Wiosna nadchodziła niesłychanie wolno, zwiastując swe przybycie wilgocią i zimnem. Padało przez ostatnie osiem dni. Johanna bardzo chciała, żeby aura wreszcie się zmieniła, nawet gdyby miały powrócić ciemności zimy.
Brodziła po kostki w błocie, które przedtem było ziemią porosłą mchem. Nastało południe, niemrawe światło miało oświetlać okolice jeszcze przez jakieś trzy godziny. Strupiarz twierdził, że jeśli nie będzie chmur, to za kilka dni ujrzą słońce na własne oczy, aczkolwiek Johanna miała czasem wątpliwości, czy zobaczy je jeszcze kiedykolwiek w życiu.
Główny dziedziniec zamku znajdował się na stoku wzgórza. Błoto i na wpół roztopiony śnieg zsuwały się po zboczu, formując brudne wzgórki przy drewnianych ścianach najniżej położonych budynków. Latem był stąd wspaniały widok. A zimą blask zorzy barwił śnieg na zielono i niebiesko, odbijał się w skutym lodem basenie portowym i sprawiał, że mroczne sylwetki dalekich wzgórz odcinały się wyraźnie na tle nieba. Teraz nieustanne deszcze przesłoniły wszystko tak gęstą mgłą, że nie widziała nawet ulic miasta rozciągającego się poza murami. Poszarpane chmury tworzyły nad jej głową niski pułap. Wiedziała, że na kamiennych murach porozstawiane są straże, ale tego dnia wszyscy wartownicy z pewnością szukali schronienia w wieżyczkach, obserwując okolice zza wąskich otworów wyciętych w ścianach. Nie było bowiem widać ani jednej sfory, ani nawet pojedynczego członka. W porównaniu ze Straumą Świat Szponów ział pustką, ale nie tak jak Główne Laboratorium, które było pozbawionym powietrza odłamkiem skalnym orbitującym wokół czerwonego karła. Na planecie Szponów istniało życie, ruch. Czasem ich świat wydawał się równie piękny i przyjazny jak wakacyjny kurort na Straumie. Johanna zdała sobie sprawę, że w rzeczywistości był on bardziej przystępny niż większość światów zamieszkanych przez rasę ludzką — milszy nawet od Nyjory, niemal tak piękny jak Stara Ziemia.
Johanna doszła do zajmowanego przez siebie bungalowu. Zatrzymała się na chwilę przy jego powykrzywianych ścianach, aby spojrzeć na dziedziniec. Tak, to miejsce przypominało trochę średniowieczną Nyjorę. Ale opowieści z Epoki Księżniczek nie oddawały w pełni tego, jak potężny wydawał się ów świat. Nieustanny deszcz zalewał całą okolicę jak okiem sięgnąć. Bez odpowiedniego zaawansowania technologicznego nawet zimny deszcz mógł być niebezpieczny. Podobnie jak wiatr. A morze nie było tutaj miejscem dla popołudniowej żeglugi pod żaglami. Z przerażeniem pomyślała o zimnych falach sieczonych deszczem, ciągnących się w nieskończoność. Nawet lasy otaczające miasto wydawały się groźne. Spacerowanie po nich nie nastręczało większych trudności, ale nie było wykrywaczy radiowych ani automatów z napojami orzeźwiającymi ukrytych w pniach drzew. W razie zgubienia drogi, niefortunnego spacerowicza czekała niechybna śmierć. Nyjorskie legendy nabierały tu specjalnego znaczenia. Nie potrzeba zbyt wielkiej wyobraźni, aby uświadomić sobie znaczenie wiatru, deszczu i morza. Teraz mogła w pełni zrozumieć życie ludzi w erze przedtechnicznej, kiedy nawet jeśli nie miało się wrogów, sam świat stanowił śmiertelne zagrożenie.
A ona przecież miała całe mnóstwo wrogów! Johanna otworzyła malutkie drzwi i weszła do chatki.
Sfora Szponów siedziała wokół kominka. Na widok Johanny wstała i pomogła jej wydostać się z obszernej peleryny. Dziewczyna przestała się już obawiać ostrych zębów. Ta sfora była jednym z przydzielonych jej pomocników. Johanna mogła sobie wyobrazić, że szczęki to ręce ściągające z niej nieprzemakalny płaszcz z naoliwionego płótna i rozwieszające go przy ogniu.
Johanna zdjęła buty, spodnie i opatuliła się pikowanym pledem podanym jej przez sforę.
— Obiad. Teraz — powiedziała.
— Już podaję.
Johanna usiadła na poduszce leżącej obok paleniska. Świat Szponów był dużo bardziej prymitywny niż świat ludzi na Nyjorze. Nie była to żadna upadła kolonia. Nie istniały nawet legendy, które stanowiłyby drogowskaz rozwoju. Higiena była w powijakach. Przed odkryciami Snycerza głównym zabiegiem medycznym było puszczanie pacjentom/ofiarom krwi… Zdawała sobie sprawę, że mieszka w czymś, co dla Szponów stanowiło wyjątkowo luksusową kwaterę. Polerowane drewno nie było tu rzeczą nagminną. Wzory malowane na kolumnach i ścianach stanowiły owoc wielogodzinnej pracy.
Johanna złożyła brodę na dłoniach i wpatrywała się w buzujące płomienie, ledwo dostrzegając sforę krzątającą się wokół paleniska, wieszającą garnki nad ogniem. Ta sfora nie mówiła zbyt dobrze po samnorsku, nie brała udziału w badaniach nad dannikiem, prowadzonych przez królową Snycerkę.
Wiele tygodni temu Strupiarz zapytał, czy może się do niej wprowadzić, gdyż był to najlepszy sposób na przyspieszenie procesu nauczania. Wciąż żywe wspomnienia sprawiły, że Johanna aż się zatrzęsła na samą myśl. Wiedziała już, co prawda, że ten ze strupem na zadzie był tylko pojedynczym członkiem, że sfora, która zabiła Tatę, już nie żyje. Johanna rozumiała to, ale za każdym razem, kiedy widziała Wędrownika, widziała przede wszystkim zabójcę ojca. Siedział sobie obok niej, syty i zadowolony, licząc na to, że nie widać go spoza pleców trzech mniejszych członków. Johanna uśmiechnęła się pod nosem przypominając sobie, jak usłyszawszy propozycję z ust Strupiarza, wyrżnęła go w sam pysk. Straciła panowanie nad sobą, ale wcale tego nie żałowała. Nikt więcej nie ośmielił się jej sugerować, że jacyś „przyjaciele” powinni mieszkać z nią pod jednym dachem. Tak więc wieczorami na ogół zostawiano ją samą. A w niektóre noce… Tata i Mama wydawali się tak bliscy, być może stali za drzwiami czekając, aż ich zauważy. Mimo że na własne oczy widziała ich śmierć, coś w jej wnętrzu nie pozwalało im odejść zbyt szybko.
Zapach gotowanej strawy wdarł się w jej rozmyślania. Tego wieczora było mięso i fasola z dziwnymi warzywami przypominającymi cebulę. Potrawa pachniała nadspodziewanie ładnie. Gdyby tylko posiłki były różnorodne, na pewno wcześniej czy później zaczęłyby jej smakować. Ale Johanna od sześćdziesięciu dni nie jadła żadnych świeżych owoców. Zimą dostępne były jedynie solone mięso i konserwowane warzywa. Gdyby Jefri był tutaj, na pewno wywaliłby wszystko za okno. Minęło już parę miesięcy od czasu, kiedy szpiedzy Snycerki przynieśli wieści z północy: Jefri zginął podczas zasadzki… Johanna powoli oswajała się z tą myślą, naprawdę się starała. W pewnym sensie dzięki temu, że była całkiem sama i zdana wyłącznie na własne siły, wszystko stawało się… prostsze.
Sfora postawiła przed nią talerz pełen mięsa i fasoli, a obok coś w rodzaju noża. Hmm, cóż. Johanna schwyciła zabawnie wykrzywioną rękojeść (wygiętą na boki, przystosowaną do tego, by Szpony mogły ją utrzymać w szczękach) i wbiła sztuciec w strawę.
Właśnie kończyła jeść, kiedy dało się słyszeć uprzejme drapanie do drzwi. Jej sługa zabulgotał. Gość odpowiedział, a następnie odezwał się całkiem płynnym samnorskim (głosem do złudzenia przypominającym jej własny).
— Cześć, mam na imię Skryba. Chciałbym pomówić z tobą chwilkę, dobrze?
Jeden z członków usługującej jej sfory obrócił się w jej stronę, reszta spoglądała na drzwi. Skryba to był ten, którego w myślach nazywała Pompatycznym Pajacem. On także pamiętał tamtą zasadzkę, ale był takim poczciwym głupcem, że w ogóle się go nie bała.
— Dobrze — odpowiedziała podchodząc do drzwi. Służący (strażnik) chwycił kusze w szczęki i jego pięciu członków szybko wspięło się gęsiego na strych. Na dole nie było miejsca dla dwóch sfor.
Zimno i wilgoć wniknęły do środka wraz z gościem. Johanna usiadła po drugiej stronie paleniska, podczas gdy Skryba zdejmował z siebie przeciwdeszczowe pelerynki. Kolejni członkowie otrząsali się energicznie w taki sam sposób, w jaki robią to przemoczone psy — ucieszny widok, ale lepiej nie podchodzić zbyt blisko.
Wreszcie Skryba przyczłapał do paleniska. Pod pelerynami nosił kurtki z różnymi ozdobami i otworami wyciętymi na ramionach i zadzie. Kurtki sprawiały wrażenie wypchanych z przodu, dzięki czemu członkowie Skryby wyglądali na potężniejszych niż w rzeczywistości. Jeden z nich obwąchiwał talerz Johanny, podczas gdy reszta rozglądała się po pomieszczeniu. Żadna para oczu nie była skierowana bezpośrednio na nią.
Johanna spojrzała na sforę. Wciąż nie potrafiła rozmawiać z więcej niż jednym członkiem, zazwyczaj wybierała sobie tego, który na nią patrzył.
— O czym więc chciałbyś porozmawiać?
Jedna z głów w końcu obróciła się w jej stronę, oblizując wargi.
— Taaak. Chciałem przyjść zobaczyć, jak się miewasz. To znaczy… — Bulgot. Jej sługa odpowiedział mu z góry podobnym bulgotem. Prawdopodobnie informował przybyłego, w jakim Johanna jest nastroju. Skryba wyprostował się. Cztery z sześciu głów skierowały swój wzrok na Johannę. Pozostali dwaj członkowie chodzili w tę i z powrotem, jak gdyby pogrążeni w głębokich rozmyślaniach. — Jesteś jedyną istotą ludzką, jaką znam, ale ja zawsze byłem dobrym badaczem charakterów. Wiem, że nie jesteś tu zbyt szczęśliwa…
Pompatyczny Pajac był mistrzem w odkrywaniu oczywistości.
— …i doskonale cię rozumiem. Ale robimy, co możemy, aby ci pomóc. To nie my zabiliśmy twoich rodziców i brata.
Johanna oparła rękę na niskim suficie i pochyliła się do przodu. Wszyscy jesteście jednakowymi zbirami. Przypadek sprawił, że mamy wspólnych wrogów.
— Wiem o tym, dlatego próbuję właściwie odpowiedzieć na wasze starania. Gdyby nie ja, do dziś nie wyszlibyście w danniku poza program dla dzieci. To ja wam pokazałam, jak wejść w kursy czytania. Gdybyście mieli trochę oleju w głowie, latem moglibyście mieć proch strzelniczy. — Olifant stanowił jednocześnie zabawkę i pamiątkę rodzinną, ulubioną przytulankę. Ale zapisano w nim także lekcje historii — opowieści o królowych i księżniczkach Mrocznych Wieków, o ich walce i zwycięstwie nad dżunglą, o odbudowie miast, a potem statków. Na wpół ukryte wśród mrocznych ścieżek odniesień znajdowały się tam także rzeczy nieco trudniejsze, między innymi historia rozwoju technologicznego. Proch strzelniczy był jedną z prostszych substancji. Po roztopach specjalne ekspedycje miały wyruszyć na poszukiwanie odpowiednich składników. Snycerka znała siarkę, ale w całym mieście nie znaleziono jej tyle, ile trzeba. Dużo poważniejszym problemem było wykonanie armaty. Ale gdyby się to udało… — Wtedy raz dwa będziemy mogli rozprawić się z waszymi wrogami. Dostajecie ode mnie wszystko, czego chcecie. Z jaką więc skargą przychodzisz?
— Ze skargą? — Pompatyczny Pajac na zmianę to spuszczał, to podnosił głowy do góry. Te gwałtowne ruchy stanowiły odpowiednik ludzkich min, aczkolwiek Johanna nie umiała jeszcze zidentyfikować znaczenia większości z nich. To, co widziała obecnie, mogło oznaczać zmieszanie. — Nie mam żadnych skarg. Wiem, że bardzo nam pomagasz. Ale, ale… — Trzech spośród jego członków biegało nerwowo w kółko. — Ja po prostu widzę więcej niż inni, być może tak jak Snycerka w swych wczesnych latach. Jestem — znalazłem takie wasze słowo — dyletantem. Wiesz, osobą, która interesuje się wszystkim i wykazuje wszechstronny talent. Mam tylko trzydzieści lat, ale już przeczytałem niemal wszystkie książki, jakie ukazały się na świecie i… — głowy pochyliły się, jak gdyby onieśmielone — nawet sam planuję napisanie jakiejś książki. Być może będzie to prawdziwa historia twoich przygód.
Johanna uśmiechnęła się. Na ogół Szpony wydawały jej się barbarzyńskimi stworzeniami, równie odmiennymi od ludzi duchowo, co fizycznie, ale gdyby zamknęła oczy, mogła sobie wyobrazić Skrybę jako Straumera. Mama miała kilku przyjaciół równie głupkowatych i święcie przekonanych o swojej wartości jak jej rozmówca, kobiet i mężczyzn z wielkimi projektami, które nigdy nie doczekały się realizacji. Na Straumie zawsze starała się unikać podobnych nudziarzy. Teraz… cóż, w pewnym sensie cała błazenada w wykonaniu Skryby sprawiała, że czuła się trochę jak w domu.
— Więc przyszedłeś tutaj zgromadzić materiał do książki? Ponownie naprzemienne skłony głów.
— Prawdę powiedziawszy, tak. Chciałem także pomówić z tobą o moich innych planach. Wiesz, zawsze miałem żyłkę wynalazcy. Zdaję sobie sprawę, że obecnie niewiele to już znaczy. Wszystko, co dało się wynaleźć, można już zobaczyć w danniku. Miałem okazję zaobserwować tam zrealizowane projekty wielu z moich najlepszych pomysłów. — Westchnął lub tylko wydał podobny dźwięk. Obecnie imitował głos prowadzącego program popularnonaukowy. Wydawanie różnorodnych dźwięków przychodziło Szponom z niesłychaną łatwością. Nieraz wprawiali ją tym w osłupienie.
— W każdym razie zastanawiałem się, jak można by ulepszyć niektóre z pokazanych tam rozwiązań… — Czterech członków Skryby ułożyło brzuchy na ławie stojącej obok paleniska. Najwyraźniej szykowali się do długiej rozmowy. Pozostałych dwóch obeszło palenisko, aby podać jej zwitek papierów w mosiężnych opaskach. Podczas gdy jeden z członków siedzących po drugiej stronie ognia kontynuował wypowiedź, ci dwaj ostrożnie przewracali strony, wskazując jej odpowiednie miejsca.
Trzeba przyznać, że Skryba miał niezliczoną ilość pomysłów: zaprzęgi dla ptaków, które miałyby ciągnąć latające statki, gigantyczne soczewki koncentrujące promienie słoneczne w celu podpalenia armii przeciwnika. Niektóre ilustracje świadczyły niezbicie o przekonaniu autora, że warstwa atmosfery rozciąga się poza księżyc. Skryba wyjaśniał każdy ze swoich pomysłów, podając najdrobniejsze szczegóły, wskazując na rysunki i entuzjastycznie klepiąc ją po rękach.
— Tak więc dostrzegasz te możliwości? Moje świeże spojrzenie w połączeniu ze sprawdzonymi rozwiązaniami z dannika. Kto wie, do jakich wspaniałych wynalazków może to doprowadzić.
Johanna zachichotała, mając przed oczyma wizję gigantycznych ptaków Skryby ciągnących na księżyc soczewki o średnicy kilku kilometrów. Wydawało się, że tamten bierze te odgłosy za wyraz aprobaty.
— Tak! To genialne, prawda? To mój ostatni pomysł, chociaż gdyby nie dannik, to nigdy bym na to nie wpadł. To „radio” pozwala na szybkie i dalekie przekazywanie dźwięku. Dlaczego więc nie połączyć go z siłą emisji naszych myśli. Cała sfora mogłaby myśleć tak, jakby wszyscy członkowie byli na jednym miejscu, chociaż w rzeczywistości znajdowaliby się w odległości setek… tych, no… kilometrów od siebie.
To było całkiem sensowne! Ale jeśli sporządzenie prochu strzelniczego miało zająć kilka miesięcy, chociaż właściwy wzór był znany w całości, ileż dziesięcioleci musiałoby minąć, żeby udało się skonstruować takie radio? Skryba był istnym gejzerem poronionych pomysłów. Zgodziła się wytrzymać jego słowotok przez ponad godzinę. Przez większość czasu plótł okropne bzdury, ale rozmowa z nim był najmniej dziwacznym doświadczeniem tego roku.
W końcu jego inwencja zaczynała się wyczerpywać. Pomiędzy kolejnymi zdaniami zaczęły pojawiać się coraz dłuższe przerwy. Coraz częściej także pytał ją o zdanie. Wreszcie zakończył.
— To była bardzo przyjemna rozmowa, prawda?
— Hmm, tak, fascynująca.
— Wiedziałem, że moje pomysły ci się spodobają. Myślę, że jesteś taka sama jak sfory. To nieprawda, że jesteś zła, przynajmniej nie przez cały czas…
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Gwałtownym ruchem zepchnęła z kolan ułożony na nich pysk i wstała. Sfora niby-psów cofnęła się, przysiadła na zadach i spojrzała na nią.
— To znaczy… jasne, ze musi być w tobie wiele nienawiści do nas. Ale ty sprawiasz wrażenie, jakbyś przez cały czas była na nas wściekła, a to właśnie my próbujemy ci pomóc! Po dniu pracy przychodzisz tutaj, nie chcesz rozmawiać z nami, aczkolwiek widzę teraz, że dużo w tym było naszej winy. Chciałaś, żebyśmy przychodzili do ciebie, ale byłaś zbyt dumna, by nam to powiedzieć. Jak widzisz znam się na charakterach. Mój przyjaciel, ten, którego nazywasz Strupiarzem, to naprawdę miły gość. Mogę ci to zaręczyć i wiem, że jako moja nowa przyjaciółka na pewno mi uwierzysz. On także bardzo chciałby przychodzić do ciebie z wizytą… Och!
Johanna wolno okrążyła palenisko, zmuszając dwóch członków Skryby, żeby się przed nią cofnęli. Teraz cały Skryba wpatrywał się w nią od dołu, z wyciągniętymi do góry szyjami i szeroko otwartymi oczyma.
— Ja nie jestem taka jak ty. Nie potrzebuję słuchać twojej gadaniny ani nie chcę nic wiedzieć o twoich kretyńskich wynalazkach! — Zamaszystym ruchem wrzuciła notatki Skryby do paleniska. Skryba rzucił się za nimi i z desperacją w oczach sięgnął po zwinięte arkusiki, które już zdążyły się zająć. Wyciągnął większość z nich i przycisnął do piersi.
Johanna zbliżała się do niego, kopiąc go po nogach. Skryba wycofywał się tyłem, z brzuchem nisko przy ziemi.
— Tępi, parszywi mordercy. Nie jestem w niczym do was podobna. — Uderzyła otwartą dłonią w belkę podtrzymującą sufit. — Ludzie nie lubią żyć jak zwierzęta. Nie przyjmujemy do swego grona morderców. Powiedz to Strupiarzowi, powiedz mu to! Jeśli kiedykolwiek zajdzie tu na towarzyską pogawędkę, rozwalę mu łeb, rozwalę mu wszystkie łby!
Skryba przestał się cofać przyparty do muru. Głowy rozglądały się dziko na wszystkie strony. Strasznie hałasował. Część słów wypowiadał po samnorsku, ale jego głos był zbyt wysoki, aby można było cokolwiek zrozumieć. Jednym z pysków namacał skobel. Otworzył drzwi i cała szóstka zniknęła w wieczornym półmroku, zapominając pelerynek.
Johanna uklękła i wystawiła głowę przez drzwi. Na zewnątrz wiatr rozpraszał mgłę. W jednej chwili jej twarz pokryła się zimnym, wilgotnym nalotem, tak że nie czuła spływających po policzkach łez. Skryba zamienił się już w sześć cieni niknących w szarudze, pędzących w dół zbocza, w pośpiechu ślizgających się i potykających. W ciągu kilku sekund zniknął jej z oczu.
Dziwne. Tuż po zasadzce była przerażona. Szpony wydały jej się krwiożerczymi stworzeniami, których nic nie jest w stanie powstrzymać. Później, tam na łodzi, kiedy pobiła Strupiarza… to było wspaniałe uczucie. Powaliła całą sforę i nagle zorientowała się, że potrafi odpowiedzieć agresją na agresję, że ona także może im porachować kości. Nie musi być zdana na ich łaskę… Tej nocy odkryła jeszcze jedną rzecz. Potrafi ich zranić, nawet nie dotykając. W każdym razie niektórych. Już sama jej niechęć wywołała w Pompatycznym Pajacu prawdziwą panikę.
Johanna cofnęła się do ciepłego, zadymionego pomieszczenia i zamknęła drzwi. Czuła, że powinna tryumfować.
Skryba Jaqueramaphan nie opowiedział nikomu o swoim spotkaniu z Dwunogiem. Oczywiście strażnik Wendacjusza wszystko słyszał. Może nie znał zbyt dobrze samnorskiego, ale na pewno zorientował się w przebiegu rozmowy. I tak wszyscy w końcu o tym usłyszą.
Przez kilka dni snuł się osowiały po zamku i spędzał wiele godzin skulony nad resztkami swoich notatek, próbując odświeżyć niektóre schematy. Musi minąć jakiś czas, zanim znowu uda się na sesję z dannikiem, zwłaszcza jeśli będzie w niej uczestniczyć Johanna. Skryba wiedział, że świat zewnętrzny ma go za impertynenta, ale naprawdę przeprowadzenie takiej rozmowy z Johanna wymagało odwagi. Wiedział, że jego pomysły są genialne, ale przez całe życie pozbawione wyobraźni otoczenie usiłowało go przekonać, że jest inaczej.
Pod wieloma względami był szczęściarzem. Powstał przez podział sfory w Rangathirze, na wschodnim krańcu republiki. Jego rodzic był bogatym kupcem. Jaqueramaphan przejął po nim niektóre cechy, ale niestety brakowało mu cierpliwości niezbędnej do codziennego, żmudnego prowadzenia interesów. Cechę tę odziedziczył jego współrodzeniec, dzięki czemu rodzinny interes prosperował i nikt mu nie skąpił, przynajmniej w pierwszych latach. Od najwcześniejszych lat Skryba był intelektualistą. Czytał dosłownie wszystko: podręczniki historii naturalnej, biografie, dzieła z dziedziny sworotwórstwa. W końcu udało mu się zgromadzić największą bibliotekę w Rangathirze, liczącą ponad dwieście książek.
Już wtedy miał niesamowite pomysły; projekty, które — gdyby właściwie wprowadzić je w życie — mogły uczynić z nich najbogatszych kupców we wschodnich prowincjach. Niestety pech i absolutny brak wyobraźni ze strony jego współrodka spowodowały, że wszystkie jego wczesne idee nie doczekały się realizacji. W końcu współrodzeniec wykupił cały interes, a Jaqueramaphan przeniósł się do Stolicy. Było to najlepsze wyjście. W tym czasie Skryba rozrósł się do sześciu członków; potrzebował szerszego spojrzenia na świat. Poza tym… w stołecznej bibliotece znajdowało się aż pięć tysięcy książek, zawierających doświadczenie i historię całego świata! Wkrótce jego własne notatki tworzyły całkiem sporą biblioteczkę. Wciąż jednak sfory na uniwersytecie nie miały dla niego czasu. Jego zarys historii naturalnej został odrzucony przez wszystkich księgarzy, chociaż sam zapłacił za opublikowanie kilku urywków. Stało się jasne, że musi działać i to z powodzeniem, aby jego idee spotkały się z uznaniem, na jakie zasługiwały, stąd jego misja szpiegowska. Wiedział, że parlament będzie mu wdzięczny, kiedy po powrocie wyjawi im wszystkie sekrety Ukrytej Wyspy Ociosa.
Wyruszył prawie rok temu. To, co miał okazję zobaczyć od tamtego czasu — latający dom, Johannę, dannik — przekraczało jego najśmielsze marzenia (a Skryba mógł zaświadczyć, że były to marzenia wyjątkowo śmiałe). Biblioteka w danniku zawierała miliony książek. Gdyby z pomocą Johanny mógł doszlifować część swoich pomysłów, zmietliby Ruch Ociosa z oblicza tego świata. Odzyskaliby latający dom. Nawet niebo nie byłoby dla nich barierą.
Więc kiedy został przez nią tak gwałtownie zbesztany… zaczął się zastanawiać nad sobą. Może wściekła się na niego, bo chciał wytłumaczyć Wędrownika. Na pewno polubiłaby pielgrzyma, gdyby tylko zechciała, był tego pewien. Ale… może jego pomysły nie były wcale takie świetne, przynajmniej w porównaniu z tym, co wiedzieli ludzie.
Ta ostatnia myśl bardzo go przygnębiła. Ale w końcu pozmieniał kilka rysunków i nawet przyszły mu do głowy całkiem nowe rzeczy. Może powinien zakupie więcej jedwabnego papieru?
Przyszedł Wędrownik i namówił go, żeby przeszedł się z nim do miasta.
Jaqueramaphan miał przygotowane dziesiątki wyjaśnień, dlaczego nie bierze udziału w sesjach z Johanną. Podał dwa lub trzy, gdy schodzili razem ulicą Zamkową w stronę portu.
Po chwili przyjaciel odwrócił głowę w jego stronę.
— W porządku, Skrybo. Kiedy tylko będziesz miał ochotę, chętnie powitamy cię z powrotem.
Skryba zawsze potrafił znakomicie ocenić stosunek innych do niego, szczególnie zaś wyczulony był na protekcjonalne traktowanie. Najwyraźniej musiał się nachmurzyć, ponieważ Wędrownik kontynuował.
— Mówię to całkiem szczerze. Nawet Snycerka pytała o ciebie. Bardzo jej się podobają twoje pomysły.
Czy były to pocieszające kłamstewka, czy też nie, w każdym razie Skryba momentalnie poweselał.
— Naprawdę? — Obecnie Snycerka tworzyła dość podupadłą sforę, ale Snycerz, którym była wcześniej, bohater wielu historycznych opracowań, stanowił dla niego wielki wzór. — Nikt nie gniewa się na mnie?
— Wendacjusz jest trochę poirytowany. Ale odpowiedzialność za bezpieczeństwo Dwunoga sprawia, że cały czas jest spięty. W końcu spróbowałeś zrobić to, co każdy z nas chciał.
— Aha.
Nawet gdyby nie było dannika, nawet gdyby Johanna Olsndot nie przybyła z gwiazd, wciąż należałaby do najbardziej frapujących stworzeń na świecie: umysł całej sfory w pojedynczym ciele. Można podejść do niej bardzo blisko, można jej dotknąć bez najmniejszego pomieszania myśli. Na początku napawało ich to przerażeniem, które jednak szybko ustąpiło miejsca fascynacji. Dla sfor bezpośrednia bliskość — czy to podczas bitwy, czy kiedy uprawiały seks — zawsze oznaczała utratę zdolności umysłowych. Pomyśleć tylko, że można siedzieć przy jednym ognisku z przyjacielem i prowadzić inteligentną rozmowę! Snycerka miała teorię, że cywilizacja Dwunogów może z samej natury być bardziej efektywna niż cywilizacja sfor, jako że współpraca była dla nich dużo łatwiejsza, w związku z czym uczyli się i tworzyli wiele rzeczy znacznie szybciej, niż mogły to robić sfory. Jedyny punkt sporny tej teorii stanowiła Johanna Olsndot. Jeśli Johanna była przeciętnym człowiekiem, trudno sobie wyobrazić, żeby przedstawiciele tej rasy mogli współpracować w jakikolwiek sposób. Czasami zachowywała się przyjaźnie — zazwyczaj podczas sesji ze Snycerką; prawdopodobnie zdawała sobie sprawę z tego, że Snycerka jest słabowita i niedomaga. Znacznie częściej jednak traktowała ich protekcjonalnie, czyniła sarkastyczne uwagi i usiłowała ich dotknąć… Czasami zaś była taka jak zeszłej nocy.
— I jak tam sesje z dannikiem? — spytał po chwili.
— Tak jak przedtem — odparł Wędrownik. — Snycerka i ja umiemy już całkiem dobrze czytać po samnorsku. Johanna nauczyła nas — mnie za pośrednictwem Snycerki — jak wykorzystać większość mocnych punktów dannika. Jest tam tyle wiadomości, które mogłyby zmienić cały świat. Ale na razie musimy się skoncentrować na stworzeniu „prochu” i „armat”. Właśnie praktyczne wykorzystanie nowo przyswojonej wiedzy idzie nam najwolniej.
Skryba pokiwał głowami ze zrozumieniem. To był główny problem jego życia.
— W każdym razie, jeśli uda nam się stworzyć wszystko do lata, może będziemy mogli pokonać armię Ociosa i odzyskać latający dom już przed nadejściem zimy. — Uśmiech rozciągnął się na wszystkie pyski Wędrownika. — A potem, przyjacielu, Johanna wezwie na pomoc innych ludzi… i będziemy mieli całe życie na ich poznawanie. Może uda mi się odbyć pielgrzymkę do światów krążących wokół innych gwiazd.
Rozmawiali już o tym kiedyś. Wędrownikowi pomysł ten przyszedł do głowy znacznie wcześniej niż Skrybie.
Skręcili z ulicy Zamkowej w Obrzeżną. Skryba poczuł, że rychłe zakupy u księgarza napawają go coraz większym entuzjazmem. Na pewno znajdzie sposób, by udowodnić, jak bardzo jest przydatny. Zaczął rozglądać się dookoła z zainteresowaniem, którego w ogóle nie czuł przez kilka ostatnich dni. Snyceria była całkiem sporym miastem, prawie tak dużym jak Rangathir — może dwadzieścia tysięcy sfor zamieszkiwało w samym mieście i domkach zbudowanych po zewnętrznej stronie murów. Tego dnia było nieco chłodniej niż ostatnio, ale za to nie padało. Zimny, rześki wiatr hulał po zastawionej straganami ulicy, niosąc ulotne zapachy pleśni i nieczystości, wonnych korzeni i świeżo piłowanego drewna. Ciemne chmury wisiały nisko, przesłaniając wzgórza wokół portu gęstą mgłą. Nadciągała wiosna. Skryba dla zabawy kopał bryły na wpół stajałego śniegu, leżące wzdłuż krawężnika.
Wędrownik poprowadził ich w boczną uliczkę. Miejsce było straszliwie zatłoczone, obcy zbliżali się nawet na odległość siedmiu czy ośmiu jardów.
W boksach u księgarza było jeszcze gorzej. Przegrody z płyt pilśniowych nie były zbyt grube, a literatura cieszyła się w Snycerii znacznie większym zainteresowaniem niż w jakimkolwiek innym miejscu, które Skryba miał okazję odwiedzić. Ledwie słyszał własne myśli podczas targów z księgarzem. Kupiec siedział na specjalnym podwyższeniu z grubym obiciem. Jemu gwar wcale nie przeszkadzał. Skryba starał się trzymać głowy jak najbliżej siebie, koncentrując się na cenach i na jakości oferowanych produktów. W przeszłości był całkiem niezły w podobnych targach.
W końcu udało mu się zakupić poszukiwany papier po przyzwoitej cenie.
— Chodźmy na Sforfart — powiedział. To było dość daleko. Musieli przejść przez sam środek targu. Kiedy był w dobrym nastroju, lubił przechadzać się w tłumie. Jako wielki badacz charakterów, uwielbiał przypatrywać się innym. Snyceria nie była tak kosmopolityczna jak wiele miast w Republice Długich Jezior, ale licznie przybywali tu kupcy ze wszystkich stron. Widział kilka sfor w beretach charakterystycznych dla kolektywów zamieszkujących tropiki. Na skrzyżowaniu ulic jakiś czerwone kurtki ze Wschodniego Domu gawędził sobie z robotmistrzem.
Kiedy tyle sfor gromadziło się na tak małej przestrzeni, powstały rwetes przypominał odgłosy chóru. Każdy starał się tworzyć jak najbardziej zwartą grupkę, aby nic nie zakłócało jego myśli. Szło się bardzo ciężko, potykając się o własne łapy. Czasem odgłosy myśli słyszane w tle przybierały na sile, kiedy kilka sfor naraz przypadkowo zsynchronizowało wydawane dźwięki. Świadomość chwilami zanikała i można było poczuć jedność z innymi, na chwilę stać się częścią supersfory podobnej bogu. Jaqueramaphan zadrżał. Była to jedna z pokus Tropików. Zamieszkujące je tłumy tworzyły motłochy, ogromne osobowości grupowe, tyleż tępe, co ekstatyczne. Jeśli prawdą było to, co wszędzie mówiono, niektóre południowe miasta żyły w stanie nieustannej orgii.
Błądzili po targu już prawie godzinę, kiedy nagle doznał olśnienia. Potrząsnął gwałtownie głowami. Skręcił w bok i równym krokiem wymaszerował z alei, chroniąc się w bocznej uliczce. Wędrownik ruszył za nim.
— Za duży tłum? — spytał.
— Przyszła mi do głowy świetna myśl — odparł Skryba. W takim tłumie zdarzało się to nader często, ale ta była wyjątkowo interesująca… Nie mówił nic przez kilka następnych minut. Boczna uliczka wspinała się stromo w górę, a następnie zygzakami przecinała stok Zamkowego Wzgórza. Po wyżej położonej stronie ulicy ciągnęły się rzędy mieszczańskich kamienic. Z drugiej strony mogli obserwować strome dachy domów położonych o jeden zakręt niżej. Były to duże, eleganckie budynki pomalowane w motywy kwiatowe. Tylko niektóre z nich miały sklepy od strony ulicy.
Skryba zwolnił i rozproszył się na tyle, aby nie deptać sobie po łapach. Teraz widział, że zupełnie niepotrzebnie oferował Johannie swoje kreatywne rozwiązania. W danniku i tak było zbyt dużo wynalazków. Ale mimo to był im niezbędny, szczególnie zaś Johannie. Problem polegał na tym, że oni jeszcze o tym nie wiedzieli. W końcu odezwał się do Wędrownika:
— Czy nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, dlaczego wyznawcy Ociosa nie zaatakowali Snycerii? Ty i ja narobiliśmy lordom z Ukrytej Wyspy takich kłopotów, jak nikt inny w całej historii Ruchu Ociosa. Mamy przecież klucze do ich całkowitej klęski. — To znaczy Johannę i dannik.
— Hmm. — Wędrownik zawahał się. — Myślałem po prostu, że ich siły są niewystarczające. Sądzę, że gdyby mogli, to już dawno zniszczyliby Snycerię.
— Być może masz rację, ale koszt takiego przedsięwzięcia był zbyt wielki. Teraz warto zapłacić każdą cenę. — Spojrzał poważnie na Wędrownika. — Myślę, że jest inny powód… Oni mają latający dom, ale nie wiedzą, jak zrobić z niego użytek. Chcą odzyskać Johannę żywą, niemal tak samo jak pragną naszej śmierci.
— Gdyby Stal nie palił się tak do masakrowania wszystkiego, co poruszało się na dwóch nogach, mógłby mieć wielu pomocników — gorzko mruknął Wędrownik.
To prawda, i tamci też pewnie zdają sobie z tego sprawę. Założę się, że zawsze mieli szpiegów wśród mieszkańców Snycerii, ale teraz mają ich więcej niż kiedykolwiek. Widziałeś te wszystkie sfory ze Wschodniego Domu? — Wschodni Dom był gniazdem gorliwych zwolenników Ociosa. Jeszcze przed powstaniem ruchu jego mieszkańcy byli znani z twardego serca. Rutynowo uśmiercali szczeniaki nie odpowiadające ich standardom rasowym.
— Przynajmniej jedną. Rozmawiała z robotmistrzem.
— Właśnie. Któż może wiedzieć, co za element przybywa tu przebrany za wykwalifikowane sfory. Dam głowy, że chcą uprowadzić Johannę. Jeśli domyśla się, co razem z nią planujemy, mogą próbować ją zabić. Nie widzisz? Musimy ostrzec Snycerkę i Wendacjusza, wyznaczyć specjalne osoby do wykrywania szpiegów.
— To wszystko odkryłeś podczas spaceru po Sforfarcie? — W jego głosie słychać było ton zdziwienia lub niedowierzania, Skryba nie wiedział.
— Cóż… hm… nie całkiem. Inspiracja nie była może tak bezpośrednia. Ale to wszystko wydaje się rozsądne, nie uważasz?
Przez kilka minut szli w ciszy. Tu w górze wiał silniejszy wiatr, a rozciągający się pod nimi widok był bardziej imponujący. W miejscach, gdzie nie falowało morze, ciągnęły się nieprzebyte, szarozielone lasy. Wszystko wyglądało tak spokojnie… ponieważ zło działało po kryjomu! Na szczęście przed Skrybą nic nie mogło się ukryć. Nie na darmo sama Policja Polityczna Republiki zleciła mu przeprowadzenie rozpoznania na Ukrytej Wyspie! Wymagało to od niego kilku dziesięciodni cierpliwej perswazji, ale w końcu zaakceptowano jego plan z entuzjazmem. Cokolwiek udałoby ci się odkryć, chętnie się o tym dowiemy. To ich słowa!
Wędrownik dreptał niezdecydowanie, najwyraźniej zaskoczony sugestią Skryby. Wreszcie odezwał się:
— Myślę, że jest… coś, co powinieneś wiedzieć, a jednocześnie musi to pozostać tajemnicą.
— Na mą duszę! Wędrowniku, czy ja kiedykolwiek coś wypaplałem? — Skryba poczuł się lekko urażony takim brakiem zaufania, a także tym, że przyjaciel mógł odkryć coś, o czym on nic nie wiedział. To ostatnie nie martwiło go tak bardzo. Domyślał się, że Wędrownik i Snycerka mieszali się ze sobą. Nie wiadomo, jakie sekrety mogła mu powierzyć lub co mogło przedostać się do jego myśli podczas zbliżenia.
— Dobrze więc… dotknąłeś kwestii, wokół której powinno się robić jak najmniej szumu. Wiesz, że Wendacjusz odpowiada za bezpieczeństwo Snycerii?
Oczywiście. — To była zwyczajowa funkcja każdego marszałka dworu. — Ale biorąc pod uwagę tłum obcych szwendających się po mieście, nie myślę, żeby dobrze wywiązywał się z obowiązków.
— Prawda natomiast jest taka, że spisuje się wspaniale. Wendacjusz ma agentów w najwyższych kręgach Ukrytej Wyspy, kogoś z samej świty lorda Stali.
Skryba poczuł, że oczy mu się rozszerzają.
— Wiem, że znakomicie rozumiesz, co to oznacza. Przez Wendacjusza Snycerka poznaje wszystkie plany ich wysokiej rady. Dzięki inteligentnej dezinformacji możemy wodzić zbirów Ociosa na sznurku jak kurpuchy podczas przebierki. Oprócz Johanny jest to być może największy atut Snycerki.
— Nic… — Mc o tym nie wiedziałem. — Więc niekompetencja miejscowych służb bezpieczeństwa to tylko przykrywka?
— Niezupełnie. Służby te miały sprawiać wrażenie dość solidnych i inteligentnych, ale mających kilka słabych punktów, które miały skłonić ruch do czasowej rezygnacji z frontalnego ataku na rzecz szpiegowania. — Uśmiechnął się. — Przypuszczam, że Wendacjusz będzie bardzo zakłopotany twoją krytyką.
Skryba roześmiał się słabo. Czuł się jednocześnie trochę skołowany i mile połechtany. Wendacjusz to bez wątpienia jeden z największych szefów wywiadu w tym stuleciu — niemniej jednak on, Skryba Jaqueramaphan, niemal go przejrzał. Przez resztę drogi do zamku Skryba prawie się nie odzywał, za to po głowach galopowały mu setki rozmaitych myśli. Wędrownik miał absolutną rację, jak największa poufność była konieczna. Niepotrzebnych rozmów — nawet pomiędzy starymi przyjaciółmi — należy bezwzględnie unikać. Tak! Zaoferuje swe usługi Wendacjuszowi. Jego nowa rola może usunąć go nieco w cień, ale tam właśnie może okazać się najbardziej przydatny. W końcu Johanna przekona się, jak bardzo jest jej potrzebny.
Lot na samo dno studni nocy. Nawet wtedy, gdy nie spoglądała w okna, ten obraz ciągle towarzyszył jej w myślach. Przekaźnik znajdował się w znacznej odległości od tarczy galaktyki. A właśnie w dół, ku tarczy galaktyki podążał PPII — a nawet jeszcze dalej — ku strefom coraz wolniejszego ruchu.
Uciekli. PPII uległ uszkodzeniu, ale udało im się opuścić Przekaźnik z szybkością niemal pięćdziesięciu lat świetlnych na godzinę. Z każdą godziną byli coraz głębiej w Przestworzach i czas komputacji dla mikroskoków z wolna się wydłużał, a ich pseudoprędkość malała. Mimo to parli naprzód. Obecnie przelatywali przez Środkowe Przestworza. Na szczęście nie było śladu żadnej pogoni. Cokolwiek kazało Pladze pojawić się na Przekaźniku, nie było związane z misją ich statku.
Nadzieja. Ravna czuła, że ma jej coraz więcej. Automaty medyczne statku twierdziły, że Pham Nuwen może zostać uratowany. Że istnieją wyraźne przejawy aktywności mózgu. Straszliwe rany na plecach były pozostałościami po implantach Starego, organicznej maszynerii, która zapewniała Phamowi bezpośrednie połączenie z lokalną siecią Przekaźnika, a za jej pośrednictwem — z Mocą z wysoka. Kiedy Moc zginęła, urządzenia te zamieniły się w gnijącą ruinę. Więc Pham-człowiek powinien jeszcze istnieć. Oby istniał. Zdaniem chirurga pokładowego należało odczekać trzy dni, aż plecy wydobrzeją na tyle, by można spróbować ożywienia.
W tym czasie… Ravna starała się dowiedzieć czegoś więcej o apokalipsie, którą miała możliwość obserwować. Co dwadzieścia godzin Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka zbaczali statkiem o parę lat świetlnych w stronę jednego z większych łączy Znanej Sieci, aby pobrać trochę najświeższych wiadomości. Była to zwyczajowa praktyka podczas każdej podróży, która trwała dłużej niż kilka dni. Ułatwiało to kupcom i podróżnikom śledzenie wydarzeń mogących mieć wpływ na powodzenie ich wyprawy.
Zgodnie z Wiadomościami (to jest zgodnie z przeważającą większością wyrażanych opinii) upadek Przekaźnika był definitywny. Biedny Grondr. Biedny Egravan i Sarale. Czy zginęliście, czy zostaliście przejęci przez Plagę?
Niektóre części Znanej Sieci były tymczasowo niedostępne, niektóre pozagalaktyczne łącza mogły czekać na odnowienie jeszcze przez kilka lat. Po raz pierwszy od tysiącleci Moc została zamordowana. Można było znaleźć dziesiątki tysięcy wyjaśnień motywów tej napaści, a także dziesiątki tysięcy przepowiedni dotyczących nadchodzących wydarzeń. Ravna zmusiła statek do przefiltrowania tej lawiny w celu otrzymania najprawdopodobniej szych zdarzeń.
Wiadomość pochodząca z samego Królestwa Straumy nie wyróżniała się niczym spośród pozostałych, przynajmniej jeśli chodzi o logiczność wywodu i ogólny wydźwięk. Niewolnicy Perwersji w uniesieniu proklamowali nową erę, której początek dały zaślubiny mieszkańca Transcendencji z rasami Przestworzy. Jeśli można było zniszczyć Przekaźnik — jeśli można było zamordować Moc — to nic nie mogło powstrzymać postępu zwycięskiej fali.
Niektórzy nadawcy sądzili, że Przekaźnik stanowił odwieczny cel istoty, która wypaczyła Królestwo Straumy. Być może atak miał położyć kres jakiejś pradawnej wojnie, plugawej tragedii potomków zapomnianych ras. Jeśli tak, to należało jednie odczekać, aż niewolnicy z Królestwa Straumy wymrą, aby na ich miejscu mogła ponownie pojawić się oryginalna kultura ludzka.
Wiele wiadomości sugerowało, że atak miał na celu kradzież archiwów Przekaźnika, ale tylko jedna czy dwie mówiły o tym, że Plaga pragnęła odzyskać jakiś swój artefakt lub uniemożliwić jego odnalezienie personelowi Przekaźnika. Te twierdzenia pochodziły od chronicznych teoretyków, cywilizacji przeciążonych automatami obsługującymi grupy dyskusyjne. Niemniej Ravna przyjrzała się doniesieniom bardzo dokładnie. Żadne z nich nie wskazywało Dolnych Przestworzy jako prawdopodobnej lokalizacji artefaktu. Jeśli w ogóle padała nazwa miejsca, to chodziło o Górne Przestworza lub Dolną Transcendencję, gdzie Plaga prowadziła poszukiwania.
Było też mnóstwo przekazów od samej Plagi. Jej górnoprzestworzowe protokoły na ogół odrzucali wszyscy prócz samobójców i nikt nie otrzymywał żadnej zapłaty za przesyłanie ich dalej. Niemniej przerażenie oraz ciekawość powodowały, że niektóre z innych wiadomości znajdowały wielu odbiorców. Między innymi było wśród nich wideo jakiegoś niewolnika Plagi, niemal czterysta sekund pełnozmysłowych danych bez żadnej kompresji. Ta niewiarygodnie droga przesyłka mogła zyskać tytuł najbardziej rozpowszechnionego „kloca” w całej historii Sieci. Błękitny Pancerzyk dwa dni musiał prowadzić PPII wzdłuż łącza, aby mogli odebrać całą wiadomość.
