tej pory słyszała w tym miejscu. Nawet biorąc pod uwagę dość uciążliwe właściwości umysłowe Skrodojeźdźców, poczuła nagły przypływ nostalgii, jak gdyby w odległym mieście spotkała dawnego kolegę z klasy.

— Mam na imię — tu padł dźwięk przypominający pocieranie odrośli — ale łatwiej będzie wam nazywać mnie Błękitnym Pancerzykiem. Miło zobaczyć tutaj znajomą twarz, ha-ha-ha. — Błękitny Pancerzyk wcale się nie zaśmiał, tylko wymówił swoje „ha-ha-ha” jak wszystkie pozostałe słowa.

Pham Nuwen usiadł obok Ravny, ale ponieważ nie rozumiał ani słowa po samnorsku, nie udzieliła mu się atmosfera wzruszającego spotkania. Jeździec przeszedł na triskweliński i przedstawił swoich czterech towarzyszy: jeszcze jednego Skrodojeźdźca i trzech humanoidów, którzy najwyraźniej uwielbiali kryć się w cieniu. Żaden z humanoidów nie mówił po samnorsku, ale języki, jakimi się posługiwali, nie wymagały od miejscowego tłumacza dokonywania więcej niż jednego skoku translacyjnego.

Skrodojeźdźcy byli właścicielami/operatorami małego międzygwiezdnego frachtowca Poza Pasmem II. Humanoidzi byli certyfikantami części aktualnego ładunku statku.

— Moja towarzyszka i ja jesteśmy w branży już ponad dwieście lat. Mamy wiele ciepłych uczuć dla waszej rasy, droga lady. Pierwsze rejsy odbywaliśmy właśnie między Sjandrą Kei a Forste Utgrep. Ludzie to znakomici klienci, a ich towar rzadko kiedy nam się zepsuł… — Odjechał troszeczkę w tył na swej sześciokołowej skrodzie, a następnie podjechał z powrotem — był to odpowiednik lekkiego ukłonu.

Jednakże atmosfera przy stoliku nie do końca przypominała sielankę. Po chwili przemówił bowiem jeden z humanoidów. Dźwięki, jakie wydawał, mogły pochodzić z ludzkiego gardła, aczkolwiek nie układały się w zrozumiałą całość. Miejscowy tłumacz przetworzył jego wypowiedź i brosza, którą miał przyczepioną do kurtki, odezwała się po triskwelińsku:

— Błękitny Pancerzyk stwierdza, że jesteście z rasy Homo sapiens. Wiedzcie, że żywimy wobec was wrogość. Zostaliśmy bankrutami i znaleźliśmy się w ciężkich tarapatach przez obrzydliwy wytwór waszej rasy. Perwersję Straumy. — Słowa brzmiały tak, jakby były zupełnie wyprane z emocji, ale Ravna widziała, że humanoid jest spięty, a palce zaciska na kolbie, z której popijał.

Biorąc pod uwagę jego nastawienie, najprawdopodobniej nic by nie pomogło wyjaśnienie, że choć była człowiekiem, jej rodzinna Sjandra Kei znajdowała się kilka tysięcy lat świetlnych od Straumy.

— Przybyliście tu ze Straumy? — spytała Skrodojeźdźca. Błękitny Pancerzyk nie odpowiedział od razu. Tak właśnie wyglądały rozmowy z przedstawicielami tej rasy. Najprawdopodobniej usiłował przypomnieć sobie, kim była Ravna i o czym właśnie rozmawiali. Wreszcie usłyszeli jego głos:

— Tak, tak. Proszę, wybaczcie zachowanie mojego certyfikanta. Naszym głównym ładunkiem jest jednoczasowy blok kryptograficzny. Nadawcą są Służby Bezpieczeństwa Handlowego na Sjandrze Kei, a portem docelowym kolonia certyfikantów w Górnych Przestworzach. To zwykła transakcja. Transportujemy jedną trzecią xoru. Inni niezależni przewoźnicy mają pozostałe części. W porcie docelowym wszystkie trzy zostaną sxorowane razem. Uzyskany w ten sposób zapas mógłby zaspokoić popyt na krypto sieciowe kilkunastu światów.

Wtem z dołu dobiegł hałas awantury. Ktoś coś palił. Dym był zbyt gęsty dla tych, którzy korzystali z powietrza. Ravna zachłysnęła się kłębem dymu i oczy zaszły jej łzami. Kilku klientów w głównej sali straciło przytomność. Kierownictwo starało się przywołać do porządku niesfornego palacza. Błękitny Pancerzyk wydał z siebie głośny dźwięk. Wycofał skrodę, podtoczył się do balustrady, wychylił się i spojrzał na dół.

— Nie chcemy dać się zaskoczyć. Niektórzy potrafią być tak gwałtowni… — Lecz kiedy ucichły odgłosy wrzawy wywołanej incydentem, powrócił do współbiesiadników. — O czym to ja mówiłem? — Milczał przez chwilę, przeglądając pamięć krótkotrwałą, którą miał wbudowaną w skrodę. — Tak, tak… Gdyby nasze plany powiodły się, moglibyśmy osiągnąć względne bogactwo. Na nieszczęście zatrzymaliśmy się na Straumie, żeby wyładować tam trochę danych luzem. — Wykonał obrót dookoła osi na czterech tylnych kołach. — Czy to było bezpieczne? Sama Strauma znajduje się w odległości ponad stu lat świetlnych od ich laboratorium w Transcendencji. Niemniej jednak…

Jeden z certyfikantów przerwał mu głośnym bełkotem. Firmowy tłumacz włączył się w kilka sekund później.

— Tak. Powinno być całkiem bezpiecznie. Nie widzieliśmy oznak żadnej wrogości. Zapisy na statku potwierdzają, że bezpieczeństwo nie zostało w najmniejszy sposób naruszone. Ale teraz w Sieci aż roi się od plotek i domysłów. Grupy sieciowe twierdzą, że Królestwo Straumy zostało opanowane przez Perwersję. To czysty absurd. Ale te plotki dotarły za pośrednictwem Sieci do naszego portu docelowego. Ładunek, który wieziemy, przestał być wiarygodny, co jest równoznaczne z jego zniszczeniem: teraz jest to tylko kilka gramów medium z byle jaką… — W połowie tłumaczonej bezbarwnym głosem wypowiedzi humanoid wychynął z cienia. Przez krótką chwilę Ravna ujrzała masywne szczęki z dziąsłami ostrymi jak brzytwy. Po chwili tamten cisnął kolbę z drinkiem na stół tuż przed nią.

Pham Nuwen błyskawicznie wyciągnął rękę, chwytając w locie naczynie z płynem, zanim zdążyło uderzyć o blat i zanim Ravna zdążyła zdać sobie sprawę, co się dzieje. Rudzielec podniósł się powoli, a z cienia wysunęli się pozostali dwaj humanoidzi i przysunęli się do swego towarzysza. Pham Nuwen nie odezwał się ani słowem. Po prostu ostrożnie postawił kolbę na stole i lekko pochylił się w stronę tamtego. Mięśnie ramion miał rozluźnione, ale gotowe do natychmiastowego działania. W tanich powieściach kryminalnych można by było przeczytać, że „w jego ruchach czaiła się ukryta groźba”. Ravna nigdy nie spodziewała się, że będzie świadkiem sytuacji, do której pasować będą takie słowa. Ale humanoidzi także to zauważyli. Delikatnie odciągnęli towarzysza od stołu. Krzykacz nie stawiał oporu, ale jak tylko znalazł się poza zasięgiem ramion Phama, wybuchnął potokiem kwików i syknięć, wobec których automatyczny tłumacz pozostał całkowicie bezradny. Na koniec trzema palcami wykonał gwałtowny gest i zamknął się. Cała trójka cicho odeszła od stołu i wymknęła się schodami na dół.

Pham Nuwen usiadł. Jego szare oczy były spokojne i nieporuszone. Może rzeczywiście zrobił coś, co mogło wywołać tak gwałtowną reakcję humanoidów! Ravna spojrzała na dwoje Skrodojeźdźców.

— Przykro mi, że wasz ładunek stracił całą wartość. Wcześniej Ravna miała okazję widywać przede wszystkim Skrodojeźdźców Mniejszych, których odruchy były niewiele bardziej rozwinięte niż ich osiadłych przodków. Czy ci dwoje zauważyli, co się stało? Ale Błękitny Pancerzyk odpowiedział natychmiast.

— Nie przepraszaj. Od kiedy tu przyjechaliśmy, tamci trzej nie przestawali narzekać. Chociaż są naszymi partnerami, miałem ich już serdecznie dosyć. — Po czym wyłączył się, znów zamieniając się na chwilę w roślinę doniczkową.

Po chwili jego towarzyszka — nazywała się Zielona Łodyżka czy jakoś tak — odezwała się do nich.

— Nasza sytuacja być może wcale nie jest tak fatalna. Jestem pewna, że pozostałe części przesyłki nie dotarły nawet w pobliże Królestwa Straumy. — Tak przynajmniej nakazywała zwyczajowa procedura. Części przesyłki były przewożone przez różnych przewoźników, a każdy z nich poruszał się inną trasą. Jeśli pozostałe części otrzymają certyfikat, załoga Poza Pasmem II może zyskać na tej transakcji.

— Może rzeczywiście uda się znaleźć jakiś sposób, żebyśmy otrzymali pełny certyfikat. To prawda, że byliśmy w samym centrum Straumy, ale…

— Jak dawno stamtąd wyruszyliście?

— Sześćset pięćdziesiąt godzin temu. Jakieś dwieście godzin po tym, jak odłączyli się od Sieci.

Nagle Ravna zdała sobie sprawę, że rozmawia właśnie z kimś w rodzaju naocznych świadków. Po trzydziestu dniach wiadomości w grupie dyskusyjnej Zagrożenia wciąż były zdominowane przez informacje o wydarzeniach na Straumie. Ustalono, że powstała Perwersja Klasy Drugiej — nawet Organizacja Vrinimi przychylała się do tego poglądu. Niemniej wciąż były to tylko domysły… I oto rozmawiała teraz ze stworzeniami, które były w samym sercu katastrofy.

— Nie uważacie, że Straumerzy powołali do życia Perwersję?

Odpowiedział jej Błękitny Pancerzyk.

— Wzdycham — rzekł. — Nasi certyfikanci zdecydowanie temu zaprzeczają, ale to kwestia uczciwości. Naprawdę byliśmy świadkami wielu dziwnych rzeczy na Straumie… Czy spotkaliście się kiedyś ze sztucznymi systemami odpornościowymi? Te, które działają w Środkowych Przestworzach, przysparzają więcej kłopotów, niż są tego warte, więc być może nie mieliście okazji. Zauważyłem prawdziwą zmianę u części funkcjonariuszy Urzędu ds. Krypto, zaraz po tym, jak Strauma ogłosiła swoje zwycięskie wejście do Transcendencji. Miałem wrażenie, jakby nagle stali się źle skalibrowanymi częściami automatów, jak gdyby nagle zamienili się w czyjeś… jak by tu rzec… palce. Nie ma wątpliwości, że Straumerzy szperali w Transcendencji. Znaleźli tam coś, jakieś zagubione archiwum. Ale nie o to chodzi. — Przerwał na moment. Ravna prawie pomyślała, że skończył. — Widzicie, na chwilę przed tym, jak opuściliśmy Centralę Straumy…

Ale teraz odezwał się Pham Nuwen.

— Właśnie się nad tym zastanawiałem. Zgodnie z tym, co wszyscy mówią, wygląda na to, że Królestwo Straumy zostało z góry skazane na przegraną w chwili, kiedy mieszkańcy zaczęli poszukiwania w Transcendencji. Posłuchajcie. Miałem nieraz do czynienia z zarażonym oprogramowaniem i niekonwencjonalną bronią. Wiem, że w ten sposób niejednego można wykończyć. Ale wygląda na to, że Straumerzy starali się zachować jak najdalej idącą ostrożność, umieszczając swoje laboratorium w takim oddaleniu. Konstruowali coś, co mogło spowodować straszne szkody, ale wydaje się, że podobne eksperymenty już wcześniej przeprowadzano na Górze. Mogli przerwać prace zaraz, kiedy coś przestało im się zgadzać, a nawet mogli zwinąć cały interes. Jak to możliwe, żeby wszystko spartolili?

Pytanie sprawiło, że Jeździec zatrzymał się w przeszukiwaniu swej pamięci. Nie trzeba mieć doktoratu z teologii stosowanej, żeby znać na nie odpowiedź. Nawet ci cholerni Straumerzy powinni byli ją znać. Ale jeśli chodzi o Phama Nuwena, zważywszy na jego pochodzenie i wtłoczoną mu fragmentaryczną wiedzę, pytanie wydawało się całkiem rozsądne. Ravna nie otwierała ust. Wyjaśnienie ze strony tak dziwacznego stwora jak Skrodojeździec mogło być dużo bardziej przekonujące niż jeszcze jeden uczony wykład z jej strony.

Błękitny Pancerzyk zmieszał się i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Bez wątpienia wszedł w dane zgromadzone w skrodzie, by jak najlepiej dobrać argumenty. Kiedy wreszcie przemówił, nie wydawał się wcale poirytowany wtrętem Phama.

— Myślę, że nastąpiło jakieś nieporozumienie, lady Pham. — Używał dawnych nyjorskich tytułów honorowych bez rozróżniania płci. — Czy byłeś w archiwum Przekaźnika?

Pham potwierdził. Ravna domyślała się, że nigdy nie udało mu się wyjść poza etap dla początkujących.

— Musisz w takim razie wiedzieć, że archiwum jest czymś znacznie większym niż baza danych konwencjonalnej sieci lokalnej. Dla celów praktycznych większe archiwa mogą być nawet duplikowane. Największe mają po kilka milionów lat i były prowadzone przez setki różnych ras, z których większość albo wyginęła, albo dokonała transcendencji i powiększyła grono Mocy. Nawet archiwum na Przekaźniku jest nieprzebranym źródłem informacji niemożliwych do uporządkowania, gdzie kolejne systemy indeksowania nakładają się na siebie. Tylko w Transcendencji taka masa danych może zostać właściwie zorganizowana, ale nawet wtedy jedynie Moce są w stanie objąć całość rozumem.

— No i?

— W Przestworzach istnieją tysiące archiwów, dziesiątki tysięcy, jeśli policzyć także te, które uległy nieodwracalnemu uszkodzeniu lub odłączyły się od sieci. Obok nieskończonej liczby absolutnie zbędnych i banalnych danych, zawierają ważne sekrety i równie ważne kłamstwa. Wiele z nich to pułapki i sidła.

Milion ras słyszało te przestrogi, o które nikt nigdy nie prosił, ale które co jakiś czas pojawiały się w sieci. W tym czasie dziesiątki tysięcy ginęło w płomieniach. Czasami szkody były stosunkowo niewielkie — powstawały zaskakujące wynalazki, które niezupełnie nadawały się do użytku w danym środowisku. Czasem były zgubne — wirusy zatykały lokalne sieci tak dokładnie, że cała cywilizacja musiała zaczynać od zera. W grupie Gdzie Oni Są oraz w grupie Zagrożenia można było przeczytać opowieści o jeszcze większych tragediach: o planetach przykrytych grubą warstwą lepkiego replikantu, o rasach oszalałych na skutek wadliwego zaprogramowania systemów odpornościowych.

Pham Nuwen wciąż miał sceptyczną minę.

— Należy po prostu przeprowadzić dokładne badania z bezpiecznej odległości i być przygotowanym na lokalne katastrofy.

— Taka wypowiedź wielu skłoniłaby do zaniechania wszelkich wyjaśnień. Ravna podziwiała Skrodojeźdźca. Przerwał na chwilę i cofnął się do jeszcze bardziej elementarnych zagadnień.

— To prawda, zwykła ostrożność może zapobiec wielu katastrofom. I jeśli takie laboratorium znajduje się w Środkowych lub Dolnych Przestworzach, ostrożność taka jest niezbędna — niezależnie od tego, jak wielkie i nieznane jest zagrożenie. Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę z odmiennej natury każdej ze Stref… — Ravna właściwie nie wiedziała nic o języku ciała Jeźdźców, ale mogła przysiąc, że Błękitny Pancerzyk przypatrywał się barbarzyńcy bardzo uważnie, starając się wybadać ogrom jego niewiedzy.

Mężczyzna pokiwał głową niecierpliwie.

— W Transcendencji — ciągnął Błękitny Pancerzyk — bardzo wyrafinowany sprzęt może sterować urządzeniami znacznie sprawniejszymi od tych na dole. Oczywiście w razie współzawodnictwa o charakterze ekonomicznym czy militarnym zwycięzcą zawsze pozostaje strona mająca lepsze systemy komputerowe. Takie systemy oczywiście należą do tych, którzy znajdują się na Szczycie Przestworzy lub w Transcendencji. Wszystkie rasy starają się tam migrować w celu realizowania własnych utopii. Ale cóż można zrobić, jeśli okaże się, że to, co stworzyłeś, jest o wiele inteligentniejsze od ciebie? Wynika z tego, że możliwości katastrofy nie mają granic, nawet jeśli istniejąca Moc nie chce nikogo skrzywdzić. Istnieje więc niezliczona liczba receptur na bezpieczne wykorzystanie możliwości, jakie daje Transcendencja. Rzecz jasna trudno je skutecznie wypróbować gdziekolwiek poza Transcendencją. Natomiast gdy wprowadzić je do urządzeń skonstruowanych na ich podstawie, same receptury stają się w pełni świadomymi bytami.

Na twarzy Phama Nuwena pojawiły się wyraźne oznaki, że zaczyna rozumieć.

Ravna pochyliła się do przodu, aby zwrócić na siebie uwagę rudzielca.

— W archiwach jest mnóstwo skomplikowanych rzeczy. Żadna z nich nie ma świadomości, ale niektóre mogą ją uzyskać, jeśli jakaś młoda, naiwna rasa uwierzy obietnicom. Myślimy, że właśnie to stało się w przypadku Królestwa Straumy. Zostali oszukani przez dokumentację, która obiecywała im cuda. Zostali oszukańczo pokierowani do stworzenia transcendentnego bytu, Mocy — ale takiej, jaka szuka ofiar wśród istot rozumnych — zofontów — żyjących w Przestworzach. Moce często okazywały się pełne złej woli, żartobliwe, obojętne, ale na ogół wszystkie znajdywały sobie lepsze sposoby na wykorzystanie czasu niż eksterminacja małych karaluchów w tej kosmicznej dziczy.

Pham w zamyśleniu potarł szczękę.

— W porządku. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć. Ale mam wrażenie, że to, co mówicie, jest wszystkim wiadome. Jeśli zawsze ma się do czynienia ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, jak to możliwe, że ci ze Straumy tak się dali nabrać?

— Pech i karygodne zaniedbania. — Słowa wyszły z jej ust z niespodziewaną siłą. Nie zdawała sobie sprawy, że była tak przytłoczona sprawą Straumy. Gdzieś w środku jej dawne uczucia, jakie żywiła wobec Królestwa Straumy, wciąż żyły. — Posłuchaj. Operacje w Górnych Przestworzach i w Transcendencji zawsze są niebezpieczne. Cywilizacje żyjące w górze nie istnieją zbyt długo, ale zawsze znajdują się tacy, którzy próbują się tam dostać. Bardzo niewiele zagrożeń naprawdę okazuje się aktywnym złem. To, co przydarzyło się Straumerom… Natknęli się na recepturę obiecującą im cudowny skarb. Bardzo możliwe, że było to kłamstwo, którego prawdziwości nikt nie chciał weryfikować przez miliony lat, ponieważ wydawało się to zbyt niebezpieczne. Masz rację, Straumerzy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ale oni po prostu rozważyli ryzyko i dokonali złego wyboru. Niemal trzecia część zagadnień będących przedmiotem studiów teologii stosowanej dotyczyła odpowiedzi na pytanie, jak tańczyć wokół płomieni, by samemu nie spłonąć.

Nikt nie znał szczegółów klęski Straumy, ale można się było ich domyślić na podstawie kilkuset podobnych przypadków.

— Tak więc założyli swoją bazę w Transcendencji przy zagubionym archiwum, jeśli to właśnie było zagubione archiwum. Zaczęli stosować procedury, jakie odkryli. Możesz być pewien, że większość czasu spędzili, próbując doszukać się oznak oszustwa. Bez wątpienia receptura stanowiła serię mniej lub bardziej zrozumiałych czynności z jasno zaznaczonym punktem rozpoczęcia. Wczesne etapy wymagały użycia komputerów i programów bardziej skutecznych niż jakiekolwiek istniejące w Przestworzach, ale pozornie posłusznych.

— …Tak. Nawet w Powolności duży program może być pełen niespodzianek.

Ravna pokiwała głową.

— A część z tych, o których mówię, może być równie złożona jak osobowość człowieka lub nawet człowieka przerastać. Oczywiście Straumerzy na pewno zdawali sobie z tego sprawę i próbowali odizolować własne twory. Ale biorąc pod uwagę przewrotną, a zarazem wyjątkowo sprytną konstrukcję… nie powinno być zaskoczeniem, że twory przeniknęły do lokalnej sieci laboratorium i zniekształciły przekazywane za jej pośrednictwem informacje. Od tej chwili Straumerzy nie mieli żadnych szans. Najbardziej ostrożni członkowie personelu zostali oszukani jak absolutni nowicjusze. Wykrywane były zagrożenia-widma, co wymagało uruchamiania trybów awaryjnych. Powstawały urządzenia coraz bardziej skomplikowane, z coraz mniejszą ilością zabezpieczeń. Przypuszczalnie ludzie zostali zabici lub „przeprogramowani”, jeszcze zanim Perwersja osiągnęła poziom transinteligencji.

Zapadła długa cisza. Pham Nuwen wyglądał jakby mu udzielono reprymendy. Tak. Jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie masz zielonego pojęcia, człowieku. Pomyśl o tym, co Stary mógł zaplanować dla ciebie.

Błękitny Pancerzyk wygiął jedno z pnączy, aby skosztować jakiejś brunatnej konkokcji pachnącej wodorostami.

— Nieźle powiedziane, lady Ravno. Ale obecna sytuacja różni się od tego opisu w jednym punkcie. Może to po prostu szczęśliwy traf, ale na pewno bardzo istotny… Widzicie, tuż przed opuszczeniem Centrali Straumy wzięliśmy udział w przyjęciu plażowym zorganizowanym przez Skrodojeźdźców Mniejszych. To, co zaszło, dotknęło ich w bardzo niewielkim zakresie, wielu z nich nawet nie zauważyło utraty niezależności przez Straumę. Przy odrobinie szczęścia oni mogą być ostatnimi, którzy ulegną zniewoleniu. — Jego piskliwy glos obniżył się o całą oktawę, a następnie ucichł. — Na czym to stanąłem? Ach tak, na przyjęciu. Był tam jeden taki gość, nieco bardziej witalny niż cała reszta. Kilka lat temu został połączony z wędrownym satelitą pewnej agencji informacyjnej ze Straumy. Podczas rozmowy okazało się, że nadal służył jako tajne źródło przekazywania danych, choć tak mało znaczące, że nawet nie umieszczano go na liście sieciowej tej agencji… W każdym razie straumerscy badacze w laboratorium — przynajmniej część z nich — nie postępowali tak nieostrożnie, jak mówisz. Podejrzewali ewentualność wyzwolenia się Perwersji i zamierzali temu przeszkodzić.

To było coś nowego, ale…

— Nie wygląda na to, żeby im się udało, nieprawdaż?

— Przytakuję. Nie udało im się niczemu zapobiec, ale za to zorganizowali ucieczkę dwoma statkami z planety, gdzie znajdowało się laboratorium. Przekazali także wiadomość o tym kanałami, na których końcu znajdował się mój znajomy ze wspomnianego bankietu. I teraz najważniejsze. Przynajmniej jeden z tych statków wywoził ze sobą końcowe fragmenty receptury — zanim zostały one włączone do projektu konstrukcyjnego Perwersji.

— Na pewno były jakieś kopie… — zaczął Pham Nuwen. Ravna uciszyła go gestem dłoni. Dziś otrzymał już dość szkolnych wyjaśnień. Informacja była niewiarygodna. Z wielką uwagą śledziła wszystkie wiadomości o katastrofie Królestwa Straumy. Królestwo było pierwszą kolonią-córką Sjandry Kei w Górnych Przestworzach. Obserwowanie jej upadku było przerażającym doświadczeniem. Ale nigdzie w grupie Zagrożenia nie było nawet najmniejszej wzmianki sugerującej, że powstała Perwersja była niekompletna.

— Jeśli to prawda, Straumerzy mają jeszcze szansę. Wszystko zależy od tego, jakie fragmenty projektu zostały zabrane.

— Właśnie. Oczywiście ludzie zdawali sobie z wszystkiego sprawę. Postanowili udać się prosto w kierunku Dna Przestworzy, aby później połączyć się tam ze swymi wspólnikami ze Straumy.

Co — biorąc pod uwagę ostateczną wielkość katastrofy — nigdy nie nastąpi. Ravna odchyliła się na krześle, po raz pierwszy od wielu godzin zapominając o Phamie Nuwenie. Najbardziej prawdopodobne było to, że oba statki zostały zniszczone. Jeśli tak się nie stało, to należało przyznać Straumerom, że ucieczka w kierunku Dna stanowiła w miarę rozsądne posunięcie. Jeśli mieli to, o czym mówił Błękitny Pancerzyk, Perwersja będzie bardzo zainteresowana ich odnalezieniem. Nie ulegało wątpliwości, że Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka nie powiadomili o tym żadnych grup dyskusyjnych.

— Więc wiecie, gdzie mieli się połączyć? — spytała cicho.

— Mniej więcej.

Zielona Łodyżka zacharczała coś do niego.

— Oczywiście nie mamy tej informacji w pamięciach — wyjaśnił. — Współrzędne są zarejestrowane w bezpiecznym miejscu na naszym statku. Ale jest jeszcze jedna rzecz. Straumerzy mieli plan awaryjny, na wypadek gdyby połączenie nie doszło do skutku. Zaplanowali przesłać sygnał do Przekaźnika za pomocą pokładowego nadajnika ultrafalowego.

— Poczekaj. Jak duży jest ten statek? — Ravna nie była specjalistką od warstw fizycznych, ale wiedziała, że główne nadbiorniki Przekaźnika to roje elementów antenowych rozproszonych na przestrzeni kilku lat świetlnych, oddalone dziesięć tysięcy kilometrów jeden od drugiego.

Błękitny Pancerzyk potoczył się w tę i z powrotem, co było gestem oznaczającym znaczne podekscytowanie.

— Nie wiemy, ale raczej nie był szczególnie wielki. Z tej odległości uda się go wykryć tylko przy precyzyjnym wyszukiwaniu ogromną anteną.

— Przypuszczamy, że to także stanowiło część ich planu — dodała Zielona Łodyżka — aczkolwiek to już szczyt desperacji. Od czasu gdy przybyliśmy do Przekaźnika, rozmawialiśmy z kilkoma przedstawicielami org…

— Dyskretniej! Ciszej! — wtrącił gwałtownie Błękitny Pancerzyk.

— Oczywiście. Poprosiliśmy organizację, aby włączyła nasłuch i odszukała ten statek. Obawiam się, że nie rozmawialiśmy z właściwymi osobami. Wszyscy nie bardzo nam wierzą. W końcu cała opowieść pochodzi od Skrodojeźdźca Mniejszego. To, o co prosimy, jest usługą raczej kosztowną, a wydaje się, że obecnie ceny są szczególnie wysokie.

Ravna starała się ochłodzić swój entuzjazm. Gdyby dowiedziała się o tym na spotkaniu grupy dyskusyjnej, byłaby to jeszcze jedna ciekawostka. Dlaczego więc nagle podnieca się, kiedy bezpośrednio przekazano jej nowinę? Na moce, co za ironia losu! Kilkuset klientów z samego Szczytu i Transcendencji — włączając w to Starego — wykorzystywało wszelkie dostępne środki Przekaźnika, by zaspokoić swą ciekawość dotyczącą upadku Straumy, a tymczasem najważniejsza informacja znajdowała się w zasięgu ręki, lecz nie mogła przebić się przez chaos wywołany ich gorączkowo prowadzonym dochodzeniem.

— Z kim rozmawialiście? Zresztą to nieważne. — Może powinna pójść i opowiedzieć całą historię Grondrowi ‘Kalirowi. — Myślę, że powinniście wiedzieć, że ja także jestem — zupełnie nieważnym! - pracownikiem Organizacji Vrinimi. Może uda mi się wam pomóc.

Spodziewała się, że z powodu tak szczęśliwego zbiegu okoliczności usłyszy okrzyki zaskoczenia. Zamiast tego nastąpiła chwila przerwy w rozmowie. Wyglądało na to, że Błękitny Pancerzyk wyłączył się z konwersacji. Wreszcie odezwała się Zielona Łodyżka.

— Rumienię się… Prawdę mówiąc, wiedzieliśmy o tym. Błękitny Pancerzyk wyszukał cię w spisie pracowników. Jesteś jedynym człowiekiem w organizacji. Nie pracujesz w Dziale Obsługi Klienta, ale myśleliśmy, że jeśli spróbujemy z tobą porozmawiać, to może nas chociaż wysłuchasz.

Pnącza Błękitnego Pancerzyka wydały przenikliwy chrzęst. Czy był to wyraz poirytowania? A może wreszcie udało mu się nadążyć za rozmową.

— Tak. Skoro już zdecydowaliśmy się na szczerość, to chyba powinniśmy wyznać ci, że spodziewamy się również wyciągnąć korzyści dla siebie. Jeśli statek uciekinierów będzie mógł udowodnić, że Perwersja wcale nie jest pełną Perwersją Klasy Drugiej, wtedy być może uda się przekonać klientów, że nasz ładunek nie został skażony. Gdyby tylko moi przyjaciele certyfikanci o tym wiedzieli, na pewno pełzaliby u twych stóp, lady Ravno.


Siedzieli w „Tułaczej Kompanii” jeszcze długo po północy. Liczba klientów wzrosła w godzinach największego dobowego szczytu, w czasie którego odnotowano kilka nowych przylotów. Wokół nich, na podłodze i stołach, odbywały się hałaśliwe przedstawienia. Pham patrzył to tu, to tam, chłonąc wszystko. Ale przede wszystkim wydawał się zafascynowany osobami Błękitnego Pancerzyka i Zielonej Łodyżki. Obydwoje różnili się od ludzi w sposób tak zdecydowany, że w pewnym sensie nawet w otaczającym ich niecodziennym towarzystwie wyglądali na wyjątkowych dziwolągów. Skrodojeźdźcy byli jedną z niewielu ras, które osiągnęły długotrwałą stabilność w Przestworzach. Ich specjacja przebiegła bardzo dawno temu, różne odmiany Jeźdźców bądź parły naprzód, bądź wymierały. Lecz wciąż istniało jeszcze wielu takich, którzy nadal pasowali do prastarych skrod, stanowiących jedyny element będący istotnym wyróżnikiem ich zewnętrznego wyglądu oraz jedynym w swoim rodzaju maszynowym Interfejsem, który liczył sobie już ponad miliard lat. Ale Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka byli także handlarzami, i jako tacy niewiele różnili się do kupców, jakich Pham Nuwen znał jeszcze z Powolności. I chociaż nadal zachowywał się jak skończony ignorant, widać w nim było pierwsze ślady zupełnie nowej postawy. A może wreszcie w jego tępej czaszce zaczęło rodzić się uczucie bo jaźni przed nieznanym ogromem Przestworzy? W każdym razie z trudem przyszłoby mu znalezienie lepszych kompanów do kielicha niż ta dwójka. Jako rasa, Skrodojeźdźcy ponad wszelkie zajęcia przedkładali leniwe wspominki. Gdy już wykrztusili z siebie ważną wiadomość, jaką mieli do przekazania, z zadowoleniem oddali się opowieściom o życiu, jakie pędzili w Przestworzach, oraz tłumaczeniu wszystkiego z najdrobniejszymi szczegółami, o których pragnął usłyszeć barbarzyńca. Po certyfikantach z dziąsłami jak brzytwy nie pozostało nawet wspomnienie.

Ravnie udało się osiągnąć stan lekkiego rauszu. Z łagodnym szumem w głowie wpatrywała się w całą trójkę gawędzącą o ulubionej pracy. Uśmiechnęła się do siebie. Teraz ona była tu kimś spoza towarzystwa, osobą absolutnie niezorientowaną w temacie. Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka dosłownie zasypywali ich opowieściami, niektóre z nich nawet jej wydawały się niesamowite. Ravna miała swoją teorię (z którą niewielu by się zgodziło), że tam, gdzie dwie istoty mają jakiś wspólny temat, nic więcej się nie liczy. Dwoje spośród trzech jej współbiesiadników można by śmiało wziąć za doniczkowe drzewka umieszczone na elektrycznych wózkach, trzeci zaś nie przypominał żadnego człowieka, jakiego napotkała w swym życiu. Porozumiewali się sztucznym językiem, a dwa spośród gardłujących „głosów” przypominały piskliwe zgrzyty. Mimo to… po kilku minutach przysłuchiwania się rozmowie, ich osobowości, którym przyglądała się w myślach, wydały jej się dużo bardziej zajmujące niż osobowości jej dawnych kumpli ze szkolnej ławy, choć nie tak znowu bardzo odmienne. Skrodojeźdźcy tworzyli parę. Nie sądziła, żeby miało to wielkie znaczenie. Seks dla Jeźdźców ograniczał się do tego, że przez pewien okres w roku dwoje z nich zostawało bliskimi sąsiadami. W tym jednak wypadku wchodziło w grę jakieś głębokie uczucie. Szczególnie Zielona Łodyżka wydawała się bardzo zakochana. Nieśmiała, a przy tym daleka od uległości, była na swój sposób szczera, co u kupca mogło raczej uchodzić za wadę. Błękitny Pancerzyk nadrabiał ten brak za obydwoje. Był elokwentny i gadatliwy, a jednocześnie zdolny do realizowania planów zgodnie z zamierzeniami. Ale gdzieś pod tą fasadą Ravna wyczuwała obecność osoby lubiącej rygor, niezadowolonej ze swej skrytości i krętactwa, wdzięcznej Zielonce za to, że nim kieruje.

A co można było powiedzieć o Phamie Nuwenie? Jaką tam dostrzegasz wewnętrzną istotę?- zastanowiła się. W pewien sposób był czymś więcej niż tajemnicą. Arogancki pyszałek z dzisiejszego popołudnia wieczorem gdzieś się ulotnił. Może stanowił tylko przykrywkę dla wewnętrznej niepewności. Facet został w końcu wychowany w kulturze zdominowanej przez płeć męską, całkowicie odmiennej od matriarchatu, z którego wywodził się każdy człowiek mieszkający w Przestworzach. Pod maską arogancji mogła się ukrywać całkiem sympatyczna osoba. Ale był też sposób, w jaki stawił czoło humanoidom o dziąsłach jak brzytwy. A także zachłanność, z jaką wyciągał od Skrodojeźdźców kolejne historie. Nagle Ravnie przyszła do głowy myśl, że po tylu latach spędzonych na czytaniu romantycznych powieści wreszcie natrafiła na swego bohatera.


Było już po 02:30, kiedy opuścili „Tułacza Kompanię”. Za niecałe pięć godzin nad horyzontem miało wzejść słońce. Skrodojeźdźcy wyszli ich odprowadzić. Błękitny Pancerzyk przełączył się na samnorski, aby ubawić Ravnę opowieścią o swej ostatniej wizycie na Sjandrze Kei i przypomnieć jej, żeby spytała o statek uciekinierów.

Skrodojeźdźcy nagle wydali się strasznie malutcy, kiedy Ravna i Pham wstali i wdychając głęboko coraz bardziej rozrzedzone powietrze, udali się w stronę wieżowców mieszkalnych.

Przez kilka minut oboje nic nie mówili. Wydawało się, że Pham rozkoszuje się wspaniałym widokiem. Lecieli, mijając kolejne odstępy pomiędzy jasno oświetlonymi Dokami. W takich miejscach mogli przez parki i szerokie aleje dostrzec znajdujące się tysiące kilometrów niżej Podłoże. Po niebie przesuwały się czarne kłęby chmur.

Rezydencja Ravny znajdowała się po zewnętrznej stronie Doków. Nie było tu fontann powietrznych, wieżowiec wznosił się w absolutnej próżni. Ześliznęli się w dół na jej balkon, zmieniając atmosferę wypełniającą skafandry na tę panującą w pokoju. Wydawało się, że usta Ravny uniezależniły się od swej właścicielki, paplając bez przerwy o nowej rezydencji, wyjaśniając, jakie lokum dostała, gdy pracowała w archiwum, i dlaczego nie mogło się ono równać się z jej nowym biurem. Pham Nuwen kiwał głową milcząc. Nie wygłaszał już swoich błyskotliwych uwag, którymi raczył ją podczas wcześniejszych wędrówek.

A ona wciąż trajkotała i trajkotała, aż wreszcie znaleźli się w środku i… zamilkła, a następnie spojrzeli na siebie. W pewnym sensie pragnęła tego pajaca, od czasu kiedy ujrzała go na głupkowatej animacji Grondra. Ale dopiero tego wieczoru w „Tułaczej Kompanii” poczuła, że dobrze będzie przyprowadzić go do mieszkania.

— Więc ja, ten…

No i co drapieżna księżniczko? Czyżbyś zapomniała języka w gębie?

W końcu wyciągnęła rękę i położyła na jego dłoni. Pham Nuwen uśmiechnął się do niej, także onieśmielony, na Moce!

— Bardzo tu ładnie — wybąkał.

— Urządziłam to w stylu technoprymitywnym. Umiejscowienie na samym skraju Doków ma swoje zalety. Naturalny widok nie jest przesłonięty przez światła miasta. Chodź, pokażę ci coś. — Zgasiła światło i rozsunęła story. Przezroczysta tafla okna ukazywała obszary rozciągające się za skrajem Doków. Tej nocy powinien być wspaniały widok. Gdy lecieli tu z „Tułaczej Kompanii”, niebo wydawało się straszliwie ciemne. Wewnątrzsystemowe fabryki musiały zostać wyłączone lub skrywały się za tarczą Podłoża. Nawet ruch statków wydawał się dość nikły.

Cofnęła się, by stanąć przy nim prostokąt okna rozpływał się jej przed oczami.

— Musisz trochę poczekać, aż oczy się przyzwyczają, nie ma żadnego powiększenia. — Widzieli już wyraźnie Podłoże, chmury naznaczone plamkami światła. Dłonią przesunęła po jego plecach, a po chwili poczuła jego ręce na ramionach.

Miała rację: tej nocy galaktyka zawładnęła całym niebem. Starzy pracownicy Organizacji Vrinimi nie zwracali już uwagi na ten widok. Dla Ravny była to wciąż najpiękniejsza rzecz na całym Przekaźniku. Bez efektów wzmacniających galaktyczne światło wydawało się bardzo blade. Dwadzieścia tysięcy lat świetlnych to jednak ogromna odległość. Na początku pojawiła się lekka mgiełka i ledwie widoczna pojedyncza gwiazda. W miarę jak wzrok się przyzwyczajał, mgła zaczynała nabierać kształtu, gdzieniegdzie widać było łagodne łuki, niektóre miejsca świeciły jaśniej, inne były ciemniejsze. Jeszcze minuta i… z mgły zaczęły wyłaniać się węzły… ukazywały się smugi głębokiej czerni, rozdzielające wygięte łukowato ramiona, skomplikowane układy nakładające się na inne skomplikowane układy, całość skręcająca w stronę środkowej piasty stanowiącej Jądro. Ogromny wir. Wielki lej. Zamrożony, nieruchomy, wypełniający sobą połowę nieba.

Słyszała, jak Pham wstrzymuje oddech. Powiedział coś, kilka śpiewnych sylab, które raczej nie znaczyły nic po triskwelińsku i na pewno miały niewiele wspólnego z samnorskim.

— Całe życie spędziłem w malutkim okruchu tego ogromu. A wydawało mi się, że jestem panem wszechświata. Nigdy nie śniłem, że będę mógł stanąć i zobaczyć tę cudowną rzecz w całości. — Zacisnął dłoń na jej ramieniu, a następnie rozluźnił chwyt i zaczął gładzić szyję Ravny. — Ale choćbyśmy nie wiadomo jak długo patrzyli, nie będziemy potrafili wyodrębnić wzrokiem poszczególnych Stref, prawda?

Wolno pokręciła głową.

— Ale łatwo je sobie wyobrazić. — Zatoczyła koło wolną ręką. W przybliżeniu podział na Strefy pokrywał się z rozkładem masy planetarnej w galaktyce. Bezrozumne Głębie rozciągały się w dół, do miejsca gdzie wątłym blaskiem jaśniało galaktyczne Jądro. Dalej znajdowała się Wielka Powolność, miejsce narodzin ludzkości, gdzie nie można było poruszać się szybciej niż światło i gdzie cywilizacje rodziły się i umierały, nie poznając innych i same pozostając nieznane. Dalej były Przestworza rozciągające się z dala od płaszczyzny galaktyki, obejmujące gwiazdy znajdujące się w odległości czterech piątych promienia od środka, a także takie miejsca jak Przekaźnik. Znana biec istniała na tym obszarze w różnych formach już od miliardów lat. Nie była to cywilizacja; niewielu cywilizacjom udało się przetrwać dłużej niż milion lat. Ale istniały dość dokładne i szczegółowe zapisy z przeszłości. Czasami nawet zrozumiałe. Na ogół ich odczytywanie wymagało dokonywania tłumaczeń, przekazywanych przez jedną wymarłą rasę drugiej rasie, bez możliwości uzyskania wiarygodnego potwierdzenia, tak że w końcu dokumenty wyglądały gorzej niż jakakolwiek wieloskokowa wiadomość sieciowa. Jednak co do niektórych spraw miano niezbitą pewność: zawsze istniał podział na Strefy Myśli, aczkolwiek obecnie rozgraniczenie między nimi było wyraźniejsze. Zawsze istniały okresy wojen i okresy pokoju, a także rasy za wszelką cenę starające się wydobyć z Wielkiej Powolności i tysiące małych imperiów. Zawsze napotykało się takich, co dążyli do Transcendencji, by przekształcić się w Moce… albo paść ich ofiarą.

— A Transcendencja? — spytał Pham. — Czy to ten daleki obszar absolutnej ciemności? — Ciemność pomiędzy galaktykami.

Ravna zaśmiała się cicho.

— Takie obszary też się w niej mieszczą, ale… widzisz te zewnętrzne końcówki spirali? One znajdują się już w Transcendencji — podobnie jak wszystko inne oddalone o ponad czterdzieści tysięcy lat świetlnych od centrum galaktyki.

Przez długą chwilę Pham Nuwen milczał. Czuł, jak przechodzi go lekki dreszcz.

— Po rozmowie z tymi na kółkach, wy-wydaje mi się, że bardziej rozumiem wasze ostrzeżenia. Jest tyle rzeczy, których nie wiem, rzeczy, które mogą mnie zgładzić… albo zrobić ze mną coś jeszcze gorszego.

Nareszcie zdrowy rozsądek bierze górę, pomyślała.