Wszyscy niewolnicy Plagi wyglądali na ludzi. Około połowy przesyłek z królestwa było ewokacjami wideo, aczkolwiek żaden z przekazów nie był tak długi. Na wszystkich pojawiali się ludzie. Ravna oglądała ten najdłuższy niemal na okrągło. Wiedziała nawet, jak nazywa się występujący w nim człowiek. 0vn Nilsndot był głównym traelistą Straumy. Obecnie nie miał żadnego tytułu i najprawdopodobniej żadnego imienia. Nilsndot przemawiał w biurze, które równie dobrze mogło być ogrodem. Gdy Ravna weszła na skraj obrazu, zajrzała mu przez ramię i zobaczyła, co dzieje się na dole. Rozciągające się poniżej miasto wyglądało jak Centrala Straumy, której panoramę znała z wielokrotnie oglądanych wcześniej zapisów. Wiele lat temu Ravna i jej siostra marzyły o zamieszkaniu w tym mieście, które było sercem ludzkiego ruchu ku Transcendencji. Główny plac był repliką Pola Księżniczek z Nyjory, a w materiałach zachęcających do imigracji nieodmiennie zamieszczano hasło, iż niezależnie od tego, dokąd zajdą Straumerzy, źródło na środku Pola zawsze będzie bić na znak ich wierności ludzkim początkom.
Obecnie nie było już żadnego źródła, a w spojrzeniu Nilsndota ujrzała śmierć.
— Ta istota przemawia teraz jako Moc, która Pomaga — zaczął niegdysiejszy bohater. — Chciałbym, aby wszyscy widzieli, co mogę zrobić nawet dla trzeciorzędnych cywilizacji. Przyjrzyjcie się mej Pomocy… — Obraz przesunął się w górę, ukazując niebo zalane światłem zachodzącego słońca, na którego tle przesuwały się ułożone piętrowo konstrukcje z antygrawu, megametr nad megametrem. Był to najbardziej spektakularny przykład zastosowania antygrawu, jaki Ravna miała okazję zobaczyć, przewyższający to, co widziała w Dokach. Na pewno żaden świat w Środkowych Przestworzach nie mógłby sobie pozwolić na import tak drogiego materiału w podobnych ilościach. — To, co widzicie nade mną, to tylko baraki robocze na placu budowy, którą wkrótce rozpocznę w systemie Straumy. Po jej ukończeniu pięć gwiezdnych systemów stanie się jednym osiedlem, a ich planety i nadwyżki masy gwiezdnej zostaną odpowiednio wykorzystane do zapewnienia mu życia i technologii, jakiej jeszcze nie widziano w tych głębiach… i jakie rzadko widuje się w samej Transcendencji. — Znów ukazał się Nilsndot, pojedynczy człowiek, rzecznik boga. — Niektórzy z was mogliby się oburzać na samą myśl oddania się pod moją władzę. W długofalowej perspektywie nie ma to najmniejszego znaczenia. Symbioza mojej Mocy z rasami zamieszkującymi Przestworza to coś, czemu nikt nie jest w stanie się oprzeć. Ale teraz mówię, żeby zmniejszyć wasze obawy. To, co widzicie w Królestwie Straumy, to po prostu cud. Nigdy więcej rasy w Przestworzach nie będą zaniedbywane przez Transcendencję. Ci, którzy przyłączą się do mnie — a w końcu wszyscy się przyłączą — będą stanowić część Mocy. Będziecie mieli dostęp do importu ze Szczytu i z Dolnej Transcendencji. Będziecie mogli rozmnażać się, nie zważając na limity, jakie wyznacza wam obecne zaawansowanie technologiczne. Wchłoniecie wszystko, co ośmieli mi się oprzeć. Staniecie się filarami nowej stabilizacji.
Gdy oglądała to trzeci czy czwarty raz, starała się nie zwracać uwagi na słowa, ale skoncentrować się na wyrazie twarzy Nilsndota, porównać go z miną znaną jej z wcześniejszych przemówień, które miała zarejestrowane w osobistym danniku. Różnice były widoczne, nie stanowiły złudzenia. Stworzenie, które oglądała, nie miało duszy. Najwyraźniej Plaga nie zwracała uwagi na tę oczywistość… a może nie było to wcale oczywiste dla nikogo poza innymi ludźmi, którzy stanowili znikomą część widowni. Nastąpiło zbliżenie zwykłej, ciemnej twarzy Nilsndota, jego całkiem zwyczajnych, fioletowych oczu.
— Niektórzy z was zastanawiają się pewnie, jak to jest możliwe i dlaczego minęły całe miliardy lat anarchii, podczas których żadna Moc nie udzielała nikomu podobnej pomocy. Odpowiedź na to pytanie jest… bardzo złożona. Jak każdy rozsądny projekt rozwoju, tak i ten ma dość wysoki próg startowy. Po jednej stronie tego progu realizacja projektu wydaje się niemożliwa, po drugiej — nieunikniona. Symbioza zależy od sprawnej, szerokopasmowej łączności pomiędzy mną a istotami, którym udzielam Pomocy. Stworzenia takie jak to, które obecnie wypowiada moje słowa, muszą reagować na bodźce myślowe równie szybko jak ręka lub usta. Ich oczy i uszy muszą być przystosowane do przekazywania informacji na odległość wielu lat świetlnych. Osiągnięcie tego kosztowało wiele wysiłku… zważywszy na to, że system musiał zostać w całości stworzony, zanim wypróbowało się jego funkcjonowanie. Ale obecnie pełna symbioza jest faktem i postępy będą coraz szybsze. Niemal każda rasa może zostać zmodyfikowana, żeby mogła przyjąć Pomoc.
Niemal każda rasa może zostać zmodyfikowana. Te słowa zostały wypowiedziane przez człowieka o znajomej twarzy, w ojczystym języku Ravny… ale ten, który je wypowiedział, wydawał się jej straszliwym, odległym monstrum.
W Sieci można było znaleźć mnóstwo analiz tej wiadomości. Utworzono zupełnie nową grupę dyskusyjną, zatytułowaną: Zagrożenie Plagą, w której uczestniczyli subskrybenci grup tematycznych Zagrożenia, Homo sapiens i Automaty Bliskiego Sprzężenia. Przez ostatnie dni przepływ informacji w tej grupie był większy niż w pięciu innych dowolnych grupach razem wziętych. W tej części galaktyki, w której właśnie się znajdowali, procent wiadomości przypadający na nową grupę był znaczny. Na szczegółowe analizy oświadczenia biednego 0vna Nilsndota poświęcono znacznie więcej bitów niż na przesłanie tak szeroko omawianego oryginału. Biorąc pod uwagę ilość kalumnii i sprzeczności, wskaźnik sygnał/szum był bardzo niski.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Akwilerski Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Uniwersytet Khurvark
[Podaje się za uniwersytet siedliskowy w Środkowych Przestworzach]
Temat: Wideo niewolnika Plagi
Streszczenie: Ta wiadomość to oszustwo
Dystrybucja:
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Gdzie oni są?
Zagrożenie Plagą
Data: 7,06 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Jest rzeczą oczywistą, że cała sprawa z Pomocnikiem to jakieś oszustwo. Przebadaliśmy to bardzo dokładnie. Aczkolwiek nie pojawia się jego imię, mówca jest wysokim funkcjonariuszem dawnego reżimu Straumy. Dlaczego więc — jeśli Pomocnik po prostu używa ludzi jako zdalnie sterowanych robotów — dlaczego, pytamy, zachowana została wcześniejsza struktura społeczna? Odpowiedź winna być jasna nawet dla idioty: Pomocnik nie ma możliwości, aby zdalnie sterować większymi grupami istot rozumnych. Jest rzeczą oczywistą, że upadek Królestwa Straumy polegał na przejęciu kluczowych elementów tamtejszej struktury władzy. Dla całej reszty rasy właściwie nic się nie zmieniło. Wniosek: rzekoma symbioza, o której wspomina ten Pomocnik, to jeszcze jeden rodzaj jakiejś mesjanistycznej religii, jeszcze jedna próba stworzenia imperium przez psycholi starających się usprawiedliwić swoje zapędy i próbujących oszukać tych, których nie mogą sobie bezpośrednio podporządkować.-
Nie dajcie się zwariować!
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Optima — Akwilerski — Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Stowarzyszenie Racjonalnego Prowadzenia Badań
[Prawdopodobnie pojedynczy system w Środkowych Przestworzach, 5700 lat świetlnych od Sjandry Kei w kierunku przeciwnym do obrotu galaktyki]
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi, odpowiedz dla Uniwersytetu Khurvark
Wyrażenia kluczowe: [Prawdopodobnie wyraz obsceniczny] marnowanie naszego cennego czasu
Dystrybucja:
Stowarzyszenie na rzecz Racjonalnego Zarządzania Siecią
Zagrożenie Plagą
Data: 7,91 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Kto tu jest wariatem? [prawdopodobnie wyraz obsceniczny] [prawdopodobnie wyraz obsceniczny] Idioci, którzy nie siedzą wszystkich wątków dyskusji w grupie, nie powinni narażać moich delikatnych uszu na wysłuchiwanie ich [wyraz jednoznacznie obsceniczny] bzdetów. Więc uważasz, ze „Symbioza Pomocnika” to oszustwo ze strony Królestwa Straumy? Kto w takim razie, według ciebie, spowodował upadek Przekaźnika? Na wypadek gdybyś miał głowę całkowicie schowaną w zadku [prawdopodobnie obelga], informuję cię, ze istniała Moc sprzymierzona z Przekaźnikiem. Ta Moc obecnie nie żyje. Czy może myślisz, ze popełniła samobójstwo? Lepiej to sprawdź, Płaskogłowcu [prawdopodobnie obelga]. Jeszcze nigdy żadna Moc nie została pokonana przez cokolwiek pochodzącego z Przestworzy. Plaga jest czymś zupełnie nowym i nader ciekawym. Myślę, ze najwyższy juz czas, aby takie [wyraz obsceniczny] dupki jak Uniwersytet Khurvark przyłączyły się do grup bełkoczących, a całej reszcie dały prowadzić w miarę inteligentną dyskusję.
Niektóre z wiadomości zawierały absolutne nonsensy. Trzeba było jednak brać poprawkę na fakt, że niejednokrotnie wielostopniowe, automatyczne tłumaczenia nie pozwalały zorientować się w fundamentalnych odmiennościach pomiędzy subskrybentami grupy. Oprócz plotkarskich przesyłek w kolokwialnym stylu, często natykano się na wiadomości pochodzące z miejsc tak odległych i odmiennych, że wszelkie porozumienie było niemożliwe, aczkolwiek nieraz trzeba było paru chwil, żeby zdać sobie z tego sprawę. Na przykład:
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Arbwyth -» Handlowy 24 -› Chergueleński -♦ Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Mgielny Wirek
[Być może organizacja chmurolotników w pojedynczym systemie jowiszowym. Rzadkie przypadki wcześniejszego kontaktu]
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi
Wyrażenia kluczowe: Heksapodia jako kluczowa koncepcja
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Data: 8,86 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Nie miałem niestety okazji zobaczenia słynnego wideo z Królestwa Straumy, inaczej jak tylko przez ewokację (moje jedyne wyjście na Sieć jest bardzo drogie). Czy to prawda, ze ludzie mają sześć nóg? Z ewokacji trudno było się zorientować. Jeśli ci ludzie mają po trzy pary nóg, to sądzę, ze bardzo łatwo wyjaśnić…
Heksapodia? Sześć nóg? Trzy pary nóg? Najprawdopodobniej żadne z tych tłumaczeń nie oddawało tego, co ten zdezorientowany stwór z Mgielnego Wirka miał na myśli. Ravna przerwała czytanie przesyłki.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Hanza
[Żadnych danych na temat nadawcy sprzed Upadku Przekaźnika. Brak prawdopodobnych źródeł. Nadawca zachowuje wzmożoną ostrożność]
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi, odpowiedz dla Uniwersytetu Khurvark 1
Dystrybucja:
Grupa Tematyczna: Śladami wojen
Zagrożenie Plagą
Data: 8,86 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Uniwersytet Khurwark sądzi, że Plaga to oszustwo, ponieważ na Straumie przetrwały elementy dawnego reżimu. Istnieje inne wyjaśnienie. Przypuśćmy, że Plaga naprawdę jest Mocą i że jej oświadczenia dotyczące efektywnej symbiozy są ogólnie prawdziwe. Oznacza to, że stworzenie, które otrzymało Pomoc, nie jest niczym więcej jak tylko zdalnie sterowanym urządzeniem, a jego mózg zwykłym lokalnym procesorem umożliwiającym łączność. Czy chciałbyś otrzymać tego rodzaju pomoc? Moje pytanie wcale nie jest retoryczne. Krąg subskrybentów jest szeroki i pewnie znaleźliby się tacy, którzy odpowiedzieliby „tak”. Niemniej znakomita większość powstałych naturalną drogą stworzeń rozumnych wyraziłaby pełen oburzenia sprzeciw. Plaga na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Ja przypuszczam, że Plaga nie jest wcale oszustwem, ale na pewno jest nim wiadomość o tym, że w Królestwie Straumy kultura pozostała nietknięta. W subtelny sposób Plaga chciałaby wywołać wrażenie, że tylko niektórzy przedstawiciele cywilizacji zostaną bezpośrednio zniewoleni, natomiast kultury jako całość ocaleją. Należy to skojarzyć z twierdzeniem Plagi, że nie wszystkie rasy nadają się do zdalnego sterowania nimi. W podtekście skierowana jest oferta zapewniająca nas, że ogromne bogactwa mogą być dostępne dla ras, które dobrowolnie sprzymierzą się z tą Mocą, a przy tym ich biologiczne i intelektualne imperatywy pozostaną zaspokojone.
Tak więc pozostaje pytanie: W jakim stopniu podbite rasy są kontrolowane przez Plagę? Nie znam odpowiedzi. Być może nie ma już żadnego świadomego umysłu w części Przestworzy opanowanej przez Plagę, a tylko miliardy zdalnie sterowanych urządzeń. Jedno jest jasne: Plaga potrzebuje od nas czegoś, czego jeszcze sama nie potrafi wziąć.
I tak dalej. Dziesiątki tysięcy wiadomości, setki punktów widzenia. Przydomek Sieć Miliona Kłamstw nie wziął się z niczego. Ravna codziennie omawiała nowe wieści z Błękitnym Pancerzykiem i Zieloną Łodyżką, starając się ułożyć wszystko w jakąś całość, zdecydować się na wybór jednej z dostępnych interpretacji.
Jeźdźcy dobrze znali ludzi, ale nawet oni nie zauważyli złowieszczego wyrazu twarzy Ovna Nilsndota. Zielona Łodyżka znała ludzi na tyle dobrze, że wiedziała, iż nie ma odpowiedzi, która mogłaby uspokoić Ravnę. Toczyła się w przód i w tył przed oknem Wiadomości, i wreszcie wyciągnęła odrośle, by dotknąć człowieka.
— Może sir Pham będzie wiedział, jak już wyzdrowieje. Błękitny Pancerzyk krzątał się, perorując z obojętnością zaintrygowanego obserwatora:
— Jeśli masz rację, oznacza to, że Plaga nie przejmuje się tym, co ludzie i rasy z nimi związane mogą wiedzieć. W pewien sposób wydaje się to zrozumiałe, ale… Jego generator zabrzęczał przez chwilę, jakby dawał znać, że właściciel zamyślił się na chwilę. — Nie wierzę tej wiadomości. Czterysta sekund szerokopasmowego przekazu i to umożliwiającego pełnozmysłowy odbiór przez wiele różnych ras. To niesamowita ilość informacji, a przy tym bez żadnej kompresji… Może to tylko słodka przynęta, którą my, głupi Przestworzanie, przekazujemy sobie od jednego do drugiego. — To podejrzenie pojawiło się także w Wiadomościach. Ale w samym przekazie nie było żadnych podejrzanych elementów, niczego, co próbowałoby nawiązać kontakt z automatami sieciowymi. Taka subtelna trucizna mogłaby zadziałać na Szczycie Przestworzy, ale nie tu, na dole. Tak więc zostawało jedynie miejsce na dużo prostsze wyjaśnienie, które byłoby zrozumiałe nawet na Nyjorze albo na Starej Ziemi: wideo było zamaskowaną wiadomością dla rozproszonych po różnych światach agentów, którzy od dawna czekali na sygnał.
Wszyscy mieszkańcy Snycerii dobrze znali Wendacjusza, ale raczej ze złej strony. Istniał już od ponad wieku, powstał z fuzji potomstwa Snycerza i jego dwóch strategów. We wczesnych dekadach życia zarządzał miejskimi tartakami. Wprowadził kilka sprytnych ulepszeń w konstrukcji koła wodnego. Nieraz romantyczna dusza kazała mu się wikłać w miłosne sidła — przeważnie z politykami i mówcami. Jego nowi członkowie, którymi powoli zastępował starych, coraz bardziej popychali go ku karierze publicznej. Przez ostatnie trzydzieści lat jego głos bardzo się liczył w Radzie Snycerii, przez ostatnie dziesięć piastował funkcję marszałka dworu. W obu wypadkach zawsze popierał gildie i wolny handel. Chodziły słuchy, że jeśli Snycerka kiedykolwiek abdykuje lub umrze w całości, Wendacjusz może zostać następnym Lordem Przewodniczącym Rady. Wielu sądziło, że byłoby to najlepsze rozwiązanie po takiej tragedii — aczkolwiek pompatyczne tyrady Wendacjusza od dawna były utrapieniem całej Rady.
Taki był publiczny wizerunek Wendacjusza. Każdy, kto choć trochę znał się na sprawach bezpieczeństwa, bez trudu domyśliłby się, że marszałek zawiadywał także wywiadem Snycerii. Bez wątpienia miał dziesiątki informatorów w młynach i dokach. Ale Skryba wiedział już, że to tylko przykrywka. Pomyśleć tylko — mieć agentów w ścisłej elicie wyznawców Ociosa, znać na wylot plany wroga, ich obawy, słabe punkty, mieć możliwość wszelkiej manipulacji! Wendacjusz był po prostu nieprawdopodobnie sprytny. Z przykrością Skryba musiał uznać jego niewątpliwy geniusz.
Tymczasem jednak… cała ta wiedza jeszcze nie gwarantowała zwycięstwa. Nie wszystkimi planami przywódców ruchu dało się bezpośrednio zawiadywać z góry. Niektóre operacje przeprowadzane na niższym poziomie mogą pozostawać nieznane i przy sprzyjających okolicznościach… a tymczasem wystarczy jedna strzała, aby całkowicie zabić Johannę Olsndot!
Tu właśnie Skryba Jaqueramaphan widział sposobność, by dowieść swojej wartości.
Poprosił, by pozwolono mu przeprowadzić się do pokoju położonego wewnątrz murów obronnych zamku, na trzecim piętrze. Nie miał problemów z uzyskaniem zgody. Jego nowa kwatera była dużo mniejsza od poprzedniej i miała dość prymitywnie obite ściany. Pojedyncze okienko strzelnicze dawało niewielki widok na tereny zamkowe. Ale zważywszy na nowe zamiary Skryby, pokoik ten wydawał się idealny. Następne kilka dni Skryba poświęcił na przekradanie się po wszystkich zamkowych przejściach. Główne ściany murów obronnych miały z boków tunele szerokie na piętnaście cali, wysokie na trzydzieści. Skryba mógł w zasadzie dostać się do każdego miejsca murów nie zauważony z zewnątrz. Rozciągał się w pojedynczy rząd i szedł gęsiego od jednego tunelu do drugiego, co jakiś czas na parę chwil zaglądając na wały i tam prześlizgując się między blankami.
Oczywiście nieraz natknął się na straże, ale na ogół przebywał wewnątrz murów… i przypatrywał się stróżującym żołnierzom. Wartownicy wiedzieli, że wciąż krąży wokół nich, ale według Skryby nie mieli najmniejszego pojęcia o dalekosiężnych celach jego wysiłków. Była to ciężka praca, która narażała go na ciągłe przebywanie w zimnych pomieszczeniach, ale warta wszelkich poświęceń. Za cel życiowy Skryba stawiał sobie dokonanie czegoś spektakularnego i wartościowego. Istniał wszakże pewien problem: otóż jego pomysły były na ogół tak skomplikowane, że inne sfory — nawet te, które bardzo szanował — nie były w stanie ich zrozumieć. To właśnie zadecydowało o niepowodzeniu spotkania z Johanną. Cóż, za kilka dni porozmawia z Wendacjuszem, a wtedy…
Podczas gdy dokonywał ukradkowych obserwacji zza węgłów i otworów strzelniczych, dwóch jego członków przycupnęło, by porobić notatki. Po dziesięciu dniach na posterunku miał wystarczająco wiele materiałów, by zadziwić nawet Wendacjusza.
Oficjalną rezydencję Wendacjusza otaczały pomieszczenia dla adiutantów i straży. Nie było to zbyt dobre miejsce do składania sekretnej oferty. Poza tym Skryba miał już niemiłe doświadczenia z pierwszej próby złożenia bezpośredniej wizyty. Całymi dniami czekało się na wyznaczenie spotkania, a im większą okazywało się cierpliwość, im więcej dokładało się starań, by postępować zgodnie z przepisami, tym bardziej tępi biurokraci traktowali petenta jak zero.
Ale Wendacjusz miewał chwile samotności. Zachodził wtedy na małą wieżyczkę w starej części murów, graniczącej z lasem. Późnym wieczorem, po jedenastu dniach obserwacji, Skryba usadowił się i czekał. Minęła godzina. Wiatr zelżał. Znad portu nadciągnęła gęsta mgła. Pokryła stare mury wilgocią przypominającą mętną morską pianę. Dokoła zapadła głęboka cisza — jak zawsze w tak gęstej mgle. Skryba markotnie snuł się po wieżyczce z nosami przy ziemi. Budowla była całkiem zrujnowana. Kawałki zaprawy chrzęściły mu pod pazurami. Wyglądało na to, że bez trudu dałoby się wyciągnąć niektóre kamienie z muru. Do Ucha! Może Wendacjusz zmienił plany i nie przyjdzie tu dzisiejszego wieczoru.
Ale Skryba odczekał jeszcze pół godziny… i jego cierpliwość została nagrodzona. Usłyszał chrobot stali na spiralnych schodkach. Nie słyszał żadnych odgłosów myśli, mgła była na to zbyt gęsta. Minęła minuta. Wreszcie klapę wejściową uchylono, a w otworze ukazała się jedna głowa.
Nawet w gęstej mgle dał się słyszeć przenikliwy, gniewny syk zaskoczonego Wendacjusza.
— Spokojnie, panie! To tylko ja, wierny Jaqueramaphan. Głowa śmielej wysunęła się z otworu.
— Cóż wierny obywatel może robić w tym miejscu?
— Przyszedłem tu, aby się z tobą zobaczyć — powiedział Skryba, śmiejąc się — w twoim tajnym biurze. Wejdź, panie. Przy tej mgle starczy miejsca dla nas dwóch.
Jeden po drugim członkowie Wendacjusza przeciskali się przez otwór prowadzący na wieżyczkę. Niektórym ledwo się to udawało, ich noże i biżuteria zahaczały o obramowanie włazu, Wendacjusz nie należał do najszczuplejszych. Szef służb bezpieczeństwa ustawił się rzędem po drugiej stronie wieżyczki. Taka postawa wyrażała podejrzliwość. W niczym nie przypominał tej nadętej, protekcjonalnej sfory z oficjalnych spotkań. Skryba uśmiechnął się. Niewątpliwie udało mu się zwrócić na siebie uwagę tamtego.
— Więc? — spytał Wendacjusz płaskim głosem.
— Panie. Chciałbym zaoferować moje usługi. Jak mniemam, sama moja obecność tutaj wskazuje na to, iż mogę się bardzo przydać służbom bezpieczeństwa Snycerii. Któż inny prócz utalentowanego profesjonalisty mógł wykryć, że używasz tego miejsca jako swego sekretnego gabinetu?
Wyglądało na to, że Wendacjusz powoli się rozluźnia. Uśmiechnął się kwaśno.
— Rzeczywiście! Przychodzę tu właśnie dlatego, że tej części starych murów nie sposób zobaczyć z żadnego miejsca w zamku. Dzięki temu mogę… rozkoszować się widokiem wzgórz i przez chwilę poczuć się wolnym od nudnej biurokratycznej rutyny.
Jaqueramaphan pokiwał głowami.
— Rozumiem, panie. Ale mylisz się w jednym szczególe. — Wskazał na jakiś punkt znajdujący się za szefem służb bezpieczeństwa. — Teraz nie da się dostrzec z powodu mgły, ale na murach od strony portu jest jedno miejsce, które leży w jednej linii z tą wieżyczką.
— No i co z tego? Któż mógłby dojrzeć cokolwiek z… ach, rzeczywiście, ty masz przecież ten swój przyrząd, który przywiozłeś z republiki!
— Właśnie. — Skryba sięgnął do kieszeni i wyjął z niej teleskop. — Nawet z drugiej strony dziedzińca mogłem cię rozpoznać.
Przyrząd do patrzenia mógł zapewnić Skrybie sławę. Snycerka i Skrupiło byli nim oczarowani. Niestety uczciwość wymagała od niego przyznania się, że nabył go od pewnego wynalazcy w Rangathirze. Nieważne było, że to on właśnie docenił wartość wynalazku, nieważne, że to on użył go do uratowania Johanny. Kiedy odkryli, że nie zna zasady działania soczewek, przyjęli od niego jedno z tych urządzeń w podarunku, po czym… dali je swoim szklarzom na wzór. Nadal jednak to on pozostawał najbardziej doświadczonym użytkownikiem teleskopu w tej części świata.
— Nie tylko ciebie obserwowałem, drogi lordzie. To tylko mała część mojego prywatnego dochodzenia. W ostatnim dziesięciodniu spędziłem wiele godzin na zamkowych murach.
Wendacjusz wykrzywił wargi.
— Ach tak?
— Śmiem twierdzić, iż niewielu strażników zdołało mnie zauważyć, a przy tym bardzo uważałem, żeby nikt nie dostrzegł mnie, jak używam mojego przyrządu do patrzenia. Na wszelki wypadek. — Z innej kieszeni wyciągnął swój notes. — Zgromadziłem sporo notatek. Wiem, kto i w jakie miejsca chodzi w godzinach, gdy świeci słońce. Możesz sobie wyobrazić, jak przydatna może się okazać moja technika latem! — Położył książkę na podłodze i posunął ją w stronę Wendacjusza. Po chwili jeden z członków tamtego wysunął się i przyciągnął ją. Nie miał zbyt zadowolonej miny.
— Proszę mnie zrozumieć, panie. Wiem, że informujesz Snycerkę o wszystkim, co omawia wysoka rada na zamku Ociosa. Bez twoich szpiegów bylibyśmy zupełnie bezradni wobec tamtejszych lordów, ale…
— Kto ci o tym powiedział???
Skryba wstrzymał dech. Kłam bezczelnie i na nic nie zważaj! Uśmiechnął się niepewnie.
— Nikt nie musiał mi o tym mówić. Jestem profesjonalistą, tak jak ty. Wiem, jak utrzymać wszystko w tajemnicy. Ale pomyśl. W zamku mogą znajdować się inni, równie zdolni jak ja. Wśród nich mogą być zdrajcy. Mógłbyś o nich nigdy nie usłyszeć od swoich wysoko postawionych informatorów. Wyobraź sobie szkody, jakich mogą narobić tacy szpiedzy. Potrzebujesz mojej pomocy. Dzięki mojej pracy będziesz mógł nad wszystkim sprawować kontrolę. Z chęcią wziąłbym udział w przeszkoleniu specjalnego korpusu obserwatorów. Moglibyśmy nawet działać w mieście, prowadząc obserwacje z wież na rynku.
Szef służb bezpieczeństwa rozsiadł się wygodnie przy kamiennej balustradzie, leniwie kopał łapą obruszone kamienie, spomiędzy których wysypywała się spleśniała zaprawa.
— Twój pomysł ma pewne plusy. Wiedz jednak, że udało nam się zidentyfikować wszystkich agentów Ociosa. Karmimy ich dobrze… samymi kłamstwami. Miło jest potem usłyszeć, jak te same kłamstwa wracają do nas dzięki naszym źródłom na Ukrytej Wyspie. — Zaśmiał się krótko i spojrzał w dół przez kamienny parapet, nad czymś się namyślając. — Ale masz rację. Jeśli przypadkowo nie wykrylibyśmy kogoś, kto miałby dostęp do Dwunoga lub dannika… mogłoby to mieć katastrofalne skutki. — Obrócił więcej głów w stronę Skryby. — Umowa stoi. Mogę przyznać ci czterech lub pięciu moich podwładnych, abyś ich… przeszkolił.
Skryba nie potrafił zapanować nad sobą, omal nie zaczął skakać uradowany, z wszystkimi oczami zwróconymi na Wendacjusza.
— Nie będziesz tego żałował, panie! Wendacjusz żachnął się.
— Zapewne. Powiedz mi teraz, komu jeszcze opowiedziałeś o swoich obserwacjach? Chciałbym ich także w to włączyć i zaprzysiąc, żeby zachowali tajemnicę.
Skryba cofnął się.
— Ależ marszałku! Mówiłem, że jestem profesjonalistą. Zachowałem to wyłącznie dla siebie, oczekując na tę rozmowę.
Wendacjusz uśmiechnął się i rozluźnił, przyjmując postawę wyrażającą zadowolenie.
— Znakomicie. Wobec tego możemy zaczynać.
Może był to głos Wendacjusza — troszeczkę za głośny — albo jakiś inny dźwięk, który rozległ się za nim. Cokolwiek to było, Skryba odwrócił wzrok i zobaczył jakieś szybko poruszające się cienie po tej stronie parapetu, za którą rozciągał się las. Zbyt późno usłyszał odgłosy myśli napastnika.
Dał się słyszeć świst strzał i poczuł, jak w gardle Phana wybucha płomień. Zakrztusił się, lecz wciąż w zwartej grupie zaczął biec po obwodzie wieżyczki, kierując się w stronę Wendacjusza.
— Pomocy! — Krzyk był zupełnie daremny. Skryba wiedział już wcześniej, że tamten wyciągnął noże z pochew i się wycofał.
Wendacjusz stał spokojnie, podczas gdy zabójca wskoczył… Racjonalne myślenie rozpłynęło drownikowi! Powiedz Johannie! Rzeź trwała przez ciągnące się w nieskończoność chwile, a potem…
Jedna jego część tonęła w lepkiej czerwonej cieczy. Inna część została oślepiona. Jaquerama poczuł, jak jego myśl drze się na strzępy. Co najmniej jeden członek już nie żył. Ciało Phana leżało bez głowy w kałuży krwi, która parowała w chłodnym powietrzu. Ból, zimno i… zapadanie się, krztuszenie… powiedz Johannie.
Zabójca i jego mocodawca wycofali się. Wendacjusz. Główny dowódca szpiegów. Główny zdrajca. Powiedz Johannie.
Stali spokojnie… patrząc, jak się wykrwawia na śmierć. Zbyt cwani, żeby w takiej chwili mieszać swoje myśli z jego myślami. Poczekają. Poczekają… aż odgłosy jego myśli przycichną, wtedy dokończą swego dzieła.
Cicho. Och, jak cicho. Dalekie myśli zabójców. Charkot, jęki. Nikt nigdy się nie dowie…
Już niemal cały umarł. Ja wpatrywał się tępo w dwie obce sfory. Jedna z nich podeszła bliżej. Zobaczył szpony na łapach, ostrza w pyskach. Nie! Ja podskoczył, ślizgając się po wilgotnych kamieniach. Sfora rzuciła się ku niemu, ale Ja stał już na skraju parapetu. Odskoczył do tyłu, a potem spadał, spadał, spadał…
…i roztrzaskał się o skały na samym dole. Odsunął się od ściany. W plecach poczuł ból, a potem odrętwienie. Gdzie ja jestem? Gdzie ja jestem? Wszędzie mgła. Wysoko ponad nim jakieś bełkotliwe głosy. Wspomnienia noży i szponów przelatywały przez malutki umysł, wszystkie strasznie zagmatwane. Powiedz Johannie! Pamiętał… coś… co widział dawniej. Ukryta ścieżka przez gęste zarośla. Jeśli będzie szedł nią dość długo, znajdzie Johannę.
Ja powlókł się wolno wąską dróżką. Coś się stało z jego tylnymi łapami. W ogóle ich nie czuł. Powiedz Johannie.
Johanna kaszlała. Wydawało jej się, że wszystko idzie coraz gorzej. Od trzech dni bolało ją gardło i męczył katar. Nie wiedziała, czy ma się bać, czy nie. W średniowieczu choroby było! Wytarła nos i starała się skoncentrować na tym, co mówiła Snycerka.
— Skrupiło już sporządził trochę prochu. Działa dokładnie tak, jak powiedział dannik. Na nieszczęście omal nie stracił jednego członka, starając się zastosować proch w drewnianej armacie. Jeśli nie uda nam się stworzyć działa, to obawiam się, że…
Jeszcze tydzień temu Snycerka nie byłaby tu mile widzianym gościem. Wszystkie spotkania odbywały się w komnatach zamku. Ale Johanna zachorowała — to było przeziębienie, była tego pewna — i nie miała zbyt wielkiej ochoty wychodzić na zewnątrz. Poza tym po wizycie Skryby czuła się trochę… zawstydzona. Niektóre ze sfor wydawały się przecież całkiem przyzwoite. Zdecydowała, że spróbuje zaprzyjaźnić się ze Snycerką, a nawet z Pompatycznym Pajacem, jeśli będzie jeszcze kiedykolwiek chciał ją odwiedzić. Byle tylko takie kreatury jak Strupiarz trzymały się od niej z dala… Johanna przysunęła się bliżej ognia i starała się rozwiać obiekcje Snycerki. Czasami ta sfora przypominała Johannie jej babcię.
— Trzeba założyć, że nam się uda. Do lata mamy jeszcze mnóstwo czasu. Powiedz Skrupilowi, żeby dokładniej przestudiował parametry podane w danniku i nie szukał skrótów. Pozostaje jedynie pytanie, jak użyć armat, aby uratować mój statek.
Snycerka poweselała. Śliniący się członek przerwał ocieranie pyska, aby dołączyć do innych w ogólnym kiwaniu głowami.
— Rozmawiałam o tym z Wędr… z wieloma osobami, szczególnie z Wendacjuszem. Ogólnie rzecz biorąc, dostanie się na Ukrytą Wyspę stanowi spory problem. Morzem można dotrzeć tam bardzo szybko, ale po drodze jest mnóstwo punktów obronnych. Przejście przez lasy zajmuje wiele czasu, a poza tym druga strona zostanie ostrzeżona z wyprzedzeniem. Na szczęście Wendacjusz znalazł bezpieczne ścieżki. Może uda nam się przekraść…
Ktoś zadrapał do drzwi.
Snycerka przechyliła na bok dwie głowy.
— Bardzo dziwne — powiedziała.
— Dlaczego? — spytała Johanna zamyślonym głosem. Zarzuciła sobie koc na ramiona i wstała. Dwóch członków Snycerki podeszło razem z nią do drzwi.
Coś było w nim dziwnego i przez chwilę nie wiedziała co. Po raz pierwszy widziała jednego z tych niby-psów samego. Ledwie zdążyła zdać sobie z tego sprawę, kiedy Snycerka minęła ją w pośpiechu i wybiegła na zewnątrz. Wtedy ze strychu dał się słyszeć potworny krzyk służącego Johanny. Był tak przenikliwy, że Johanna poczuła w uszach kłujący ból.
Pojedynczy Szpon wił się niezdarnie, siedząc na zadzie i starając się wycofać, ale był już otoczony ze wszystkich stron przez Snycerkę. Królowa krzyknęła coś i urwał się wrzask dochodzący ze strychu. Po chwili dał się słyszeć tupot łap zbiegających po drewnianych schodach i sługa wyskoczył na zewnątrz z naciągniętą kuszą. Z dołu wzgórza dobiegał coraz głośniejszy szczęk broni, w miarę jak pędzące straże zbliżały się ku nim.
Johanna podbiegła do Snycerki, gotowa w razie czego służyć siłą swych pięści. Ale sfora obmacywała pyskami obcego singla i lizała go po szyi. Po chwili Snycerka schwyciła pojedynczego Szpona za kurtkę.
— Johanno, proszę cię, pomóż mi wnieść go do środka. Dziewczyna podniosła Szpona za boki. Sierść była mokra od panującej w powietrzu wilgoci i… lepka od krwi.
Po chwili znaleźli się już wewnątrz i układali pojedynczego członka na poduszce leżącej obok paleniska. Stworzenie ciężko oddychało, głośno świszcząc, co było oznaką, że cierpi niesamowity ból. Spojrzało na nią. Oczy miało tak rozszerzone, że wokół tęczówki widać było szeroki pas białka. Przez chwilę miała wrażenie, że się jej boi, ale kiedy cofnęła się kilka kroków, zaczęło głośniej charczeć i świszczeć, wyciągając ku niej swą szyję. Uklękła obok poduszki. Szpon położył pysk na jej dłoni.
— Kto to jest? — Obejrzała całe ciało, od głowy po części wystające spod mocno wypchanej kurtki. Zad Szpona był wygięty pod dziwnym kątem w stosunku do reszty ciała, a jedna noga zwisała bezładnie tuż nad ogniem.
— Nie widzisz… — zaczęła Snycerka. — To część Jaqueramaphana.
Królowa włożyła pysk pod dyndającą luźno łapę i ułożyła ją na poduszce. Usłyszeli głośną rozmowę pomiędzy służącym Johanny i strażnikami. Przez otwarte drzwi widziała wielu członków trzymających pochodnie. Ich przednie łapy spoczywały na ramionach innych osobników.
Johanna odwróciła głowę i spojrzała na rannego Szpona. Skryba? Potem poznała kurtkę. Stworzenie wpatrywało się w nią, charcząc z bólu.
— Czy nie można sprowadzić lekarza?! Snycerka stanęła dookoła niej.
— Ja jestem lekarką — odpowiedziała. Kiwnęła głową w stronę dannika i dodała cicho: — Przynajmniej w naszych warunkach.
Johanna otarła krew z szyi stworzenia, lecz ta nadal płynęła z rany.
— Czy dasz radę go uratować?
— Ten fragment może uda się ocalić, ale… — Jeden z członków Snycerki podszedł do drzwi i porozmawiał przez chwilę ze sforami zgromadzonymi na zewnątrz. — Moje straże szukają jego reszty… Myślę jednak, że w większości został zamordowany. Gdyby inni jeszcze żyli… ale nawet fragmenty starają się trzymać razem.
— Czy coś powiedział — jakiś głos z zewnątrz zapytał po samnorsku. To Strupiarz. Jego wielki ohydny pysk pojawił się w drzwiach.
— Nie — powiedziała Snycerka. — A odgłosy jego myśli to absolutny bełkot.
— Pozwól mi go posłuchać — powiedział Strupiarz.
— Ty lepiej nie podchodź, rzeźniku! — Głos Johanny przeszedł w przenikliwy krzyk. Stworzenie w jej ramionach aż się skręciło z przerażenia.
— Johanno! To przecież przyjaciel Skryby. Daj mu pomóc. — Podczas gdy członkowie Strupiarza powoli wślizgiwali się do środka, Snycerka wspięła się na strych, robiąc mu miejsce.
Johanna wypuściła rannego Szpona z ramion, wycofała się i stanęła w drzwiach. Na zewnątrz było dużo więcej sfor, niż myślała, a wszystkie stały bliżej siebie, niż kiedykolwiek miała okazję widzieć. W mroku i mgle ich pochodnie świeciły łagodnym światłem, jak małe lampy fluorescencyjne.
Gwałtownie obróciła się w stronę paleniska.
— Ja wszystko widzę!
Członkowie Strupiarza skupili się wokół poduszki. Ten wielki położył głowę obok rannego. Przez chwilę pojedynczy Szpon oddychał świszcząco. Strupiarz zagulgotał do niego. W odpowiedzi usłyszał monotonne trele, były to naprawdę przepiękne dźwięki. Ze strychu dobiegł ich glos Snycerki. Ona i Strupiarz rozmawiali przez chwilę.
— No i? — spytała Johanna.
— Ja — tak się nazywa ten fragment — nie jest „mówcą” — usłyszała głos Snycerki.
— Gorzej — wtrącił się Strupiarz. — Jak na razie trudno mi dopasować się do odgłosów jego myśli. Nie potrafię odebrać żadnej sensownej informacji ani obrazu. Nie mogę się dowiedzieć, kto zamordował Skrybę.
Johanna weszła z powrotem do środka i wolno podeszła do poduszki. Strupiarz odsunął się trochę, ale nie odszedł od rannego. Uklękła pomiędzy dwoma jego członkami i pogłaskała długą, zakrwawioną szyję leżącego.
— Czy Ja — wymówiła ten dźwięk najlepiej, jak potrafiła — będzie żył?
Trzema nosami Strupiarz obwąchał całe ciało. Delikatnie naciskał nimi rany. Ja skręcał się i świstał przez cały czas z wyjątkiem chwili, kiedy Strupiarz dotykał ran na zadzie.
— Nie wiem. Większość tej krwi to prawdopodobnie krew pozostałych członków, którą został ochlapany. Ale ma złamany kręgosłup. Nawet jeśli ten fragment przeżyje, do użytku będą się nadawać tylko dwie łapy.
Johanna zastanowiła się przez chwilę, starając się przeanalizować całą sytuację z punktu widzenia Szponów. Ale ten punkt widzenia niezbyt jej się spodobał. Może nie miało to zbyt wielkiego sensu, ale dla niej Ja wciąż był Skrybą. Dla Strupiarza to stworzenie było tylko fragmentem, żywym organem z martwego już ciała. I w dodatku uszkodzonym. Spojrzała na Strupiarza, na krzątającego się pośród innych członka-zabójcę.
— Więc co wasza rasa robi z takim… śmieciem?
Trzy jego głowy obróciły się w jej stronę i zauważyła, że sierść jeży mu się na szyi. Jego syntetyczny głos zmienił się w piskliwe staccato wyrzucanych pośpiesznie zdań.
— Skryba był dobrym przyjacielem. Moglibyśmy skonstruować dwukołowy wózek, na którym Ja mógłby ciągnąć za sobą swój tył. W ten sposób trochę by się poruszał. Najtrudniejszą rzeczą będzie znalezienie dla niego odpowiedniej sfory. Wiesz, że zdarza nam się szukać nowych fragmentów, możemy go gdzieś przyłatać. Jeśli nie… cóż, ja sam mam tylko czterech członków. Mogę spróbować go przyswoić. — Kiedy mówił, jedna z jego głów poklepała pieszczotliwie rannego. — Nie jestem pewien, czy to się uda. Skryba nie miał takiej duszy jak pielgrzymi. W tej chwili w ogóle nie potrafię się do niego dopasować. Johanna dała spokój. Nie mogła przecież obwiniać Strupiarza za całe zło, które zdarzało się we wszechświecie.
— Snycerka ma znakomitych sforotwórców. Może uda się znaleźć dla Ja miejsce w jakimś innym układzie. Ale zrozum… ponowne zmieszanie się dorosłych członków, zwłaszcza tych, którzy nie mówią, jest bardzo trudne. Pojedyncze fragmenty, takie jak Ja, na ogół wcześniej czy później umierają z własnej woli. Po prostu przestają jeść. Ale czasami… Musisz przespacerować się kiedyś po porcie, przyjrzeć się tamtejszym robotnikom. Można tam zobaczyć całkiem spore sfory… ale o umysłach idiotów. Mają nawet kłopoty z utrzymaniem się w całości. Przy pojawieniu się najmniejszego problemu osobnicy rozbiegają się w panice na wszystkie strony. Tak często kończą niefortunne zlepki… — Raz mówił jeden osobnik Strupiarza, raz drugi, wreszcie umilkł. Wszystkie jego głowy zwróciły się w kierunku Ja. Tamten miał zamknięte oczy. Spał? Wciąż oddychał, ale w gardle coś mu grało.
Johanna spojrzała na otwór, którym wchodziło się na strych. Snycerka wystawiła przez właz jedną głowę. Widziana do góry nogami głowa wpatrywała się w Johannę. Przy innej okazji na pewno rozśmieszyłby ją ten widok.
— Jeśli nie zdarzy się żaden cud, to możemy uznać, że Skryba zginął dzisiejszego dnia. Musisz to zrozumieć, Johanno. Ale jeśli ten fragment będzie żył, nawet bardzo krótko, to istnieją duże szansę na odnalezienie zabójcy.
— W jaki sposób, jeśli nie można się z nim porozumieć?
— To prawda, ale przecież wciąż może go nam pokazać. Rozkazałam podwładnym Wendacjusza, aby nikogo nie wypuszczali z pałacu. Kiedy Ja się trochę uspokoi, przejdziemy się z nim po wszystkich pokojach i korytarzach. Ten fragment na pewno pamięta, co przydarzyło się Skrybie i bardzo chce nam to powiedzieć. Jeśli zabójcy są wśród naszych, zauważy ich…
— I narobi hałasu. — Całkiem jak pies.
— Właśnie. Tak więc obecnie najważniejszą sprawą jest zapewnienie mu bezpieczeństwa… i miejmy nadzieję, że nasi lekarze go uratują.
Resztę Skryby znaleźli w kilka godzin później na wieżyczce starych murów obronnych. Według ustaleń Wendacjusza jakaś sfora lub nawet dwie musiały wyjść z lasu i wdrapać się na wieżyczkę, prawdopodobnie po to, by się rozejrzeć. Nosiło to wszelkie znamiona niezbyt fachowo przeprowadzonego rekonesansu, jako że z wieżyczki nie można zbyt wiele zobaczyć nawet za dnia. Ale dla Skryby był to wyjątkowo pechowy zbieg okoliczności. Wyglądało na to, że absolutnie zaskoczył intruzów. Pięciu spośród jego członków zostało w różny sposób przeszytych strzałami, posiekanych i skróconych o głowę. Szósty — Ja — rozbił sobie zad o pochyłą kamienną podstawę u podnóża murów. Następnego dnia Johanna obejrzała wieżę z zewnątrz. Nawet z dołu widziała rude plamy na balustradzie. Cieszyła się, że nie może wdrapać się na szczyt.
Ja umarł w nocy, aczkolwiek nie na skutek kolejnej napaści. Przez cały czas był bowiem pod opieką Wendacjusza.
Przez następne dni Johanna niewiele się odzywała. Nocami trochę płakała. Do diabła z ich lekarzami! Potrafili zdiagnozować złamanie kręgosłupa, ale nie mieli pojęcia o ukrytych ranach, wewnętrznych krwotokach — nigdy o czymś podobnym nie słyszeli. Podobno Snycerka była znana ze swej nowoczesnej teorii, głoszącej, że serce pompuje krew obiegającą całe ciało. Jeszcze tysiąc lat, a może swą wiedzą prześcignie prostego rzeźnika!
Przez chwilę nienawidziła ich wszystkich serdecznie: Strupiarza ze znanych powodów, Snycerki za jej niewiedzę, Wendacjusza za to, że pozwolił zwiadowcom Ociosa podejść tak blisko zamku… i Johanny Olsndot za to, że tak oschle potraktowała Skrybę, kiedy próbował się z nią zaprzyjaźnić.