— To prawda — potwierdziła cicho — ale to nie tylko dlatego, że jesteś tu od niedawna. Możesz studiować całe życie i nie dowiedzieć się. Jak długo musi uczyć się ryba, żeby zrozumieć motywy działania ludzi? Nie jest to zbyt dobre porównanie, ale jedyne bezpieczne. Dla Mocy mieszkających w Transcendencji jesteśmy jak tępe zwierzęta. Pomyśl tylko o wszystkich rzeczach, jakie ludzie wyprawiają ze zwierzętami — odkrywczych, sadystycznych, miłosiernych, zbrodniczych — każda z nich ma milion wariantów w Transcendencji. Strefy to naturalna ochrona, bez nich takie stworzenia rozumne jak człowiek lub jemu podobni nie miałyby szansy na przeżycie. — Machnęła ręką w stronę rojów gwiazd. — przestworza i to, co pod nimi, są bezdenny ocean, a my jesteśmy stworzeniami, które pływają w głębinach. Jesteśmy zanurzeni tak głęboko, że istoty mieszkające na powierzchni — mimo że nas przewyższają — nie mogą się do nas dobrać. Czasami wybierają się na połów, niekiedy też zatruwają górne poziomy truciznami, których działania nie potrafimy nawet pojąć. Ale tu, w głębinach, jesteśmy stosunkowo bezpieczni. — Urwała. Było jeszcze więcej analogii. — I podobnie jak w oceanie — ciągle opadają z góry szczątki jakichś wraków. Są rzeczy, które można wytworzyć tylko w warunkach panujących na Szczycie, gdyż potrzeba do tego czujących i na wpół rozumnych fabryk, jednak niektóre z nich mogą działać i tu, na dole. Kiedy Błękitny Pancerzyk rozmawiał z tobą, wymienił antygrawy, urządzenia rozumne. Takie urządzenia stanowią największe materialne bogactwo w Przestworzach, ponieważ nie potrafimy ich produkować, a zdobywanie ich jest szalenie ryzykownym przedsięwzięciem.

Pham odwrócił się do niej, zostawiając za sobą okno wychodzące na gwiazdy.

— Więc zawsze znajdą się jakieś „ryby” pływające tuż pod powierzchnią. — Przez chwilę pomyślała, że już go straciła, że dał się porwać romantycznemu pragnieniu rozpłynięcia się w Transcendencji. — Małe rybki gotowe zaryzykować wszystko, by zyskać choć odrobinę boskości… lecz nie rozróżniające nieba od piekła, nawet gdy ta odrobina boskości stanie się ich udziałem.

Poczuła dreszcz przebiegający jego ciało, a potem ramię przygarniające ją do siebie. Uniosła twarz i znalazła tam usta oczekujące jej ust.

Minęły już dwa lata, odkąd Ravna Bergsndot opuściła Sjandrę Kei. Pod pewnymi względami ten czas szybko zleciał. Ale w tej chwili ciało mówiło jej, że było to bardzo, bardzo dawno temu. Każdy dotyk był niesamowicie podniecający, budził w niej długo i usilnie tłumione pragnienia. Nagle poczuła mrowienie na całej skórze. Musiała wykazać niesłychaną powściągliwość, by rozebrać się, nie drąc żadnej części ubrania na strzępy.


Ravna od dawna nie miała żadnej praktyki. Tu na miejscu trudno było o jakąś okazję, by mieć możliwość obiektywnego porównania. Ale i tak Pham Nuwen przeszedł sam siebie.


Krypto: ■

Otrzymane przez: Nadbiornik 01 na Przekaźniku

Ścieżka językowa: Akwilerski → Triskwelinski, Jednostki przekaźnikowe: SjK

Od: Nowy Administrator Nadbiormka „Wiatropiew” na Dolnym Debley

Temat: Skargi dotyczące działania Przekaźnika, propozycja

Streszczenie: Sytuacja jest coraz gorsza, proponujemy w zamian nasze usługi

Wyrażenia kluczowe: problemy komunikacyjne, niesolidność Przekaźnika, Transcendencja

Dystrybucja:

Specjalna grupa tematyczna: Koszty Komunikacji

Grupa administracyjna: Stubarwna Mnogość

Nadbiornik 01 na Przekaźniku

Nadbiornik „Tylko-na-Chwilę” na Przechwycie

Wszelkie odzewy kierować do: Grupa tematyczna: Rozszerzenie Wiatropiewu.

Data: 07:21:21 Czasu Dokowego, 36/09 roku Organizacji 52 089

Tekst wiadomości:

W ciągu ostatnich pięciuset godzin w grupie Koszty Komunikacji zanotowano 9834 skarg na zator przy nadbiornikach, powstały z winy wadliwej obsługi tychże przez zarządzającą Przekaźnikiem Organizację Vrinimi. Każda skarga dotyczy usług, z których korzystają dziesiątki tysięcy planet. Vrinimi zarzeka się cały czas, ze zator ten wynika z absolutnie tymczasowego nadmiernego wzrostu wykorzystania ich zasobów przez użytkowników z Transcendencji.

Jako jeden z głównych konkurentów Przekaźnika w tym regionie, „Wiatropiew” w nieznacznym stopniu skorzystał z tej sytuacji; niemniej jednak do tej pory uważaliśmy, ze zaproponowanie jakiegoś planowego rozwiązania powstałego problemu byłoby niestosowne.

Jednakże wydarzenia ostatnich siedmiu godzin zmuszają nas do zmiany tej polityki. Wszyscy, którzy czytają niniejsze słowa, juz wiedzą o incydencie. Większość z was padła jego ofiarą. Począwszy od [00:00:27 Czasu Dokowego] Organizacja Vrinimi zaczęła bez zapowiedzi odłączać swoje nadbiorniki od sieci, dając początek nie planowanym przestojom. ROI został odłączony o 00:00:27, R02 o 02:50:32, a R03 i R04 o 03:12:01. Vrinimi oświadczyła, ze jej klient z Transcendencji pilnie potrzebował udostępnienia szerszego pasma. (Wcześniej do wyłącznego użytku te] Mocy przekazano cały nadbiornik R00.) Klient ten wykorzystywał udzielone mu częstotliwości do połączeń zarówno nadawczych, jak i odbiorczych. Za przyzwoleniem organizacji na pozaplanowe użytkowanie zostało przeznaczone ponad sześćdziesiąt procent całych ich zasobów. Zauważcie, ze wcześniejsze nadużycia z poprzedzających pięciuset godzin, które wywołały lawinę nader uzasadnionych skarg, nigdy nie objęły więcej niż pięć procent zasobów organizacji.

Drodzy Przyjaciele, my z „Wiatropiewu” działamy w branży łączności dalekiego zasięgu. Wiemy, jak trudno jest utrzymać elementy nadbiornikowe, których masa przekracza masę niejednej planety. Wiemy, ze równie ciężkie zobowiązania kontraktowe nie mogą być podejmowane przez dostawców z naszej branży. Ale jednocześnie zachowanie Organizacji Vrinimi wydaje nam się nie do przyjęcia. To prawda, ze w ciągu ostatnich trzech godzin organizacja przywróciła ogólną dostępność ROI i R04, a także obiecała przekazać część nadpłat uzyskanych od Mocy tym, którzy zostali skazani na „chwilowe niedogodności”. Ale tylko Vrinimi wie, jak wysokie są to nadpłaty. Natomiast nikt (nawet Vrinimi) nie wie, czy oznacza to koniec przestojów.

Co dla Organizacji Vrinimi stanowi nagły, niespodziewany nadmiar gotówki, dla was wszystkich może stać się nieobliczalną katastrofą.

Dlatego tez „Wiatropiew” na Dolnym Debley rozważa znaczne — i długofalowe — rozszerzenie zakresu swoich usług dzięki planowanej budowie pięciu dodatkowych nadbiorników głównych. Rzecz jasna koszty takiej inwestycji są ogromne. Nadbiorniki nigdy nie były tanie, a ponadto warunki geometryczne na Dolnym Debley nie są tak znakomite, jak na Przekaźniku. Gwarancją amortyzacji tych kosztów mogą być tylko długie dziesięciolecia sprawnej i dochodowej działalności. Nie możemy więc podejmować żadnych kroków bez jednoznacznych deklaracji ze strony przyszłych klientów. W celu przekonania się o wielkości ewentualnego popytu, a także by upewnić się, że to, co planujemy stworzyć, jest naprawdę potrzebne, tworzymy tymczasową grupę dyskusyjną pod nazwą Grupa Tematyczna: Rozbudowa Wiatropiewu. Opłaty za przesyłanie/odbieranie wiadomości dla subskrybentów tej grupy będą wynosić zaledwie dziesięć procent naszych normalnych stawek. Zachęcamy więc naszych klientów do korzystania z te] grupy w celu ustalenia, czego rzeczywiście można bez obaw spodziewać się od Organizacji Vrinimi w przyszłości, a także do wymiany uwag na temat naszych propozycji.

Czekamy na wasze głosy.

DZIEWIĘĆ

Gdy było już po wszystkim, Ravna zapadła w głęboki sen. Ranek dawno już się rozpoczął, kiedy wreszcie zdecydowała się obudzić. Uparty, monotonny dźwięk telefonu był tak głośny, że przepędził nawet najprzyjemniejsze wizje. Otworzyła oczy. Na jej twarzy malował się wyraz absolutnej dezorientacji i rozkoszy. W ramionach ściskała mocno… ogromną poduchę. Cholera. Już sobie poszedł. Na krótką chwilę obróciła się na plecy, próbując uporządkować sobie wszystko w pamięci. Przez ostatnie dwa lata była bardzo samotna, do minionej nocy nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo. Szczęście tak niespodziewane, a przy tym tak intensywne… fascynujące uczucie.

Telefon nie przestawał dzwonić. W końcu stoczyła się z łóżka i chwiejnym krokiem przeszła przez pokój. Powinni dać sobie spokój ze stosowaniem tych zacofanych urządzeń z epoki technoprymitywnej.

— Słucham?

To był jeden ze Skrodojeźdźców. Zielona Łodyżka?

— Przepraszam cię, Ravno, ale… czy dobrze się czujesz? Ravna nagle zdała sobie sprawę, że może wyglądać nieco dziwnie: głupkowaty uśmiech od ucha do ucha, włosy sterczące na wszystkie strony. Dłonią przykryła usta, tłumiąc śmiech.

— Wszystko w porządku. Czuję się dobrze. — I to jak! - O co chodzi?

— Chcielibyśmy ci podziękować za pomoc. Nie mieliśmy pojęcia, że jesteś tak wysoko postawiona. Setki godzin próbowaliśmy przekonać organizację, żeby wysłuchała uciekinierów. A zaledwie godzinę po naszej rozmowie powiedziano nam, że poszukiwanie sygnału zostanie wszczęte w trybie natychmiastowym.

— Uhm. — Co takiego? — To znakomicie, ale nie jestem pewna, czy ja… W każdym razie kto za to płaci?

— Nie mam pojęcia, ale to naprawdę droga rzecz! Powiedziano nam, że do poszukiwań zaangażowano główny nadbiornik. Jeśli ktokolwiek jeszcze stamtąd nadaje, powinniśmy o tym wiedzieć w ciągu kilku godzin.

Gawędzili jeszcze parę minut. Ravna stopniowo zaczynała się we wszystkim orientować, w miarę jak wydarzenia z ostatnich dziesięciu godzin i związane z nimi wrażenia zaczęły się układać w jej myślach, tworząc wyraźny podział na sprawy zawodowe i pozazawodowe przyjemności. Miała podejrzenia, że organizacja podsłuchała jej rozmowę w „Tułaczej Kompanii”. Może Grondr usłyszał całą opowieść i dał wiarę? Ale jeszcze wczoraj użalał się nad przeciążeniem nadbiornika. W każdym razie to dobra wiadomość — może nawet bardzo dobra. Jeśli opowieść Jeźdźca była prawdziwa, mogło się okazać, że Perwersja Straumy wcale nie dostała się do Transcendencji. Natomiast jeżeli w statku uciekinierów rzeczywiście znajdowały się istotne informacje, które pomogłyby ją zniszczyć, może nawet udałoby się ocalić Królestwo Straumy.

Kiedy Zielona Łodyżka wyłączyła się, Ravna zaczęła chodzić po mieszkaniu, starając się wszystko ułożyć sobie w głowie i rozważając w myślach inne możliwości. Jej działania stawały się coraz bardziej celowe i powoli zaczynała się dobudzać. Było mnóstwo rzeczy, które chciała sprawdzić.

Telefon znowu zadzwonił. Tym razem wcześniej skontrolowała, kto jest po drugiej stronie. Ojojoj! To był Grondr Vrinimikalir. Dłonią przyczesała włosy. Niestety wciąż nie chciały się układać, ale ten aparat nie pozwalał użytkownikowi udawać, że go nie ma. Po chwili zauważyła jednak, że Grondr także nie wyglądał zbyt świeżo. Na jego chitynowym obliczu dostrzegła ciemne smugi, częściowo przykrywające nawet plamki oczne. Odebrała.

— Ach! — Przez chwilę głos przypominał dziwaczny skrzek, lecz po chwili wrócił do normalnego poziomu. — Dziękuję, że odebrałaś. Zadzwoniłbym wcześniej, ale mieliśmy tu niezły… chaos. — Gdzie się podział jego chłodny dystans? — Chcę, żebyś wiedziała, że organizacja nie ma z tym nic wspólnego. Do niedawna jeszcze byliśmy całkowicie zablokowani. — Tu nastąpił dość bezładny opis zmasowanego ataku żądnych informacji klientów starających się wykorzystać wszelkie zasoby organizacji.

Kiedy Grondr gubił się w wyjaśnieniach, Ravna włączyła wykaz danych o ostatnich godzinach działalności Przekaźnika.

Na Wielkie Moce: Współczynnik zajęcia sześćdziesiąt procent? Zajrzała do grupy dyskusyjnej Koszty komunikacji. Przebiegła wzrokiem wiadomość z konkurencyjnego „Wiatropiewu”. Język tych nadętych pyszałków jak zwykle wypełniały górnolotne i pompatyczne zwroty, ale ich propozycja zastąpienia Przekaźnika brzmiała całkiem serio. To była właśnie jedna z tych rzeczy, których słusznie obawiał się Grondr.

— …tymczasem Stary wciąż prosił o więcej. W końcu zorientowaliśmy się, o co chodzi, i zdecydowaliśmy się stawić mu czoło… To znaczy, byliśmy blisko zastosowania środków przymusu. Mamy, rzecz jasna, możliwości, aby zniszczyć statek, który do nas przysłał. Nie wiadomo, jaka byłaby jego riposta, ale w końcu udało nam się wytłumaczyć, że jego żądania są dla nas rujnujące. Dzięki Mocom, wydał się tym ubawiony i wycofał się. Obecnie jego dostęp został ograniczony do jednego nadbiornika. Wykorzystuje go jedynie do poszukiwania sygnałowego, które nie ma nic a nic wspólnego z nami.

Hmm. Jedna zagadka rozwiązana. Stary musiał węszyć gdzieś wokół „Tułaczej Kompanii” i podsłuchać opowieść Skrodojeźdźców.

— Może wszystko się jakoś ułoży. Ale musimy być twardzi, na wypadek gdyby Stary znowu chciał nas wykorzystać. — Słowa zostały wypowiedziane, zanim zorientowała się komu właściwie udziela rady.

Wydawało się, że Grondr nie zwrócił na to uwagi. A jeśli nawet zwrócił, to właśnie pośpiesznie jej przytaknął.

— Jasne, jasne. Mówię ci, gdyby Stary był zwyczajnym klientem, zostałby na zawsze wpisany na czarną listę za to, co zrobił… Ale z drugiej strony, gdyby był zwyczajnym klientem, nigdy nie udałoby mu się oszukać nas w taki sposób.

Grondr potarł twarz pulchnymi białymi paluchami.

— Żaden zwykły klient z Przestworzy nie potrafiłby zmienić zapisów dotyczących ekspedycji barki połowowej. Nawet żadna cywilizacja ze Szczytu nie mogłaby się włamać do naszej graciarni i wykorzystać tych resztek, nie wzbudzając naszych najmniejszych podejrzeń.

Barka? Resztki? Ravna zaczynała zdawać sobie sprawę, że ona i Grondr nie mówili o tym samym.

— Co takiego zrobił Stary?

— Chcesz poznać szczegóły? Teraz już je znamy. Od upadku Straumy Stary bardzo interesował się ludźmi. Na nieszczęście nie mieliśmy żadnych chętnych, aby mu zaoferować. Uciekła się więc do manipulacji, zmieniając dane w rejestrze naszej graciarni. Udało nam się odzyskać nie zmienioną kopię danych rejestracyjnych od jednej z naszych filii. Nasza barka rzeczywiście złowiła wrak ludzkiego statku. W środku znajdowały się części ciał, ale nie było tam nic, co by nadawało się do ożywienia. Stary musiał złożyć do kupy i dopasować części z różnych ciał, które tam znalazł. Być może nawet sam stworzył wspomnienia utworzonego przez siebie człowieka poprzez ekstrapolacje danych o kulturze ludzkiej, które skopiował z archiwów. Poniewczasie udało nam się skojarzyć jego pierwsze zlecenia z włamaniem do naszego złomowiska…

Grondr klekotał dalej, ale Ravna już nie słuchała. Jej oczy wpatrywały się tępo w ekran telefonu. Jesteśmy jak małe rybki, które głęboka woda chroni przed rybakami znajdującymi się na górze. Ale chociaż rybacy nie mogą zejść do nas na dół, mają w zanadrzu całą masę wabików i innych śmiertelnych sztuczek. A więc Pham…

— A więc Pham Nuwen jest robotem — powiedziała cicho.

— Niezupełnie. Jest człowiekiem i dzięki sfałszowanej pamięci może działać autonomicznie. Ale w chwili gdy Stary wykupuje całe pasmo, staje się jedynie Zdalnie Sterowanym Wysłannikiem. — Ręką i okiem Mocy.

Narządy gębowe Grondra zaklekotały w wyrazie żałosnego zakłopotania.

— Ravno, nie wiemy dokładnie, co stało się wczorajszej nocy. Nie było potrzeby, aby poddawać cię bezpośredniej kontroli. Ale Stary zapewnia nas, że już nie potrzebuje prowadzić bezpośrednich badań. W każdym razie nie mamy zamiaru udostępniać mu całego pasma, by mógł kiedykolwiek jeszcze próbować.

Nieznacznie kiwnęła głową. Czuła, jak jej twarz oblewa fala zimna. Nigdy jeszcze nie czuła się jednocześnie tak wściekła i przerażona jak w tej chwili. Poczuła nagły zawrót głowy i słaniając się, odeszła od telefonu, nie zwracając uwagi na zaniepokojone okrzyki Grondra. Fragmenty opowieści, których nasłuchała się w liceum, odbijały się teraz echem w jej umyśle wraz z urywkami mitów tworzących dziesiątki ludzkich religii. Konsekwencje, konsekwencje. Przed niektórymi potrafiła się bronić, innym nie dało się już zapobiec.

Lecz gdzieś pod tymi wszystkimi wspomnieniami, pośród przerażenia i wściekłości, pojawiła się jedna, niewiarygodnie idiotyczna myśl. Spędziła osiem godzin twarzą w twarz z Mocą. Było to doświadczenie, któremu poświęcano całe rozdziały w podręcznikach, doświadczenie, które zawsze wydawało się odległe i nigdy do końca nie wyjaśnione. Było to coś, czym nie mógł pochwalić się żaden z mieszkańców Sjandry Kei. Przynajmniej do tej pory.

DZIESIĘĆ

Od dłuższego czasu Johanna znajdowała się w łodzi. Wydawało się, że słońce wcale nie zachodzi, chociaż raz było tuż za nią, nisko nad horyzontem, innym razem widziała je przed sobą, wysoko na niebie, jeszcze innym kryło się za chmurami i krople deszczu uderzały o nieprzemakalny brezent rozłożony na okrywających ją kocach. Spędziła dziesięć godzin w zamroczeniu spowodowanym potwornym bólem. Wokół niej działy się rzeczy jak z koszmarnego snu. Widziała pełno dziwnych stworzeń, które ściągały z niej ubranie lepiące się od krwi. Jakieś delikatne ręce i szczurze pyski opatrzyły jej rany i wlały w wyschłe gardło chłodną wodę. Kiedy rzucała się we śnie, Mama poprawiała koce i pocieszała ją wydając dziwaczne dźwięki. Przez długie godziny ktoś ciepły leżał obok. Czasem był to Jefri, ale częściej ogromny pies, który mruczał.

Deszcz ustał. Słońce znajdowało się teraz po lewej stronie łodzi, ale ukryte za jakimś zimnym, hurkoczącym cieniem. Powoli zaczynała rozróżniać główne źródła cierpienia. Najbardziej obolałe były klatka piersiowa i ramię, za każdym razem kiedy łodzią kiwało na boki, czuła gwałtowne ukłucia. Ale dokuczał jej także brzuch. Odczuwała pustkę i ssanie, które nie miało nic wspólnego z mdłościami. Była po prostu straszliwie głodna i spragniona.

Stopniowo zaczynała sobie wszystko przypominać i odróżniać rzeczywiste wydarzenia od sennych widzeń. Istniały bowiem koszmary, których nigdy już nie da się odpędzić, ponieważ zdarzyły się naprawdę. Ponieważ nadal trwały.


Co jakiś czas słońce wyglądało przez dziury w ciężkiej zasłonie chmur. Teraz opadało coraz niżej, aż wreszcie znalazło się za łodzią. Próbowała przypomnieć sobie, co mówił Tata na chwilę przed tym, gdy… wszystko się zaczęło, znajdowałam się w okolicach bieguna północnego planety, gdzie obecnie panowało lato. Słońce osiągało najniższy punkt na północy, a ich katamaran posuwał się mniej więcej w kierunku wschodnim. Lecz niezależnie od tego, w którą stronę się udawali, z każdą minutą coraz bardziej oddalali się od statku i nadziei na odnalezienie Jefriego.

Czasami wydawało jej się, że płyną po otwartym morzu. Wzgórza znajdowały się daleko lub były zasłonięte chmurami. Czasem przepływali wąskie cieśniny i prześlizgiwali się pod ścianami nagich skał. Nie miała pojęcia, że podróż łodzią żaglową może odbywać się w takim tempie i że może być tak niebezpieczna.

Cztery stworzenia przypominające szczury wkładały mnóstwo wysiłku, aby uchronić łódź przed rozbiciem się o skały. Z niewiarygodną szybkością miotały się między masztami a relingiem, czasami stając jedno drugiemu na ramionach, aby łatwiej dosięgnąć żagla czy linki. Nagle wzburzone wody zaczęły wściekle rzucać katamaranem na różne strony. Po chwili jednak wszystko ucichło i znów pojawiły się pasma wzgórz wolno przesuwające się w tył.

Przez długi czas udawała zamroczoną. Majaczyła, rzucała się i jednocześnie bacznie obserwowała. Bliźniacze kadłuby łodzi były długie i wąskie, przypominały kanoe. Żagiel wciągnięto na maszt usytuowany pomiędzy kadłubami. Ten cień, który widziała w swoich snach, rzucał żagiel, łopoczący na chłodnym, przenikliwym wietrze. Przez niebo przewalała się lawina szarości, czerni i światła. Nad łodzią kołowały ptaki. Nurkowały w powietrzu, mijając furkoczące płótno i krążyły wokół masztu. Wokół słychać było świergot i posykiwanie, ale nie były to ptasie głosy.

Za pomocą tych dźwięków porozumiewały się transportujące ją bestie. Przyglądała się im spod przymkniętych powiek. Wyglądały tak samo jak te, które zabiły Mamę i Tatę. Miały nawet na sobie takie same śmieszne ubranka, szarozielone kurtki przyozdobione różnymi strzemiączkami, pętelkami i klapkami. Wcześniej przypominały jej psy lub wilki. Ale w rzeczywistości nie były do nich podobne. Miały co prawda cztery smukłe nogi i małe, trójkątne uszka. Ale ich długie szyje i czerwieniejące oczy upodabniały je do ogromnych szczurów.

Im dłużej przyglądała się stworom, tym straszniejsze się wydawały. Żaden nieruchomy obraz nie oddałyby ich przeraźliwego charakteru. Należało zobaczyć je w akcji. Przyglądała się, jak cztery stwory siedzące w tym samym kadłubie co ona dobierają się do jej dannika. Różowy Olifant był schowany w siatkowej torbie leżącej z tyłu. Stworzenia chciały przyjrzeć mu się dokładniej. Najpierw wszystko przypominało występ cyrkowy. Głowy czterech zwierząt obracały się to w jedną, to w drugą stronę. Ruchy każdego z nich były niesłychanie precyzyjne, idealnie skoordynowane z ruchami całej reszty. Nie miały rąk, ale potrafiły rozwiązać węzły w ten sposób, że każde chwytało pyskiem wystający kawałek sznurka i zwinnie manewrując szyją, okręcało się wokół pozostałych. W tym samym czasie pazury jednego przytrzymywały luźno wiszącą siatkę, opierając ją mocno o reling. Wszystkie razem wyglądały jak grupa marionetek poruszanych przez jednego lalkarza.

W ciągu kilku sekund stwory zdołały wyjąć dannik z torby. Pozwoliły, aby urządzenie wyśliznęło się na dno kadłuba i zaczęły trącać je nosami. Następnie dwa położyły dannik na ławie, podczas gdy trzecie przytrzymało go łapą. Później każde stanęło z jednego boku i zaczęło obmacywać urządzenie w okolicach pluszowych kołnierzy i elastycznych uszu. Cała czwórka naciskała i gmerała nosami w wyraźnym celu. Próbowały go otworzyć!

Nad burtą drugiego kadłuba pojawiły się dwie głowy. Po chwili z tamtej strony zaczął płynąć strumień bulgotów i syknięć, będący czymś pośrednim pomiędzy nawoływaniem ptaków a odgłosem, jaki wydaje się przy wymiotowaniu. Jeden z psów stojących obok niej obejrzał się i odpowiedział serią podobnych dźwięków. Pozostałe trzy nadal próbowały otworzyć zatrzaski przytrzymujące pokrywę dannika.

W końcu dwa pociągnęły jednocześnie za wielkie, elastyczne uszy i dannik otworzył się, a na jego górnym oknie natychmiast została wyświetlona opracowana przez nią czołówka, w której na ekranie pojawiała się ona sama mówiąc: „Wstydź się, Jefri. Mówiłam, żebyś nie ruszał moich rzeczy!” Cztery stworzenia zamarły nagle z rozszerzonymi ze strachu oczyma.

Po chwili cała czwórka ustawiła dannik w ten sposób, aby i ci z drugiego kadłuba też mogli wszystko widzieć. Jedno przytrzymywało całe urządzenie, podczas gdy inne przyglądało się górnemu oknu, a trzecie wodziło łapą po oknie z klawiaturą. Te z drugiego kadłuba wszczęły straszliwy rwetes, jakby w nie diabeł wstąpił, ale żadne nie próbowało się zbliżyć. Gdy czwórka przy danniku nacisnęła na chybił trafił kilka klawiszy, czołówka urwała się gwałtownie. Jedno z czwórki obejrzało się na siedzących w drugim kadłubie, a inne dwa wpatrywały się w Johannę. Nadal udawała nieprzytomną, przyglądając się wszystkiemu spod na wpół przymkniętych powiek.

„Wstydź się, Jefri. Mówiłam, żebyś nie ruszał moich rzeczy!” — ponownie usłyszała swój głos, ale tym razem słowa były wypowiadane przez jedno ze zwierząt. Cała kwestia została perfekcyjnie odtworzona. Następnie usłyszała jęk jakiejś zapłakanej dziewczyny: „Mamo, Tato”. To znów był jej głos, bardziej wystraszony i dziecięcy, niżby tego pragnęła.

Wyglądało na to, że czekają na odpowiedź dannika. Kiedy nic się nie stało, jedno z nich zaczęło znowu trącać nosem okna dannika. Wszystko, co miało jakąś wartość, a także wszystkie niebezpieczne programy były zabezpieczone hasłem przed intruzami. Z urządzenia popłynęły obelgi i śmieszne kwiki. Najwyraźniej zwierzęta natrafiały kolejno na wszystkie niespodzianki, jakie przygotowała dla swego nazbyt wścibskiego braciszka. Och, Jefri, czy jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę? - przemknęło jej przez myśl.

Zmieniające się dźwięki i obrazy zajęły stworzenia przez kilka minut. W końcu dowolność wydawanych komend i naciskanych sekwencji klawiszy dały dannikowi do zrozumienia, iż ma do czynienia z kimś naprawdę młodym, w związku z czym przełączył się na system operacyjny przystosowany dla dzieci.

Stwory zdawały sobie sprawę, że są obserwowane. Z całej czwórki zabawiającej się jej Olifantem zawsze jeden — nie zawsze ten sam — bacznie ją obserwował. Bawiły się z nią udając, że nie wiedzą, iż ona udaje.

Johanna otworzyła oczy i wbiła wzrok w podobne do psa monstrum.

— Do diabła z tobą! — powiedziała, po czym odwróciła się w drugą stronę. I natychmiast wrzasnęła przerażona. W drugim kadłubie cały tłum zwierzaków siedział ściśnięty w jednym miejscu. Liczne głowy unosiły się wysoko na sinusoidalnych szyjach. W świetle zachodzącego słońca ich oczy lśniły czerwono. Stado szczurów lub węży przypatrywało się jej w milczeniu, nie wiadomo od jak dawna.

Gdy krzyknęła, wszystkie głowy pochyliły się w jej stronę i po chwili jeszcze raz usłyszała swój krzyk. Za plecami ktoś zawołał jej własnym głosem: „Do diabła z tobą!” Gdzieś dalej słyszała, jak przyzywa Mamę i Tatę. Ponownie wrzasnęła głośno, a stworzenia odpowiedziały jej niczym echo. Ze strachu zacisnęła usta i zmusiła się do milczenia. Potwory gaworzyły jeszcze jakieś pół minuty, odtwarzając pomieszane słowa, jakie musiała wypowiadać we śnie. Kiedy zorientowały się, że już nie mogą tym jej przestraszyć, przestały naśladować ludzką mowę. Obie grupy gulgotały na zmianę podniecone, jak gdyby coś razem uzgadniały. Wreszcie czwórka znajdująca się po jej stronie łodzi schowała dannik z powrotem do siatkowej torby.

Szóstka po drugiej stronie łodzi rozproszyła się na całej długości kadłuba. Trzy stwory wskoczyły na mały występ znajdujący się poza burtą. Pazurami mocno wczepiając się w burtę, wychyliły się nad wodę. Przez chwilę wyglądały jak prawdziwe psy — ogromne psy wychylające się przez okno samochodu — wciągające w nozdrza strumień powietrza. Długimi szyjami wodziły w tę i z powrotem. Co chwilę jeden z trójki zanurzał głowę w wodzie. Pił? Łowił ryby?

Łowił. Co jakiś czas łeb wynurzał się, wyrzucając coś małego i zielonego na pokład. Oczekująca tam pozostała trójka rzucała się na zdobycz i chwytała ją w pyski. Przez krótką chwilę Johanna zdołała dostrzec małe nóżki i połyskliwy pancerz. Jeden ze szczurów przytrzymywał koniuszek ofiary w zębach, podczas gdy pozostałe rozrywały ją na strzępy. Wszystkie czynności były skoordynowane z niewiarygodną precyzją. Cała sfora sprawiała wrażenie jednego ciała, z którego wyrasta sześć potężnych szyj, każda zakończona parą mocnych szczęk. Na samą myśl o tym żołądek podszedł jej do gardła, ale nie miała czym wymiotować.

Połów trwał jakiś kwadrans. Psy złapały co najmniej siedem zielonych stworzonek. Ale wcale ich nie jadły, przynajmniej nie w całości. Kawałki zdobyczy zostały wrzucone do małej, drewnianej miski.

Po chwili znów dało się słyszeć gulgotanie pomiędzy dwoma grupami. Jeden z sześciu psów chwycił brzeg miski w pysk i przeczołgał się przez platformę masztową na ich stronę. Czwórka stojąca dotąd obok Johanny zbiła się w grupkę, jakby z jakiegoś powodu stwory bały się tego, który nadchodził. Dopiero gdy miska spoczęła na pokładzie i intruz wrócił na swoją stronę, cztery stworzenia uniosły w górę głowy.

Jeden ze szczurów podniósł miskę. Następnie w towarzystwie innego zbliżył się do niej. Johanna przełknęła ślinę. Czy to jakaś nowa tortura? W żołądku ssało ją boleśnie. Była bardzo głodna. Ponownie spojrzała na miskę i zdała sobie sprawę, że próbują ją nakarmić.

Słońce właśnie wyszło zza chmur pokrywających północną stronę nieba. Jego promienie przywodziły na myśl jesienne popołudnie tuż po deszczu: niebo nad głową było ciemne, a mimo to wszystko błyszczało w jasnym świetle. Sierść stworzeń wydawała się miękka i gęsta. Jedno z nich podsuwało miskę w jej stronę, podczas gdy drugie włożyło pysk do naczynia i wyjęło… coś śliskiego i zielonego. Delikatnie przytrzymując wybrany kawałek koniuszkami warg, obróciło głowę i wysunęło go w jej stronę. Johanna skurczyła się.

— Nie!

Stwór znieruchomiał. Przez chwilę myślała, że zaraz powtórzy jej okrzyk jak echo. Lecz on upuścił trzymany w pysku kawałek z powrotem do miski. Pierwszy zwierz położył naczynie na ławie znajdującej się obok dziewczyny. Przez chwilę wpatrywał się w Johannę, a następnie wypuścił z pyska specjalny uchwyt szerokości jego szczęki, znajdujący się na brzegu miski. Przez moment widziała rząd drobnych, ostrych zębów.

Johanna popatrzyła do środka miski i przez chwilę mdłości walczyły w niej z uczuciem głodu. W końcu wyciągnęła rękę spod koca i sięgnęła do naczynia. Wokół niej natychmiast pojawiły się cztery głowy i ponownie rozległa się wymiana gulgotań pomiędzy dwoma częściami łodzi.

Zacisnęła palce na czymś miękkim i zimnym. Podniosła to do góry, aby przyjrzeć się pod światło. Maleńkie ciałko było koloru zielonego, a jego boki błyszczały w promieniach słońca. Psy siedzące w drugim kadłubie oderwały nogi i odgryzły głowę. To, co pozostało, miało zaledwie dwa lub trzy centymetry długości. Wyglądało jak ślimak wyjęty ze skorupy. Kiedyś lubiła jeść takie rzeczy. Ale zawsze podawano je ugotowane. O mało nie wyrzuciła trzymanego kawałka do wody, kiedy poczuła, jak trzęsie się jej w ręce.

Podniosła go do ust i dotknęła językiem. Na Straumie spożywanie morskich skorupiaków na surowo na ogół kończyło się bólem brzucha. Skąd mogła wiedzieć, czy ten jej zaszkodzi, kiedy nie było rodziców ani nie miała dostępu do miejscowej sieci? Poczuła napływające łzy. Zaklęła, wepchnęła zielony kęs do ust i próbowała go przeżuć. Był miękki i przypominał chrząstkę przerośniętą tłuszczem. Zasłoniła ręką usta i wypluła go…

po czym spróbowała zjeść następny. Udało jej się połknąć dwa małe kawałki. Może tyle wystarczy. Miała zamiar posiedzieć i poczekać, czy zaraz nie zwymiotuje. Położyła się i ujrzała nad sobą kilka par oczu wpatrujących się w nią uporczywie. Obie strony łodzi znów zaczęły porozumiewać się za pomocą bulgotania. Jeden z psów zaczął przekradać się bokiem w jej stronę, trzymając skórzaną torbę zatkaną czopem. Bukłak.

Ten stwór był największy ze wszystkich. Przywódca? Przysunął głowę blisko jej twarzy, przytykając wylot naczynia do jej ust. Olbrzym sprawiał wrażenie najbardziej przebiegłego ze wszystkich, zbliżając się do niej, zawsze zachowywał większą ostrożność niż pozostali. Johanna przebiegła wzrokiem po jego bokach. Tuż pod skrajem kurtki zauważyła, że naga skóra na jego zadzie była cała biała… a na niej widniał ogromny strup w kształcie litery Y. To ten, który zabił Tatę.

Atak Johanny nie był z góry przemyślany. Pewnie dlatego udał się tak dobrze. Rzuciła się do przodu, odrzucając na bok bukłak, i wolną ręką objęła stwora za szyję. Przetoczyła się z nim po kadłubie i przycisnęła go całym ciałem do pokładu. Był mniejszy od niej i nie miał tyle siły, by ją zrzucić. Poczuła pazury drapiące przez koc, ale z jakiegoś powodu zwierz nie mógł jej dosięgnąć. Całym swoim ciężarem przycisnęła go do desek i schwyciła w miejscu, gdzie szyja przechodziła w żuchwę, po czym zaczęła uderzać jego głową o deski.

Po chwili reszta sfory była już na niej, czuła, jak pyski wciskają się pod jej ręce, czuła szczęki zaciskające się na rękawach. Poczuła rzędy ostrych jak szpilki zębów, przecinających płótno. Ciała zwierząt emitowały brzęczące dźwięki, które pamiętała ze swoich snów, które przenikały ciało i wprawiały w drżenie kości.

Wykręciły jej rękę i odciągnęły dłoń z gardła tamtego. Poczuła, jak grot strzały porusza się w jej ciele, rozcinając tkanki. Ale wciąż mogła zrobić jeszcze jedno. Odepchnęła się stopami od pokładu i z impetem uderzyła czołem w szczękę leżącego pod nią stworzenia, roztrzaskując mu czubek głowy o kadłub łodzi. Wokół niej zakłębiło się od innych ciał i w jednej chwili została przewrócona na plecy. Teraz czuła już tylko ból. Ani gniew, ani strach nie mogły skłonić jej do dalszego oporu.

Niemniej jednak wciąż starała się obserwować całą czwórkę. Zraniła ich. Zraniła ich i to wszystkich! Trzej, którzy stanęli w obronie największego, słaniali się na nogach, wydając z siebie świszczące dźwięki, które wreszcie zdawały się wychodzić z ich pysków. Ten ze strupem na zadzie leżał na boku, a jego ciałem wstrząsały drgawki. Na czubku łba pojawiła się rana w kształcie gwiazdy. Krew spływała mu na oczy. Wyglądała jak czerwone łzy.

Po kilku minutach świstanie ustało. Cztery stworzenia zbiły się w grupkę i dało się słyszeć znajome syczenie. Rana na jej klatce piersiowej ponownie zaczęła krwawić.

Wpatrywali się w siebie przez długą chwilę. Uśmiechnęła się do przeciwników. Można było ich zranić. Ona mogła ich zranić. Było to najmilsze uczucie, jakiego doświadczyła od chwili, kiedy wylądowała na tej planecie.

JEDENAŚCIE

Na długo przed powstaniem Ruchu Ociosa, Snyceria była najsławniejszym państwem-miastem po zachodniej stronie Lodowych Kłów. Jej założyciel przybył tu przed sześcioma wiekami. W tamtych czasach życie na północy było bardziej surowe. Śnieg leżał przez cały rok nawet w dolinach. Snycerz zaczął jako samotny pionier, pojedyncza sfora w małej chatce nad wrzynającą się daleko w ląd zatoką. Był jednocześnie myśliwym, myślicielem i artystą. W promieniu stu mil od jego siedziby nie zbudowano żadnych osad. Tylko dwanaście pierwszych posągów Snycerza opuściło jego chatę, to one jednak rozsławiły imię twórcy. Trzy przetrwały do tej pory. Pewne miasto w Republice Długich Jezior swą nazwę zawdzięczało jednemu z nich, pieczołowicie przechowywanemu w muzeum.

Wraz ze sławą przybyli pierwsi uczniowie. Z jednej chaty zrobiło się dziesięć, poustawianych w dowolny sposób na wybranym przez Snycerza fiordzie. Minął wiek czy dwa, rzecz jasna przynosząc ze sobą zmiany w osobowości Snycerza. On jednak bał się zmian i tego uczucia, że prawdziwa dusza powoli z niego uchodzi. Starał się zatrzymać z niej jak najwięcej, niemal każdy stara się to robić w taki czy inny sposób. W najgorszym wypadku sfora ucieka się do perwersji i rozmnaża się tylko wsobnie. Dla Snycerza nieuchronne zmiany stanowiły wyzwanie i bodziec do poszukiwań. Wiele czasu poświecił, starając się rozstrzygnąć kwestię znaczenia pojedynczego członka dla ogólnej kondycji całej duszy. Prowadził badania nad szczeniakami i ich wychowaniem. Starał się wynaleźć skuteczną metodę odgadywania, jaki wkład w rozwój danej duszy będzie miał taki czy inny nowy osobnik. W końcu nauczył się kształtować duszę przez odpowiednie szkolenie fragmentów.

Rzecz jasna nie była to żadna nowość. Ta dziedzina nauki stanowiła podstawę większości religii i każde miasto miało swoich kojarzycieli i sforotwórców. Tego rodzaju wiedza, niezależnie od jej obiektywnej wartości, stanowiła istotny wkład w każdą kulturę. Snycerz poddał ją jedynie szczegółowej analizie, wolnej od tradycyjnych uprzedzeń. Łagodnie eksperymentował na sobie oraz na innych artystach zamieszkujących małą kolonię. Przyglądał się rezultatom i na ich podstawie planował następne eksperymenty. Kierował się raczej tym, co widział, niż tym, w co pragnąłby wierzyć.

Zgodnie z różnymi normami społecznymi obowiązującymi w jego czasach to, co robił, było uznawane za herezję, zboczenie lub zwykłe szaleństwo. We wczesnym okresie życia król Snycerz był postacią równie znienawidzoną jak Ocios trzy stulecia później. Ale daleka północ wciąż pozostawała krainą długiej i surowej zimy. Narody zamieszkujące południe wcale nie kwapiły się, by wysyłać przeciwko Snycerii swoje armie. Jeden raz ich wojska poważyły się na taką eskapadę i poniosły sromotną klęskę. Mądry Snycerz nigdy nie próbował napadać na południowe ziemie, przynajmniej nie bezpośrednio. Tymczasem osada, którą założył, rozrastała się coraz dynamiczniej, ale sława związana ze sztuką i rzemiosłem meblarskim nie była w stanie przyćmić zupełnie innej reputacji, jaką zyskało sobie to miejsce w wielu krainach świata. Sfory o zgrzybiałym sercu przybywały do miasta i wracały z niego nie tylko odmłodzone, ale także inteligentniejsze i szczęśliwsze. Miasto stało się okolicznym ośrodkiem myśli technicznej: tu powstały pierwsze maszyny tkackie, skrzynie przekładniowe i wiatraki, tu rodził się przemysł. To miejsce było czymś nowym. I nie chodziło tylko o wynalazki. Nowi byli tutejsi mieszkańcy, którzy wyszli spod ręki Snycerza, i miasto będące jego dziełem.


Wickwrackstrup i Jaqueramaphan dotarli do Snycerii późnym popołudniem. Przez większość dnia padał deszcz, ale obecnie chmury zniknęły, a niebo jaśniało tym nieskalanym błękitem, który tak cieszy oczy po długich tygodniach szarówki i słoty.

W oczach Wędrownika ziemie Snycerza były istnym rajem. Miał już dość dzikich pustkowi. Miał już dość martwienia się o przybysza.

Przez ostatnie kilka mil płynęli w towarzystwie paru łodzi, których załogi przyglądały się im nader podejrzliwie. Łodzie były uzbrojone, a Wędrownik i Skryba przybywali z wyjątkowo niewłaściwego kierunku. Ale sami niewiele mogli zdziałać, byli nieszkodliwi. Nawoływacze głośnym zawodzeniem przekazywali dalej wieść o ich przybyciu. Gdy dotarli do portu, byli już prawdziwymi bohaterami: dwie sfory, które zdołały ukraść tajemniczą zdobycz łotrom z północy. Opłynęli falochron, którego jeszcze nie było podczas ostatniej wizyty Wędrownika w mieście, i zacumowali przy nabrzeżu.

Na pomoście roiło się od żołnierzy i wozów. Mieszkańcy zgromadzili się na całej długości drogi prowadzącej do bram miejskich. Przypominało to motłoch, aczkolwiek miejsca starczyło, żeby w miarę trzeźwo myśleć. Skryba wyskoczył z łodzi i spojrzał dookoła z wyniosłą miną, wyraźnie zadowolony z wiwatów, jakie dobiegały od strony wzgórz.

— Szybko! Musimy natychmiast mówić ze Snycerzem.

Wickwrackstrup wziął ze sobą brezentową torbę, w której znajdowała się tajemnicza obrazkowa skrzynka należąca do przybysza, i ostrożnie wyszedł na brzeg. Po ciosie, jaki mu zadało to dziwne stworzenie, wciąż jeszcze niezbyt pewnie trzymał się na nogach. Wskutek nagłej napaści został uszkodzony przedni tympan Strupa. Na krótką chwilę stracił kontrolę nad sobą. Pomost był bardzo dziwny — na pierwszy rzut oka wyglądał na kamienny, ale jego ścianki były wyłożone czarnym, gąbczastym materiałem, którego nie widział od czasu pobytu na morzach południowych. Pomyślał, że w tym mieście musi to być wyjątkowy zbytek… Gdzie ja jestem? Chyba powinienem się z czegoś cieszyć, z jakiegoś zwycięstwa. Zatrzymał się, aby odzyskać panowanie nad wszystkimi członkami. Po chwili zarówno ból, jak i myśli wyostrzyły się. Wiedział, że jeszcze co najmniej kilka dni tak się pomęczy. Teraz trzeba było pomóc przybyszowi wydostać się na brzeg.


Marszałek dworu króla Snycerza był w swojej większej części dandysem o sporej nadwadze. Wędrownik nie spodziewał się ujrzeć nikogo o takim wyglądzie wśród mieszkańców Snycerii. Ale tamten okazał się gotów do udzielenia im wszelkiej pomocy, jak tylko ujrzał przybysza. Przywołał lekarza, aby obejrzał Dwunoga, a przy okazji także Wędrownika. W ciągu ostatnich dwóch dni przybysz odzyskał siły, ale już nie stawiał czynnego oporu. Wynieśli go na brzeg bez większych kłopotów. Stworzenie wpatrywało się w Wędrownika, zwracając ku niemu płaską twarz. Wiedział już, że spojrzenie, jakie posyła mu ta dziwna istota, oznacza bezsilny gniew. Ostrożnie pomacał głowę Strupa… Dwunóg najwyraźniej czyhał na jakąś okazję, aby poczynić większe szkody.

Parę minut później nowo przybyli znajdowali się już na wozach ciągniętych przez kherświny, toczących się po brukowanej ulicy ku miastu. Żołnierze torowali przed nimi drogę w tłumie. Skryba Jaqueramaphan kłaniał się na boki — prawdziwy bohater. Ale Wędrownik wiedział, jak bardzo jest onieśmielony i niepewny. Niewątpliwie była to najbardziej doniosła chwila w jego życiu.

Nawet gdyby tego chciał, Wickwrackstrup nie mógł w podobny sposób przydawać sobie ważności. Jeden tympan Strupa był uszkodzony i każdy niepotrzebny gest sprawiał, iż mąciły mu się myśli. Przycupnął na ławach wozu i spoglądał we wszystkie strony.

Oprócz kształtu przedporcia, wszystko w mieście wyglądało inaczej niż pięćdziesiąt lat temu. W większości miejsc na świecie przez pięćdziesiąt lat niewiele mogło się zmienić. Pielgrzym wracający po tak krótkim czasie mógł się nawet poczuć znudzony widokiem, który już mu się opatrzył. Ale tutaj tempo zachodzących zmian napawało przerażeniem.

Ogromny falochron był całkiem nowy. Przy brzegu znajdowało się dwukrotnie więcej pomostów niż kiedyś, a przy nich cumowało całe mnóstwo wielołodzi z flagami, których nigdy przedtem nie widział w tych stronach świata. Znał ulicę, którą jechali, lecz pamiętał ją jako wąską nitkę, przecznic zaś było wtedy trzy razy mniej niż teraz. Pół wieku temu mury wokół miasta służyły raczej temu, aby kherświny i kurpuchy nie rozbiegały się po okolicznych polach, nie zaś po to, by bronić mieszkańców przed najeźdźcami. Teraz były wysokie na dziesięć stóp, jak okiem sięgnąć całe zbudowane z czarnego kamienia. Ostatnim razem żołnierzy widywało się rzadko, teraz byli niemal wszędzie. Ta zmiana nie bardzo mu się podobała. Poczuł, jak Strupowi skręca się żołądek — na myśl o żołnierzach i walce robiło mu się niedobrze.

Przejechali przez bramy miejskie i zatłoczone targowisko rozciągające się na obszarze kilku dobrych akrów. Przejścia pomiędzy straganami były szerokie zaledwie na pięćdziesiąt stóp, a w niektórych miejscach, gdzie drogę zagradzały bele płótna, wystawione na zewnątrz meble czy skrzynie pełne świeżych owoców — jeszcze węższe. Zapach owoców, korzeni i politury rozchodził się w powietrzu. Ścisk był tak potworny, że odgłosy targowania się przywodziły na myśl kakofonię właściwą najdzikszym orgiom. Oszołomiony Wędrownik omal nie stracił przytomności. Po chwili znaleźli się w wąskiej, krętej uliczce, która wiła się pośród rzędów budynków wykończonych drewnem. Ponad dachami wznosiły się budzące respekt fortyfikacje. Po upływie dziesięciu minut byli już na pałacowym dziedzińcu.

Zatrzymali się i marszałek dworu kazał umieścić Dwunoga na noszach.

— Gdzie jest Snycerz? Czy będziemy się mogli z nim zobaczyć? — spytał Skryba.

Urzędnik zaśmiał się głośno.

— Chyba z nią. Snycerz zmienił płeć ponad dziesięć lat temu.

Wszystkie głowy Wędrownika spojrzały na niego z wyrazem zdziwienia na pyskach. A cóż to miało oznaczać? Większość sfor zmienia się wraz z upływem czasu, ale nigdy nie słyszał, żeby o Snycerzu mówiono inaczej niż „on”. Był tak zdumiony, że ledwie udało mu się zarejestrować dalsze słowa marszałka dworu.

— Ale mam dla was jeszcze lepszą wiadomość. Cała jej Rada musi się zebrać, by zobaczyć to… to, co przywieźliście ze sobą. Wejdźcie do środka. — Dał znak strażnikom, aby odeszli.

Przeszli hallem tak wąskim, że dwie sfory z trudem mogły się w nim minąć. Marszałek szedł przodem, dalej podróżnicy, a za nimi lekarz z przybyszem na noszach. Wysokie ściany korytarza obito i pokryto srebrem. Całość była dużo większa niż kiedyś i podobnie jak miasto… budziła niepokój swym obcym wyglądem. Posągów stało bardzo niewiele i wszystkie pochodziły sprzed kilku wieków.

Ale zamiast rzeźb dostrzegał obrazy. Gdy zobaczył pierwszy, stanął jak wryty, a z tyłu dobiegł go stłumiony okrzyk Skryby. Wędrownik znał sztukę całego świata. Mieszkańcy tropików, żyjący w wielkich stadach, preferowali abstrakcyjne malowidła ścienne stanowiące kompozycje smug o psychotycznych barwach. Wyspiarzom z mórz południowych perspektywa była zupełnie nie znana, na ich akwarelach znajdujące się dalej przedmioty po prostu pozostawały zawieszone w górnej części obrazu. W Republice Długich Jezior największym powodzeniem cieszył się reprezentacjonizm, szczególnie multiptyki, które starały się oddać iluzję rzeczywistości oglądanej przez całą sforę.

Ale to, co zobaczył, stanowiło dla niego zupełną nowość. Były to mozaiki z małych ceramicznych pytek, z których każda była kwadratem o boku długości ćwierć cala. Nie było żadnego innego koloru oprócz czterech odcieni szarości. Gdy patrzyło się z odległości kilku stóp, płytki zlewały się w jedną całość, tworząc… najpiękniejsze pejzaże, jakie miał okazję widzieć. Każdy z nich stanowił widok ze wzgórz otaczających Snycerię. Gdyby nie brak kolorów, można by pomyśleć, że są to okna. Dół obrazów ograniczała prostokątna rama, ale u góry dzieła zlewały się ze ścianą, mozaiki kończyły się w miejscu, gdzie normalnie wzrok napotykał linię horyzontu. Tam gdzie na obrazach powinno widnieć niebo, widać było wyściełane ściany korytarza.

— Hej, przyjacielu! Myślałem, że chciałeś zobaczyć się ze Snycerką. — Uwaga została skierowana do Skryby. Jaqueramaphan w skupieniu przyglądał się pejzażom, każdy z jego członków siedział przed innym obrazem na całej długości hallu. Obrócił jedną z głów w stronę marszałka dworu. W jego głosie słychać było niebotyczny zachwyt.

— Na kres mej duszy! To tak jakbym był Bogiem, jakbym stał jednocześnie na szczycie każdego ze wzgórz i mógł oglądać wszystko naraz! — wykrzyknął, ale po chwili wstał i ruszył za dworzaninem.


Na końcu korytarza znajdowała się jedna z największych sal posiedzeń, jaką Wędrownik miał okazję widzieć.

— Jest większa od największych sal w republice — powiedział Skryba, z widocznym podziwem przypatrując się trzem piętrom balkonów. Stali na dole z przybyszem.

— Hmm.

Oprócz marszałka i lekarza w sali znajdowało się już pięć innych sfor. W miarę jak wodzili wzrokiem po balkonach, zauważali następne. Większość była ubrana podobnie jak szlachta republiki, obnosili się ze swymi futrami i klejnotami. Część miała na sobie zwykłe mundury, jakie zapamiętał z ostatniego pobytu. Wędrownik westchnął w duchu. Mała osada Snycerza rozrosła się najpierw do rozmiarów wielkiego miasta, a teraz była już prawdziwym państwem. Wędrownik zastanawiał się, czy król — teraz już królowa — miał jeszcze jakąś rzeczywistą władzę. Skierował jedną z głów dokładnie na Skrybę i szepnął:

— Nie mów nic o obrazkowej skrzynce, przynajmniej na razie.

Na pyskach Jaqueramaphana pojawił się jednocześnie wyraz zmieszania i konspiracyjnej poufałości. Odpowiedział mu w ten sam sposób:

— Jasne… jasne. To będzie nasza karta przetargowa, prawda?

— Coś w tym rodzaju. — Wędrownik zaczął rozglądać się po balkonach. Większość sfor wchodziła do sali i zajmowała miejsca z miną urażonej dumy, jak gdyby niepotrzebnie oderwano je od arcyważnych spraw. Wickwrackstrup uśmiechnął się do siebie. Wystarczył bowiem jeden rzut oka w dół, aby zburzyć ich spokój. Ponad głową słyszał szmer podnieconych rozmów. Żadna ze sfor nie przypominała Snycerza. Ale w końcu obecnej królowej musiało pozostać niewielu dawnych członków. Mógł ją rozpoznać tylko po zachowaniu i królewskiej postawie. Zresztą, to nie powinno mieć żadnego znaczenia. Utrzymywał przyjaźnie starsze niż którykolwiek z jego obecnych członków. Z kolei inni przyjaciele w ciągu dekady potrafili zmienić się tak bardzo, że nie mieli już żadnych wspólnych poglądów, a miejsce dawnej sympatii zajmowała wrogość. Miał nadzieję, że Snycerka wciąż będzie taka sama. Bo jeśli…

Dał się słyszeć krótki sygnał fanfar, jakby przywołujący do porządku. Drzwi na jednym z niższych balkonów otwarły się i wszedł piątak. Wędrownik poczuł, jak rośnie w nim przerażenie. To był Snycerz, ale… stetryczały jak nigdy. Jeden z członków był tak stary i niedołężny, że nie mógł się poruszać bez pomocy innych. Dwóch ledwie zakończyło wiek szczenięcy, a jednemu z pyska nieustannie leciała ślina. Największy miał bielma na obu oczach. Całość przywodziła na myśl sfory, jakie czasem można spotkać w portowych slumsach, lub ostatniego potomka wielu kazirodczych pokoleń.

Spojrzała na Wędrownika i uśmiechnęła się, jakby go poznała. Kiedy mówiła, używała do tego ślepca. Jej głos brzmiał czysto i pewnie.

— Proszę, zaczynaj Wendacjuszu. Marszałek dworu skinął głową.

— Jak sobie wasza wysokość życzy. — Wskazał łapą na dół, w stronę przybysza, i zaczął donośnie. — Oto powód naszego nagłego zebrania.

— Potwory możemy obejrzeć sobie w cyrku, Wendacjuszu — odezwała się jakaś przesadnie wystrojona sfora na jednym z górnych balkonów. Zważywszy na krzyki, które po wygłoszeniu tej uwagi dobiegły ze wszystkich stron, prezentowała pogląd mniejszości. Jedna ze sfor stojących na dolnych balkonach przesadziła barierkę i zeskoczyła na dół, starając się odpędzić lekarza od noszy, na których spoczywał przybysz z nieba.

Marszałek podniósł głowę, aby uciszyć zebranych i spojrzał na tego, który znalazł się na dole.

— Cierpliwości, drogi Skrupiło, proszę. Każdy będzie miał okazję, żeby się dobrze przyjrzeć.

Skrupiło wydał z siebie jakieś pomruki i syknięcia, ale się cofnął.

— Znakomicie. — Wendacjusz skupił całą swą uwagę na Wędrowniku i Skrybie. — Wasze przybycie wyprzedziło wszelkie wieści z północy, przyjaciele. Nikt oprócz mnie nie zna waszej historii, ja zaś wiem tylko tyle, ile zrozumiałem z zaszyfrowanych sygnałów nawoływaczy rozstawionych wzdłuż zatoki. Twierdzicie więc, że ten oto stwór przyleciał z nieba?

Było to zaproszenie do zabrania głosu. Wędrownik dał Skrybie Jaqueramaphanowi okazję do oratorskiego popisu. Skryba najwyraźniej czerpał z tego ogromną przyjemność. Opowiedział wszystkim o latającym domu, zasadzce, rzezi i o ich akcji ratunkowej. Pokazał im swój przyrząd do patrzenia, po czym oświadczył wszem wobec, że jest tajnym agentem Republiki Długich Jezior. Jaki prawdziwy szpieg zrobiłby coś podobnego? Wszystkie sfory zasiadające w radzie utkwiły wzrok w przybyszu, niektóre wpatrywały się w niego z obawą, inne — jak Skrupiło — z trudem tłumiły ciekawość. Snycerka przyglądała się tylko kilkoma głowami. Reszta jej członków wydawała się na wpół uśpiona. Wyglądała na równie zmęczoną jak Wędrownik. Pielgrzym złożył głowy na łapach. Ból w głowie Strupa narastał i pulsował. Pomogłoby uśpienie tego członka, ale wtedy niewiele by zrozumiał z tego, co mówiono. Ale może nie był to wcale taki zły pomysł. Strup zapadł w sen i ból trochę zelżał.

Rozmowy trwały jeszcze przez parę minut, przy czym ich sens umykał trojakowi, jakim na chwilę stał się Wickwrack. Rozumiał natomiast znaczenie tonu, z jakim zabierający głos wypowiadali opinie. Skrupiło — sfora, która wcześniej zeskoczyła na podłogę — kilkakrotnie głośno poskarżył się niecierpliwym głosem. W odpowiedzi Wendacjusz rzekł coś, co można było uznać za wyraz zgody. Lekarz usunął się i Skrupiło podszedł do leżącego koło Wickwracka przybysza. Wędrownik obudził się całkowicie.

— Uważaj. To stworzenie nie jest zbyt przyjazne.

— Twój przyjaciel już mnie raz ostrzegał — odwarknął Skrupiło. Okrążył nosze, wpatrując się w brązową, pozbawioną sierści twarz stworzenia. Tamten również wpatrywał się w niego obojętnym wzrokiem. Skrupiło podszedł bliżej i odkrył koc, którym stwór był przykryty. Wciąż nie było żadnej reakcji.

— Widzisz — tryumfował Skrupiło — wie, że nie chcę go skrzywdzić.

Wędrownik nic nie odpowiedział.

— Czy on naprawdę chodzi tylko na tylnych łapach? — spytał jeden z pozostałych członków rady. — Możecie sobie wyobrazić tego stwora w postawie pionowej? Jeden lekki cios i już leży na ziemi.

Rozległ się głośny śmiech. Wędrownik przypomniał sobie, jak bardzo poruszający się na dwóch odnóżach przybysze przypominali modliszki. Skrupiło zmarszczył nos.

— To stworzenie jest strasznie brudne. — Był już cały dookoła leżącego, co, jak się już zdążył o tym przekonać Wędrownik, strasznie denerwowało Dwunoga. — Drzewce strzały musi zostać usunięte. Krwawienie ustało, ale jeśli chcemy, aby pożyło jeszcze jakiś czas, musimy mu zapewnić odpowiednią opiekę medyczną. — Spojrzał z pogardą na Skrybę i Wędrownika, jakby chciał obarczyć ich winą za to, że nie przeprowadzili stosownej operacji na pokładzie katamaranu. Nagle coś przykuło jego wzrok i gwałtownie zmienił ton głosu. — Na Sforę Sfor! Spójrzcie na jego przednie łapy! Poluzował sznury krępujące przednie kończyny leżącego. — Dwie takie łapy mogą więcej zrobić niż pięć par warg. Pomyślcie, czego mogłaby dokonać cała sfora takich stworów.

— U… — Uważaj, miał powiedzieć Wędrownik. W jednej chwili przybysz złożył w małą kulkę pięć drobnych wyrostków, którymi zakończona była jego przednia łapa, po czym zrobił szybki wymach, wyginając ją pod niewyobrażalnym kątem i uderzył Skrupiła prosto w jedną z głów. Cios nie był zbyt mocny, ale został precyzyjnie wymierzony w sam tympan.

— Aj! Auuu! — zawył Skrupiło i przerażony odskoczył.

Przybysz także wrzeszczał. Były to cienkie i bardzo niskie dźwięki wydawane przez usta. Dziwaczny dźwięk sprawił, że głowy wszystkich, nie wyłączając członków Snycerki, podniosły się do góry. Wędrownik słyszał już ten odgłos wiele razy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że była to zewnętrzna mowa przybysza. Po kilku sekundach przeszła w regularne czkanie i kaszel, a następnie stopniowo ucichła.

Przez długą chwilę nikt nic nie mówił. Potem część Snycerki podniosła się na nogi. Królowa spojrzała na Skrupiła.

— Czy nic ci nie jest? — Były to jej pierwsze słowa od początku posiedzenia.

Skrupiło lizał swoje czoło.

— Trochę boli.

— Twoja ciekawość kiedyś cię zgubi.

Tamten żachnął się obrażony, ale widać było, że jednocześnie przygana królowej pochlebia mu.

Królowa Snycerka spojrzała na swych doradców.

— Zauważam tu pojawienie się nader istotnej kwestii. Skrupiło sądzi, że jeden członek tego stworzenia jest równie sprawny jak cała sfora. Czy to prawda? — Z tym pytaniem zwróciła się raczej do Wędrownika niż do Skryby.

— Tak, wasza wysokość. Jeśli węzły tych sznurów byłyby w zasięgu jego łap, z łatwością by je rozwiązał. — Wiedział, czego chce się dowiedzieć królowa. Sam odkrył to dopiero po trzech dniach. — A dźwięki, jakie wydaje, brzmią jak skoordynowana mowa.

Rozległy się głosy innych, którzy włączyli się do rozmowy. Pojedynczy członek często potrafił wydawać na wpół zrozumiałe odgłosy, ale na ogół działo się to kosztem pogorszenia ogólnej sprawności ruchowej.

— Tak… jest to stworzenie, jakiego próżno by szukać na naszym świecie, stworzenie, którego łódź spłynęła z samego nieba. Zastanawiam się, jaki umysł miałaby cała sfora takich stworzeń, jeśli pojedynczy członek jest niemal tak sprawny jak każdy z nas? — Mówiąc to, jej ślepiec wodził pokrytymi bielmem oczami dookoła, jak gdyby widział. Dwóch innych członków nieustannie ocierało ślinę jednemu z młodszych. Królowa nie stanowiła zbyt imponującego widoku.

Skrupiło podniósł głowę.

— Nie słyszę najmniejszych odgłosów myślenia. Ten stwór nie ma przedniego tympanu. — Następnie wskazał na podartą odzież wokół rany przybysza. — Nie widzę też najmniejszych śladów tympanów na ramionach. Być może taka sfora zachowuje bystrość nawet jako singiel… a może tak właśnie wyglądają te stwory w całości.

Wędrownik uśmiechnął się do siebie. Ten Skrupiło był niezłym gagatkiem, ale na pewno nie czuł się skrępowany tradycją. Przez całe wieki akademicy rozważali różnicę między istotami rozumnymi a zwierzętami. Niektóre zwierzęta miały większe mózgi, inne miały łapy lub wargi sprawniejsze od członków sfor. Na sawannach Wschodonii podobno żyły stworzenia, które przypominały istoty rozumne i trzymały się w nierozłącznych grupach, ale ich myślenie pozbawione było jakiejkolwiek głębi. Jeśli nie liczyć wilczych hord i wielorybów, to tylko istoty rozumne tworzyły sfory. To właśnie koordynacja myśli pomiędzy członkami stanowiła o ich wyższości. Teoria Skrupiła była jawną herezją.

— Ale podczas zasadzki słyszeliśmy odgłosy myślenia i to bardzo głośne — odezwał się Jaqueramaphan. — Być może ten jest czymś w rodzaju naszego szczeniaka, jeszcze ssącego pierś i niezdolnego do myślenia…

— Który jednocześnie jest niemal tak bystry jak cała sfora — dokończyła ponuro królowa. — Jeśli te stworzenia nie są inteligentniejsze od nas, z łatwością możemy nauczyć się używać ich wynalazków. Niezależnie od tego, jak są potężni, wcześniej czy później dorównamy im. Ale jeśli przed sobą mamy jedynie członka jakiejś supersfory… — Przez moment zapanowała cisza, w której dał się słyszeć tylko stłumiony odgłos myślenia doradców. Jeśli przybysze stanowili supersfory, a ich wysłannicy zostali zabici, może się okazać, że nie pozostało już nic, co by mogło pomóc ocalić ten świat.

— Dlatego też priorytetowym zadaniem dla nas będzie uratowanie stworzenia, zaprzyjaźnienie się z nim i poznanie jego prawdziwej natury. — Opuściła nagle wszystkie głowy, jakby głęboko zamyślona albo po prostu bardzo zmęczona. Po chwili niektóre z głów zwróciły się w stronę marszałka. — Każ ją zanieść do domku, który sąsiaduje z moim.

Wendacjusz spojrzał na nią zaskoczony.

— Ależ to niemożliwe, wasza wysokość! Widzieliśmy przecież, że jest niebezpieczne. A ponadto potrzebuje opieki lekarza.

Snycerka uśmiechnęła się, a jej głos stał się miękki jak jedwab. Wędrownik pamiętał ten ton.

— Czyżbyś zapomniał, że znam się na chirurgii? Czyżbyś zapomniał… że jestem Snycerką?

Wendacjusz oblizał wargi i rozejrzał się po pozostałych członkach rady. Po chwili odezwał się.

— Nie, wasza wysokość. Zrobimy, jak sobie życzysz. Wędrownik poczuł, że wraca mu humor. Być może jednak, wbrew pozorom, Snycerka nadal sprawowała kontrolę nad wszystkim.

DWANAŚCIE

Wędrownik siedział na stopniach swojej kwatery — członkowie opierali się o siebie plecami — kiedy Snycerka przyszła do niego następnego dnia. Była sama, ubrana w proste, zielone kurtki, jakie pamiętał z czasów ostatniego pobytu w tych stronach.

Nie pokłonił się ani nie wyszedł jej naprzeciw. Przez chwilę przyglądała mu się obojętnie, po czym usiadła kilka jardów dalej.

— Co z Dwunogiem? — spytał.

— Wyjęłam mu bełt i zaszyłam ranę. Myślę, że przeżyje. Moi doradcy ucieszyli się z tej nowiny. To stworzenie nie zachowywało się jak istota obdarzona rozumem. Rzucało się, nawet gdy je przywiązano, tak jakby w ogóle nie miało pojęcia o chirurgii… Jak twoja głowa?

— W porządku, dopóki nie ruszam się z miejsca. — Ostatni z jego członków — Strup — leżał za drzwiami w ciemnym wnętrzu zajmowanego przez niego domku. — Wygląda na to, że tympan się goi. Za kilka dni powinienem być w pełni sił.

— To dobrze. — Uszkodzony tympan mógł oznaczać ciągłe problemy natury psychicznej lub nawet konieczność poszukania nowego członka, co wiązało się z bolesnym zadaniem znalezienia jakiegoś sposobu spożytkowania członka odłączonego. — Pamiętam cię, pielgrzymie. Wszyscy twoi członkowie się zmienili, ale wciąż jesteś tym samym Wędrownikiem co kiedyś. Ostatnim razem przyniosłeś ze sobą mnóstwo wspaniałych opowieści. Byłam pod wrażeniem twojej wizyty.

— A ja byłem pod wrażeniem spotkania z wielkim Snycerzem. Dlatego wróciłem.

Przekrzywiła jedną z głów i spytała z kwaśną miną.

— Masz na myśli wielkiego Snycerza sprzed lat, nie zaś obecną sparszywiałą królową?

Żachnął się.

— Co się z tobą stało?

Nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę siedzieli obok siebie, spoglądając na miasto. Zachmurzone popołudniowe niebo zwiastowało deszcz. Bryza znad kanału ziębiła wargi i wyciskała z oczu łzy. Snycerka, drżąc z zimna, nastroszyła futro. W końcu się odezwała.

— Starałam się jak najlepiej zachować moją duszę przez sześćset lat. Dokładnie sześćset. Myślę, że to, co obecnie stało się ze mną, jest zupełnie normalne.

— Perwersja nigdy wcześniej nie dokonywała w tobie takich spustoszeń. — Wędrownik na ogół nie był tak obcesowy. Sam nie wiedział, co go skłoniło do nagłej szczerości.

— Tak, przeciętna kazirodcza sfora osiąga taki stan w ciągu kilku stuleci, ale zanim go osiągnie, jest już kompletnie zidiociała. Moje metody były dużo sprytniejsze. Wiedziałam, kogo z kim należy skojarzyć, które szczeniaki zatrzymać, a które wkomponować w inne sfory. W ten sposób zawsze krew z mojej krwi i ciało z mego ciała przechowywały wspomnienia i dusza zachowała się nieskażona. Ale widocznie nie wszystko zrozumiałam do końca albo starałam się osiągnąć coś, co wykracza poza moje możliwości. Za każdym razem wybór był coraz trudniejszy, aż w końcu nie miałam innego wyjścia, jak wybierać pomiędzy członkami niedorozwiniętymi psychicznie a obciążonymi fizycznym kalectwem. — Otarła cieknącą ślinę z pyska jednego z członków, po czym obróciła w stronę swego miasta wszystkie głowy, oprócz głowy ślepca. — Teraz mamy najpiękniejsze dni lata, wiesz? Wszystko, co zielone, pnie się w górę jak oszalałe, aby zagarnąć sobie jak najwięcej gasnącego już ciepła. — Rzeczywiście wydawało się, że zieleń wdarła się wszędzie: ostnice zajęły podnóża wzgórz i obrzeża miasta, paprocie obficie porosły zbocza, wrzos zaś piął się dzielnie ku szarym koronom gór po drugiej stronie kanału. — Kocham to miejsce.

Nigdy nie przypuszczał, że będzie kiedyś pocieszał Snycerza nad Snycerzami.

— Ty uczyniłaś to miejsce tak cudownym. Mówiono mi o tym wszędzie po drodze, po tamtej stronie świata… I założę się, że połowa miejscowych sfor jest z tobą spokrewniona.

— T-tak, zawsze cieszyłam się powodzeniem, o jakim największym rozpustnikom nawet się nie śniło. Nigdy nie brakło mi kochanek ani kochanków, nawet jeśli potem nie mogłam sama wykorzystać wszystkich szczeniaków. Nieraz myślę sobie, że właśnie moje młode były dla mnie największym eksperymentem. Skrupiło i Wendacjusz w większości składają się z moich potomków… ale także i Ocios.

To dopiero! Ostatnia wiadomość była dla Wędrownika absolutną nowością.

— Przez kilka ostatnich dekad próbowałam pogodzić się ze swym losem. Nie mogę oszukać wieczności, niedługo będę musiała uwolnić swą duszę. Coraz więcej kompetencji przyznaję radzie. Jak mogę uzurpować sobie absolutną władzę nad moim dominium, jeśli już coraz mniej jestem sobą? Znowu wróciłam do sztuki — widziałeś monochromatyczne mozaiki?

— Tak! Są przepiękne.

— Pokażę ci kiedyś mój warsztat. Cała procedura tworzenia jest nużąca, ale niemal automatyczna. Wydawało mi się, że będzie to wspaniałe zajęcie na ostatnie lata życia mojej duszy. Ale teraz… ty i ten stwór z nieba zmieniliście wszystko. Cholera! Gdyby to zdarzyło się jakieś sto lat temu. Jakież wtedy mogłabym osiągnąć korzyści. Wiesz, wypróbowaliśmy twoją „obrazkową skrzynkę”. Tak dokładnych i precyzyjnych obrazów nie znajdziesz nigdzie na naszym świecie. Są trochę podobne do moich mozaik — w takim samym stopniu co słońce podobne jest do świetlika. Każdy obraz utworzony jest z milionów różnokolorowych punktów, płytek tak małych, że nie sposób wyodrębnić ich wzrokiem bez soczewek Skryby. Ja pracowałam całe lata nad stworzeniem kilku kompozycji. A ta obrazkowa skrzynka potrafi stworzyć niezliczone tysiące mozaik w mgnieniu oka. Twoi przybysze sprawili, że wszystkie dokonania mojego życia wydają mi się czymś równie nieistotnym, co drapanie jeszcze ślepego szczeniaczka o ścianki kołyski.

Królowa Snycerii płakała cicho, ale w jej głosie brzmiał gniew.

— I teraz cały świat będzie się zmieniał, ale będzie już za późno dla takiego wraka jak ja!

Niemal podświadomie Wędrownik wysunął jednego członka w stronę Snycerki. Członek podszedł niezwykle blisko: osiem jardów, pięć. Wkrótce oboje usłyszeli odgłosy interferencji swoich myśli, a po chwili poczuł, że królowa powoli się uspokaja.

Uśmiechnęła się przez łzy.

— Dziękuję ci… Dziwne, że potrafisz mi współczuć. Wszak największy problem mojego życia to dla pielgrzyma pestka.

— Cierpiałaś. — Tylko tyle z siebie wykrztusił.

— Przecież wy, pielgrzymi, wciąż się zmieniacie, zmieniacie i zmieniacie… — Jeden z jej członków zbliżył się do niego i myślenie stało się dla obojga jeszcze trudniejsze.

Wędrownik mówił wolno, koncentrując się na każdym słowie, mając nadzieję, że nie straci wątku w połowie.

— Ale zawsze zostaje jakaś cząstka duszy. Ta cząstka sprawia, że wciąż jestem pielgrzymem. — I nagle doznał olśnienia, jakie czasem przychodzi w środku bitewnej wrzawy lub w zamęcie, jaki powstaje podczas intymnego zbliżenia. To był właśnie taki czas. — Myślę, że świat właśnie domaga się od ciebie zmiany duszy, właśnie teraz, kiedy z nieba spadł nam ten Dwunóg. Czy można sobie wyobrazić lepszy moment dla Snycerki na porzucenie starej duszy?

Uśmiechnęła się i wzrósł zamęt myślowy, ale jednocześnie stał się przyjemny.

— Nie… pomyślałam o tym… w ten sposób. Że to właśnie czas na zmiany.

Wędrownik cały wszedł pomiędzy jej członków. Dwie sfory stały przez chwilę wymieszane, pieszcząc się nawzajem, czując, jak ich myśli zlewają się i rozpływają w słodkim chaosie. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętały, był gwałtowny bieg po schodach prowadzących do domku pielgrzyma.


Jeszcze tego samego popołudnia Snycerka przyniosła skrzynkę obrazkową do laboratorium Skrupiła. Kiedy przyszła, Skrupiło i Wendacjusz byli już na miejscu. Był też Skryba Jaqueramaphan, ale stał oddzielnie, dużo dalej niż tego wymagał protokół. Królowa przerwała jakiś spór. Kilka dni temu takie sprzeczki wprawiłyby ją w podły nastrój. Ale teraz śmiało wciągnęła swego najbardziej schorowanego członka do pokoju, popatrzyła na obecnych oczyma śliniącego się szczeniaka i uśmiechnęła się. Od lat nie czuła się tak wspaniale. Podjęła odpowiednie decyzje i przedsięwzięła środki, by wprowadzić je w życie, a teraz otwierał się przed nią wspaniały świat nowych, pasjonujących przygód.

Skryba poweselał na jej widok.

— Czy byłaś u Wędrownika? Jak się czuje?

— Dobrze, dobrze, a nawet bardzo dobrze. — Oj, chyba nie ma potrzeby ich uświadamiać, jak bardzo jest mu dobrze. - Myślę, że niedługo całkiem wydobrzeje.

— Wasza wysokość, jestem niezmiernie wdzięczny waszej wysokości i jej lekarzom. Wickwrackstrup to wspaniała sfora i… to znaczy myślę, że nawet pielgrzym nie powinien zmieniać członków co dzień, jak ubrania.

Snycerka bezceremonialnie przerwała potok wymowy machnięciem łapy. Weszła na środek pomieszczenia i położyła skrzynkę obrazkową przybysza na stole. Przedmiot najbardziej przypominał różową poduszkę z miękkimi rogami i rysunkiem dziwacznego zwierzęcia na poszwie. Po spędzeniu półtora dnia sam na sam ze skrzynką królowa nabrała dużej wprawy w… otwieraniu jej. Jak zawsze na górnej części urządzenia pojawiła się twarz Dwunoga, wydając z siebie serię dźwięków. Jak zawsze Snycerka, przyglądając się ruchomej mozaice, poczuła fascynację graniczącą z trwogą. Miliony różnokolorowych płytek przesuwały się i zamieniały miejscami w doskonałej synchronizacji, stwarzając iluzję rzeczywistości. A przy tym cała sekwencja ruchomych obrazów powtarzała się za każdym razem dokładnie w ten sam sposób. Odwróciła ekran, tak by Skrupiło i Wendacjusz także mogli zobaczyć, co się na nim dzieje.

Jaqueramaphan przysunął się bokiem do pozostałych i wyciągnął dwie głowy, aby też popatrzeć.

— Wciąż uważasz, że skrzynka jest zwierzęciem? — zapytał Wendacjusza. — Może więc nakarmisz je, a ono w zamian zdradzi nam swoje sekrety, co?

Snycerka uśmiechnęła się do siebie. Skryba bez wątpienia nie był pielgrzymem. Życie i zdrowie pielgrzyma zbyt często były uzależnione od dobrej woli napotkanych osób, żeby poważył się na wtykanie szpil potężniejszym od siebie.

Wendacjusz zignorował go. Wszystkie oczy skierował na królową.

— Proszę, niech wasza wysokość nie gniewa się, ale ja, a właściwie my, wszyscy członkowie rady, chcielibyśmy ponownie skierować prośbę do waszej wysokości. Ta obrazkowa skrzynka jest zbyt ważna, aby mogła znajdować się w pyskach tylko jednej sfory, nawet tak potężnej jak wasza wysokość. Proszę, powierz ją nam przynajmniej na czas, kiedy udajesz się na spoczynek.

— Nie gniewam się. Skoro tak nalegasz, pozwalam wam uczestniczyć w moich badaniach. Tylko tyle mogę zrobić. — Spojrzała na niego niewinnym wzrokiem. Wendacjusz był znakomitym szefem wywiadu, dość przeciętnym administratorem i marnym naukowcem. Jeszcze sto lat temu sfora tego pokroju zostałaby wysłana do nadzorowania zbiorów, jeśli w ogóle zdecydowałaby się na jej zatrzymanie. Sto lat temu wywiadowcy nie byli potrzebni, a jeden administrator wystarczał w zupełności. Jakżeż ten świat się zmienił! W roztargnieniu szturchała nosem skrzynkę obrazkową. Być może nadchodził czas jeszcze większych zmian.

Skrupiło serio potraktował pytanie Skryby.

— Widzę trzy możliwości. Pierwsza: że mamy do czynienia z magią. — Wendacjusz skrzywił się i odsunął parę kroków. — Tak, tak, zasady działania skrzynki mogą wykraczać poza nasze zdolności pojmowania, a więc mogą stanowić dla nas przejaw siły magicznej. Ale jest to ten rodzaj herezji, którego królowa nigdy by nie zaakceptowała, tak więc taktownie go pomijam. — Posłał Snycerce sardoniczny uśmiech. — Druga: że mamy do czynienia ze zwierzęciem. Kilku członków rady właśnie tak myślało, kiedy Skryba po raz pierwszy sprawił, że skrzynka przemówiła. Ale to „coś” bardziej przypomina wypchaną poduszkę, ze śmieszną figurką wyhaftowaną na boku. Co jednak ważniejsze — odpowiada na impulsy z perfekcyjną powtarzalnością. Ta właściwość wydaje mi się znajoma. Tak zachowują się maszyny.

— I to jest ta trzecia możliwość, według ciebie? — spytał Skryba. — Ale żeby być maszyną, trzeba mieć jakieś ruchome części, chyba że…

Snycerka machnęła na nich ogonem. Skrupiło mógł toczyć podobne dysputy przez długie godziny, a wyglądało na to, że Skryba jest podobny.

— Moim zdaniem powinniśmy dowiedzieć się czegoś więcej, a potem spekulować. — Nacisnęła narożnik pudełka, podobnie jak uczynił to Skryba podczas pierwszej demonstracji. Twarz przybysza zniknęła zastąpiona dziwacznym barwnym wzorem, który przyprawiał o zawrót głowy. Usłyszeli odgłosy, ale było to tylko średniotonowe mruczenie, jakie rozlegało się zawsze przy otwieraniu wieka skrzynki. Wiedzieli już, że skrzynka słyszała niskie dźwięki i że odbierała bodźce dotykowe przez miękki kwadrat wbudowany w podstawę. Kwadrat ten także stanowił rodzaj obrazkowego ekranu: niektóre komendy powodowały zmianę wzoru siatki punktów dotykowych. Gdy po raz pierwszy dokonali takiej zmiany, skrzynka odmówiła reagowania na dalsze komendy. Wendacjusz był pewny, że zabili „mniejszego przybysza”. Ale kiedy zamknęli skrzynkę i ponownie ją otworzyli, znowu zaczęła zachowywać się tak jak przedtem. Snycerka była niemal pewna, że niezależnie od tego, co powiedzą albo w jaki sposób dotkną tej rzeczy, nie są w stanie wyrządzić jej szkody.

Snycerka wypróbowała znane sobie sygnały we właściwym porządku. Rezultaty były identyczne jak przedtem. Ale przy każdorazowej zmianie porządku — odmienne. Nie wiedziała, czy należy się zgodzić ze Skrupiłem. Skrzynka wykazywała pewną mechaniczną powtarzalność charakterystyczną dla maszyny… jednakże różnorodnością możliwych reakcji bardziej przypominała zwierzę.

Tuż za jej plecami Skryba i Skrupiło ustawili po jednym wysuniętym osobniku. Oba starały się jak najwyżej unieść głowę, aby widzieć wszystko, co pojawiało się na ekranie. Odgłosy ich myśli stawały się coraz głośniejsze. Snycerka próbowała przypomnieć sobie, jaki miał być jej kolejny krok. Po chwili otaczający ją hałas stał się nie do zniesienia.

— Czy możecie się cofnąć. Nie słyszę swoich myśli. — To nie chór, kochani.

— Przepraszamy… czy tak wystarczy? — Cofnęli się o jakieś piętnaście stóp. Królowa kiwnęła głowami. Odległość pomiędzy dwoma wysuniętymi członkami wynosiła mniej niż dwadzieścia stóp. Skrupiło i Skryba najwyraźniej ledwie panowali nad swą ciekawością. Tylko Wendacjusz zachowywał właściwą odległość, ale i na jego pysku malował się entuzjazm i wyczekiwanie.

— Mam propozycję — odezwał się Skryba. W jego głosie czuć było wysiłek, jaki musiał włożyć, aby skoncentrować się w hałasie wywołanym przez myśli Skrupiła mieszające się z jego myślami. — Kiedy dotknie się kwadracika cztery/trzy i powie — tu odtworzył kilka dźwięków, jakie wydawał z siebie przybysz, wszystkie były bardzo łatwe — na ekranie pokazuje się zestaw obrazków. Wydaje mi się, że obrazki te odpowiadają kwadracikom. Myślę, że zostają nam przedstawione… możliwości wyboru.

Hm.

— Tak więc sama skrzynka będzie nam mówić, co mamy robić. — Jeśli to jest maszyna, to będziemy musieli zrewidować obowiązującą definicję. - Dobrze więc, spróbujmy w ten sposób.

Minęły trzy godziny. Pod koniec nawet Wendacjusz przysunął jednego ze swych członków bliżej ekranu. Hałas panujący w pomieszczeniu zaczynał niebezpiecznie zamieniać się w bezmyślny chaos. Zewsząd padały propozycje: „powiedzmy to”, „naciśnijmy tamto”, „ostatni raz, jak powiedziało to, zrobiliśmy tamto”. Na ekranie pojawiało się mnóstwo skomplikowanych, kolorowych schematów opatrzonych małymi wzorkami. Najwyraźniej było to pismo stworzeń, do których należało urządzenie. Małe dwunożne figurki przebiegały przez ekran, usuwając symbole, otwierając malutkie okienka… Odkrycie Skryby okazało się trafne. Pierwsze obrazki rzeczywiście pokazywały możliwości wyboru. Ale niektóre z nich prowadziły do innych obrazów, gdzie również należało wybierać. Zdaniem Skryby następowało coraz dalsze rozgałęzianie się opcji, na wzór drzewa. Nie do końca była to prawda. Czasami wracali do jednego z wcześniejszych punktów wyjścia. Przypominało to błądzenie po metaforycznej sieci ulic. Cztery razy kończyli w ślepym zaułku, w związku z czym musieli zamykać skrzynkę i zaczynać wszystko od początku. Rozgorączkowany Wendacjusz starał się wyrysować mapy poszczególnych ścieżek. Mogło to okazać się pomocne, gdyby chcieli powrócić w jakieś miejsce jeszcze raz. Ale nawet on zdawał sobie sprawę, że istniało mnóstwo innych ścieżek, których nie można było odnaleźć, poszukując na chybił trafił.

Snycerka oddałaby sporą część duszy za wszystko, co już zobaczyli. Gwiazdy przesuwające się po niebie. Księżyce świecące na niebiesko i zielono lub otoczone pomarańczowymi wstęgami. Ruchome obrazy obcych miast zamieszkanych przez tysiące istot podobnych do tej, która znajdowała się w ich rękach. Stworzenia te chodziły tak blisko siebie, że niemal się dotykały! Jeśli tworzyły sfory, to musiały być one większe niż cokolwiek, co mieli okazję zaobserwować na świecie… nawet w tropikach. Ale może te dociekania w ogóle nie miały sensu; już widok miast wykraczał poza jej wyobraźnię.

W końcu członek Jaqueramaphana wycofał się. Skryba zebrał się w zwartą gromadkę. Głos mu drżał.

— Tam w środku jest cały wszechświat. Możemy błądzić przez wieki i nigdy go nie poznać…

Spojrzał na pozostałych dwóch. Nawet z pyska Wendacjusza znikł wyraz zadufanej pewności siebie. Całe wargi miał poplamione inkaustem. Ławy do pisania, którymi się otoczył, były zawalone dziesiątkami szkiców, z których każdy następny był coraz wyraźniejszy. Upuścił pióro i sapnął.

— Moim zdaniem powinniśmy zatrzymać się w tym miejscu i przestudiować to, co do tej pory zobaczyliśmy. — Zaczął zbierać rysunki i układać je w zgrabny stosik — Jutro, gdy się dobrze wyśpimy, nasze umysły będą jaśniejsze i wtedy…

Skrupiło cofnął się i wyprostował. Obwódki oczu miał czerwone, co świadczyło o wielkim podekscytowaniu.

— Oczywiście. Ale zestaw te szkice, drogi Wendacjuszu. — Wskazał łapą na rysunki. — Porównaj ten i tamten. Jest jasne, że nasza metoda prób i błędów często prowadzi na manowce. Czasem ta skrzynka wpędza nas w sytuacje bez wyjścia, ale znacznie częściej sami natrafiamy na obrazek, na którym kilka tych obcych istot tańczy w lesie, wybijając jakiś dziwny rytm, i nie ma żadnych dalszych opcji do wyboru. Wtedy jeśli powiemy — i tu powtórzył część sekwencji — przechodzimy do obrazka z kupkami patyków. Najpierw jest jeden patyk, potem dwa, i tak dalej.