Co by teraz powiedział? Chciał, żeby im zaufała. Mówił, że Strupiarz i pozostali są dobrzy. Pewnej nocy, w tydzień później, postanowiła pogodzić się ze sobą. Leżała na sienniku przykryta ciężką, ciepłą derką. Wzory wymalowane na ścianach migotały w wątłym blasku dopalających się głowni. W porządku, Skrybo. Zrobię to dla ciebie… Zaufam im.
Pham Nuwen nie pamiętał niczego z pierwszych dni po swej śmierci, którą poprzedziło bolesne konanie Starego. Jakieś niewyraźne zjawy, słowa wypowiadane przez nie wiadomo kogo. Ktoś powiedział mu, że był utrzymywany przy życiu przez chirurga pokładowego. Nic z tego nie pamiętał. Dlaczego podtrzymywano oddychanie? Było to dla niego jednocześnie tajemnicą i afrontem. W końcu przywrócone zostały zwierzęce odruchy. Ciało zaczęło samo oddychać. Oczy otworzyły się. Brak uszkodzeń mózgu, usłyszał głos Zielonej Łodyżki (?), całkowity powrót do zdrowia. Jakiś strąk, który okazał się żywym stworzeniem, mówił całkiem do rzeczy.
To, co pozostało z Phama Nuwena, spędzało mnóstwo czasu na mostku PPII. Statek przypominał mu grubego prosionka. Tych kuzynów stonogi można było spotkać w sianie, którym wyściełana była podłoga Sali Wielkiej w pałacu jego taty na Canberze. Dzieciaki często bawiły się nimi. Stworzonka te nie miały prawdziwych nóg, a tylko tuzin piórkowatych kolców wystających z chitynowego tułowia. Te kolce/czułki zawsze wypychały cały korpus w górę, niezależnie od tego, jak się owad ustawił, tak więc można go było odwrócić na drugą stronę, a tamten pełzł dalej, nawet nie zdając sobie sprawy, że porusza się w odwrotnej pozycji niż poprzednio. Spiny ultranapędu wyglądały właśnie jak odnóża prosionka, aczkolwiek nie posiadały tak sprawnych stawów. Kadłub jednostki był gruby i gładki, lekko zwężony w środku.
Tak więc Pham Nuwen skończył we wnętrzu prosionka. Całkiem nieźle jak na nieboszczyka.
A teraz siedział na mostku. Jakaś kobieta często go tu przyprowadzała. Wydawało się, że wie, jak fascynuje go to miejsce. Ekrany wypełniały całe ściany, wyglądało to dużo lepiej niż za czasów, kiedy podróżował jako kupiec. Gdy w oknach pojawiał się obraz przekazywany przez zewnętrzne kamery statku, widok był równie piękny jak na mostkach z oszkloną kopułą, które widywał na statkach floty Queng Ho.
Wyglądało to na wytwór fantazji lub na symulacje graficzne. Jeśli siedział wystarczająco długo, mógł zauważyć, że gwiazdy płyną po niebie. Statek wykonywał około dziesięciu ultraskoków na sekundę: skok, rekomputacja i kolejny skok. W tej części Przestworzy mogli każdym skokiem przemierzyć odległość jednej tysięcznej roku świetlnego, a nawet większą, ale wtedy czas rekomputacji znacznie by się wydłużył. Przy dziesięciu skokach na sekundę robili ponad trzydzieści lat świetlnych na godzinę. Same skoki były niezauważalne dla człowieka, natomiast pomiędzy skokami spadali swobodnie z tą samą prędkością własną, z jaką wyruszyli z Przekaźnika. Nie było więc żadnych dopplerowskich przesunięć tak charakterystycznych dla lotów relatywistycznych, gwiazdy były równie czyste jak oglądane z jakiegoś pustego kawałka nieba lub podczas zwykłego przelotu na wolnych obrotach. Bez żadnych zakłóceń przesuwały się powoli przed jego oczami, a im bliżej były oglądającego, tym przesuwały się szybciej. W ciągu pół godziny przemierzał większą odległość niż z flotą Queng Ho w ciągu półwiecza.
Zielona Łodyżka przyleciała kiedyś na mostek i zaczęła zmieniać odczyty okien. Jak zwykle mówiła coś do Phama, pytlując bez ustanku, jakby naprawdę wierzyła, że znajduje się w towarzystwie zainteresowanego słuchacza.
— Widzisz. Centralne okno to ultrafalowa mapa regionu, który znajduje się bezpośrednio za nami. — Zamachała pnączem nad przyciskami. Na pozostałych ścianach pojawiły się wielobarwne obrazy — A to podobne mapy dla pozostałych pięciu kierunków.
W uszach Phama jej słowa brzmiały jak jednostajny szum. Rozumiał wszystko, ale nic go to nie obchodziło. Zielona Łodyżka urwała, a następnie ciągnęła dalej równie wytrwale, co kobieta imieniem Ravna.
— Po zakończeniu skoku powstaje coś w rodzaju ultrafalowego „rozbryzgu”. Dzięki temu mogę sprawdzić, czy nikt za nami nie jedzie.
Mnóstwo kolorów na wszystkich oknach dookoła, nawet na tym znajdującym się przed oczyma Phama. Łagodne przejścia między odcieniami, żadnych jasnych punktów, żadnych konturów.
— Wiem, wiem — kontynuowała Zielona Łodyżka. Prowadziła rozmowę za nich oboje. — Analizatory strasznie długo przerabiają dane. Ale jeśli ktoś znalazłby się bliżej niż sto lat świetlnych za nami, na pewno byśmy go zobaczyli. A jeśli byłby dalej… cóż, wtedy z pewnością nie mógłby nas wykryć.
To nie ma znaczenia. Pham niemal wykreślił cały problem ze swych myśli. Ale nie było już gwiazd, w które mógłby się wpatrywać, toteż przyglądając się w jaskrawym plamom, zaczął bezwiednie myśleć o tym, co usłyszał. Myśleć! Wolne żarty, tu Na Dole nikt naprawdę o niczym nie myślał. Prawdopodobnie dziesięć tysięcy statków opuściło Przekaźnik przed jego upadkiem. Najprawdopodobniej wróg nie zarejestrował wszystkich odlotów. Atak na Przekaźnik był tylko niewielkim dodatkiem do morderstwa popełnionego na Starym. Najpewniej PPII uciekł nie zauważony. Dlaczego wróg miałby się przejmować tym, gdzie ukrywają się resztki pamięci Starego? Dlaczego miałby interesować się, w jakim kierunku leci ich mały stateczek?
Ciałem jego wstrząsnął dreszcz. Zwierzęcy odruch, nic więcej.
Ravnę Bergsndot powoli zaczynała ogarniać panika, każdego dnia coraz większa. Nie obawiała się żadnego konkretnego niebezpieczeństwa, po prostu traciła nadzieję. Starała się codziennie spędzać jakiś czas z Phamem Nuwenem, rozmawiać z nim, trzymać go za rękę. Nigdy nie odpowiadał ani na nią nie spoglądał, chyba że przez przypadek. Zielona Łodyżka też starała się pomóc, mimo że była przedstawicielem zupełnie obcej mu rasy. Pham, którego znała, wydawał się żywić wielką sympatię do Jeźdźców. Przeszedł wszystkie konieczne zabiegi medyczne, ale równie dobrze mógł być warzywem.
Ponadto statek cały czas zwalniał, zawsze bardziej, niż przewidywały prognozy Błękitnego Pancerzyka.
Kiedy zaś przeglądała Wiadomości… w pewnym sensie to było najbardziej przerażające ze wszystkiego. Teoria o „rasie śmierci” cieszyła się rosnącą popularnością. Coraz więcej dyskutantów zdawało się uważać, że ludzie są odpowiedzialni za rozprzestrzenianie się Plagi.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Baeloreski → Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Sprzymierzenie Obrońców
[Zgodnie z ich autoproklamacją jest to kooperatywa pięciu wielorasowych imperiów Przestworzy, znajdujących się pod Królestwem Straumy. Nie istnieją żadne dane na temat istnienia tej organizacji przez Upadkiem Królestwa]
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 17,95 dni od Upadku Przekaźnika
Jak dotąd przetworzyliśmy około pół miliona wiadomości na temat wideo tego stworzenia i znaczną część z nich przeczytaliśmy. Większość z was nie rozumie, o co chodzi. Cel operacji Pomocnika jest nader prosty. Moc z Transcendencji wykorzystuje łączność ultrafalową, aby posłużyć się dla swych celów rasą zamieszkującą Przestworza. W Transcendencji byłoby to dziecinną igraszką — istnieją liczne opowieści o przebywających tam niewolnikach Mocy. Ale aby tego typu łączność mogła mieć miejsce w Przestworzach, należy dokonać szeroko zakrojonych zmian w umysłach kontrolowanej rasy. To nie mogło zajść na drodze naturalnej ewolucji, taka operacja nie może także zostać przeprowadzona w tak szybkim tempie na przedstawicielach nowych ras, niezależnie od tego, co twierdzi Plaga.
Uważnie śledziliśmy wiadomości adresowane do grupy tematycznej Homo sapiens od dnia pojawienia się Plagi. Gdzie jest ta jakaś „Ziemia”, którą ludzie wskazują jako miejsce swego pochodzenia? Mówią, że „po drugiej stronie Galaktyki”, podobno głęboko w Strefie Powolnego Ruchu. Nawet ich najbardziej znane historyczne siedlisko, Nyjora, też znajduje się w Powolności. My mamy alternatywną teorię: Dawno temu, być może w czasach, o których w wiarygodnych archiwach nie ma żadnej wzmianki, doszło do wielkiej bitwy pomiędzy Mocami. Wtedy też powstał szczegółowy projekt „rasy ludzkiej” wraz z interfejsami komunikacyjnymi. Na długo po tym, jak zniknęli pierwotni rywale, a nawet opowieści o nich, rasa ta znalazła się w miejscu, z którego mogła dokonać transcendencji. Transcendencja ta była jednak z góry ukartowaną restauracją dawnej Mocy, która zastawiła na nich pułapkę.
Nie jesteśmy pewni wszystkich szczegółów, ale taki scenariusz wydaje się wielce prawdopodobny. Zadanie, jakie stoi przed nami, jest oczywiste. Królestwo Straumy znajduje się w samym sercu Plagi, więc jest poza zasięgiem wszelkich ataków. Ale istnieją przecież inne kolonie zamieszkane przez ludzi. Prosimy wszystkich członków Sieci o pomoc w ich zidentyfikowaniu. Nie jesteśmy zbyt wielką cywilizacją, ale będziemy zaszczyceni, jeśli zostanie nam powierzona misja koordynowania procesu gromadzenia informacji. W naszym przekonaniu niezbędne jest podjęcie działań zbrojnych w celu zapobieżenia rozprzestrzenianiu się Plagi na teren Środkowych Przestworzy.
Niemal od siedemnastu tygodni wzywamy do czynu. Gdybyście posłuchali nas od samego początku, jedno wspólne uderzenie mogło okazać się wystarczające do zniszczenia Królestwa Straumy. Czy Upadek Przekaźnika nie wystarczy, aby was obudzić! Przyjaciele, jeśli połączymy nasze wysiłki, mamy jeszcze szansę.
Śmierć Szarańczy.
Te łotry wykorzystywały nawet fakt nieustalonego pochodzenia rasy ludzkiej. Rasy o niepewnym pochodzeniu były bardzo nieliczne, ale rzadko kiedy bywały zupełnie nieznane. Teraz te stwory sprzymierzone pod hasłem „Śmierć Szarańczy” dawały do zrozumienia, że Cud Nyjory był początkiem śmiertelnie niebezpiecznego spisku.
„Śmierć Szarańczy” była jedyną organizacją nawołującą do pogromów, ale nawet najbardziej szanujący się subskrybenci wypowiadali opinie, które w sposób pośredni mogły stanowić poparcie dla takich przedsięwzięć.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Wywiad Rozjemczy Sandora na Zoo
[Znana korporacja wojskowa Górnych Przestworzy. Jeśli to maskarada, ktoś naraża się na niebezpieczeństwo]
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi, subwątek Hanza
Wyrażenia kluczowe: ograniczenia Plagi; Plaga czegoś szuka
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Automaty Bliskiego Sprzężenia
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Data: 11,94 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Plaga twierdzi, że jest Mocą, która zdalnie steruje zofontami w Przestworzach. Rozważmy jednak, jak skomplikowaną rzeczą jest zapewnienie sprawnego działania automatów bliskiego sprzężenia przy opóźnieniach czasowych przekraczających kilka milisekund. Znana Sieć jest tego znakomitym przykładem. Opóźnienia sięgają od pięciu milisekund dla systemów oddalonych od siebie o kilka lat świetlnych do (co najmniej) kilkuset sekund. Te ograniczenia wynikają z samej natury Przestworzy i stanowią część tych samych ograniczeń, które sprawiają, iż Moce nie mogą egzystować tu, na dole.
Z powyższego wnioskujemy, że nawet Plaga nie jest w stanie sprawować bezpośredniej kontroli poza Górnymi Przestworzami. Tam, na Szczycie, uzależnione od Plagi zofonty pełnią de facto funkcję jej organów. Sądzimy, że w Środkowych Przestworzach podobne „zawładnięcie” umysłami jest możliwe tylko pod warunkiem, że zostało poprzedzone odpowiednim uzdatnieniem tak kontrolowanych umysłów. Co więcej, w celu utrzymania łączności niezbędne jest posiadanie zewnętrznego wyposażenia (na tych głębokościach musi ono mieć dość spore rozmiary). Bezpośrednia kontrola, milisekunda po milisekundzie, jest po prostu w tych przestrzeniach niemożliwa. Do prowadzenia walk na tym poziomie konieczne byłoby wykształcenie zhierarchizowanych mechanizmów sterowania. Długofalowe operacje wymagałyby zastosowania zastraszenia, oszustw i zdrajców.
Są to zagrożenia, których mieszkańcy Środkowych i Dolnych Przestworzy winni być świadomi.
Takie mogą być środki Plagi w Środkowych i Dolnych Przestworzach i przed takimi winniście się bronić w najbliższej przyszłości. Nie przewidujemy żadnych imperialnych uzurpacji, nie zapewniałoby to najmniejszych korzyści [środków utrzymania]. Nawet zniszczenie Przekaźnika było jedynie ubocznym skutkiem morderstwa, które popełniono w Transcendencji. Najbardziej tragiczne wydarzenia nadal będą zdarzały się na Szczycie oraz w Dolnej Transcendencji. Ale wiemy, że Plaga usilnie czegoś szuka. Jej ataki z dużej odległości skierowane były przeciwko ważniejszym archiwom. Strzeżcie się zdrajców i szpiegów.
Nawet poglądy głoszone przez obrońców ludzi sprawiały, że zimny pot oblewał Ravnę.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad noc Ścieżka językowa: Triskweliński, Jednostki SjK Od: Hanza
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi, subwątek Sprzymierzenie Obrońców
Wyrażenia kluczowe: Teoria Rasy Śmierci
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 18,29 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Otrzymałem próbki z planet zamieszkanych przez ludzi. Szczegółowa analiza jest dostępna w archiwum Grupy tematycznej: Homo sapiens. Wnioski z przeprowadzonych badań: wstępna (ale mniej dokładna) analiza kondycji psych/fiz człowieka jest prawidłowa. Przedstawiciele rasy nie mają wbudowanych urządzeń umożliwiających zdalne sterowanie. Eksperymenty przeprowadzone na żywych egzemplarzach nie wykazały specjalnych tendencji do uległości bądź podporządkowania. Stwierdzono także brak lub nieznaczne ślady sztucznej optymizacji (wykryto pozostałości po zmianie kodu DNA, mającej na celu zwiększenie odporności na choroby. Czas dokonania tego pirackiego przekształcenia szacuje się na dwa tysiące lat Przed Teraźniejszością. Krew osobników z Królestwa Straumy zawierała optygeny oraz Thirault (lek o prostej recepturze, łatwy do sporządzenia w całym świecie ssaków»). Rasa ta — zgodnie z właściwościami zaobserwowanymi u moich egzemplarzy — sprawia wrażenie stosunkowo niedawno przybyłej ze Strefy Powolnego Ruchu. Prawdopodobnie z jakiegoś świata o pojedynczym pochodzeniu.
Czy ktoś przeprowadzał podobne testy na ludziach z bardziej odległych światów?
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Baeloreski → Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Sprzymierzenie Obrońców
[Zgodnie z ich autoproklamacją jest to współpraca pięciu wielorasowych imperiów Przestworzy, znajdujących się pod Królestwem Straumy. Nie istnieją żadne dane na temat istnienia tej organizacji przez Upadkiem Królestwa]
Temat: wątek Wideo niewolnika Plagi, Hanza
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 19,43 dni od Upadku Przekaźnika
Tekst wiadomości:
Kto to jest ta cała „Hanza”? Wydaje niby-obiektywne, śmiało brzmiące pomruki na temat testów przeprowadzonych na ludziach, a sama nie ujawnia swej tożsamości. Nie dajcie się zwieść ludziom opowiadającym wam o sobie! W rzeczywistości nie ma najmniejszych możliwości przetestowania stworzeń zamieszkujących Królestwo Straumy. Protektor nie da ich ruszyć.
Śmierć Szarańczy.
I był jeszcze mały chłopak uwięziony na dnie studni. W niektóre dni nie udawało się nawiązać łączności. W inne, kiedy rój antenowy PPII został dokładnie skierowany we właściwą stronę i niezwykłe warunki panujące w tamtej strefie temu sprzyjały, Ravna mogła złapać sygnał dochodzący ze statku uciekinierów, nawet jeśli był on tak słaby i zniekształcony, że tempo transmisji nie przekraczało kilku bitów na sekundę.
Jefri ze swymi kłopotami mógł stanowić zaledwie mały przypis w historii Plagi (a może nawet jeszcze mniej ważny jej fragment, bo przecież nikt o nim nie wiedział), ale dla Ravny Bergsndot te konwersacje były obecnie jedynym jasnym punktem w jej życiu.
Dzieciak był bardzo samotny, ale teraz jest już trochę mniej, myślała Ravna. Dowiedziała się, że ma tam przyjaciela imieniu Amdi, że opiekę nad nim sprawują surowa Presfora bohaterski pan Stal, że przebywa w świecie zamieszkanym przez dumne Szpony. Ravna śmiała się do siebie i z siebie. Na ścianach kabiny wyświetliła płaskie malowidło przedstawiające dżunglę. Głęboko w mrocznym i wilgotnym gąszczu majaczyły regularne cienie — zamek zbudowany w korzeniach gigantycznych namorzynów. Było to bardzo znane malowidło ścienne. Oryginał stanowił odpowiednik dzieła powstałego przed dwoma tysiącami lat. Był świadectwem życia w jeszcze starszym świecie, w Mrocznych Wiekach Nyjory. Kiedyś ze swą siostrą Lynne spędzały mnóstwo czasu wyobrażając sobie, że zostały w jakiś sposób przeniesione do tamtej epoki. Jefri utknął w takim świecie naprawdę. Rzeźnicy Snycerki nie stanowili żadnego międzygwiezdnego zagrożenia, ale wśród sąsiadów budzili śmiertelny strach. Na szczęście Jefri nie widział rzezi.
To był prawdziwy średniowieczny świat. Miejsce, w którym trwała nieustanna walka i nie było miejsca na litość, nawet jeśli przyjąć, że Jefri wpadł w ręce nader rozsądnych stworzeń. Porównanie z Nyjorą nie było całkiem właściwe. Szpony były stworzeniami o grupowych umysłach. Ten fakt zaskoczył nawet samego Grodnra ‘Kalira.
Z poczty Jefriego wynikało, że wśród tych, którym przewodził Stal, narasta panika.
Pan Stal znowu spytał mnie, czy nie ma żadnej możliwości, aby nasz statek mógł unieść się w górę choćby na chwilę. Niestety, nic o tym nie wiem. Myślę, że przy lądowaniu omal się nie rozbiliśmy. Potrzebujemy broni palnej. To by nas ocaliło, przynajmniej do czasu, kiedy tu przyjedziesz. Oni mają kusze i strzały jak na Nyjorze, ale brak im pistoletów. Pan Stal się pyta, czy możesz nas nauczyć robić pistolety.
Wojska Snycerki wrócą niechybnie, tym razem w wystarczającej sile, by wdeptać w ziemię małe królestwo, którym władał Stal. Kiedy przypuszczali, że lot PPII nie potrwa dłużej niż czterdzieści dni, nie wydawało się to wielkim ryzykiem. Ravna obawiała się, że może dotrzeć tam w chwili, gdy rzeź Snycerki dobiegnie już końca.
Och Phamie, Phamie kochany. Jeśli kiedykolwiek naprawdę istniałeś, proszę cię, wróć teraz. Pham Nuwen ze średniowiecznej Canberry. Pham Nuwen, kupiec z Powolności… Co ktoś taki jak ty zrobiłby w tej sytuacji? Hmm.
Ravna wiedziała, że przy całej swojej paplaninie Błękitny Pancerzyk był co najmniej takim samym panikarzem jak ona. Lecz, co gorsza, był ponadto pedantem-nadgorliwcem. Kiedy po raz kolejny Ravna zapytała go o szybkość ich statku, zaczął się wikłać w technicznych szczegółach.
Słuchała go przez chwilę cierpliwie, aż wreszcie nie wytrzymała.
— Posłuchaj, dzieciak siedzi na czymś, co może wysadzić Plagę w powietrze, a tymczasem wszystko, co ma do dyspozycji, to kusze i strzały. Ile czasu jeszcze minie, zanim tam dotrzemy, Pancerzyku?
Błękitny Pancerzyk jeździł nerwowo po suficie, w tę i z powrotem. Skrodojeźdźcy mieli napęd odrzutowy. Potrafili poruszać się w warunkach spadku swobodnego daleko sprawniej niż ludzie. Mimo to woleli używać przylepek i jeździć po ścianach. W pewnym sensie było to nawet pomysłowe. W tej chwili jednak po prostu irytujące.
Jednakże z Jeźdźcami można było przynajmniej porozmawiać. Spojrzała przez kabinę w stronę mostka, gdzie Pham Nuwen siedział, wpatrując się w główny ekran. Jak zwykle całą jego uwagę pochłaniały wolno przesuwające się gwiazdy. Był nie ogolony, ruda broda odcinała się jasną plamą od skóry, długie włosy opadały mu na ramiona, posklejane w strąki i rozczochrane. Całkowicie wyleczono go z urazów fizycznych. Chirurg pokładowy uzupełnił nawet brakujący fragment mięśnia w miejscu, gdzie Stary zamontował sprzęt komunikacyjny. Pham potrafił się już sam ubierać i nie trzeba go było karmić, ale duchem wciąż przebywał w swoim świecie marzeń.
Jeźdźcy zaćwierkali między sobą. W końcu Zielona Łodyżka odpowiedziała na pytanie.
— Tak naprawdę to nie mamy pewności, jak długo to będzie trwało. Warunki przestrzenne w Przestworzach zmieniają się, w miarę jak schodzimy coraz niżej. Każdy następny skok trwa odrobinę dłużej niż poprzedni.
— Wiem o tym. Zbliżamy się do Strefy Powolnego Ruchu. Ale przecież ten statek jest właśnie przeznaczony do odbywania takich podróży, powinien istnieć jakiś łatwy sposób na ekstrapolację spowolnienia.
Błękitny Pancerzyk wyciągnął pnącze sięgające od sufitu do podłogi i przez chwilę wodził nim nerwowo po matowych pofałdowaniach. Z jego generatora głosu popłynęły dźwięki przypominające te, jakie wydają ludzie, gdy są zakłopotani.
— W normalnych warunkach miałabyś rację, lady Ravno. Ale to wyjątkowy przypadek… Wydaje się, że strefy znajdują się w fazie gwałtownych fluktuacji.
— Że co?
To nie jest nic niespotykanego. Małe przesunięcia zachodzą przez cały czas. Właśnie na tym polega zadanie dennolorów ahv nrinowipdnin wrześnie wvkrvwać takie zmianv. Na nieszczęście my właśnie mamy okazję przemieszczać się przez wyjątkowo niepewny region.
W zasadzie Ravna wiedziała o wysokim stopniu turbulencji granicznych na znajdującym się pod nimi Dnie. Po prostu nie myślała o tym jako o „przesunięciach stref”. Nie zdawała sobie także sprawy, że było to zjawisko na tyle poważne, by już teraz mogło zaważyć na losach ich ekspedycji.
— W porządku. Co więc może się zdarzyć? Jak bardzo może nas opóźnić?
— Ojej! — westchnął Błękitny Pancerzyk, odtaczając się do przeciwległej ściany. Obecnie znajdował się na tle rozgwieżdżonego nieba. — Dlaczego nie jestem Skrodojeźdźcą Mniejszym. To powołanie do wyższych celów przysparza mi zbyt wiele kłopotów. Jak dobrze byłoby siedzieć teraz głęboko w falach i trawić dawne wspomnienia. — Wspomnienia innych dni spędzonych w falach.
Zielona Łodyżka kontynuowała porzucony przez niego wątek.
— To nie jest problem w rodzaju „jak wielka będzie fala przypływu?” To raczej problem typu „jak straszliwy będzie sztorm?” Obecnie sytuacja w tym regionie przedstawia się najgorzej w porównaniu z okresem minionego tysiąca lat. Niemniej jednak wciąż odbieramy lokalne wiadomości. Większość doniesień jest zgodnych co do tego, że najstraszniejsze już minęło. Jeśli nasz drugi problem nie ulegnie pogorszeniu, powinniśmy dotrzeć w ciągu stu dwudziestu dni.
Nasz drugi problem. Ravna przepłynęła na środek mostka i przypięła się siodełka.
— Masz na myśli uszkodzenie, które powstało, gdy opuszczaliśmy Przekaźnik. Spiny ultranapędu, prawda? Jak wyglądają?
— Na razie wydaje się, że całkiem nieźle. Staraliśmy się nie przekraczać 80 procent prędkości użytkowej. Z drugiej strony brakuje nam dobrej aparatury diagnostycznej. Poważne pogorszenie może nastąpić nagle.
— Może, aczkolwiek jest to mało prawdopodobne — wtrąciła się Zielona Łodyżka.
Ravna kiwnęła głową. Biorąc pod uwagę fakt, że problemów mieli w nadmiarze, rozważanie ewentualności, na które nie mieli najmniejszego wpływu, wydawało się pozbawione sensu. Na Przekaźniku wsiadało na to, że wyprawa zajmie nie więcej niż trzydzieści lub czterdzieści dni. Teraz… chłopiec uwięziony na dnie studni będzie musiał być dzielny jeszcze przez długi czas, niezależnie od tego, czy mu się to spodoba, czy nie. Hmm. Czas więc na Plan B. Czas dowiedzieć się, jakie rozwiązanie tych problemów widzi niejaki Pham Nuwen. Odepchnęła się od podłogi i wylądowała obok Zielonej Łodyżki.
— Tak więc najlepszy termin, na jaki możemy liczyć, to sto dwadzieścia dni, jeśli przesunięcia Stref się nasilą lub będziemy zmuszeni do dokonania napraw. — Ciekawe gdzie? Naprawa mogła oznaczać drobne opóźnienie, ale jej przeprowadzenie nie było niemożliwe. Przebudowany PPII mógł być naprawiany nawet w Dolnych Przestworzach. — Podróż może się przedłużyć nawet do dwustu dni.
Spojrzała ukradkiem na Błękitnego Pancerzyka, ale ten nie przerwał jej zwyczajowym potokiem uściśleń i zastrzeżeń.
— Oboje czytaliście wiadomości, jakie dostajemy od chłopca. Pisze, że miejscowym grozi najazd, być może wcześniej niż przed upływem stu dni. Musimy więc jakoś mu pomóc… zanim tam dojedziemy.
Zielona Łodyżka zagrzechotała odroślami, co Ravna wzięła za wyraz zmieszania. Sama spojrzała na siedzącego po drugiej stronie pokładu Phama i nieco podniosła głos. Hej, to przecież ty powinieneś być specjalistą od takich rzeczy!
— Może wy, Skrodojeźdźcy, nie jesteście tego świadomi, ale z tego rodzaju problemami stykano się już miliony razy w Strefie Powolnego Ruchu. Cywilizacje dzielą od siebie całe lata, a nawet stulecia kosmicznej podroży. Często cofają się w czasy ciemnoty. Stają się równie prymitywne jak te sfory, te „Szpony”. I wtedy nagle na ich planety przybywa ktoś z zewnątrz. W krótkim czasie znowu mają technologię.
Głowa Phama pozostała nieruchoma. Wciąż wpatrywał się w powoli sunące gwiazdy.
Para Skrodojeźdźców zachrzęściła coś między sobą.
— Ale w jaki sposób może nam to pomóc? Czyż odbudowanie cywilizacji nie zajmuje dziesiątków lat?
— A poza tym w Świecie Szponów nie ma nic do odbudowania. Jeśli wierzyć temu, co mówi chłopak, jest to świat bez przeszłości. Jak długo może zająć budowanie nowej cywilizacji od zera?
Ravna machnęła ręką na te protesty. Nie zatrzymujcie mnie. Już wpadłam w trans.
— Nie o to chodzi. Przecież jesteśmy z nimi w kontakcie. Mamy całkiem przyzwoitą bibliotekę pokładową. Prawdziwi wynalazcy nie wiedzą, dokąd zmierzają ich eksperymenty, działają po omacku. Nawet archeologowie/inżynierowie na Nyjorze musieli wiele rzeczy wynaleźć od nowa. Ale my wiemy wszystko o konstruowaniu samolotów i tym podobnych rzeczy. Znamy setki różnych sposobów na skonstruowanie tego samego sprzętu. — W obliczu zaistniałej konieczności Ravna nabrała nagłej pewności, że potrafią podołać takiemu zadaniu. — Możemy przestudiować wszystkie ścieżki rozwoju i wyeliminować te, które prowadzą donikąd. Możemy zrobić nawet więcej, możemy znaleźć jak najszybszy sposób na przejście od średniowiecznych rozwiązań do najnowocześniejszych wynalazków, dzięki którym uda się pokonać barbarzyńców atakujących przyjaciół Jefriego.
Nagle urwała. Spojrzała z uśmiechem najpierw na Zieloną Łodyżkę, potem na Błękitnego Pancerzyka. Ale milczący Skro-dojeźdźcy wydają się najbardziej obojętnymi słuchaczami na świecie. Trudno było nawet stwierdzić, czy na nią patrzyli. Po chwili odezwała się Zielona Łodyżka:
— Rozumiem. Jeśli więc ponowne odkrywanie jest rzeczą tak nagminną w Powolności, coś na ten temat musi znajdować się w naszej bibliotece.
I wtedy to się stało. Pham odwrócił się od okna. Popatrzył z drugiego końca kabiny na Ravnę i Jeźdźców. Następnie przemówił po raz pierwszy od czasu, kiedy opuścili Przekaźnik. W dodatku słowa te miały sens, aczkolwiek zrozumienie, o co mu chodzi, zajęło Ravnie dobrą chwilę.
— Broń i radio — powiedział Pham.
— Aha… no jasne. — Znowu spojrzała na niego. Wymyśl coś, co zmusiłoby go do dalszego mówienia. — Dlaczego akurat to?
Pham Nuwen wzruszył ramionami.
— Na Canberze to właśnie okazało się najbardziej potrzebne.
I wtedy ten cholerny Błękitny Pancerzyk zaczął paplać jak najęty. Mówił coś o przeszukaniu biblioteki. Pham popatrzył na nich przez chwilę, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Potem odwrócił się, by znów oglądać gwiazdy.
— Phamie? — Usłyszał głos Ravny tuż za swoimi plecami. Została na mostku po tym, jak Jeźdźcy oddalili się w celu rozpoczęcia przygotowań, których niezwłoczne podjęcie wynikało jakoby z ustaleń ich nader krótkiego zebrania. Mężczyzna nie odpowiedział, wobec czego ona poszybowała dookoła i zasłoniła sobą widok gwiazd. Niemal automatycznie skupił wzrok na jej twarzy.
— Dziękuję, że do nas przemówiłeś… Potrzebujemy cię bardziej niż kiedykolwiek.
Wciąż widział gwiazdy. Otaczały ją ze wszystkich stron, przesuwając się powoli. Ravna przekrzywiła głowę tak jak wtedy, gdy była czymś zaintrygowana.
— Możemy pomóc…
Nic nie mówił. Co wcześniej sprawiło, że się odezwał?
— Nie możecie pomóc trupowi — powiedział, sam zdziwiony faktem, że słowa płyną z jego ust. Podobnie jak skoncentrowanie spojrzenia, mówienie też pewnie miało charakter odruchowy.
— Nie jesteś trupem. Jesteś równie żywy jak ja. Wyrzucił z siebie potok niezdarnie wypowiadanych zdań.
Była to jego najdłuższa wypowiedź od czasu, gdy opuścili Przekaźnik.
— Prawda. Iluzja świadomości. Szczęśliwe automaty o prymitywnym oprogramowaniu. Myślę, że nigdy się nie domyślicie. Patrząc od wewnątrz to prawie niemożliwe. Z zewnątrz, z punktu widzenia Starego… — Odwrócił wzrok, oszołomiony podwójnym widzeniem.
Ravna przysunęła się, patrzyła na jego twarz z odległości zaledwie kilku centymetrów. Szybowała swobodnie, tylko jedną nogą dotykając podłogi.
— Mylisz się mój drogi. Byłeś na Dnie i na Szczycie, ale nigdy pomiędzy… „Iluzja świadomości”? To pojęcie występuje niemal w każdym rozsądnym systemie filozoficznym w Przestworzach. Ma to swoje dobre konsekwencje, ale także przerażające. Ty właśnie poznałeś tylko te ostatnie. Pomyśl: zapewne również Moce ulegają takiej iluzji.
— Nie. On przecież mógł po prostu stworzyć takie urządzenia jak ty i ja.
— Bycie trupem to wybór, Phamie. — Ręka łagodnie zsunęła się w dół po jego ramieniu. Trudno mu było przyzwyczaić się do zmiany perspektywy, jakiej wymagał stan nieważkości. Przesunąć się „w dół” oznaczało teraz obracać się bokiem, natomiast on patrzył na nią do góry. Nagle zorientował się, że ma skołtunioną brodę, a zlepione w strąki włosy odstają na wszystkie strony. Spojrzał na Ravnę, przypominając sobie wszystko, co o niej myślał. Tam na Przekaźniku wydawała mu się bardzo bystra, może nie tak jak on, ale równie inteligentna jak większość jego konkurentów z Queng Ho. Plątały się także inne wspomnienia, wspomnienia tego, jak widział ją Stary. Jak zwykle przeważały nad resztą i były dla niego niezrozumiałe. Nawet Jego uczucia niełatwo się interpretowało. Ale… Stary myślał o Ravnie trochę tak, jak myśli się o… ulubionym psie. Potrafił przejrzeć ją na wylot. Ravna Bergsndot niemal w ogóle nie nadawała się do tego, by nią manipulować. Ten fakt wyraźnie Go bawił. Ale poza tym, co mówiła i jak mówiła, widział duże pokłady… „dobroci”, tak… dobroć to chyba najlepsze ludzkie określenie. Stary dobrze jej życzył. W końcu nawet starał się jakoś pomóc. Jakieś nagłe odkrycie przebiegło mu przez głowę, ale była to myśl zbyt szybka, by ją złapać. Ponownie usłyszał głos Ravny:
— To, co cię spotkało, budzi grozę, Pham, ale zdarzało się już innym. Czytałam o kilku podobnych wypadkach. Nawet Moce nie są nieśmiertelne. Czasami walczą między sobą i niektóre z nich giną. Czasami popełniają samobójstwo. Istnieje taki system gwiezdny, który w opowieściach nazywany jest Bożym Fatum. Jakiś milion lat temu znajdował się w Transcendencji. Odwiedzało go kilka Mocy. Pewnego razu zdarzyło się potężne falowanie stref. Cały system przesunął się nagle na głębokość dwudziestu lat świetlnych w Przestworza. Było to największe falowanie, potwierdzone i udokumentowane. Moce znajdujące się na Bożym Fatum nie miały szans. Wszystkie umarły, niektóre zmieniły się w przegniłe i przerdzewiałe ruiny, inne uległy degradacji do poziomu zwykłych ludzkich umysłów.
— A z tymi, co się później stało? Zawahała się i ujęła w dłonie jego dłoń.
— Możesz to sprawdzić sam. Chodzi mi o to, że takie rzeczy się zdarzają. Dla ofiar jest to koniec świata. Ale z naszej strony, ze strony ludzi… Cóż, można powiedzieć, że Pham Nuwen jako człowiek miał cholerne szczęście. Łodyżka mówi, że zniszczenie przyłączy Starego nie wywołało żadnych większych uszkodzeń organizmu. Być może uszkodzenie jest bardziej subtelne. Czasem pozostałości niszczą same siebie, niezależnie od tego, ile z nich zostało.
Pham poczuł, jak łzy lecą mu z oczu. Wiedział, że ta niechęć do życia, którą czuł w środku, wynikała po części z żalu wywołanego własną śmiercią.
— Subtelne uszkodzenie! — Potrząsnął głową i łzy poszybowały w otaczającą ich przestrzeń. — Cała moja głowa jest wypchana jego myślami i wspomnieniami. — Wspomnieniami? To one zdominowały cały jego umysł. Ale nie potrafił ich zrozumieć! Nie mógł zrozumieć szczegółów. Nie był w stanie zrozumieć nawet uczuć, mógł tylko wyjaśniać je dzięki naiwnym uproszczeniom — radość, śmiech, zdziwienie, strach i niezłomna determinacja. Gubił się w tych wspomnieniach jak idiota, który spaceruje po cerkwi, nic nie rozumiejąc i zasłaniając twarz przed gniewnym wzrokiem postaci z ikon.
Ravna wykonała obrót wokół ich zespolonych dłoni. Po chwili delikatnie zderzyli się kolanami.
— Wciąż jesteś człowiekiem i wciąż masz własne… — Jej głos załamał się, gdy wzrokiem natrafiła na spojrzenie Phama.
— Moje wspomnienia. — Porozrzucane pomiędzy niezrozumiałymi wizjami, o które wciąż potykały się myśli: wspomnienia z czasów, gdy miał pięć lat i siedział na sianie w pałacowej komnacie uważając, czy nie nadchodzi nikt z dorosłych; dzieciom królewskim nie wolno było bawić się na zakurzonej podłodze; wspomnienie pewnej nocy dziesięć lat później, gdy po raz pierwszy kochał się z Cindi albo gdy rok później po raz pierwszy zobaczył latającą maszynę, orbitalny prom lądujący na placu paradnym jego ojca. Dziesięciolecia przelatane w kosmosie. — Tak, Queng Ho. Pham Nuwen, wielki Kupiec z Powolności. Wszystkie wspomnienia wciąż tu są. Ale z tego, co wiem, to wszystko są kłamstwa Starego, bajeczka wymyślona w jedno popołudnie, na którą dali się nabrać ci z Przekaźnika.
Ravna zagryzła wargę, ale nic nie powiedziała. Była zbyt uczciwa, aby kłamać, nawet w takiej sytuacji. Wyciągnął wolną rękę i odgarnął jej włosy z twarzy.
— Wiem, że też tak mówiłaś, Rav. Nie przejmuj się. I tak bym się domyślił.
— Tak — przyznała cicho, a następnie spojrzała mu prosto w oczy. — Ale posłuchaj mnie, skoro wreszcie rozmawiamy jak człowiek z człowiekiem. Bo teraz naprawdę jesteś człowiekiem. I może rzeczywiście była flota Queng Ho, a ty byłeś dokładnie tym, kim jesteś w swoich wspomnieniach. Niezależnie jednak od przeszłości, możesz mieć przed sobą wspaniałą przyszłość.
Usłyszał jakieś niewyraźne echa, było to coś więcej niż wspomnienia, ale mniej niż racjonalny wniosek. Przez chwilę ujrzał ją i już wiedział. Ona cię kocha, ty durniu. Prawie śmiech, łagodny śmiech.
Objął ją i mocno do siebie przycisnął. Była taka prawdziwa. Poczuł jej nogi wślizgujące się pomiędzy jego nogi. Śmiać się. Niech to będzie jak masaż serca, bezmyślny odruch, który przywróci go z powrotem do życia. Taki niedorzeczny, taki banalny, ale…
— Chcę… chcę wrócić. — Słowa mieszały się ze zdławionym szlochem. — W głowie mam za dużo rzeczy, których nie rozumiem. Gubię się w tym.
Nie powiedziała nic, najprawdopodobniej nie rozumiała, o czym mówi. Przez chwilę nie czuł nic innego prócz ciepła jej ciała, które trzymał w ramionach, które odwzajemniało jego uścisk. Proszę cię, tak bardzo chcę wrócić.
Nigdy przedtem Ravna nie robiła tego na mostku statku międzygwiezdnego. Ale też nigdy przedtem nie miała własnego statku. W podnieceniu Pham oderwał się od podłogi, do której był specjalnie przytwierdzony. Szybowali swobodnie, co jakiś czas zderzając się ze ścianami, zaplątując się w zrzucone w pośpiechu ubrania lub przecinając ławice wcześniej wypłakanych łez. Podwójny stan nieważkości. Po jakimś czasie ich głowy znajdowały się parę centymetrów nad podłogą, podczas gdy ciała wyginały się w stronę sufitu. Nie zwracała uwagi na to, że obcisłe spodnie uczepione jej kostki, powiewały niczym sztandar. Cały akt w niczym nie przypominał tego, o czym można przeczytać w romansach. Z jednej strony, unosząc się swobodnie, trudno jest znaleźć jakiś punkt podparcia, z drugiej jednak… Pham odchylił się, rozluźniając uchwyt na jej plecach. Odgarnęła rude włosy kochanka i spojrzała w przekrwione oczy.
— Wiesz — odezwał się drżącym głosem — nigdy nie przypuszczałem, że mogę płakać tak strasznie, że aż cała twarz będzie mnie boleć.
Uśmiechnęła się do niego.
— Musiałeś mieć bardzo radosne życie. Naparła plecami na obejmujące ją ramiona i przyciągnęła go łagodnie do siebie. Przez chwilę unosili się w ciszy, rozluźnione ciała przytulały się do siebie, nie czuli nic prócz własnego ciepła.
— Dziękuję ci, Ravno.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — Jej głos był jednocześnie senny i poważny. Objęła go mocniej. Ten niesamowity człowiek zdołał już w niej wzbudzić tak różne uczucia: przerażenie, czułość, gniew. A także takie, do jakich bała się przyznać — nawet przed sobą — aż do tej pory. Po raz pierwszy od upadku Przekaźnika poczuła przypływ prawdziwej nadziei. Może było to tylko zwykłe fizyczne odreagowanie… a może nie. Oto w ramionach trzymała mężczyznę, który mógł się równać z każdym bohaterem powieści przygodowych, kogoś, kto przez pewien czas był częścią Mocy.
— Phamie… jak myślisz, co naprawdę stało się na Przekaźniku? Dlaczego zamordowano Starego?
Jego chichot wydał się całkiem niewymuszony, ale obejmujące ją ramiona nagle zesztywniały.
— Mnie się o to pytasz? Pamiętaj, że w tym czasie konałem… Nie, to nie tak. To Stary, to On konał w tym czasie. — Zamilkł na chwilę. Mostek wirował wokół nich wraz ze zmieniającymi się konstelacjami gwiazd. — Moja boska część cierpiała straszliwy ból, wiem to doskonale. Był zdesperowany, wpadł w panikę… Ale zanim umarł, starał się zrobić coś dla mnie. — Jego głos stał się miękki, niepewny. — Tak. To było 4ak, jak gdybym był bardzo małym bagażem, a On starał się upchać we mnie wszystko, co tylko mógł. Wiesz, chciał zmieścić dziesięć kilo w dziewięciokilowym worku. Wiedział, że przysparza mi tym cierpień — byłem w końcu jego częścią — ale już nie przywiązywał do tego wagi. — Odwrócił wzrok, a na jego twarzy znów pojawiać się zaczął wyraz dzikiej wściekłości. — Nie jestem sadystą i wierzę, że On też nie był. Ja…
Ravna pokręciła głową.
— Myślę, że chciał zachować wszystko w twojej pamięci. Pham zamilkł, starając się dopasować to wyjaśnienie do swojej sytuacji.
— To nie miałoby sensu. We mnie jest za mało miejsca, abym mógł stać się nadludzką istotą.
Strach gonił nadzieję, zataczając coraz mniejsze kółka.
— Nie, nie, poczekaj. Masz rację. Nawet jeśli umierająca Moc zakłada możliwość reinkarnacji, w normalnym mózgu jest zbyt mało miejsca na zapisanie wielu rzeczy. Ale Stary próbował czego innego… Pamiętasz, jak Go błagałam, żeby pomógł nam w naszej podróży na Dno?
— Tak. Ja… On bardzo wam współczuł, tak jak się współczuje zwierzętom nagle napadniętym przez nie znanego dotąd drapieżnika. Nigdy nie dopuszczał myśli, że Perwersja może stanowić zagrożenie dla Niego, do czasu…
— Właśnie, do czasu kiedy został zaatakowany. To była absolutna niespodzianka dla Mocy. Nagle okazało się, że Perwersja może być czymś więcej niż ciekawym problemem dla niższych umysłów. Wtedy dopiero Stary naprawdę zdecydował się pomóc. Zebrał wszystkie plany i automaty i… wcisnął na siłę do twojej głowy. Zrobił to tak gwałtownie, że omal nie zginąłeś, a przy tym tak szybko, że nie mogłeś zrozumieć sensu tych poczynań. Czytałam o podobnych wypadkach w lekturach z teologii stosowanej… — było w tym więcej legendy niż udokumentowanych faktów — taki dar od Mocy nazywa się iskrą bożą.
— Iskra boża? — Wyglądało na to, że bawi się słowami, zastanawiając się nad ich znaczeniem. — Co za dziwna nazwa. Pamiętam Jego przerażenie. Ale jeśli robił to, co mówisz, dlaczego mi o tym po prostu nie powiedział? I skoro jestem wypełniony po brzegi pożyteczną wiedzą, dlaczego to, co widzę w moim umyśle, to… — Jego spojrzenie stało się zamglone jak przez kilka ostatnich dni — ciemność… tłum mrocznych posągów o ostrych brzegach.
Znów zapadła długa cisza. Ale teraz mogła niemal fizycznie odczuć, jak Pham myśli. Uchwyt jego ramion znów się zacieśnił, a co jakiś czas dreszcz wstrząsał jego ciałem.
— Tak… tak. Wiele rzeczy zaczyna do siebie pasować. Większości nadal nie rozumiem i prawdopodobnie nigdy nie zrozumiem. Stary odkrył coś na samym końcu. — Jego ramiona zacisnęły się jeszcze mocniej i wtulił twarz w jej szyję. — Morderstwo, które Perwersja popełniła na Nim, to było coś bardzo… osobistego. Stary zdał sobie z tego sprawę, chociaż już umierał. — Znowu cisza. — Ta Perwersja to coś bardzo wiekowego, Ravno. Coś, co liczy sobie miliardy lat. Śmiertelne zagrożenie, którego istnienie Stary dopiero zaczął teoretycznie rozważać, kiedy padł jego ofiarą. Ale…
Minuta. Dwie. Pham nie kończył.