Snycerka też to zauważyła.

— Tak, i wtedy wychodzi jakaś postać, wskazuje na każdą z kupek i przy każdej z nich wydaje krótki dźwięk. — Królowa i Skrupiło spojrzeli na siebie, każde z nich zauważyło w oczach drugiego ten sam błysk oznaczający radość ze znalezienia porządku tam, gdzie dotąd panował chaos. Już od stu lat Snycerka nie zaznała tego radosnego uczucia. — Czymkolwiek jest ta rzecz… w tej chwili stara się nauczyć nas języka Dwunogów.


W następnych dniach Johanna Olsndot miała mnóstwo czasu na myślenie. Ból w klatce piersiowej i w ramieniu powoli ustępował. Jeśli poruszała się ostrożnie, czuła tylko nieprzyjemne pulsowanie. Wyjęto jej strzałę i zaszyto ranę. Obawiała się najgorszego, kiedy ją skrępowano i gdy w psich pyskach pojawiły się noże, a na pazurach stalowe szpony. Zaczęli ją ciąć. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, że istnieje tak potworny ból.

Ciarki ją przechodziły na samo wspomnienie udręki. Ale tamta sytuacja nie nawiedzała jej w nocnych koszmarach, tak jak…

Mama i Tata nie żyli. Widziała ich śmierć na własne oczy. A Jefri? Jefri mógł przeżyć. Czasami Johanna przez całe popołudnie żywiła się tą nadzieją. Widziała płonące pojemniki hibernacyjne leżące na ziemi obok statku. Ale te, które zostały wewnątrz, mogły pozostać nie uszkodzone. Pamiętała, jak napastnicy bez namysłu palili i niszczyli wszystko, co napotkali na lądowisku.

Została więźniem. Ale teraz mordercy byli dla niej życzliwi. Pilnujący jej strażnicy nie mieli broni, jeśli nie liczyć zębów i stalowych szponów nakładanych na pazury. Trzymali się od niej jak najdalej. Wiedzieli, że mogła ich pokaleczyć.

Przebywała w środku dużej, ciemnej chaty. Kiedy była sama, przemierzała nerwowymi krokami podłogę na parterze. Te psy były absolutnymi barbarzyńcami. Operacja bez jakiegokolwiek znieczulenia wcale nie miała być torturą. Nie widziała żadnych maszyn latających. Nie było też śladów elektryczności. Za toaletę służyła szczelina wyłupana w marmurowej płycie. Otwór był tak głęboki, że ledwo dało się słyszeć odległy plusk w dole. Ale za to zionął smrodem. Stworzenia były równie zacofane jak ludzie w najciemniejszych wiekach na Nyjorze. Albo nigdy nie znały żadnej techniki, albo całkowicie z niej zrezygnowały. Johanna niemal się uśmiechnęła. Mama uwielbiała czytać powieści o katastrofach statków i bohaterkach zagubionych w zapomnianych koloniach. Cała intryga polegała głównie na ponownym wprowadzeniu nowoczesnej techniki i technologii w celu dokonania naprawy statku. Mama tak się pasjonuje… pasjonowała… historią nauki. Naprawdę uwielbiała analizować techniczne szczegóły takich opowieści.

Cóż, Johannie z trudem udało się przeżyć śmierć rodziców, ale teraz wiedziała już po co. Chciała się uratować, ale równie mocno pragnęła zemsty. Te stworzenia w niczym nie przypominały ludzi. Nie pamiętała, by kiedykolwiek czytała coś o tego typu istotach. Z chęcią poszukałaby czegoś o nich w danniku, lecz ten jej zabrano. Ha. Niech się nim stwory pobawią. Wcześniej czy później wpadną w zastawione przez nią pułapki i nie będą wiedziały, co mają robić.


Na początku dano jej tylko koce, potem — jakieś ubrania skrojone identycznie jak jej stary kombinezon, tyle że z puszystego, pikowanego materiału. Ubranie było ciepłe i solidne, a widząc idealnie równe ściegi, Johanna nie mogła uwierzyć, że to nie maszynowa robota. Teraz mogła spokojnie wychodzić na zewnątrz. Ogród otaczający jej chatę był najładniejszym zakątkiem w okolicy. Rozciągał się na obszarze stu metrów kwadratowych i zbiegał w dół stoku. Rosło w nim mnóstwo kwiatów i drzew z długimi, piórkowatymi liśćmi. Chodniki wyłożone płytami wiły się zygzakami przez porośnięte mchem torfowisko. Było to dość spokojne miejsce, trochę przypominające jej podwórko za domem na Straumie.

Ogród otoczono murem, ale z położonego wyżej końca mogła oglądać świat na zewnątrz. Ściany skręcały raz w lewo, raz w prawo, tak że zdarzały się miejsca, skąd mogła zobaczyć drugą stronę muru. Otwory okienne przywodziły na myśl lekcje historii. Pozwalały na strzelanie z łuków lub broni palnej i jednocześnie chroniły przed pociskami napastnika.

Kiedy słońce już nie dokuczało, Johanna lubiła siadać w miejscu, gdzie roznosiła się intensywna woń piórkowatych liści, i patrzeć ponad murem na zatokę. Wciąż nie była pewna, co właściwie ogląda. Widziała port. Las masztów przypominał jej liczne przystanie ze Straumy. Miasto miało szerokie ulice wijące się nieregularnymi zygzakami, a budynki ustawione wzdłuż nich były bez wyjątku krzywe i pochylone. Gdzieniegdzie znajdowały się duże, odsłonięte place targowe. Ze swego miejsca mogła obserwować równo poustawiane stragany. Po drugiej stronie miasta dostrzegła jeszcze jeden mur, a właściwie walącą się ścianę, która biegła tak daleko, jak sięgał wzrok. Wzgórza ciągnące się za ścianą miały szczyty usiane szarymi skałami i spłachciami śniegu.

Obserwowała psowate stworzenia przechadzające się po mieście. Pojedynczo i z bliska rzeczywiście można było wziąć je za psy (o wężowych szyjach i szczurzych głowach). Ale dopiero patrząc z daleka, odkrywało się ich prawdziwą naturę. Stwory zawsze poruszały się w małych grupkach, rzadko kiedy liczących więcej niż sześciu osobników. Członkowie takiej sfory kontaktowali się i współpracowali ze sobą z niezwykłą łatwością i wdziękiem. Ale nigdy nie widziała, aby jedna grupa zbliżyła się do innej bliżej niż na dziesięć metrów. Widziani z jej odległego punktu obserwacyjnego członkowie poszczególnych grup zlewali się w jedną całość… i wydawało jej się, że ogląda ogromne wielołape i wielogłowe bestie, poruszające się wolno i ostrożnie, uważając, aby nie podejść zbyt blisko do innego podobnego potwora. Jak dotąd wniosek był oczywisty: jedna sfora to jedno stworzenie. Na dodatek tak przesiąknięte złem, że nie może znieść bliskości innych.


Najpiękniej było podczas piątego spaceru po ogrodzie. Wydawało się, że otoczenie chce zmusić ją do radości. Lekki wietrzyk wytrząsał z kwiatów tysiące puszystych nasionek, które szybowały wolno w powietrzu podświetlone promieniami zachodzącego słońca, niczym małe grudki w niewidzialnym syropie. Próbowała wyobrazić sobie, co Jefri robiłby tutaj. Najpierw z wyniosłą miną dorosłego człowieka obojętnie przyglądałby się tym wszystkim cudom, ale zaraz potem zacząłby przestępować niecierpliwie z nogi na nogę. W końcu runąłby w dół zbocza, starając się schwytać w dłonie jak najwięcej fruwających płatków, i śmiałby się jak szalony…

— Raz, dwa i trzy. Jak się masz dziś? — odezwał się za nią dziecięcy głosik.

Johanna podskoczyła tak gwałtownie, że niemal zerwała sobie szwy. Za jej plecami stała sfora stworów. To właśnie one — ona? — przeprowadziły operację wyciągania strzały. Był to dość podupadły okaz. Cała piątka przycupnęła na zadach, gotowa zerwać się do ucieczki. Wyglądały na równie zaskoczonych co Johanna.

— Raz, dwa i trzy. Jak się masz dziś? — odezwał się głos w identyczny sposób jak przed chwilą. Równie dobrze mogła pomyśleć, że to nagranie, gdyby nie zauważyła, jak jedno ze zwierząt w niewiadomy dla niej sposób wydaje dźwięki za pomocą drgających łat gołej skóry na ramionach, zadzie i głowie. To papuzie powtarzanie już poznała. Ale tym razem wypowiadane słowa wydawały się całkiem na miejscu. Głos nie był imitacją jej głosu, ale gdzieś go już słyszała. Położyła dłonie na biodrach i przyjrzała się uważnie sforze. Dwa stwory odpowiedziały jej spojrzeniem, pozostałe zdawały się podziwiać krajobraz. Jeden nerwowo lizał łapę.

Dwa z tyłu niosły dannik! Teraz już wiedziała, skąd wzięły to pytanie brzmiące jak początek wyliczanki. Wiedziała także, jakiej odpowiedzi oczekują.

— Dziękuję, świetnie, a jak się miewasz ty? — powiedziała. Oczy sfory rozszerzyły się w komiczny sposób.

— Wprost znakomicie, jak zawsze w takie dni — sfora dokończyła powitalną rymowankę, a następnie wydała z siebie strumień szybkich bulgotów. Gdzieś z dołu zbocza dało się słyszeć podobnie brzmiącą odpowiedź. Ukryła się tam druga sfora i podpatrywała zza krzaków. Johanna wiedziała już, że jeśli będzie się trzymała blisko tej, która stała przy niej, druga nie odważy się podejść.

Tak więc Szpony — zawsze tak ich nazywała w myślach, pamiętając o stalowych nakładkach, które zakładały sobie na pazury przednich łap, i wiedząc, że nigdy o nich nie zapomni — dobrały się do Różowego Olifanta i udało im się przejść wszystkie zastawione przez nią pułapki. Jefriemu nigdy nie powiodła się ta sztuka. Stało się jasne, że weszły w program nauki języka dla dzieci. Powinna była to przewidzieć. Kiedy dannik wyczuwał, że użytkownik wpisuje wyjątkowo idiotyczne polecenia i odpowiedzi, automatycznie dostosowywał się do jego poziomu, najpierw uruchamiając system operacyjny przeznaczony dla dzieci w wieku szkolnym, a następnie, jeśli to nie dawało pomyślnych rezultatów, program dla maluchów, które nawet nie umiały jeszcze dobrze mówić po samnorsku. Tak więc, przy niewielkiej pomocy ze strony Johanny stworzenia te mogły nauczyć się jej języka. Czy tego chciała?

Sfora podeszła troszeczkę bliżej, przy czym cały czas przynajmniej dwóch osobników nie spuszczało oczu z dziewczynki. Teraz jednak już nie wyglądali, jakby zaraz mieli uciekać. Stojący najbliżej położył się na brzuchu i patrzył na nią. Naprawdę sprawiałby wrażenie przyjacielskiego i całkowicie bezbronnego, gdyby nie potężne stalowe szpony.

— Mam na imię — tu Johanna usłyszała całą serię bulgotów z pojedynczym, bardzo wysokim tonem, który zdawał się odbijać echem w jej głowie. — A jak ty masz na imię?

Johanna wiedziała, że to wszystko było częścią lekcji języka. Z pewnością stworzenie nie zdawało sobie sprawy ze znaczenia pojedynczych słów tworzących wypowiadaną kwestię. Przedstawianie się i pytanie o imię było powtarzane w nieskończoność przez wszystkie dzieci — postacie z programu językowego. Nawet kalarepa wcześniej czy później zorientowałaby się, o co chodzi. Jednakże wymowa, jaką popisywały się Szpony, była tak perfekcyjna…

— Mam na imię Johanna — odpowiedziała.

— Zjohanna — powtórzyła sfora jej głosem, niepoprawnie wymawiając poszczególne zgłoski.

— Johanna — poprawiła dziewczynka. Sama nie miała najmniejszego zamiaru wysilać się, by powtórzyć imię tego Szpona.

Cześć, Johanna. Pobawmy się w nazywanie! — To zdanie także pochodziło z lekcji. Sfora powtórzyła je, zachowując głupkowaty entuzjazm oryginału. Johanna usiadła zamyślona. Z pewnością opanowanie samnorskiego pozwoli Szponom osiągnąć pewną przewagę nad nią… ale był to jedyny sposób, aby i ona mogła dowiedzieć się czegoś o nich, co z kolei było jedyną metodą uzyskania informacji o losie Jefriego. A jeśli jego też zabili? Cóż, wtedy powinna nauczyć się krzywdzić ich tak, jak na to zasługują.

TRZYNAŚCIE

W Snycerii, a następnie — kilka dni później — na Ukrytej Wyspie Ociosa skończyły się długie dni arktycznego lata. Na początku zmierzch zapadał około północy, kryjąc w cieniu nawet najwyższe wzgórza, a potem godziny ciemności wydłużały się z każdą dobą coraz bardziej. Dzień walczył z nocą, ale noc wygrywała. Ostnice porastające doliny zmieniły kolory na jesienne. Patrząc na fiord w pełnym słońcu widziało się pomarańczowoczerwone podnóża wzgórz, następnie zieleń wrzosu przechodzącą niepostrzeżenie w blade szarości porostów, a dalej w ciemniejsze szarości nagich skał. Śnieg czekał na swój czas, który niebawem miał nadejść.

O zachodzie słońca, każdego dnia kilka minut wcześniej, Presfora obchodziła zewnętrzne wały zamku Ociosa. Był to trzymilowy spacer. Niższych obwałowań strzegły linie straży, ale tu u góry czuwało tylko kilku wartowników. Kiedy się do nich zbliżała, ustępowali jej miejsca z precyzją noszącą ślady wojskowego drylu. Ale było w tym także coś więcej niż dyscyplina wojskowa: w ich oczach czaił się strach. Trudno się do tego przyzwyczaić. Jak daleko sięgała pamięcią — a jej wspomnienia obejmowały okres około dwudziestu lat — zawsze żyła w strachu przed innymi, w poczuciu wstydu i winy, w poszukiwaniu kogoś, za kim mogłaby pójść. Teraz wszystko zostało postawione na głowie. Teraz poznała dokładnie, od wewnątrz, jakiemu złu się oddała. Wiedziała, dlaczego wartownicy tak się jej bali. Dla nich była Ociosem.

Oczywiście nikomu nie dawała poznać swych myśli. Jej bezpieczeństwo zależało od tego, czy mistyfikacja zakończy się powodzeniem. Presfora musiała się mocno natrudzić, by stłumić swą naturalną nieśmiałość. Od dnia przybycia na Ukrytą Wyspę ani razu nie złapała się na lękliwym opuszczaniu głowy i zamykaniu oczu.

Zamiast tego miała spojrzenie Ociosa, którego nie wahała się używać. Jej obchód wałów budził postrach wśród straży, tak samo jak obchód Ociosa. Patrzyła na swoje — jego — dominium takim samym nieprzeniknionym wzrokiem, z wszystkimi głowami wpatrzonymi w dal, jakby widząc rzeczy niedostrzegalne dla przeciętnych wyznawców. Nie mogła pozwolić, aby wyszły na jaw prawdziwe przyczyny wieczornych wędrówek: powolne zrównywanie się nocy z dniem przypominało jej czasy spędzone w republice. Mogła sobie wyobrażać, że wciąż jest tam, że żyje życiem, jakie prowadziła przed nadejściem ruchu i przed masakrą w Parlamencie, zanim poderżnięto jej gardła, a fragmenty Ociosa znalazły schronienie pośród strzępów jej uszkodzonej duszy.

Na złotych i brunatnych polach, rozciągających się za kamiennymi zasłonami, widziała wieśniaków zajętych pieleniem upraw lub spędzaniem trzód z pastwiska. Ziemie Ociosa rozciągały się daleko poza zasięgiem jej wzroku, ale kraj ten nigdy nie importował żywności. Wszelkie zboża wypełniające spichrze i mięso pochodziły z obszarów znajdujących się najwyżej dwa dni drogi od cieśnin. Widać w tym było jasny zamysł strategiczny, pomimo to całość tworzyła sielankowy pejzaż, na który miło patrzyło się wieczorem, wspominając dawne spokojne życie w rodzinnych stronach i pracę w szkole.

Słońce opadało w stronę gór, długie cienie padały na ziemie uprawne. Zamek Ociosa wyglądał jak wyspa na morzu cienia. Presfora nosem wyczuła nadchodzące zimno. Dziś w nocy znów będzie mróz. Jutro rano pola przykryje szron, który nie przetrwa nawet godziny po wschodzie słońca. Mocniej opatuliła się długą kurtką i podeszła do punktu obserwacyjnego na wschodniej części wałów. Szczyt jednego ze wzgórz, znajdującego się po drugiej stronie cieśniny, wciąż zalany był słonecznym światłem. Tam właśnie wylądował statek przybyszów z nieba. Wciąż tam był, ale już ukryty za ścianą z desek i kamieni. Stal rozpoczął wznoszenie tych ścian zaraz po lądowaniu. W kamieniołomach na północnym krańcu Ukrytej Wyspy panował obecnie większy ruch niż za czasów Ociosa. Barki transportujące kamienie na stały ląd kursowały regularnie pomiędzy dwoma brzegami cieśniny. Nawet teraz, choć słońce nie świeciło już całą dobę, Stal nakazał, aby budowa była kontynuowana bez przerwy. Zewy i pomniejsze kontrole przeprowadzano z dużo większą surowością niż za czasów Ociosa.

Lord Stal był rzeźnikiem, albo gorzej — manipulatorem. Ale Presfora wiedziała, że od czasu lądowania statku tajemniczych stworzeń jest śmiertelnie przerażony. Miał po temu powody. I chociaż dziwne stwory, których Stal tak się obawiał, mogły w końcu wszystkich pozabijać, w głębi duszy życzyła im dobrze. Stal i wyznawcy Ociosa zaatakowali gwiezdnych przybyszów bez ostrzeżenia, bardziej z chciwości niż ze strachu. Zabili przy tym dziesiątki stworzeń. Na swój sposób zbrodnia ta była dużo gorsza niż to, co ruch uczynił jej samej. Presfora stała się zwolennikiem Ociosa z własnej, nieprzymuszonej woli. Miała przyjaciół, którzy ostrzegali ją przed ruchem. O Ociosie krążyło mnóstwo przerażających opowieści i nie wszystkie z nich były wymysłami rządowej propagandy. Ale ona chciała pójść za nim, poświęcić się Czemuś Większemu od niej. Została wykorzystana, potraktowana jak narzędzie. Ale mogła tego uniknąć. Gwiezdni przybysze nie mieli takiego wyboru. Stal po prostu ich powyrzynał.

Teraz działał powodowany strachem. W ciągu pierwszych trzech dni zakrył latający statek dachem. Wyglądało to, jakby nagle ni stąd, ni zowąd na szczycie wzgórza pojawiła się samotna stodoła. Wkrótce pojazd przybyszów zniknie zasłonięty kamiennym murem. Nowa forteca może w końcu okazać się większa od tej na Ukrytej Wyspie. Stal wiedział, że jeśli wrodzona nikczemność nie przywiedzie go do zguby, uczyni go najpotężniejszą sforą na świecie.

I to był jeden z powodów, dla których Presfora zdecydowała się zostać i kontynuować maskaradę. Nie mogła jej przeciągać w nieskończoność. Wcześniej czy później pozostałe fragmenty dotrą do Ukrytej Wyspy. Presfora zostanie zniszczona, a Ocios na nowo odzyska wszystkich członków. Być może ona nie doczeka nawet tego czasu. Dwóch członków Presfory pochodziło od Ociosa. Mistrz przeliczył się w rachubach sądząc, że ta dwójka wystarczy, aby zdominować pozostałą trójkę. Tymczasem świadomość trzech członków dawnej nauczycielki posiadła geniusz dwóch członków słynnego przywódcy. Pamiętała niemal wszystko, co wiedział wielki Ocios, poznała wszystkie jego sztuczki i wybiegi. Tych dwóch dało jej duchową siłę, jakiej nigdy przedtem nie miała. Uśmiechnęła się do siebie. W pewnym sensie osiągnęła to, na co tak naiwnie liczyła, przystępując do ruchu, Ocios zaś popełnił błąd, jaki w swej arogancji z góry uznał za niemożliwy. Dopóki będzie umiała utrzymać kontrolę nad dwoma członkami Mistrza, ma szansę na przeżycie. Kiedy cała nie spała, przychodziło jej to bez większych problemów, wciąż czuła się sobą, wspomnienia z życia, jakie pędziła w republice, były bardziej wyraziste niż wspomnienia Ociosa. Wszystko zmieniało się, kiedy zapadała w sen. Nawiedzały ją potworne koszmary. Wizje przebytych cierpień nagle wydawały się przyjemnie ekscytujące. Wieczorny seks na ogół miał łagodzący wpływ na organizm, ale u niej bardziej przypominał zażartą bitwę. Budziła się wyczerpana i obolała, jak gdyby walczyła z gwałcicielem. Wiedziała, że jeśli obcej dwójce uda się kiedykolwiek wyzwolić spod jej władzy, jeśli kiedykolwiek obudzi się jako „on”… tej parze wystarczy kilka sekund, aby ujawnić całe oszustwo, a następnie uśmiercić pozostałych trzech członków i przenieść się do sfory bardziej podatnej na manipulowanie.

Jednakże zdecydowała się zostać na zamku. Stal miał zamiar wykorzystać przybyszów oraz ich statek, aby na całym świecie wprowadzić w życie koszmarne wizje Ociosa. Jeśli tylko znajdę jakiś sposób, aby zniweczyć jego plany i zniszczyć cały Ruch Ociosa, na pewno nie zawaham się, by go wykorzystać.


Po drugiej stronie zamku tyko zachodnia wieża wciąż była oświetlona słonecznym blaskiem. W szczelinach okiennych nie pojawiał się żaden pysk, ale oczy wpatrywały się bacznie. Stal przyglądał się fragmentowi Ociosa — lub też Ociosowi-Oczekującemu-Swej-Reszty, jak sam się kazał tytułować — przechadzającemu się po wałach. Fragment został uznany przez wszystkich dowódców. W rzeczywistości czuli przed nim taką samą obawę jak przed prawdziwym, pełnym Ociosem. W pewnym sensie to Ocios stworzył ich wszystkich, nie dziwiło więc, że drżeli w obecności Mistrza. Nawet jemu z wielkim trudem udawało się opanować. Gdy Stal przechodził etap kształtowania osobowości, często był zmuszany przez Ociosa do podejmowania prób zabicia go. Podczas każdej próby łapano go, a najsłabszych członków poddawano straszliwym torturom. Stal wiedział, że eksperymenty miały na zawsze wyryć w jego duszy potworny strach przed podejmowaniem podobnych prób, ale świadomość tego pozwalała mu strach ów zwalczyć. W każdym razie, mówił sobie, fragment znalazł się w większym niebezpieczeństwie właśnie na skutek tamtych dawnych eksperymentów. Starając się bowiem zwalczyć strach, Stal może się lekko przeliczyć i zadziałać z większą determinacją i okrucieństwem, niż będzie tego wymagała sytuacja.

Wcześniej czy później będzie musiał podjąć odpowiednią decyzję. Jeśli nie uśmierci Presfory przed przybyciem innych fragmentów na Ukrytą Wyspę, będzie tu miał Ociosa w całej swej okazałości. Jeśli dwaj członkowie są w stanie wstrząsnąć jego reżimem, sześciu spowoduje ostateczną likwidację. Czy pragnął śmierci Mistrza? A jeśli pragnął, czy był jakiś bezpieczny sposób na jego uśmiercenie?… Stal próbował w myślach rozważyć zagadnienie, uwzględniając wszelkie aspekty, jednocześnie przyglądając się sforze odzianej w czarne mundury.

Przyzwyczajony był do takiego hazardu. W ten sposób został stworzony. Strach, śmierć i wielkie wygrane były treścią całego jego życia. Ale nigdy stawka nie była tak wysoka jak teraz. Ociosowi omal nie powiódł się podbój największego narodu na kontynencie, a marzył przecież o władzy nad całym światem… Lord Stal popatrzył na wzgórze po drugiej stronie cieśniny i na nowy zamek, który budował. W prowadzonej grze zwycięstwo oznaczało podbój świata, natomiast nader prawdopodobną konsekwencją porażki była całkowita zagłada tego świata.

Stal zwiedził latający statek wkrótce po udanej zasadzce. Teren wokół pojazdu wciąż parował. Z każdą godziną podłoże wydawało się bardziej gorące. Wieśniacy na stałym lądzie szeptali coś o zbudzonych demonach ziemi. Jego doradcy nie potrafili wymyślić nic mądrzejszego. Białe kurtki potrzebowały butów na grubej podeszwie, aby podejść bliżej. Stal zignorował opary, nałożył obuwie ochronne i przespacerował się pod wypukłym kadłubem. Dół pojazdu rzeczywiście przypominał kadłub łodzi, jeśli nie liczyć wsporników. Na środku znajdowała się wystająca część przypominająca krowie wymię, tuż pod nią ziemia zamieniła się w płynną lawę. Spalone trumny leżały na wzgórzu, nieco wyżej niż statek. Niektóre z ciał zostały wyjęte w celu dokonania sekcji. W pierwszych godzinach po wylądowaniu doradcy przedstawiali mu same fantastyczne teorie. Większość była zdania, że podobne do modliszek stwory to wojownicy, którzy zbiegli z jakiegoś pola bitwy i przybyli tu, aby pochować poległych…

Jak dotąd nikt nie mógł zajrzeć do środka pojazdu.

Szare stopnie wiodące do wnętrza były zrobione z czegoś równie mocnego jak stal, ale jednocześnie lekkiego jak pierze. Nie ulegało jednak wątpliwości, że były to schody, chociaż nieco za wysokie jak na przeciętnego członka. Stal sam wspiął się po nich, zostawiając na zewnątrz Szreka i pozostałych doradców.

Wsadził głowę do środka przez właz i natychmiast cofnął ją gwałtownie. Akustyka wnętrza przyprawiała o zawrót głowy. Teraz rozumiał wcześniejsze skargi białych kurtek. Jak przybysze mogli to wytrzymać? Jeden po drugim, wszyscy jego członkowie wczołgali się przez otwór.

Echo ogłuszało go. Dźwięk odbijał się donośniej niż od nie obitego kwarcu. Stłumił odgłos myśli, tak jak to wiele razy musiał robić w obecności Mistrza. Echo przycichło, ale wciąż dźwięki odbijające się od ścian przypominały wrzaski, jakie wydaje rozwścieczona horda. Nawet jego najlepsi żołnierze nie mogli wytrzymać tutaj dłużej niż pięć minut. Ta myśl kazała mu mocniej zacisnąć zęby i nie poddawać się. Przede wszystkim dyscyplina. Wytłumienie myśli nie zawsze musi być oznaką podporządkowania. Myśli ucisza się przecież także podczas polowania. Rozejrzał się dookoła, nie zważając na dobiegające go hałasy.

Z błękitnych pasów na suficie sączyło się światło. W miarę jak oczy przyzwyczajały się do panującego we wnętrzu półmroku, zaczynał dostrzegać wszystko, o czym żołnierze opowiadali mu wcześniej. Wnętrze było podzielone na dwa pomieszczenia. Stał właśnie w większym — czy to ładownia? W przeciwległej ścianie znajdował się wycięty właz prowadzący do drugiego pomieszczenia. Ściany wyglądały, jakby zrobiono je z jednego kawałka, nie widać było ani śladu spojeń lub złączy. Spotykały się pod kątem prostym, co w ogóle nie odpowiadało zewnętrznym kształtom kadłuba. Musiały więc istnieć jakieś puste przestrzenie. W pomieszczeniu czuło się lekki powiew, ale panował tu dużo większy upał niż na zewnątrz. Nigdy jeszcze nie znajdował się w miejscu, które bardziej niż to emanowałoby złowieszczą potęgą. Nie chodziło jedynie o akustyczne sztuczki. Wyścielę się pomieszczenia dźwiękochłonnym obiciem, zamontuje się wytłumiacze odbić i wszystkie efekty znikną. Niemniej jednak…

Pomieszczenie było wypełnione trumnami, które uniknęły spalenia tylko dzięki temu, że znajdowały się wewnątrz pojazdu. W powietrzu unosił się zapach ciał przybyszów. W ciemnych narożnikach ściany pokrywała pleśń. Było to w pewnym sensie pocieszające: te istoty z innego świata oddychały i pociły się jak wszelkie znane mu żywe stworzenia i przy wszystkich swoich zadziwiających wynalazkach nie potrafiły utrzymać swej siedziby w należytej czystości. Jeśli wziąć pod uwagę, że wszystkie spalone trumny także znajdowały się w tym pomieszczeniu, przedtem musiało być w nim bardzo ciasno. Nie uszkodzone trumny stanowiły wspaniały przykład precyzyjnego rzemiosła. Ze szczelin po bokach skrzyń wydobywało się rozgrzane powietrze. Powąchał je: zapach był ciężki, duszący, przyprawiający o mdłości, ale nie był to zapach śmierci. Zorientował się także, że to nie trumny były źródłem dokuczliwego fetoru modliszkowego potu, który czuło się wszędzie.

Każda trumna miała okno na pokrywie. Ile wysiłku włożono w oddanie czci doczesnym szczątkom pojedynczych członków! Stal wskoczył na jedno z pudeł i zajrzał przez okienko. Ciało było znakomicie zachowane. W rzeczywistości niebieskie światło dawało wrażenie, że wszystkie ciała były zamrożone. Wystawił jeszcze jedną głowę nad krawędź skrzynki i z dwóch stron przyjrzał się znajdującemu się wewnątrz stworzeniu. Było dużo mniejsze niż te dwa, które zabili pod statkiem. Mniejsze nawet niż to, które pojmali. Część jego doradców twierdziła, że małe były szczeniakami, być może jeszcze ślepymi i niezdolnymi do samodzielnego odżywiania się i myślenia. Teoria ta była w miarę sensowna: ich więzień nie wydawał żadnych odgłosów myśli.

Po części ze względu na narzuconą sobie dyscyplinę stał długą chwilę, wpatrując się w dziwaczną, płaską twarz martwego stworzenia. Myśli, odbijające się echem od nagich ścian, przyprawiały go o nieustający ból, pochłaniający większą część uwagi i nakazujący mu jak najszybciej opuścić wnętrze pojazdu. Niech boli. Wytrzymywał gorsze rzeczy, a oczekujący go na zewnątrz powinni wiedzieć, że Stal jest silniejszy od każdego z nich. Jest w stanie zapanować nad bólem, a jednocześnie górować nad nimi umysłem. Potem odbije to sobie, każąc im uwijać się do upadłego przy obijaniu ścian tych pomieszczeń oraz badaniu tego, co było w środku.

Tak więc Stal gapił się w twarz spoczywającego w trumnie stworzenia, prawie nie myśląc. Hałas odgłosów odbijających się od ścian zdawał się nieznacznie cichnąć. Twarz, której się przyglądał, była straszliwie brzydka. Wcześniej oglądał zwęglone ciała leżące na zewnątrz. Zwrócił uwagę na bardzo małe szczęki i zęby, między którymi zdarzały się spore przerwy. Jak te stworzenia radziły sobie z jedzeniem?

Minęło kilka minut. Potworny hałas i okropna brzydota oglądanego stworzenia mieszały się w jedną senną wizję… Po chwili trans zamienił się w horror z nocnego koszmaru. Twarz poruszyła się! Zmiana była nieznaczna i następowała bardzo powoli. Ale w ciągu kilku minut wyraz twarzy wyraźnie się zmienił.

Stal spadł z trumny, okrzyk przerażenia odbił się od ścian. Przez kilka sekund myślał, że hałas go zabije. Później przyszedł do siebie i ściszył myśli. Podczołgał się z powrotem do skrzyni. Wszystkimi oczyma wpatrywał się w szkło, cały sprężony, niczym sfora na łowach… Zmiana powtarzała się w regularnych odstępach czasu. Stworzenie zamknięte w skrzyni najwyraźniej oddychało, ale czyniło to pięćdziesiąt razy wolniej niż przeciętny członek sfory. Podszedł do następnej skrzyni i spojrzał na zamkniętego w niej przybysza. W niewiadomy dla niego sposób wszystkie stworzenia zamknięte w skrzyniach żyły, tyle że na zwolnionych obrotach.

Oszołomiony, podniósł wzrok. Fakt, że pomieszczenie emanowało czymś złowrogim, nie był jedynie iluzją wywołaną szczególnymi właściwościami akustycznymi tych wnętrz… to była najprawdziwsza prawda!

Podobny do modliszki przybysz wylądował daleko od tropików, z dala od obszarów zamieszkanych przez kolektywy: być może myślał, że arktyczny północny zachód był najbardziej zacofaną dziczą. Przybył tutaj w statku wypełnionym po brzegi setkami modliszkokształtnych szczeniaków. Te skrzynki były jak kokony larw: sfora miała wylądować i odczekać, aż mali dorosną z dala od cywilizacji. W miarę jak jego myśl szła coraz dalej, czuł, że sierść jeży mu się na grzbiecie. Gdyby sfora ogromnych modliszek nie została zaskoczona, gdyby jego żołnierze wykazali się mniejszym okrucieństwem… ta inwazja mogła oznaczać koniec świata.

Słaniając się na nogach, Stal udał się do wyjścia, podczas gdy jego przerażone myśli coraz głośniej odbijały się od ścian. Pomimo to zatrzymał się na chwilę w mroku. Kiedy jego członkowie schodzili po schodach, poruszali się już z pełną godności powagą, a odpowiednio przygładzone mundury w należyty sposób leżały na każdym z nich. Wkrótce jego doradcy dowiedzą się o zażegnanym, a może nadal istniejącym niebezpieczeństwie, ale za nic nie powinni dostrzec u niego najmniejszych oznak strachu. Lekkim krokiem wyszedł spod kadłuba po parującym torfie. Jednak przy całej samodyscyplinie nie mógł się powstrzymać od gwałtownego spojrzenia w niebo. To był tylko jeden statek, jedna sfora przybyszów. Na swoje nieszczęście natknęła się na Ruch Ociosa. Mimo to porażka częściowo była wynikiem splotu szczęśliwych okoliczności. Ile jeszcze statków wyląduje bądź już wylądowało? Czy Stal miał jeszcze dość czasu, aby wyciągnąć właściwe wnioski z odniesionego zwycięstwa?


Stal wrócił myślą do teraźniejszości, do swej małej wieżyczki obserwacyjnej wznoszącej się nad całym zamkiem. Ta pierwsza wizyta w statku miała miejsce kilka dziesięciodni temu. Zagrożenie wciąż było aktualne, ale teraz rozumiał je lepiej i wiedział, że — podobnie jak większość wielkich zagrożeń — kryje wielką obietnicę.

Na wałach Ocios-Oczekujący-Swej-Reszty prześlizgiwał się między strażnikami w zapadającym mroku. Stal nie spuszczał z niego wzroku, do czasu gdy minął ostatnie pochodnie i jeden po drugim zniknął na schodach wiodących w dół. W tym fragmencie było strasznie dużo Mistrza. W lot pojmował wiele rzeczy związanych z lądowaniem gwiezdnych stworzeń, zanim zdołał je zrozumieć ktokolwiek inny.

Stal po raz ostatni przyjrzał się wzgórzom, które ginęły w mroku, po czym odwrócił się i zaczął schodzić spiralnymi schodkami. Punkt obserwacyjny znajdował się na szczycie wieży wysokiej na czterdzieści stóp. Schody miały zaledwie piętnaście cali szerokości, a sufit znajdował się nad schodami na wysokości mniejszej niż trzydzieści cali. Odległość między ścianami, zbudowanymi z kamieni zebranych w okolicy, była tak niewielka, że wykluczała powstawanie echa zakłócającego myślenie, ale jednocześnie zostawiała tak wąski przesmyk, że umysł musiał rozciągnąć się w długą wstęgę. Wspinanie się wymagało przyjęcia poskręcanej i wyciągniętej postawy, która czyniła atakującego łatwą zdobyczą dla ewentualnego obrońcy znajdującego się w izdebce na szczycie. To były subtelności militarnej architektury. Stal uważał przeciskanie się przez wąski, ciemny korytarz za znakomite ćwiczenie.

Schody wychodziły na dostępny dla wszystkich hali, szeroki na dziesięć stóp, z niszami ułatwiającymi mijanie się, rozmieszczonymi co pięćdziesiąt stóp. Szrek i jeden ze strażników czekali na niego.

— Mam najnowsze wieści ze Snycerii — oznajmił Szrek. W pysku trzymał arkusze jedwabnego papieru.

Utrata jednego z przybyszów na rzecz Snycerii z początku była dla niego wielkim ciosem. Dopiero później stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę, że może to znakomicie wykorzystać. Na dworze królowej Snycerki miał szpiegów. Najpierw czynił starania, aby uśmiercić przechwyconego przybysza. Nie byłoby z tym większych trudności. Ale informacje, które stamtąd płynęły, były bardzo ciekawe. W Snycerii funkcjonowało sporo bystrych umysłów. Co chwila odkrywano coś nowego, często rzeczy, na które zarówno Stal, jak i Mistrz — lub przynajmniej jego fragment — po prostu nie zwrócili uwagi. W ten sposób Snyceria bezwiednie stała się jego drugim laboratorium prowadzącym badania nad przybyszami z gwiazd, a wrogowie ruchu służyli mu jako narzędzie. Jak na ironię, z wielkiej wpadki wyniknął jeszcze większy pożytek.

— Znakomicie, Szrek. Zanieś to do mojej kwatery. Będę tam za chwilę. — Stal dał strażnikowi znak ręką, żeby cofnął się do niszy, i przecisnął się obok niego. Lektura raportu nad szklaneczką brandy miała być przyjemnym zwieńczeniem pracowitego dnia. Tymczasem miał przed sobą jeszcze inne obowiązki i… przyjemności.


Mistrz rozpoczął budowę zamku na Ukrytej Wyspie ponad sto lat wcześniej, lecz twierdza wciąż się rozrastała. W najstarszej części piwnic, które zwykły władca pewnie przeznaczyłby na lochy, mieściły się pierwsze laboratoria Ociosa. Wiele z nich właściwie można by pomylić z więziennymi lochami i tak właśnie traktowali je ich lokatorzy.

Stal robił przegląd w laboratoriach przynajmniej raz na dziesięciodzień. Najpierw udał się na najniższy poziom. Małe skwierczę uciekały przed światłem pochodni niesionych przez straże. W powietrzu unosił się zapach gnijącego mięsa. Musiał uważać, gdyż jego łapy niejednokrotnie ślizgały się na wilgotnych kamieniach posadzki. W podłodze, w regularnych odstępach znajdowały się głębokie dziury. W każdej z nich mógł zmieścić się jeden członek, którego łapy odpowiednio mocno przyciśnięto do tułowia, tak żeby nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Każdy otwór przykryto pokrywą z małymi otworami umożliwiającymi oddychanie. Przeciętny pojedynczy osobnik wariował w takiej izolacji w ciągu trzech dni. Uzyskany w ten sposób „surowiec” mógł zostać użyty do tworzenia całkiem nowych, pozbawionych jakichkolwiek właściwości sfor. Na ogół nie były one bardziej bystre niż warzywa, ale tylko tego potrzebował od nich ruch. Niejednokrotnie członkowie wyjęci z tych ciasnych studzienek dawali początek znaczącym sforom. Tu na przykład powstał Szrek. Szrek Bezbarwny, jak go nazywali niektórzy. Szrek beznamiętny. Sfora absolutnie niewrażliwa na ból, obce jej były wszelkie pragnienia. Szrek lojalny jak maszyna, ale skonstruowana z ciała i krwi. Nie był geniuszem, lecz Stal oddałby całą wschodnią prowincję za pięciu takich jak on. Przekonanie, iż nie był to pojedynczy sukces, skłaniało go do kontynuowania eksperymentów z ciasnymi izolatkami. W ten sposób spożytkował większość rozbitych w pamiętnej zasadzce sfor.

Stal wspiął się na wyższe piętro, gdzie przeprowadzał naprawdę interesujące eksperymenty. Na świecie mówiło się o Ukrytej Wyspie z przerażeniem. Słyszano bowiem o tym, co dzieje się na niższych piętrach. Jednakże mało kto zdawał sobie sprawę, jak niewielką rolę w całej naukowej praktyce ruchu zajmowały tamte mroczne pomieszczenia. Aby dokonać właściwej sekcji duszy, potrzeba czegoś więcej niż ławy tortur z rynienkami odsączającymi krew. To, co uzyskano na niższych piętrach, stanowiło jedynie pierwszy krok naukowych poszukiwań Ociosa. Istniało wiele pytań, które nurtowały sfory od tysiącleci. Jak myślimy? Dlaczego wierzymy? Dlaczego jedne sfory są geniuszami, a inne kompletnymi tępakami? Na długo przed pojawieniem się Ociosa filozofowie bez końca spierali się, poszukując odpowiedzi na te pytania, i nigdy nie zbliżyli się do prawdy. Nawet Snycerz próbował rozstrzygnąć te kwestie, nie decydując się jednak na porzucenie tradycyjnej etyki. Ocios był gotów poznać odpowiedzi. W tych laboratoriach sama natura poddawana była bezwzględnym przesłuchaniom.

Stal przeszedł przez komnatę szerokości stu jardów z sufitem podtrzymywanym przez dziesiątki kamiennych kolumn. Wszędzie znajdowały się ciemne przepierzenia z płyt łupkowych poruszających się na małych kółkach. Dzięki nim można było ograniczyć przestrzeń, nadając jej dowolny kształt. Ocios eksperymentował z wszelkimi postaciami umysłu. Przed nim znano tylko kilka możliwości: postawę instynktowną polegającą na skupieniu wszystkich głów razem, pierścień straży i jeszcze kilka postaw roboczych. Ocios wypróbował dziesiątki innych: gwiazdy, podwójne pierścienie, siatki. Większość z nich była bezużyteczna, a ich jedynym efektem był zamęt i pomieszanie. Przy ustawieniu w kształcie gwiazdy tylko jeden członek mógł słyszeć pozostałych, tamci zaś mogli słyszeć tylko jego. W efekcie wszystkie myśli musiały przechodzić przez osobnika ustawionego w środku. Nie miał on żadnego racjonalnego wkładu w całość procesu myślowego, jednakże wszelkie jego pomyłki były przekazywane bez żadnej korekty do reszty. W efekcie powstał półidiota, który wiecznie sprawiał wrażenie pijanego. Oczywiście wieści o tym doświadczeniu zostały skwapliwie przekazane na zewnątrz.

Ale przynajmniej jeden z pozostałych eksperymentów — wciąż utrzymywanych w najściślejszej tajemnicy — zakończył się wyjątkowym powodzeniem. Ocios ustawił osiem sfor na prowizorycznych platformach dookoła komnaty, oddzielił je od siebie łupkowymi przepierzeniami, a następnie członków każdej sfory połączył z ich odpowiednikami spośród członków trzech innych sfor. W pewnym sensie udało mu się otrzymać w ten sposób sforę złożoną z ośmiu sfor. Stal kontynuował badania nad tym rozwiązaniem. Jeśli członkowie-łącznicy byli wystarczająco kompatybilni (ich odpowiedni dobór stanowił najtrudniejszą część eksperymentu), powstały twór dysponował umysłowością znacznie przewyższającą pierścień straży. Na ogół to ułożenie nie gwarantowało zwiększonych możliwości intelektualnych w porównaniu z możliwościami pojedynczej sfory w postawie „głowy razem”, niemniej niektóre uzyskane zdolności percepcyjne były niezwykłe. Przed wyprawą do Długich Jezior Mistrz opracował plan przebudowy głównej sali zamku, aby sesje rady mogły odbywać się w tym właśnie ustawieniu. Stal zarzucił ten pomysł, gdyż wydawał mu się zbyt ryzykowny: jego dominacja nad pozostałymi członkami rady nie była tak absolutna jak Ociosa.