— Nie martw się, Phamie. Odczekaj jakiś czas.
— Tak. — Odchylił głowę na tyle daleko, aby mógł dojrzeć całą jej twarz. — Jak dotąd wiem jedno. Stary zrobił to celowo. Nie gonimy za cieniem. Tam na Dnie, w statku Straumerów musi coś być. Stary wiedział, że to coś może całkowicie odwrócić sytuację…
Przeciągnął lekko dłonią po jej twarzy, a na ustach zamiast radosnego uśmiechu pojawił mu się smutny grymas.
— Ale czy nie widzisz, Ravno? Jeśli ty masz rację, może dziś jest ostatni dzień, w którym jestem najbardziej ludzki. Mam w głowie pełno zapisów Starego, mam w sobie iskrę bożą. Większości z tego nigdy w świadomy sposób nie zrozumiem, ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to myślę, że w końcu zaprogramowany mechanizm sam zacznie działać. Jego zdalnie sterowane urządzenie, Jego robot na Dnie Przestworzy.
Nie, tylko nie to! Jednak obojętnie wzruszyła ramionami.
— Może tak się stanie. Ale ty jesteś człowiekiem i mamy wspólne cele… a ja nie pozwolę ci odejść.
Ravna wiedziała że „technologia startowa” musi stanowić osobny dział w bibliotece pokładowej. Okazało się, że dziedzina ta była jedną z ważniejszych specjalności akademickich. Oprócz tysięcy gruntownych analiz poszczególnych przypadków, były także programy dostosowawcze i mnóstwo nudziarskiej teorii. Aczkolwiek „efekt ponownego odkrycia” w Przestworzach był czymś banalnym, w Strefie Powolnego Ruchu trafiała się niemal każda możliwa kombinacja wydarzeń. Cywilizacje Powolności nie trwały dłużej niż kilka tysięcy lat. Ich upadek bywał czasami jedynie krótką przerwą, kilkoma dekadami na regenerację po wojnie lub całkowitym zniszczeniu atmosfery. U innych upadek oznaczał cofnięcie się do średniowiecza. Ponadto, rzecz jasna, większość ras tępiła się nawzajem, przynajmniej w ramach własnego systemu słonecznego. Rasy, które nie uciekały się do wzajemnej eksterminacji (a także kilka tych, które to robiły), w końcu po długich trudach ponownie wracały do poprzedniego poziomu.
Nauka zajmująca się badaniem tych procesów nazywana była Stosowaną Historią Technologii. Na nieszczęście zarówno dla cywilizacji zamieszkujących Strefę Powolnego Ruchu, jak i dla naukowców przypadki rzeczywistego zastosowania zdobyczy tej dziedziny nauki były raczej rzadkie. Zdarzenia opisywane w opracowaniach stanowiły już mocno zamierzchłe dzieje, zanim wieści o nich zdążyły dotrzeć do Przestworzy, a niewielu badaczy wyrażało ochotę na prowadzenie badań w Strefie Powolnego Ruchu, gdzie zebranie odpowiedniego materiału i przeprowadzenie pojedynczego eksperymentu mogło kosztować ich całe życie. Mimo to dyscyplina ta stanowiła pasjonujące hobby milionów uniwersyteckich wydziałów. Jedną z ulubionych łamigłówek było wyznaczanie najkrótszych ścieżek rozwoju od danego poziomu technologicznego do najwyższego poziomu osiągalnego w Powolności. Szczegóły były uzależnione od wielu rzeczy, włączając w to początkowy poziom prymitywizmu, zakres szczątkowej świadomości (lub tolerancji) naukowej oraz budowę fizyczną danej rasy. Teorie historyków przedstawiano w postaci programów rozwoju, konstruowanych na podstawie zgromadzonych faktów o danej cywilizacji i pożądanych rezultatów. Programy wyszczególniały odpowiednie kroki, jakie należałoby podjąć w celu jak najszybszego osiągnięcia tych rezultatów.
Dwa dni później czwórka ratowników spotkała się na mostku PPII. Ale tym razem wszyscy brali udział w rozmowie.
— Musimy zdecydować się, na jakie wynalazki postawić. Powinno to być coś, co umożliwi obronę Królestwa Ukrytej Wyspy…
— …a jednocześnie coś, co pan Stal będzie mógł wykonać w czasie krótszym niż sto dni — dokończył Błękitny Pancerzyk. Przez ostatnie dwa dni większość czasu spędził, szperając w programach rozwojowych dostępnych w bibliotece PPII.
— Ja wciąż stawiam na broń i radio — powiedział Pham. Siła rażenia i sprawna łączność. Ravna uśmiechnęła się do niego. Same ludzkie wspomnienia Phama wystarczyłyby, aby uratować dzieciaki, które znalazły się na planecie Szponów. Nie mówił już nic o planach Starego. Plany Starego… Ravna myślała o nich jak o czymś w rodzaju przeznaczenia. Może było to przeznaczenie dobre, może straszne, na razie jednak pozostawało nieznane. Ale nawet przeznaczenie da się przechytrzyć.
— Co ty na to, Błękitny Pancerzyku? — spytała. — Czy uda im się stworzyć radio od zera?
Na Nyjorze radio pojawiło się niemal jednocześnie z lotami orbitalnymi — w pełnym rozkwicie renesansu.
— Tak, droga lady Ravno. Istnieje kilka łatwych sztuczek, na które często nie zwraca się uwagi do czasu osiągnięcia wysokiego poziomu technologicznego. Na przykład skrętne anteny kwantowe można skonstruować przy użyciu zwykłych matryc ze srebra i stali kobaltowej, przy założeniu, że wybierze się właściwą konfigurację geometryczną. Na nieszczęście zaprojektowanie właściwego układu geometrycznego wymaga wielkiej pracy teoretycznej oraz umiejętności rozwiązywania skomplikowanych cząstkowych równań różniczkowych. Liczni mieszkańcy Strefy Powolnego Ruchu nigdy nie pojmą zasady działania takiego urządzenia.
— Dobrze — wtrącił się Pham. — Jest jeszcze problem tłumaczenia. Jefri najprawdopodobniej słyszał w swoim życiu słowo „kobalt”, ale jak opisać jego znaczenie komuś, kto nie zna żadnego istniejącego odpowiednika? Nie mając większej wiedzy o ich świecie, nie jesteśmy w stanie wyjaśnić im, jak mają odszukać rudę kobaltową.
— To może znacznie wszystko opóźnić — przyznał Błękitny Pancerzyk. — Ale program to uwzględnia. Pan Stal chyba rozumie zasady eksperymentowania. Jeśli chodzi o kobalt, możemy dostarczyć mu instrukcje do przeprowadzenia trzech eksperymentów, opierających się na opisie prawdopodobnych rud, i procedury przeprowadzania chemicznych testów mających ułatwić ich rozpoznanie.
— To nie takie proste — odezwała się Zielona Łodyżka. — Niektóre testy chemiczne wymagają rozpisania całego procesu kolejnych prób w formie drzewa. Wymagane są też inne eksperymenty na sprawdzenie toksyczności. Nasza wiedza o sforach jest zbyt mała w porównaniu z tą, jakiej wymaga program.
Pham uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że te stworzenia okażą nam właściwą wdzięczność. W życiu nie słyszałem o skrętnych antenach kwantowych. Okaże się, że Szpony będą miały sprzęt komunikacyjny, o jakim nikomu z floty Queng Ho nawet się nie śniło.
Ale nic nie stało na przeszkodzie, aby zrobić taki podarek. Pozostawało tylko pytanie: czy zdążą na czas, aby ocalić Jefrie-go i statek przed Snycerzami? Cała czwórka omawiała program wielokrotnie. Tak mało wiedzieli o samych sforach. Mieszkańcy Królestwa Ukrytej Wyspy wydawali się bardzo elastyczni. Jeśli skorzystają ze wskazówek załogi PPII i znajdą źródła najważniejszych materiałów, to może nawet uda im się wyprodukować broń i odbiorniki radiowe w ciągu stu dni. Z drugiej strony, jeśli sfory z Ukrytej Wyspy w przeprowadzanych przez siebie testach i eksperymentach pójdą w najgorszym możliwym kierunku, cała rzecz może się rozciągnąć na długie lata.
Ravnie z trudem przychodziło przyjęcie do wiadomości, że niezależnie od tego, co wszyscy wspólnym wysiłkiem zdołają zdziałać, uratowanie Jefriego przed śmiercią z łap Snycerzy będzie w dużej mierze zależało od szczęścia. Eeech! W końcu wybrała najlepszy plan, na jaki było ich stać, przetłumaczyła wszystko na samnorski i wysłała na dół.
Stal zawsze zachwycał się architekturą obronną. Teraz sam robił kolejny krok w kierunku rozwoju owej sztuki wznosząc zamek, który miał chronić nie tylko przed atakiem z ziemi, ale i z nieba. Jak do tej pory pudłowaty „statek” na podpórkach znany był już na całym kontynencie. Przed końcem lata miały się tu zjawić wrogie wojska, aby przejąć — lub przynajmniej zniszczyć — ten cud, jaki przypadł mu w udziale. Istniały wszakże daleko większe zagrożenia. Mieli tu przybyć Gwiezdni Ludzie. Musiał być gotowy na to spotkanie.
Obecnie Stal kontrolował postępy robót niemal codziennie. Od południowej strony palisada została zastąpiona kamiennym murem. Od strony klifu, skąd widać było Ukrytą Wyspę, znajdowała się jego nowa kwatera, niemal na ukończeniu… ukończona już od jakiegoś czasu, gderała jedna jego część. Tak, powinien się tu przeprowadzić, bezpieczeństwo Ukrytej Wyspy szybko stawało się iluzją. Wzgórze Gwiezdnego Statku stanowiło obecnie centrum ruchu i nie była to tylko propaganda. To, co ambasady Ociosa w innych krajach nazywały „wyrocznią na Wzgórzu Gwiezdnego Statku”, było czymś, co przekraczało wyobraźnię największego nawet kłamcy. Kto zapewnił sobie miejsce blisko wyroczni, mógł w przyszłości przejąć pełną władzę i cały geniusz Stali nie miał tu nic do rzeczy. Niejeden dozorca, który wszedł, jego zdaniem, w zbyt bliską zażyłość z Amdije-frim został przeniesiony na prowincję lub uśmiercony.
Wzgórze Gwiezdnego Statku. Kiedy wylądowali na nim przybysze, był tu tylko wrzos i skały. Zimą powstała palisada i drewniane schronienie. Ale teraz budowla przekształciła się w zamek-koronę, której klejnotem był statek. Wkrótce wzgórze będzie stolicą całego kontynentu, a potem świata. A wtedy… Stal spojrzał w błękitny przestwór nieba. Wiedział, że to, jak daleko sięgać będzie jego władza, zależało od wypowiedzenia właściwych słów, od zbudowania tego zamku w specjalny sposób. Dość marzeń. Lord Stal zebrał się w zwartą grupę i zszedł z nowo wzniesionych murów po świeżo wyciętych kamiennych schodach. Dziedziniec miał około dwunastu akrów, pokrywało go głównie grząskie błoto. Marzły mu łapy, ale śnieg i rzadka breja zostały odgarnięte z dala od ścieżek, po których uwijali się pracujący, na topniejące w oczach kopczyki. Wiosna była już w pełni, słońce grzało mocno i wiały chłodne wiatry. Widoczność miał znakomitą, ze swego miejsca mógł dostrzec Ukrytą Wyspę i ogromne połacie oceanu, a z drugiej strony całe wybrzeże aż po kraj w głębi fiordu. Stal ruszył pod górę, przemierzając ostatnie sto jardów dzielące go od statku. Jego strażnicy szli równolegle z nim po obu stronach, Szrek zaś zamykał pochód. Było tu wystarczająco dużo miejsca, aby robotnicy nie musieli się cofać, a sam wydał rozkaz, żeby nie przerywano prac ze względu na pojawienie się jego osoby. Po części po to, by zmylić Amdijefriego, po części dlatego, że ruch potrzebował tej fortecy jak najszybciej. Jak szybko? To pytanie wciąż go gnębiło.
Stal spoglądał we wszystkich kierunkach, ale uwagę skupiał na tym, co najważniejsze: na postępach budowy. Na dziedzińcu stały stosy pociętego kamienia i drewna budowlanego. Teraz, kiedy ziemia rozmarzała, wykopywano fundamenty pod wewnętrzne mury obronne. Tam gdzie wciąż była zbyt twarda, jego inżynierowie wstrzykiwali wrzątek. Kłęby pary buchały ze specjalnych dołów, przesłaniając stojące niżej kołowroty i pracujących kopaczy. Na placu budowy panował większy gwar niż na poѬu bitwy: kołowroty skrzypiały, stalowe łopaty wbijały się w ziemię, majstrzy pokrzykiwali na brygady. Tłum też był podobny jak podczas bitwy, aczkolwiek nie było tu miejsca na chaos.
Stal przypatrywał się sforze kopaczy na dnie jednego z rowów. Liczyła trzydziestu członków stojących tak blisko siebie, że czasem niemal dotykali się ramionami. To był ogromny mo-tłoch, ale nie było w nim nic z orgiastycznej euforii. Jeszcze przed Ociosem niektóre gildie budowlane lub faktorie tworzyły podobne sfory dla swoich potrzeb. Trzydziestoczłonkowa sfora stopniem inteligencji nie dorównywała trojakowi. Pierwszy rząd, złożony z dziesięciu członków, monotonnym, skoordynowanym ruchem wgryzał się kilofami w ścianę ziemi. Kiedy ich głowy i kilofy były w górze, rząd członków stojących tuż za nimi rzucał się w przód, by odgarnąć grudy i kamienie, które spadły na dół. Za nimi trzeci rząd wyrzucał ziemię z wykopu. Odpowiednia synchronizacja czynności była dość skomplikowana — należało na przykład uwzględnić różnice przy usuwaniu ziemi i kamieni — ale nie przekraczało to zdolności umysłowych takiego tworu. Tego rodzaju sfory mogły kontynuować pracę przez długie godziny, przy czym pierwszy i drugi rząd wymieniały się co kilka minut. W dawnych latach gildie zazdrośnie strzegły sekretu tworzenia podobnych zbiorowości. Po długim dniu pracy zespół rozdzielał się na zwyczajne sfory o normalnej inteligencji, z których każda szła do domu z sowitą zapłatą. Stal uśmiechnął się do siebie. Snycerz dokonał kilku ulepszeń w starych sztuczkach gildii, ale Ocios wprowadził udoskonalenia szczególnego rodzaju (korzystając z doświadczeń mieszkańców Tropików). Po co rozszczepiać drużynę po zakończeniu dnia lub zmiany? Brygady robocze Ociosa pozostawały razem przez cały czas, trzymane w barakach tak ciasnych, że nigdy nie mogły w nich odzyskać swoich osobnych umysłowości. Był to znakomity pomysł. Po roku lub dwóch, przy zastosowaniu odpowiedniego mechanizmu eliminacji zawodzących elementów, stawały się tworami tak tępymi i bezwolnymi, że nawet nie myślały o rozdzieleniu się na mniejsze części.
Przez chwilę Stal przyglądał się, jak przycięte kawałki kamienia opuszczane są do nowego wykopu, a następnie umieszczane na miejscu przy użyciu zaprawy. Potem spojrzał na białe kurtki nadzorującego robotę, skinął lekko głową w jego stronę i poszedł dalej. Otwory fundamentowe ciągnęły się aż do budynku kryjącego statek. To była najbardziej chytra konstrukcja ze wszystkich, która miała sprawić, że zamek będzie jednocześnie wspaniałą pułapką. Wystarczyło zdobyć za pośrednictwem Amdijefriego jeszcze trochę informacji i już będzie wiedział, jak ma kontynuować budowę.
Drzwi do budynku kryjącego statek były otwarte, członkowie białych kurtek siedzieli w parach, odwróceni do siebie plecami. Strażnik usłyszał hałas o sekundę wcześniej niż Stal. Dwóch jego członków oderwało się od reszty i obeszło budynek dookoła. Po chwili rozległy się wysokie krzyki na granicy słyszalności, a następnie nawoływania do ataku, przypominające odgłos trąbek. Białe kurtki zeskoczył ze schodów i cały pobiegł za budynek. Stal i jego przyboczni podążali o kilka kroków za nim.
Wartownik zatrzymał się gwałtownie przy wykopie. Było już jasne, skąd pochodzi ten przeraźliwy hałas. Trzy sfory białych kurtek przesłuchiwały właśnie mówcę brygady. Odseparowali mówiącego członka od reszty i okładali go pałkami. Z tak bliskiej odległości jęki powstające w myślach bitego były równie głośne jak jego krzyki. Reszta sfory kopaczy zaczęła wychodzić z rowu, rozpadając się na normalnie funkcjonujące sfory, które z kolei z kilofami rzucały się na białe kurtki. Jak mogło dojść do tak idiotycznej burdy? Stal mógł się domyślić. Wewnętrzne fundamenty miały kryć najbardziej sekretne tunele w całym zamku, a także jeszcze bardziej tajne urządzenia, które miał zamiar wykorzystać przeciwko Dwunogom. Rzecz jasna wszyscy robotnicy pracujący na tych zastrzeżonych obszarach po zakończeniu pracy mieli zostać zgładzeni. Pomimo ociężałości umysłowej najwyraźniej odgadli, jaki ich czeka los.
W innych okolicznościach Stal wycofałby się i przyglądał wszystkiemu z daleka. Wpadki, takie jak ten, mogły być pouczające. Pomagały mu odkryć słabości u swoich poddanych, przekonać się, kto jest za kiepski (lub zbyt dobry), aby mógł pracować na dotychczasowym stanowisku. Tym razem jednak było inaczej. Amdi i Jefri przebywali na pokładzie statku. Przez drewniane ściany budynku oczywiście nic nie dałoby się zobaczyć, a poza tym na pewno wewnątrz na warcie stał jeszcze jeden białe kurtki, niemniej… w chwili gdy ruszył do przodu, pokrzykując na swych podwładnych, jego spoglądający w tył fragment zauważył wychodzącego z budynku Jefriego. Na ramionach miał dwa szczeniaki, reszta Amdiego kręciła się wokół jego nóg.
— Nie podchodzić! — wrzasnął do niego łamanym samnorskim. — Nie podchodzić! Niebezpiecznie!
Amdi zatrzymał się, ale Dwunóg wciąż szedł do przodu. Dwie sfory żołnierzy usunęły się, ustępując mu z drogi. Obowiązywał ich stały rozkaz: nigdy nie dotykać przybysza. Jeszcze sekunda, a staranna praca całego roku zostanie zaprzepaszczona. Jeszcze sekunda, a Stal może stracić cały świat — a wszystko przez pech i głupotę.
W tym samym czasie, gdy jego stojący z tyłu członkowie zajmowali się Dwunogiem, ci z przodu wskoczyli na stos kamieni. Stal wskazał pyskiem na brygady wychodzące z wykopu i zawołał:
— Zabić napastników!
Jego ochrona zbliżyła się do Jefriego, podczas gdy Szrek i inni żołnierze przebiegli obok. Stal słuchał odgłosów krwawej jatki. To, co tu się działo, nie miało nic wspólnego ze sprawnie zorganizowanymi kaźniami, jakie odbywały się w lochach Ukrytej Wyspy. Tutaj okrutna śmierć unosiła się w powietrzu, rażąc na oślep we wszystkich kierunkach: strzałą, włócznią, kilofem. Członkowie sfory kopaczy biegali w kółko, młócąc co popadnie i przeraźliwie wyjąc. Nie mieli najmniejszych szans, ale przed śmiercią chcieli uśmiercić jak najwięcej prześladowców.
Stal odszedł od miejsca bijatyki i ruszył w kierunku Jefriego. Dwunóg wciąż biegł w jego stronę. Amdi podążał za nim, krzycząc coś po samnorsku. Wystarczyłby jeden oszalały członek brygady, jedna zbłąkana strzała, by Dwunóg zginął, a wtedy nastąpiłby koniec. Jeszcze nigdy w życiu Stal tak panicznie nie lękał się o życie drugiego. Pędem ruszył w stronę człowieka, otoczył go. Dwunóg upadł na kolana i schwycił go za szyję. Tylko dzięki temu, że życie Stalą wypełnione było absolutną sa-modyscypliną, zdołał się powstrzymać od użycia metalowych szponów. Przybysz nie atakował, obejmował go.
Sfora kopaczy została niemal w całości zgładzona, Szreko-wi zaś udało się odepchnąć wszystkich pozostałych przy życiu tak daleko, że nie stanowili już żadnego zagrożenia. Straż przyboczna Stali była już obok niego w odległości zaledwie pięciu lub dziesięciu jardów. Amdi, wciąż zbity w grupę, starał się uciszyć odgłosy myśli, a jednocześnie krzyczał coś do Jefriego. Stal próbował wyplątać się z uścisku człowieka, ale Jefri chwytał go to za jedną, to za drugą szyję, a czasami za dwie naraz. Wydawał z siebie jakieś bełkotliwe odgłosy, które wcale nie przypominały samnorskiego. Stal aż trząsł się przerażony tym nagłym naruszeniem nietykalności osobistej. Nie okazuj niechęci! Człowiek może by tego nie zauważył, ale Amdi na pewno tak. Jefri kilkakrotnie robił już podobne rzeczy wcześniej i Stal zawsze umiał wyciągnąć z tego korzyść, aczkolwiek wiele go to kosztowało. Dziecko-modliszka potrzebowało fizycznego kontaktu, był on podstawą bliskiej przyjaźni pomiędzy Amdim i Jefrim. Stal także mógł liczyć na zaufanie, jeśli będzie pozwalał dotykać się temu stworzeniu. Przesunął głową i szyją po grzbiecie stwora, tak jak to czynili rodzice pieszczący swe szczeniaki w lochach obok laboratoriów. Jefri uścisnął go jeszcze mocniej i przesunął precyzyjnie wykształcone łapy po sierści. Pomimo wszechogarniającego obrzydzenia, kontakt ten wywoływał w nim dziwne uczucia. Normalnie podobna bliskość z innym rozumnym stworzeniem mogła się zdarzyć tylko podczas bitwy lub uprawiania seksu, lecz w takich wypadkach nie było mowy o racjonalnym myśleniu. Z człowiekiem było inaczej. Nie ulegało wątpliwości, że stworzenie to reagowało rozumnie — tyle że nie było słychać najmniejszego odgłosu myśli. Można było jednocześnie myśleć i dotykać. Stal zagryzł wargi starając się opanować dygotanie. To było jak… jak parzenie się z trupem.
W końcu Jefri cofnął się, trzymając rękę w górze. Mówił coś bardzo szybko, a po chwili odezwał się Amdi:
— Lordzie Stal, jesteś ranny. Zobacz, to krew. — Na łapie człowieka widać było czerwoną smugę. Stal obejrzał się. Jasne, na jednym z zadów była mała ranka. W podnieceniu nie poczuł bólu. Odsunął się od modliszki i powiedział do Amdiego:
— To nic. Czy tobie i Jefriemu nic się nie stało?
Dwa dzieciaki przez chwilę chrzęściły między sobą, Stal nie zrozumiał ani słowa.
— Nic nam nie jest. Dziękujemy za ochronę.
Refleks i lotność umysłu to cechy, które Ocios głęboko wyrzezał w duszy Stali za pomocą swych noży.
— Coś takiego nigdy nie powinno się zdarzyć. Snycerze przebrali się za robotników. Myślę, że czaili się tu już od czterech dni, pragnąc was zabić. Odkryliśmy całą maskaradę, ale o mały włos byłoby za późno… Powinniście byli zostać w środku, kiedy usłyszeliście odgłosy walki.
Zawstydzony Amdi zwiesił wszystkie głowy i przetłumaczył te słowa Jefriemu.
— Przepraszamy. Najpierw byliśmy podekscytowani, a potem pomyśleliśmy, że mogą cię skrzywdzić.
Stal wydał z siebie kilka ugodowych dźwięków. W tym samym czasie dwóch jego członków oglądało pobojowisko. Gdzie był ten białe kurtki, który opuścił swój posterunek na schodach, kiedy wszystko się zaczęło? Ta sfora zapłaci za… nagle jego myśli zatrzymały się, gdy jego wzrok padł na Presforę. Fragment Ociosa przyglądał mu się, stojąc w drzwiach sali posiedzeń. Teraz, kiedy sobie o nim przypomniał, był przekonany, że tamten obserwował wszystko od samego początku bitwy. Komuś innemu jego postawa mogła wydawać się obojętna, lecz Stal widział w jego minie złowrogie rozbawienie. Skinął tamtemu głową, ale wewnątrz aż się skulił ze strachu. Przed chwilą był o krok od zaprzepaszczenia wszystkiego… a Ocios to zauważył.
— Muszę was dwóch zabrać na Ukrytą Wyspę. — Dał sygnał wartownikom, którzy wyszli zza statku.
— Jeszcze nie teraz, lordzie! — zawołał Amdi. — Dopiero przyjechaliśmy. Niedługo przyjdzie odpowiedź od Ravny.
Zazgrzytał zębami, ale tak, aby dzieci nic nie zauważyły.
— Wobec tego zostańcie. Tylko teraz wszyscy będziemy ostrożniejsi, zgoda?
— Tak, tak! — zapewnił Amdi i wyjaśnił wszystko człowiekowi. Jeden z członków Stali oparł przednie łapy na innym i poklepał Jefriego po głowie.
Stal kazał Szrekowi zaprowadzić dzieci z powrotem do budynku ukrywającego statek. Dopóki dzieci nie zniknęły w środku, jego mina wyrażała dumę i czułość. Potem obrócił się i ruszył przed siebie, brnąc w różowawym błocku. Ciekawe, gdzie jest ten idiota wartownik?
Sala posiedzeń na Wzgórzu Gwiezdnego Statku była małym, tymczasowym pomieszczeniem. Wystarczyła, aby ochronić przed mrozem w zimie, ale jeśli znalazły się w nim więcej niż trzy osoby, zamieniała się w salę obłąkanych. Stal pewnym krokiem minął fragment Ociosa i wszedł na stryszek, skąd miał najlepszy widok na pracujących robotników. Odczekawszy chwilę, jak tego nakazywało dobre wychowanie, Presfora weszła za nim i wspięła się na drugi stryszek, naprzeciwko tego, który zajął Stal.
Ale wszystkie uprzejmości były tylko przedstawieniem dla pozostałych poddanych, stojących na zewnątrz. Gdy byli już w środku, cichy śmiech Ociosa zasyczał w powietrzu na tyle głośno, by Stal słyszał go wyraźnie.
— Drogi lordzie Stal. Czasami się zastanawiam, czy ty rzeczywiście jesteś moim uczniem… a może to jakiś podrzutek zajął twoje miejsce po moim wyjeździe? Czy ty naprawdę próbujesz wszystko zepsuć?
Stal spojrzał na nią. Był pewny, że w jego postawie nie było żadnego zakłopotania. To wszystko chował wewnątrz.
— Wypadki zawsze się zdarzają. Ten, który zawiódł, zostanie rozczłonkowany.
— Jasne. Wydaje mi się, że to twoja jedyna rada na wszystkie problemy. Gdybyś się tak nie upierał przy uśmiercaniu sfor kopaczy, być może nie doszłoby do zamieszek… i miałbyś jeden „wypadek” mniej.
— Problem polega na tym, że się domyślili swego losu. A jeśli chodzi o egzekucje, to stanowią one niezbędny etap każdego procesu wznoszenia budowli o charakterze militarnym.
— Czyżby? Czy naprawdę sądzisz, że musiałem zabić wszystkich tych, którzy budowali korytarze pod Ukrytą Wyspą?
— Co? To znaczy nie robiłeś tego? Jak więc…?
Na pyskach Ociosa ukazał się dobrze znajomy uśmiech, ukazujący wszystkie kły.
— Zastanów się nad tym, Stal. Potraktuj to jako ćwiczenie. Stal uporządkował swoje notatki na biurku i udawał, że je studiuje. Po chwili wszystkie głowy spojrzały na rozmówczynię.
— Posłuchaj, Presforo. Poważam cię ze względu na obecność Ociosa w tobie. Ale pamiętaj: jesteś zdana na moją łaskę. Nie jesteś już Ociosem-Oczekującym-Swej-Reszty. — Radosne wieści dotarły do niego w początkach zimy, nim śnieg zawalił ostatnią trasę umożliwiającą przejście przez Lodowe Kły: sforom zawierającym pozostałych członków Mistrza nie udało się nawet wyjść poza Halę Parlamentu. Ocios już nigdy nie miał zebrać się w całości. Gdy otrzymał te wiadomości, Stal poczuł nieopisaną ulgę, a od tamtego czasu fragment wykazywał przyzwoitą uległość. — Ani jeden z mych poruczników nie mrugnąłby okiem, gdybym chciał cię całą zabić, włączając w to członków Ociosa. - I zrobię to, jeśli mnie sprowokujesz, przysięgam, że to zrobię.
— Oczywiście, Stal. Ty tutaj rządzisz.
Przez chwilę dostrzegł strach w oczach tamtego. Pamiętaj, pomyślał Stal w duchu, zawsze o tym pamiętaj. To tylko fragment Mistrza. Większość tej sfory pochodzi od zwykłej szkolnej nauczycielki, a nie od Wielkiego Nauczyciela z Nożem. Prawda, że dwóch członków Ociosa całkowicie zdominowało tę sforę. Duch Mistrza był obecny, ale złagodzony. Presforą dało się kierować i w ten sposób cała potęga Mistrza mogła zostać wykorzystana do realizacji celów, jakie wytyczał przed sobą Stal.
— Dobrze — powiedział Stal delikatnym głosem. — Dopóki to rozumiesz, możesz się bardzo przydać ruchowi. W szczególności — zaszeleścił papierami — chciałbym omówić z tobą kwestię czekającej nas Wizyty. — Oczekuję twojej rady.
— Słucham.
— Udało nam się przekonać Ravnę, że jej ukochanemu Jefriemu grozi niebezpieczeństwo. Amdijefri opowiedział jej o ataku Snycerzy i o tym, jak bardzo boimy się ich zmasowanej napaści.
— Która rzeczywiście może nastąpić.
— Tak. Snycerka naprawdę planuje atak i dysponuje własnym źródłem „magicznej” pomocy. My mamy coś znacznie lepszego — łapą poklepał rozłożone papiery. Rady z góry przychodziły od wczesnej zimy. Pamiętał, jak Amdijefri przyniósł pierwsze strony, wypełnione tabelkami pełnymi cyfr, wskazówkami i schematami, wypisanymi schludnie i starannie, choć bardzo dziecinnym pismem. Stal i fragment spędzili wiele dni, próbując to wszystko zrozumieć. Niektóre rzeczy były oczywiste. Receptura Gości wymagała zgromadzenia srebra i złota w ilościach, jakie wystarczyłyby na sfinansowanie całej wojny. Ale co to było „płynne srebro”? Presfora domyśliła się, o co chodzi — Mistrz używał czasem takiej rzeczy w swoich laboratoriach w republice. W końcu udało im się zgromadzić odpowiednie ilości materiałów. Ale w przypadku licznych składników podano jedynie metody ich otrzymywania. Stal pamiętał, jak fragment próbował rozgryźć te zadania, planując batalie przeciwko naturze, jakby był to jeszcze jeden wróg. W przepisach różnych mistyków można było znaleźć takie ingrediencje jak „róg kałamarnicy” czy „zamrożony blask księżyca”. Instrukcje, które przysyłała Ravna, nierzadko zadziwiały go jeszcze bardziej. Znajdowały się tam zalecenia składające się z kilkunastu podrzędnych wskazówek, opisy żmudnych procesów polegających na testowaniu całkiem zwykłych materiałów, a wszystko po to, by można było zdecydować, które z nich naprawdę nadają się do danego projektu. Budowanie, testowanie i znowu budowanie. Przypominało to metody wypracowane przez Mistrza, tyle że tu nie było dróg prowadzących donikąd.
Niektóre rzeczy udawało się uzyskać bardzo wcześnie. Szybko okazało się, że będą mieli środki wybuchowe i działa, które Snycerka uważała za swą sekretną broń. Ale tak wiele jeszcze spraw pozostawało niezrozumiałych i wydawało się, że nigdy nie staną się dla nich jasne.
Stal i fragment pracowali całe popołudnie planując, jak przeprowadzić ostatnie testy, by zadecydować, w którym miejscu szukać nowych składników, o jakich mówiły instrukcje Ravny.
Presfora odchyliła się, sycząc w zamyśleniu.
— Krok po kroku, etap za etapem i wkrótce zbudujemy własne radia. Stara Snycerka będzie bez szans… Masz rację, Stal. Dzięki temu wynalazkowi zdobędziesz panowanie nad światem.
Wyobraź sobie, że w jednej chwili będziesz mógł się dowiedzieć, co dzieje się w stolicy republiki i zgodnie ze zdobytą w ten sposób wiedzą, odpowiednio koordynować działania armii. Ruch posiądzie Umysł Boga. — Był to stary slogan, który wreszcie mógł doczekać się realizacji. — Podziwiam cię, Stal. Twoja siła jest warta władzy nad całym ruchem. — Czy w głosie tym nie było ani śladu naigrawania się ze strony Nauczyciela? — Radio i broń pomogą nam zdobyć cały świat. Ale niewątpliwie są to zaledwie okruchy ze stołu Gości. Kiedy przylatują?
— Za jakieś sto lub sto dwadzieścia dni. Ravna znowu zmieniła przybliżony termin. Najwyraźniej nawet Dwunogi mają problemy, latając między gwiazdami.
— Mamy więc tyle czasu, aby nacieszyć się tryumfem ruchu. A potem staniemy się niczym, żałosnymi dzikusami. Może bezpieczniej było dać sobie spokój z podarunkami i przekonać Gości, że nie ma tu nic, co by warto było ratować.
Stal spojrzał przez poziomą szparę okienną w drewnianej ścianie. Widział część budynku, w którym znajdował się statek, i fundamenty zamku, a za nimi wyspy i fiordy. Nagle poczuł się bardziej pewny siebie, bardziej pogodzony ze sobą niż przez wiele lat. Była to dobra chwila, aby zwierzyć się ze swych marzeń.
— Ty chyba naprawdę nic nie widzisz, Presforo. Zastanawiam się, czy Mistrz, gdyby był w całości, zrozumiałby moje zamiary, czy też i jego udało mi się przewyższyć. To prawda, że moglibyśmy zniszczyć wszystko i może Ravna straciłaby zainteresowanie… a może nie. W tym drugim wypadku bylibyśmy bezradni jak ryba wyciągnięta ze strumienia. Być może podjąłem większe ryzyko, ale jeśli wygram, nagroda, jaką zdobędę, przekracza twoją wyobraźnię. — Fragment przysłuchiwał mu się z przekrzywionymi głowami. — Przyjrzałem się dobrze tym ludziom. Jefriemu i — poprzez moich szpiegów — temu, którego trzymają w Snycerii. Ich rasa pewnie jest starsza od naszej, a dzięki sztuczkom, jakich się nauczyła, wydaje się wszechpotężna. Ale mają wiele słabych punktów. Jako single są ograniczeni w sposób, jaki trudno nam sobie nawet wyobrazić. Gdybym mógł wykorzystać te słabości… Wiesz, że każda przeciętna sfora troszczy się o swoje szczeniaki. Przecież niejeden raz udało nam się zagrać na uczuciach rodzicielskich, aby osiągnąć wyznaczone cele. Wyobraź sobie, jak mocne muszą być te więzy u ludzi. Dla nich pojedynczy szczeniak jest jednocześnie całym dzieckiem. Pomyśl, jakie daje nam to możliwości.
— Naprawdę chcesz oprzeć wszystko właśnie na tym? Pamiętaj, że Ravna nie jest wcale rodzicem Jefriego.
Stal wykonał gest wyrażający poirytowanie.
— Nie widziałeś wszystkich tłumaczeń Amdiego. — Niewinny Amdi, jego superszpieg. — Ale masz rację, ocalenie jednego dziecka nie jest głównym celem tej Wizyty. Starałem się odkryć ich prawdziwe motywy. Mamy przecież jeszcze sto pięćdziesiąt jeden dzieciaków znajdujących się w czymś w rodzaju śmiertelnego odrętwienia, wszystkie poukładane w trumienkach zmagazynowanych obok statku. Goście pragnęliby uratować te dzieciaki, ale najwyraźniej chcą czegoś jeszcze. Nigdy o tym nie mówią… myślę, że to coś w maszynerii samego statku.
— Z tego, co wiemy, dzieciaki to siła rozrodcza, stanowiąca element inwazji.
To były dawne obawy, w które — po przyjrzeniu się Amdije-friemu — Stal już nie wierzył. Pewnie są jakieś inne pułapki, ale…
— Jeśli Goście kłamią, wtedy nie możemy wygrać z nimi w żaden sposób. Staniemy się zwierzyną łowną, na którą sobie zapolują. Może za kilka pokoleń sfory nauczą się ich sztuczek, ale dla nas będzie to koniec. Z drugiej strony, mamy poważne powody, by sądzić, że Dwunogi są słabe, i niezależnie od tego, jakie mają cele, nie dotyczą one bezpośrednio nas. Byłaś bardzo blisko nich, kiedy wylądowali, dużo bliżej niż ja. Widziałaś, jak łatwo ich pokonaliśmy, chociaż ten statek jest w zasadzie nie do zdobycia, a jedna sztuka ich broni wystarczy, aby zgładzić małą armię. Jest oczywiste, że nie traktują nas jako zagrożenia. Niezależnie od tego, jak potężne są ich urządzenia, my nie musimy się ich bać, gdyż nie nas obawiają się Goście. A w tym statku znajduje się coś, czego bardzo potrzebują. Przyjrzyj się fundamentom naszego nowego zamku, Presforo. Powiedziałem Amdijefriemu, że wznoszę go po to, by ochronić Gwiezdny Statek przed wojskami Snycerii. I zamek go ochroni, późnym latem, kiedy wreszcie członkowie Snycerki zawisną na jego murach. Ale spójrz na fundamenty wokół statku. Do czasu przyjazdu naszych Gości nad statkiem pojawi się kopuła. Wykonałem kilka cichych testów na kadłubie. Da się go uszkodzić. Sądzę, że kilkadziesiąt ton kamienia spadającego z góry powinno go nieźle pogruchotać. Ale Ravna nie powinna nic podejrzewać to przecież wszystko dla ochrony jej skarbu. W pobliżu tej budowli będzie dziedziniec, otoczony przez dziwnie wysokie ściany. Poprosiłem Jefriego, aby uzyskał od Ravny pomoc w ich zbudowaniu. Dziedziniec będzie wystarczająco duży, aby pomieścić statek Ravny, oczywiście również w celu zapewnienia mu odpowiedniej ochrony.
Trzeba jeszcze dopracować wiele szczegółów. Musimy stworzyć te urządzenia, o których pisze Ravna. Musimy zadać ostateczną klęskę Snycerce, zanim przyjadą Goście. Będę potrzebował twojej pomocy i spodziewam się, że ją otrzymam. Jeśli w końcu okaże się, że Goście nas oszukali, postaramy się stawić im czoło najlepiej, jak umiemy. A jeśli nie… to chyba zgodzisz się ze mną, że rozmach moich działań co najmniej dorównuje dokonaniom Mistrza.
Przynajmniej raz fragment Ociosa nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
Kabina sterownicza statku była ulubionym miejscem Jefriego i Amdiego w całym dominium lorda Stali. Przebywanie w tym miejscu wciąż jeszcze napawało chłopca smutkiem, ale teraz dobre wspomnienia zaczynały przeważać. Tutaj też tkwiła nadzieja na przyszłość. Amdi był oczarowany obrazami wyświetlanymi w oknach, chociaż na wszystkich oglądało się jedynie drewniane ściany. Od czasu ich drugiej wizyty zaczął traktować to miejsce jak prywatne królestwo. W podobny sposób Jefri myślał o domku na drzewie, który zbudował w ogrodzie na Straumie. Rzeczywiście kabina była zbyt mała, aby mogła się w niej zmieścić więcej niż jedna sfora. Zazwyczaj pojedynczy członek pilnującego ich wartownika siadał przy wejściu do ładowni, ale i to było dlań bardzo uciążliwym obowiązkiem. Statek był miejscem, w którym obaj czuli się bardzo ważni.
Przy całym swym dziecięcym rozkojarzeniu, zarówno Amdi, jak i Jefri zdawali sobie sprawę, jak wielkie zaufanie pokładają w nich lord Stal i Ravna. Obaj chętnie oddawali się na powietrzu najdzikszym gonitwom, doprowadzając do szału czuwających nad ich bezpieczeństwem strażników, ale sprzęt w kabinie sterującej zawsze był traktowany z wielkim nabożeństwem, tak jakby Mama i Tata wciąż byli w pobliżu. W pewnym sensie w statku nie pozostało wiele urządzeń. Danniki były zniszczone, rodzice Jefriego mieli je ze sobą na dworze, kiedy Snycerze zaatakowali. Zimą pan Stal wyniósł do swojego gabinetu większość walających się luzem urządzeń. Pojemniki hibernacyjne stały w pobliskich chłodniach. Każdego dnia Amdijefri kontrolował je, obserwował każdą znajomą twarz i przeglądał odczyty diagnostyczne. Od czasu zasadzki żaden ze śpiących nie umarł.
To, co pozostawiono na pokładzie, porządnie przytwierdzono do ścian. Jefri pokazał Amdiemu konsole sterujące i przyrządy pomiarowe, które służyły do obsługi silnika rakietowego. Starali się trzymać od nich jak najdalej.
Obicie, które kazał wykonać pan Stal, pokrywało wszystkie ściany. Śpiwory, bagaże i sprzęt gimnastyczny rodziców Je-friego zniknęły, ale została przecież sieć pasów i taśm, służąca jako siedzenia, i sprzęt przytwierdzony do ścian. W ciągu miesięcy, jakie tu spędzili, przynieśli mnóstwo papieru, piór, koców i innych rupieci. Przez cały czas owiewało ich świeże powietrze z wentylatorów.
Było to bardzo szczęśliwe miejsce, w którym czuł się beztrosko pomimo tragicznych wspomnień, jakie się z nim kojarzyły. Było to miejsce, dzięki któremu mieli ocalić Szpony oraz wszystkich zamrożonych. Również tylko tam Amdijefri mógł rozmawiać z innym człowiekiem. W pewnym sensie urządzenia, za pomocą których komunikowali się z Ravną, wydawały się równie średniowieczne, co zamek lorda Stali. Mieli tylko jeden płaski wyświetlacz, bez głębi, bez koloru, bez możliwości odbierania obrazów. Z tego sprzętu mogli jedynie wydusić przesyłanie danych alfanumerycznych. Ale na szczęście byli podłączeni do commu ultraf alowego statku, który wciąż był zaprogramowany na naprowadzanie i śledzenie postępów ekipy ratunkowej. Wyświetlacz nie miał funkcji rozpoznania głosowego. Jefri niemal wpadł w panikę, zanim zorientował się, że dolna część ekranu może służyć jako klawiatura. Wypisywanie każdego słowa literka po literce było uciążliwą pracą, chociaż Amdiemu szło bardzo sprawnie, gdy naciskał klawisze używając dwóch nosów. Obecnie potrafił czytać po samnorsku nawet lepiej niż Jefri.
Amidjefri spędzał w kabinie niemal wszystkie popołudnia. Jeśli czekała na nich wiadomość z poprzedniego dnia, odczytywali ją strona po stronie, a Amdi przepisywał ją na papier i tłumaczył. Następnie wprowadzali pytania i odpowiedzi, które wcześniej przekazywał im pan Stal.
Ale połączenie poprawiło się przez zimę, niemal czuli, jak Ravna się zbliża. Nieoficjalne rozmowy z nią były często najważniejszym punktem dnia.
Jednak ten dzień był zupełnie inny. Po ataku fałszywych robotników, Amdijefri trząsł się przez pół godziny. Pan Stal został ranny w ich obronie. Może nigdzie nie byli bezpieczni? Długo próbowali ustawić zewnętrzne kamery tak, aby na oknach ukazał się obraz z zewnątrz, widziany przez szpary w naprędce zbitych z desek ścianach.
— Gdybyśmy widzieli, co dzieje się na zewnątrz, moglibyśmy go wcześniej ostrzec — powiedział Jefri.
— Powinniśmy poprosić go, żeby wyciął w ścianach kilka dziur. Wtedy bylibyśmy jak strażnicy.
Rozważali ten pomysł przez chwilę. Przerwało im nadejście nowej wiadomości ze statku spieszącego na ratunek. Jefri zagłębił się w plątaninie pasów przed ekranem. To było miejsce jego Taty, i było mu tu całkiem wygodnie. Dwóch członków Am-diego ułożyło się obok niego. Inny wskoczył na podpórkę pod rękę i położył łapy na ramionach chłopca. Jego smukła szyja wyciągnęła się w stronę ekranu, chciał mieć dobry widok. Reszta ruszyła przygotowywać papier i pióra. Wiadomości łatwo było odtworzyć, ale Amdijefri lubił podniecenie, jakie go ogarniało, kiedy odbierał przesyłki „na żywo”.
Pojawiła się czołówka — nic interesującego, gdy widziało się ją już tysiąc razy — a potem słowa Ravny. Tym razem były to tylko tabelki z danymi dotyczącymi projektu radia.
— Do licha. To tylko jakieś cyfry. — Jefri posmutniał.
Cyfry! — wykrzyknął radośnie Amdi. Jeden z wolnych członków wspiął się na kolana chłopca. Przytknął nos do ekranu sprawdzając to, co widział już inny osobnik, który usadowił się na ramieniu chłopaka. Czterech leżących na podłodze, w podnieceniu drapało coś na papierze, przekładając ułamki dziesiętne z ekranu na szpońskie iksy, O, I oraz delty stanowiące podstawowe znaki ich zapisu. Od samego początku Jefri zorientował się, że Amdi był wyjątkowo dobry w matematyce. Jefri nie był o to zazdrosny. Amdi powiedział, że rzadko który ze Szponów jest tak dobry jak on. Amdi był bowiem sforą specjalną. Jefriego przepełniała duma, że ma takiego mądrego przyjaciela. Mamie i Tacie na pewno by się spodobał… Jefri westchnął i wyciągnął się wygodnie w pasach. Te tabele i cyfry pojawiały się coraz częściej. Mama czytała mu kiedyś opowiadanie Zagubieni w Powolności, o tym, jak zbiegli skądś eksploratorzy przynieśli cywilizację zagubionej kolonii. W tamtym opowiadaniu bohaterowie po prostu zbierali odpowiednie materiały i konstruowali to, czego potrzebowali. Nie było mowy o żadnych precyzyjnych pomiarach, wskaźnikach ani projektach konstrukcyjnych.