Zresztą to bez znaczenia. Istniały przecież inne, ważniejsze projekty. Pomieszczenia, do których właśnie się zbliżał, stanowiły prawdziwe serce ruchu. Tu powstała jego dusza, stąd brały początek najdoskonalsze dzieła Ociosa. Przez ostatnich pięć lat Stal kontynuował chlubne tradycje tego miejsca, a nawet przydał im większego blasku.

Szedł korytarzem, który łączył oddzielne apartamenty. Wszystkie drzwi miały inkrustowany złotem numer. Przy każdym apartamencie zatrzymywał się, otwierał drzwi i wchodził. Członkowie personelu laboratoryjnego zawsze zostawiali w pomieszczeniach sprawozdanie z poprzedniego dziesięciodnia. Stal przebiegał je wzrokiem, a następnie wystawiał nos nad barierkę balkonu, aby przyjrzeć się postępom eksperymentu. Balkony były dobrze wyściełane i zasłonięte w taki sposób, aby można było z nich obserwować, samemu nie będąc zauważonym.

Jedyna słabość Ociosa (przynajmniej Stal tak uważał) polegała na tym, że pragnął stworzyć nadistotę. Zadufany w sobie Mistrz wierzył, że jeśli na tym polu osiągnie sukces, rezultaty w łatwy sposób dadzą się zastosować do jego duszy. Stal nie żywił podobnych złudzeń. Od dawna było rzeczą dobrze znaną, że niejeden mistrz pozostał daleko w tyle za swoim tworem — uczniem, potomstwem powstałym z podziału, adoptowanym dzieckiem lub czymkolwiek innym. On, Stal, sam był tego najlepszym przykładem, aczkolwiek Mistrz jeszcze o tym nie wiedział.

Stal postawił sobie za cel stworzenie istot, które będą przewyższały wszystkie inne w jednej tylko dziedzinie, podczas gdy w innych będą miały pewne słabe punkty. Pod nieobecność Mistrza rozpoczął kilka samodzielnych eksperymentów. Zaczynał od zera, określając linie dziedziczenia niezależnie od pochodzenia danego członka. Jego agenci kupowali lub wykradali szczeniaki odznaczające się jakimiś szczególnymi możliwościami. W odróżnieniu od Ociosa, który na ogół włączał szczeniaki do istniejących sfor, kierując się kryterium podobieństwa charakterów, Stal tworzył całkiem nowe sfory. Od samego początku dzięki temu miał nad nimi całkowitą kontrolę.

Oczywiście większość tych kombinacji szybko umierała śmiercią naturalną. Szczeniaki musiały być szybko oddzielane od swych mamek, zanim zaczęły brać udział w świadomym życiu dorosłej sfory. W ten sposób cała sfora poznawała język mówiony i pisany w ramach specjalnego programu edukacyjnego. Pozwalało to na pełną kontrolę przyswajanych wiadomości.

Stal zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi numerem trzydzieści trzy. Eksperyment Amdiranifani, Wybitne Zdolności Matematyczne. Nie było to pierwsze doświadczenie w tej dziedzinie, ale jak dotąd najbardziej udane. Jego agenci nie tylko przetrząsnęli całe państwo Ociosa, poszukując sfor o wybitnych zdolnościach związanych z myśleniem abstrakcyjnym, lecz poszli jeszcze dalej. Najsłynniejszy matematyk na świecie żył w Republice Długich Jezior. Sfora planowała podział, pragnęła utworzyć potomka z kilku własnych szczeniaków i kilku należących do kochanki, również matematycznie uzdolnionej. Stal kazał porwać małe. Dzięki dodatkowym nabytkom mogli utworzyć ósmaka. Gdyby eksperyment się powiódł, były szanse na powstanie sfory, której inteligencja przewyższała wszystko, co stworzyła natura.

Stal polecił strażnikom przysłonić płomienie pochodni. Otworzył drzwi do sali numer trzydzieści trzy i wysłał jednego członka, który ukradkiem zbliżył się do skraju balkonu. Spojrzał na dół, ostrożnie wyciszając jego przedni tympan. Świetlik pod sufitem dawał skąpe światło, ale udało mu się zobaczyć osiem szczeniaków zebranych w grupę wokół.” nowego przyjaciela. Przyjacielem tym była modliszka. Szczęśliwy traf, tylko jemu mógł zawdzięczać tę nagłą i niespodziewaną nagrodę, która czasem staje się udziałem badaczy, za ich pracę wymagającą wielkiej cierpliwości i poświęcenia. Jeszcze nie tak dawno miał na głowie dwa ogromne problemy. Nad rozwiązaniem pierwszego biedził się już od ponad roku: Amdiranifani powoli zaczynał tracić kontakt ze światem, a jego członkowie popadali w znany mu dobrze autyzm charakterystyczny dla wielu sfor w całości tworzonych od zera. Drugim problemem był pojmany przybysz. Jego obecność w zamku stanowiła spore zagrożenie i wielką tajemnicę, ale także stwarzała ogromne możliwości. Nie miał jednak pojęcia, w jaki sposób ma z nim nawiązać kontakt, a bez tego możliwości manipulacji były znacznie ograniczone.

Tymczasem dzięki ślepemu zrządzeniu losu jakiś nieudolny sługa przypadkowo wskazał mu sposób na rozwiązanie obu problemów za jednym zamachem. Teraz, kiedy jego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, Stal mógł dostrzec ciało gwiezdnego przybysza odpoczywającego pod gromadą szczeniaków. Kiedy po raz pierwszy usłyszał, że pojmane w zasadzce stworzenie zostało pomyłkowo umieszczone w jednej sali z jego eksperymentalną sforą, wpadł w nieopanowany gniew. Sługa winny pomyłki został natychmiast rozczłonkowany. Ale po upływie kilku dni Amdiranifani zaczął wykazywać oznaki ożywienia, jakich wcześniej nie było widać, od czasu gdy szczeniaki zostały odstawione od piersi mamki. Natomiast po dokonaniu sekcji pozostałych przybyszów i obserwacji żywego okazu szybko stało się jasne, że modliszkowate stwory nie żyły w sforach. Stal miał gwiezdnego przybysza w całości.

Stwór poruszał się przez sen i wydawał ustami niskie dźwięki. Innych zresztą nie potrafił wydawać. Szczeniaki dopasowały swoje ułożenie do nowej pozycji. One też spały wymieniając między sobą leniwe myśli. Wśród monotonnego buczenia pojawiały się także niskie dźwięki będące perfekcyjną imitacją odgłosów wydawanych przez tajemniczą istotę.

I to była największa niespodzianka. Eksperyment Amdiranifani uczy się mowy przybysza! Dla nowo utworzonej sfory była to po prostu jeszcze jedna forma zewnętrznej komunikacji, a wydawało się, że nowy modliszkokształtny przyjaciel jest dla małego bardziej interesujący niż nauczyciele, którzy co jakiś czas pojawiali się na balkonach. Według fragmentu Ociosa fizyczny kontakt sprawiał, że szczeniaki traktowały przybysza jak zastępczego rodzica, mimo że nie zachodziła wymiana myśli.

Tak naprawdę nie miało to wielkiego znaczenia. Stal wysunął jeszcze jedną głowę poza barierkę balkonu. Stał w ciszy, żaden z jego członków nie wymieniał myśli z pozostałymi. Powietrze w pokoju przesiąkło zapachem potu szczeniaków i modliszki. Ci dwaj stanowili obecnie największy skarb ruchu: klucz do przetrwania, a może nawet coś więcej. W tej chwili Stal wiedział już, że latający statek nie był częścią floty nieznanych najeźdźców. Tajemniczy goście sprawiali wrażenie raczej źle przygotowanych uciekinierów. Znikąd nie docierały żadne wieści o podobnych lądowaniach, a szpiedzy ruchu zostali wysłani w najdalsze strony.

Zwycięstwo nad przybyszami świadczyło o tym, że szczęście im sprzyja. Ich broń, obsługiwana przez jednego człowieka, zmiotła niemal cały regiment. W odpowiednio wyszkolonych szczękach mogła zniszczyć całe armie. Stal nie miał wątpliwości, że na statku znajdowały się inne, dużo potężniejsze, śmiercionośne machiny, wciąż gotowe do użycia. Czekaj i patrz, mówił sobie. Niech Amdiranifani wskaże sznurki, dzięki którym będzie można odpowiednio sterować przybyszem. Nagrodą może być panowanie nad całym światem.

CZTERNAŚCIE

Czasem Mama mówiła, że coś sprawiło jej „więcej uciechy niż baryłka szczeniaków”. Jefri Olsndot nigdy nie miał w domu więcej niż jedno zwierzątko i tylko raz był to pies. Ale teraz rozumiał dobrze, co Mama miała na myśli. Od pierwszego dnia, nawet wtedy gdy był straszliwie zmęczony i przerażony, oczarowało go osiem szczeniaków. On je też. Zawsze było ich pełno wokół, ciągnęły go za ubranie, odwiązywały buty, siedziały mu na kolanach albo biegały w kółko. Trzy lub cztery nigdy nie spuszczały z niego wzroku. Oczy miały całkowicie brązowe lub różowe, i bardzo duże w stosunku do wielkości głów. Od samego początku starały się go naśladować. Były lepsze od ptaków-śpiewaków, które znał na Straumie — potrafiły powtórzyć wszystko, co powiedział, tak dokładnie jak echo, a nawet odtworzyć to znacznie później. Kiedy płakał, szczeniaki często płakały wraz z nim, otaczając go wianuszkiem i tuląc się do niego.

Były też inne psy, większe, które nosiły ubrania i wchodziły do pokoju przez drzwi znajdujące się wysoko na ścianach. Spuszczały jedzenie do pomieszczenia, a czasami wydawały dziwaczne odgłosy. Ale jedzenie było obrzydliwe, a zwierzęta nie odpowiadały na krzyki Jefriego, nawet nie próbowały go naśladować.

Minęły dwa dni, potem tydzień. Jefri obejrzał dokładnie wszystko, co znajdowało się w pokoju. Pomieszczenie było za duże na loch. Ponadto więźniom na ogół nie dodaje się zwierzątek do towarzystwa. Wiedział, że świat, na którym się znalazł, nie był cywilizowany, nie stanowił części królestwa, a może nawet nie należał do Sieci. Jeśli Mama albo Tata, albo Johanna nie znajdowali się w pobliżu, najprawdopodobniej nie było tu nikogo, kto mógłby nauczyć te psy mówić po samnorsku! W takim wypadku zadanie nauczenia psów i odnalezienie rodziny spadało na Jefriego. Od tej pory, kiedy ubrane na biało psy wchodziły na narożne balkony, Jefri wykrzykiwał w ich stronę przeróżne pytania. Ale nie na wiele to się zdało. Nawet ten z czerwonymi pasami na kurtce nie odpowiadał. Ale szczeniaki tak! Krzyczały razem z Jefrim, czasem powtarzając jego słowa, czasami wydając bezsensowne dźwięki.

Wkrótce Jefri zorientował się, że szczeniaki miały jeden wspólny umysł. Kiedy biegały wokół niego, niektóre z nich zawsze sadowiły się kilka kroków dalej, wykrzywiając swe pełne wdzięku szyje w tę bądź w tamtą stronę, lecz wydawało się, że pozostali wiedzą dokładnie, co tamci widzą. Nie mógł schować niczego za plecami, jeśli był za nim chociaż jeden, który bez słowa powiadamiał innych o tym, co widział. Przez pewien czas myślał, że szczeniaki porozumiewają się w jakiś tajemniczy sposób, ale to było coś więcej: kiedy obserwował, jak rozsznurowują mu buty lub rysują obrazek, widział, że ruchy ich głów, pysków i łap były skoordynowane w tak perfekcyjny sposób, jak ruchy palców jednej ręki. Jefri zbyt szczegółowo nie analizował tych faktów, ale po kilku dniach zaczął myśleć o całej ósemce szczeniaków jak o jednym przyjacielu. W tym samym czasie zauważył, że Szczeniaki mylił wypowiadane przez niego słowa, czasem nadając im zupełnie nowe znaczenia.

— Ty ja bawić. — Sprawiało to wrażenie zupełnie przypadkowego połączenia słów, ale na ogół poprzedzało szalonego berka po wszystkich meblach w pokoju.

— Ty ja obrazek. — W całym pokoju dół wszystkich ścian, do wysokości metra, pokrywały duże łupkowe płyty. Był to rodzaj wyświetlacza niepodobny do żadnego, jaki Jefri miał okazję widzieć w swym życiu: brudny, nieprecyzyjny, odczyt nie zawsze dał się dokładnie wymazać, nie było także możliwości zachowania wpisanych danych. Jefri był nim zachwycony. Po takiej zabawie cała jego twarz i dłonie — a także większość mordek Szczeniaków — były umazane kredą. Rysowali siebie nawzajem, a potem siebie samych. Szczeniaki nie potrafił narysować tak ładnych figurek jak Jefri. Psy w jego wykonaniu miały ogromne głowy i łapy, ciała zaś zlewały się w jeden korpus. Kiedy rysował Jefriego, w oczy rzucały się przede wszystkim ogromne dłonie, z dokładnie wyrysowanym każdym palcem.

Jefri narysował swoją rodzinę i próbował wytłumaczyć wszystko Szczeniakom.

Dzień za dniem słońce oświetlało coraz wyższe partie ścian. Czasami w pokoju zapadała absolutna ciemność. Przynajmniej raz dziennie przychodziła do nich jakaś sfora, która rozmawiała ze Szczeniakami. Była to jedna z niewielu rzeczy, która mogła odciągnąć malców od Jefriego. Szczeniaki siadał pod balkonami, skrzecząc coś i rechocząc do dorosłych. Najwyraźniej były to lekcje! Spuszczano mu zwoje, które miał przejrzeć, i odbierano od niego te, na których naniósł jakieś znaki.

Jefri siedział cicho i przyglądał się lekcjom. Denerwował się, ale już więcej nie krzyczał na nauczycieli. Niedługo on i Szczeniaki będą mogli naprawdę porozmawiać. Jeszcze tylko parę dni i Szczeniaki dowie się dla niego, gdzie są Mama, Tata i Johanna.


Czasem strach i ból nie są najlepszymi bodźcami. Oszustwo, jeśli odpowiednio zastosowane, jest najbardziej wyrafinowanym, a zarazem najtańszym środkiem manipulacji. Jak tylko Amdiranifani nabrał płynności w mowie modliszek, Stal postarał się, aby wyjaśnił chłopcu wszystko na temat „tragicznej śmierci” jego rodziców i współrodzeńca. Fragment Ociosa był temu przeciwny, ale Stal pragnął uzyskać jak najszybszą i jak najpełniejszą kontrolę.

Teraz wydawało się, że fragment mógł mieć rację. Powinien był chyba podtrzymać nadzieję, że współrodzeniec jeszcze żyje. Stal spojrzał poważnie na eksperyment Amdiranifani.

— Czy możemy mu jakoś pomóc? Młoda sfora spojrzała w górę z ufnością.

— Jefri jest straszliwie przybity wiadomością o śmierci rodziców i siostry. — Amdiranifani używał mnóstwo słów z modliszkowego języka, często zupełnie niepotrzebnie: „siostra” zamiast współrodzeniec. — Bardzo mało je. Nie chce się bawić. Przyprawia mnie to o smutek.

Stal nie spuszczał wzroku z przeciwległego balkonu. Stał tam fragment Ociosa. Nie chował się, aczkolwiek większość jego pysków kryła się w cieniu, z dala od nikłego blasku świec. Jak dotąd wszystkie poczynania Stali przebiegały nader pomyślnie. Ale spojrzenie fragmentu przywodziło na myśl dawne czasy, kiedy każdy błąd mógł go kosztować znaczne okaleczenie lub jeszcze coś gorszego. Niech i tak będzie. Obecnie stawka była większa niż jakakolwiek inna w tamtych czasach. Jeśli strach, który chwytał go za gardło, miał mu pomóc w odniesieniu sukcesu, Stal witał go z radością. Odwrócił wzrok od tamtego balkonu, a na jego pyskach pojawił się wyraz ogromnego współczucia dla ciężkiej sytuacji, w jakiej znalazł się Jefri.

— Powinieneś sprawić, aby to stworzenie… aby on zrozumiał. Nikt nie potrafi przywrócić życia jego rodzicom ani jego… „siostrze”. Ale znam tych, którzy ich zamordowali. Robimy wszystko, co możemy, aby się przed nimi bronić. Powiedz mu, że przychodzi to nam z wielkim trudem. Snyceria to wielkie imperium, które istnieje od stuleci. W bezpośredniej walce nie mamy z nimi szans. Dlatego potrzebujemy wszelkiej pomocy, jakiej mógłby nam udzielić. Chcemy, żeby nauczył nas korzystać ze statku swych rodziców.

Sfora szczeniaków spuściła głowy.

— Spróbuję, ale… — Trzej członkowie znajdujący się tuż przy Jefrim wydali z siebie wysokie pomruki. Modliszka siedziała z pochyloną głową, zakrywając oczy pięciowyrostkowymi łapami. Stworzenie spędziło w tej pozycji już kilka dni, a jego stan obojętności i absolutnego wyłączenia zdawał się coraz bardziej pogłębiać. Teraz gwałtownie pokręciło głową i wydało z siebie kilka ostrych dźwięków, trochę wyższym tonem niż normalnie.

— Jefri mówi, że nie rozumie działania urządzeń statku. On jest trochę… — sfora szukała odpowiedniego słowa -…on jest bardzo młody. Tak jak ja.

Stal pokiwał głowami ze zrozumieniem. Była to oczywista konsekwencja natury przybyszów, z których każdy był po prostu singlem, ale i tak wydawało mu się to dziwaczne. Każdy z nich zaczynał jako absolutny szczeniak. Na początku był taki jak jego eksperymenty, jak sztucznie stworzone sfory złożone z samych szczeniaków. Wiedzę rodzicielską przekazywano przez coś, co przypominało odpowiednik mowy zewnętrznej. Dzięki temu łatwiej można było oszukać stworzenia, ale w chwili obecnej okoliczność ta wydawała się nadzwyczaj niekorzystna.

— Na pewno są jednak jakieś rzeczy, które może nam wyjaśnić.

Kolejne pomruki ze strony modliszki. Stal pomyślał, że powinien poznać ten język. Dźwięki wydawały się łatwe, te pożałowania godne stworzenia do mówienia używały wyłącznie otworu gębowego, podobnie jak ptaki albo leśne ślimaki. Jak dotąd musiał polegać na Amdiranifanim. Na razie to wystarczało, sfora ufała mu bezgranicznie. Był to kolejny uśmiech fortuny. Podczas niektórych ostatnich eksperymentów Stal próbował używać miłości zamiast oryginalnej kombinacji miłości/okrucieństwa stosowanej przez Ociosa. Szansę na to, by nowa metoda okazała się lepsza, oceniał jako niewielkie. Szczęśliwym trafem Amdiranifani należał do tej grupy eksperymentów. Nawet instruktorzy unikali stosowania negatywnego przymusu. Sfora wierzyła w każde jego słowo… Stal miał nadzieję, że tak samo będzie z modliszką.

— Jest jeszcze inna sprawa. — Amdiranifani przetłumaczył słowa przybysza. — Już wcześniej mnie o to pytał. Jefri wie, jak obudzić pozostałe dzieci — dosłownie użyty przez niego wyraz znaczył „sfory szczeniaków” — ze statku. Czy jest pan zaskoczony, lordzie Stal?

Chociaż już od dawna nie nawiedzały go sny o wielkich sforach dwunogich potworów, Stal wcale nie miał ochoty, aby nagle pojawiło się wokół niego następnych stu młodych przybyszów.

— Nie wiedziałem, że to takie łatwe… Ale nie powinniśmy tego robić w tej chwili. Mamy sporo kłopotów ze znalezieniem jedzenia, które odpowiadałoby Jefriemu. — To była prawda; stworzenie należało do nadzwyczaj wybrednych. — Myślę, że obecnie nie poradzilibyśmy sobie z wykarmieniem choćby nawet jeszcze jednego z pozostałych.

Kolejne pomruki. Następnie kilka ostrych wrzasków Jefriego.

— Jeszcze jedno, lordzie. Jefri uważa, że istnieje możliwość użycia „sprzętu ultrafalowego” statku, aby wezwać na pomoc innych, takich jak jego rodzice.

Fragment Ociosa wysunął się z ciemności. Dwie głowy spojrzały w dół na modliszkę, podczas gdy inna przesyłała lordowi znaczące spojrzenie. Stal nie zareagował, potrafił zachować zimną krew lepiej niż jakakolwiek inna sfora.

— Warto by nad tym pomyśleć. Może przedyskutujecie to razem z Jefrim. Nie chciałbym niczego próbować, dopóki nie zyskamy pewności, że to nie uszkodzi statku. — To był kiepski argument. Zobaczył jak na jednym z pysków fragmentu pojawia się wyraz rozbawienia.

Amdiranifani tłumaczył bezpośrednio jego słowa. Odpowiedź Jefriego była niemal natychmiastowa.

— Nie ma się czym przejmować. Chodziło mu o specjalny rodzaj wezwania. Jefri mówi, że statek wciąż wysyła ten sygnał… sam z siebie… bez przerwy, od czasu kiedy tu wylądował.

Stal nie pamiętał, czy kiedykolwiek usłyszał tak straszliwą groźbę wypowiedzianą tak beztrosko.


Powoli Amdiemu i Jefriemu zaczęto pozwalać wychodzić” na zewnątrz, aby mogli się pobawić na powietrzu. Na początku Amdi był bardzo podenerwowany. Nie przyzwyczajono go do noszenia ubrań. Całe dotychczasowe czteroletnie życie spędził w tamtym ogromnym pokoju. Dużo czytał o tym, jak wygląda świat zewnętrzny, i bardzo chciał go zobaczyć, lecz jednocześnie okropnie się bał. Ale wydawało się, że mały człowiek niesamowicie tego pragnie. Każdego dnia stawał się coraz bardziej osowiały, płakał coraz ciszej. Na ogół płakał z żalu za rodzicami lub siostrą, ale czasami robił to dlatego, że został uwięziony w głębokim lochu.

Dlatego pan Stal, po rozmowie z Amdim, pozwolił im wychodzić niemal każdego dnia, przynajmniej na wewnętrzny dziedziniec. Na początku Jefri po prostu siadał w jednym miejscu, wcale nie rozglądając się wokół. Ale Amdi wkrótce odkrył, że jego towarzysz uwielbia przebywać na dworze i za każdym razem starał się wciągnąć go do zabawy.

Sfory nauczycieli i strażników stały na rogach dziedzińca pokrytego żółkniejącym mchem i przypatrywały się. Amdi i w końcu także Jefri znajdowali wielką uciechę w drażnieniu ich. W pokoju, gdzie wszyscy odwiedzający przyglądali się im z wysokości balkonów, nie zdawali sobie sprawy, że większość dorosłych czuła się bardzo niepewnie w pobliżu Jefriego. Chłopak był co najmniej dwa razy większy od normalnego członka sfory stojącego na czterech łapach. Kiedy podchodził bliżej, przeciętna sfora na ogół zbijała się w kupę i chyłkiem oddalała. Nie lubili patrzeć na niego do góry. Według Amdiego było to bardzo głupie. Jefri, wysoki i chudy, sprawiał wrażenie, iż lada moment się wywróci. A kiedy biegł, wyglądało to tak, jakby przez cały czas usiłował utrzymać równowagę, co nie za bardzo mu się udawało. Dlatego ulubioną zabawą Amdiego podczas pierwszych dni był berek. Kiedy on gonił, starał się zmusić Jefriego, by biegł w kierunku najbardziej antypatycznego spośród białych kurtek. Jeśli im się udało, mogli przejść z berka dwuosobowego do trzyosobowego, kiedy to Amdi ścigał Jefriego, a upatrzony białe kurtki uciekał w popłochu, starając się trzymać jak najdalej od nich obu.


Czasami robiło mu się żal strażników i białych kurtek. Byli tacy duzi i sztywni. Czyżby nie rozumieli, jak zabawnie jest mieć przyjaciela, do którego można podejść, a nawet go dotknąć?

Teraz na dworze niemal przez cały czas panowała noc. Światło dzienne pojawiało się na kilka godzin w okolicach południa. Półmrok, który je poprzedzał, a także następował po nim, był wystarczająco jasny, aby przyćmić światło gwiazd i zorzy, ale zbyt ciemny, by można było rozkoszować się pełnią kolorów. Aczkolwiek Amdi spędził większość swojego życia w zamkniętym pomieszczeniu, orientował się w geometrii otoczenia i uwielbiał obserwować grę świateł. Jefri nie lubił zimowych ciemności… dopóki nie spadł pierwszy śnieg.

Wtedy Amdi otrzymał swoje pierwsze kurtki. Pan Stal postarał się także o to, by uszyto specjalne ubranie dla małego człowieka, wielki, puszysty strój, który okrywał całe jego ciało i dawał więcej ciepła niż dobra sierść.

Po jednej stronie dziedzińca napadało zaledwie sześć cali śniegu, ale w innych miejscach zaspy były wyższe niż Amdi. Na murach zatknięto osłonięte od wiatru pochodnie, których światło odbijało się od śniegu złotymi refleksami. Amdi wcześniej uczył się o śniegu, ale widział go pierwszy raz w życiu. Uwielbiał rozcierać go na jednej ze swych kurtek. Potrafił godzinami wpatrywać się i wpatrywać, próbując dojrzeć pojedyncze płatki, wstrzymując oddech, aby ich nie rozpuścić. Pragnął ujrzeć urzekające sześcioboczne wzorki, aczkolwiek nieco przekraczało to możliwości jego oczu.

Ale berek przestał go już bawić. Człowiek umiał biegać przez zaspy, podczas gdy on zostawał w tyle, tonąc we wszechogarniającej bieli. Człowiek potrafił też robić mnóstwo innych rzeczy, które wprawiały go w zachwyt. Potrafił lepić ze śniegu małe kulki i rzucać nimi. Bardzo to denerwowało strażników, szczególnie gdy Jefriemu udawało się trafić kilku członków. Po raz pierwszy ujrzał ich, jak się złoszczą.

Amdi puścił się pędem dookoła wymiecionej przez wiatr części dziedzińca, starając się unikać śnieżek, gnany dziką frustracją. Ręce człowieka były okropne, po prostu okropne! Tak bardzo chciałby mieć choć jedną parę — nie, cztery pary! Okrążył człowieka z trzech stron i z impetem ruszył na niego. Jefri próbował wycofać się szybko w miejsce, gdzie śnieg był głębszy, ale nie zdążył. Amdi skoczył mu na tułów, jednocześnie podcinając nogi i Dwunóg runął w zaspę. Rozpętała się udawana bitwa, pyski i łapy przeciwko dłoniom i stopom. Ale wkrótce Amdi był górą. Człowiek doczekał się zapłaty za swoje śnieżki w postaci sporej porcji śniegu wciśniętego za kołnierz kurtki.

Czasami po prostu siedzieli, wpatrując się w niebo tak długo, że cierpły im zady i łapy. Siedząc za jedną z największych zasp, osłonięci od świateł pochodni, mieli niczym nie zmącony widok na światła niebieskie.

Na początku Amdi był zauroczony zorzą. Zachwycali się nią nawet niektórzy spośród jego nauczycieli. Twierdzili, że ta część świata jest najlepszym miejscem do obserwowania błyszczącego zjawiska. Czasami zorza była tak blada, że drgające światło pochodni, odbite od śniegu, wystarczało, by ją przytłumić. Czasami zaś rozciągała się wyraźnie od horyzontu po horyzont, zielony blask z odcieniami różowego, falujący, jakby poruszany lekkim wiatrem.

Obecnie mogli już z Jefrim prowadzić swobodną rozmowę, aczkolwiek tylko w języku człowieka, tamten nie potrafił bowiem wydać żadnego z dźwięków charakterystycznych dla mowy zewnętrznej, jaką sfory porozumiewały się między sobą. Nawet sposób, w jaki wymawiał imię Amdiego, ledwie pozwalał rozpoznać, o jaki wyraz chodziło. Ale Amdi całkiem dobrze władał samnorskim. Fajnie było mieć własny, nie znany innym język. Na Jefrim zorza nie robiła specjalnego wrażenia.

— W domu mamy takich całe mnóstwo. To po prostu światło z… — tu wypowiedział nowe słowo i spojrzał na Amdiego. Zabawne, że człowiek nie potrafił patrzeć więcej niż w jedno miejsce naraz. Jego oczy i głowa były w nieustannym ruchu. — Wiesz, takie miejsca, w których wytwarza się różne rzeczy. Myślę, że gaz albo inne odpady wyciekają, a następnie słońce zapala je albo… — znowu niezrozumiałe słowa.

— Miejsca, w których wytwarza się różne rzeczy? Na niebie? Amdi miał swój globus, wiedział, jak wielki jest świat, a także co i gdzie się na nim znajduje. Jeśli zorza odbijała światło słońca, musiała znajdować się setki mil ponad ziemią! Amdi wtulił się w kurtkę Jefriego i zagwizdał zupełnie jak człowiek. Jego wiedza geograficzna nie dorównywała wiadomościom z geometrii, ale…

— Sfory nie wytwarzają niczego na niebie, Jefri. My nie mamy nawet latających łodzi.

— Prawda, nie macie… W takim razie nie wiem, skąd to się bierze. Ale i tak mi się nie podoba. Zasłania gwiazdy. — Amdi wiedział wszystko o gwiazdach. Jefri mu o nich opowiadał. Gdzieś tam znajdowali się przyjaciele jego rodziców.

Jefri nie odzywał się przez kilka minut. Nie patrzył już w niebo. Amdi przybliżył się, nie spuszczając wzroku z przesuwających się w górze świateł. Nad nimi poszarpany skraj nawianej zaspy skrzył się w żółtym świetle pochodni. Amdi mógł sobie wyobrazić, o czym chłopak myśli.

— Czy te commy z twojej łodzi nie wystarczą, żeby wezwać pomoc?

Jefri uderzył dłonią w ziemię.

— Nie! Już ci mówiłem. To tylko zwykłe radio. Myślę, że mógłbym je uruchomić, ale po co? Sprzęt ultrafalowy wciąż jest na statku, ale jest za duży, żeby go stamtąd ruszyć. Po prostu nie rozumiem, dlaczego pan Stal nie pozwala mi wejść na pokład… Mam już osiem lat, wiesz? Na pewno potrafiłbym coś wymyślić. Mama przecież ustawiła wszystko, zanim… zanim… — Jego słowa rozpłynęły się w znajomej, rozpaczliwej ciszy.

Amdi potarł jedną z głów o jego ramię. Miał swoją teorię dotyczącą oporów pana Stali. Jeszcze nie zdążył podzielić się nią z Jefrim.

— Może boi się, że po prostu sobie odlecisz i nas zostawisz.

— To głupota! Nigdy was nie opuszczę. Poza tym takim statkiem naprawdę trudno się lata. Nie był przeznaczony do lądowania na planetach.

Jefri mówił bardzo dziwne rzeczy. Czasem Amdi po prostu go nie rozumiał, ale czasami były to prawdziwe dziwactwa. Czy ludzie naprawdę mieli statki, które nigdy nie lądowały na ziemi? Gdzie więc nimi jeździli? Amdi czuł, że zaczyna postrzegać wszystko, co go otacza, w zupełnie innej skali. Globus geograficzny pana Stali nie przedstawiał wcale całego świata, ale coś bardzo, bardzo maleńkiego w obliczu prawdziwego układu.

— Wiem, że nie opuściłbyś nas. Ale pewnie możesz sobie wyobrazić, że pan Stal mógłby żywić takie obawy. Nie jest nawet w stanie rozmawiać z tobą inaczej, jak tylko przeze mnie. Musimy mu pokazać, że jesteśmy godni zaufania.

— Chyba masz rację.

— Jeśli uda nam się uruchomić radia, to może w nas uwierzy. Wiem, że moi nauczyciele na próżno biedzili się nad nimi. Pan Stal wziął jedno do siebie, ale nie myślę, żeby dobrze rozumiał zasadę jego działania.

— Tak, jeśli udałoby się nam uruchomić drugie…

Tego popołudnia pilnujący ich żołnierze mieli wolne. Ich dwaj podopieczni przyszli z dworu bardzo wcześnie. Strażnicy nie śmieli sprzeciwiać się swemu szczęściu.


Stal przejął kwaterę po Mistrzu. Pomieszczenie różniło się znacznie od pozostałych komnat i sal pałacowych. W każdym pokoju mogła się zmieścić tylko jedna sfora. No, chyba że miałby miejsce chór. Przyczyną nie były wcale małe rozmiary apartamentu. Kwatera była podzielona na pięć pokoi, nie licząc łazienki. Ale poza biblioteką szerokość żadnego z pomieszczeń nie przekraczała piętnastu stóp. Sufity zwisały nisko, zaledwie pięć stóp nad ziemią, nie było więc miejsca na balkony dla odwiedzających. Słudzy zawsze gotowi na zawołanie czuwali w dwóch hallach za ścianą kwatery. W jadalni, sypialni i łazience znajdowały się malutkie klapki, wystarczające, by wydawać przez nie rozkazy i otrzymywać jedzenie i picie oraz garderobę.

Głównego wejścia zawsze strzegło trzech żołnierzy, oczywiście Mistrz nigdy nie zamieszkałby w kwaterze tylko z jednym wyjściem. Stal odnalazł osiem sekretnych włazów (trzy w samej sypialni). Żadnego z nich nie dało się otworzyć z zewnątrz. Każdy prowadził do labiryntu, który Ocios zbudował wewnątrz zamkowych murów. Nikt nie wiedział, jak rozległy jest labirynt, nawet sam Mistrz. Stal przebudował go częściowo — w szczególności korytarze wychodzące z jego kwatery — po wyjeździe Ociosa.

Kwatera była w zasadzie nie do zdobycia. Nawet jeśli zawaliłby się cały zamek, wewnętrzna spiżarnia kryła zapasy wystarczające na pół roku, a sieć kanałów wentylacyjnych, niemal tak rozbudowana jak sekretne korytarze Mistrza, zapewniała odpowiednią ilość świeżego powietrza. Pomimo to Stal czuł się tu tylko trochę bezpieczniej. Zawsze istniała możliwość, że sekretnych włazów było więcej niż osiem, a przecież któryś z nich mógł być otwierany z zewnątrz.

Rzecz jasna, żaden chór nie wchodził w rachubę, tu czy gdziekolwiek. Jedyny seks poza własną sforą, jaki Stal gotowy był uprawiać, odbywał się wyłącznie z singlami, a i to tylko w ramach eksperymentu. Mieszanie się z innymi uważał za zbyt niebezpieczne.

Po obiedzie udał się do biblioteki. Usiadł rozluźniony wokół swego biurka, przy którym zazwyczaj czytał. Dwóch jego członków popijało brandy, podczas gdy inny palił południowe zioła. W ten sposób zażywał przyjemności, ale był w tym także element chłodnej kalkulacji. Stal wiedział, jakim słabościom członków należy folgować w celu wywindowania wyobraźni na najwyższy możliwy poziom.

Był coraz bliższy przekonania, że w grze, którą obecnie prowadził, wyobraźnia była przynajmniej równie ważna jak inteligencja. Biurko, które otoczył, zawalone było mapami, raportami z południa oraz notatkami wewnętrznych służb bezpieczeństwa. Ale obok, pośród zwojów jedwabnego papieru, niczym ślimak w gnieździe, leżało sobie radio. Ze statku udało im się wynieść dwa takie urządzenia. Stal wziął radio w łapy i zaczął wodzić nosem po gładkich, zakrzywionych ściankach. Tylko najwykwintniejsze gięte drzewo — wykorzystywane do wytwarzania instrumentów muzycznych lub posągów — mogło mu dorównać elegancją wykonania. Modliszkowaty stwór twierdził, że przyrząd może zostać użyty do rozmawiania na odległość kilkudziesięciu mil, przy czym dźwięk miałby biec z szybkością równą szybkości promienia słonecznego. Jeśli to prawda… Stal rozmyślał, ile bitew można byłoby wygrać, mając do dyspozycji coś takiego, ileż nowych podbojów można by przedsięwziąć bez strachu o ich powodzenie. A jeśli sami nauczyliby się wytwarzać takie dalekomównice… wszyscy poddani ruchu, rozproszeni po całym kontynencie, zdawaliby się tak bliscy jak strażnicy pilnujący jego kwatery. Żadna siła na świecie nie byłaby zdolna stawić im czoła.

Wziął w łapy ostatni raport ze Snycerii. W wielu dziedzinach tamtym udało się osiągnąć większe sukcesy z ich modliszką niż Stali z jego stworem. Wyglądało na to, że tamto stworzenie jest niemal dorosłe. Co więcej, miało cudowną bibliotekę, której można było zadawać różne pytania, tak jakby była żywym stworzeniem. Istniały jeszcze trzy inne danniki. Białe kurtki odnalazły ich resztki pośród osmalonych szczątków wokół statku. Jefri uważał, że coś, co nazywał „procesorami” statku, przypominało danniki, tyle że było „głupsze” (Amdi nie potrafił przetłumaczyć tego w inny sposób), ale jak dotąd „procesory” okazały się bezużyteczne.

Dzięki dannikowi niektórzy ze świty Snycerki zdołali nauczyć się mowy modliszek. Każdego dnia dowiadywali się więcej rzeczy o cywilizacji przybyszów, niż ludzie Stali zdołaliby się dowiedzieć w dziesięć dni. Uśmiechnął się. Tamci nie zdawali sobie sprawy, że wszystko, co najważniejsze, docierało do Ukrytej Wyspy w poufnych raportach… Na razie pozwalał im zatrzymać zabawkę razem z modliszką. Dzięki temu wiedział, że udało im się odkryć kilka rzeczy, na które on mógłby nie zwrócić uwagi. Niemniej wciąż przeklinał swojego pecha.

Przewrócił kartki raportu… Dobrze. Przybysz obecny w Snycerii wciąż odmawiał bliższej współpracy. Po chwili poczuł, jak uśmiech przechodzi w głośny chichot. Powodem była dość błaha rzecz: słowo, jakiego tamto stworzenie używało na określenie sfor. Raport starał się podać fonetyczny zapis tego słowa, ale to nie miało większego znaczenia. W tłumaczeniu mogło oznaczać „pazury” lub „szpony”. Modliszka szczególnie obawiała się metalowych nakładek, jakie żołnierze nosili na przednich łapach. Stal w zamyśleniu oblizywał swoje pociągnięte czarną emalią, zadbane pazury. Interesujące. Pazury mogły być groźne, ale jednocześnie wchodziły w skład osoby. To, co stwór nazywał szponami, stanowiło jedynie ich mechaniczne wydłużenie, które powodowało, że wyglądały bardziej groźnie. Był to ten rodzaj nazwy, jaką można by nadać elitarnym oddziałom składającym się z gotowych na wszystko żołnierzy… ale nigdy sforom jako takim. W końcu ich rasa obejmowała całe mnóstwo słabeuszy, nędzarzy, grzecznisiów i naiwniaków… a także takich osób jak Stal czy Ocios. Fakt, że stworzenie wyróżniło szpony jako cechę charakterystyczną sfor, mówił wiele o jego psychologicznym nastawieniu.

Stal odsunął się od stołu i spojrzał na panoramiczny pejzaż zdobiący ściany biblioteki. Przedstawiał widok z wież zamku. Pod farbą ściany były wyłożone miką, kwarcem i naturalnymi włóknami. Echo dawało poczucie przebywania na odsłoniętym, kamienistym terenie. Takich audiowizualnych kompozycji nie było wiele w całym zamku, ta zaś została wykonana ze szczególnym pietyzmem. Wpatrzony w malowidło Stal poczuł, jak się rozluźnia. Na moment oderwał się od swoich myśli, pozwalając wyobraźni na chwilę swobody.

Szpony. To mi się podoba! Jeśli tak widział ich przybysz, to znaczy, że była to znakomita nazwa dla całej rasy. Jego pożałowania godni doradcy — włączając w to nawet fragment Ociosa — wciąż obawiali się statku, który przybył z gwiazd. Bez wątpienia w pojeździe zaklęta była siła, która przewyższała wszystko, co istniało na tym świecie. Ale po pierwszych chwilach paniki, Stal zrozumiał, że przybysze wcale nie posiadali nadnaturalnych zdolności. Znajdowali się po prostu na wyższym stadium rozwoju — w tym znaczeniu, w jakim rozumiała go Snycerka — niż jego świat, biorąc pod uwagę poziom, jaki osiągnęła miejscowa nauka. Oczywiście cywilizacja przybyszów była dla nich w obecnym momencie całkowicie nieznana. Być może tamci potrafiliby zmienić ich świat w kupkę popiołu. Jednakże im więcej Stal zastanawiał się nad stworami, tym bardziej zdawał sobie sprawę z ich wrodzonej niższości. Cóż to bowiem były za kalekie istoty — rasa inteligentnych singli. Każdy z nich musiał zaczynać od zera, jak sfora złożona z samych noworodków. Swoje wspomnienia mogli przekazywać sobie tylko głosem lub na piśmie. Każdy z nich wzrastał, starzał się, a nawet umierał w całości. Na samą myśl o takim życiu Stal aż zadrżał.

Przeszedł już długą drogę od pierwszych omyłek i lęków. Od ponad trzydziestu dni snuł plany użycia statku do zdobycia władzy nad światem. Modliszka powiedziała mu, że statek wysyłał sygnał do innych stworów. Ta wiadomość sprawiła, że część jego sług dostawała nerwowej biegunki. Wcześniej czy później miały się bowiem pojawić kolejne statki. Panowanie nad światem przestało być już właściwym celem… Należało mierzyć wyżej, postawić przed sobą cele, o jakich jego Mistrzowi nawet się nie śniło. Bez swego technicznego zaplecza modliszkowate stwory nie były niczym więcej niż delikatnymi i efemerycznymi istotami o ograniczonych możliwościach. Zgładzenie ich nie przedstawiało większych trudności. Nawet oni sami sprawiali wrażenie, że zdają sobie z tego sprawę. Stworzenie nazwało nas Szponami. Niech więc tak będzie. Pewnego dnia Szpony będą podróżować do gwiazd i tam także ustanowią swą władzę.

Ale do tego czasu ich los będzie wisiał na włosku. Tak jak u małego, ślepego szczeniaczka, cały potencjał może zostać zniszczony jednym ciosem. Losy ruchu — losy całego świata — zależeć będą od wszechstronnej inteligencji, wyobraźni, dyscypliny, chytrości. Na szczęście zawsze były to jego mocne strony.

Stal rozmarzył się, siedząc w mroku słabo rozświetlanym płomykami świec, owiany mgiełką dymu. Inteligencja, wyobraźnia, dyscyplina, chytrość. Jeśli wszystko się powiedzie, to czy uda się przekonać przybyszów, aby pomogli mu wyeliminować wszystkich wrogów, a następnie oddali swoje gardła pod jego szpony? Był to śmiały zamysł, wyzwanie dla zdrowego rozsądku, ale może właśnie najwłaściwsza droga. Jefri twierdził, że może uruchomić sygnalizator statku. Sam? Stal powątpiewał. Przybysz sprawiał wrażenie całkowicie podatnego na jego sztuczki, ale nie wyglądał na szczególnie kompetentnego. Amdiranifani to zupełnie inna historia. Sfora ta wykazywała cały geniusz właściwy jego potomstwu. Wszelkie zasady lojalności i poświęcenia wyryte w osobowości przez nauczycieli sprawdzały się znakomicie, chociaż z drugiej strony zbytnio lubił zabawę. Posłuszeństwo nie było tak bezwarunkowe jak to, które można osiągnąć przez nieustanne zastraszenie. Ale to nie miało aż tak wielkiego znaczenia. Jako narzędzie okazywał się dużo bardziej użyteczny niż inni. Amdiranifani znakomicie rozumiał Jefriego, a także wydawał się pojmować zasadę działania wszystkich urządzeń przybyszów dużo lepiej niż modliszka.