Odwrócił wzrok od ekranu i pogłaskał dwóch członków Am-diego, którzy siedzieli tuż przy nim. Ich ciała odpowiedziały mruczeniem. Oczy mieli zamknięte. Gdyby Jefri nie znał swojego przyjaciela, przysiągłby, że ci dwaj śpią. To była para wyspecjalizowana w mówieniu.
— Czy to coś ciekawego? — spytał Jefri po chwili. Ten po lewej otworzył oczy i spojrzał na niego.
— To pasmo częstotliwości, o którym mówiła Ravna. Jeśli nie uda nam się stworzyć czegoś podobnego, będziemy mieli tylko trzaski.
— Aha. — Jefri wiedział, że przy ponownym odkrywaniu pierwsze modele radia nadawały się tylko do przesyłania wiadomości alfabetem Morse’a. Ravnie najwyraźniej wydawało się, że Szpony mogą przeskoczyć ten etap. — Jak według ciebie wygląda Ravna?
— Co? — Skrobanie piór po papierze ustało na chwilę. Pytanie pochłonęło całą uwagę Amdiego, mimo iż wcześniej już o tym rozmawiali. — No… tak jak ty… tylko jest trochę większa starsza.
— No tak, ale… — Jefri wiedział, że Ravna pochodzi z Sjandry Kei. Była dorosła, trochę starsza od Johanny i młodsza od Mamy. Chciałbym dokładnie wiedzieć, jak wygląda. - Chodzi mi o to, że leci tu, aby nas uratować i dokończyć to, co próbowali zrobić Mama i Tata. Musi być naprawdę wspaniałą osobą.
Skrobanie ponownie ucichło, a tekst na wyświetlaczu wciąż się przesuwał z dużą szybkością. Będą musieli odtworzyć wiadomość.
— Tak — odezwał się Amdi po chwili. — Pewnie jest taka jak pan Stal. Miło będzie spotkać kogoś, do kogo będę się mógł przytulić tak jak ty do pana Stali.
Jefri poczuł się trochę urażony.
— Poczekaj, przecież ty możesz przytulić się do mnie. Część Amdiego usadowiona tuż przy chłopcu mruknęła cicho.
— Tak, wiem. Ale chodzi mi o przytulenie się do kogoś dorosłego… jak do rodzica.
— Aha.
W ciągu godziny przetłumaczyli i sprawdzili tabele. Potem przyszedł czas na przesianie ostatnich pytań, jakie miał do Ravny pan Stal. Były tego cztery strony, starannie wypisane po samnorsku przez Amdiego. Na ogół Amdi lubił je także wpisywać, skupiony całą gromadą nad klawiaturą i wokół wyświetlacza. Ale tego dnia nie miał na to ochoty. Leżał sobie wokół Jefriego i niemal w ogóle nie sprawdzał tego, co pojawiało się na ekranie. Co jakiś czas chłopiec czuł jakieś wibracje w klatce piersiowej lub oprawa ekranu wydawała dziwne odgłosy — odpowiadające niesłyszalnym dźwiękom, które przesyłali sobie wzajemnie członkowie Amdiego. Jefri zorientował się, że jego przyjaciel nad czymś się głęboko zastanawia.
Zakończył wpisywanie wiadomości, dodając kilka małych pytań od siebie. Takich jak: „Ile masz lat?”, „Ile lat ma Pham?” czy „Jak wyglądają Skrodojeźdźcy?”
Światło dzienne widoczne przez szpary w deskach powoli stawało się coraz słabsze. Wkrótce brygady kopaczy odłożą swoje motyki i odmaszerują do baraków na skraju wzgórza. Po drugiej stronie cieśniny wieże Ukrytej Wyspy znikną za złotawą mgiełką, upodabniając się do zamkowych wież znanych z baśni. Za chwilę stojący na warcie białe kurtki zawoła ich na posiłek.
Dwóch członków Amdiego zeskoczyło na ziemię i zaczęło gonić się dookoła krzesła.
— Właśnie się zastanawiałem! Właśnie się zastanawiałem! To radio Ravny: dlaczego ma służyć tylko do mówienia? Ona mówi, że odmienne dźwięki to po prostu różne częstotliwości tej samej rzeczy. Ale myśl też jest dźwiękiem. Jeśli zmienilibyśmy dane w niektórych tabelach i sporządzili takie odbiorniki i nadajniki, które mogłyby przykryć moje tympany, dlaczego nie miałbym przesyłać przez radio swoich myśli?
Nie wiem. — Pasmo częstotliwości było znajomą rzeczą, bardzo istotną przy wykonywaniu wielu codziennych czynności, aczkolwiek Jefri miał dość mgliste pojęcie, co to takiego. Spojrzał na ostatnią z tabelek’, wciąż wyświetloną na ekranie. I nagle doznał olśnienia, jakie rzadko staje się udziałem dorosłych, którzy dojrzewali w zaawansowanych technicznie kulturach. — Używam tego niemal cały czas, ale nie wiem, jak działa. Możemy robić wszystko według tych wskazówek, ale jak do-myślimy się, co trzeba zmienić?
Amdi był już strasznie podekscytowany, jak wtedy kiedy wymyślał jakiś wspaniały kawał.
— Nie, nie, nie. Nic nie musimy rozumieć. — Coraz więcej jego członków było już na podłodze i machało do Jefriego arkuszami papieru. — Ravna na pewno nie wie, jakimi dźwiękami się porozumiewamy. Jej wskazówki zawierają warianty dla nieco odmiennych parametrów. Myślę, że mogę jej pokazać, jak wielka jest różnica pomiędzy waszą mową a dźwiękami myśli. — Przerwał i wydał z siebie wysoki kwik. — Do licha! Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. Ale myślę, że moglibyśmy rozszerzyć tabele i wtedy… — Przez chwilę Amdi błądził gdzieś umysłem, nie odzywając się ani słowem. — Och, Jefri, szkoda, że ty też nie jesteś sforą. Wyobraź sobie, jakby to było, gdybyś mógł ustawić siebie samego na szczytach kilku wzgórz naraz i potem myśleć za pomocą radia. Mógłbyś być wielki jak cały świat.
I wtedy spoza kabiny dobiegło ich gulgotanie mowy zewnętrznej, a następnie kilka słów po samnorsku:
— Czas na obiad. Idziemy Amdijefri, dobrze? — To był pan Szrek. Mówił trochę po samnorsku, choć nie tak dobrze jak pan Stal. Amdijefri zebrał porozrzucane arkusiki i troskliwie wsunął je do kieszeni na plecach kurtek Amdiego. Wyłączyli ekran i wyszli do ładowni.
— Czy myślisz, że pan Stal pozwoli nam na wprowadzenie zmian?
— Może powinniśmy wysłać je także Ravnie.
Członek białych kurtek wycofał się spod włazu i Amdijefri zszedł na dół. Po minucie stali już w ostrym blasku słońca. Ale dzieciaki nie zwracały uwagi na piękną pogodę, obaj mieli myśli zajęte wizją Amdiego.
Dla Johanny wiele rzeczy zmieniło się w ciągu tygodni, które nastąpiły po śmierci Skryby Jaqueramaphana. Większość na lepsze, co nigdy by się nie zdarzyło, gdyby nie morderstwo… i dlatego właśnie Johanna czuła się przygnębiona.
Pozwoliła Snycerce zamieszkać w swojej chacie i zająć miejsce jej wcześniejszego pomocnika. Wydawało się, że Snycerka miała na to ochotę od samego początku, ale obawiała się jej gniewu. Teraz miały dannik ze sobą w chacie, którą zawsze otaczały co najmniej cztery sfory z Wendacjuszowych służb bezpieczeństwa. Mówiło się nawet o wybudowaniu dla nich specjalnych baraków.
Spotykała się także z innymi, podczas zebrań oraz indywidualnie, kiedy potrzebowali pomocy przy uzyskiwaniu informacji z dannika. Skrupiło, Wendacjusz i Strupiarz zwany Pielgrzymem — wszyscy mówili już na tyle płynnie po samnorsku, że mogła bliżej przyjrzeć się charakterom tych tak odmiennych od ludzi stworzeń. Skrupiło był pedantyczny i bardzo inteligentny. Wendacjusz wydawał się równie pompatyczny jak Skryba, ale nie miał w sobie ani jego wesołości, ani wyobraźni. Wędrownik Wickwrackstrup — za każdym razem, kiedy widziała Tego olbrzyma ze strupem na zadzie, przechodził ją dreszcz. Osobnik ten zawsze sadowił się z tyłu, przycupnięty, żeby wyglądać jak najmniej groźnie. Pielgrzym najwyraźniej zdawał sobie sprawę, jak bardzo drażni ją widok tamtego, i dokładał starań, by nie rzucać się w oczy, ale nawet po śmierci Skryby nie mogła się zdobyć na nic więcej prócz tolerowania tej sfory… W końcu w zamku Snycerki mogli być zdrajcy. Opowiadanie, że Skrybę zabili napastnicy z zewnątrz, było tylko hipotezą Wendacju-sza. Johanna nieustannie przyglądała się Pielgrzymowi podejrzliwym okiem.
W nocy Snycerka wyganiała pozostałe sfory. Układała się wokół paleniska i zadawała dannikowi pytania, które nie miały najmniejszego związku z czekającą ich wojną. Johanna siadywała obok niej i próbowała wyjaśnić rzeczy, których tamta nie rozumiała. Wszystko to było bardzo dziwne. Snycerka była kimś w rodzaju królowej tych sfor. Miała ten olbrzymi (prymitywny, niewygodny, brzydki, ale rzeczywiście olbrzymi) zamek i dziesiątki sług. Mimo to spędzała większość nocy w małej drewnianej chatce razem z Johanna, podtrzymując ogień i przygotowując jedzenie tak samo jak sfora, która usługiwała jej wcześniej.
Snycerka była drugim Szponem, który został jej przyjacielem (pierwszym był Skryba, aczkolwiek Johanna nie wiedziała o tym, dopóki tamten nie zginął). Cechowała ją mądrość i oryginalność. W pewnym sensie była najmądrzejszą istotą, jaką Johanna miała okazję poznać, choć do tego wniosku dochodziła powoli. Wcale nie dziwiła się szybkim postępom Szponów w nauce samnorskiego — takie rzeczy zdarzały się w większości historii przygodowych, a ponadto w danniku były programy uczące. Ale noc po nocy Johanna obserwowała, jak Snycerka wędruje po zasobach urządzenia. Sfora nie wykazywała najmniejszego zainteresowania chemią ani zagadnieniami taktycznymi, które stanowiły przedmiot ich całodziennej pracy. Zamiast tego czytała o Strefie Powolnego Ruchu, Przestworzach, historii Królestwa Straumy. Sztukę szybkiego czytania opanowała najszybciej ze wszystkich. Czasami Johanna siedziała tylko i zaglądała jej przez ramiona. Ekran podzielony na okna, tekst w głównym oknie przesuwający się tak szybko, że Johanna nie mogła nadążyć. Dziesiątki razy na minutę Snycerka napotykała wyrażenia, których nie znała. Większość z nich stanowiły rzadko używane samnorskie wyrazy. Wtedy dotykała nosem nieznanego słowa i w oknie słownika na krótką chwilę pojawiała się definicja. Czasami jednak problem był natury konceptualnej, a kolejne okna, które otwierała sobie w celu uzyskania dodatkowych wyjaśnień, wprowadzały ją w zupełnie nowe dziedziny, czasem na kilka sekund, czasem na wiele minut, a czasem to, co było chwilowym odejściem od tematu, stawało się główną ścieżką jej poszukiwań. W pewnym sensie uosabiała wszystko, czym pragnął zostać Skryba.
Niejednokrotnie zadawała pytania, na które dannik nie potrafił odpowiedzieć. Rozmawiała wtedy z Johanna do późnej nocy. Jak wygląda ludzka rodzina? Do czego Królestwo Straumy chciało wykorzystać Górne Laboratorium? Johanna nie myślała już o sforach jako o bandach długoszyich szczurów. Długie godziny po północy ekran dannika płonął jaśniejszym blaskiem niż pełgające płomyki paleniska. Na grzbietach Snycerki rozlewały się kolorowe plamy światła. Sfora otaczała ją kołem, a jej członkowie przypominali małe dzieci siedzące wokół nauczyciela.
Ale Snycerka nie była dzieckiem. Od pierwszego wejrzenia robiła wrażenie bardzo starej. Dzięki tym nocnym rozmowom Johanna zaczynała się dowiadywać wielu rzeczy o Szponach. Sfora mówiła o sprawach, o których nigdy nie rozmawiała w ciągu dnia. Były to w większości zagadnienia dla innych Szponów oczywiste, ale o których się nie mówiło. Dziewczyna zastanawiała się, czy królowa Snycerka ma wśród swoich kogoś, komu mogłaby się zwierzyć.
Tylko jeden z członków Snycerki był fizycznie zgrzybiały; dwóch dopiero co miało za sobą wiek szczenięcy. Tak wyglądała sfora, która przeżyła ponad pięć stuleci. Ten wiek rzucał się w oczy. Dusza Snycerki trzymała się tylko dzięki sile jej woli. Ceną nieśmiertelności duszy było poprzestanie na wyłącznie wsobnym sposobie rozmnażania. Pierwotna sfora cieszyła się znakomitym zdrowiem, ale po sześciuset latach… Jednemu z jej młodszych członków cały czas ciekła ślina, bez przerwy ocierał pysk chustką. Inny, w miejscu gdzie powinny znajdować się ciemnobrązowe źrenice, miał bielma koloru mleka. Snycerka mówiła, że jest absolutnie ślepy, ale poza tym nad wyraz zdrowy, a przy tym był jej najlepszym mówcą. Jej najstarszy fragment ledwie powłóczył nogami i cały czas ciężko dyszał. Na nieszczęście, zgodnie z tym, co mówiła Snycerka, właśnie on był najbardziej bystry i twórczy. Gdyby ten umarł…
Kiedy już Johanna zaczęła się przyglądać Snycerce pod tym kątem, dostrzegała w niej coraz więcej przejawów słabości. Nawet dwaj najzdrowsi członkowie o twardej, gęstej sierści chodzili w bardzo dziwny sposób w porównaniu z normalnymi elementami sfor. Czy była to wina jakichś zniekształceń kręgosłupa? Ponadto właśnie ci dwaj ostatnio tyli na potęgę, co jeszcze pogarszało sytuację.
Johanna nie dowiedziała się tego wszystkiego od razu. Snycerka mówiła jej o różnych sprawach z życia Szponów i stopniowo wplatała w swoje wypowiedzi historie i przykłady z własnego życia. Wyglądała na zadowoloną, że ma kogoś, komu może się zwierzyć, ale Johanna zauważyła, że jej nowa przyjaciółka trochę się nad sobą użala. Snycerka wybrała taką, a nie inną drogę życia — według niektórych było to zwykłe zboczenie — i udało jej się przetrwać wszelkie przeciwności losu dłużej niż wszystkim podobnym sforom, o jakich mówiły historyczne zapisy. Jeśli czegokolwiek żałowała, to tego, że dawne szczęście w końcu zaczęło ją opuszczać.
Architektura Szponów była architekturą ekstremów — wszelkie budowle i pomieszczenia były albo zbyt wielkie, albo zbyt ciasne jak na potrzeby człowieka. Izba Rady Snycerii była przykładem miejscowej gigantomanii. W ogromnej sali w kształcie misy swobodnie zmieściłoby się trzystu ludzi. Na oddzielone od siebie balkony dookoła komnaty weszłaby dodatkowa setka.
Johanna była tu już nieraz, właśnie w tej sali odbywała się większość zebrań poświęconych dannikowi. Na ogół uczestniczyła w nich ona, Snycerka i każdy, kto potrzebował informacji. Dziś nie był dzień zasięgania porad w danniku. To było pierwsze posiedzenie rady, w którym Johanna miała okazję uczestniczyć; Wysoka Rada składała się z dwunastu sfor i wszystkie były już na miejscu. Na każdym balkonie siedziała jedna sfora, a trzy inne stały. Johanna znała Szpony na tyle, by wiedzieć, że pomimo tak ogromnych wolnych przestrzeni, w sali panuje potworny tłok. Słychać było odgłosy myśli piętnastu sfor. Pomimo obitych ścian w głowie czuła nieustanne wibracje, a jej dłonie oparte o balustradę lekko drżały.
Johanna stała w towarzystwie Snycerki na największym z balkonów. Kiedy weszły do sali, Wendacjusz na dole rozkładał na podłodze rysunki. Gdy wszyscy członkowie rady powstali, spojrzał w górę i powiedział coś do królowej. Ta odrzekła po samnorsku:
— Wiem, że to może nas nieco opóźnić, ale być może tak będzie lepiej. — Wydała z siebie odgłos ludzkiego śmiechu.
Wędrownik Wickwrackstrup zajmował balkon tuż nad nimi, tak jakby był jednym z członków Rady. Johanna zdziwiła się. Nie zdołała się jeszcze zorientować dlaczego, ale wydawało się, że Strupiarz to jeden z ulubieńców Snycerki.
— Pielgrzymie, czy będziesz mógł tłumaczyć wszystko dla Johanny?
Pielgrzym pokiwał kilkoma głowami.
— Czy zgadzasz się na to, Johanno?
Dziewczyna zawahała się przez chwilkę, a potem przytaknęła skinieniem głowy. Wydawało się to najrozsądniejszym wyjściem. Nie licząc Snycerki, Pielgrzym mówił po samnorsku najlepiej ze wszystkich obecnych. Kiedy Snycerka usiadła, wzięła dannik od Johanny i otworzyła go. Dziewczynka przyjrzała się danym wyświetlonym na ekranie. Zrobiła sobie notatki. Nie miała jednak zbyt dużo czasu na zdziwienie, ponieważ królowa odezwała się ponownie — tym razem gulgocząc w zewnętrznej mowie sfor. Po chwili Pielgrzym rozpoczął tłumaczenie.
— Proszę niech wszyscy usiądą. Pochylcie się trochę. I tak jest tu zbyt tłoczno. — Johanna powstrzymywała się od śmiechu. Jako tłumacz Wędrownik Wickwrackstrup był wyjątkowo sprawny. Znakomicie naśladował ludzki głos Snycerki. Udało mu się także odtworzyć wymuszony, autorytatywny ton jej przemowy.
Nastąpiła chwila przerwy wypełniona odgłosami sadowienia się na miejscach i po chwili nad balustradką każdego balkonu widniała już tylko jedna lub dwie głowy. Dzięki temu większość odgłosów myśli została wytłumiona przez obicie balkonowych niszy, lub przez wyściełane sklepienie sali.
— Wendacjuszu, oddaję ci głos.
W dole, na podłodze stał Wendacjusz, spoglądając we wszystkich kierunkach. Po chwili przemówił.
— Dziękuję — usłyszała tłumaczenie, tym razem imitujące ton głosu szefa służb bezpieczeństwa. — Snycerka poprosiła mnie, abym zwołał to posiedzenie ze względu na wielkie przygotowania, jakie czynione są na Północy. Nasze tamtejsze źródła donoszą, że Stal wznosi fortyfikacje wokół statku Johanny.
Jakiś bulgoczący wtręt. Czy to Skrupiło?
— To żadna nowina. Przecież właśnie po to robimy proch i armaty.
— Istotnie, plany te są nam znane od jakiegoś czasu. Niemniej jednak przyspieszono termin ukończenia budowli, a jej ostateczna wersja będzie miała ściany znacznie grubsze niż przewidzieliśmy. Wydaje się także, że gdy tylko statek zostanie ukryty, Stal będzie chciał go rozłożyć i przebadać jego ładunek w swych laboratoriach.
Dla Johanny słowa te były niczym kopniak w brzuch. Przedtem istniały jeszcze jakieś szansę. Gdyby mężnie stanęli do walki, mogliby odzyskać statek. Być może dokończyłaby misję, której podjęli się jej rodzice. Może nawet zostałaby uratowana.
Pielgrzym zadał pytanie, a następnie je przetłumaczył:
— Więc jaki jest nowy ostateczny termin ukończenia tych robót?
— Sądzą, że ukończą główny trzon murów obronnych szybciej niż w ciągu dziesięciu dziesięciodni.
Snycerka pochyliła kilka nosów nad klawiaturą i coś wpisała do dannika. W tym samym czasie wystawiła jedną głowę nad barierkę i spojrzała na marszałka.
— Już wcześniej zauważyłam, że prognozy Stali są na ogół nazbyt optymistyczne. Czy dokonałeś jakichś bardziej obiektywnych szacunkowych obliczeń?
— Tak. Ich mury obronne będą gotowe za osiem do jedenastu dziesięciodni.
— Liczyliśmy co najmniej na piętnaście — powiedziała Snycerka. — Czy to nie czasem odpowiedź na nasze plany?
Poniżej, na podłodze, Wendacjusz zebrał się w ścisłą grupę.
— Takie były nasze pierwsze podejrzenia, wasza wysokość. Ale… jak wiesz mamy kilka specjalnych… źródeł informacji, o których nie powinniśmy mówić nawet tutaj.
— Co za fanfaron. Czasami zastanawiam się, czy on w ogóle w czymkolwiek się orientuje. Jeszcze nigdy nie widziałem, aby kiedykolwiek wytaszczył swoje ciężkie tyłki na wyprawę w teren. — A to co? Kilka chwil zajęło Johannie zorientowanie się, że to osobisty komentarz Pielgrzyma. Wychyliła się przez balustradę. Nad barierką balkonu powyżej widoczne były trzy głowy Pielgrzyma, z których dwie zwrócone były w jej stronę. Miny, jakie miały jego pyski, rozpoznała jako głupkowaty uśmiech. Reszta zgromadzonych wydawała się nie słyszeć uwag. Wyglądało na to, że potrafi ukierunkować strumień głosu, tak by usłyszała go tylko ona. Przyjrzała mu się uważnie, a po chwili usłyszała, jak obojętnym głosem kontynuuje swoje oficjalne tłumaczenie.
— Stal wie, że planujemy atak, ale nic nie wie o naszej specjalnej broni. Ta zmiana planu to po prostu efekt obudzenia się w nim zwykłej podejrzliwości. Na nasze nieszczęście, całkiem uzasadnionej.
Trzech lub czterech członków rady zaczęło się wzajemnie przekrzykiwać.
— Dużo głośnych lamentów — podsumował krótko Pielgrzym. — Spostrzeżenia typu „Wiedziałem, że to się nigdy nie uda” i „Po co w ogóle zgodziliśmy się atakować zbirów Ociosa?”
Nagle tuż obok usłyszała przenikliwy gwizd, jaki wydała Snycerka. Hałaśliwe utyskiwania natychmiast ucichły.
— Niektórzy z was zapominają o własnej odwadze. Uzgodniliśmy, że zaatakujemy Ukrytą Wyspę, ponieważ stanowi ona śmiertelne zagrożenie, które spodziewaliśmy się wyeliminować przy użyciu armat Johanny, a które może nas zniszczyć, jeśli Stal nauczy się korzystać ze statku. — Jeden z członków Snycerki, przycupnięty na podłodze, wyciągnął szyję i potarł pyskiem o kolano Johanny.
Strumień głosu Pielgrzyma zadźwięczał w jej uchu stłumionym chichotem.
— Jest jeszcze drobna sprawa z odesłaniem cię do domu i nawiązaniem kontaktu z gwiazdami, ale królowa nie może tego powiedzieć wprost obecnym tu „pragmatykom”. Gdybyś jeszcze nie wiedziała, jest to jeden z powodów, dla którego uczestniczysz w tym posiedzeniu. Trzeba przypomnieć tym bęcwałom, że są rzeczy na niebie, o których nawet się im nie śniło. — Urwał i natychmiast podjął oficjalne tłumaczenie słów Snycerki.
— Zaplanowanie tej kampanii nie było żadnym błędem. Unikanie jej byłoby równie niebezpieczne jak przegrana w walce. Więc… czy mamy jakiekolwiek szansę na sformowanie skutecznej armii i dotarcie z nią na wybrzeże we właściwym czasie? — Wskazała nosem na jeden z balkonów po drugiej stronie sali. — Skrupiło. Tylko proszę cię, krótko i zwięźle.
— Przedstawić coś krótko i zwięźle to dla Skrupiła zadanie niewykonalne… oj, chyba się zagalopowałem — usłyszała kolejny komentarz Pielgrzyma.
Skrupiło wystawił więcej głów nad barierkę.
— Już omawiałem cały problem z Wendacjuszem, wasza wysokość. Utworzenie armii, przejazd na wybrzeże — z tym wszystkim śmiało zdążymy przed upływem dziesięciu dziesięciodni. Główny problem to zbudowanie armat i przeszkolenie żołnierzy w ich obsłudze. To właśnie moje zadanie.
Snycerka burknęła coś krótko.
— Tak, wasza wysokość. Mamy już proch. Działa dokładnie tak, jak mówi dannik. Dużo większy problem stanowią lufy dział. Jak dotąd metal pękał w okolicach zamka podczas schładzania. Myślę, że już sobie poradziłem z tym kłopotem. Na razie mam przynajmniej dwie lufy, które działają bez zarzutu. Chciałbym mieć kilka dni na przeprowadzenie odpowiednich testów…
— …ale obecnie nie mamy już na to czasu — wpadła mu w słowo królowa, po czym podniosła się cała i rozejrzała po sali. — Chcę, żeby testy odbyły się jak najszybciej. Jeśli się powiodą, zaczniemy wytwarzać armaty w najszybszym możliwym tempie. A jeśli się nie powiodą…
Dwa dni później…
Ku jej rozbawieniu Skrupiło spodziewał się, że Johanna dokona szczegółowej inspekcji armatniej lufy przed jej pierwszym użyciem. Sfora krążyła podekscytowana wokół działa, wyjaśniając wszystko łamanym samnorskim. Johanna szła za nim, robiąc poważne miny. Kilka metrów dalej, Snycerka i jej Wysoka Rada obserwowali wszystko ukryci za usypanym z ziemi wałem. Cóż, rzeczywiście wyglądało to jak prawdziwa armata.
Lufa została zamontowana na malutkim wózku, który pchany siłą odrzutu miał się zatrzymać na małej kupce ziemi znajdującej się tuż za nim. Sama lufa była jednorodnym odlewem z metalu długości jednego metra i dziesięciocentymetrowej średnicy otworu. Proch i pociski wkładało się od przodu. Następnie podpalano proch, podkładając ogień przez malutki kanalik z tyłu.
Johanna pogładziła ręką masywny walec. Ołowiana powierzchnia była chropowata, a w metalu znajdowały się zatopione drobiny kurzu. Nawet w środku lufy ścianki nie były całkiem gładkie. Skrupiło objaśniał właśnie, w jaki sposób używał słomy do robienia form, aby zapobiec pękaniu metalu przy schładzaniu. To ci dopiero!
— Powinieneś najpierw zrobić kilka prób z małą ilością prochu — powiedziała ostrożnie.
Głos Skrupiła przybrał nagle porozumiewawczy ton, a strumień słów skierowany został dokładnie na Johannę.
— Tak między nami mówiąc, to już robiłem takie próby. Poszło całkiem nieźle. Teraz czas na wielki test.
Hmm. A więc nie jesteś kompletnym świrem. Uśmiechnęła się do najbliższego członka, który na całej głowie nie miał ani jednego czarnego włosa. W pewien sposób Skrupiło przypominał jej niektórych naukowców z Górnego Laboratorium.
Skrupiło odszedł kilka kroków od armaty i odezwał się głośno.
— Czy możemy zaczynać? — Dwóch jego członków spoglądało nerwowo na sfory z Wysokiej Rady skryte za nasypem.
— Hmm, tak, według mnie wszystko jest jak należy — odparła. I tak być powinno. Konstrukcja została skopiowana bezpośrednio z modelów nyjorskich, odnalezionych w plikach historycznych Johanny. — Ale bądź ostrożny… jeśli zadziała niewłaściwie, może zabić każdego, kto stoi w pobliżu.
— Jasne, jasne. — Po uzyskaniu jej oficjalnej aprobaty, Skrupiło obiegł działo dookoła i odgonił Johannę na bok. Kiedy szła z powrotem w stronę Snycerki, kontynuował swój wywód po szpońsku, najwyraźniej objaśniając wszystkim, na czym będzie polegał test.
— Czy myślisz, że to zadziała? — spytała cicho Snycerka. Dzisiaj wydawała się jeszcze bardziej zmęczona życiem niż zazwyczaj. Za wałem, na porośniętym mchem wrzosowisku rozłożono dla niej matę. Większość jej członków leżała cicho z pyskami ułożonymi pomiędzy łapami. Ślepiec wyglądał, jakby spal, śliniący się młodziak tulił się do niego, wstrząsany nerwowym tikiem. Jak zwykle w pobliżu stał Wędrownik Wickwrackstrup, ale tym razem nie pełnił roli tłumacza. Ca?a jego uwaga była skupiona na przemowie Skrupiła.
Johanna pomyślała o słomie, której Skrupiło używał przy wyrobie form. Poddani Snycerki naprawdę robili, co mogli, by jej pomóc, ale… Potrząsnęła głową.
— Ja… kto wie, kto wie.
Uklękła i wystawiła głowę ponad wał. Cała scena wyglądała jak przedstawienie cyrkowe, które oglądała kiedyś w jednym z plików historycznych. Podobnie jak tam, widziała przed sobą przedstawiające numer zwierzątka i armatkę. Był nawet namiot cyrkowy. Wendacjusz uparł się, aby ukryć całą operację przed wzrokiem ewentualnych szpiegów, którzy mogli czaić się na wzgórzach. Wróg i tak może coś zauważyć, ale im dłużej Stal nie znał szczegółów, tym lepiej.
Skrupiło kręcił się energicznie wokół działa, cały czas perorując. Dwóch jego członków wyjęło skądś baryłkę czarnego prochu, zaczął wpychać go do lufy. Za prochem poszła przybitka ze zmiętej kuli jedwabnego papieru. Ubił wszystko, a następnie załadował kulę. W tym samym czasie pozostała jego część obróciła działo w ten sposób, aby celowało w otwór wyjściowy namiotu.
Znajdowali się na dziedzińcu zamkowym, po tej jego stronie, która graniczyła z lasem, pomiędzy starymi a nowymi murami. Przez otwór wejściowy Johanna widziała kawałek zielonego wzgórza i niskie chmury deszczowe. Sto metrów od nich znajdowała się stara ściana. Była to dokładnie ta sama część murów, gdzie został zabity Skryba. Nawet jeśli cholerne działo samo się nie rozleci, nikt nie miał pojęcia, jak daleko poleci kula. Johanna mogła się założyć, że nawet nie doleci do ściany.
Skrupiło był już za armatą, starając się zapalić długi patyk, za pomocą którego chciał przytknąć ogień do prochu. Czując, jak żołądek skręca się jej ze strachu, Johanna zdała sobie sprawę, że eksperyment się nie uda. Byli absolutnymi głupcami i amatorami, ona w tym samym stopniu co oni. A tego biedaka czeka zupełnie bezsensowna śmierć.
Johanna zerwała się na nogi. Muszę przerwać tę zabawę. Coś schwyciło ją za pas i pociągnęło na dół. To był jeden z członków Snycerki, jeden z grubasów, którzy mieli kłopoty z chodzeniem.
— Musimy przeprowadzić próbę — szepnęła sfora.
Skrupiło zdołał już zapalić patyk. Nagle przestał mówić. Wszyscy jego członkowie oprócz białogłowego umknęli za wał w poszukiwaniu schronienia. Johanna przez moment ze zdziwieniem pomyślała, że tchórzą, ale po chwili namysłu zrozumiała. Człowiek majstrujący przy materiałach wybuchowych na pewno także starałby się jakoś osłonić całe swoje ciało, prócz ręki, która trzymała zapałkę. Skrupiło ryzykował okaleczenie, ale nie życie.
Białogłowy spojrzał ponad zdeptanym wrzosowiskiem na resztę Skrupiła. Nie wyglądał na przestraszonego, tylko jakby się czemuś uważnie przysłuchiwał. Z tej odległości nie mógł być już częścią umysłu Skrupiła, ale najprawdopodobniej był inteligentniejszy niż jakikolwiek pies i widać było, że reszta daje mu wskazówki.
Białogłowy obrócił się i podszedł do działa. Ostatni metr czołgał się na brzuchu, starając się ukryć za kupką ziemi usypaną tuż za wózkiem. Trzymał kijek, tak że jego koniec wolno wsunął się do kanalika. Johanna skryła głowę za wałem.
Huk eksplozji był krótki i donośny. Snycerka zadrżała przytulona do niej, a w całym namiocie rozległy się pełne bólu świsty. Biedny Skrupiło. Johanna czuła, że z oczu zaczynają jej płynąć łzy. Muszę zobaczyć. W końcu jestem częściowo odpowiedzialna za to, co się stało. Wolno wstała i zmusiła się, by spojrzeć na miejsce, gdzie armata stała jeszcze przed chwilą — i stała nadal! Gęsty dym buchał z obu końców, ale lufa pozostała nie naruszona. Co więcej, Białogłowy biegał, słaniając się na nogach, wokół wózka, a sierść pokrywała mu sadza.
Reszta Skrupiła rzuciła się w jego stronę. Pięcioro członków zaczęło szalony bieg wokół armaty, wskakując na siebie w geście tryumfu. Przez długą chwilę widownia przypatrywała się zdumiona. Działo nie rozpadło się na kawałki. Artylerzysta był cały i zdrowy. A ponadto, był jeszcze jeden, jakby uboczny skutek… Johanna spojrzała ponad lufą, w górę zbocza. W starym murze widniała szeroka na metr wyrwa, w miejscu gdzie wcześniej nic takiego nie było. Wendacjusz będzie musiał się sporo natrudzić, aby ukryć ten ślad przed wrogiem!
Chwila głuchej ciszy ustąpiła miejsca największemu harmi-drowi, jaki Johanna miała okazję słyszeć. Były zwyczajowe gulgotania, a także inne dźwięki — przenikliwe syczenie na granicy słyszalności. Po drugiej stronie namiotu dwa Szpony, których nie znała, rzuciły się ku sobie i zmieszały się na jej oczach. Przez chwilę oszalałej radości tworzyły wielką sforę złożoną z dziewięciu lub dziesięciu członków.
Teraz odzyskamy statek! Johanna ruszyła, by uściskać Snycerkę, ale królowa nie krzyczała wraz z innymi. Przycupnęła, trzymając wszystkie głowy blisko siebie i drżąc.
— Snycerko? — Poklepała po szyi jednego z wielkich grubasów. Odsunął się gwałtownie, a jego ciało wiło się w spazmach.
Apopleksja? Zawał? Szukała w głowie nazw pradawnych śmiertelnych chorób. Jak mogą się one objawiać u sfory? Działo się coś strasznego, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Johanna zerwała się na równe nogi.
— Pielgrzymie! — wrzasnęła.
Pięć minut później wyniesiono Snycerkę z namiotu. To miejsce wciąż przypominało dom wariatów, ale Johanna nic już nie słyszała. Pomogła ułożyć królową na specjalnym wózku, lecz potem nikt już jej nie dopuszczał w pobliże Snycerki. Nawet Pielgrzym, wczoraj tak chętnie tłumaczący, odepchnął ją na bok.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział tylko, po czym pobiegł na przód wozu i schwyciwszy za uprząż, popędził dwa ciągnące go kosmate Niewiadomoco. Wóz ruszył otoczony kilkoma sforami straży. Na krótką chwilę świat Szponów znów nagle wydał jej się dziwaczny i obcy. Najwyraźniej sytuacja była poważna. Ktoś mógł umrzeć. Wszyscy biegali na wszystkie strony. A jednocześnie… sfory zbiły się w zwarte grupy. Nikt nie zbliżał się zbytnio do pozostałych. Nikt nie mógł nikogo dotknąć.
Po krótkiej chwili Johanna wypadła z namiotu za wozem. Starała się biec po błotnistej ścieżce przecinającej wrzosowisko i niemal udało jej się dogonić odjeżdżających. Wokół panował chłód i wilgoć, wszystko było szare jak lufa ich działa. Zaraz, zaraz… wszyscy stali pochłonięci testem… czy to kolejny podstęp Ociosa? Johanna potknęła się i upadła na kolana, grzęznąc w błocie. Wóz skręcił za róg ulicy, jego koła potoczyły się w dół po kocich łbach. Zniknął jej z oczu. Wstała i zaczęła brnąć przez mokrą trawę, teraz już wolniej. Czuła się bezradna, po prostu bezradna. Zaprzyjaźniła się ze Skrybą i Skryba został zabity. Zaprzyjaźniła się ze Snycerką i teraz…
Szła wyłożoną kamieniami aleją pomiędzy zamkowymi spichrzami. Nie widziała wozu, ale słyszała stukot kół daleko przed sobą. Sfory z Wendacjuszowych służb bezpieczeństwa przebiegały obok niej w tę i z powrotem, zatrzymując się co jakiś czas w niszach ułatwiających mijanie się z tymi, którzy biegli z naprzeciwka. Nikt nie odpowiadał na jej pytania — najprawdopodobniej żadna z tych sfor nie mówiła po samnorsku.
Johanna omal się nie zgubiła. Dochodził do niej hałas, jaki robił wóz, ale po chwili najwyraźniej znowu gdzieś skręcił. Zaraz potem usłyszała go ponownie, za swoimi plecami. Zabierali Snycerkę do jej domku! Cofnęła się i po kilku minutach wspinała się ścieżką do dwupiętrowej chaty, którą dzieliła z królową przez ostatnie kilka tygodni. Była zbyt wyczerpana, aby biec. Wolno podeszła pod górę, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jest przemoczona i ubłocona. Wóz zatrzymał się około pięciu metrów od drzwi. Straże rozstawiono na całym wzgórzu, ale kusz nie naciągnięto.
Popołudniowe słońce znalazło szparę pomiędzy chmurami zasłaniającymi zachodnią część nieba i na chwilę oświetliło podmokłe wrzosowisko i lśniącą linię lasu, który kontrastował ze wzgórzami. Taka kombinacja światła i ciemności zawsze wydawała się Johannie szczególnie piękna. Żeby tylko nic jej się nie stało.
Straże pozwoliły jej przejść. Wędrownik Wickwrackstrup stał wokół wejścia. Trzech jego członków spoglądało na zbliżającą się Johannę. Czwarty, Strupiarz, wsuwał swą długą szyję przez szparę w drzwiach, przypatrując się temu, co działo się w środku.
— Chciała, żeby przywieźć ją tutaj, gdy to się stało — oznajmił Wędrownik.
— Co… co się stało? — spytała Johanna.
Pielgrzym wykonał gest, który był odpowiednikiem wzruszenia ramionami.
— Wszystko przez szok spowodowany wystrzałem. Ale w zasadzie cokolwiek mogło być przyczyną. — Coś uderzyło ją w geście, jaki wykonywały jego rozłatane na wszystkie strony głowy. Wstrząśnięta Johanna spostrzegła, że tamten się śmieje, cały rozanielony.
— Chcę ją zobaczyć!
Strupiarz pośpiesznie wycofał się, gdy ruszyła do drzwi.
Wnętrze oświetlało jedynie słońce, które przedostawało się do środka przez szparę w drzwiach i wąskie okienka. Musiała chwilę odczekać, aż jej wzrok się przyzwyczaił. W powietrzu unosił się zapach… czegoś mokrego. Snycerka leżała, tworząc kółko na pikowanym materacu, na którym kładła się każdego wieczoru. Johanna przemierzyła pokój i uklękła tuż przy sforze. Snycerka cofnęła się nerwowo, nie pozwalając się dotknąć. Wszędzie było pełno krwi i coś, co wyglądało jak kupa flaków, leżało na środku materaca. Johanna czuła, że zaraz zwymiotuje.
— Sny… Snycerko? — odezwała się słabym głosem.
Jeden z członków królowej podszedł i położył jej pysk na dłoni.
— Witaj, Johanno. To bardzo… dziwne uczucie mieć kogoś przy sobie w takiej chwili.
— Ty krwawisz. Co się dzieje? Delikatny, ludzki śmiech.
— Boli mnie, ale to dobrze… Zobacz. — Jej ślepiec trzymał w szczękach coś małego i mokrego. Inny lizał to coś. Cokolwiek to było, wierciło się na wszystkie strony, żywe. Johanna przypomniała sobie jak całkiem niedawno część Snycerki zaczęła nabierać niezgrabnych, zaokrąglonych kształtów.
— Dziecko?
— Tak. A jutro lub za dwa dni będę miała następne. Johanna usiadła na drewnianej podłodze, zakrywając twarz dłońmi. Znowu chciało jej się płakać.
— Czemu nic mi nie powiedziałaś?
Przez chwilę Snycerka milczała. Lizała małego ze wszystkich stron, a potem położyła go na brzuchu tego członka, który zapewne był matką. Nowo narodzony przytulił się do ciepłego ciała, moszcząc się wygodnie w gęstym futerku. Johanna nie słyszała, żeby wydawał jakieś dźwięki. W końcu królowa się odezwała.
— Nie wiem… nie wiem, czy mnie zrozumiesz. To dla mnie bardzo trudne.
— Rodzenie dzieci? — Dłonie Johanny lepkie były od krwi, którą przesiąkł materac. Jasne, że to trudne, ale tak przecież zawsze zaczyna się życie na świecie takim jak ten. W bólu, który potrzebuje przyjacielskiego wsparcia; w bólu, który prowadzi do radości.
— Nie. Rodzenie dzieci wcale nie jest trudne. Jeśli mnie pamięć nie myli, rodziłam ponad sto razy. Jakby ci to wytłumaczyć, żebyś zrozumiała? Wy, ludzie, nie macie szans, aby próbować żyć wiecznie, wasze potomstwo nigdy nie stanie się wami.
Ale dla mnie oznacza to koniec duszy, która żyje już sześćset lat. Widzisz, zatrzymam tych dwoje, aby stali się częścią mnie samej… i po raz pierwszy od wielu wieków nie jestem jednocześnie ich matką i ojcem. Stanę się nowikiem.
Johanna spojrzała na ślepca i na śliniącego się młodzika. Sześćset lat kazirodztwa. Jak długo mogłaby jeszcze ciągnąć w ten sposób, zanim jej umysł doczekałby się całkowitego rozpadu. Po raz pierwszy nie jest matką i ojcem.
— Więc kto jest ojcem? — wyrwało się Johannie.
— A jak myślisz? — Głos doszedł do niej zza drzwi. Jeden z członków Wędrownika Wickwrackstrupa wsunął głowę tak tylko, że było widać jedno oko. — Kiedy Snycerka podejmuje decyzję, zawsze łamie wszelkie bariery. Była najbardziej zwartą i jednorodną sforą wszech czasów. Teraz ma w sobie krew… albo „geny” jakby powiedział dannik — sfor z całego świata, krew najbardziej szalonego ze wszystkich pielgrzymów, jacy kiedykolwiek powierzali swe dusze błędnym wiatrom.
— A także jednego z najbystrzejszych — dodała Snycerka, a w jej głosie była jednocześnie przekora i żal. — Nowa dusza będzie co najmniej tak samo inteligentna jak przedtem i prawdopodobnie bardziej elastyczna.
— Ja także spodziewam się małego — powiedział Pielgrzym — ale nie smucę się tym ani trochę. Za długo już byłem czworakiem. Wyobraź sobie mieć szczeniaka z samą Snycerką! Może stanę się konserwatywny i zagrzeję miejsce.
— Ha! Nawet dwóch szczeniaków ze mną nie wystarczyłoby, aby poskromić twą pielgrzymią duszę.
Johanna zamyślona, słuchała tych przekomarzań. To wszystko było takie obce, a jednak ten poufały, czuły ton i łagodny humor wydawały jej się bardzo znajome. Gdzieś już to sły… i nagle sobie przypomniała. Miała wtedy pięć lat. Mama i Tata przynieśli do domu małego Jefriego. Johanna nie pamiętała słów, jakie wtedy wypowiadali, ani nawet sensu całej rozmowy, ale jej ton był taki sam jak podczas serdecznej wymiany zdań pomiędzy Snycerką a Wędrownikiem.
Johanna usiadła i poczuła, jak uchodzi z niej całe napięcie tego pełnego wrażeń dnia. Artyleria Skrupiła okazała się całkiem sprawna, istniały realne szansę na odzyskanie statku. Nawet gdyby się nie udało… poczuła się trochę tak, jakby była z powrotem w domu.
— Czy… czy mogę pogłaskać twojego szczeniaczka?
Podróż PPII rozpoczęła się od katastrofy, podczas której śmierć lub życie były kwestią godzin a nawet minut. Pierwsze tygodnie naznaczone były strachem i samotnością oraz obawami o ożywienie Phama. Poza Pasmem II szybko spadał w kierunku płaszczyzny galaktyki, oddalając się od Przekaźnika. Z dnia na dzień gwiezdna spirala zdawała się obracać, wychodząc mu na spotkanie, aż w końcu zmieniła się w jedno pasmo światła, Mleczną Drogę, taką, jaką widziano z Nyjory lub Starej Ziemi oraz z większości nadających się do zamieszkania planet galaktyki.
Dwadzieścia tysięcy lat świetlnych w trzy tygodnie, ale po trasie wiodącej przez Środkowe Przestworza. Teraz jeszcze tylko kilka tysięcy lat świetlnych dzieliło ich od celu znajdującego się na Dnie Przestworzy. Przestrzenie o izotropowej gęstości co jakiś czas przedzielane były nieregularnymi granicami stref. W skali całej galaktyki Dno stanowiło soczewkowatą powierzchnię otaczającą większą część tarczy galaktycznej. PPII poruszał się mniej więcej w kierunku centrum. Lecieli z coraz mniejszą prędkością — każdy tydzień coraz bardziej przybliżał ich do Powolności. Co gorsza, ich trasa oraz wszelkie jej warianty, zapewniające jakikolwiek postęp, wiodły dokładnie przez region masowych przesunięć strefowych. Wiadomości Sieciowe mówiły o Wielkim Sztormie Strefowym, aczkolwiek, rzecz jasna, nie odczuwało się żadnych turbulencji w regionie, który przemierzali. W niektóre dni jednak tempo podróży spadało poniżej osiemdziesięciu procent spodziewanej wartości.
Dość wcześnie zorientowali się, że nie tylko sztorm jest przyczyną spowolnienia. Błękitny Pancerzyk wyszedł na zewnątrz, aby przyjrzeć się uszkodzeniu, którego nie próbowali naprawiać od chwili ucieczki.
— A więc to wina statku? — Ravna przyglądała się z mostka ledwo dostrzegalnemu obecnie przesuwaniu się pobliskich gwiazd po czarnym niebie. Nie była to żadna nowość. Ale nie wiedziała, co należy zrobić.
Błękitny Pancerzyk przetaczał się w tę i z powrotem po suficie. Za każdym razem, gdy zbliżał się do przeciwległej ściany, wyciągał od pokładowego komputera dane na temat uszczelnienia ciśnieniowego w śluzie dziobowej. Ravna spojrzała na niego.
— Hej, w ciągu ostatnich minut sprawdzałeś to już dziewięć razy. Jeśli naprawdę myślisz, że coś jest nie w porządku, lepiej to napraw.