Należało podjąć ryzyko. Pozwoli wejść tym dwóm na pokład statku. Będą przesyłać dyktowane przez niego wiadomości zamiast sygnału alarmowego. A jaka powinna być treść pierwszej wiadomości? Każde jej zdanie będzie najważniejszą, a zarazem najbardziej niebezpieczną kwestią, jaka kiedykolwiek została wypowiedziana przez jakąkolwiek sforę.


Trzysta jardów dalej, daleko w skrzydle mieszczącym sale eksperymentów, chłopiec i sfora natrafili na niespodziewany podarek fortuny: nie domknięte drzwi dające szansę na zabawę commem Jefriego.

Telefon był bardziej skomplikowany, niż myśleli. Przeznaczony do użytku w szpitalach oraz w terenie, do zdalnego sterowania urządzeniami, a także do prowadzenia rozmów. Metodą prób i błędów obaj powoli zdołali zawęzić zakres opcji.

Jefri Olsndot wskazał palcem rząd cyfr, który pojawił się na boku urządzenia.

— To chyba oznacza, że połączyliśmy się z jakimś odbiornikiem. — Nerwowo spojrzał w stronę drzwi. Coś mówiło mu, że nie powinni byli tu przychodzić.

— Kombinacja jest taka sama jak na urządzeniu, które ma pan Stal — powiedział Amdi. Ani jedna z jego głów nie była obrócona w stronę drzwi.

— Założę się, że jeśli naciśniemy tutaj i powiemy coś, pan Stal usłyszy to przez swoje radio. Wtedy przekona się, że możemy mu być pomocni… Więc co robimy?

Trzech członków Amdiego zaczęło biegać w kółko po pokoju, jakby nie mogli skupić się na rozmowie. Jefri wiedział już, że był to odpowiednik ludzkiego odwrócenia wzroku i mruczenia pod nosem w celu zebrania myśli. Kąt, pod jakim patrzył Amdi, był innego rodzaju gestem, odpowiadającym rozszerzającemu się chytremu uśmieszkowi.

— Myślę, że powinniśmy zrobić mu niespodziankę. Zawsze jest taki poważny.

— Aha. — Istotnie, pana Stalą cechowała powściągliwość. Ale wszyscy dorośli byli tacy. Przypominali mu starszych naukowców z Górnego Laboratorium.

Amdi schwycił radio i rzucił w kierunku Jefriego spojrzenie oznaczające „patrz na mnie”. Nosem dotknął przełącznika, uruchamiając tryb transmisji głosowej, a następnie zawył coś śpiewnie do mikrofonu. Odgłos, jaki wydał z siebie, tylko trochę przypominał mowę sfor. Jeden z jego członków przetłumaczył wszystko Jefriemu, na ucho. Chłopiec poczuł, jak dusi się własnym chichotem.

W swej kwaterze lord Stal gubił się w dalekosiężnych planach. Jego wyobraźnia — której dym ziół oraz brandy nadały zadziwiającej lotności — szybowała swobodnie, rozważając najbardziej fantastyczne możliwości. Siedział rozwalony na miękkich aksamitnych piernatach, rozluźniony w bezpiecznej atmosferze swej niedostępnej kryjówki. Ogarki świec ledwie oświetlały ścienny pejzaż, a ich wątły blask odbijał się w politurze mebli. Już miał w głowie całą opowieść, jaką zaserwuje przybyszom.

Hałas na jego biurku początkowo był tylko lekkim brzęczeniem, któremu ledwie udało się przeniknąć przez senne wizje. Był to niski sygnał, lecz pobrzmiewały w nim wysokie tony podobne do odgłosów myślenia, jak gdyby fragmenty czyichś myśli. Wyraźnie poczuł narastającą obecność. Ktoś dostał się do mojej kwatery! Ta myśl ugodziła go jak mordercze ostrze Ociosa. Członkowie Stali poczuli, jak ich ciała opanowuje gwałtowny spazm, lekko jedynie łagodzony przez efekty działania wonnego dymu i alkoholu.

Pośrodku tej szalonej paniki odezwał się jakiś głos. Był zniekształcony i brakowało w nim kilku tonów, jakie normalnie występują w mowie zewnętrznej. Rozedrgane wycie było skierowane do niego:

— Lordzie Stal! Pozdrowienia od Sfory Sfor, Pana Boga Wszechmogącego!

Jego część była już poza głównym włazem, wpatrując się w stojących poniżej strażników. Na ich widok otrzeźwiał, poczuł, jak ogarnia go zmieszanie. To jakiś nonsens. Przysunął głowę do urządzenia przybyszów leżącego na biurku. W całym pokoju rozbrzmiewało echo, ale źródłem dźwięku bez wątpienia była dalekomównica. Teraz nie słyszał już zewnętrznej mowy, a tylko okruchy wysokich dźwięków, szalony warkot na środkowych częstotliwościach, służących zazwyczaj do wymiany myśli. Chwileczkę. Gdzieś spod tego dźwięku dobiegły urywane charknięcia przypominające kaszel, w których rozpoznał śmiech modliszki.

Stal rzadko kiedy pozwalał, aby zawładnęła nim furia. Uważał, że gniew powinien być narzędziem, a nie panem. Ale słysząc śmiech i przypominając sobie dopiero co usłyszane słowa… Stal poczuł, jak wściekłość wypełnia jednego osobnika po drugim. Prawie nie myśląc, rzucił się do tyłu i gwałtownym ruchem zmiażdżył comm. Urządzenie natychmiast zamilkło. Obrzucił spojrzeniem strażników rozstawionych na baczność na całej długości hallu. Nawet nie było słychać stłumionych strachem odgłosów ich myślenia.

Ktoś zapłaci za to życiem.


Pan Stal spotkał się z Amdim i Jefrim nazajutrz po ich radiowym sukcesie. Przekonali go. Przenosili się na stały ląd. Jefri będzie miał szansę wezwać pomocy!

Stal był poważniejszy niż zazwyczaj. Dał im do zrozumienia, że uzyskanie pomocy było niesłychanie ważne, że umożliwi oparcie się kolejnym atakom Snycerzy. Nie wydawał się zły na Amdiego za jego mały żarcik. Jefri odetchnął z ulgą. W domu Tata za coś takiego na pewno wygarbowałby mu skórę. Chyba Amdi ma rację. Pan Stal był poważny, ponieważ miał wiele obowiązków i musiał stawić czoło wielu niebezpieczeństwom, ale w gruncie rzeczy był bardzo miły.


Krypto: ■

Otrzymane przez: Nadbiornik 03 na Przekaźniku

Ścieżka językowa: Ognioliz → Chmurnik → Triskweliński, Jednostki SjK [Ognioliz i Chmurnik to języki handlowe używane w Górnych Przestworzach. Niniejsze tłumaczenie zawiera jedynie ogólne znaczenie wiadomości]

Od: Korporacja Sztuk Arbitrażowych w Mgławicy Ognistego Obłoku [Organizacja militarna [?] w Górnych Przestworzach. Wiek: około 100 lat]

Temat: Powód do zaniepokojenia.

Streszczenie: Trzy jednosystemowe cywilizacje zostały prawdopodobnie zniszczone

Wyrażenia kluczowe: katastrofa na skalę międzygwiezdną, działania wojenne na skalę międzygwiezdną, Perwersja Królestwa Straumy

Dystrybucja:

Grupa tematyczna: Śladami Wojen

Grupa tematyczna: Zagrożenia

Grupa tematyczna: Homo sapiens

Data: 53,57 dni od upadku Królestwa Straumy

Tekst wiadomości:

Niedawno jakaś nieznana cywilizacja ogłosiła, że stworzyła nową Moc w Transcendencji, a następnie „tymczasowo” odłączyła się od Znanej Sieci. Od tamtego czasu w grupie Zagrożenia znalazło się około miliona wiadomości dotyczących tego incydentu — mnóstwo spekulacji na temat narodzin Perwersji Klasy Drugiej bez żadnych dowodów na widoczne skutki takich narodzin poza granicami dawnego Królestwa Straumy.

Korporacja Sztuk Arbitrażowych specjalizuje się w rozstrzyganiu sporów dotyczących lansingu trekli. Dlatego mamy niewiele wspólnych interesów z naturalnymi rasami — subskrybentami grupy Zagrożenia. To może ulec zmianie: sześćdziesiąt pięć godzin temu zaobserwowaliśmy widoczne ślady zniszczenia trzech odizolowanych cywilizacji w Górnych Przestworzach w okolicach Królestwa Straumy. Dwie z nich stanowiły sondy religijne należące do Oka-w-U, trzecia zaś była pentragiańską fabryką. Wcześniej ich głównym połączeniem sieciowym było Królestwo Straumy. Tak więc po odłączeniu się Straumerow, cała trójka również znalazła się poza zasięgiem Sieci, wyłączając okazjonalne sygnały wysyłane przez nas.

Skierowaliśmy w tamte okolice trzy misje w celu dokonania kontrolnych przelotów. Rekonesans sygnałowy wykazał istnienie komunikacji szerokopasmowej, bardziej przypominającej kontrolę, jaka odbywa się w ramach systemu nerwowego, niż lokalny przepływ informacji sieciowych. Zanotowano istnienie kilku nowych konstrukcji o dużych rozmiarach. Wszystkie nasze jednostki zostały zniszczone, zanim zdążyły przesłać nam bardziej szczegółowe informacje. Biorąc pod uwagę pochodzenie tych siedlisk stwierdzamy, ze nie są to normalne konsekwencje przejścia do Transcendencji.

Obserwacje potwierdzają tezę o ataku Perwersji Klasy Drugie] z Transcendencji (aczkolwiek przeprowadzonego w najściślejszej tajemnicy). Najbardziej oczywistym źródłem ataku jest zapewne nowa Moc stworzona przez Królestwo Straumy. Apelujemy o wprowadzenie specjalnego nadzoru nad wszystkimi cywilizacjami Górnych Przetworzy w te] ich części. My, większe cywilizacje, nie musimy się obawiać, ale istnienie poważnego zagrożenia jest niezaprzeczalne.


Krypto: ■

Otrzymane przez: Nadbiornik 03 na Przekaźniku

Ścieżka językowa: Ognioliz → Chmurnik → Triskweliński, Jednostki SjK [Ognioliz i Chmurnik to języki handlowe używane w Górnych Przestworzach.

Niniejsze tłumaczenie zawiera jedynie ogólne znaczenie wiadomości]

Od: Korporacja Sztuk Arbitrażowych w Mgławicy ognistego Obłoku [Organizacja militarna [?] w Górnych Przestworzach. Wiek około 100 lat]

Temat: Oferu]emy nowe usługi

Streszczenie: Korporacja Sztuk Arbitrażowych oferuje nowe usługi związane z przekazem Sieciowym.

Wyrażenia kluczowe: Specjalne Stawki, Świadome Programy Tłumaczeniowe, Idealne rozwiązanie dla cywilizacji Górnych Przestworzy.

Dystrybucja:

Grupa tematyczna: Koszty Komunikacji

Grupa administracyjna: Stubarwna Mnogość

Data: 61,00 dni od upadku Królestwa Straumy

Tekst wiadomości:

Korporacja Sztuk Arbitrażowych ma zaszczyt zawiadomić o możliwości korzystania z naszych nowych usług nadbiormkowo-warstwowych, przeznaczonych specjalnie dla miejsc zlokalizowanych w Górnych Przestworzach [stawki przedstawiono w tabeli znajdującej się pod tekstem niniejszej wiadomości]. Najnowocześniejsze oprogramowanie w Strefie zapewni wysokiej jakości tłumaczenia i szybką dystrybucję wiadomości. Minęło prawie sto lat od czasu, kiedy po raz ostatni cywilizacja z Górnych Przestworzy w tej części galaktyki wykazała zainteresowanie świadczeniem podobnych usług w dziedzinie łączności. Zdajemy sobie sprawę, ze praca ta jest nudna, a armiflaz nie zawsze warty wysiłku, lecz wszyscy mamy nadzieję odnieść korzyści dzięki zastosowaniu protokołów odpowiadających standardom Strefy, w której żyjemy. Szczegóły można znaleźć pod syntax 8139…[Chmurmk: Program tłumaczenia na triskweliński blokuje się na syntax 8139.]


Krypto: ■

Otrzymane przez: Nadbiornik 03 na Przekaźniku

Ścieżka językowa: Chmurmk → Triskweliński, Jednostki SjK

[Chmurnik to język handlowy używany w Górnych Przestworzach. Pomimo dostarczenia przekazu w języku potocznym tłumaczenie zawiera jedynie ogólne znaczenie wiadomości]

Od: Przedsiębiorstwo Ekranowania Transcendencji

Temat: Kwestia życia i śmierci

Streszczenie: Korporacja Sztuk Arbitrażowych została zawłaszczona przez Perwersję Straumy na skutek ataku Sieciowego. Należy korzystać wyłącznie z przekaźników w Środkowych Przestworzach aż do odwołania stanu alarmowego.

Wyrażenia kluczowe: atak Sieciowy, działania wojenne na skalę międzygwiezdną, Perwersja Straumy

Dystrybucja:

Grupa tematyczna: Śladami Wojen

Grupa tematyczna: Zagrożenia

Grupa tematyczna: Homo sapiens

Data: 61,12 dni od upadku Królestwa Straumy

Tekst wiadomości:

OSTRZEŻENIE! Miejsce o nazwie Korporacja Sztuk Arbitrażowych znajduje się obecnie po kontrolą Perwersji Straumy. Ostatnie ogłoszenie korporacji dotyczące usług komunikacyjnych to śmiertelny fortel. W rzeczywistości dysponujemy sprawdzonymi dowodami na to, że Perwersja wykorzystała rozumne pakiety sieciowe w celu dokonania najazdu oraz zneutralizowania systemu obrony korporacji. Duża część korporacji prawdopodobnie obecnie znajduje się pod bezpośrednią kontrolą nowej Mocy. Pozostałe części, których nie zainfekowano podczas pierwszych etapów inwazji, zostały zniszczone przez skonwertowane części. Przeloty kontrolne nad tamtym regionem wykazały zaistnienie kilku stellifikacji.

Co można zrobić: Jeśli przez ostatnie tysiąc sekund otrzymałeś pakiety protokołów z Górnych Przestworzy, przesłane przez „Korporację Sztuk Arbitrażowych”, należy je natychmiast zlikwidować. Jeśli zostały poddane przetwarzaniu, miejsce przetworzenia oraz inne miejsca podłączone do niego za pomocą łączy lokalnych muszą natychmiast ulec fizycznej likwidacji. Doskonale zdajemy sobie sprawę, co oznacza likwidacja całych systemów słonecznych, ale dobrze rozważcie jedyną możliwość, jaka pozostaje. Znajdujecie się pod zmasowanym atakiem sił pochodzących z Transcendencji.

Jeśli uda wam się przetrwać pierwsze zagrożenie (czyli następne trzydzieści godzin), należy wprowadzić kilka oczywistych procedur, które mogą zapewnić względne bezpieczeństwo. Przede wszystkim nie wolno przyjmować pakietów z protokołami o standardach dla Górnych Przestworzy. W najgorszym razie należy także przesyłać wszelkie wiadomości przez miejsca w Środkowych Przestworzach z tłumaczeniem na lokalne języki, a następnie z przekładem z lokalnych języków handlowych.

Jeśli chodzi o strategię długofalową, należy przyjąć jako fakt, że w naszym regionie rozkwitła niezwykle silna Perwersja Klasy Drugiej. Dlatego też przez następne trzynaście lat lub coś koło tego wszystkie zaawansowane cywilizacje znajdujące się w okolicy będą żyły w ciągłym zagrożeniu.

Jeśli udałoby się nam zidentyfikować pochodzenie obecnej perwersji, być może zdołalibyśmy odkryć jej słabości i opracować rozsądną strategię obrony. Wszystkie Perwersje Klasy Drugiej to zdeformowane Moce, które tworzą struktury symbiotyczne w Górnych Przestworzach — ale ich pochodzenie może być bardzo różnorodne. Niektóre z nich biorą swój początek z nieudanych żartów nie istniejących już Mocy. Inne stanowią broń skonstruowaną przez nowych mieszkańców Transcendencji i rzadko kiedy udaje się je ostatecznie rozbroić.

Bezpośrednie źródło obecnego zagrożenia jest całkiem dobrze udokumentowane: jest nim gatunek stosunkowo niedawno przybyły ze Środkowych Przestworzy, o nazwie Homo sapiens, który założył Królestwo Straumy. Przychylamy się do założeń teorii przedstawionej w wiadomościach […], zgodnie z którą straumerscy badacze przeprowadzali eksperymenty na jakimś znalezisku w Skrótach, receptura zaś stanowiła utajone, samowprowadzające zło pochodzące z dawnych czasów. Jedna z możliwych interpretacji: Jakiś dawny przegraniec zostawił wskazówki konstrukcyjne w sieci (lub w jakimś zaginionym archiwum) dla swoich potomków. W związku z powyższym jesteśmy zainteresowani otrzymaniem wszelkich informacji na temat rasy Homo sapiens.


Następnego dnia Amdi wyruszył w najdłuższą podróż, jaką zdarzyło mu się odbyć w ciągu krótkiego życia. Opatuleni w ciepłe wełniane wiatrówki jechali w dół szerokimi, brukowanymi ulicami w stronę cieśnin znajdujących się u podnóża zamku. Pan Stal prowadził cały orszak, jadąc na wózku przypominającym rydwan, ciągniętym przez trzy kherświny. Ubrany w kurtki ozdobione czerwonymi pasami prezentował się okazale. Po obu stronach szli strażnicy opatuleni w białe futra, pochód zaś zamykała sroga Presfora. Jeszcze nigdy Amdi nie widział, żeby zorza błyszczała tak jasno jak tego dnia; jaśniej niż księżyc w pełni, który tkwił nad północnym horyzontem. Sople zwisały z okapów, niektóre tak ogromne, że sięgały ziemi, błyszcząc w bladym świetle niczym srebrno-zielone kolumny.

Następnie weszli do łodzi, którymi przedostali się na drugą stronę cieśniny. Woda omywała kadłuby niczym zimna, czarna lawa.

Kiedy byli już na drugim brzegu, Wzgórze Gwiezdnego Statku wyrosło nad ich głowami większe niż jakikolwiek zamek. Z każdą minutą otwierały się przed nimi nowe wizje, nowe światy.

Wejście na szczyt wzgórza zajęło im około pół godziny, chociaż wozy ciągnęły mocarne kherświny i nikt nie szedł piechotą. Amdi rozglądał się na wszystkie strony, przerażony ogromem rozciągających się przed nimi krajobrazów zalanych blaskiem zorzy. Na początku Jefri wydawał się równie podniecony, ale w miarę jak zbliżali się do szczytu, przestawał się rozglądać i mocno wtulił się w sierść przyjaciela.


Pan Stal stworzył schronienie dla statku. Wewnątrz budowli powietrze było nieruchome i trochę cieplejsze. Jefri stanął u dołu schodków, spoglądając na światło wylewające się z otwartych drzwi. Amdi poczuł, jak jego towarzysz drży.

— Czy boi się własnego pojazdu latającego? — spytała Presfora.

Ale Amdi znał już przyczynę wszelkich strachów Jefriego i rozumiał jego rozpacz. Jak ja bym się czuł, gdyby pan Stal został zabity?

— Nie, wcale się nie boi. Przypomina sobie tylko wszystko, co tu się zdarzyło.

— Powiedz mu, że możemy tu przyjechać trochę później — odezwał się Stal łagodnym głosem. — Nie musi wchodzić do środka już dziś.


Jefri pokręcił głową, usłyszawszy tę propozycję, ale nie mógł od razu odpowiedzieć.

— Muszę się z tym oswoić. Muszę być dzielny.

Zaczął wolno wchodzić po schodach, zatrzymując się na każdym stopniu, aby upewnić się, że Amdi cały czas jest blisko niego. Szczeniaki miotały się między chęcią udzielenia pełnego wsparcia przyjacielowi a nieposkromioną ciekawością, która kazała im gnać na złamanie karków w stronę cudownej tajemnicy.

Po chwili przedostali się przez właz do dziwnego pomieszczenia Dwunogów: jasne niebieskawe światło, powietrze równie ciepłe jak w zamku i mnóstwo dziwacznych kształtów. Przeszli na przeciwległy koniec ogromnego pomieszczenia i pan Stal wetknął kilka głów przez otwór wejściowy. Odgłosy jego myśli odbiły się głośnym echem, które zadźwięczało tuż obok nich.

— Kazałem obić ściany, Amdi, ale mimo to jest tu miejsce tylko dla jednego z nas.

— Ta-tak. — Odpowiedź odbiła się od ściany i nagle odgłosy myśli należących do Stali zabrzmiały zaskakująco gniewnie.

— Twoim zadaniem będzie chronić twojego przyjaciela i opowiadać mi o wszystkim, co zobaczysz — powiedział Stal, po czym wycofał się i tylko jedna głowa nadal bacznie się w nich wpatrywała.

— Tak, tak. Będę pamiętał! — Po raz pierwszy ktoś inny niż Jefri naprawdę go potrzebował.

Jefri cicho przechadzał się po pomieszczeniu pełnym uśpionych przyjaciół. Nie płakał już, nie ogarniał go też cichy, paraliżujący strach. Było tak, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że znowu znalazł się w statku. Rękami leciutko gładził wieka pojemników, wpatrując się w widoczne wewnątrz uśpione twarze. Tylu przyjaciół, myślał Amdi, czeka na przebudzenie. Ciekawe, jak będą wyglądać?

— Co się stało ze ścianami? Nie pamiętam, żeby to tutaj było… — odezwał się Jefri. Dotknął ciężkiego obicia, którym Stal kazał wyściełać wnętrze statku.

— To po to, żeby dźwięk rozchodził się lepiej — wyjaśnił Amdi. Po czym pociągnął za skraj jednego z kawałków obicia, zaciekawiony wyglądem ścian pod spodem. Ujrzał tam szarą ścianę jakby z kamienia i stali zmieszanych razem, pokrytą… malutkimi guzkami i palczastymi wyrostkami z szarej masy. — A co to jest?

Jefri patrzył w to samo miejsce.

— Pfuj. To pleśń. Rozrosła się w całym statku. Cieszę się, że pan Stal kazał to przykryć. — Mały człowiek oddalił się. Amdi został jeszcze chwilę, przybliżył kilka głów do dziwnego nalotu. Pleśń i grzyby były nieustannym problemem w zamku. Wciąż oczyszczano z nich mury i starano się je wytępić, co według Amdiego było błędem. Uważał, że grzyby są bardzo czyste i miłe, fascynowało go coś, co potrafiło wyrosnąć na najtwardszym kamieniu. A ten okaz był szczególnie dziwaczny.

Niektóre pokrywające ścianę bryłki były grube niemal na cal, a jednocześnie wydawały się wiotkie jak znieruchomiałe kłęby dymu.

Ta jego część, która stała odwrócona od ściany, zauważyła, że Jefri przeszedł w stronę wewnętrznej kabiny. Amdi, ociągając się, podążył za nim.


Za pierwszym razem spędzili w statku tylko godzinę. W kabinie wewnętrznej Jefri uruchomił magiczne okna, które pokazywały obrazy z zewnątrz, pozwalając na orientację we wszystkich kierunkach. Amdi aż przysiadł z wybałuszonymi ze zdziwienia oczami. To była wycieczka do nieba.

Dla Jefriego natomiast coś zgoła innego. Usiadł w hamaku i wpatrywał się w tablice z przyciskami. Na jego twarzy widać było, że napięcie powoli go opuszcza.

— Po-podoba mi się tutaj — oznajmił Amdi, cichutkim, nieśmiałym głosem.

Jefri zakołysał się delikatnie w hamaku.

— Taaak — westchnął. — Tak się bałem… ale jak już tu jestem, to czuję się bliżej… — Wyciągnął ręce, by pogładzić płytę wiszącą tuż przy hamaku. — Mój Tata sterował podczas lądowania. Siedział właśnie w tym miejscu. — Obrócił się i spojrzał na lśniącą płytę światła znajdującą się nad jego głową. — A Mama nastawiła ultrafale… Zrobili wszystko, co do nich należało. A teraz zostaliśmy tylko ty i ja, Amdi. Nie ma nawet Johanny… Wszystko zależy teraz od nas.


Klasyfikacja Vrinimi: TAJNE materiały organizacji. Dystrybucja poza Pierścieniem sieci lokalnej niedozwolona

Rejestr poszukiwań, Nadbiornik 00 na Przekaźniku

Początek 19:40:40 Czasu Dokowego, 17/01 roku organizacji 52090 [128,13 dni od upadku Królestwa Straumy]

Wiadomość typu syntax 14 w warstwie przyłączowej wykryta na wyznaczonym namiarze kontrolnym. Siła sygnału oraz wskaźnik szumów zgodne z parametrami wcześnie] wykrytego sygnału kierunkowego.

Ścieżka językowa: Samnorski, SjK: jednostki przekaźnikowe Od: Jefri Olsndot, ale nie wiem, gdzie to jest

Temat: Cześć. Nazywam się Jefri Olsndot. Nasze statki zniszczone i potrzebujemy pomocy. Proszę o odpowiedz.

Streszczenie: Przepraszam, jeśli będą jakieś błędy. Ta klawiatura jest GŁUPIA!!!

Wyrażenia kluczowe: Nie wiem Do: Obojętnie jaki przekaźnik Tekst wiadomości: [nie wypełnione]

PIĘTNAŚCIE

Skrodojeźdźcy baraszkowali w falach.

— Czy myślisz, że jego życie jest zagrożone? — spytał ten o smukłej, zielonej łodyżce.

— Czyje życie? — zapytał drugi, duży Jeździec o nasadzie osłoniętej błękitnym pancerzykiem.

— Jefriego Olsndota, tego ludzkiego dziecka.

Błękitny Pancerzyk westchnął i zaczął przeszukiwać dane w skrodzie. Na plażę przychodzi się, żeby zapomnieć o codziennych kłopotach, ale Zielona Łodyżka nie potrafiła przestać o nich myśleć. Przeszukał całe zasoby przy użyciu kodu „niebezpieczeństwo — Jefri”.

— Jasne, że jest zagrożone, głupolko! Spójrz tylko na ostatnie wiadomości od niego.

— Och. — Ton głosu Zielonej Łodyżki świadczył o tym, że jest zmieszana. — Przepraszam cię, włączyłam tylko częściową pamięć. — Dzięki czemu nie zapominała, że należy się martwić, ale nic więcej.

Zamilkła. Po chwili Błękitny Pancerzyk usłyszał jej zadowolone pomruki. Fale z hukiem nieustannie rozbijały się wokół nich. Błękitny Pancerzyk także oddał się potędze żywiołu, chłonąc życiodajną energię z kotłujących się wokół nich grzywaczy. To była przepiękna plaża. Zupełnie wyjątkowa — a w Przestworzach o niewielu rzeczach można tak powiedzieć. Kiedy wraz z odpływającą wodą omywały ich pióropusze piany, widzieli niebo barwy indygo rozciągające się nad całym obszarem Doków i blask odbijający się od kadłubów statków. Kiedy fala ponownie wracała do brzegu, Jeźdźcy całkowicie ginęli w chłodnej kipieli, otoczeni koraleskami i przedstawicielami przybrzeżnej fauny, którzy budowali tu swoje małe domki. Podczas „przypływu” nachylenie dna pozostawało nie zmienione niemal przez godzinę. Potem wody odpływały i w świetle dziennym można było dostrzec fragmenty szklanego dna… przez które widać było powierzchnię Podłoża, znajdującego się kilka tysięcy kilometrów niżej.

Błękitny Pancerzyk starał się oczyścić myśli z wszelkich trosk. Każda godzina błogiej kontemplacji gwarantowała nagromadzenie się przynajmniej kilku bardziej naturalnych wspomnień… Niestety, nie udawało mu się to. Podobnie jak Zielona Łodyżka nie był już w stanie wyzbyć się zmartwień.

— Czasami żałuję, że nie jestem Jeźdźcem Mniejszym. — Mógłby wtedy całe życie tkwić w jednym miejscu wyposażony w zredukowaną do minimum skrodę.

— Ja też — zgodziła się. — Ale przecież sami wybraliśmy życie włóczęgów. A to wymaga rezygnacji z pewnych rzeczy. Czasami musimy zapamiętywać rzeczy, które zdarzą się tylko raz czy dwa. Czasami mamy wspaniałe przygody. Cieszę się, że podpisaliśmy ten kontrakt na ekspedycję ratunkową, Pancerzyku.

Żadne z nich nie miało dziś nastroju na morskie igraszki. Błękitny Pancerzyk wysunął kółka ze skrody i podtoczył się bliżej Zielonej Łodyżki. Zajrzał głęboko do swej mechanicznej pamięci, przeglądając ogólne bazy danych. Było tam mnóstwo informacji o katastrofach. Ktokolwiek był twórcą oryginalnych baz danych w skrodach, musiał uważać wojny, plagi i perwersje za sprawy wyjątkowo dużej wagi. Istotnie, były to bardzo ekscytujące zjawiska, które mogły stanowić zagrożenie dla życia.

Ale Błękitny Pancerzyk potrafił spojrzeć na nie z większym dystansem, podobne katastrofy stanowiły bowiem niewielką część doświadczeń znanych cywilizowanym rasom. Większa perwersja zdarzała się raz na tysiąc lat. Ich wyjątkowy pech polegał na tym, że nagle znaleźli się tak blisko podobnej katastrofy. W ciągu ostatnich dziesięciu tygodni kilka cywilizacji z Górnych Przestworzy odłączyło się od Sieci i zostało wchłoniętych w symbiotyczny amalgamat, obecnie znany pod nazwą Straumerskiej Plagi. Możliwości wymiany handlowej z Górnymi Przestworzami zostały znacznie okrojone. Od czasu gdy ich statek został dofinansowany, wraz z Zieloną Łodyżką zrobili kilka kursów, ale wszystkie tylko do Środkowych Przestworzy.

Oboje zawsze byli bardzo ostrożni i woleli trzymać się z boku, lecz teraz — jak mówiła Zielona Łodyżka — sława i wielkość mogły zostać im narzucone. Organizacja Vrinimi pragnęła zlecić tajny lot na Dno Przestworzy. Ponieważ on i Zielona Łodyżka byli wtajemniczeni we wszystko, w sposób naturalny stali się najlepszymi kandydatami do wykonania tego zlecenia. Obecnie Poza Pasmem II znajdował się w stoczniach Vrinimi, gdzie instalowano mu specjalne wyposażenie dennolotu oraz wielką liczbę wolnych elementów antenowych. W ten sposób nagle ich statek stał się dziesięć tysięcy razy droższy niż poprzednio. Wcale nie musieli się o to targować… i to właśnie najbardziej ich przerażało. Każdy dodatek był niesłychanie ważny dla potrzeb wyprawy. Mieli bowiem dolecieć aż do samej granicy z Powolnością. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach było to żmudne zadanie, ale ostatnie prognozy mówiły o niebezpiecznych przesunięciach na granicach stref. Gdyby nie dopisało im szczęście, mogli skończyć po niewłaściwej stronie granicy, gdzie prędkość światła stanowiła barierę nie do pokonania. Gdyby coś takiego się zdarzyło, cała nadzieja w nowo zainstalowanym napędzie strumieniowym.

Błękitny Pancerzyk na wszystko mógł się zgodzić. Zanim spotkał Zieloną Łodyżkę, latał już na dennolotach, a nawet raz czy dwa zdarzyło mu się znaleźć w niezłych tarapatach. Niemniej…

— Lubię przygody niemal tak samo jak ty — odezwał się, a w jego głos wkradł się ton rozdrażnienia. — Podróż na Dno, ratowanie zofontów ze szponów dzikusów, przy niezłej zapłacie, wydaje się całkiem niezłą pracą. Ale… co będzie, jeśli ten straumerski statek jest rzeczywiście tak ważny, jak myśli Ravna? Po tak długim czasie to chyba absurdalne, ale Ravnie udało się przekonać Organizację Vrinimi, że istnieje taka możliwość. Jeśli tam, w dole, znajduje się coś, co mogłoby zaszkodzić Straumerskiej Pladze… — Jeśli Plaga nabrałaby podobnych podejrzeń, mogłaby sformować flotę złożoną z dziesięciu tysięcy jednostek bojowych, które ruszyłyby do tego samego celu co oni. Gdzieś tam, na Dnie, ich pojazd może poruszałby się nieco sprawniej niż jakakolwiek konwencjonalna jednostka, ale nie wiadomo, czy starczyłoby to na uratowanie jego i Zielonej Łodyżki przed niechybną śmiercią.

Tymczasem Zielona Łodyżka milczała, jeśli nie liczyć rozmarzonego nucenia. Czyżby wyłączyła się z rozmowy? Nagle jej głos doszedł do niego przez wodę, jak dodająca otuchy delikatna pieszczota.

— Wiem, Pancerzyku, że to może oznaczać nasz koniec. Ale i tak chciałabym podjąć to wyzwanie. Jeśli zadanie okaże się całkiem bezpieczne, nasz zysk będzie ogromny. Jeśli zaś wyprawa może zaszkodzić Pladze… cóż, wtedy nabrałaby jeszcze większej wagi. Moglibyśmy uratować dziesiątki cywilizacji, miliony plaż zapełnionych Jeźdźcami. Ot, po prostu przy okazji.

— Hmmm. Idziesz za głosem twojej miękkiej łodyżki, a nie rozsądnej skrody.

— Być może. — Oboje obserwowali postępy Plagi od samego początku. Przerażenie i współczucie były z każdym dniem coraz silniejsze, aż przeniknęły do ich naturalnych umysłów. Tak więc Zielona Łodyżka i Błękitny Pancerzyk — nie mógł temu zaprzeczyć — bardziej obawiali się Plagi niż niebezpieczeństw, jakie mógł ściągnąć na nich nowy kontrakt. — Być może. Moje obawy dotyczące akcji ratunkowej wciąż opierają się na analizie. — Mogła ją przeprowadzać tylko dzięki zdolnościom, jakie zapewniała skroda. — Niemniej jednak… myślę, że gdybyśmy mogli stać tutaj przez cały rok, gdybyśmy mogli poczekać do czasu, kiedy wszystko odpowiednio rozważymy… i tak zdecydowalibyśmy się tam polecieć.

Błękitny Pancerzyk nerwowo jeździł w tę i z powrotem. Drobny żwir unosił się do góry i osiadał na jego odroślach. Miała rację, tak, miała absolutną rację. Ale nie mógł tego powiedzieć głośno. Czekająca ich misja nadal napawała go strachem.

— I pomyśl, przyjacielu. Jeśli okaże się, że istotnie jest to tak ważna sprawa, prawdopodobnie otrzymamy pomoc. Wiesz, że organizacja negocjuje z Wysłannikiem. Przy odrobinie szczęścia możemy dostać eskortę stworzoną przez Transcendentalną Moc.

Słysząc to Błękitny Pancerzyk omal nie wybuchnął śmiechem. Wyobraził sobie bowiem konwój, w którym dwóch małych Skrodojeźdźców będzie podróżowało na Dno Przestworzy w asyście obstawy z Transcendencji.

— Miejmy nadzieję, że tak się stanie — powiedział.


Skrodojeźdźcy nie byli jedynymi, którzy żywili takie nadzieje. Kawałek dalej, nieopodal plaży, Ravna Bergsndot przechadzała się po swoim biurze. Za ironię losu uznała fakt, że nawet największe katastrofy mogą stworzyć możliwości uczciwym osobom. Jej przejście do Działu Marketingu nastąpiło wraz z upadkiem Korporacji Sztuk Arbitrażowych. W miarę jak Plaga się rozszerzała, a rynki Górnych Przestworzy upadały, wzrastało zainteresowanie organizacji świadczeniem usług informacyjnych na temat Perwersji Straumy. Jej „wyjątkowe” doświadczenie w sprawach dotyczących ludzi nagle niesłychanie zyskało na wartości, mimo że Królestwo Straumy było obecnie jedynie niewielką częścią tego, co urosło do rozmiarów Plagi. Jeśli Plaga mówiła o sobie, co czyniła bardzo rzadko, robiła to po samnorsku. Grondr i cała firma niezmiennie wyrażali ogromne zainteresowanie analizami Ravny.

Cóż, miała kilka niezłych posunięć. Udało im się odebrać sygnał kierunkowy ze statku uciekinierów, a następnie — dziewięćdziesiąt dni później — wiadomość od żyjącego człowieka o imieniu Jefri Olsndot. Do tej pory wymienili zaledwie czterdzieści wiadomości, ale i tak dowiedziała się o Szponach, panu Stali i złych Snycerzach. Była przekonana, że mały człowiek zginie, jeśli ona nie znajdzie sposobu, by mu pomóc. Ludzka natura jest pełna sprzeczności: życie pojedynczej osoby znaczyło dla niej więcej niż wszystkie okropności Perwersji, włączając w to upadek Królestwa Straumy. Dzięki Mocom Grondr poparł zorganizowanie ekspedycji ratunkowej, dawała ona bowiem szansę na uzyskanie ważnych informacji o Perwersji Straumy. Interesowały go także sfory Szponów. Umysły grupowe były rzeczą już niemal niespotykaną w Przestworzach. Grondr utrzymywał całą sprawę w ścisłej tajemnicy i nakłonił swoich szefów do udzielenia wsparcia całej misji. Mimo to jego ogromna pomoc mogła okazać się niewystarczająca. Jeśli statek uciekinierów był tak ważny i cenny, jak Ravna myślała, na ewentualną ekipę ratunkową mogły czekać przeróżne niebezpieczeństwa.

Spojrzała na morze. Kiedy fale cofały się w dół po piaszczystym nachyleniu, widziała odrośle Skrodojeźdźców wynurzające się ze spienionej wody. Jakże im zazdrościła. Jeśli za bardzo dokuczał im stres, mogły się po prostu wyłączyć. Skrodojeźdźcy stanowili jeden z najpospolitszych gatunków zofontów w całych Przestworzach. Występowali w różnych odmianach, ale analizy naukowe potwierdzały krążące o nich legendy: dawno temu stanowili jeden gatunek. Jeszcze w czasach przedsieciowych byli osiadłymi mieszkańcami morskich brzegów. Pozostawieni swojemu losowi zdołali rozwinąć się w pewien rodzaj istot rozumnych, niemal zupełnie pozbawionych pamięci krótkotrwałej. Przebywając na stałe pośród fal, przepuszczali przez siebie myśli, które nie zostawiały żadnych śladów w ich umysłach. Mogli rejestrować jedynie bodźce powtarzające się regularnie przez dłuższy okres. Ale zarówno ich inteligencja, jak i pamięć były jedynie mechanizmami ułatwiającymi im dłuższe przetrwanie. Mechanizmy te pozwalały wybrać jak najlepsze miejsca na rozsianie nasion, będących właściwie poczwarkami, usytuowane tak, aby zapewniały bezpieczeństwo i obfitość pokarmu przyszłemu pokoleniu.

Wtedy jakaś nieznana rasa zainteresowała się tymi sennymi stworzeniami i zdecydowała się udzielić im „pomocy”. Ktoś umieścił je na ruchomych platformach zwanych skrodami. Dzięki kółkom mogli przemieszczać się wzdłuż brzegów morskich, a także sięgać po różne rzeczy i manipulować nimi za pomocą odrośli i pnączy. Mechaniczna pamięć krótkotrwała wmontowana w skrody pozwoliła im dość szybko przekonać się, że nowo nabyta mobilność nie przywiedzie ich do zguby.

Ravna odwróciła wzrok od Skrodojeźdźców — ktoś nadlatywał tutaj znad drzew. Wysłannik. Może powinna wywołać Zieloną Łodyżkę i Błękitnego Pancerzyka z wody? Nie. Niech się jeszcze cieszą chwilą. Jeśli nie uda się zdobyć dla nich specjalnego sprzętu, nieprędko popluskają się w falach.

Poza tym poradzę sobie bez świadków. Usiadła z założonymi rękoma i wpatrywała się w niebo. Organizacja Vrinimi próbowała rozmawiać ze Starym, ale obecnie Moc działała wyłącznie poprzez swego Zdalnie Sterowanego Wysłannika… ten zaś upierał się przy spotkaniach twarzą w twarz.

Wysłannik opadł na ziemię kilka metrów dalej i ukłonił się elegancko. Jednakże krzywy uśmieszek na jego twarzy psuł cały efekt.

— Pham Nuwen, do usług.

Ravna odkłoniła się lekko i wprowadziła go do ocienionego biura wewnątrz budynku. Jeśli przypuszczała, że rozmowa w cztery oczy odbierze jej odwagę, miała rację.

— Dziękuję za spotkanie, sir. Organizacja Vrinimi ma ważną prośbę do pańskiego przełożonego. — Właściciela? Pana? Operatora?

Pham Nuwen opadł ciężko na fotel i przeciągnął się leniwie. Od tamtej nocy w „Tułaczej Kompanii” starał się trzymać od niej z dala. Grondr mówił, że Stary zdecydował się pozostawić go na Przekaźniku, aby poszperał po archiwach i poszukał informacji o ludzkości i jej pochodzeniu. Był to właściwy krok, zwłaszcza teraz, gdy Staremu nakazano ograniczyć wykorzystanie zasobów Sieci. Wysłannik mógł dokonać lokalnego przetworzenia danych, to znaczy użyć ludzkiej inteligencji w celu ich odszukania, usystematyzowania i zsyntetyzowania, by następnie przekazać wyżej tylko to, co naprawdę mogło przydać się Staremu.

Ravna przyglądała mu się kątem oka udając, że spogląda na wyświetlacz dannika. Na jego twarzy widniał ten sam, dobrze jej znany, demonstracyjny uśmieszek. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie miała odwagę spytać, jak wiele z człowieka było w nim podczas ich… wspólnej nocy. Czy Pham Nuwen rzeczywiście coś do niej czuł? Do licha, czy chociaż sprawiało mu to przyjemność?

Z punktu widzenia mieszkańca Transcendencji mógł być zwyczajnym zbierakiem danych, zdalnie sterowanym gadżetem, ale dla niej jego człowieczeństwo wciąż było zbyt oczywiste.

— No więc… tak. Organizacja wciąż utrzymuje kontakt ze statkiem straumerskich uciekinierów, chociaż pański pryncypał najwyraźniej przestał zajmować się tą sprawą.

— Ach tak? — Brwi Phama uniosły się w wyrazie uprzejmego zainteresowania.

— Dziesięć dni temu został przerwany zwykły sygnał kierunkowy i przesłano wiadomość, która najprawdopodobniej pochodzi od żyjącego członka załogi.

— Gratulacje. Udało wam się utrzymać to w tajemnicy nawet przede mną.

Ravna nie dała się nabrać na komplementy.

— Staramy się robić wszystko, co w naszej mocy, aby utrzymać to w tajemnicy przed wszystkimi, sir. Przyczyny takiego postępowania zapewne są panu dobrze znane. — Na znajdującym się pomiędzy nimi aparacie wyświetliła dotychczas odebrane i wysłane wiadomości. Kilka przesyłek i odpowiedzi na nie, wymienione w ciągu dziesięciu dni. W specjalnym tłumaczeniu na triskweliński dla Phama zniknęły wszystkie błędy ortograficzne i gramatyczne oryginału, ale pozostał dziecięcy ton. Ravna została wyznaczona przez organizację do prowadzenia tej konwersacji. Przypominało to rozmowę w ciemnym pokoju z kimś, kogo nigdy nie widziało się na oczy. Wiele rzeczy można sobie z łatwością wyobrazić, na przykład piskliwe okrzyki kryjące się za kwestiami, w których użyto samych wielkich liter i mnóstwa wykrzykników. Nie miała obrazu wideo dziecka, ale z archiwum ludzkości na Sjandrze Kei pracownikom Działu Marketingu udało się wyszperać zdjęcia jego rodziców. Wyglądali na typowych Straumerów, chociaż mieli brązowe oczy charakterystyczne dla lindeńskich klanów. Mały Jefri z pewnością był szczupły i ciemny.

Pham Nuwen przebiegł wzrokiem po tekście, a następnie zatrzymał się przy ostatnich kilku linijkach.


Org [17]

Ile masz lat, Jefri?