Toczący się swobodnie Skrodojeździec zatrzymał się gwałtownie. Jego odrośle falowały niepewnie.
— Przed chwilą byłem na zewnątrz. Chcę się tylko upewnić, czy właściwie zamknąłem wyjście… To znaczy, chcesz powiedzieć, że już to zrobiłem?
Ravna spojrzała na niego i dołożyła wszelkich starań, aby jej głos nie był nazbyt ostry. Błękitny Pancerzyk nie był właściwym celem dla jej frustracji.
— Aha. Co najmniej pięć razy.
— Przepraszam. — Zamilkł, nieruchomiejąc w pozie najintensywniejszego skupienia. — Zająłem zbyt dużo pamięci.
Czasami ten zwyczaj wydawał się bardzo zabawny, ale nieraz był denerwujący. Kiedy Jeźdźcy starali się myśleć nad kilkoma rzeczami naraz, ich skrody nie rejestrowały informacji w pamięci krótkotrwałej. Zwłaszcza Błękitnemu Pancerzykowi zdarzało się niejednokrotnie wpadać w pułapkę cyklicznego powtarzania jednej czynności, którą wykonywał co chwilę, po czym natychmiast o tym zapominał.
Pham uśmiechnął się. Wyglądał na dużo spokojniejszego niż Ravna.
— Nie rozumiem tylko jak wy, Jeźdźcy, możecie znosić to tak długo.
— To znaczy?
— Z tego, co przeczytałem w bibliotece pokładowej, wynika, że te śmieszne skrody macie od czasów, kiedy jeszcze nie było Sieci. Jak to więc możliwe, że nie potrafiliście ulepszyć konstrukcji, pozbyć się tych idiotycznych kółeczek, udoskonalić działania pamięci? Założę się, że nawet taki zwykły programista bojowy z Powolności jak ja stworzyłby coś lepszego niż te wasze pojazdy.
— To sprawa tradycji — powiedział uroczyście Błękitny Pancerzyk. — Przede wszystkim w ten sposób okazujemy wdzięczność Temu, który obdarzył nas kółkami i pamięcią.
— Hmm.
Ravna powstrzymała się od śmiechu. Znała już dość dobrze Phama, aby wiedzieć, o czym teraz myślał. Na pewno przyszło mu do głowy, że wielu Jeźdźców pewnie już dawno przeszło do Transcendencji, podczas gdy ci, co pozostali, zamykali sobie tę drogę, nakładając na siebie podobne samoograniczenia.
— Tak. Tradycja. Wielu z tych, którzy kiedyś byli Jeźdźcami, uległo zmianom, a nawet dokonało transcendencji. Ale my wciąż trwamy. — Zielona Łodyżka urwała, a gdy na nowo podjęła wątek, była bardziej onieśmielona niż zazwyczaj. — Czy słyszeliście o Micie Jeźdźców?
— Nie — odparła Ravna w roztargnieniu. W przyszłości miała wiedzieć o Jeźdźcach równie dużo jak o ludziach, ale jak dotąd stanowili oni dla niej absolutną tajemnicę.
— Niewielu o nim słyszało. Nie dlatego, żeby był to jakiś sekret. Po prostu nie staramy się robić z tego sensacji. To bardzo bliskie wierzeniom religijnym, ale my nie głosimy naszej wiary innym. Cztery czy pięć miliardów lat temu Ktoś skonstruował pierwsze skrody i obdarzył Jeźdźców świadomością. To sprawdzony wielokrotnie fakt. Mit powiada, że coś zniszczyło naszego Stwórcę i wszystkie jego dzieła… Była to katastrofa tak wielka, że po tylu latach nie traktuje się jej nawet jako dzieło Myśli.
Stworzono mnóstwo teorii na temat wyglądu galaktyki w odległej przeszłości, w czasie Prapodziału. Ale Sieć nie mogła istnieć zawsze. Musiał być jakiś początek. Ravna nigdy nie wierzyła w Starożytne Wojny i Katastrofy.
— Tak więc w pewnym sensie — powiedziała Zielona Łodyżka — my, Jeźdźcy, jesteśmy wiernymi oczekującymi na powrót Tego, który nas stworzył. Tradycyjna skroda i tradycyjny interfejs są standardowe. Poprzestanie na nich umożliwiło nam cierpliwe oczekiwanie.
— Właśnie — wtrącił się Błękitny Pancerzyk. — A sama konstrukcja jest wyjątkowo subtelna, droga lady, nawet jeśli jej funkcje są bardzo proste. — To mówiąc potoczył się na środek sufitu. — Tradycyjna skroda wymaga dyscypliny, koncentracji na tym, co jest naprawdę ważne. Właśnie przed chwilą próbowałem martwić się wieloma rzeczami naraz… — Nagle gwałtownie przeszedł do najaktualniejszego tematu. — Dwa spiny napędowe pozostają uszkodzone od czasu naszej ucieczki z Przekaźnika. Stan pozostałych trzech ulega gwałtownemu pogorszeniu. Myśleliśmy, że przyczyną zwolnienia był po prostu sztorm, ale teraz dokładnie przebadałem napęd. Ostrzeżenia układu diagnostycznego nie były fałszywym alarmem.
— …i wciąż się pogarsza?
— Niestety, tak.
— Jak to się skończy?
Błękitny Pancerzyk złożył wszystkie pnącza razem.
— Droga lady Ravno, nie możemy jeszcze ustalić nic pewnego, jeśli chodzi o ekstrapolację. Być może stan spinów nie pogorszy się w ogóle, a być może… wiadomo przecież, że PPII nie był w pełni gotowy do odlotu. Nie zostały jeszcze przeprowadzone ostatnie testy na zgodność ze standardami. W pewnym sensie martwię się tym bardziej niż czymkolwiek innym. Nie wiemy, co jeszcze może nawalić, zwłaszcza kiedy osiągniemy Dno i nie będziemy mogli korzystać z normalnych automatów. Musimy bacznie kontrolować pracę spinów i… mieć nadzieję.
Był to koszmar, który prześladował wszystkich podróżnych, zwłaszcza na Dnie Przestworzy. Gdy ultranapęd przestawał pracować, przebycie odległości roku świetlnego nie było już kwestią minut, lecz lat. Nawet gdyby odpalili napęd strumieniowy i poddali się hibernacji, Jefri Olsndot nie żyłby już od tysiąca lat, kiedy dotarliby do miejsca, w którym teraz się znajdował, a sekret jego rodziców zginąłby pogrzebany na jakimś średniowiecznym śmietnisku.
Pham Nuwen machnął ręką w stronę wolno przesuwających się gwiezdnych pól.
— Wciąż jesteśmy w Przestworzach. Z każdą godziną przemierzamy większą odległość niż flota Queng Ho zdołałaby przebyć w ciągu dekady. — Wzruszył ramionami. — Na pewno jest gdzieś jakieś miejsce, gdzie można będzie naprawić napęd.
— Nawet kilka.
I to by było tyle, jeśli chodzi o szybki lot. Ravna westchnęła. Ostatnie prace na Przekaźniku miały polegać na dołączeniu części zamiennych oraz przetestowanego oprogramowania, nadającego się do prowadzenia statku w warunkach panujących na Dnie. Ale prace te nie zostały i już nigdy nie miały zostać ukończone. Spojrzała na Zieloną Łodyżkę.
— Masz jakiś pomysł?
— Na co? — spytała Zielona Łodyżka.
Ravna aż przygryzła wargę z wściekłości. Niektórzy mówili, że Jeźdźcy to urodzeni komicy. Była to prawda, aczkolwiek na ogół był to komizm zupełnie nie zamierzony.
Błękitny Pancerzyk zaszurgotał coś w stronę swej połowicy.
— Ach! Chodzi ci o to, gdzie możemy uzyskać pomoc? Istnieje kilka możliwości. Sjandra Kei znajduje się trzy tysiące dziewięćset lat świetlnych stąd, w kierunku zgodnym z obrotem galaktyki, ale poza zasięgiem sztormu. Możemy…
— Za daleko! — Błękitny Pancerzyk i Ravna zawołali chórem.
— To prawda, ale pamiętajcie, że planety Sjandry Kei są zamieszkane w większości przez ludzi. To twój dom, lady Ravno. A Błękitny Pancerzyk i ja znamy tamtejszych mieszkańców bardzo dobrze. W końcu to oni byli nadawcami tej kryptoprzesyłki, którą dostarczyliśmy do Przekaźnika. My mamy tam przyjaciół, a ty rodzinę. Nawet Błękitny Pancerzyk musi przyznać, że mamy szansę załatwić sobie naprawę statku i pozostać nie zauważeni.
— Tak, pod warunkiem że uda nam się tam dotrzeć. — Głos wydobywający się z generatora Błękitnego Pancerzyka brzmiał gderliwie.
— W porządku, jakie inne miejsca mamy do wyboru?
— Większość to systemy niezbyt znane. Sporządzę odpowiednią listę. — Jej odroślą przemknęły przez konsolę. — Ostatnie miejsce znajduje się dosyć blisko planowanej przez nas trasy. To pojedynczy system. Nazwa, jaką podaje Sieć, brzmi… najlepiej można byłoby to przetłumaczyć jako… Błogie Wytchnienie.
— A może Wieczny Odpoczynek, co? — zadrwił Pham.
W końcu uzgodnili, że polecą dalej, uważnie kontrolując uszkodzone spiny, tymczasowo odkładając decyzję poszukiwania pomocy.
Dni zmieniały się w tygodnie, a tygodnie wolno przechodziły w miesiące. Czterech podróżników wytrwale kontynuowało swą wyprawę do Dna Przestworzy. Napęd działał coraz gorzej, ale pogorszenie to następowało powoli, zgodnie z prognozami.
Plaga rozprzestrzeniała się na Szczycie Przestworzy, a kolejne ataki na archiwa Sieci poszerzały jej zakres działania o obszary znajdujące się daleko poza bezpośrednim zasięgiem.
Łączność z Jefrim stopniowo się poprawiała. Codziennie przychodziła jedna lub dwie wiadomości. Czasami, gdy rój antenowy PPII był odpowiednio ustawiony, chłopak i Ravna mogli komunikować się niemal w czasie rzeczywistym. Zmiany w Świecie Szponów zachodziły szybciej, niż się spodziewała — być może na tyle szybko, aby zagwarantować ocalenie chłopca.
To był trudny czas dla Ravny, zamkniętej w małym statku, mającej za całe towarzystwo trzech pozostałych członków załogi i możliwość konwersowania tylko z jedną osobą z zewnątrz, którą w dodatku było zagubione w kosmosie dziecko.
W każdym razie rzadko kiedy się nudziła. Zauważyła, że każde z nich zawsze miało mnóstwo rzeczy do zrobienia. Jej zadaniem było przeglądanie biblioteki pokładowej, wydobywanie z niej projektów i planów, które mogłyby się okazać przydatne dla pana Stali i Jefriego. Biblioteka PPII nie mogła się równać z archiwum na Przekaźniku ani nawet z bibliotekami uniwersyteckimi na Sjandrze Kei, lecz mimo to bez właściwych urządzeń wyszukujących trudno byłoby cokolwiek w niej znaleźć. A w miarę jak ich podróż się przedłużała, sprzęt ów wymagał coraz większej troski.
Poza tym… nie dało się narzekać na nudę, jeśli obok był ktoś taki jak Pham. W każdej chwili miał dziesiątki pomysłów i wszystkiego był ciekawy.
— Dłuższa podróż może okazać się błogosławieństwem — mówił. — Zdążymy się dobrze przygotować na to, co nas czeka.
Uczył się samnorskiego. Szło to dużo wolniej niż jego oszukańcza edukacja na Przekaźniku, ale miał naturalne zdolności językowe, a Ravna poświęcała na lekcje mnóstwo czasu.
Kilka godzin dziennie spędzał w warsztacie PPII, często w towarzystwie Błękitnego Pancerzyka. Grafiki rzeczywiste były dla niego absolutną nowością, ale po kilku tygodniach, przeszedł już etap zabawkowych prototypów. Skonstruowane przez niego kombinezony ciśnieniowe miały zasilacze i schowki na broń.
— Nie mamy pojęcia, jak będą się przedstawiać sprawy zaraz po wylądowaniu, dlatego uzbrojenie z własnym zasilaniem może nam się bardzo przydać.
Pod koniec każdego dnia pracy spotykali się w kabinie sterowniczej, aby porównać notatki, omówić ostatnie wieści, jakie przysłali Jefri i pan Stal, oraz aktualny stan napędu. Dla Ra-vny były to najszczęśliwsze chwile w całym dniu… ale czasem najcięższe. Pham tak skonfigurował urządzenia wyświetlające, że dookoła nich ukazywały się ściany zamku, natomiast zamiast okna wyświetlającego dane komunikacyjne pojawiał się ogromny kominek. Od strony paleniska dochodziła perfekcyjna imitacja trzasku spalających się głowni, a nawet udało się uzyskać emisję „ogniskowego” ciepła ze ściany. Była to zamkowa komnata z Canberry, taka, jaką Pham zachował w pamięci. Nie różniła się zbytnio od sal znanych jej z opowieści o Epoce Księżniczek na Nyjorze (aczkolwiek większość tamtych zamków znajdowała się na podzwrotnikowych moczarach, gdzie rzadko używano tak wielkich kominków). Z niewiadomych przyczyn cała ta maskarada wyjątkowo radowała Jeźdźców. Zielona Łodyżka mówiła, że komnata przypomina jej pewien przystanek podczas jednej z pierwszych podróży handlowych, jaką odbyła z Błękitnym Pancerzykiem. Niczym czterej pielgrzymi utrudzeni całodzienną wędrówką, z radością zanurzali się w błogie zacisze pałacowej iluzji. A kiedy wszystkie ważne sprawy zostały omówione, Pham i Jeźdźcy snuli opowieści do późnej „nocy”.
Ravna siedziała obok Phama, najmniej gadatliwa z całej czwórki. Przyłączała się do śmiechów, a czasami nawet do prowadzonych dyskusji. Nieraz Błękitny Pancerzyk dworował sobie z wiary Phama w utajnianie kodów klawiszowych, a Ravna mogła przytoczyć wiele historii z własnego życia na poparcie poglądów Jeźdźca. Ale te chwile także dla niej były bardzo ciężkie. Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka cudownie opowiadali, widzieli tyle różnych miejsc, handlowanie było ich ogromną pasją. Drobne szwindle, targi o cenę i udane transakcje wypełniały większą część ich życia. Pham słuchał niemal oczarowany… a następnie opowiadał historie z czasów, kiedy był księciem Canberry, a potem kupcem i odkrywcą w Strefie Powolnego Ruchu. Lecz biorąc pod uwagę wszelkie ograniczenia, jakie na podróżników nakładały warunki panujące w Powolności, mnogość przygód, jakie przeżył w swym życiu, przewyższała nawet doświadczenia Skrodojeźdźców. Ravna uśmiechała się, udając zachwyt.
Opowieści Phama było zbyt wiele. Szczerze wierzył w to, że każde z relacjonowanych przez niego wydarzeń naprawdę się zdarzyło, ale ona nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby człowiek mógł aż tyle zobaczyć i zdziałać w jednym życiu. Tam, na Przekaźniku, powiedziała mu, że jego wspomnienia są sztucznym tworem, psikusem Starego. Była wtedy bardzo rozzłoszczona i teraz żałowała wypowiedzianych słów… gdyż okazało się to najoczywistszą prawdą. Zielona Łodyżka i Błękitny Pancerzyk nigdy tego nie zauważyli, ale czasem w połowie opowieści Pham gubił się w swych wspomnieniach, a w jego oczach pojawiał się ledwie skrywany wyraz paniki. Gdzieś w środku sam zdawał sobie sprawę, jak wygląda prawda, i właśnie wtedy odczuwała nagłe pragnienie, by go objąć, pocieszyć. Czuła się tak, jakby miała straszliwie okaleczonego przyjaciela, z którym mogła rozmawiać, ale któremu nie mogła powiedzieć prawdy o tym, jak bardzo w rzeczywistości jest poraniony. Zamiast tego udawała, że nie widzi tych potknięć, jak gdyby w ogóle nie miały miejsca, śmiejąc się głośno przez całą resztę jego opowieści.
Cała sztuczka Starego była zupełnie niepotrzebna. Pham wcale nie musiał być wielkim bohaterem. Był dobrym człowiekiem, chociaż trochę egoistą, jednocześnie zdarzało mu się łamać wszelkie reguły. Był równie wytrwały jak ona i odważniejszy.
Jak wielkie umiejętności musiał mieć Stary, aby stworzyć tak wspaniałą osobę, jak wielką… Moc. I jakżeż nienawidziła go za tak bezwzględne ośmieszenie tej osoby.
Ślady iskry bożej w osobowości Phama nie były zbyt widoczne. Ravnę bardzo to cieszyło. Raz czy dwa razy na miesiąc mówił coś przez sen. Przez następny dzień lub dwa szalał na punkcie jakiegoś przedsięwzięcia, którego cel nie zawsze udawało mu się wyjaśnić. Ale na razie nic się nie pogarszało, nie oddalał się od niej.
— Iskra boża może nas w końcu ocalić — odpowiadał, kiedy zbierało jej się na odwagę i pytała go o to. — Niestety, nie wiem, w jaki sposób. — Klepał się dłonią po czole. — Pod tym sufitem bóg ma nadal zbyt dużo swoich klamotów. I to nie tylko w pamięci. Czasami potrzebuje całego umysłu do myślenia, tak że nie zostawia mi nawet miejsca na świadomość, a potem, trudno mi to wyjaśnić, ale… czasem mam przed oczami jakiś blask, jakieś cienie. To coś, co rodzice Jefriego przywieźli na planetę Szponów, może zniszczyć Plagę. Nazwijmy to antidotum, albo nawet lepiej — Przeciwwagą. Jest to coś, co zostało zabrane Perwersji w chwili jej narodzin w laboratorium Straumy. Nie zorientowała się, że jej tego brakuje, do czasu, gdy zrobiło się już za późno.
Ravna westchnęła. Ciężko sobie wyobrazić dobrą nowinę i jednocześnie równie przerażającą.
— Straumerzy mogli uprowadzić coś takiego prosto z centrum Perwersji?
— Chyba tak. A może to właśnie Przeciwwaga posłużyła się Straumerami, aby uciec Perwersji. Aby schować się w niedostępnych głębiach i poczekać na dogodną chwilę do kontrataku. Myślę, że ten plan ma szansę powodzenia, Rav, przynajmniej jeśli ja — jeśli iskra boża, którą zostawił we mnie Stary — dotrze tam i zrobi wszystko, co do niej należy. Przeczytaj Wiadomości. Plaga przewraca do góry nogami cały Szczyt Przestworzy, najwyraźniej zawzięcie czegoś szuka. Zniszczenie Przekaźnika to tylko mały odprysk, skutek uboczny morderstwa dokonanego na Starym. Ale ona wciąż szuka w niewłaściwych miejscach. Cała nasza nadzieja w Przeciwwadze.
Przypomniała sobie wszystkie wiadomości otrzymane od Jefriego.
— Ten nalot na ścianach statku Jefriego. Myślisz, że to właśnie to?
Oczy Phama zaszły mgłą.
— Tak. Wydaje się bez znaczenia, ale chłopak mówi, że był tam od samego początku i rodzice pilnowali, by się do niego nie zbliżał. Jego zdaniem jest odpychający… To dobrze, najprawdopodobniej pilnuje, aby szponiaści przyjaciele również do niego nie podchodzili.
W jej myślach pojawiło się tysiąc pytań. Na pewno podobne zadawał sobie Pham. Obecnie nie potrafili znaleźć odpowiedzi na żadne z nich. Ale pewnego dnie staną w oko w oko z nieznanym i martwa ręka Starego znowu zacznie działać… przez Phama. Ravna zadrżała i przez jakiś czas nie odzywała się ani słowem.
Miesiąc po miesiącu produkcja broni palnej przebiegała zgodnie z planem rozwojowym znalezionym w bibliotece. Wytworzenie samego prochu przyszło Szponom z łatwością, niewiele było poprawek i powtórzeń. Dopiero testowanie stopów znacznie opóźniło cały proces, ale w końcu udało im się przezwyciężyć i te trudności. Sfory zamieszkujące Ukrytą Wyspę skonstruowały pierwsze trzy prototypy działa ładowanego od tyłu, wystarczająco małego, by do transportu i obsługi wystarczyła pojedyncza sfora. Jefri miał nadzieję, że w ciągu następnych dziesięciu dni rozpoczną masową produkcję.
Dużo dziwaczniej przebiegała konstrukcja radia. Pod pewnymi względami realizacja tego projektu znacznie się opóźniała, pod innymi aparat stał się czymś więcej, niż Ravna mogła sobie wyobrazić. Po długim okresie normalnych postępów w pracy, Jefri przysłał nowy plan. Polegał on na kompletnej przeróbce tabeli dla interfejsu akustycznego.
— Wydawało mi się, że to absolutne średniowiecze — zdziwił się Pham, kiedy zobaczył wiadomość od Jefriego.
— To prawda. Najwyraźniej stworzenia po prostu dobrze zastanowiły się nad korzyściami, jakie może im przynieść to, co przesyłamy. Chcą użyć radia do wzmocnienia wewnętrznego przekazu myśli w ramach pojedynczej sfory.
— Mhm. No tak. Opisaliśmy im, w jaki sposób tabele określają siatkę przetworników — wszystko w pospolitym samnorskim, unikając terminów technicznych. Pokazaliśmy im, jak małe zmiany w tabelach będą wpływać na zmiany siatki. Ale zobacz, nasz projekt proponował im uzyskanie pasma o częstotliwości trzech kiloherców, co umożliwia całkiem przyzwoite połączenie głosowe. Teraz mówisz mi, że zastosowanie nowych tabeli pozwoli im na uzyskanie pasma dwustukilohercowego.
— Tak. To właśnie mówi mój dannik.
Na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.
— Ha! I o to chodzi. Na pewno otrzymali wystarczająco dużo informacji, aby dokonać odpowiednich modyfikacji. Wydaje mi się jednak, że sporządzenie rozszerzonej wersji tabeli danych technicznych jest tak samo trudne jak — po cichu liczył kolumny i rzędy — rozwiązanie pięćsetwęzłowego numerycznego równania różniczkowego cząstkowego. A mały Jefri twierdzi, że wszystkie danniki zostały zniszczone, a komputer pokładowy raczej nie nadaje się do użytku.
Ravna odchyliła się od ekranu.
— Przepraszam. Dopiero teraz zrozumiałam, co masz na myśli. — Człowiek tak bardzo przyzwyczaja się do codziennego używania tych wszystkich urządzeń, że w ogóle nie może wyobrazić sobie bez nich życia. Myślisz… myślisz, że to sprawa Przeciwwagi?
Pham Nuwen zawahał się, jakby w ogóle wcześniej nie rozważał tej możliwości. Wreszcie odezwał się:
— Nie… nie o to mi chodzi. Myślę, że ten pan Stal prowadzi z nami jakąś grę, wykorzystując do tego naszą wiedzę. Wszystko, czym dysponujemy, to strumień bajtów od jakiegoś Jefriego. Co jednak naprawdę wiemy o całej sprawie?
— Cóż, powiem ci tylko tyle, ile sama wiem. Rozmawiamy z młodym ludzkim dzieckiem, które urodziło się i wychowało w Królestwie Straumy. Większość jego wiadomości, które przeczytałeś, było tłumaczeniami na triskweliński. W przekładzie przepada wiele kolokwializmów i małych błędów charakterystycznych dla dziecka, którego ojczystym językiem jest samnorski. Jedynymi osobami, które mogłyby tak sprytnie podszyć się pod dziecko, musieliby być dorośli ludzie… Ale po przeszło dwudziestu tygodniach znajomości z Jefrim powiem ci, że nawet to wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne.
— W porządku. Załóżmy, że Jefri istnieje naprawdę. Mamy więc ośmioletniego dzieciaka uwięzionego w Świecie Szponów. Chłopak ten przekazuje nam to, co sam uważa za prawdę. Moim zdaniem ktoś go okłamuje. Może i powinniśmy wierzyć temu, co widzi na własne oczy. Twierdzi, że otaczające go stworzenia nie są w stanie myśleć, jeśli nie tworzą grupy składającej się z pięciu lub więcej członków. W porządku. Uznajmy, że tak jest. — Pham przewrócił oczami. Prawdopodobnie wiedział ze swych lektur, że grupowe inteligencje są wyjątkową rzadkością po tej stronie Transcendencji. — Dzieciak mówi, że z góry nie widzieli nic prócz bardzo niewielkich miasteczek i że wszystko wokół wygląda jak w średniowieczu. Niech będzie, kupujemy to. Są jednak pewne ale. Jak to możliwe, że przedstawiciele takiej rasy są na tyle bystrzy, by mogli w pamięci rozwiązywać cząstkowe równania różniczkowe i to jedynie na podstawie implikacji zawartych w twojej wiadomości?
— Cóż, znane są przypadki tak bystrych umysłów u ludzi. — Mogła wymienić jeden przypadek z historii Nyjory oraz jedno małżeństwo zamieszkujące niegdyś Starą Ziemię. Jeśli sfory posiadają takie zdolności, to stworzenia te są inteligentniejsze niż jakakolwiek naturalna rasa, o jakiej miała okazję usłyszeć. — Więc sądzisz, że to nie jest wczesne średniowiecze?
— Właśnie. Założę się, że to jakaś kolonia, która upadła w ciężkich czasach… tak jak twoja Nyjora albo moja Canberra, tyle tylko, że szczęśliwie znajduje się w Przestworzach. Te psie sfory muszą mieć gdzieś jakiś czynny komputer. Może znajduje się on pod opieką ich kapłanów, może nie mają nic więcej. Ale coś przed nami kryją.
— Ale dlaczego? I tak byśmy im pomogli. Przecież Jefri opowiedział nam, jak go uratowali.
Na twarzy Phama znowu pojawił się znajomy wyniosły uśmieszek. Ale zaraz zniknął. Widać było, że naprawdę stara się pozbyć tego zwyczaju.
— Byłaś na dziesiątkach różnych światów, Ravno. I wiem, że co najmniej tysiąc innych poznałaś z książek, przynajmniej w ogólnym zarysie. Znane ci są być może różne odmiany średniowiecznych cywilizacji, o jakich nigdy mi się nie śniło. Ale pamiętaj, ja żyłem w takim świecie… przynajmniej tak mi się wydaje. — Przy ostatnich słowach zająknął się nerwowo.
— Naczytałam się mnóstwo o Epoce Księżniczek — powiedziała łagodnie Ravna.
— Tak… przepraszam, nie chciałem tego bagatelizować. Ale w każdej średniowiecznej polityce istnieje ścisły związek między myślą a mieczem. Komuś, kto to przeżył, wydaje się to jak najbardziej oczywiste. Popatrz, nawet jeśli uwierzymy we wszystko, co Jefri zobaczył, to królestwo na Ukrytej Wyspie wydaje się dość złowrogie.
— Chodzi ci o ich imiona?
Ocios, Stal, Szpony? Groźnie brzmiące imiona niekoniecznie muszą nieść ze sobą jakieś konkretne znaczenie. — Pham roześmiał się. — Kiedy miałem osiem lat, jeden spośród nadanych mi tytułów brzmiał Lord Rozpruwacz Brzuchów — powiedział, a zobaczywszy wyraz twarzy Ravny, dodał szybko: — Ale w tym wieku nie widziałem nawet dwóch egzekucji! Nie, nie chodzi mi o imiona. Myślę o opisie zamku, jaki przekazał nam chłopak — ta budowla chyba znajduje się niedaleko statku — a także o opisie zasadzki, z której, jak sądzi, został wyratowany. To wszystko nie trzyma się kupy. Pytasz, co mogą zyskać na oszukaniu nas. Myślę, że potrafię odpowiedzieć na to pytanie z ich punktu widzenia. Jeśli są upadłą kolonią, wiedzą dokładnie, co utracili. Może mają jakieś pozostałości technologii i są podejrzliwi jak diabli. Będąc na ich miejscu, poważnie rozważałbym możliwość urządzenia zasadzki na ratowników, jeśliby ci okazali się słabi lub niezbyt ostrożni. A nawet jeślibyśmy się okazali dosyć silni… przyjrzyj się pytaniom, jakie zadaje nam Jefri w imieniu pana Stali. Ten gość zarzuca haczyk i próbuje się domyślić, co ma dla nas największą wartość: statek uciekinierów, Jefri i zahibernowane dzieci, czy też coś, co znajduje się na statku. Do czasu naszego przyjazdu Stal dzięki nam prawdopodobnie rozprawi się z miejscową opozycją. Przypuszczam, że gdy już dotrzemy do planety Szponów, możemy spotkać się z dość bezwzględnym szantażem.
A myślałam, że omawiamy pomyślne wieści. Ravna przerzuciła kilka ostatnich wiadomości. Pham miał rację. Chłopiec przekazywał im to, co sam uważał za prawdę, ale…
— Nie widzę możliwości zmiany reguł gry. Jeśli Stal nie otrzyma od nas pomocy w rozgromieniu Snycerzy…
— Tak. Zbyt mało wiemy, żeby zmienić taktykę. Niezależnie od tego, jak mają się inne sprawy, Snycerze wydają się prawdziwym zagrożeniem dla Jefriego i statku. Mówię jedynie, że powinniśmy brać pod uwagę wszystkie możliwości. Na pewno jednak nie powinniśmy pod żadnym pozorem okazywać naszego zainteresowania Przeciwwagą. Jeśli tamci zorientują się, jak bardzo nam na niej zależy, nie mamy żadnych szans. Może więc jest to najbardziej dogodna chwila, aby zacząć przekazywać małe kłamstewka. Stal mówił coś o wybudowaniu lądowiska dla nas — wewnątrz zamku. Nie ma żadnych szans, aby PPII zmieścił się na jakimkolwiek dziedzińcu, ale możemy udawać, że ten plan bardzo nam odpowiada. Trzeba powiedzieć Jefriemu, że możemy odłączyć się od ultranapędu, podobnie jak ich kontenerowiec. Niech Stal skupi całą swoją uwagę na konstruowaniu nieszkodliwych dla nas pułapek…
Zanucił jedną ze swych dziwnych „marszowych” melodyjek.
— A wracając do radia: dlaczego mimochodem nie pochwalić Szponów za ulepszenie naszego projektu. Zastanawiam się, jak na to zareagują.
Pham Nuwen otrzymał odpowiedź w trzy dni później. Jefri Olsndot twierdził, że to on dokonał optymalizacji. Jeśli więc wierzyć chłopakowi, nie było tam żadnych ukrytych komputerów. Pham nie dał się przekonać.
— Tak więc przez czysty przypadek naszym rozmówcą jest nowy Isaac Newton?
Ravna nie chciała się o to spierać. Byłby to niesamowicie szczęśliwy zbieg okoliczności, ale… Przejrzała wcześniejsze wiadomości. Zarówno język chłopca, jak i jego ogólna wiedza wydawały się nader przeciętne jak na człowieka w jego wieku. Ale w niektórych zadaniach wymagających matematycznych zdolności — przy czym nie chodziło tu o umiejętności, jakich nabywa się w szkole — Jefri wykazywał się swą odkrywczością. Część z wypowiedzi została przekazana, kiedy mieli doskonałe warunki łączności i czas na odpowiedź nie przekraczał minuty. Wszystko wydawało się zbyt spójne, aby można było dostrzec ślad oszustwa, o jakim myślał Pham Nuwen.
Jefri Olsndocie, jesteś osobą, którą bardzo chciałabym poznać.
Zawsze były jakieś zmartwienia i obawy. Czy Szpony zdołają zrealizować przesyłane im projekty? Czy pan Stal nie zostanie unicestwiony przez najazd morderczych Snycerzy? Czy wytrzymają nadwerężone spiny napędowe? Czy strefowe turbulencje, które opóźniały lot PPII, w końcu ustaną? Życie co chwila wydawało się inne: frustrujące, nudne, przerażające. A tymczasem…
Pewnej nocy, czwartego miesiąca lotu, Ravna obudziła się w kabinie, którą już od jakiegoś czasu dzieliła z Phamem. Coś jej się śniło, ale nic nie pamiętała, oprócz tego, że nie był to żaden koszmar. W pokoju panowała cisza, żaden hałas nie mógł jej zbudzić. Obok niej przez sen chrapał Pham, wygodnie leżąc w hamaku. Podłożyła ramię pod jego plecy, delikatnie przyciągając go do siebie. Rytm jego oddechu został na chwilę zakłócony. Wymamrotał coś niezrozumiałego rozmarzonym głosem. Według Ravny seks w stanie nieważkości nie był wcale taką rewelacją, za jaką uważało go wielu ludzi, ale jeśli chodzi o prawdziwe spanie z kimś… to rzeczywiście było dużo przyjemniejsze w warunkach spadku swobodnego. Można było leżeć w objęciach, jak długo się chciało — uścisk zawsze wydawał się delikatny i nie wymagał najmniejszego wysiłku, a przy tym ciągle było wygodnie.
Ravna rozejrzała się po oświetlonej słabym światłem kabinie, starając się domyślić, co też mogło ją obudzić. Może było to wspomnienie zwykłych codziennych problemów — tylko Moce wiedziały, ile ich było. Wtuliła twarz w ramię Phama. Tak, zawsze problemy, ale… w pewnym sensie czuła się najszczęśliwsza od wielu lat. Jasne, że były problemy. Biedny Jefri uwięziony w obcym świecie. Wszyscy, którzy zginęli na Straumie i na Przekaźniku. Ale miała trzech przyjaciół i ukochanego. Sama w małym stateczku lecącym na Dno Przestworzy, czuła się mniej samotna niż kiedykolwiek od czasu, gdy opuściła Sjandrę Kei. Bardziej niż kiedykolwiek czuła się na siłach stawić czoło wszelkim problemom.
Po chwili zaś w głowie zaświtała jej myśl, po części radosna, po części smutna, że za wiele lat będzie być może wspominać te miesiące jako najpiękniejsze chwile w swoim życiu.
W końcu po pięciu miesiącach podróży okazało się, że nie było najmniejszej nadziei na dotarcie do celu bez naprawienia spinów ultranapędu. PPII zwolnił nagle i lecieli z prędkością jednej czwartej roku świetlnego na godzinę w warunkach, które pozwalały na lot ośmiokrotnie szybszy. Poza tym prędkość stale malała. Było jasne, że nie będzie najmniejszych kłopotów z dotarciem do Błogiego Wytchnienia, ale już dalej…
Błogie Wytchnienie. Ravnie nie podobała się ta nazwa, ale żartobliwe tłumaczenie Phama: Wieczny Odpoczynek było jeszcze gorsze. W przestworzach niemal wszystko, co nadawało się do zamieszkania, było zamieszkane. Cywilizacje powstawały i upadały, rasy rozprzestrzeniały się i ginęły, ale zawsze ktoś nowy przybywał z Dołu. W rezultacie powstawała mozaika wielorasowych systemów. Młode rasy, dopiero co przybyłe z Powolności, wiodły niełatwe życie obok pozostałości innych stworzeń. Zgodnie z wiadomościami zaczerpniętymi z pokładowej biblioteki Wieczny Odpoczynek znajdował się w Przestworzach od dość dawna. Świat ten był zamieszkany bez przerwy co najmniej od dwustu milionów lat, wystarczająco długo, by mogło się na nim zadomowić dziesięć tysięcy zamieszkujących go gatunków. Ostatnie informacje mówiły o tym, że w systemie około stu ras ma swoje terytoria. Nawet najmłodsze z nich musiały stanowić pozostałość po dziesiątkach emigracji. Miejsce powinno być spokojne, tak jak wszystkie obszary zamieszkane przez wymierające stworzenia.
Niech więc tak będzie. Odbili PPII trzy lata świetlne w bok, w kierunku zgodnym z obrotem galaktyki. Lecieli teraz wprost na Błogie Wytchnienie, wzdłuż jednej z głównych magistrali Sieci. Dzięki temu mogli przez całą drogę odbierać Wiadomości.
Błogie Wytchnienie reklamowało się w Sieci. Przynajmniej jeden z zamieszkujących system gatunków cenił sobie towary pochodzące z zewnątrz i specjalizował się w wyposażaniu oraz naprawie statków. Ogłoszenia mówiły o przedsiębiorczej, twardonogiej rasie. W końcu znalazło się jakieś wideo. Stworzenia poruszały się za pomocą czegoś, co przypominało kły słoniowe, miały całą masę króciutkich ramiączek wyrastających im tuż spod szyi. W ogłoszeniach podawano adresy sieciowe zadowolonych klientów. Szkoda, że nie możemy ich sprawdzić. Zamiast tego Ravna przesłała krótką wiadomość w triskwelińskim, prosząc o dokonanie ogólnej wymiany spinów napędowych oraz o podanie możliwych metod zapłaty.
Tymczasem wciąż napływały złe wiadomości.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Baeloreski Triskweliński, Jednostki S]K
Od: Sprzymierzenie Obrońców
[Zgodnie z autoproklamacją jest to kooperatywa pięciu wielorasowych imperiów Przestworzy, znajdujących się pod Królestwem Straumy. Nie istnieją żadne dane na temat istnienia te] organizacji przed Upadkiem Królestwa]
Temat: Wezwanie do akcji
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 158,00 dni od Upadku Przekaźnika
Wyrażenia kluczowe: Więcej czynów, mniej słów.
Tekst wiadomości:
Siły Sprzymierzenia przygotowują się do akcji przeciwko narzędziom Perwersji. To czas, aby ci, którzy nam sprzyjają, opowiedzieli się wyraźnie po naszej stronie. W obecnej chwili nie potrzebujemy gwarancji pomocy wojskowej, ale w najbliższej przyszłości konieczne będzie uzyskanie usług wspierających, włączając w to udostępnianie wolnego czasu sieciowego.
W nadchodzących sekundach będziemy bacznie obserwowali, kto wspiera naszą akcję, kto zaś mógł zostać zniewolony przez Perwersję. Jeśli współżyjecie z ludźmi-pasożytami, stoicie przed wyborem: przyłączcie się do akcji, z nadzieją na zwycięstwo, lub czekajcie na zniszczenie.
Śmierć Szarańczy.
Przesyłano jeszcze wiele innych, mniej ważnych wiadomości, niektóre pełne spekulacji na temat tego, co Śmierć Szarańczy (alias Sprzymierzenie Obrońców) miała na myśli. Szerzyły się także plotki o różnych ruchach wojsk. Nie stanowiło to aż tak wielkiej sensacji jak upadek Przekaźnika, ale przyciągało uwagę kilku grup dyskusyjnych. Ravna głośno przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od ekranu.
— Wciąż robią wiele hałasu. — Chciała, aby jej głos zabrzmiał beztrosko, ale nie bardzo to wyszło.
Pham Nuwen dotknął jej ramienia.
— Fakt. Natomiast prawdziwi mordercy rzadko kiedy obwieszczają z góry swoje plany. — W jego głosie było więcej chęci pocieszenia jej niż przekonania. — Wciąż nie wiemy, czy nie jest to po prostu jakiś pojedynczy krzykacz. Nie ma żadnych wiarygodnych potwierdzeń ruchu statków. Co nam w końcu mogą zrobić?
Ravna odepchnęła się od stolika.
— Mam nadzieję, że niewiele. Istnieją całe setki cywilizacji z niewielkim procentem siedlisk ludzkich. Na pewno przedsięwzięli odpowiednie środki, zanim zaczęło się to polowanie pod hasłem Śmierć Szarańczy… Na Moce, chciałabym mieć pewność, że Sjandrze Kei nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Minęło już ponad dwa lata od czasu, kiedy po raz ostatni widziała Lynne i rodziców. Czasami wspomnienia z Sjandry Kei wydawały jej się obrazami z jakiegoś innego życia, ale mimo to wiadomość, że jej rodzinny świat wciąż istnieje i ma się dobrze, była dla niej bardziej istotna, niż przypuszczała.
Po drugiej stronie kabiny sterowniczej Skrodojeźdźcy opracowywali specyfikację naprawy. Błękitny Pancerzyk przytoczył się w ich stronę.
— Bardzo się boję o małe siedliska ludzi, ale Sjandra Kei to przecież największa siła tej cywilizacji. Nawet nazwa systemu jest ludzka. Jakikolwiek atak na nią będzie w rzeczywistości atakiem na całą cywilizację. Zielona Łodyżka i ja nieraz byliśmy tam w interesach i niejednokrotnie mieliśmy do czynienia z ich siłami bezpieczeństwa handlowego. Oficjalne ogłoszenie inwazji na kilka dni naprzód to albo szaleństwo, albo blef.
Ravna zastanowiła się nad tym przez chwilę, po czym twarz jej się rozjaśniła. Dirokimowie i Lopherzy bez wątpienia stawią czoło każdemu zagrożeniu dla ludzi na Sjandrze Kei.
— Tak, to prawda. Tam nie tworzymy małego getta. — Sprawy mogły przyjąć fatalny obrót dla ludzi żyjących w wyizolowanych grupkach, ale Sjandra Kei powinna dać sobie radę. — Ktoś po prostu blefuje. Nie na darmo sieć nazywana jest Siecią Miliona Kłamstw. — Przestała zamartwiać się problemami, na które i tak nie mogła nic poradzić. — Niemniej jedno nie ulega wątpliwości. Zatrzymując się na Błogim Wytchnieniu, pod żadnym pozorem nie możemy w niczym przypominać ludzi.
Rzecz jasna, aby w niczym nie przypominali ludzi, Ravna i Pham musieli pozostać poza zasięgiem wzroku miejscowych stworzeń. Cały ciężar przeprowadzenia rozmów spadał więc na Jeźdźców. Ravna i Jeźdźcy przejrzeli wszystkie zewnętrzne programy, czyszcząc je z wszelkich przejawów obecności ludzi na pokładzie, jakie pojawiły się w nich od czasu opuszczenia Przekaźnika. A jeśli już ich śledzono? Cóż w wypadku szczegółowej rewizji i tak nie mieli szans. Niemniej ukryli wszystko, co mogło sugerować obecność człowieka w sekretnej ładowni, do której Pham i Ravna mieli się wśliznąć w razie potrzeby.
Pham Nuwen sprawdził ich dokonania i znalazł więcej niż jedno potknięcie. Jak na barbarzyńskiego programistę był całkiem niezły. Ale w końcu znajdowali się już blisko głębi, gdzie nawet najlepszy sprzęt komputerowy niewiele przewyższał dobrze mu znane urządzenia.
Była tylko jedna rzecz, której nie potrafili zamaskować: fakt, że PPII przybywał ze Szczytu Przestworzy. Prawda, że był to dennolot zbudowany według modelu dość powszechnego w Środkowych Przestworzach. Ale rzucająca się w oczy „elegancja” całego wyposażenia wymagała zdolności niemal przekraczających ludzkie możliwości.
— Ta łajba robi wrażenie krzemiennej siekiery wykonanej w nowoczesnej fabryce — orzekł Pham.
System bezpieczeństwa Błogiego Wytchnienia dodał im otuchy: kontrola ograniczała się do pobieżnego sprawdzenia prędkości i nie przewidywała inspekcji na pokładzie. PPII wniknął w system i wyłączył silniki rakietowe, aby ustawić wektor pozycji/prędkości na samo centrum Błogiego Wypoczynku oraz Stocznię Remontową Świętego (?) Rihndella (Pham: Jak ktoś się nazywa „święty” to musi być porządny gość, no nie?).
Poza Pasmem II znajdował się nad ekliptyką, około ośmiu milionów kilometrów od pojedynczej gwiazdy Wiecznego Odpoczynku. Nawet gdyby wiedzieli, czego się spodziewać, widok musiałby wprawić ich w zachwyt. Wewnętrzny system był tak pełen pyłów/gazów, że wyglądał jak gwiezdna wylęgarnia, pomimo że jego ośrodek był gwiazdą typu G liczącą sobie trzy miliardy lat. Słońce to otaczały miliony pierścieni, potężniejszych i bardziej imponujących niż pierścienie wokół jakiejkolwiek z planet. Największe i najjaśniejsze rozszczepiały się na miria-dy mniej szych. To, co w pobliżu gwiazdy miało naturalną barwę, oni widzieli mieniące się kolorami: zielonym, czerwonym i fiołkowym. Krzywizny pierścieni rzucały wielkie cienie przypominające jeziora pomiędzy wielobarwnymi stokami wzgórz, ciągnącymi się tysiące kilometrów. Gdzieniegdzie było widać jakieś obiekty — konstrukcje? — wystające na tyle wysoko ponad płaszczyzny pierścieni, by rzucać wąskie, pionowe cienie poza system. Okno podczerwieni i okno ruchu własnego wskazywały na istnienie także bardziej konwencjonalnych zjawisk. Pod pierścieniami znajdowały się ogromne pasy asteroid, a jeszcze dalej pojedyncza planeta typu Jowisza i jej własny system pierścieni, będący zaledwie bladym odbiciem tego, co już widzieli. Nie było innych planet, ani w rejestrach, ani na odczycie radaru. Największe obiekty w głównym systemie pierścieni miały przekrój trzystu kilometrów… ale wydawało się, że jest ich tysiące.
Zgodnie ze wskazówkami świętego Rihndella sprowadzili statek na wysokość płaszczyzny pierścienia i dostosowali prędkość do prędkości krążącego w pierścieniu śmiecia. Było to wyjątkowo ostre wejście — przyspieszenie wielkości trzech jednostek grawitacyjnych przez pięć minut.
— Jak za dawnych dobrych czasów — rozmarzył się Pham Nu-wen.
Gdy ponownie weszli w spadek swobodny, zaczęli przyglądać się miejscu, ku któremu zdążali. Z bliska wyglądało jak zwyczajny planetarny system pierścieni, które Ravna znała od dawna. Krążyły tu obiekty wszelkich rozmiarów, niektóre dałoby się objąć ramionami, niezliczone kule lodowej piany — zderzające się delikatnie, zlepiające i rozdzielające się bez końca. Zdawało się, że odpady wiszą wokół nich prawie bez ruchu. Był to chaos, który już dawno temu został poskromiony. Wewnątrz pierścienia widoczność spadła do kilkuset metrów. Dalej wszystko zasłaniały zwały odpadów. Nie wszystkie kawałki leciały oddzielnie, Zielona Łodyżka wskazała na jakąś białą linię, która chyba brała początek w nieskończoności, przechodziła obok ich statku i ciągnęła się za nimi w bezkresną dal.
— Wygląda jak pojedyncza konstrukcja — powiedziała Zielona Łodyżka.