Rozmówca docelowy [18]

Osiem. To znaczy mam osiem lat. JESTEM WYSTARCZAJĄCO DUŻY, ALE POTRZEBUJĘ POMOCY.


Org [18]

Pomożemy ci. Przyjedziemy najszybciej, jak tylko nam się uda, Jefri.


Rozmówca docelowy [19]

Przepraszam, że nie mogłem rozmawiać wczoraj. Wczoraj wrogowie znowu pojawili się na wzgórzu. Było zbyt niebezpiecznie, żeby przyjść do statku.


Org [19]

Czy wrogowie są tak blisko?


Rozmówca docelowy [20]

Tak, tak. Widziałem ich z wyspy. Teraz znowu jestem z Amdim na pokładzie, ale kiedy tu szedłem, wszędzie leżeli martwi żołnierze. Snycerze robią tu częste wypady. Moja matka nie żyje. Mój ojciec nie żyje. Johanna nie żyje. Pan Stal będzie mnie bronił, dopóki zdoła. Mówi, że muszę być dzielny.


Na chwilę uśmieszek zniknął z jego twarzy.

— Biedny dzieciak — powiedział cicho. Następnie wzruszył ramionami i wskazał dłonią na tekst jednej z wiadomości. — Cieszę się, że Vrinimi zdecydowało się wysłać ekspedycję ratunkową. To bardzo wielkoduszne z waszej strony.

— Niezupełnie, sir. Niech pan się dobrze przyjrzy wiadomościom od sześć do czternaście. Chłopiec narzeka na działanie automatów statku.

— Tak. Wydaje się, że to jakiś archaiczny sprzęt: klawiatury, ekrany, brak rozpoznania głosowego. Zupełnie nieprzyjazny interfejs. Wygląda na to, że wszystko zostało uszkodzone przy zderzeniu z powierzchnią, nieprawdaż?

Celowo udawał idiotę, ale Ravna zdecydowała się wykazać niewyczerpaną cierpliwość.

— Raczej nie, biorąc pod uwagę pochodzenie statku. — Pham tylko się uśmiechnął, więc kontynuowała szczegółowe wyjaśnienia. — Procesory sprawiają wrażenie urządzeń zgodnych ze standardami Górnych Przestworzy lub Transcendencji, sprowadzonych do poziomu tępych maszynek wskutek oddziaływania warunków otoczenia.

Pham Nuwen westchnął.

— Wszystko zgadza się z teorią Skrodojeźdźców, czyż nie tak? Wciąż masz nadzieję, że ta latająca skrzynia zawiera jakiś straszliwie tajemniczy ładunek, który wykończy Plagę.

— Tak!… Posłuchaj. Najpierw Stary był tym wszystkim bardzo zainteresowany. Dlaczego teraz zupełnie go to nie obchodzi? Czy jest jakaś przyczyna, dla której ów statek nie może być kluczem do unicestwienia Perwersji? — W ten sposób Grondr próbował wyjaśnić ostatni brak zainteresowania ze strony Starego. Przez całe życie Ravna Bergsndot słyszała mnóstwo opowieści o Mocach, ale zawsze wydawały jej się czymś straszliwie odległym. Obecnie była straszliwie blisko urządzenia jednej z nich prawdziwego przesłuchania. Było to bardzo dziwne uczucie.

— Nie — odpowiedział Pham po chwili namysłu. — To bardzo mało prawdopodobne, aczkolwiek nie jest wykluczone, że masz rację.

Ravna odetchnęła głośno, chociaż wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że czekała na jego słowa, wstrzymując oddech.

— Dobrze. A więc nasza prośba jest uzasadniona. Przypuśćmy, że ten zniszczony statek zawiera coś, czego Perwersja bardzo potrzebuje, lub coś, czego się obawia. Jest więc nader prawdopodobne, że zdaje sobie sprawę z istnienia takiej rzeczy i może nawet starać się wprowadzić ścisły nadzór nad wszelkim ultraruchem w tamtej części Dna. Ekspedycja ratunkowa może doprowadzić Perwersję do celu. W takim wypadku misja byłaby samobójstwem dla jej uczestników i mogłaby się przyczynić do zwiększenia potęgi Plagi.

— Więc?

Ravna z trzaskiem zamknęła wieko dannika, łamiąc postanowienia dotyczące zachowania cierpliwości.

— Więc Organizacja Vrinimi uprzejmie prosi Starego o pomoc w zorganizowaniu ekspedycji, której Plaga nie mogłaby zniszczyć!

Pham Nuwen tylko pokręcił głową.

— Ravno, Ravno, ty mówisz o ekspedycji na Dno Przestworzy! Nie ma żadnego sposobu na to, by jakakolwiek Moc mogła cię tam prowadzić za rękę. Nawet Zdalnie Sterowany Wysłannik byłby tam zdany tylko na siebie.

— Nie udawaj większego dupka, niż jesteś, Phamie. Tam, w dole, Perwersja będzie miała identyczne kłopoty. Prosimy jedynie o dostarczenie nam odpowiedniego sprzętu transcendenckiej produkcji, przeznaczonego do użytkowania na tamtych głębiach, w odpowiedniej ilości.

— Dupka? — Pham Nuwen podniósł się z miejsca, ale na jego twarzy wciąż widniał cień uśmieszku. — Czy zawsze zwracasz się w ten sposób do Mocy?

Jeszcze rok temu chybabym umarła ze strachu, zanim zdecydowałabym się zwrócić do Mocy w jakikolwiek sposób. Odchyliła się na oparcie, posyłając mu własną wersję drwiącego uśmieszku.

— Jesteś bezpośrednio podłączony do Boga, mój panie, ale pozwól mi zdradzić ci pewien sekret: wiem, kiedy łączący cię z nim kanalik jest otwarty, a kiedy zamknięty.

— Czyżby? W jaki sposób? — Znów uprzejme zainteresowanie.

— Pham Nuwen — gdy reprezentuje tylko samego siebie — jest bystrym, uwielbiającym się facetem, równie subtelnym jak kopniak prosto w głowę. — Pomyślała o ich wspólnie spędzonych chwilach. — Na serio zaczynam się niepokoić dopiero wtedy, kiedy znika arogancja i dowcipne przycinki.

— Hmm. Niezbyt to logiczne. Gdyby Stary sterował mną bezpośrednio, równie łatwo przychodziłoby mu odgrywanie dupka jak — tu porozumiewawczo przekrzywił głowę — mężczyzny twoich marzeń.

Ravna zazgrzytała zębami.

— Być może masz rację, ale na szczęście otrzymałam pewną pomoc od mojego szefa. Wyjaśnił mi, jak kontrolować stopień wykorzystania nadbiornika. — Rzuciła okiem na swój dannik. — W tej chwili twój Stary otrzymuje mniej niż dziesięć kilobitów na sekundę z całego Przekaźnika… co oznacza, przyjacielu, że obecnie nie jesteś zdalnie sterowany. Toteż wszelkie przejawy grubiaństwa, jakich miałam okazję dzisiaj doświadczyć, pochodzą od prawdziwego Phama Nuwena.

Rudzielec zachichotał, starając się ukryć widoczne zakłopotanie.

— Przyłapałaś mnie. Dziś jestem „na odłączonym”, jak zresztą przez cały czas, od kiedy organizacja zażądała, żeby Stary zwolnił większość jej zasobów. Ale trzeba ci wiedzieć, że wymienione przez ciebie kilobity na sekundę zostały w całości poświęcone na tę czarującą pogawędkę. — Przerwał, jakby czemuś się przysłuchiwał, a następnie pomachał dłonią. — Stary mówi ci „cześć”.

Ravna uśmiechnęła się mimo woli. Było coś absurdalnego zarówno w tym geście, jak i w sugestii, że Moc mogłaby sobie pozwolić na tak trywialne dowcipy.

— W porządku. Cieszę się, że jest… hm… gotów do współpracy. Posłuchaj, Phamie, biorąc pod uwagę możliwości, jakimi dysponują w Transcendencji, to nie prosimy o zbyt wiele, a nasza wyprawa może ocalić całe cywilizacje. Niech nam da kilka tysięcy statków. Wystarczą zwykłe automatyczne jednorazówki.

— Stary mógłby tyle dostarczyć, ale nie będą one wcale lepsze od tego, co można zbudować tutaj. Żeby przechytrzyć… — przerwał, jak gdyby zaskoczony słownictwem którego używał — żeby przechytrzyć warunki strefowe, trzeba mieć naprawdę wyspecjalizowany sprzęt wysokiej jakości.

— W porządku. Albo ilość, albo jakość. Zgodzimy się na to, co zadecyduje Stary…

— Nie.

— Phamie! Dla Starego to robota na kilka dni. I tak więcej kosztowały go badania nad pochodzeniem Plagi. — Ich szalony wieczór mógł kosztować nawet więcej, ale nie zahaczała o ten temat.

— Ale Vrinimi i tak już większość wydała.

— Na odszkodowania dla klientów, którym zablokowałeś dostęp! Phamie, czy nie możesz przynajmniej wyjaśnić dlaczego?

Uśmieszek zniknął z twarzy. Szybko rzuciła okiem na dannik. Nie, Pham Nuwen przemawiał teraz tylko w swoim imieniu. Pamiętała jego wyraz twarzy, kiedy czytał pocztę od Jefriego Olsndota; pod maską arogancji widać było zaniepokojoną twarz, której nieobce były ludzkie odruchy.

— Spróbuję. Ale pamiętaj, że — chociaż jestem częścią Starego — moja pamięć i możliwość udzielania wyjaśnień podlegają zwykłym ludzkim ograniczeniom. Masz rację, że Perwersja rozszerza się na Szczycie Przestworzy. Być może pięćdziesiąt cywilizacji zginie, zanim ta Moc da sobie na wstrzymanie, i jeszcze przez kilka tysięcy lat słychać będzie „echa” straszliwej katastrofy, a po Przestworzach będą krążyć zatrute systemy gwiezdne, zamieszkane przez sztuczne rasy o umysłach przesiąkniętych zbrodniczymi myślami. Ale — przykro mi, że muszę tak to przedstawić — co z tego? Stary analizuje ten problem pod różnymi kątami już przez sto dni. Jak na Moc to bardzo długo, szczególnie zaś jak na Starego. On istnieje już od ponad dziesięciu lat, jego umysł coraz szybciej zmierza ku… zmianom… które wkrótce uczynią go zupełnie niedostępnym. Dlaczego, u diabła, miałby się nagle zajmować tym wszystkim?

Był to jeden z klasycznych przykładów rozważanych na zajęciach szkolnych, ale Ravna nie mogła już się powstrzymać, ponieważ tym razem pytanie dotyczyło sytuacji jak najbardziej rzeczywistej.

— Historia pełna jest przypadków, kiedy Moce udzielały pomocy rasom z Przestworzy, a czasem nawet jednostkom. — Wcześniej udało jej się sprawdzić, co za rasa stworzyła Starego. Były to wyjątkowo pyszałkowate stworzenia. Ich poczta sieciowa stanowiła istne pomieszanie z poplątaniem, nawet po szczegółowej interpretacji specjalistów z Przekaźnika. Z tego, co się dowiedziała, wynikało, że nie mieli jakiegoś wyjątkowego wpływu na Starego ani nie odnieśli z jego stworzenia żadnych specjalnych korzyści. Pozostało jej jedynie bezpośrednie odwołanie się do uczuć.

— Posłuchaj. Spróbujmy popatrzeć z innej strony. Nawet normalni ludzie nie potrzebują specjalnych wyjaśnień, żeby pomóc zwierzętom, które cierpią.

Bezczelny uśmieszek wracał na twarz Phama.

— Uwielbiasz porównania. Pamiętaj jednak, że żadna analogia nie jest wolna od wad, a im bardziej złożone automaty, tym bardziej złożone wszelkie możliwe motywacje. Ale weźmy może takie porównanie. Wyobraźmy sobie, że Stary jest całkiem porządnym facetem, z ładnym domem w dobrej dzielnicy. Pewnego dnia zauważa, że przybył mu nowy sąsiad, dość parszywy gość, którego siedziba cuchnie toksycznym szlamem. Gdybyś była Starym, na pewno zwróciłabyś na to baczną uwagę, prawda? Wybadałabyś, co się dzieje wokół twojej posiadłości. Na pewno odbyłabyś pogawędkę z nowo przybyłym, żeby zorientować się, o co chodzi. Organizacja Vrinimi miała okazję obserwować fragment takiego małego dochodzenia. Tak więc odkrywasz, że twój sąsiad ma lekkiego bzika. Mianowicie spędza całe życie na zatruwaniu podmokłych terenów i pożeraniu uzyskanego w ten sposób szlamu. Jest to działalność dosyć przykra. Powoduje powstawanie nieprzyjemnego zapachu, a przy tym ten cudak krzywdzi wiele nieszkodliwych zwierzątek. Jednakże po dokładnym wybadaniu sytuacji okazuje się, że w zasadzie nic nie zagraża twojej posiadłości, a ponadto udaje ci się zmusić sąsiada do podjęcia właściwych kroków w celu zmniejszenia fetoru. Tak czy inaczej, ktoś, kto żre toksyczny szlam, szkodzi przede wszystkim sobie. — Przerwał. — Skoro już jesteśmy przy porównaniach, to chyba to jest całkiem niezłe. Po początkowym okresie zaskoczenia Stary zorientował się, że Perwersja nie odbiega zbytnio charakterem od innych podobnych zjawisk, tak więc jest rzeczą oczywistą, że nawet takie stworzenia jak ty i ja potrafią dostrzec w niej zło. W takiej czy innej formie zło zawsze czaiło się w archiwach zagubionych w Przestworzach od setek milionów lat.

— Cholera! Ja na jego miejscu zebrałabym sąsiadów i wypędziła takiego zboczeńca z miasta.

— Była już o tym mowa, ale okazało się to zbyt drogie… a poza tym mogło skrzywdzić prawdziwych ludzi. — Pham Nuwen miękkim ruchem podniósł się z fotela i uśmiechnął na pożegnanie. — To wszystko, co mieliśmy ci do zakomunikowania. — Wyszedł z cienia, jaki rzucały drzewa. Ravna szybko ruszyła za nim.

— Moja osobista rada: nie przejmuj się zbytnio tym wszystkim, Ravno. Wiedz, że przyjrzałem się temu bardzo dokładnie. Od samego Dna Powolności aż do Transcendencji, każda strefa ma swoje niedogodności. Podstawą Perwersji — termodynamiczną, ekonomiczną czy jaką tam chcesz — jest wysoka jakość myśli oraz połączeń na Szczycie Przestworzy. Jak dotąd Perwersja nie ruszyła ani jednej cywilizacji ze Środkowych Przestworzy. Tu, na dole, opóźnienia w łączności i koszty połączeń są zbyt wielkie, a nawet najlepszy sprzęt wydaje się ociężały i prymitywny. Aby zdobyć tutaj władzę, potrzeba by silnej floty wojennej, tajnej policji, niezgrabnych nadbiorników — wszystko byłoby równie żałosne i beznadziejne jak jakiekolwiek inne imperium w Przestworzach, a ponadto nie przyniosłoby Mocy żadnych korzyści. — Obrócił się i zobaczył jej marsową minę. — Hej, zrozum, mówię, że twój śliczny tyłeczek jest całkowicie bezpieczny. — Wyciągnął rękę, aby poklepać ją po pupie.

Ravna odepchnęła jego dłoń i cofnęła się o krok. Postarała się przytoczyć wszelkie rozsądne argumenty, które mogły zmusić go do myślenia. Słyszała, że zdarzało się, iż Wysłannicy zmieniali decyzję swoich pryncypałów. Teraz jednak wszystkie jej nie dopracowane jeszcze pomysły zostały odrzucone i jedyną rzeczą, o jakiej mogła myśleć, było…

— A jak bardzo jest bezpieczny twój tyłek, co? Mówisz, że Stary jest gotów spakować manatki i wynieść się tam, gdzie udają się wszystkie podstarzałe Moce. Jak sądzisz, czy weźmie cię ze sobą, czy też pozbędzie się ciebie, jak małego pieska, który nagle stał się niepotrzebny, a nawet niewygodny?

To był strzał na oślep. Pham Nuwen zbył go głośnym śmiechem.

— Znowu porównania? Nie… najprawdopodobniej zostawi mnie. Wiesz, podobnie jak robią z automatyczną sondą, która po wykorzystaniu lata sobie swobodnie po orbicie. — Jeszcze jedno porównanie, ale tym razem na jego modłę. — Pewnie zdarzy się to już wkrótce. Może nawet chętnie wziąłbym udział w tej ekspedycji ratunkowej. Wygląda na to, że Jefri Olsndot znalazł się w jakiejś średniowiecznej cywilizacji. Założę się, że nie ma ani jednej osoby w całej organizacji, która lepiej ode mnie zrozumiałaby takie miejsce. A tam, na samym Dnie, waszej załodze trudno byłoby znaleźć kogoś bardziej przydatnego niż stary kapitan z floty Queng Ho. — Mówił beztrosko i swobodnie, jak gdyby odwaga i doświadczenie były dla niego czymś wrodzonym i jak gdyby wszyscy inni byli śmierdzącymi tchórzami.

— Czyżby? — Ravna chwyciła się pod boki i przekrzywiła głowę. Tego już za wiele jak na osobę, której istnienie było zwykłym oszustwem.

A więc jesteś małym księciem, który wyrósł pośród intryg i mordów, a następnie poleciał w gwiazdy z flotą Qeng Ho… Czy kiedykolwiek wracasz do niej pamięcią, Phamie Nuwen? Czy może Stary taktownie blokuje ci dostęp do tamtych wspomnień? Dużo o tym myślałam po naszym czarującym wieczorku w „Tułaczej Kompanii”. Wiesz co? Jest tylko parę rzeczy, co do których możesz mieć pewność. Naprawdę byłeś astronautą ze Strefy Powolnego Ruchu — a może nawet dwoma lub trzema astronautami, jako że żadne z ciał nie było kompletne. Z nieznanych przyczyn ty i twoi kumple zostaliście zabici na samej granicy Powolności. Co jeszcze? Wasz statek nie przechował zapisów, które można by odtworzyć. Uśmiech na twarzy Phama, wyglądał teraz jak wyciosany w bryle lodu. Ravna ciągnęła dalej, zanim zdołał jej przerwać.

— Ale nie wińmy Starego. Musiał się śpieszyć, prawda? Musiał przekonać Vrinimi i mnie, że jesteś prawdziwy. Poszperał trochę po archiwach i z jakichś pomieszanych zlepków sklecił dla ciebie rzeczywistość. Może nawet zajęło mu to całe popołudnie — czy jesteś mu wdzięczny za ten wysiłek? Kawałek tego, kawałek tamtego. Queng Ho istniało naprawdę, wiesz? Ale na Ziemi, kilka tysięcy lat przed pierwszym lotem w kosmos. Musiały też być jakieś kolonie gwiezdne, w których mieszkali potomkowie Azjatów, aczkolwiek z jego strony to już czysta ekstrapolacja. Stary ma naprawdę znakomite poczucie humoru. Uczynił całe twoje życie fantastycznym romansem, aż do ostatniej tragicznej ekspedycji. Nawiasem mówiąc, ta historia powinna była wzbudzić moje podejrzenia. To kombinacja kilku prenyjorskich legend.

Złapała oddech i dalej wyrzucała z siebie potok słów.

— Żal mi ciebie, Phamie Nuwen. Dopóki nie myślisz o sobie zbyt intensywnie, możesz być jednym z najbardziej pewnych siebie facetów w całym kosmosie. Ale wszystkie twoje zdolności, wszystkie osiągnięcia… czy kiedykolwiek przeanalizowałeś je dokładnie? Założę się, że nie. Żeby być wielkim wojownikiem lub doświadczonym pilotem trzeba mieć kilka pomniejszych umiejętności, które obejmują także pewne kinestetyczne odruchy wykonywane bez udziału świadomej myśli. Do swoich sztuczek Stary potrzebował jedynie powierzchownych wspomnień i ekspansywnej osobowości. Ale spójrz trochę głębiej, Phamie. Myślę, że znajdziesz tylko wielką pustkę. — Sen o wielkich możliwościach poddany zbyt ostrej weryfikacji.

Rudzielec złożył ręce na piersiach i przebierał palcami po rękawie ubrania. Kiedy w końcu zabrakło jej słów, jego uśmiech stał się szeroki i pobłażliwy.

— Mała, głupiutka Ravna. Nawet ty nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo Moce górują nad nami. Stary nie jest tyranem na wzór tych, znanych ci ze Środkowych Przestworzy, przeprowadzającym pranie mózgu za pomocą powierzchownych wspomnień. Nawet oszustwo w wykonaniu mieszkańca Transcendencji ma większą głębię niż wyobrażenie rzeczywistości, na jakie stać ludzki umysł. Skąd możesz wiedzieć, że to oszustwo? Przejrzałaś archiwa Przekaźnika i nie znalazłaś mojej Queng Ho? — Mojej Queng Ho! Urwał. Coś sobie przypominał? Próbował sobie przypomnieć? Przez krótką chwilę Ravna dostrzegła na jego twarzy panikę, która jednak zaraz zniknęła, wyparta przez drwiący uśmieszek. — Czy którekolwiek z nas potrafi sobie wyobrazić, co zawierają archiwa Transcendencji, co Stary na pewno wie o ludziach? Organizacja Vrinimi powinna być wdzięczna Staremu za wyjaśnienie moich początków, nigdy nie odkryliby ich sami. Posłuchaj, bardzo mi przykro, że nie mogę wam pomóc. Nawet jeśli z innych względów ta wyprawa jest czystym szaleństwem, to chciałbym uratować te dzieciaki. Ale nie przejmuj się Plagą. Obecnie niemal osiągnęła już maksymalne wymiary. Nawet gdybyś potrafiła ją zniszczyć i tak nie pomogłabyś biedakom, którzy zostali przez nią wchłonięci. — Zaśmiał się trochę zbyt głośno. — No, na mnie już czas. Stary ma dla mnie inne zadania na dzisiejsze popołudnie. Nie podobało mu się, że chcę się spotkać z tobą w cztery oczy, ale ja się uparłem. Takie są plusy pracy na odłączonym. Ty i ja… ty i ja spędziliśmy ze sobą kilka miłych chwil i pomyślałem sobie, że byłoby przyjemnie trochę pogawędzić. Nie chciałem cię zdenerwować.

Pham włączył swój agraw i odbił się od piaszczystej plaży. Zasalutował jej na pożegnanie. Patrząc w górę, Ravna uniosła rękę, aby mu pomachać. Jego sylwetka stawała się coraz mniejsza, a gdy opuścił umożliwiającą oddychanie atmosferę Doków i uruchomił swój skafander, jego postać zaczął otaczać coraz szerszy blady nimb.

Ravna zadzierała głowę jeszcze przez chwilę, dopóki mała figurka nie zlała się z tłumem innych osób przemieszczających się szybko na tle nieba koloru indygo. Cholera. Cholera. Cholera.

Za plecami usłyszała skrzypienie małych kółek toczących się po piasku. Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka wyjechali z wody. Krople wody spływały po bokach ich skrod, zmieniając ozdobne pasy w poskręcane tęcze. Ravna wyszła im na spotkanie. Jak mam im powiedzieć, że nie będzie żadnej pomocy?

Z kimś takim jak Pham Nuwen w roli przedstawiciela, Stary odbiegał znacznie od obrazu, jaki wytworzył się w jej wyobraźni podczas wykładów na Sjandrze Kei. Niemal uwierzyła, że jej słowa mogą coś zmienić. Śmiechu warte. Dopiero teraz dostrzegła wyglądające zza wyuczonych definicji prawdziwe oblicze istoty, która potrafi bawić się życiem innych w ten sam sposób, w jaki programista bawi się inteligentnymi animacjami, oblicze bytu tak nad nią górującego, że tylko jego obojętność może ją ocalić. Ciesz się, Ravno, mała ćmo. Wielki płomień zaledwie osmalił ci skrzydełka.

SZESNAŚCIE

Przez kilka następnych tygodni wszystko przebiegało całkiem pomyślnie. Pomimo odmowy Phama Nuwena, Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka wciąż byli gotowi wyruszyć na ekspedycję ratunkową. Organizacja Vrinimi nawet przyznała im dodatkowe środki. Każdego dnia Ravna przeprowadzała zdalne oględziny w stoczni remontowej. Aczkolwiek Poza Pasmem II nie miał otrzymać żadnego wyposażenia z Transcendencji, wiedziała, że kiedy przebudowa zostanie skończona, jednostka będzie czymś zupełnie niezwykłym. Obecnie otoczona była złocistą chmarą „struktorów”, maleńkich robocików nadbudowujących poszczególne sektory kadłuba w celu nadania mu kształtu charakterystycznego dla dennolotu. Czasami statek wydawał się Ravnie delikatną ćmą… a czasem rybą głębinową. Przebudowany, mógł kontynuować lot w różnym otoczeniu. Wyposażono go w spiny ultranapędu, ale aerodynamiczny kadłub z dużym wcięciem w środku upodabniał statek do wielkiej osy — była to więc klasyczna budowa strumieniowca. Dennolotów używano do niebezpiecznych połowów na granicy Strefy Powolnego Ruchu. Granice strefy niełatwo wykryć z pewnej odległości, jeszcze trudniej przychodziło wyznaczenie ich na mapie, ponadto w ich okolicach zdarzały się nieustanne krótkotrwałe przesunięcia i zmiany pozycji. Nierzadko dennolot zostawał „złapany” w Powolności chyba w odległości dwóch lat świetlnych od jej granicy. Wtedy najważniejszą rzeczą był napęd strumieniowy i chłodnie hibernacyjne. Oczywiście po powrocie do cywilizacji mogło się okazać, że pasażerowie są opóźnieni o kilka dziesięcioleci, ale przynajmniej była jakaś szansa powrotu.

Ravna poszybowała zdalnym obserwatorem wokół spinów napędowych, które odstawały od kadłuba we wszystkich kierunkach. Były szersze niż te, w które wyposażano większość statków przybywających do Przekaźnika. Ich wymiary nie były optymalne dla żeglugi po Środkowych czy Górnych Przestworzach, ale przy odpowiednich komputerach (tzn. o standardzie dolnoprzestworzowym) statek mógł bardzo szybko przemieszczać się w okolicach Dna.

Grondr pozwalał jej poświęcać połowę czasu pracy na nadzorowanie projektu, ale już po kilku dniach Ravna zorientowała się, że nie była to żadna przysługa. Po prostu ona najlepiej się do tego nadawała. Jak nikt inny znała potrzeby ludzi, należała także do ekspertów w dziedzinie zarządzania archiwami. Jefri Olsndot potrzebował utwierdzającego go kontaktu każdego dnia. A to, co jej opowiadał, było niesłychanie ważne. Nawet jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem — nawet gdyby Perwersja nie starała się pokrzyżować im szyków — cała akcja ratunkowa i tak wymagała wielkiego sprytu. Dzieciak i jego statek najprawdopodobniej znajdowali się na terenie ogarniętym krwawą wojną. Wyciągnięcie ich stamtąd będzie wymagało natychmiastowych właściwych decyzji i wielkiej determinacji przy wprowadzaniu ich w życie. Potrzebowali więc wyjątkowo efektywnej pokładowej bazy danych oraz oprogramowania strategicznego. Trzeba było jednak założyć, że niewiele będzie się można spodziewać po pracy takiego oprogramowania w warunkach panujących na Dnie, gdzie możliwości pamięci zostaną znacznie ograniczone. Do Ravny należała decyzja, jakie materiały biblioteczne powinny znaleźć się na statku oraz jak należy pogodzić łatwość natychmiastowego miejscowego dostępu z możliwością wykorzystania bogatszych źródeł dostępnych na Przekaźniku poprzez łącza ultrafalowe.

Grondr był gotów odpowiadać na każde jej wezwanie w lokalnej sieci, nierzadko w czasie rzeczywistym. Chciał, żeby wszystko działało bez zarzutu.

— Nie martw się Ravno — mówił. — Na czas tej misji zwolnimy część R00. Jeśli antena dobrze się spisze, Jeźdźcy będą stale podłączeni do Przekaźnika z możliwością przesyłu trzydziestu kilobitów na sekundę. Ty będziesz ich głównym kontaktem, udostępnimy ci również naszych najlepszych strategów. Jeśli nie będzie żadnych… zakłóceń, nie powinnaś mieć najmniejszych kłopotów z kierowaniem tą akcją.

Jeszcze cztery tygodnie temu Ravna nie śmiałaby prosić o więcej. Teraz jednak sytuacja się zmieniła.

— Sir, mam lepszy pomysł. Proszę mnie wysłać razem ze Skrodojeźdźcami.

Wszystkie narządy gębowe Grondra zatrzasnęły się jednocześnie. Widziała już wyraz podobnego zaskoczenia u pracowników takich jak Egravan, ale nigdy u Grondra. Milczał przez chwilę.

— Nie. Potrzebujemy cię tutaj. Jesteś naszym najpewniejszym źródłem, jeśli chodzi o pytania dotyczące ludzkości.

Grupy dyskusyjne zainteresowane Perwersją Straumy dostarczały ponad sto tysięcy wiadomości dziennie, z których około jednej dziesiątej dotyczyło ludzi. Tysiące wiadomości zawierało odświeżone starocie, oczywiste bzdury lub też prawdopodobne przekłamania. Komputery Działu Marketingu zupełnie dobrze radziły sobie z odcedzaniem informacji powtarzających się i niektórych wyjątkowo absurdalnych, ale jeśli chodziło o kwestie związane z naturą człowieka, nikt nie mógł dorównać Ravnie. Połowę czasu spędzała, prowadząc analizy i odpowiadając na przychodzące do archiwów zapytania dotyczące ludzkości. To wszystko byłoby niemożliwe, gdyby wyjechała wraz ze Skrodojeźdźcami.

Przez kilka następnych dni, Ravna wciąż ponawiała swoją prośbę. Ktokolwiek bowiem poleci w ekspedycji ratunkowej, będzie musiał natychmiast nawiązać bliski kontakt z ludźmi, a w zasadzie z ludzkimi dziećmi. Bardzo prawdopodobne, że Jefri Olsndot nigdy w życiu nie widział Skrodojeźdźca. Był to niezły argument, który ją z wolna doprowadzał na skraj desperacji, ale sam w sobie nie mógł wpłynąć na zmianę decyzji Grondra. Musiało jej w tym pomóc jakieś wydarzenie z zewnątrz. W miarę jak mijały tygodnie, tempo ekspansji Plagi stało się znacznie wolniejsze. Zgodnie z tym, co podpowiadał zdrowy rozsądek (a także Stary za pośrednictwem Phama Nuwena), wydawało się, że istnieją jakieś naturalne granice, poza które Perwersja nie była w stanie rozszerzać swej strefy interesów. Przejawy żałosnej paniki powoli zaczęły znikać z informacji płynących z Górnych Przestworzy. Liczba plotek oraz opowieści rzekomych uciekinierów z wchłoniętych obszarów zaczęła spadać do zera. Wszyscy, którzy dawniej zamieszkiwali zarażone Plagą przestrzenie, już nie istnieli, ale obecnie bardziej traktowano ich jak dawno opłakanych nieboszczyków niż jak świeże ofiary rozszerzającej się epidemii. Grupy dyskusyjne o Pladze kontynuowały katastroficzną paplaninę, ale coraz więcej w niej było bezproduktywnego biadolenia w kółko o tym samym. Po prostu obecnie nie działo się zbyt wiele. Przez następne dziesięć lat fizyczne unicestwienie miało objąć tylko regiony opanowane przez Plagę. Potem kolonizacja rozpocznie się na nowo, po ostrożnym przebadaniu pozostałych ruin, informacyjnych pułapek i szczątków dawnych ras. Ale to wszystko było jeszcze daleko przed nimi, a tymczasem „złoty deszcz”, jaki Plaga zapewniła Przekaźnikowi, powoli ustawał.

Tymczasem zainteresowanie Działu Marketingu statkiem uciekinierów ze Straumy rosło. Żaden ze strategicznych programów — więc tym bardziej Grondr — nie wierzył, że tajemnica, jaką krył statek, może zaszkodzić Pladze, niemniej jednak sam pojazd mógł się okazać w przyszłości przydatny w celach handlowych, gdy Perwersja w końcu zmęczy się grą, jaką prowadziła z Transcendencją. Ponadto grupowe umysły Szponów budziły spore zainteresowanie. Należało dołożyć jak najwięcej starań, by wyprawa się udała, więc wydawało się całkiem słuszne, aby Ravna porzuciła pracę w Dokach i została wysłana w teren.

W ten sposób, ku jej zdziwieniu, dziecinne fantazje o ratowaniu światów i poszukiwaniu przygody nagle miały się ziścić. A co dziwniejsze, prawie wcale się tego nie boję!


Rozmówca docelowy [56]:

Przepraszam, że nie odpowiadałem przez chwilę. Nie czuję się najlepiej. Pan Stal mówi, że powinienem z tobą rozmawiać. Mówi, że potrzeba mi więcej przyjaciół abym poczuł się lepiej. To samo mówi Amdi, a on jest moim najlepszym przyjacielem… on jest jak sfora psów, ale bardzo mądry i fajny. Szkoda, że nie mogę przesłać obrazu. Pan Stal będzie się starał dać odpowiedzi na wszystkie wasze pytania. Robi co może, ale złe sfory znowu chcą atakować. Amdi i ja próbowaliśmy zrobić ze statkiem to, co nam mówiliście. Przykro mi, ale wciąż nie działa… Nienawidzę tej kretyńskiej klawiatury…


Org [57]:

Cześć, Jefri. Amdi i pan Stal mają rację. Lubię z tobą rozmawiać i postaram się jakoś cię rozweselić. Istnieją wynalazki, które pan Stal mógłby wykorzystać. Myśleliśmy nad pewnymi ulepszeniami kusz i miotaczy płomieni. Przesyłam wam także trochę danych na temat projektowania fortec. Proszę, przekaż panu Stali, że nie możemy powiedzieć mu, jak uruchomić statek. Taka próba byłaby niebezpieczna nawet dla bardzo doświadczonego pilota…


Rozmówca docelowy [57]:

Aha, nawet Tata miał kłopoty z lądowaniem. ikocxlji-ker89iou43eS myślę, że pan Stal tego nierozumie i trochu się denerwuje. Czy nie można by zamiast tego zrobić jakichś innych rzeczy, jak mieli w dawnych czasach. Wiesz, bomb, samolotów i tym podobnych…


Org [58]:

Oczywiście, że są inne wynalazki, ale pan Stal musiałby poświęcić strasznie dużo czasu, żeby je skonstruować. Nasz statek wylatuje już wkrótce, Jefri. Będziemy u was na długo przed tym, zanim zdążycie stworzyć coś innego.


Rozmówca docelowy [58]:

Przylatujecie? W końcu przylatujecie!!! Kiedy będziecie tutaj???


Normalnie Ravna pisała swoje wiadomości przy użyciu klawiatury — dawało jej to pewne poczucie sytuacji, w jakiej znalazł się chłopak. Wyglądało na to, że trzyma się dzielnie, aczkolwiek wciąż zdarzały się dni, kiedy nie pisał (dziwne było myśleć o depresji w odniesieniu do ośmioletniego chłopca). Kiedy indziej oporna klawiatura doprowadzała go do dziecięcej pasji i z odległości dwudziestu jeden tysięcy lat świetlnych widziała ślady jego pięści tłukących w klawisze.

Ravna uśmiechnęła się w stronę wyświetlacza. Dziś miała dla chłopca coś więcej niż mgliste obietnice. Mogła mu już podać ostateczny czas ich wylotu. Wiadomość [59] na pewno mu się spodoba. Napisała: „Zgodnie z planem wylatujemy za siedem dni, Jefri. Nasza podróż potrwa około trzydziestu dni?” Czy powinna to wpisywać? Według ostatnich wiadomości o międzystrefowych przestrzeniach granicznych okolice Dna charakteryzowały się wzmożoną aktywnością. Świat Szponów był tak blisko Strefy Powolnego Ruchu… Gdyby „sztorm” zwiększył siłę, czas podróży mógłby się niebezpiecznie wydłużyć. Był jeden procent prawdopodobieństwa, że podróż przeciągnie się do sześćdziesięciu dni. Odchyliła się od klawiatury. Czy naprawdę chciała mu o tym powiedzieć? Cholera! Lepiej wszystko szczerze opisać. Daty, jakie poda, na pewno będą miały istotny wpływ na zachowanie miejscowych, którzy pomagają Jefriemu. Wyjaśniła wszystkie „jeśli” i „ale”, a następnie zamieściła opis statku i wszystkich cudownych rzeczy, jakie ze sobą przywiozą. Chłopiec na ogół nie rozpisywał się zbytnio (chyba że przekazywał informacje, które dyktował mu Stal), ale wyglądało na to, że bardzo lubi otrzymywać od niej długie listy.

Poza Pasmem II przechodził ostatnie próby kontrolne. Jego ultranapęd został przebudowany i przetestowany. Skrodojeźdźcy wyciągnęli go na odległość paru tysięcy lat świetlnych, żeby sprawdzić działanie roju antenowego. Funkcjonował znakomicie. Ona i Jefri będą mogli rozmawiać niemal przez cały czas podróży. Wczorajszego dnia statek został wyposażony w całą masę dodatkowego sprzętu. (Wyglądało to tak, jakby wybierali się na jakąś średniowieczną wyprawę. Ale kiedy podróżuje się w okolicach, gdzie nie można zaufać wyświetlanym realistycznym odczytom, należy wziąć ze sobą mnóstwo przeróżnych zapasów i części zamiennych.) Jutro podwładni Grondra dodadzą gadżety, które mogą okazać się bardzo przydatne podczas akcji ratunkowej. Czy powinna o nich pisać? Niektóre z nich mogłyby trochę przestraszyć przyjaciół Jefriego.


Tamtego wieczoru ona i Skrodojeźdźcy urządzili sobie małe przyjęcie plażowe. Tak to nazwali, choć bardziej przypominało bankiet ludzi niż autentyczne przyjęcie, jakie zwykli urządzać Jeźdźcy. Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka odjechali na znaczną odległość od wody, gdzie piasek był suchy i gorący. Ravna ułożyła przekąski i napoje na szarfie ładunkowej Błękitnego Pancerzyka. Usiedli na piasku i podziwiali zachód słońca.

Nastrój był naprawdę podniosły — świętowali fakt, że Ravna otrzymała pozwolenie na udział w misji PPII i że statek był niemal gotowy do podróży. Ale…

— Czy jesteś naprawdę zadowolona z tego, że jedziesz, droga lady? — spytał Błękitny Pancerzyk. — My dwoje będziemy mieli okazję nieźle zarobić, ale ty…

Ravna wybuchnęła śmiechem.

— Dostanę premię wyjazdową. — Uzyskanie pozwolenia na dołączenie się do wyprawy kosztowało ją wiele godzin spędzonych na usilnych perswazjach i sporach. Na handryczenie się o zapłatę nie zostało jej czasu. — A poza tym naprawdę chcę tam pojechać.

— Cieszę się — powiedziała Zielona Łodyżka.

Ja się śmieję — oznajmił Błękitny Pancerzyk. — Dostrzegam, że moja towarzyszka jest szczególnie zadowolona z faktu, że nasz pasażer nie będzie gburowaty. Po ostatniej podróży z certyfikantami niemal całkowicie straciliśmy sympatię do istot dwunożnych. Ale teraz nie ma się czego bać. Czytałaś w Zagrożeniach wiadomości z ostatnich piętnastu godzin? Plaga przestała rosnąć, a jej granice nabrały wyraźnie określonych kształtów. Perwersja wchodzi w wiek średni. Jestem więc jak najbardziej gotowy do odlotu.

Błękitny Pancerzyk snuł przeróżne domysły na temat „sfor” Szponów i planów uratowania Jefriego wraz z pozostałymi dziećmi. Zielona Łodyżka co jakiś czas dorzucała swoje przemyślenia. Była mniej onieśmielona niż przedtem, ale wciąż wydawała się łagodniejsza i bardziej wstydliwa niż jej towarzysz. Natomiast wykazywała się większym poczuciem rzeczywistości. Cieszyła się, że wyruszają dopiero w przyszłym tygodniu. Należało przeprowadzić jeszcze ostatnie testowanie PPII, a Grondr nakłonił organizację do sfinansowania małej floty statków-makiet mających im zapewnić względne bezpieczeństwo. Pięćdziesiąt było już ukończonych. Do końca tygodnia miała być ich setka.

Doki szybowały w stronę nocy. Ze względu na cienką warstwę atmosfery zmierzch był krótki, za to gra barw zachwycająca. Plaża i drzewa lśniły oświetlane promieniami. Woń noco-kwiatów mieszała się z ostrym zapachem słonej wody. Po drugiej stronie morza wszystko było albo bardzo jasne, albo bardzo ciemne, widniały tam sylwetki, które równie dobrze mogły stanowić jakieś zbytkowne budowle Vrinimów, jak funkcjonalne wyposażenie Doków — Ravna nigdy nie mogła się zorientować. Słońce znikało za morzem. Horyzont przybrał postać pomarańczowoczerwonej, świetlistej linii, nad którą rozciągał się szeroki pas zielonej poświaty, powstałej prawdopodobnie ze zjonizowanego tlenu.

Jeźdźcy nie obrócili swoich skrod, aby mieć lepszy widok — mogła się tylko domyślać, że cały czas patrzyli w tamtą stronę — ale przestali rozmawiać. Przybrzeżne fale odbijały promienie zachodzącego słońca, rozszczepiając je na zielone i żółte błyski igrające wśród pienistych grzyw. Przypuszczała, że siedząca obok niej dwójka wolałaby w tej chwili znajdować się w spienionej wodzie. O tej właśnie porze niejednokrotnie widziała ich umyślnie sadowiących się w miejscu, gdzie fale uderzały najmocniej. Kiedy woda odpływała, łodygi i odrośle wyglądały jak ramiona wyciągnięte ku górze w błagalnym geście. W takich chwilach mogła zrozumieć Skrodojeźdźców Mniejszych, których całe życie polegało na zapamiętywaniu podobnych, powtarzających się chwil. Na jej twarzy, niewidocznej w zielonkawym półmroku, pojawił się lekki uśmiech. Miała przed sobą jeszcze mnóstwo czasu, żeby się martwić i snuć plany.

Musieli tak siedzieć jakieś dwadzieścia minut. Widziała jak wzdłuż zakrzywionej linii plaży pojawiają się w zapadającym zmroku małe światełka ognisk: po zakończonej pracy przed biurami urządzano małe przyjęcia. Usłyszała odgłos kroków na piasku. Obróciła się i zobaczyła Phama Nuwena.

— Tutaj! — zawołała.

Pham podszedł do nich wolno. Od ostatniej konfrontacji raczej jej unikał. Ravna domyślała się, że kilka jej ciosów dosięgło celu. Tym razem chyba Stary sprawił, że o wszystkim zapomniał. Pham Nuwen śmiało mógł być prawdziwą osobą. Niesprawiedliwością byłoby ranić go tylko dlatego, że jego mocodawca znajdował się poza wszelkim zasięgiem.

— Usiądź, proszę. Za pół godzinę będziemy tu mieli widok na całą galaktykę. — Skrodojeźdźcy coś tam zaszeleścili, ale byli tak pochłonięci obserwacją zachodu słońca, że zaledwie udało im się zauważyć nowego gościa.

Pham Nuwen przeszedł krok, a może dwa kroki za miejsce, w którym siedziała Ravna, i stanął z dłońmi wspartymi na biodrach, patrząc w morze. Potem obrócił się do niej. Zielonkawy półmrok nadawał jego twarzy groźny, gniewny wyraz. Po chwili posłał jej swój krzywy uśmieszek.

— Myślę że jestem ci winien przeprosiny.

Stary pozwala ci wreszcie powrócić na łono rasy ludzkiej? Mimo wszystko była głęboko poruszona. Odwróciła wzrok.

— Wydaję mi się, że ja także jestem ci to winna. Jeśli Stary nie chce pomagać, ma do tego pełne prawo. Nie powinnam była tracić panowania nad sobą.

Pham Nuwen zaśmiał się łagodnie.