Ravna była coraz bardziej zdumiona. W systemach pierścieni planetarnych „pieniste kule” czasami tworzyły sznury ciągnące się na kilka tysięcy klików… Biała nić znajdowała się teraz tuż pod ich oknem. Na wyświetlaczu można było odczytać, że ma około kilometra szerokości. Ten łukowato wygięty twór na pewno nie był zbitką kul lodowych. Widziała tam śluzy i węzły komunikacyjne. Odtwarzając obrazy zarejestrowane wcześniej, gdy opuszczali się w stronę planety, Ravna mogła się przekonać że całość miała około czterdziestu milionów kilometrów długości. Wygięty w łuk pierścień w niektórych miejscach był przerwany. To zrozumiałe: wytrzymałość takiego tworu na rozciąganie mogła być bliska zeru. W zależności od miejscowych odkształceń, nić przerywała się na chwilę, a potem na powrót łączyła. Całość przypominała Ravnie rozdzielające się i łączące wagony pociągu jakiejś pradawnej nyjorskiej kolei.
Przez następną godzinę, zachowując wielką ostrożność, wjechali do doku na łukowato sklepionej obręczy. Jedyną rzeczą regularną tej budowli była jej liniowość. Niektóre moduły wyraźnie skonstruowano po to, by łączyły się z przodu i z tyłu. Reszta stanowiła kupę wyjątkowo dziwnego sprzętu wkomponowanego w bryły brudnego lodu. Ostatnie kilka kilometrów szybowali ponad istnym lasem ultranapędowych spinów. Ponad dwie trzecie z dostępnych pomostów było zajęte.
Błękitny Pancerzyk otworzył okno z informacjami o aktualnym stanie aktywności stoczni.
— Hmm. Hmm. Wygląda na to, że sir Rihndell jest obecnie niezwykle zajęty. — Przekrzywił odroślą w stronę statków widocznych na oknie przekazującym widok z zewnątrz.
— Może prowadzi także złomowisko — mruknął Pham.
Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka weszli do śluzy ładunkowej, aby przygotować się do swej pierwszej wyprawy na powierzchnię. Skrodojeźdźcy podróżowali wspólnie już ponad dwieście lat, a Błękitny Pancerzyk był kontynuatorem jeszcze wcześniejszych tradycji kupieckich. Niemniej obydwoje spierali się zawzięcie, jaką postawę najlepiej będzie przyjąć wobec „świętego Rihndella”.
— Oczywiście, że Błogie Wytchnienie to absolutnie typowy klient, drogi Pancerzyku. Jest tak typowy, że pamiętałabym go, nawet gdybym w życiu nie miała skrody. Ale interes, który nas tutaj sprowadza, nie przypomina niczego, co robiliśmy wcześniej.
Błękitny Pancerzyk odburknął coś i wepchnął jeszcze jedną paczkę do szarfy ładunkowej. Szarfa była przepiękna. Zrobiona z wytrzymałego, elastycznego materiału, wspaniale chroniła wszystko, co znajdowało się w środku.
Przygotowywali się do procedury, którą zawsze stosowali w nowych systemach pierścieniowych i która wcześniej zapewniła im wiele sukcesów. Wreszcie Błękitny Pancerzyk odpowiedział:
— Oczywiście, że są pewne różnice: przede wszystkim mamy niewiele rzeczy do zaoferowania w zamian za naprawy, a także nie mieliśmy wcześniej żadnych kontaktów handlowych. Jeśli nie zrobimy wrażenia twardych i zdecydowanych kontrahentów, to nic tu nie zdziałamy! — Sprawdził liczne czujniki, które znajdowały się po bokach skrody, a następnie odezwał się do ludzi:
— Czy chcecie, abym poruszył jakąś kamerą? Czy z każdej jest wyraźny widok? — Zasoby świętego Rihndella okazały się wyjątkowo ubogie, kiedy poprosili go o wynajęcie im częstotliwości a może po prostu był ostrożny.
— Obraz ze wszystkich jest dobry — odpowiedział głos Phama. — Czy mnie słyszysz? — Głos dochodził przez mikrofon znajdujący się wewnątrz skrod. Połączenie było utajnione.
— Tak.
Skrodojeźdźcy wyśliznęli się przez śluzy PPII na powierzchnię i wniknęli do środka łukowato sklepionego korytarza, który stanowił teren świętego Rihndella.
Od środka łukowate sklepienie przypominało przezroczysty tunel, znikające w dali ściany zbudowano z naturalnych okien, przez które przyglądali się statkom aktualnych klientów świętego Rihndella i szybującym powyżej okruchom tworzącym wielki pierścień. Widoczne przez tunel słońce wydawało się ciemniejsze, otoczone jakąś nieregularną, świetlistą koroną. To bez wątpienia był rój satelitów zasilających. Systemy pierścieniowe z natury nie potrafią odpowiednio wykorzystać centralnie położonego źródła energii. Przez chwilę Jeźdźcy zatrzymali się, zachwyceni, gdyż widok nasuwał skojarzenie z morzem, większym od wszystkich innych mórz. Rozlane szeroko światło przywodziło na myśl fale odbijające wieczorny blask zachodu, a tysiące szybujących wolno bryłek wyglądały jak leniwy plank-ton na przybrzeżnych płyciznach.
Plac, na którym znaleźli się po chwili, był bardzo zatłoczony. Ciała widocznych stworów były dość zwyczajne, aczkolwiek Zielona Łodyżka nie rozpoznawała żadnego z gatunków. Najwięcej było zębonogów, które kierowały stocznią świętego Rihn-della. Po chwili jeden z nich wypłynął ze ściany niedaleko śluzy PPII. Zabrzęczał coś, co zostało przetłumaczone na triskwe-liński:
— Do działu transakcji, tędy.
Sprawnie poruszając się na nogach przypominających kły słoniowe, podszedł do otwartego pojazdu. Skrodojeźdźcy usadowili się za nim i ruszyli szybko wzdłuż łukowatego korytarza. Błękitny Pancerzyk kiwnął na Zieloną Łodyżkę.
— Stara historia, co? I po co mu teraz te nogi? — Był to jeden z najstarszych jeździeckich żartów, ale zawsze zabawny. Dwie nogi czy cztery — wykształcone z płetw, zębów czy czegokolwiek innego — były bardzo przydatne do poruszania się po lądzie. Ale podczas podróży w przestrzeni niewiele przecież znaczyły.
Pojazd posuwał się z szybkością stu metrów na sekundę, lekko się chybocząc, kiedy przelatywali z jednego segmentu pierścienia na drugi. Błękitny Pancerzyk prowadził zwyczajową pogawędkę z przewodnikiem, rodzaj wstępnej rozmowy, co stanowiło dla niego jedną z większych życiowych przyjemności i było dla Zielonej Łodyżki wyraźnym znakiem, że jej partner jest w swoim żywiole.
— Gdzie teraz jedziemy? A cóż to za stworzenia? A ci, czego mogą szukać u świętego Rihndella? — Wszystko okraszone jowialnym humorem i pełne życzliwej serdeczności, całkiem jak u ludzi. Kiedy go zawodziła pamięć krótkotrwała, natychmiast wspomagał się skrodą.
Zębonóg mówił ledwie łamanym triskwelińskim i najwyraźniej nie rozumiał niektórych pytań.
— Jedziemy do Mistrza Sprzedaży… to są pomocnicze stworzenia… a to sprzymierzeńcy dużego nowego klienta…
Ale te wymuszone odpowiedzi przewodnika w ogóle nie zbiły Błękitnego Pancerzyka z pantałyku. Bardziej interesowały go reakcje. Większość ras miała interesy nie znane komuś takiemu jak Błękitny Pancerzyk czy Zielona Łodyżka. Bez wątpienia Błogie Wytchnienie zamieszkiwały miliardy stworzeń, których absolutnie nie zrozumieliby ani Jeźdźcy, ani Ludzie, ani na przykład Dirokimowie. Zwyczajna rozmowa jednak często pozwalała znaleźć odpowiedź na dwa podstawowe pytania: „Co masz mi do zaoferowania, czego mógłbym potrzebować?” i „W jaki sposób mógłbym cię przekonać, abyś mi to dał?” Pytania Błękitnego Pancerzyka były rodzajem sondy, która miała ustalić osobowości, interesy i możliwości ewentualnych klientów.
Jeźdźcy grali w duecie. Podczas gdy Błękitny Pancerzyk kontynuował pogaduszki, Zielona Łodyżka przyglądała się wszystkiemu dookoła, rejestrując swoje spostrzeżenia w skro-dzie i starając się skonfrontować całe otoczenie z tym, co już kiedyś mieli okazję poznać. Starała się zbadać, jaki jest poziom technologicznego zaawansowania, czego miejscowi mogą potrzebować, co będzie tu działać. Przy tak płaskich przestrzeniach antygraw nie przyda się na wiele. A w tych nisko położonych rejonach Przestworzy większość najbardziej wymyślnych urządzeń z góry natychmiast przestanie działać. Robotnicy po zewnętrznej stronie długich okien byli ubrani w dopasowane i dobrze wykonane skafandry ciśnieniowe. Skafandry z Górnych Przestworzy, z własnymi polami siłowymi, nie wytrzymają tu więcej niż kilka tygodni.
Mijali rzędy drzew pnących się jak winorośle. Niektóre z pni obejmowały ściany przezroczystych łuków, inne wlokły się wzdłuż ich trasy przez setki metrów. Wokół roślin szybowało mnóstwo zębonogich ogrodników, ale nie było żadnego śladu jakichkolwiek upraw. Rośliny pełniły wyłącznie rolę ozdoby. Tu i ówdzie tysiące kilometrów ponad płaszczyznę pierścienia wznosiły się budowle, rzucały ostre cienie, które widzieli podczas zbliżania się do systemu. Głos Ravny i Phama zabrzęczał w jej łodyżce. Usłyszała ciche pytanie o wieże i spekulacje na temat celowości wznoszenia podobnie niestabilnych cudactw. Zarejestrowała wygłaszane przez nich opinie do późniejszego rozważenia… ale wątpiła w ich hipotezy. Niektóre miałyby sens jedynie w odniesieniu do Górnych Przestworzy, inne wydawały się nieprawdopodobne ze względów czysto ekonomicznych.
Zielona Łodyżka widziała już osiem cywilizacji żyjących na systemach pierścieniowych. Powstawały one na ogół w konsekwencji jakichś katastrof lub wojen (czasami tylko zdarzało się, że system pierścieniowy został rozmyślnie wybrany na siedlisko). Zgodnie z danymi w bibliotece PPII, Błogie Wytchnienie jeszcze dziesięć milionów lat temu było normalnym systemem planetarnym. Potem wynikł jakiś spór dotyczący podziału gruntów. Młoda rasa z niższych regionów Przestworzy pomyślała o skolonizowaniu systemu i eksterminacji wymierających mieszkańców. Niestety przeliczyli się w swych możliwościach, nie biorąc pod uwagę, że wymierający autochtoni wciąż potrafią zabijać, wskutek czego system został obrócony w kupę gruzu. Prawdopodobnie młoda rasa przeżyła kataklizm. Ale jeśli po dziesięciu milionach lat żyli jeszcze jacyś przedstawiciele tych zabójców, z pewnością stanowili jedną z najbardziej strupieszałych starych ras zamieszkujących system. Najprawdopodobniej od tamtego czasu przez Błogie Wytchnienie przewinęło się co najmniej tysiąc nowych ras i każda z nich starała się coś zrobić, by jakoś mądrze zagospodarować pierścienie i gazowy obłok pozostały po klęsce, które nie były może całkowicie zrujnowane, ale na pewno bardzo, bardzo… stare. Biblioteka pokładowa twierdziła, że żadna rasa z Błogiego Wytchnienia nie przeszła do Transcendencji od ponad tysiąca lat. Ten fakt był ważniejszy niż wszystkie pozostałe. Obecna cywilizacja przeżywała dopiero swój świt, doskonaląc się w swej mierności. Bardziej niż cokolwiek innego system przypominał sadzawkę pływową nieopodal brzegu morskiego, troskliwie chronioną i pielęgnowaną, osłoniętą przed zbyt mocnymi falami, które mogłyby zniszczyć obrastające ją misterne krzewy. Najwyraźniej zębonogi były najbardziej energicznym z występujących tu gatunków i w zasadzie jedynym zainteresowanym jakimkolwiek handlem z przybyszami spoza systemu.
Ich pojazd zwolnił i spiralnym lotem wleciał na małą wieżyczkę.
— Na Wielką Flotę, ile bym dał, żeby być tam razem z nimi! — Pham Nuwen machnął ręką w stronę obrazów przekazywanych przez kamery zamontowane w skrodach. Od czasu gdy Jeźdźcy znaleźli się poza statkiem, wpatrywał się w okna, co jakiś czas gapiąc się szeroko otwartymi oczyma na krążące pierścienie i w roztargnieniu szybując w tę i z powrotem pomiędzy sufitem a podłogą kabiny. Ravna nigdy nie widziała go tak pochłoniętego wydarzeniami, tak podnieconego. Niezależnie od tego, jak fałszywe zaszczepiono mu kupieckie wspomnienia, naprawdę wierzył, że jego udział w negocjacjach mógłby mieć duże znaczenie. I może miał rację.
Pham zleciał na dół spod sufitu i przyciągnął się bliżej ekranu. Wyglądało na to, że za chwilę zaczną się poważne targi.
Skrodojeźdźcy przybyli do kulistego pomieszczenia o średnicy około pięćdziesięciu metrów. Wyglądało na to, że unoszą się mniej więcej w jego środku. Ze wszystkich stron wyrastały drzewa, kierując się do środka kuli. Jeźdźcy wyglądali, jakby szybowali kilka metrów od czubków drzew. Tu i ówdzie pomiędzy gałęziami można było zauważyć podłoże udekorowane mozaiką z kwiatów. Sprzedawcy świętego Rihndella siedzieli na najwyższych drzewach. Każdy z nich obejmował kończynami podobnymi do kłów sam wierzchołek. Rasy zębonogie były dość powszechne w galaktyce, ale Ravna po raz pierwszy widziała takie stworzenia. Układem ciała nie przypominały absolutnie niczego, co pamiętała ze swych rodzinnych stron i do tej pory nie potrafiłaby dokładnie powiedzieć, jak właściwie wyglądają. Gdy tak siedzieli na drzewach, ich nogi przypominały bardziej palce szkieletu owinięte wokół pnia. Ich główny rep — ten, który twierdził, że jest świętym Rihndellem we własnej osobie — miał nogi w dwóch trzecich pokryte ornamentami. Na dwóch oknach widać było zbliżenie przepięknych płaskorzeźb. Pham uważał, że dobrze byłoby rozumieć znaczenie tych glifów.
Rozmowy toczyły się bardzo wolno. Triskweliński był dość powszechnym językiem, lecz urządzenia tłumaczące nie działały zbyt dobrze w tak głęboko położonych regionach Przestworzy, a wśród stworów od świętego Rihndella znajomość języka handlowego była śladowa. Ravnę przyzwyczajono do dobrych tłumaczeń. Nawet wiadomości z Sieci, które czytała, były zazwyczaj zrozumiałe, aczkolwiek nieraz zdarzały się nieporozumienia.
Rozmawiali już dwadzieścia minut i na razie zdołali jedynie ustalić, że święty Rihndell mógłby okazać się zdolny do dokonania napraw w PPII. Po części wynikało to z dość okrężnej taktyki Jeźdźców, ale także z innych względów. Uciążliwość negocjacji najwyraźniej sprawiała Phamowi przyjemność.
— Rav, to zupełnie przypomina transakcje Queng Ho. Twarzą w twarz z kosmitami i prawie żadnego wspólnego języka.
— Kilka godzin temu przesłaliśmy im opis wszystkich usterek wymagających naprawy. Dlaczego powiedzenie „tak” lub „nie” musi zająć tak wiele czasu?
— Ponieważ się targują — powiedział Pham, uśmiechając się od ucha do ucha. — Nasz przenajświętszy Rihndell — machnął ręką w stronę tubylca o rzeźbionych nogach — pragnie przekonać nas, jak olbrzymich nakładów będzie wymagać ta usługa… O Boże, szkoda, że mnie tam nie ma.
Nawet Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka wydawali się Ravnie dziwni. Ich triskweliński stał się nagle ubogi i koślawy, niewiele lepszy od tego, jakim władał święty Rihndell. Duża część rozmów przypominała opowiadanie w kółko tych samych rzeczy. Pracując dla Organizacji Vrinimi kilkakrotnie uczestniczyła w transakcjach sprzedaży. Ale nie pamiętała, żeby kiedykolwiek musiała się targować. Miała do dyspozycji bazę danych z cenami i wspomaganie strategiczne oraz wyraźne wskazówki od podwładnych Grondra. Strony albo decydowały się na zawarcie transakcji, albo nie, i już. Całe przedstawienie z udziałem Skrodojeźdźców i świętego Rihndella było najdziwniejszą rzeczą, jaką widziała.
— Obecnie sprawy idą całkiem nieźle… przynajmniej tak mi się wydaje. Kiedy przyjechaliśmy jeden z tych kostnonogich wziął próbki od Błękitnego Pancerzyka. Teraz wiedzą dokładnie, co możemy im dać. Najwyraźniej coś z tych próbek przypadło im do gustu.
— Tak?
— Jasne. Święty Rihndell właśnie łaja nas za to, że nasz towar jest szkodliwy dla zdrowia tubylców.
— Cholera, być może nie mamy na pokładzie nic takiego, co by chcieli od nas wziąć. W końcu to nie miała być podróż handlowa. — Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka przeszukali cały statek wybierając jako „próbki produktów” te rzeczy spośród zapasów pokładowych, bez których PPII i jego załoga jakoś mogli się obyć. Wśród nich były sensory i zestaw komputerowy skonstruowany do stosowania w Dolnych Przestworzach. Konieczność oddania niektórych z tych przedmiotów byłaby prawdziwą stratą. Ale tak czy inaczej potrzebujemy naprawy.
Pham zachichotał.
— Nie. Musi być coś, co święty Rihndell chciałby dostać. W przeciwnym razie nie marnowałby czasu na ględzenie… Słyszysz, jak jęczy, że czeka jeszcze mnóstwo innych klientów, którzy też mają swoje potrzeby? Ten święty Rihndell to całkiem ludzki gość.
Nagle usłyszeli jakiś odgłos podobny do ludzkiego śpiewu, przechwycony przez łącza Skrodojeźdźców. Ravna odwróciła kamery zamontowane na Zielonej Łodyżce w stronę, skąd płynął ten dźwięk. Z „poszycia” lasu, z drugiej strony kuli, wychynęły trzy nowe stwory.
— Patrz… ale piękne! To motyle! — zawołała Ravna. — Hę?
— To znaczy wyglądają jak motyle. Wiesz, co to są motyle? Hmm. To takie owady z wielkimi kolorowymi skrzydłami.
Gigantyczne motyle. Ciała nowo przybyłych budową bardzo przypominały ludzi. Stworzenia miały sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i pokrywało je miękkie, brązowe futro. Znad łopatek wyrastały im skrzydła o rozpiętości sięgającej dwóch metrów, upstrzone pastelowymi plamami w różnych odcieniach żółtego i niebieskiego, niektóre bardziej zdobne, inne mniej. Z pewnością stanowiły sztuczny dodatek lub genoinżynieryjny zbytek. Nie nadawały się do latania w żadnym polu grawitacyjnym, lecz tutaj, w stanie nieważkości… Cała trójka przez chwilę unosiła się przy wejściu, wpatrując się swymi wielkimi, łagodnymi oczyma w Skrodojeźdźców. Następnie miarowymi ruchami motyle zaczęły machać skrzydłami i poszybowały z wdziękiem ponad las. Cała scena wyglądała jak z jakiegoś filmu dla dzieci. Stworzenia miały zuchwałe miny, guzikowate nosy jak domowe jorakorny, a oczy szerokie i lękliwe, jakby wyjęte z ludzkich filmów animowanych. Ich głosy przypominały dziecięcy śpiew.
Święty Rihndell i jego kompania ukryli się zakłopotani za czubkami swych drzew. Najwyższy z niespodziewanych gości zaczął śpiewać, lekko wyginając skrzydła. Po chwili Ravna zdała sobie sprawę, że mówił płynnym triskiem za pomocą przedniego organu przystosowanego do wydawania artykułowanych dźwięków w jego naturalnej mowie.
— Bądź pozdrowiony, święty Rihndellu! Nasze statki oczekują na naprawę. Zapłacimy uczciwie, ale wielce się spieszymy. Żądamy, byś rozpoczął prace natychmiast! — Miejscowy specjalista od triskwelińskiego przetłumaczył cały wywód swemu szefowi.
Ravna oparła się o plecy Phama.
— Być może nasz przyjacielski naprawiacz naprawdę ma za dużo klientów naraz — powiedziała.
— Aha.
Święty Rihndell wysunął się zza czubka drzewa. Jego malutkie ręce skubały zielone igły, gdy udzielał odpowiedzi.
— Czcigodni klienci. Uczyniliście ofertę zapłaty, która nie została w pełni zaakceptowana. To, o co prosicie, w krótkim terminie jest trudne do… wykonania.
Śliczny motylek wydał z siebie śmieszny kwik, który u ludzkiego dziecka można by wziąć za wybuch radości. Ale to, co wyśpiewał zaraz potem, dawało do zrozumienia, że chodziło o coś zgoła innego:
— Czasy się zmieniają, stworze Rihndell! Twoi podwładni muszą się czegoś nauczyć. Nie pozwolimy na żadną zwłokę! Słyszałeś już o świętej misji mojej floty. Każda mijająca godzina działa na twoją niekorzyść. Pomyśl o flocie, z którą będziesz musiał się zmierzyć, jeśli jej dowódcy dowiedzą się o twojej niechęci do udzielenia pomocy lub będą cię o taką niechęć podejrzewać. — Nastąpiło kilka wymachów niebiesko-żółtymi skrzydłami. Po chwili ciemne, nieśmiałe oczy spojrzały na Jeźdźców. - Czy te rośliny doniczkowe to twoi klienci? Odpraw ich. Do czasu naszego odlotu nie masz żadnych innych klientów.
Ravna wstrzymała oddech. Ci trzej nie mieli przy sobie żadnej rzucającej się w oczy broni, ale nagle zdjęła ją obawa o los Błękitnego Pancerzyka i Zielonej Łodyżki.
— No proszę — odezwał się Pham. — Niewinne motylki w wojskowych buciorach.
Według zegara powrót nie zajął Skrodojeźdźcom więcej niż pół godziny. Phamowi Nuwenowi wydawało się, że trwało to wiele dłużej, chociaż starał się nadrabiać miną przed Ravną udawał rozluźnionego. Być może oboje udawali przed sobą. Wiedział, że ona wciąż traktuje go jak chorego, którego należy chronić przed niepotrzebnymi emocjami.
Jednakże obraz przesyłany przez kamery Jeźdźców świadczył o tym, że w okolicy nie było już ani śladu wojowniczych motyli. W końcu śluza ładowni otworzyła się z hukiem i Błękitny Pancerzyk wraz z Zieloną Łodyżką znaleźli się z powrotem na pokładzie.
— Moim zdaniem ten chytry zębonóg udawał tylko, że jest tak oblegany — powiedział Błękitny Pancerzyk. Palił się, by omówić całą transakcję, nie mniej niż Pham.
— Też tak pomyślałem. Myślę, że motyle też mogły stanowić część przedstawienia. To wszystko wyglądało zbyt melodramatycznie.
Po sposobie, w jaki zaszeleściły odrośle Błękitnego Pance-rzyka, Pham poznał, że tamten lekko drży.
— Poszedłbym o zakład, że nie, sir Phamie. To byli Aprahanti. Sam ich widok napełnia obawą, czyż nie? Obecnie coraz rzadziej się ich spotyka, ale każdy gwiezdny kupiec zna krążące o nich opowieści. Niemniej… to i tak zbyt wiele nawet jak na Aprahantich. Ich hegemonia w ostatnich stuleciach znacznie podupadła. — Zagrzechotał coś do statku i w oknach wyświetlony został widok na pobliskie stanowiska w stoczni remontowej. Po chwili znów dało się słyszeć charakterystyczne chrzęszczenie, tym razem pomiędzy Zieloną Łodyżką a Błękitnym Pancerzykiem.
— Wszystkie ich statki mają ujednoliconą konstrukcję. To są modele z Górnych Przestworzy, tak jak nasz, ale tamte są bardziej, jakby tu powiedzieć… wojenne.
Zielona Łodyżka zbliżyła się do okna.
— Jest ich dwadzieścia. Dlaczego nagle wszystkie potrzebują naprawy napędu?
Wojenne? Pham przyjrzał się statkom krytycznym okiem. Znał już ważniejsze właściwości jednostek przemierzających Przestworza. Te zdaje się miały dość sporą ładowność. A także bardzo skomplikowane sensory. Hm.
— Więc mówisz, że Motyle to znani twardziele. Jak bardzo zdołali przestraszyć świętego Rihndella i spółkę?
Skrodojeźdźcy milczeli długą chwilę. Pham nie wiedział, czy tak długo zastanawiali się nad odpowiedzią, czy też jednocześnie wyłączyli się z rozmowy. Spojrzał na Ravnę.
— A co słychać w lokalnej sieci? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu.
Ravna już przeprowadzała rutynowe czynności.
— Wcześniej miejscowi byli zupełnie niedostępni. Nie mogliśmy nawet odbierać Wiadomości. — Pham doskonale to rozumiał, chociaż dla normalnego Przestworzanina było to dosyć irytujące. „Lokalna sieć” składała się z ultrafalowego komputera oraz sieci komunikacyjnej obejmującej cały Wieczny Odpoczynek. Były to struktury bardziej złożone niż te, które Pham miał okazję widzieć w swym życiu, ale z punktu widzenia koncepcji działania podobne do systemów znanych mu z Powolności. Pham Nuwen wiedział, co takim sieciom mogą zrobić wandale. Flocie Queng Ho udało się nakłonić do współpracy niejedną bezbronną cywilizację dzięki wypaczeniu jej sieci komputerowej. Nie było dlań zaskoczeniem, że święty Rihndell nie udostępnił im połączeń z siecią Błogiego Wytchnienia. A ponieważ na czas pobytu w porcie rój antenowy PPII z konieczności musiał zostać wyłączony, byli również odcięci od Znanej Sieci i jej grup dyskusyjnych.
Nagły uśmiech rozjaśnił twarz Ravny.
— Hej! Mamy dostęp do odczytów, a może nawet coś jeszcze. Łodyżko! Pancerzyku! Obudźcie się!
Chrzęst-chrzęst-chrzęst.
— Ja nie spałem — zawołał Błękitny Pancerzyk — zastanawiałem się nad pytaniem sir Phama. Święty Rihndell naprawdę się boi.
Zielona Łodyżka jak zwykle nie próbowała się usprawiedliwić. Okrążyła swego partnera, aby mieć lepszy widok na nowo otwarte przez Ravnę okno komunikacyjne. W oknie zobaczyli powtarzający się deseń w trójkąty z napisami w trisku. Pham nic z tego nie rozumiał.
— Interesujące — powiedziała Zielona Łodyżka.
— Chichoczę — oznajmił Błękitny Pancerzyk. — To bardziej niż interesujące. Święty Rihndell to twardy handlarz. Ale zobaczcie, nie pobiera żadnych opłat za ten przekaz, nawet nie chce potrącać nic od transakcji. Bardzo się boi, ale wciąż chce z nami ubić interes.
Hmm. A więc jakieś próbki towarów z Górnych Przestworzy musiały zachęcić go do tego stopnia, że gotów był ryzykować pomimo groźby ataku Aprahantich. Miejmy nadzieję, że nie jest to nic, czego naprawdę potrzebujemy.
— W porządku Rav, zobacz, czy…
— Sekundkę — przerwała mu kobieta — chcę przejrzeć Wiadomości. — Uruchomiła program poszukujący. Jej oczy szybko przebiegały po oknie konsoli… po chwili wstrzymała oddech, a jej twarz pobladła. — Na Moce, tylko nie to!
— Co się stało?
Ale Ravna nie odpowiedziała ani nie przeniosła czytanej wiadomości do głównego okna. Pham chwycił się poręczy z przodu konsoli i przyciągnął się bliżej, żeby móc zobaczyć, co Ravna czyta.
Krypto: ■
Otrzymane przez: Synod Komunikacyjny Błogiego Wytchnienia
Ścieżka językowa: Baeloreski → Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Sprzymierzenie Obrońców
[Zgodnie z ich autoproklamacją jest to kooperatywa pięciu wielorasowych imperiów Przestworzy, znajdujących się pod Królestwem Straumy. Nie istnieją żadne dane na temat istnienia tej organizacji przed Upadkiem Królestwa]
Temat: Znaczące zwycięstwo nad Perwersją
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 159,06 dni od Upadku Przekaźnika
Wyrażenia kluczowe: Więcej czynów, mniej słów; Obiecujący początek
Tekst wiadomości:
Sto sekund temu siły Sprzymierzenia rozpoczęły akcję przeciwko narzędziom Plagi. W chwili gdy ta wiadomość dotrze do was, dwa światy zamieszkane przez Homo sapiens, znane jako Sjandra Kei, będą już zniszczone.
Uwaga: Po długim okresie bezsensownej gadaniny i snucia teorii na temat Plagi jest to pierwszy przejaw zakończonego sukcesem działania. Sjandra Kei była jednym z trzech istniejących poza Królestwem Straumy systemów, gdzie ludzie występowali w znacznej liczbie. Jednym zdecydowanym uderzeniem zniszczyliśmy trzecią część potencjału ekspansyjnego Perwersji.
Oczekujcie następnych aktualizacji.
Śmierć Szarańczy.
W oknie była jeszcze jedna wiadomość. Coś w rodzaju uaktualnienia, ale nie pochodzącego od subskrybenta o nazwie Śmierć Szarańczy.
Krypto: ■
Klasyfikacja: dobroczynność/ogólne
Otrzymane przez: Synod Komunikacyjny Błogiego Wytchnienia
Ścieżka językowa: Samnorski → Triskweliński, Jednostki SjK
Od:
[Uwaga z niższej warstwy protokołu: Tę wiadomość otrzymano w Szydniku Dolnym w pobliżu Sjandry Kei. Sygnał transmisyjny był bardzo słaby, być może pochodził z nadajnika na statku]
Temat: Pomocy
Dystrybucja:
Grupa tematyczna: Zagrożenia
Data: 5,33 godzin od katastrofy na Sjandrze Kei
Tekst wiadomości:
W dniu dzisiejszym pociski relatywistyczne uderzyły w większość zamieszkanych przez nas osiedli. Liczba ofiar nie może być mniejsza niż dwadzieścia pięć miliardów. Być może trzy miliardy nadal pozostają przy życiu, w mniejszych lub przejściowych siedliskach.
Wciąż jesteśmy atakowani.
Jednostki wroga znajdują się wewnątrz systemu. Widzimy bomby jarzeniowe. Zabijają wszystkich.
Błagamy was o pomoc.
— Nie! Nie! Nie!!! — Ravna rzuciła mu się na szyję, ciasno opasując go ramionami i wtuliła mocno twarz w jego ramię. Szlochała, wyrzucając z siebie jakieś bełkotliwe wyrazy po samnorsku. Jej całe ciało przebiegały gwałtowne dreszcze. Poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Dziwne. Do tej pory to ona była tą silną, a on wrażliwym rekonwalescentem balansującym na granicy obłędu. Teraz, kiedy role się odwróciły, nie wiedział, co ma robić.
— Ojciec, mama, siostra — nie żyją, wszyscy nie żyją!
Takiej katastrofy nikt się nie spodziewał, a jednak nastąpiła. W ciągu jednej minuty straciła cały świat, w którym dorastała, i nagle znalazła się całkiem sama we wszechświecie. Ja jestem całkiem sam od bardzo dawna, dziwnie beznamiętna myśl przeszła mu przez głowę. Zahaczył stopami o pokład i łagodnie tuląc Ravnę do piersi, kołysał ją wprzód i w tył, starając się ją pocieszyć.
Łkania wkrótce ucichły, aczkolwiek wciąż czuł, jak szlocha z twarzą wtuloną w jego pierś. Przez długi czas nie odrywała jej od zmoczonego łzami miejsca na koszuli. Pham spojrzał ponad głową kobiety na Błękitnego Pancerzyka i Zieloną Łodyżkę. Ich odrośle wyglądały dziwnie, jakby nagle… zwiędły.
— Chciałbym na chwilę wyprowadzić stąd Ravnę. Dowiedzcie się, ile dacie radę, a ja za chwilę wrócę.
— Tak, sir Phamie — odpowiedzieli i wydawało się, że popadli w jeszcze większe przygnębienie.
Minęła godzina, zanim Pham wrócił do kabiny. Kiedy był już z powrotem, zastał Jeźdźców pogrążonych w głośnej dyskusji z PPII. Wszystkie okna dziwacznie migotały. Tu i ówdzie Pham zdołał dostrzec fragmenty, które wydawały mu się znajome, lub objaśniające legendy napisane normalnym alfabetem, co wystarczyło, aby zdał sobie sprawę, że ogląda zwyczajowe odczyty pracy statku, dostosowane do odbioru Jeźdźców.
Błękitny Pancerzyk pierwszy go zauważył. Potoczył się w jego stronę, a z generatora głosu dobiegł nieco piskliwy dźwięk.
— Czy z nią wszystko w porządku? Pham lekko skinął głową.
— Właśnie zasnęła. — Nafaszerowana środkami uspokajającymi i pod ścisłą kontrolą statku, na wypadek gdybym się co do niej pomylił. - Jakoś do siebie dojdzie. To dla niej straszny cios… ale jest przecież najsilniejsza z nas wszystkich.
Odrośle Zielonej Łodyżki zagrzechotały w uśmiechu.
— Zawsze tak o niej myślałam.
Błękitny Pancerzyk znieruchomiał na chwilę. Następnie odezwał się nerwowo:
— Do roboty, do roboty. — Zawołał coś do statku i okna zmieniły format odczytów, tak by stały się one zrozumiałe zarówno dla człowieka, jak i dla Jeźdźców.
— Dowiedzieliśmy się bardzo wielu rzeczy, gdy cię nie było. Święty Rihndell rzeczywiście ma się czego bać. Statki Aprahantich to tylko mały fragment floty eksterminacyjnej Śmierci Szarańczy. To maruderzy, wciąż w drodze na Sjandrę Kei.
Wszystko gotowe do masakry i nie ma gdzie uciekać.
— Mają zamiar włączyć się do akcji?
— Tak. Wygląda na to, że jacyś mieszkańcy Sjandry Kei zdołali stawić pewien opór, a niektórym z nich udało się uciec.
Dowódca tej małej floty sądzi, że uda mu się schwytać część uciekinierów, jeśli statki zostaną odpowiednio szybko naprawione.
— Czy są w stanie to wymusić? Czy te dwadzieścia statków mogłoby zniszczyć Błogie Wytchnienie?
— Nie. Strach wzbudza przede wszystkim fakt, że są oni zaledwie forpocztą dużo większych sił, no i oczywiście wieści o wielkim pogromie na Sjandrze Kei. Tak więc święty Rihndell woli z nimi nie zadzierać, a jeśli chodzi o naprawy, to potrzebują tego samego środka regeneracyjnego co my. Z punktu widzenia Rihndella oni stanowią dla nas poważną konkurencję w ubieganiu się o jego usługi. — Błękitny Pancerzyk entuzjastycznie klasnął odroślami, rozochocony szykującym się interesem. — Ale okazuje się, że mamy coś, co święty Rihndell bardzo, bardzo chciałby dostać, coś, dla czego gotów jest podjąć ryzyko, jakie wiąże się z oszukaniem Aprahantich.
Błękitny Pancerzyk zrobił dramatyczną pauzę. Pham przyjrzał się liście rzeczy, którą zaoferowali tubylcom. O Boże, tylko nie sprzęt ultrafalowy do latania na Dole.
— Dalej, wal śmiało! Co musimy im dać?
— Spiekane trelisy! Ha, ha.
— Hę? — Pham pamiętał tę nazwę z listy różnych rupieci, jakie Skrodojezdzcy wyszperali po wszystkich zakamarkach statku. — Co to są spiekane trelisy?
Błękitny Pancerzyk sięgnął odroślą do swej szarfy ładunkowej i podał Phamowi coś czarnego i pękatego. Była to nieregularna bryła o wymiarach czterdzieści na piętnaście centymetrów, gładka w dotyku. Jak na swą wielkość, ważyła bardzo niewiele, bo zaledwie kilka gramów. Wyglądała jak precyzyjnie wygładzony zlepek… popiołów. Pham nie potrafił opanować ciekawości.
— Na co to może się komuś przydać? — spytał.
Błękitny Pancerzyk milczał zmieszany. Po chwili nieśmiałym głosem odezwała się Zielona Łodyżka:
— Są różne teorie. To czysty węgiel, fraktalny polimer. Wiemy, że dość często występuje w ładunkach przywożonych z Transcendencji. Sądzimy, że stosuje się go jako materiał uszczelniający w niektórych rodzajach rozumnych ruchomości.
Albo też, że są to ekskrementy tychże ruchomości — wymamrotał Błękitny Pancerzyk. — Ale to nieważne. Ważne jest to, że niektóre rasy ze Środkowych Przestworzy bardzo je cenią. Dlaczego? Także nie mamy pojęcia. Poddani świętego Rihndella na pewno nie są ostatecznymi użytkownikami. Te zębono-gi wyglądają na zbyt rozsądnych jak na regularnych nabywców spiekanych trelis. My zaś jesteśmy właścicielami trzystu tych cudeniek… a jest to znacznie więcej niż trzeba, by skłonić świętego Rihndella do porzucenia obaw, jakie żywi wobec Aprahan-tich.
Kiedy Pham wyszedł z Ravną, święty Rihndell przedstawił swój plan. Dostarczenie im czynnika regeneracyjnego na oczach Aprahantich byłoby zbyt dużym ryzykiem. Poza tym szef Motyli zażądał natychmiastowego opuszczenia portu przez PPII. Święty Rihndell posiadał jednak jeszcze jeden mały port, około sześciuset milionów klików od miejsca, w którym się znajdowali, po drugiej stronie systemu. Zmiana miejsca miała dodatkowy przyjemny aspekt, jako że na Błogim Wytchnieniu znajdowały się tereny zamieszkane przez Skrodojeźdźców. Obecnie ich siedlisko zlokalizowane było kilkaset kilometrów od drugiego portu Rihndella. Tam mieli się spotkać z zębonogami i tam też miała zostać przeprowadzona naprawa statku w zamian za dwieście siedemnaście spiekanych trelis. A jeśli treli-sy będą dokładnie dopasowane, Rihndell obiecał ze swej strony dorzucić wymianę agrawu. Po upadku Przekaźnika byłoby to całkiem na miejscu… Hm. Błękitny Pancerzyk — stary wyjadacz, nigdy nie odmówił sobie przyjemności potargowania się i wyciągnięcia dodatkowych korzyści z transakcji.
PPII zrzucił cumy i ostrożnie wzniósł się ponad płaszczyznę pierścienia. Wymykamy się na paluszkach. Pham uważnie wpatrywał się w okna kontroli elektromagnetycznej i ultrafa-lowej. Nie było śladów wypuszczania żadnych docelowo blokujących wiązek ze strony jednostek floty Aprahantich, nic poza zwykłym wykrywaniem radarowym. Nikt ich nie ścigał. Mały PPII i jego „rośliny doniczkowe” uszli uwagi wielkich wojowników.
Tysiąc metrów nad płaszczyzną pierścienia. Dziesięć tysięcy. Rozmowy Skrodojeźdźców — z Phamem i między sobą — ustały zupełnie. Ich łodygi i odrośle wygięły się w taki sposób, że powierzchnie czuciowe mogły odbierać bodźce ze wszystkich stron. Słońce i otaczający je obłok, widoczne z jednej strony kabiny, wyglądały jak ogromny płomień. Byli już ponad pierścieniami, ale wciąż jeszcze tak blisko… Wydawało im się, że stoją na rozświetlonej blaskiem zachodzącego słońca plaży o kolorowych piaskach, plaży ciągnącej się aż po ginący w nieskończoności horyzont. Skrodojeźdźcy wpatrywali się w to wszystko, lekko chybocząc odroślami.
Dwadzieścia kilometrów ponad pierścieniami. Tysiąc. Włączyli główną dyszę PPII i przyspieszyli, chcąc jak najszybciej przedostać się na drugą stronę systemu. Skrodojeźdźcy powoli wychodzili z transu. Kiedy przyjadą do drugiego portu, regeneracja będzie trwała około pięciu godzin — pod warunkiem że czynnik, który zaoferuje im Rihndell, nie będzie nadpsuty. Święty twierdził, że otrzymał go niedawno ze Szczytu i nigdy go nie rozcieńczał.
— Kiedy więc mamy dostarczyć trelisy?
— Po zakończeniu napraw. Nie będziemy mogli wyjechać, dopóki święty Rihndell — lub też jego klienci — nie będzie miał pewności, że wszystkie sztuki są autentyczne.
Pham zabębnił palcami o konsolę. Tego typu operacja przywoływała liczne wspomnienia. Wiele z nich to były historie, od których włos się jeżył na głowie.
— Więc zębonogi dostaną towar, podczas gdy my wciąż jeszcze będziemy na Błogim Wytchnieniu. Niezbyt mi się to podoba.
— Posłuchaj, sir Phamie. Wszystkie twoje doświadczenia w handlu międzygwiezdnym pochodzą ze Strefy Powolnego Ruchu, gdzie wymiana towaru odbywała się w ciągu dekad albo i stuleci, gdyż wymagały tego warunki, w jakich tam się podróżuje. Podziwiam twoje tamtejsze dokonania bardziej, niż potrafię to wyrazić, niemniej jednak one powodują, że masz niewłaściwe spojrzenie na wiele spraw. Tutaj, w Przestworzach, utrzymanie kontaktu z klientem jest niezwykle istotne. Niewiele wiemy o motywach, jakie kierują świętym Rihndellem, ale wiemy, że jego stocznie remontowe istnieją co najmniej od czterdziestu lat. Możemy się po nim spodziewać twardych negocjacji, ale gdyby rabował lub mordował przybywających klientów, kupcy szybko by się o tym dowiedzieli i jego mała firma rychło by podupadła.
— Hmm.
Nie było sensu spierać się w tej chwili, ale Pham domyślał się, że sytuacja jest zupełnie wyjątkowa. Rihndell — i wszyscy mieszkańcy Błogiego Wytchnienia — mieli na karku Śmierć Szarańczy i zapewne słyszeli wieści z Sjandry Kei o rozpętanym tam chaosie. W takich okolicznościach ich kontrahenci mogli gwałtownie stracić odwagę zaraz po otrzymaniu trelis. Należało przedsięwziąć pewne środki bezpieczeństwa. Wstał i poszybował w kierunku warsztatu pokładowego.
Ravna przyszła do ładowni w chwili, kiedy Błękitny Pance-rzyk i Zielona Łodyżka pakowali trelisy, które mieli dostawić klientom. Poruszała się niepewnie, odpychając się i szybując niezdarnie od jednego punktu do drugiego. Pod oczami miała czarne otoczki, które wyglądały jak siniaki. Odwzajemniła uścisk Phama, niemal nie zwracając na niego uwagi, ale on nie pozwolił jej odejść.
— Chcę pomóc. Czy jest coś, w czym mogę pomóc? Skrodojeźdźcy porzucili trelisy i podtoczyli się do niej. Błękitny Pancerzyk pogładził ją delikatnie odroślą po ramieniu.
— Na razie nie ma nic do roboty dla ciebie, lady Ravno. Niemal wszystko jest załatwione. Będziemy z powrotem za niecałą godzinę i wtedy możemy się stąd wynosić.
Ale pozwolili jej sprawdzić zamontowane na skrodach kamery i troki, którymi przymocowali ładunek. Pham podszybo-wał bliżej, gdy przeglądała trelisy. Poskręcane bloki węglowe leżące razem wyglądały jeszcze dziwniej niż każdy z nich pojedynczo. Właściwie ułożone pasowały do siebie, tak jakby były częściami jakiejś większej struktury. Ich sterta szerokości jednego metra wyglądała jak trójwymiarowe puzzle powycinane z węgla. Łącznie z workiem, do którego wrzucono kilka luźnych kawałków, ważyły mniej niż pół kilograma. Ho, ho. Nie ulegało wątpliwości, że trudno o rzecz bardziej łatwopalną. Pham postanowił zabawić się pozostałą resztką trelis, kiedy już z powrotem znajdą się w przestrzeni.
Potem Skrodojeźdźcy wyszli przez śluzę ładunkową razem z towarem i dalej ludzie mogli śledzić rozwój sytuacji tylko na ekranach.
Ten mniejszy port nie był wcale częścią terytorium zębono-gów. Wnętrze łukowatego sklepienia było zupełnie inne niż to, które widzieli podczas pierwszej wyprawy Skrodojeźdźców. Nie było widoków na zewnątrz. Ciasne korytarze wiły się pomiędzy nieregularnymi ścianami, w których widniały ciemne otwory.
Wszędzie roiło się od owadów, wiele z nich siadało na obiektywach kamer. Miejsce, które widzieli, wydawało się Phamowi straszliwie brudne. Nie było najmniejszego śladu właścicieli tego terenu, chyba że były nimi blade robaki, które co jakiś czas wychylały bezkształtne głowy z wielkich nor. Poprzez łącza głosowe Błękitny Pancerzyk komunikował im, że są to jedni z najstarszych władców systemu. Po upływie miliona lat i setkach emigracji do Transcendencji pozostałości dawnej rasy mogły jeszcze być istotami rozumnymi, ale bardziej dziwacznymi niż wszystko, co rozwinęło się w Strefie Powolnego Ruchu. Stworzenia chronione były przed fizyczną likwidacją przez jakieś staroświeckie automaty, ale jednocześnie odznaczały się skrajnym introwertyzmem, przesadną ostrożnością i zaabsorbowaniem sprawami, które według jakichkolwiek zewnętrznych standardów musiały wydawać się całkowicie bezsensowne. Z takiego typu istot rekrutowali się najczęściej klienci na trelisy.
Pham starał się na wszystko mieć oko. Jeźdźcy musieli przejechać co najmniej cztery kilometry od śluzy portowej do miejsca, w którym miało nastąpić „zatwierdzenie” trelis. Pham naliczył po drodze dwie śluzy zewnętrzne, nie zauważył natomiast nic, co wyglądałoby groźnie. Ale któż mógł wiedzieć, co rzeczywiście było groźne w takim miejscu? Ustawił urządzenia pokładowe na prowadzenie kontroli. Po zewnętrznej stronie pierścienia znajdował się sporej wielkości satelita pasterski, a w całym porcie nie było ani jednego innego statku. Warunki elektromagnetyczne i ultraśrodowiskowe wydawały się korzystne, a to, co znajdowało się w lokalnej sieci, nie wzbudzało podejrzeń pokładowego analizatora przepływu danych.
Pham podniósł wzrok znad odczytów. Ravna poszybowała przez całą kabinę, aby zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz statku. Prace naprawcze postępowały, ale wcale nie był to widok zajmujący. Bladozielona aura otaczała uszkodzone spiny. Gazowy obłok był niewiele jaśniejszy od blasku, który widać często na kadłubach statków krążących po orbicie planetarnej. Obróciła się do Phama i spytała cicho:
— Czy oni rzeczywiście go naprawiają?