— Twój błąd był na pewno mniejszy niż mój. Wciąż zastanawiam się, w którym miejscu postąpiłem niewłaściwie… Myślę, że nie starczy mi czasu, żeby się tego dowiedzieć.

Odwrócił się w stronę morza. Po chwili Ravna podniosła się i podeszła do niego. Z bliska zobaczyła, że oczy ma jak ze szkła.

— Co się stało? — Niech cię cholera, Stary. Jeśli masz zamiar go porzucić, nie rób tego po kawałku!

— Jesteś wielkim ekspertem w dziedzinie Mocy zamieszkujących Transcendencję, prawda?

Znów sarkazm.

— Cóż…

— Czy ci wielcy faceci prowadzą ze sobą wojny? Ravna wzruszyła ramionami.

— O wszystkim można usłyszeć plotki. Podejrzewamy, że istnieją konflikty, aczkolwiek są jak na nasze warunki zbyt subtelne, by nazywać je wojnami.

— Święta racja. Walka wciąż się toczy, ale ma ona więcej wymiarów niż jakakolwiek rywalizacja tu na dole. Korzyści ze współpracy są na ogół tak wielkie, że… To jeden z powodów, dla których nie traktowałem Perwersji poważnie. Poza tym stworzenie to jest godne pożałowania, odrażający kundel, który fajda we własne legowisko. Coś takiego nigdy nie będzie w stanie porwać się na Moce, nawet gdyby bardzo tego chciało. Przynajmniej nie przez najbliższy miliard lat…

Błękitny Pancerzyk przytoczył się do nich.

— Z kim rozmawiasz, droga lady?

Był to jeden z typowych wtrętów Skrodojeźdźców, do których dopiero się zaczynała przyzwyczajać. Gdyby tylko Błękitny Pancerzyk zsynchronizował się z pamięcią skrody od razu znałby odpowiedź na to pytanie. Niemniej pobudził ją do myślenia. Prawda, z kim właściwie rozmawia? Spojrzała na dannik. Pokazywał aktualny stan wykorzystania nadbiorników od czasu, kiedy pojawił się Pham Nuwen i… na Moce! Trzy nadbiorniki zostały całkowicie przejęte przez jednego klienta!

Gwałtownie cofnęła się o krok.

— To ty!

— To ja! Kolejne spotkanie twarzą w twarz, Ravno. — Chytry grymas był parodią pewnego siebie uśmiechu Phama. — Przepraszam, ale tej nocy nie mogę być zbyt uroczy. — Niezdarnym ruchem klepnął się po klatce piersiowej. — Staram się wykorzystać podstawowe instynkty tego stworzenia… Zbyt wiele czasu zajmuje mi ratowanie swego życia.

Po brodzie ściekała mu strużka śliny. Na chwilę wbił w nią swój wzrok, lecz zaraz potem oczy zaszły mu mgłą i wpatrywały się w nią bez wyrazu.

— Co ty robisz z Phamem!

Zdalnie Sterowany Wysłannik zrobił krok w jej stronę, potknął się.

— Robię sobie miejsce — usłyszała głos Phama.

Ravna wymówiła głośno kod telefoniczny Grondra. Nie było żadnej odpowiedzi.

Wysłannik pokręcił głową.

— Organizacja Vrinimi ma teraz pełne ręce roboty. Starają się przekonać mnie, abym zwolnił ich urządzenia. Próbują zebrać się na odwagę i wysiudać mnie stąd. Nie wierzą w moje słowa. — Zaśmiał się, choć bardziej przypominało to gwałtowny atak kaszlu. — Wszystko jedno. Teraz widzę, że atak na to miejsce był tylko zmyłką… Nie sądzisz, mała Ravno? Wiesz, że Plaga wcale nie jest Perwersją Klasy Drugiej? W czasie, jaki mi został, chyba nie zdążę odgadnąć, czym też może być. To coś bardzo starego i bardzo wielkiego. Czymkolwiek jest, właśnie pożera mnie żywcem.

Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka podtoczyli się blisko Ravny. Ich odrośle wydawały ciche, skwierczące odgłosy. Mniej więcej tysiąc lat świetlnych od miejsca, w którym stali, wewnątrz Transcendencji jakaś Moc walczyła o życie. Za całe świadectwo tej bitwy miał im starczyć mężczyzna nagle zmieniony w śliniącego się lunatyka.

— Więc przepraszam cię, mała Ravno. Nawet gdybym ci pomógł, nie zdołałbym się ocalić. — Dławił się własnymi słowami i głośno wciągał powietrze. — Ale pomoc, której udzielę ci teraz, będzie wyrazem… wyrazem czego?… Chyba zemsta będzie motywem, który najłatwiej przyjdzie ci zrozumieć. Przywołałem wasz statek na dół. Jeśli się pośpieszycie i nie będziecie zawracać sobie głowy antygrawem, może uda wam się przeżyć następną godzinę.

— Przeżyć? — Głos Błękitnego Pancerzyka był jednocześnie onieśmielony i gniewny. — Temu miejscu mógłby zagrozić jedynie konwencjonalny atak, a ja nie widzę ani śladu czegoś podobnego. Bełkot maniaka pośród cichej, łagodnej nocy. Dannik Ravny nie wskazywał nic podejrzanego oprócz przejęcia wszystkich częstotliwości przez Starego.

Pham Nuwen znowu zaniósł się śmiechem podobnym do kaszlu.

— O, jest wystarczająco konwencjonalny, i na dodatek bardzo sprytny. Kilka gramów zniekształconego replikantu, rozsiewanego tu w ciągu ostatnich tygodni. Właśnie nadszedł czas rozkwitu, skoordynowany z atakiem, który zaraz zobaczycie…

Wszystko, co urośnie, zginie w ciągu kilku godzin, uprzednio jednak zniszczywszy cenne automaty Przekaźnika o górnoprzestworzowym standardzie… Ravno! Bierz statek albo zginiesz w ciągu tysiąca sekund. Bierz statek. Jeśli przeżyjesz, leć aż na Dno. Spróbuj… — Wysłannik zatkał się przy końcu zdania. Spróbował się wyprostować i ostatni raz posłał jej swój chorobliwy uśmiech. — A oto mój prezent dla ciebie, najlepsza pomoc, jakiej mogę ci jeszcze udzielić.

Uśmiech zniknął. Szklane spojrzenie zostało zastąpione wyrazem zaskoczenia, a następnie… rosnącego przerażenia. Pham Nuwen zrobił głęboki wdech i zanim runął na ziemię, wydał z siebie charczący okrzyk. Upadł twarzą w dół, skręcając się i krztusząc na piasku.

Ravna jeszcze raz wykrzyknęła kod Grondra i rzuciła się w stronę Phama Nuwena. Obróciła go na plecy i próbowała oczyścić mu usta. Atak trwał kilka sekund, Pham rozpaczliwie machał nogami i rękami. Ravna kilka razy oberwała solidnie, próbując go przytrzymać i uspokoić. Po chwili Pham znieruchomiał i ledwie czuła jego oddech.

— Udało mu się przejąć kontrolę nad PPII — oznajmił Błękitny Pancerzyk. — Jest cztery tysiące kilometrów stąd, leci prosto na Doki. Lamentuję. Jesteśmy zrujnowani. — Latanie bez pozwolenia w pobliżu Doków było równoznaczne z konfiskatą jednostki.

Z nie znanych sobie powodów Ravna pomyślała, że to już nie ma żadnego znaczenia.

— Czy są jakieś oznaki ataku? — spytała. Ułożyła głowę Phama na piasku, upewniwszy się, że może swobodnie oddychać.

Nastąpiła wymiana chrzęstów pomiędzy Skrodojeźdźcami.

— Dzieje się coś dziwnego — powiedziała Zielona Łodyżka. — Nastąpiło zawieszenie działania głównych nadbiorników. — A więc Stary wciąż nadaje? - Lokalna sieć jest całkowicie zatkana. Spora część automatyki i wielu pracowników jest awaryjnie wzywanych do specjalnych zadań.

Ravna rzuciła się do tyłu. Nocne niebo było ciemne jak zwykle, nakrapiane dziesiątkami świetlistych punkcików — były to statki zmierzające w stronę Doków. Wszystko wyglądało normalnie. Ale jej dannik pokazywał to, o czym mówiła Zielona Łodyżka.

— Ravno, nie mogę teraz rozmawiać — klekoczący głos Grondra zabrzmiał w powietrzu. Był to zapewne jego program zastępczy. — Stary zajął większość Przekaźnika. Uważaj na Wysłannika. — Trochę za późno! - Straciliśmy kontakt z ogrodzeniem nadzorczym wokół nadbiorników. Mamy liczne awarie oprogramowania i sprzętu. Stary twierdzi, że jesteśmy atakowani. — Pięciosekundowa przerwa. — Widzimy oznaki działań floty na granicy obrony wewnętrznej. — To było w odległości pół roku świetlnego.

— Brap! — wrzasnął Błękitny Pancerzyk. — Na granicy obrony wewnętrznej! Jak mogli przeoczyć ich zbliżanie? — wołał jeżdżąc w tę i z powrotem i nerwowo wirując wokół własnej osi.

Program zastępczy Grondra zignorował to pytanie.

— Minimum trzy tysiące statków. Nadbiorniki zagrożone zniszczeń…

— Ravno, czy Skrodojeźdźcy są z tobą? — To wciąż był głos Grondra, ale bardziej urywany, bardziej przejęty. To był Grondr we własnej osobie.

— Ta… tak.

— Lokalna sieć przestaje działać. System podtrzymywania życia także. Zaraz upadną Doki. Powinniśmy być silniejsi od atakującej floty, ale gnijemy od wewnątrz… Przekaźnik ginie — jego głos stawał się coraz ostrzejszy, łoskoczący — ale Vrinimi nie zginie, a umowa jest umową! Powiedz Jeźdźcom, że na pewno im zapłacimy… jakoś zapłacimy… kiedyś. Żądamy… prosimy… aby poprowadzili wyprawę zgodnie z umową. Ravno?

— Tak. Oni słyszą.

— Więc lećcie! — i głos umilkł.

PPII będzie tu za dwieście sekund — powiedział Błękitny Pancerzyk.

Pham Nuwen przestał drżeć, a jego oddech się wyrównał. Podczas gdy Jeźdźcy coś tam między sobą świergotali, Ravna rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że wszystkie informacje o śmierci i zniszczeniu opisywały sytuację gdzieś bardzo daleko. Plaża i niebo były spokojne jak zawsze. Spienione grzywy fal odbijały się jasną plamą od zielonkawej poświaty. Tu i ówdzie na drzewach i dalekich wieżowcach pojawiały się żółte błyski.

Ale wieść o alarmie rozchodziła się po okolicy. Słyszała odgłos włączanych danników. Niektóre widoczne z plaży ogniska zgasły, a otaczające je sylwetki znikały między drzewami lub szybowały w górę, w stronę innych budynków. Po chwili statki zaczęły startować ze swoich miejsc postoju po drugiej stronie morza, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, aż promienie słońca, które już zaszło, rozświetlały ich kadłuby.

Był to ostatni moment spokoju na Przekaźniku.

Na niebie zobaczyli rozprzestrzeniającą się czarną, połyskliwą plamę. Ravna wstrzymała oddech, wpatrując się w promień światła tak zakrzywiony, że powinien minąć ich nie zauważony. Bardziej niż w oczach odbił się w tyle jej głowy. Potem nie miała już czasu myśleć, czym różnił się od otaczającej ich ciemności.

— Następny! — zawołał Błękitny Pancerzyk. Ten przemknął tuż nad horyzontem Doków, plama ciemności mniej więcej szerokości jednego stopnia. Jej czarne brzegi niemal rozpływały się na tle czarnego nieba.

— A to co? — Ravna nie była fanem sztuki wojennej, ale naczytała się sporo opowieści przygodowych. Wiedziała o bombach z antymaterii i kulach relatywistycznej energii kinetycznej. Z dużej odległości zastosowanie tego typu broni objawiało się mnóstwem świetlistych plam, a także zsynchronizowanym migotaniem. Z bliska pocisk mogący zniszczyć cały świat, oświetliłby jaskrawym blaskiem planetę, która w chwilę później rozprysnęłaby się jak kropla wody, ale w bardzo zwolnionym tempie. Do takich obrazów przygotowały ją lektury. Tymczasem to, co obserwowała, bardziej odbierała jako chwilowe zaburzenie wzroku, a nie obraz wojny.

Tylko Moce wiedzą, co takiego widzieli Skrodojeźdźcy. Do jej uszu dochodziły jedynie zadziwiające spostrzeżenia.

— Wasze główne nadbiorniki… zostały doszczętnie zwupowane, tak mi się przynajmniej wydaje! — wołał Błękitny Pancerzyk.

— One są kilka lat świetlnych stąd! Niemożliwe, żebyśmy mogli widzieć…

Pojawiła się następna czarna plama, niemal poza jej polem widzenia. Jednobarwny kleks szybował w nieokreślonym kierunku. Pham Nuwen dostał kolejnego ataku, ale dużo lżejszego. Nie miała kłopotu, aby go utrzymać w jednej pozycji, lecz… z ust pociekła mu strużka krwi. Jego koszula była na plecach przesiąknięta czymś, co cuchnęło śmiercią.

PPII będzie tu za sto sekund. To za długo, za długo. — Błękitny Pancerzyk toczył się w tę i z powrotem wokół nich, upewniając się, że w sposób wystarczający okazuje swoje zdenerwowanie. — To prawda, droga lady, nadbiorniki są w odległości kilku lat świetlnych stąd. Za te kilka lat rozbłysk, jaki powstał przy ich zniszczeniu, oświetli całe niebo. Ale po zwupowaniu tylko malutka część energii zostaje zamieniona w światło. Reszta przekształca się w ultrafalowy wstrząs, tak wielki, że oddziałuje na zwykłą materię. Nerwy optyczne do tego stopnia mogą zostać podrażnione taką falą, że twój system nerwowy stanie się odbiornikiem. — Zaczął wirować wokół własnej osi. — Ale nie martw się. Jesteśmy mocni i szybcy. Nieraz udało nam się wykaraskać z jeszcze gorszych tarapatów.

Było coś absurdalnego w tych przechwałkach na temat własnej przebojowości i sprytu, głoszonych przez stworzenie, które nawet nie miało pamięci krótkotrwałej. Jednakże Ravna liczyła na to, że przynajmniej jego skroda okaże się godna tych pochwał.

Nagle głos Zielonej Łodyżki zabrzęczał tak głośno, że poczuła ból w uszach.

— Patrzcie!

Fale cofały się dalej, niż kiedykolwiek miała okazję widzieć.

— Morze się zapada! — wrzeszczała Łodyżka.

Woda cofnęła się jakieś sto metrów, potem dwieście. Zielono oświetlony horyzont po prostu opadał.

— Statek jest wciąż o pięćdziesiąt sekund stąd. Wylećmy mu na spotkanie. Dalej, Ravno!

W tym momencie Ravnę opuściła cała odwaga. Grondr powiedział, że Doki się zawalą! Cały widoczny obszar nieba był już nieźle zatłoczony, jako że dziesiątki osób pędziło w różnych kierunkach w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Sto metrów od nich piasek utworzył lawinę osuwającą się w stronę powstałej przepaści. Przypomniała sobie słowa Starego i uświadomiła, że wszyscy ci, którzy zdecydowali się lecieć, popełnili straszliwy błąd. Ta myśl przebiła się do jej sparaliżowanego strachem umysłu.

— Nie! Idźmy lepiej na wyżej położony teren.

Po wieczornej ciszy nie pozostało już najmniejszego śladu. Od strony morza dobiegał ich huk przypominający bicie dzwonów. Dźwięk niósł się daleko. Wieczorna bryza zamieniła się w wichurę, która zginała drzewa w stronę wody, odrywając całe konary i siekąc tumanami piachu.

Ravna wciąż klęczała, przyciskając do ziemi nieruchome kończyny Phama. Nie wyczuwała już oddechu ani pulsu. Jego oczy wpatrywały się w nią, nie widząc. Podarunek od Starego. Przeklęte niech będą wszystkie Moce! Wzięła Phama Nuwena pod ramiona i zarzuciła sobie na plecy.

Straciła dech i omal go nie upuściła. Pod koszulą, w miejscu gdzie powinno być ciało, wyczuwała puste miejsca. Coś wilgotnego i cuchnącego spływało jej po bokach. Z trudem podniosła się z kolan, na wpół niosąc, na wpół wlokąc za sobą to, co zostało z Phama.

— …kilka godzin, zanim gdziekolwiek się dotoczymy! — usłyszała krzyk Błękitnego Pancerzyka. Oderwał się od ziemi, sterując swym antygrawem pod wiatr. Skroda i jej Jeździec przez chwilę miotali się w powietrzu jak pijani, po czym z hukiem spadli. Przez moment gwałtownie toczyli się w stronę, w którą pchał ich silny wiatr, ku ryczącej otchłani będącej niegdyś morzem. Zielona Łodyżka pędem zajechała drogę od strony morza, przerywając to szalone staczanie się ku zagładzie. Błękitny Pancerzyk wyprostował się i oboje potoczyli się w stronę Ravny. Po chwili usłyszała głos jednego z nich, usiłujący przekrzyczeć wichurę.

— …antygraw… przestaje działać. — A przecież na nim opierała się cała konstrukcja Doków.

Szli i toczyli się jak najdalej od zasysającego wszystko wiru morza.

— Trzeba znaleźć miejsce gdzie PPII mógłby wylądować. Las był teraz pasmem nieregularnych wzgórz. Krajobraz zmieniał się w oczach i pod stopami. Wszędzie słychać było potworny ryk, w niektórych miejscach tak głośny, że Ravna czuła, jak drżą podeszwy butów. Starali się unikać zapadniętych terenów i wielkich dziur, które otwierały się ze wszystkich stron. Noc nie była już ciemna. Nie wiadomo, czy były to światła alarmowe, czy też uboczny efekt zapadnięcia się antygrawu, ale wokół otworów pojawiała się niebieska poświata. Przez przechodzące na wylot dziury mogli zobaczyć przesłoniętą chmurami, pogrążoną w mrokach nocy powierzchnię Podłoża, znajdującego się tysiąc kilometrów pod nimi. Przestrzeń dzieląca ich od niego nie była pusta. Przecinały ją ulotne błyski, w dół waliły się miliardy ton wody i ziemi… oraz setki tych, którzy zdecydowali się lecieć. Organizacja Vrinimi płaciła teraz cenę za zbudowanie Doków na antygrawie, a przecież można było wystrzelić je na orbitę inercyjną.

Pomimo trudności cała trójka jakoś brnęła naprzód. Pham Nuwen był nieco za ciężki, by mogła go nieść. Zbaczała na lewo i prawo równie często, jak parła do przodu. Ale i tak wydawał się lżejszy, niż myślała. Była jednak jeszcze inna rzecz, która na swój sposób napawała ją przerażeniem. Czy wyżej położone tereny także się zapadały?

Większość kawałków antygrawu po prostu przestawała działać, ale niektóre ulegały całkowitemu zniszczeniu, wywołując przy okazji małe, lokalne kataklizmy: kępy drzew i bryły ziemi odrywały się od szczytów wzgórz i wzbijały się w górę z niesamowitą prędkością. Wiatr wciąż zmieniał kierunek, uderzając w nich to z tyłu, to z przodu. Podrywał ich do góry, by za chwilę przygnieść do ziemi… ale powoli stawał się coraz lżejszy, a hałas cichł. Sztuczna atmosfera, która otulała powierzchnię Doków, wkrótce zostanie całkowicie rozwiana. Kieszonkowy skafander ciśnieniowy mógł Ravnie zapewnić kilka dodatkowych minut, ale ten też przestawał działać. Za kilka chwil nie będzie nadawał się do użytku, podobnie jak antygrawy… a wtedy będzie po niej. Zastanawiała się, w jaki sposób Pladze udało się to wszystko. Podobnie jak Stary, miała umrzeć nie dowiedziawszy się nawet dlaczego.

Na niebie zauważyła płomienie z dysz. Statki. Większość starała się wyjść na orbitę inercyjną, reszta od razu uruchamiała ultranapędy, ale kilka z nich polatywało jeszcze nad rozpadającym się terenem. Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka toczyli się przodem. Każde z nich używało swej trzeciej ośki w sposób, jaki Ravnie nigdy nie przyszedłby do głowy, unosząc ją w górę i zapierając się nią o występy na stoku, po którym wspinaczka przychodziła Ravnie — obciążonej zwisającym jej z pleców ciałem Phama — z najwyższym trudem.

W końcu znaleźli się na szczycie wzgórza, ale nie zagrzali tam miejsca. To była część lasu, który przylegał do jej biura. Teraz drzewa stały pochylone w różnych kierunkach, niczym długa sierść na rozczochranym psie. Czuła, jak ziemia drży pod stopami. Co teraz? Skrodojeźdźcy przetaczali się z jednej strony szczytu na drugą. Albo uda im się uciec z tego miejsca, albo z żadnego. Upadła na kolana, przenosząc większą część ciężaru Phama na ziemię. Ze szczytu rozciągał się rozległy widok. Doki wyglądały jak łopocząca na wietrze flaga, od której za każdym powiewem odrywały się kolejne strzępy materiału. Dopóki poszczególne części antygrawu poruszały się w miarę zgodnie, całość przypominała wielką płaszczyznę. Ale to wrażenie powoli znikało. Wokół ich małego, zalesionego wzgórka pełno było zapadlisk. Na horyzoncie Ravna dostrzegła, jak przeciwległy kraniec Doków odrywa się i zaczyna z wolna obracać, ogromna płyta długości stu kilometrów i szerokości dziesięciu kilometrów zsuwała się wprost na statki, które miały wejść w skład ekspedycji ratunkowej.

Błękitny Pancerzyk otarł się o lewy bok Ravny, Zielona Łodyżka o prawy. Dziewczyna okręciła się i częściowo oparła Phama o kadłuby skrod. Gdyby wszyscy czworo połączyli swoje skafandry ciśnieniowe, mogli liczyć jeszcze na kilka chwil przytomności.

— Zaraz sprowadzę tu PPII - zawołał Błękitny Pancerzyk. Coś zlatywało na dół. Płomień z dyszy zalał teren niebieskobiałym światłem, w którym ostre cienie przesuwały się to w tę, to w tamtą stronę. Przebywanie w pobliżu dyszy napędowej rakiety unoszącej się w polu grawitacyjnym nie było rzeczą wskazaną dla zdrowia. Jeszcze godzinę temu taki manewr byłby niemożliwy lub zostałby uznany za ciężkie przestępstwo. Teraz nie miało najmniejszego znaczenia, czy płomień dotykał tylko powierzchni Doków, czy też mógł całkowicie spalić ładunek, który przybył tu z drugiego końca galaktyki.

Niemniej jednak wciąż nie było miejsca, gdzie sterowany przez Błękitnego Pancerzyka statek mógłby wylądować. Wokół nich pełno było zapadlisk i osuwających się zboczy. Zamknęła oczy, gdy płonące światło przesunęło się przed nimi, a następnie przygasło.

— Wszyscy razem! — Okrzyk Błękitnego Pancerzyka zabrzmiał cienko w ich wspólnie dzielonej atmosferze.

Kurczowo trzymała się Jeźdźców, gdy czołgali się w dół małego pagórka. Poza Pasmem II unosił się do połowy zanurzony w zapadlisku. Płomień dyszy był niewidoczny, ale blask bijący z otworu obrysowywał kontury statku, zmieniając spiny ultranapędu w białe, piórkowate łuki. Gigantyczna ćma z błyszczącymi skrzydłami… do której nie było żadnej możliwości dostępu.

Gdyby ich skafandry wytrzymały jeszcze trochę, może udałoby im się dowlec do skraju zapadliska. Ale co potem? Spiny uniemożliwiały przybliżenie statku na odległość mniejszą niż sto metrów. Jakiś wyjątkowo sprawny (i wyjątkowo szalony) człowiek może by spróbował schwycić się spinu i ześliznąć po nim do wejścia.

Ale Skrodojeźdźcy mieli własne szalone pomysły. W chwili kiedy światło — to odbite — stało się nie do wytrzymania, płomień na chwilę zgasł. PPII runął w dół zapadliska. To jednak nie zatrzymało Jeźdźców.

— Szybciej! — wrzasnął Błękitny Pancerzyk.

Teraz już Ravna zorientowała się, co planują. Błyskawicznie, jak na tak niezdarnie wyglądające stworzenia, których ciała stanowiły istny galimatias odrośli na tycich kółkach, Skrodojeźdźcy dotarli na skraj czarnego otworu. Ravna poczuła, jak luźna ziemia usuwa jej się spod nóg i po chwili wszyscy spadali.

Powierzchnia Doków była gruba na sto — miejscami na tysiąc — metrów. Teraz przelatywali przez nią wśród złowieszczego dygotania.

Po chwili byli już po drugiej stronie, wciąż lecąc w dół. Na chwilę uczucie zwierzęcej paniki zniknęło. W końcu był to spadek swobodny, zwykła rzecz, a mijane widoki na pewno nastrajały bardziej uspokajająco niż rozpadające się Doki. Teraz łatwo było trzymać się blisko Jeźdźców, a jednocześnie nie zostawiać Phama Nuwena. Nawet dzielona atmosfera wydawała się bardziej gęsta niż poprzednio. Wysoka próżnia i swobodny spadek robiły swoje. Wyłączając kawałki jakiegoś oszukanego, pirackiego antygrawu, wszystko spadało z takim samym przyspieszeniem, gruz i wszelkie odłamki układały się w regularne roje. Za cztery lub pięć minut mieli zderzyć się z atmosferą Podłoża, wciąż spadając niemal pionowo w dół… Prędkość przy wejściu równa trzem lub czterem kilometrom na sekundę. Czy się zapalą? Być może. Nad pułapem chmur co jakiś czas wybuchały jasne płomienie.

Lecące wokół nich różne przedmioty, widoczne były jako ciemne kształty, nieregularne cienie na tle rozgrywającego się ponad nimi widowiska, ale kształt znajdujący się bezpośrednio pod nimi charakteryzował się wyjątkową regularnością… to był PPII, dziobem do góry! Jednostka spadała razem z nimi. Co kilka sekund zapalał się silnik utrzymujący odpowiednie wyważenie, rozsiewając blady, czerwonawy blask. Byli coraz bliżej statku. Gdyby miał właz na nosie, wylądowaliby prosto na nim.

Jego światła manewrowe mrugały jasno, oświetlając przestrzeń ponad nimi. Odległość dziesięć metrów. Pięć. Na nosie był właz, i to otwarty! Za włazem dostrzegła bardzo zwyczajne pomieszczenie śluzy powietrznej…

To, co ich uderzyło, musiało być ogromne. Ravna przez chwilę widziała potężny kawał plastiku wyrastający nad jej ramieniem. Cholerna płyta ledwie się obracała i odepchnęła ich tylko trochę, ale to wystarczyło. Pham został wyrwany z jej uścisku. Jego ciało zniknęło w mroku, a po chwili zostało oświetlone jasnym światłem punktowego reflektora statku. Jednocześnie całe powietrze wyszło z płuc Ravny. Znajdowali się teraz w trzech osłonach ciśnieniowych, które nie działały, jakby mało było nieszczęść. Ravna poczuła, że traci przytomność, w oczach jej pociemniało, myślała, że widzi przed sobą długi, ciemny tunel. A byli tak blisko!

Jeźdźcy odczepili się od siebie. Ravna schwyciła się skrod i szybowali rozciągnięci na całą szerokość śluzy. Skroda Błękitnego Pancerzyka, usiłującego jak najszybciej dostać się do włazu, szarpnęła nią do tyłu. Okręciło ją, w związku z czym Zieloną Łodyżkę podrzuciło do góry. Nagle poczuła się straszliwie senna. Gdzie jest panika, teraz kiedy najbardziej jej potrzeba? Trzymaj się, trzymaj się, trzymaj się, śpiewał jakiś cienki głosik, był to jedyny bodziec ze świata zewnętrznego, jaki jeszcze odbierała. Łup, znowu nią szarpnęło. Jeźdźcy pchali ją i ciągnęli. A może to statek tak nimi rzucał? Byli jak trzy marionetki, wszystkie poruszane jednym sznurkiem.

…Gdzieś daleko w tunelu, jaki miała przed oczami, zauważyła Jeźdźca, jak chwyta bezwładne ciało Phama Nuwena.

Ravna nie wiedziała, że straciła przytomność, ale następna rzecz, jaką pamięta, to łapczywe wdychanie powietrza i wymioty — była już w śluzie. Solidne zielone ściany otaczały ją ze wszystkich stron. Pham Nuwen leżał naprzeciwko, przypięty pasami do butli tlenowej. Miał siną twarz.

Zataczając się, niezdarnie poczłapała przez śluzę w jego stronę. Cała śluza była zagracona i w niczym nie przypominała schludnych pomieszczeń, które znała z pasażerskich i sportowych statków, jakimi miała okazję latać. Poza tym był to statek przeznaczony dla Jeźdźców. Na ścianach umieszczono pełno przylepek, Zielona Łodyżka przytwierdziła do kilku z nich swą skrodę.

Lecieli coraz szybciej. Około jednej dwudziestej przyspieszenia grawitacyjnego.

— Wciąż spadamy w dół?

— Tak. Gdybyśmy chcieli stanąć w miejscu albo podlecieć wyżej, na pewno byśmy się zderzyli… z deszczem śmiecia, który wciąż leci z góry. - Błękitny Pancerzyk próbuje nas z tego wyprowadzić.

Spadali razem z całą resztą, ale próbowali wydostać się spod lawiny, zanim rozbiją się o Podłoże. Co chwila słyszeli jak coś chrobocze o kadłub. Czasem przyspieszenie zmniejszało się, czasem lecieli w innym kierunku. Błękitny Pancerzyk starał się unikać zderzenia z większymi obiektami.

Nie zawsze mu się to udawało. W pewnym momencie usłyszeli przenikliwy zgrzyt, który zakończył się straszliwym hukiem, i pomieszczenie, w którym się znajdowali, wykonało obrót.

— Brrap! Właśnie straciliśmy jeden spin ultranapędu — usłyszała głos Błękitnego Pancerzyka. — Dwa inne są uszkodzone. Proszę, zapnij się, droga lady.

Sto sekund później zetknęli się z atmosferą. Poznali to po ledwo słyszalnym jednostajnym mruczeniu wokół kadłuba. Dla takiego statku jak ich był to dźwięk śmierci. Równie dobrze nadawał się do hamowania aerodynamicznego co pies do wykonywania skoków na księżyc. Dźwięk był coraz głośniejszy. Błękitny Pancerzyk nurkował, starając się zejść wystarczająco głęboko, by zostawić za sobą wszystkie „śmiecie”, które otaczały statek. Złamały się kolejne dwa spiny. Po chwili poczuli lekki wstrząs. Nabierali przyspieszenia osiowego. Poza Pasmem II wydostał się ze śmiercionośnego cienia Doków i wchodził na orbitę inercyjną.


Ravna spojrzała ponad odroślami Błękitnego Pancerzyka na okna pokazujące obraz z zewnątrz. Właśnie minęli terminator Podłoża i lecieli po orbicie bezwładnościowej. Znów spadali swobodnie, ale tym razem ich trajektoria zataczała idealny okrąg, nie przecinając po drodze żadnych ogromnych i niebezpiecznych przeszkód — takich jak Podłoże.

Ravna nic nie wiedziała o podróżach kosmicznych oprócz paru drobiazgów, które znał każdy zagorzały podróżnik i miłośnik przygód. Było jednak oczywiste, że dokonanie Błękitnego Pancerzyka graniczyło z cudem. Kiedy próbowała mu podziękować, Jeździec przetaczał się w tę i z powrotem po przylepkach, cicho brzęcząc coś do siebie. Czy czuł się zmieszany? A może po prostu po jeździecku wyłączony?

— Całe nasze życie to dalekie podróże handlowe — odezwała się Zielona Łodyżka. W jej głosie pobrzmiewała jednocześnie nieśmiałość i duma. — Przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności takie życie jest bezpieczne i przyjemne. Ale zdarzają się przecież chwile, kiedy wiele zależy do umiejętnego lawirowania i precyzyjnych manewrów mijania. Błękitny Pancerzyk wciąż trenuje, programując swoją skrodę na wykonywanie wszelkich akrobacji, jakie tylko może sobie wyobrazić. Jest w tym absolutnym mistrzem!

W codziennym życiu Jeźdźcy sprawiali wrażenie niezdecydowanych. Ale w opałach nigdy nie wahali się postawić wszystkiego na jedną kartę. Zastanawiała się, jak wielki jest wpływ skrody na jej jeźdźca.

— Chrząkam zrzędliwie — oznajmił Błękitny Pancerzyk. — Niebezpieczne manewry zostały jedynie odroczone w czasie. Złamałem kilka spinów napędowych. Co będzie, jeśli nie uda się uruchomić samonaprawy? Co wtedy zrobimy? Wszystko wokół Podłoża zostało zniszczone. Odłamki latają dookoła. Może nie w takich gęstych rojach jak wokół Doków, ale za to z dużo większą prędkością. — Jeśli na setkach orbit znalazły się nagle miliardy ton złomu, to trudno spodziewać się bezpiecznego lotu. — A w dodatku w każdej sekundzie mogą się tu pojawić wysłańcy Perwersji, pożerając wszystko, co przeżyje.

— Urk. — Pnącza Zielonej Łodyżki zesztywniały w przekomicznym wyrazie zmieszania. Przez chwilkę skrzeczała coś do siebie. — Masz rację… zapomniałam. Myślałam, że wyszliśmy już w otwartą przestrzeń, ale…

Otwartą przestrzeń, ale na polu bitewnym. Ravna spojrzała na okno w kabinie dowodzenia. Byli już za terminatorem, nad oświetloną częścią planety, być może około pięciuset kilometrów nad największym oceanem Podłoża. W przestrzeni rozciągającej się nad mglistym, niebieskim horyzontem nie było widać świateł ani błysków.

— Nie widzę żadnych śladów walki — odezwała się z nadzieją w głosie.

— Przepraszam. — Błękitny Pancerzyk przełączył okno, wyświetlając jakiś bardziej znaczący odczyt. Ukazały się dane dotyczące nawigacji i ultraprzebiegu, które nic jej nie mówiły. Spojrzała na odczyt parametrów sprzętu medycznego: Pham Nuwen zaczął oddychać. Chirurg pokładowy sądził, że może to pomóc w reanimacji. Obok znajdowało się okienko komunikacyjne. Z wyświetlonych informacji wynikało, że atak kontynuowano. Lokalna sieć rozpadła się na setki krzyczących z przerażenia fragmentów. Słychać było tylko automatyczne głosy z powierzchni planety, wzywające pomocy medycznej. Gdzieś tam, w dole, został Grondr. Ravna podejrzewała, że nawet specjalne grupy operacyjne jego Działu Marketingu nie zdołały przeżyć tej napaści. Zagłada Podłoża była jeszcze straszniejsza niż upadek Doków. W przestrzeni okołoplanetarnej widać było nieliczne statki unoszące ocalałych i fragmenty siedlisk przemieszczające się po niesamowitych trajektoriach. Wiadomo, że bez odpowiednio licznej i dobrze zorganizowanej pomocy wszystkich czeka śmierć w ciągu kilku minut lub kilku godzin, jeśli znajdowali się na zewnątrz systemu. Dyrektorzy Organizacji Vrinimi już nie istnieli. Zostali zgładzeni, zanim mieli okazję zastanowić się nad tym, co się dzieje.

— Lećcie! — mówił Grondr. — Lećcie!

System odpierania wciąż walczył. Ravna obserwowała przepływ wiadomości pomiędzy jednostkami obronnymi Vrinimów. Pomimo braku dowództwa lub jakiejkolwiek koordynacji, niektóre wciąż stawiały czynny opór flocie Perwersji. Światło z miejsc potyczek docierałoby do nich długo po przegranej, długo po tym, jak wróg pojawił się we własnej osobie. Ile mamy czasu? Kilka minut?

— Brrap! Spójrz tylko na to — zawołał Błękitny Pancerzyk. — Perwersja ma prawie cztery tysiące jednostek. Po prostu przelatują pomiędzy obrońcami.

— Ale tam już prawie nikogo nie ma — powiedziała Zielona Łodyżka. — Mam nadzieję, że nie wszyscy zginęli.

— Na pewno nie wszyscy. Widzę tysiąc odlatujących statków. Ucieka każdy, kto ma odpowiednie środki i szczyptę rozsądku. — Błękitny Pancerzyk toczył się w tę i z powrotem. — Niestety! My mamy wystarczająco dużo rozsądku, ale… spójrzcie na ten raport. — Jedno z okien rozciągnęło się na całą szerokość i wypełniło kolorowymi wzorkami, z których Ravna nic a nic nie potrafiła odczytać. — Dwa spiny złamane i nie nadające się do naprawy. Trzy częściowo naprawione. Jeśli nie uda im się całkowicie zregenerować, możemy tu utknąć na długo. To niedopuszczalne! — jego sztucznie generowany głos zabrzęczał przenikliwie. Zielona Łodyżka podjechała do niego i zaczęli szeleścić do siebie odroślami.

Minęło kilka minut. Kiedy Błękitny Pancerzyk znowu odezwał się po samnorsku, jego głos był już bardziej spokojny.

— Jeden spin całkowicie naprawiony. Może, może, może… — Przełączył na naturalny widok. PPII okrążał biegun południowy Podłoża, znów pogrążając się w nocy. Orbita, na której się znajdowali, powinna odciągnąć ich jak najdalej od spadających ruin Doków, ale jazda była nieustannym slalomem pomiędzy kawałkami innych odpadów. Straszliwe odgłosy bitwy z systemu odpierania były coraz cichsze. Organizacja Vrinimi stała się jednym ogromnym, skręcającym się w przedśmiertnych konwulsjach ciałem… a jej zabójca już nadchodził, niemal słychać było jego groźne sapanie.

— Dwa spiny naprawione — Błękitny Pancerzyk oczekiwał w ciszy… — Trzeci! Trzy naprawione! Piętnaście sekund na rekalibrację i możemy przygotowywać się do skoku!

Wydawało się, że trwało to nieco dłużej… ale potem wszystkie okna zostały przełączone na obraz naturalny. Podłoże i jego słońce zniknęły. Wokoło rozciągała się tylko ciemność i gwiazdy.


Trzy godziny później Przekaźnik był sto pięćdziesiąt lat świetlnych za nimi. PPII dołączył do głównej grupy uciekających statków. Ze względu na bogate archiwa i ogromną liczbę turystów, na Przekaźniku zawsze było mnóstwo statków żeglugi międzygwiezdnej. Kolumna składająca się z dziesięciu tysięcy pojazdów rozciągała się na kilka lat świetlnych. Ale na tych oddalonych od płaszczyzny galaktyki przestrzeniach gwiazd było niewiele. Od najbliższego schronienia dzieliło ich jakieś sto godzin lotu.

Dla Ravny był to początek nowej bitwy. Ze swojego miejsca spoglądała na Błękitnego Pancerzyka. Skrodojeździec drżał cały, a odrośle skręcały się w sposób, jakiego jeszcze u niego nie widziała.

— Spójrz, droga lady Bergsndot, Wysoki Punkt to prześliczna cywilizacja. Żyją tu także stworzenia dwunogie. Bardzo bezpieczne miejsce. Mogłabyś się zaadaptować. — Przerwał. Patrzy, jaką mam minę? — Ale… ale to nie do przyjęcia, rozumiem, zabierzemy cię dalej. Niech tylko uda nam się zdobyć odpowiedni towar, a… a zawiedziemy cię z powrotem na Sjandrę Kei. Co ty na to?

— Nie. Wy już podpisaliście kontrakt, Pancerzyku. Z Organizacją Vrinimi. My troje — i to, co zostało z Phama Nuwena — jedziemy na Dno Przestworzy.

— Kręcę głową z niedowierzaniem! Otrzymaliśmy już co prawda zaliczkę, ale Organizacja Vrinimi przestała istnieć, nie ma nikogo, kto mógłby zapłacić nam za wykonanie reszty umowy. Dlatego my również jesteśmy zwolnieni z jej wykonania.

— Organizacja Vrinimi nie przestała istnieć. Słyszałeś co mówił Grondr ‘Kalir. Organizacja miała — ma! - swoje filie rozsiane w całych Przestworzach. Wasze zobowiązania wciąż są ważne.

— Jest tylko pewien szczegół. Oboje wiemy, że te filie nigdy nie będą mogły nam zapłacić.

Na taki argument Ravna nie miała żadnej dobrej odpowiedzi.

— Zobowiązania pozostają ważne — powtórzyła, ale bez odpowiedniej determinacji. Nigdy nie była dobra w zastraszaniu.

— Droga lady, czy mówisz to, co nakazuje ci etyka organizacji, czy to, co ci dyktują ludzkie uczucia?

— Nie… — Nie ulegało wątpliwości, że Ravna nigdy za dobrze nie rozumiała zasad etycznych organizacji. Był to jeden z powodów, dla których zamierzała powrócić na Sjandrę Kei po zakończeniu stażu. Z tego samego powodu organizacja zachowywała daleko idącą ostrożność przy kontaktach z rasą ludzką. — Nie ma to najmniejszego znaczenia! Jest kontrakt. Mieliście zamiar go zrealizować, kiedy było bezpiecznie. Cóż, teraz wszędzie grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo… ale układ, jaki zawarliście, nie wykluczał przecież takiej możliwości. — Ravna spojrzała na Zieloną Łodyżkę. Tamta jak dotąd milczała, nie wydając nawet najmniejszego szelestu w stronę swego partnera. Jej odrośle ściśle przylegały do głównej łodygi. Może… — Posłuchaj, są także inne powody poza zobowiązaniami wynikającymi z kontraktu. Perwersja jest potężniejsza, niż ktokolwiek przypuszczał. Dziś zabiła Moc! I rozszerza swój zasięg na Środkowe Przestworza… Jeźdźcy mają długą historię, Błękitny Pancerzyku, dłuższą niż większość ras. Ale Perwersja może okazać się wystarczająco silna, aby zakończyć i te chlubne dzieje.

Zielona Łodyżka podtoczyła się w jej stronę i lekko rozłożyła odrośle.

— Ty… ty naprawę sądzisz, że możemy odnaleźć coś na tym statku na Dnie? Coś, co może zaszkodzić Mocy nad Mocami?

Ravna pomyślała chwilę.

— Tak. Stary też tak sądził, tuż przed śmiercią. Błękitny Pancerzyk jeszcze ciaśniej oplótł się pnączami i powykręcał. Czyżby był to znak jakiejś wewnętrznej udręki?

— Droga lady, jesteśmy tylko kupcami. Żyjemy już bardzo długo, odbyliśmy sporo dalekich podróży… i udało nam się wiele przetrwać dzięki temu, że nie wtrącaliśmy się w nie swoje sprawy. Niezależnie od tego, co myślą różne romantyczne dusze, kupcy nie biorą udziału w awanturniczych wyprawach. To, o co prosisz… jest niewykonalne. Czy ktoś kiedy widział, żeby zwykli Przestworzanie próbowali walczyć z Mocą?

Ale właśnie takiego ryzyka się podjęliście. Ravna nie powiedziała tego głośno. Może uczyniła to Zielona Łodyżka. Jej odrośle zaszeleściły, a Błękitny Pancerzyk skręcił się jeszcze bardziej. Przez chwilę Zielona Łodyżka milczała, a następnie wykonała prześmieszną ewolucję, odczepiając osie swej skrody od przylepek. Jej kółka przez chwilę wirowały w próżni, po czym cała zatoczyła wolno szeroki łuk, obracając się skrodą do góry i wyciągając odrośle w dół, aby pogładzić Błękitnego Pancerzyka. Chrzęścili między sobą przez pięć minut. Błękitny Pancerzyk powoli odwinął pnącza i rozluźnił odrośle, poklepując nimi swą towarzyszkę.

— No dobrze… — odezwał się w końcu. — Na jedną awanturniczą wyprawę mogę się zgodzić. Ale zapamiętaj! To pierwszy i ostatni raz.

Загрузка...