— Z tego, co wiem… to znaczy, tak. — Automaty statku kontrolowały regenerację, ale dopóki nie polecimy, nie będziemy mieli pewności.
Pham nie miał pojęcia, dlaczego Rihndell kazał Skrodo-jeźdźcom przemierzyć teren zamieszkały przez robaki. Być może stworzenia te rzeczywiście były ostatecznymi konsumentami trelis i chciały przyjrzeć się sprzedawcom. A może miało to coś wspólnego z pułapką, w którą ostatecznie wpadli. W każdym razie Jeźdźcy szybko przeszli to terytorium i znaleźli się nagle wśród wielorasowego tłumu tłoczącego się na placu przypominającym przedtechniczny bazar.
Phamowi opadła szczęka. W którąkolwiek stronę zwracał się obiektyw kamery, tam widział zupełnie inny rodzaj zofontów. Żywe istoty rozumne były czymś nader rzadkim we wszechświecie. Przez całe życie, które spędził w Strefie Powolnego Ruchu, miał okazję poznać tylko trzy nieludzkie rasy. Ale wszechświat jest ogromny, a dzięki ultranapędowi dotarcie do innych stworzeń stawało się proste. Mieszkańcy przestworzy stanowili de-trytus wielu migracji, którego akumulacja we wszystkich zakamarkach tych niezmierzonych przestrzeni sprawiała, że cywilizacja docierała niemal do każdego zakątka. Na chwilę Pham zupełnie oderwał się od swoich programów kontrolnych i snucia podejrzeń, oczarowany niesamowitym widokiem. Dziesięć gatunków? Dwanaście? Pojedynczy przedstawiciele różnych ras ocierali się o siebie bez obaw, jak dobrzy znajomi. Czegoś takiego nie widział nawet na Przekaźniku. Ale w końcu Błogie Wytchnienie było cywilizacją w stanie głębokiej stagnacji. Rasy, które widział, stanowiły część miejscowej populacji od tysiąca lat. Ci, którzy potrafili wzajemnie współżyć, nauczyli się tego już dość dawno.
Nigdzie natomiast nie widział motylich skrzydeł zdobiących stworzenia o wielkich, litościwych oczach.
Z drugiej strony kabiny doszedł go okrzyk zdumienia. Ra-vna stała tuż przy oknie, które odbierało obraz przekazywany z bocznej kamery Zielonej Łodyżki.
— Co się stało, Rav?
— Skrodojeźdźcy. Widzisz? — Wskazała na mały punkcik w wielkim tłumie, po czym zrobiła zbliżenie. Przez chwilę obrazy migały nad jej głową. W przelewającej się na wszystkie strony ciżbie Pham dostrzegł na moment małe kadłuby, z których wystawały pełne wdzięku odrośle. Pomijając odmienne kolory ozdobnych pasów i kutasików, stworzenia te rzeczywiście wydały mu się bardzo znajome.
— Tak, tu gdzieś niedaleko znajduje się ich mała kolonia. — Włączył kanał łączący go z Zieloną Łodyżką i powiedział jej, co zobaczyli.
— Wiem — odparła. — My ich… wyczuliśmy. Wzdycham. Szkoda, że nie mamy czasu, żeby odwiedzić ich, jak już to się skończy. Odnajdywanie przyjaciół w tak odległych stronach jest zawsze przyjemne.
Ruszyła na pomoc Błękitnemu Pancerzykowi, który pchał trelisy wokół ogromnego nadmuchiwanego akwarium. Przed sobą widzieli przedstawicieli Rihndella. Siedmiu zębonogów siedziało na murku wokół czegoś, co mogło stanowić sprzęt testujący.
Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka wyciągnęli przed siebie tobół pełen miękkich bryłek węglowych i postawili go przed zebraną grupą. Ten z rzeźbionymi nogami pochylił się nad stosem trelis i wyciągnął jedno ze swych ramion, by je pomacać. Jedną po drugiej wkładano trelisy do testera. Błękitny Pancerzyk krążył dookoła i wszystkiemu uważnie się przyglądał. Pham przełączył główne okno na widok z jego kamery. Minęło dwadzieścia sekund. Tłumacz Rihndella odezwał się po triskwe-lińsku.
— Zatwierdzono autentyczność pierwszych siedmiu sztuk. Utwórz zblokowany septet.
Wtedy dopiero Pham zdał sobie sprawę, że cały czas wstrzymywał oddech. Następne trzy septety przeszły bez problemów. Kolejne sześćdziesiąt sekund. Spojrzał na okienko stanu napraw. Według PPII prace zostały ukończone, należało jedynie poczekać na potwierdzenie zakończenia napraw z miejscowej sieci. Jeszcze kilka minut i będziemy mogli temu miejscu pomachać na do widzenia.
Ale zawsze są jakieś problemy. Święty Rihndell zaczął marudzić na temat dwunastego i piętnastego zestawu. Błękitny Pancerzyk spierał się z nim w nieskończoność, a następnie wyciągnął z worka kilka zapasowych bryłek. Pham nie mógł się zorientować, czy Skrodojeździec spiera się dla samej przyjemności, czy rzeczywiście brakowało mu dobrego towaru na wymianę.
Dwadzieścia pięć zestawów zaakceptowanych.
— A dokąd idzie Zielona Łodyżka? — spytała Ravna.
— Co? — Pham natychmiast przełączył na widok z kamer Zielonej Łodyżki. Znajdowała się w odległości pięciu metrów od Błękitnego Pancerzyka i odjeżdżała w przeciwnym kierunku. Zamontowana w jej skrodzie kamera obracała się dookoła jak szalona. Po jej lewej stronie znajdował się jakiś miejscowy Skrodojeździec, a inny polatywał nad nią obrócony skrodą do góry. Jego odrośle dotykały jej odrośli, co sprawiało wrażenie przyjacielskiego uścisku.
— Łodyżko! — Nie było odzewu.
— Błękitny Pancerzyku! Co się dzieje? — Ale Jeździec właśnie tłumaczył coś zębonogom, gestykulując zawzięcie. Jeszcze jeden zestaw trelis nie przeszedł ich testu. — Pancerzyku!
Po chwili usłyszeli głos Jeźdźca na zastrzeżonym kanale. Głos miał roztargnione brzmienie, tak jak się to często zdarzało, gdy Błękitny Pancerzyk zablokował się lub był przeciążony.
— Teraz proszę mnie nie niepokoić, sir Phamie. Zostały mi tylko trzy sztuki nadające się na wymianę. Muszę ich jakoś przekonać, żeby zadowolili się tym, co mają.
— Ale co robi Zielona Łodyżka? — przerwała mu Ravna. — Co się z nią dzieje? — Nie można już było zobaczyć każdego ze Skrodojeźdźców z kamery drugiego. Zielona Łodyżka i jej obecni towarzysze wznieśli się ponad ciżbę i ulatywali nad wielkim placem. Zamiast kółek używali dysz gazowych. Ktoś bardzo się spieszył.
Wkrótce i Błękitny Pancerzyk zdał sobie sprawę z powagi wydarzeń. Obraz przesyłany z jego skrody wirował w zawrotnym tempie, gdy krążył w tę i z powrotem wokół świty świętego Rihndella. Usłyszeli grzechot jeździeckiej mowy, a po chwili jego głos wrócił na wewnętrzny kanał, smutny i zmieszany.
— Nie ma jej. Nie ma jej… Muszę… Jestem zmuszony… — Nagle gwałtownie podtoczył się do zębonogów i ponownie wszczął przerwaną na chwilę dysputę. Po kilku sekundach znowu usłyszeli jego głos na wewnętrznym kanale. — Co mam robić, sir Phamie? Jeszcze nie dokończyliśmy transakcji, a tymczasem moja Zielona Łodyżka gdzieś sobie poszła.
Albo została porwana.
— Zajmij się sprzedażą, Pancerzyku. Łodyżce nic się nie stanie… PPII: Przechodzimy do Planu B. — Nałożył hełmofon i odepchnął się od konsoli.
Ravna wstała razem z nim.
— Gdzie się wybierasz? Uśmiechnął się.
— Na zewnątrz. Pomyślałem sobie, że w razie kłopotów święty Rihndell mógłby nagle stracić aureolę i na wszelki wypadek przygotowałem się na taką okoliczność. — Ruszyła za nim, gdy ześlizgiwał się w dół przez właz w podłodze. — Posłuchaj. Chcę, żebyś została na pokładzie. Nie mogę wziąć ze sobą zbyt wielu wykrywaczy. Będę potrzebował twoich wskazówek.
— Ale…
Zsunął się przez właz głową w dół, nie zważając na jej protesty. Nie podążyła za nim, ale po sekundzie usłyszał jej spokojny głos w hełmofonie. Znów była to Ravna, jaką znał. Otrząsnęła się ze zmartwień i gotowała się do walki.
— W porządku, będę z tobą… ale co możemy zrobić?
Pham opuszczał się na dół, pomagając sobie rękami, osiągając szybkość, przy której jakiś świeżo upieczony kosmiczny żeglarz dawno zacząłby się obijać o ściany. W karkołomnym tempie zbliżał się do masywnej ściany ładowni. Po chwili pla-snął delikatnie ręką o ścianę, odbił się i wykonał zamaszyste salto, po czym wyhamował, rękami precyzyjnie chwytając za wystające ze ścian wypustki, tak aby przy zderzeniu z klapą prowadzącą do śluzy nie skręcić sobie kostek. Wewnątrz śluzy jego skafander czekał gotowy do użytku.
— Phamie, nie możesz wyjść na zewnątrz. — Najwyraźniej obserwowała go przez kamery w śluzie. — W ten sposób dowiedzą się, że mamy ludzi na statku.
Głowę i ramiona miał już w kombinezonie. Czuł, jak spód skafandra zaciska się wokół jego ciała i następuje uszczelnienie.
— Niekoniecznie. — Chociaż teraz to i tak pewnie nie ma najmniejszego znaczenia. — Tam, na placu pełno jest dwuramiennych/dwunogich stworzeń, a ja sprawiłem sobie kombinezon z małym kamuflażem.
Wsunął brodę w kontrolkę hełmu i wyzerował odczyty. Zbrojony skafander ciśnieniowy był wyjątkowo prymitywnym sprzętem w porównaniu z kombinezonami roboczymi, jakie widział na Przekaźniku. Ale flota Queng Ho dałaby cały statek za ten strój. Początkowo planował włożyć go na siebie, żeby zrobić wrażenie na Szponach, ale przyszła chyba pora na odbycie wstępnych testów.
Brodą włączył obraz zewnętrzny. Teraz widział to samo co Ravna: siebie samego, potężną czarną postać wysoką na dwa metry. Jego ręce były wyposażone w pazury, a każdy bok był ostry jak brzytwa i najeżony kolcami. Te ostatnie dodatki powinny wystarczająco odczłowieczyć figurę, a jeśli się uda, mogą także pełnić funkcję odstraszającą. Pham opuścił śluzę i ruszył przez terytorium robaków. Otaczały go ściany z błota, przesłonięte lekką mgiełką wilgoci, a wokół niego krążyły roje owadów.
W uchu zabrzęczał mu głos Ravny.
— Doszło do mnie zapytanie niskiego rzędu, wysłane najpewniej przez jakiś automat: „Po co wysyłacie trzeciego negocjatora?”
— Zignoruj je.
— Phamie, uważaj na siebie. Te stwory ze Środkowych Przestworzy, szczególnie stare rasy, często mają w rezerwie niesamowite okropności. Gdyby nie to, dawno by już ich tu nie było.
— Będę się zachowywał jak porządny obywatel. — Dopóki będą mnie miło traktować. Cała ta ich szerokopasmowa komunikacja mogła się odbywać za pośrednictwem lokalnej sieci. Zdziwił się, że Rihndell jeszcze ich nie odłączył. Zapewne Błękitny Pancerzyk jak dotąd nie zdołał sfinalizować transakcji. Może rzeczywiście nie było żadnego przekrętu… albo święty Rihndell nie miał z nim nic wspólnego.
— Phamie, przestałam odbierać obraz z kamery Zielonej Łodyżki w chwili, kiedy weszła do czegoś w rodzaju tunelu. Jej sygnał lokalizacyjny wciąż jest wyraźny.
Brama na plac otworzyła się i po chwili Pham wmieszał się w tłum krążących po targowisku. Ogłuszający zgiełk przenikał jego zbroję. Poruszał się wolno, trzymając się najbardziej zatłoczonych przejść i kierując się wiszącymi w górze linami orientacyjnymi. Ciżba nie stanowiła większego problemu. Każdy ustępował mu drogi, niektórzy nawet jakby w panicznym pośpiechu. Pham nie wiedział, czy przyczyną tego były ostre kolce, czy też woń chloru, jaką rozsiewał jego strój. Z tą osłoną zapachową to chyba trochę przesadziłem. Ale przecież chodziło o to, żeby jak najmniej przypominać człowieka. Zwolnił jeszcze bardziej, usilnie starając się nikogo nie zranić. Jakiś blask bardzo przypominający promienie wykrywacza laserowego zamigotał w oknie przekazującym mu widok z tyłu. Szybko zanurkował w tłum i skrył się za akwarium, kiedy usłyszał głos Ravny.
— To terytorium skarży się na twój strój. W tłumaczeniu brzmi to mniej więcej tak: „Złamałeś przepisy dotyczące ubioru”.
To pewnie przez ten smród chloru. A może wykryli broń?
— A co na zewnątrz? Nie widać czasem Motyli?
— Nie, statek nie wykazał nic nowego przez ostatnie pięć godzin. Żadnych ruchów floty Aprahantich ani zmian w przepływie informacji…
Nastała chwila ciszy. Słyszał niewyraźne odgłosy z mostka. To Błękitny Pancerzyk rozmawiał z Ravną. Nie rozumiał słów, ale zorientował się, że Jeździec jest bardzo podekscytowany. Próbował znaleźć bezpośrednie połączenie. Po chwili Ravna znowu do niego mówiła:
— Hej! Błękitny Pancerzyk mówi, że Rihndell zaakceptował towar! W tej chwili ładują nam płachty antygrawu. PPII dostał też potwierdzenie zakończenia napraw! — A więc byli gotowi do lotu — tyle że troje z nich wciąż przebywało poza statkiem, a jedno z tej trójki gdzieś przepadło.
Pham wzniósł się nad akwarium i wreszcie dostrzegł Błękitnego Pancerzyka. Ostrożnie wyłączył dysze skafandra i opadł na powierzchnię tuż obok Jeźdźca.
Jego przybycie spotkało się z równie entuzjastycznym powitaniem jak pojawienie się gronkowca na pikniku. Rzeźbiony zębonóg właśnie paplał coś, postukując swymi misternie zdobionymi kończynami o murek, na którym siedział, podczas gdy jeden z jego pomocników tłumaczył wszystko na triskweliński. Gdy zobaczył lądującego Phama, wciągnął do środka ogromne kły, a wyrastające bezpośrednio z szyi ramiona zwinęły się same. Cała reszta zębonogów zachowała się podobnie. Następnie wszyscy odsunęli się na drugi koniec ściany, jak najdalej od Phama i Błękitnego Pancerzyka.
— Nasza transakcja dobiegła końca. Nie wiemy, gdzie zniknęła twoja przyjaciółka — odezwał się tłumacz.
Odrośle Błękitnego Pancerzyka wyciągnęły się w ich stronę, drżąc.
— A…ale potrzebujemy tylko niewielkiej wskazówki. Kto mógł… — Jego starania były daremne. Święty Rihndell wraz z całą świtą zaczął się oddalać. Błękitny Pancerzyk zachrzęścił gniewnie. Jego odrośle przekrzywiły się lekko, zwracając się w stronę Phama Nuwena.
— Sir Phamie, powątpiewam w twoje kupieckie doświadczenie. Święty Rihndell mógł nam pomóc.
— Może. — Pham obserwował, jak zębonogi znikają w tłumie, ciągnąc za sobą tobół z trelisami przypominający ogromny, czarny balon. Cóż, może Rihndell rzeczywiście był zwykłym, uczciwym kupcem.
— Z jakich powodów Zielona Łodyżka mogła cię opuścić w samym środku tak ważnej transakcji?
Błękitny Pancerzyk zawahał się przez chwilę.
— Gdyby to była normalna podróż handlowa, to mogłaby ją odciągnąć jakaś wyjątkowa okazja dużego zysku. Ale tutaj, to…
Usłyszeli współczujący głos Ravny.
— Może po prostu… hm… zapomniała, gdzie jest i co robi?
— To wykluczone. — Ton Błękitnego Pancerzyka był zdecydowany. — Skroda nigdy by nie dopuściła do czegoś podobnego. Na pewno nie w samym środku poważnej transakcji.
Pham przełączał okna wewnątrz hełmu, patrząc we wszystkich kierunkach. Tłum wciąż ich omijał, zostawiając wokół nich wolną przestrzeń. Nie było śladu żadnych służb porządkowych. Czy poznałbym, że to policjanci, gdybym ich zobaczył?
— Dobrze — odezwał się. — I tak mielibyśmy problem, niezależnie od tego, czy wyszedłbym na zewnątrz, czy nie. Proponuję, żebyśmy przeszli się po okolicy i spróbowali dowiedzieć się, gdzie poszła Zielona Łodyżka.
W odpowiedzi usłyszał chrzęst odrośli.
— Nie mamy zbyt wielkiego wyboru. Lady Ravno, proszę cię, spróbuj namierzyć tego zębonogiego tłumacza. Być może mógłby nas skontaktować z miejscowymi Skrodojeźdźcami. Zleciał ze ściany uruchamiając gazowe dysze. — Chodźmy, sir Phamie.
Błękitny Pancerzyk szedł przodem, torując im drogę przez targowisko, mniej więcej kierując się w stronę, w którą odeszła Zielona Łodyżka. Nie można powiedzieć, że szli prosto. Raczej błąkali się jak pijani, raz omal nie wracając na miejsce, z którego wyruszyli.
— Spokojnie, spokojnie — odpowiadał niezmiennie Błękitny Pancerzyk, kiedy Pham głośno narzekał na tempo marszu. Jeździec w ogóle nie przepychał się wśród skupionych w grupki stworzeń. Kiedy nie reagowały na łagodne machanie odroślami, po prostu obchodził je dookoła. Poza tym zasłaniał sobą Phama, którego wygląd tym samym nie budził już takich obaw jak przedtem.
— Może ci się wydawać, że tubylcy to istoty łagodne, sir Phamie, że można po prostu odepchnąć ich na bok. Ale zauważ, że oni są tacy tylko między sobą. Te rasy miały tysiąc lat na przywyknięcie do siebie i wytworzenie lokalnych form pokojowego współżycia. Ale wobec przybyszów z zewnątrz wcale nie są tak tolerancyjni, gdyż w przeciwnym razie już dawno by ich tu nie było.
Pham przypomniał sobie ostrzeżenie dotyczące swego ubioru i nie spierał się z Jeźdźcem.
Następne dwadzieścia minut dawny kupiec Queng Ho znajdował się pod obstrzałem spojrzeń dziesiątków innych istot rozumnych. Lecz gdy wreszcie dotarli do przeciwległego muru, Pham zgrzytał zębami z niecierpliwości. Jeszcze dwukrotnie otrzymał ostrzeżenie o przekroczeniu przepisów dotyczących ubioru. W pewnym sensie było to pocieszające, gdyż dowodziło, że święty Rihndell wciąż pozwalał im korzystać z lokalnej sieci, a Ravna miała coraz więcej informacji.
— Lokalna kolonia Skrodojeźdźców znajduje się w odległości około stu kilometrów od targowiska. Istnieje możliwość dojazdu środkiem transportu, stacja usytuowana jest pod ścianą, obok której stoicie.
Przed nimi znajdował się tunel, do którego weszła Zielona Łodyżka. Zaglądając do niego pod odpowiednim kątem, mogli dostrzec rozciągającą się nad podłogą tunelu czarną otchłań. Po raz pierwszy znaleźli się z dala do tłoku, mało kto bowiem wchodził do otworu lub go opuszczał.
Światło lasera znowu zamigotało na tylnych oknach.
— Naruszenie przepisów dotyczących ubioru. Czwarte ostrzeżenie. Nakazują ci „natychmiastowe opuszczenie terenu.
— Już wychodzimy, już wychodzimy.
Ciemność. Pham wzmocnił ostrość okienek w hełmie. Na początku myślał, że stacja transportowa będzie na otwartej przestrzeni, że znano tu pola przytwierdzające, powszechne w Górnych Przestworzach. Potem zauważył kolumny przytrzymujące przezroczyste ściany. Wciąż byli wewnątrz, ale widok… Znajdowali się po tej stronie łuku, która zwrócona była ku gwiazdom. Cząstki pierścienia wyglądały jak ogromne ciemne ryby szybujące cicho kilkadziesiąt metrów od niego. Trochę dalej dziwaczne konstrukcje pięły się w górę ponad płaszczyzną pierścienia, wystarczająco wysoko, by dosięgły ich promienie słońca. Ale najjaśniejszy obiekt znajdował się tuż nad ich głowami. Widział błękit oceanu, biel chmur. Delikatne światło oblewało teren, na którym stali. Obojętnie jak daleko zapuszczali się żeglarze floty Queng Ho, taki widok jak ten, zawsze cieszył ich oczy. Ale to, co widzieli, to nie była prawdziwa planeta. Obiekt miał kształt w przybliżeniu kulisty, a jego tarcze przecinał cień pierścienia. Małych rozmiarów, znajdował się niewiele ponad kilkaset klików ponad nimi. Rozpoznali w nim jednego z satelitów pasterskich, które widzieli po drodze. Jego atmosfera miała wyraźną granicę, ustaloną przez ściany jakiegoś ogromnego sferycznego dachu.
Odwrócił wzrok od wspaniałego widoku.
— Stawiam dziesięć do jednego, że to terytorium Skrodojeźdźców.
— Oczywiście — odparł Błękitny Pancerzyk. — Najbardziej typowe. Fale przy takiej minigrawitacji nigdy nie osiągają preferowanej przeze mnie siły, ale…
— Kochany Pancerzyku! Sir Phamie! Tutaj! — To był głos Zielonej Łodyżki. Według odczytu w kombinezonie Phama, głos szedł łączem lokalnym, bez pośrednictwa PPII.
Odrośle Błękitnego Pancerzyka wykręciły się we wszystkich kierunkach.
— Czy nic ci nie jest Zielona Łodyżko?
Chrzęścili do siebie przez kilka sekund. Następnie Zielona Łodyżka przeszła na trisk:
— Sir Phamie. Nic mi się nie stało. Bardzo mi przykro, że was tak zdenerwowałam. Ale byłam pewna, że transakcja ze świętym Rihndellem zakończy się pomyślnie, a wtedy zatrzymali się przy mnie miejscowi Jeźdźcy. Są wspaniali, sir Phamie. Zaprosili nas w odwiedziny do swojego osiedla. Na dzień lub na trochę dłużej. To znakomita okazja do wypoczynku przed dalszą drogą. A poza tym myślę, że mogą nam pomóc.
Całkiem jak w romansach przygodowych, które Ravna czytała do snu: umęczeni podróżnicy w połowie drogi do celu natykają się na przyjazny raj i otrzymują jakiś wspaniały podarek. Pham przełączył się na zastrzeżoną linię i spytał Błękitnego Pancerzyka:
— Czy to na pewno Zielona Łodyżka? Czy ktoś ją zmusza do mówienia?
— To ona i jest wolna, sir Phamie. Słyszałeś, jak rozmawialiśmy. Podróżuję z nią od dwustu lat. Na pewno nikt nie trzyma jej pod bronią.
— Dlaczego więc, do licha, poszła sobie nie wiedzieć dlaczego? — Pham ze zdziwieniem zauważył, że szepcze.
Nastąpiła długa chwila ciszy.
— To rzeczywiście jest bardzo dziwne. Przypuszczam, że ci miejscowi Jeźdźcy mogą wiedzieć coś, co jest dla nas bardzo ważne. Chodźmy, sir Phamie. Ale bądźmy ostrożni. — To mówiąc, zaczął się toczyć pozornie w dowolnie wybranym kierunku.
— Rav, co ty o tym my… — Pham zauważył, że na commie pali się czerwone światełko, i poczuł gniew. Od jak dawna połączenie z Ravną nie działało?
Ruszył, szybując nisko nad podłożem, tuż za Błękitnym Pancerzykiem, używając dysz gazowych, by dotrzymać mu kroku. Cały obszar pokryto przylepkami, których Jeźdźcy używali do poruszania się w stanie nieważkości. Miejsce wyglądało na całkowicie opuszczone. W odległości zaledwie stu metrów od wielkiego, zatłoczonego placu nie było widać żywej duszy. Pham przeczuwał zasadzkę, aczkolwiek nie miało to większego sensu. Jeśli zostali namierzeni przez Śmierć Szarańczy — lub jej pachołków — wystarczyłby zwykły alarm. Czy to jakaś gra Rihn-della? Pham uruchomił broń wiązkową wmontowaną w kombinezon oraz zapewnił sobie wstępną przewagę: miniaturowe kamery-komary rozleciały się we wszystkich kierunkach. I to by było wszystko, jeśli chodzi o przepisy dotyczące ubioru.
Niebieskawy blask oświecał równinę, ukazując łagodne wzgórza i kanciaste zespoły nie znanych mu urządzeń. Powierzchnia była usiana dziurami (wejściami do tunelu?). Błękitny Pancerzyk wymamrotał coś na temat, jak fajnie byłoby siedzieć sobie teraz na brzegu morza widocznego o sto kilometrów ponad nimi. Pham oglądał obrazy przesyłane przez kame-ry-komary ze wszystkich stron, aby zidentyfikować ewentualne źródła ostrzału i strefy śmierci.
Obraz przekazywany z jednej kamerki ukazywał las bez-listnych odrośli. To byli Skrodojeźdźcy stojący cicho w księżycowym blasku. Znajdowali się dwa wzgórza dalej. Bezszelestni, nieruchomi, bez świateł… może po prostu rozkoszowali się widokiem księżyca? Po powiększeniu obrazu Pham nie miał żadnego kłopotu z rozpoznaniem Zielonej Łodyżki. Stała na końcu rzędu składającego się z pięciu Jeźdźców. Paski na jej kadłubie widać było bardzo wyraźnie. Z przedniej części skrody wystawało coś prostego i podłużnego. Jakiś uchwyt? Kilkoma kamerami podleciał bliżej. Broń. Wszyscy Jeźdźcy byli uzbrojeni.
— Jesteśmy już w pojeździe, Pancerzyku — usłyszeli głos Zielonej Łodyżki. — Zobaczysz go, gdy przejdziesz jeszcze kilka metrów, po drugiej stronie reaktora wentylacyjnego.
Chyba chodziło jej o wybrzuszenie, do którego zbliżali się Pham i Jeździec. Ale Pham wiedział, że nie ma tam żadnego pojazdu. Zielona Łodyżka i reszta zbrojnych stała obok ścieżki, którą szli. Fachowo przygotowana pułapka, aczkolwiek przy użyciu dość prymitywnych środków technicznych, pham już miał krzyknąć coś do Błękitnego Pancerzyka. Nagle zauważył płaski ceramiczny prostokąt ustawiony na wzgórzu, zaledwie o kilka metrów za Jeźdźcem. Na podstawie obrazu najbliższej kamerki można było się domyślić, że jest to jakiś materiał wybuchowy, najprawdopodobniej mina kierunkowa. Tuż obok miny zamontowano kamerę o niskiej rozdzielczości, niewiele przewyższającą zwykły wykrywacz ruchu. Błękitny Pancerzyk przetoczył się obojętnie obok, cały czas rozmawiając z Zieloną Łodyżką. Pozwolili mu przejść. W jego myślach narodziło się nowe podejrzenie, jeszcze bardziej ponure i złowrogie. Pham zatrzymał się, a następnie szybko cofnął, ani przez chwilę nie dotykając podłoża. Jedynym dźwiękiem, jaki wydawał, był cichy syk gazowych dyszy. Odczepił jeden z pazurów i skierował kamerę-komara w pobliże czujnika miny.
Rozległ się głośny huk i ukazał się blady płomień ognia. Chociaż Pham znajdował się pięć metrów od tamtego miejsca, fala uderzeniowa odrzuciła go do tyłu. Kątem oka dostrzegł, jak Błękitny Pancerzyk koziołkuje w powietrzu. Ostre kawałki metalu fruwały ze świstem, ale niepotrzebnie. Nie było żadnego ataku. Wybuch zniszczył kilka kamerek.
Pham wykorzystał hałas, aby przyspieszyć. Pędem przeleciał nad pobliskim „wzgórzem” i skrył się w płytkiej dolince, skąd mógł widzieć Skrodojeźdźców stojących w dole. Uzbrojeni napastnicy potoczyli się do przodu, okrążając wzgórze, grze-chocząc do siebie uradowani. Pham powstrzymał się od strzelania, ciekawy, co się stanie. Po chwili Błękitny Pancerzyk wzniósł się w górę na wysokość stu metrów.
— Phamie? — zawołał płaczliwie. — Phamie?
Reszta nie zwracała na niego uwagi. Trzech zniknęło za wzgórzem. Komarek Phama uchwycił moment, jak stanęli skonsternowani, ze sztywno wzniesionymi odroślami — zdali sobie sprawę, że zdołał im umknąć. Piątka rozdzieliła się, przeszukując teren, tropiąc go jak zwierzynę. Nie było już żadnych łagodnych przekonywań ze strony Zielonej Łodyżki.
Usłyszał ostry, suchy trzask i za wzgórzem pojawił się kolejny płomień wybuchu. Ktoś zbyt nerwowo trzymał rękę na spuście.
Ponad wszystkim szybował Błękitny Pancerzyk, znakomity, odsłonięty cel, a mimo to wciąż nie atakowany. Jego słowa były mieszaniną trisku i jeździeckiego chrzęszczenia. Z tego, co Pham mógł zrozumieć, wynikało, że biedak jest przerażony.
— Dlaczego strzelasz? O co chodzi? Łodyżko, proszę cię!
Ale to nie uśpiło wzmożonej podejrzliwości Phama. Wcale nie chcę, żebyś tam sobie latał i patrzył, co dzieje się na dole. Wycelował swój główny karabin w Błękitnego Pancerzyka, przez chwilę wodził za nim lufą, aż wreszcie wystrzelił. Sam wystrzał nie był widoczny, ale impuls, jaki wysłał w kierunku Jeźdźca, miał kilka gigadżuli. Plazma błysnęła wzdłuż wiązki, która minęła Błękitnego Pancerzyka o jakieś pięć metrów. W sporej odległości nad Skrodojeźdźcem zderzyła się z kryształową powłoką. Eksplozja robiła wrażenie. Aktyniczny rozbłysk i tysiące płonących fragmentów, rozpryskujących się we wszystkie kierunki.
Nie zważając na płonący jeszcze pułap i spadające odłamki, Pham poleciał w bok. Widział, jak Błękitny Pancerzyk odzyskuje równowagę i pośpiesznie zlatuje na dół w poszukiwaniu ukrycia. W miejscu gdzie uderzyła wiązka wysłana z broni Phama, świetlista korona zmieniała odcień z niebieskiego na pomarańczowy, a potem czerwony, wciąż świecąc jaśniej niż widoczny za nią pasterski księżyc.
Ostrzegawczy strzał był jednocześnie jak wielki palec, który wskazywał przeciwnikom jego kryjówkę. W ciągu kolejnych piętnastu sekund czterech napastników skierowało ogień w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Pham. Gdy ucichła kanonada, zapanowała cisza przerywana jedynie cichym szeleszczeniem. W takiej zabawie w chowanego piątka atakujących mogła liczyć na łatwe zwycięstwo. Wciąż jednak nie wiedzieli jak znakomitym wyposażeniem dysponuje człowiek. Pham uśmiechnął się na widok obrazów przesyłanych mu przez kamery-komary. Widział każdego z czyhających na niego Jeźdź-ców, a także Błękitnego Pancerzyka.
Gdyby było ich tylko czterech — pięciu? — nie byłoby najmniejszego problemu. Ale na pewno trzeba się było spodziewać nadejścia posiłków albo przynajmniej dalszych komplikacji. Płomień na uszkodzonym pułapie zgasł, ale znajdował się tam teraz otwór o średnicy około pół metra. Od tamtej strony dochodził ich świst wiatru, który wywołał w nim odruchowy strach, mimo że miał na sobie kombinezon. Mogło minąć parę chwil, zanim ten przeciek zacznie wywierać niekorzystny wpływ na Skrodojeźdźców, ale i tak było to bardzo groźne uszkodzenie. Wiedział, że będzie przyciągać hałas. Wpatrywał się w dziurę. Tu, na dole, jej obecność powodowała niewielki wiaterek, ale kilka metrów pod dziurą utworzyła się miniaturowa trąba z wirującego w dół i w górę pyłu oraz różnego śmiecia.
Za przezroczystą kopułą ujrzał ciemną szczelinę, a następnie błyszczący pióropusz, tam gdzie odpadki wylatywały z cienia i szybowały dalej już oświetlone słońcem. Do głowy przyszedł mu nowy pomysł.
Ojojoj! Pięciu Jeźdźców niemal zamknęło go w okrążeniu. Na swoje nieszczęście jeden wszedł w jego pole widzenia, zauważył go i wystrzelił. Pham odpowiedział ogniem i tamten eksplodował, zamieniając się w obłok gorącej pary i kawałki zwęglonego ciała. Jego nie uszkodzona skroda poszybowała nad wzgórzami, skupiając na sobie paniczny ogień pozostałych. Pham znowu zmienił pozycję, przemieszczając się w kierunku miejsca, o którym wiedział, że znajduje się najdalej od pozycji przeciwników.
Kolejne kilka minut spokoju. Spojrzał na kryształowy pióropusz. Można było przecież… no jasne. Jeśli miały przybyć posiłki, to dlaczego nie jemu na pomoc? Wycelował w pióropusz i podłączył linię głosową do obwodów spustowych broni. Już miał zacząć mówić, kiedy pomyślał… Może tym razem zmniejszyć moc. Nieistotne szczegóły. Wycelował ponownie, otworzył ciągły ogień i powiedział:
— Ravno, jestem pewny, że masz oczy szeroko otwarte. Potrzebuję pomocy… — I pokrótce opisał szalone wydarzenia z ostatnich dziesięciu minut.
Tym razem wysyłał nie więcej niż dziesięć tysięcy dżuli na sekundę, co nie wystarczało by zjonizować powietrze, ale fala po odbiciu się od kłębu ponad kopułą uległa modulacji, co było widoczne z odległości kilku tysięcy klików, szczególnie przez PPII znajdujący się po drugiej stronie habitatu.
Skrodojeźdźcy zbliżali się ponownie. Do diabła! Nie było możliwości, żeby tę wiadomość wysyłać automatycznie nieprzerwanym strumieniem. Potrzebował swojego „nadajnika” do ważniejszych celów. Pham przelatywał od dolinki do dolinki, manewrując na tyłach Jeźdźca, który był najbardziej oddalony od pozostałych. Jeden przeciwko trzem-czterem? Siłą rażenia i możliwościami uzyskania dokładnych informacji o ruchach przeciwnika znacznie przewyższał wroga, ale wystarczyło jedno małe potknięcie, by nie wyszedł z tego żywy. Szybował w stronę nowego celu. Cichutko, ostrożnie.
Krótki błysk otarł się o jego ramię, rozżarzając zbrojony skafander. Krople rozgrzanego do białości płynnego metalu rozprysły się na boki, gdy uciekał z linii strzału. Przyspieszył, aby szybko pokonać przestrzeń ponad trzema wzgórkami, po czym wypalił do tkwiącego poniżej Jeźdźca. Wokół niego skrzyżowały się świetliste błyski, ale po chwili znowu był osłonięty. Przeciwnicy okazali się wyjątkowo szybcy, jak gdyby ich broń miała automatyczne celowniki. Może taką rolę pełniły obecnie ich skrody?
Poczuł ból. Zgiął się wpół, ciężko dysząc. Kiedyś już był ranny; jeśli te obrażenia będą podobne… przypomniał sobie ciało zwęglone aż do kości. Z oczu popłynęły mu łzy, a nudności omal nie spowodowały omdlenia. Po chwili przyszedł do siebie. Pewnie trwało to jakąś sekundę, może dwie. W przeciwnym razie nigdy już by się nie obudził. Napastnicy znajdowali się teraz dużo bliżej, ale na miejscu tego, do którego strzelił, utworzył się jedynie wrzący krater, a w pobliżu walały się nieliczne odłamki skrody. Automaty skafandra przysunęły uszkodzoną część zbrojenia do jego boku. Poczuł, jak zaczyna działać miejscowe znieczulenie i ból trochę zelżał. Okrążył wzgórze, starając się jednocześnie nie wejść w pole widzenia żadnego z trzech przeciwników. Tamci wykryli jego kamery-komary. Co kilka sekund widział erupcje blasku i słyszał strzały zmieniające szczyty wzgórz w płynną lawę. Zniszczenie było większe niż to konieczne, ale powoli wszystkie jego kamerki ginęły… a on tracił przewagę.
Gdzie jest Błękitny Pancerzyk? Pham przejrzał obrazy przekazywane z pozostałych kamerek. Ten bydlak znowu szybował w górze, wysoko nad polem bitwy — nie bał się oberwać od swych kumpli Skrodojeźdźców. Informuje ich o wszystkich moich ruchach. Pham przetoczył się po stoku, niezdarnie wznosząc broń i wycelowując ją w maleńką figurkę. Zawahał się. Stajesz się mięczakiem, Nuwenie. Błękitny Pancerzyk gwałtownie runął w dół, aż jego szarfa ładunkowa furkotała. Najwyraźniej wykorzystał całą moc drzemiącą w dyszach. W hałasie bulgoczącego płynnego metalu i grzmotów, jakie powstawały przy wyzwalaniu wiązek energii, w ogóle nie było słychać dźwięku, jaki wydawał spadając. Widać było, że kieruje się prosto na najbliższego z atakujących.
Gdy leciał na wysokości trzydziestu metrów, upuścił coś wielkiego i kanciastego. Dwa pędzące ciała rozdzieliły się w powietrzu, a Błękitny Pancerzyk poderwał się w górę i zanurkował w bok. Po chwili zniknął za pagórkami. W tym samym czasie, znacznie bliżej, rozległo się potężne dudnienie/chrupot. Pham wysłał jedną z ostatnich miniaturowych kamer na oględziny drugiej strony wzgórza. Zobaczył skrodę i odrośle wgniecione w zmiażdżoną łodygę. Potem nastąpił krótki błysk i obraz przekazywany przez kamerę gwałtownie zgasł.
Zostało już tylko dwóch napastników. Jednym z nich była Zielona Łodyżka.
Przez dziesięć sekund nie oddano żadnych strzałów. Powyginany, rozpalony metal jego broni trzaskał i bryzgał gorącymi kroplami, w miarę jak stygł. Z góry dolatywał szum powietrza ulatującego przez dziurę w przezroczystej osłonie. Tuż przy ziemi szeleściły kapryśne wiatry, które uniemożliwiały utrzymanie nieruchomej pozycji bez ciągłego, gwałtownego manewrowania dyszami. Pham znieruchomiał, pozwalając, aby powietrzny prąd wyniósł go cicho z jego małej dolinki. Tam. Usłyszał cichutkie syczenie, które nie było odgłosem jego dysz. A tu następny. Jeźdźcy zachodzili go z dwu różnych stron. Być może nie znali jego pozycji, ale najwyraźniej potrafili koordynować działania.
Ból to nasilał się, to ustawał, a wraz z nim przychodziły okresy zamroczenia i względnej przytomności. Chwile bolesnej udręki i wszechogarniająca ciemność. Pham zauważył koniuszki odrośli wystające znad pobliskiego wzgórza. Znieruchomiał i wpatrywał się w nie uważnie. Najwyraźniej te małe koniuszki wystarczyły, aby wyczuć ruch… Minęły dwie sekundy. Ostatnia kamera pokazała Phamowi, że drugi napastnik nadlatuje cicho z boku. W każdej chwili obaj rywale mogli wyskoczyć jednocześnie. W tym momencie Pham oddałby wszystko, żeby mieć miniaturową kamerę, ale uzbrojoną. Podczas całego głupiego majsterkowania taki pomysł ani razu nie przyszedł mu do głowy. Mc już na to nie poradzisz. Czekał na chwilę, w której odzyska przytomność na tyle, że będzie mógł szybko wzbić się w górę i jeszcze szybciej strzelić.
Usłyszał chrzęst odrośli, któryś z napastników głośno zwiastował swe nadejście. Kamera namierzyła Błękitnego Pance-rzyka wytaczającego się spoza cienkich jak listewki skał, oddalonych o sto metrów od miejsca, w którym znajdował się Pham. Skrodojeździec pędem przeskakiwał od jednego miejsca gwarantującego osłonę do drugiego, coraz bardziej zbliżając się do Zielonej Łodyżki. A cóż mogło oznaczać to chrzęszczenie? Czy to błaganie? Pomimo pięciu miesięcy spędzonych w towarzystwie Jeźdźców Pham ledwie się orientował w ich szeleszczącej mowie. Zielona Łodyżka — ta sama Zielona Łodyżka, która zawsze sprawiała wrażenie onieśmielonej, a przy tym nieugięcie szczerej i uczciwej — nic mu nie odchrzęściła. Okręciła broń i bez namysłu ostrzelała cienkie skałki. Trzeci Jeździec wychylił się trochę, by także móc strzelić w to samo miejsce. Kąt, pod jakim atakował, wystarczył, aby usmażyć Błękitnego Pancerzyka na miejscu, tyle że ustawił się wprost na linii strzału Phama.
Pham, nie zakończywszy jeszcze strzelać, wzbił się w górę. Była to jego jedyna szansa. Jeśli zdąży się obrócić i strzelić, zanim Zielona Łodyżka załatwi Błękitnego Pancerzyka…
Manewr polegał na wykonaniu prostego obrotu w powietrzu, po którym powinien zawisnąć do góry nogami z bronią wycelowaną w Zieloną Łodyżkę. Ale obecnie żaden manewr nie był dla niego prosty. Obrócił się zbyt szybko. Natomiast Zielona Łodyżka zorientowała się, co się dzieje i już kierowała na niego swą broń.
Był także Błękitny Pancerzyk, który pędem wyleciał spomiędzy jaśniejących kolumn rozpalonych ostrzałem Zielonej Łodyżki. Jego głos dźwięczał głośno w uchu Phama:
— Błagam cię, nie zabijaj jej. Nie zabijaj…
Zielona Łodyżka zawahała się, a następnie obróciła broń w stronę nadlatującego Błękitnego Pancerzyka. Pham pociągnął za spust, pozwalając, aby na skutek obrotów, jakie wciąż wykonywał, wiązka energii przeorała grunt. Poczuł, jak zanika świadomość. Celuj! Celuj dokładnie! Płynna strzała wypuszczona z broni, żłobiła w podłożu głęboką bruzdę, która po chwili dotarła do jakiejś ciemnej, osuwającej się bryły. Mała figurka Błękitnego Pancerzyka wciąż toczyła się przez pobojowisko, próbując do niej dotrzeć. Wtedy Pham nagle znalazł się zbyt daleko całej sceny i nie wiedział, co ma zrobić, by zobaczyć wszystko z bliska. Niebo kołysało się wolno przed jego oczami. Widział niebieskawy księżyc przecięty w środku ostrym cieniem. Widział nadlatujący statek z piórkowatymi nóżkami przypominający ogromną stonogę. Któż w Queng Ho… gdzie ja jestem?… i wtedy świadomość odpłynęła.
Miał dziwne sny. Znowu utracił stopień kapitana. Po degradacji został odesłany do opieki nad roślinami doniczkowymi w pokładowej cieplarni. Westchnął. Praca polegała na podlewaniu roślin i czuwaniu nad ich rozkwitem. Ale nagle zauważył, że donice miały kółka i przemieszczały się po kryjomu za jego plecami, czekając, aż to zauważy, delikatnie grzechocząc.To, co wydawało mu się piękne, nagle stało się groźne. Pham był gotów podlewać i pielić te stworzenia, zawsze je podziwiał.
Teraz był jedynym, który wiedział, że były one wrogami wszystkiego, co żyje.
Nie po raz pierwszy w swym życiu Pham Nuwen obudził się wewnątrz automatu medycznego. Był już oswojony z widokiem wnętrz pojemników przypominających trumny, zielonych ścian, splątanych drutów i cienkościennych rurek. Tym razem wszystko wyglądało inaczej i minęło kilka dobrych chwil, zanim zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Smukłe drzewa zginały tuż nad nim swe korony, kołysane lekko ciepłą bryzą. Wydawało mu się, że leży na mięciuteńkim mchu porastającym malutką polankę nad jakimś stawem. Rozgrzane letnim upałem powietrze drgało nad lustrem wody. Wszystko było bardzo piękne. Ten widok psuł tylko fakt, że liście drzew były futrzaste, a ich kolor ani trochę nie przypominał żadnego ze znanych mu odcieni zieleni. Zapewne tak wygląda krajobraz rodzinnych stron. Ale nie jego rodzinnych stron. Podniósł się i spróbował schwycić najbliższą gałąź, lecz dłoń natknęła się na coś znajdującego się zaledwie pięćdziesiąt centymetrów nad jego głową. Zakrzywiona ściana. Pomimo wizualnych sztuczek nie dało się ukryć, że był to aparat chirurgiczny mniej więcej tych samych rozmiarów, jakie pamiętał ze swych dawnych podróży.
Z tyłu, za sobą, usłyszał kliknięcie. Złudzenie idyllicznego pejzażu ulotniło się w jednej chwili, nie pozostał po nim nawet ślad ciepłego wiaterku. Ktoś — Ravna - szybował tuż nad pojemnikiem w kształcie walca, w którym był zamknięty.
— Cześć, Phamie. — Wsunęła rękę przez obudowę aparatu i ścisnęła mu dłoń. Jej pocałunek był nieśmiały. Wyglądała na strasznie zmarnowaną, jakby płakała przez długi czas.
— Cześć - odpowiedział. Jego wspomnienia przypominały kawałki rozbitego lustra. Spróbował wstać z łóżka i po chwili dostrzegł jeszcze jedno podobieństwo pomiędzy aparatem chirurgicznym, w którym właśnie się znajdował, a tymi, które pamiętał z czasów Queng Ho: był w nim całkowicie unieruchomiony.
Ravna zaśmiała się słabo.
— Chirurg. Odłączyć.
Po chwili Pham swobodnie unosił się ponad sporych rozmiarów walcem.
— Wciąż trzyma mnie za rękę.
— To temblak. Minie jeszcze parę dni, zanim twoje ramię w pełni się zregeneruje. Spłonęło niemal w całości.
— Naprawdę? — Spojrzał na biały kokon oplatający jego rękę przymocowaną do boku. Przypomniał sobie strzelaninę… i zdał sobie sprawę, że liczne fragmenty jego snów były przerażająco prawdziwe. — Jak długo byłem nieprzytomny? — Nie potrafił ukryć napięcia.
— Jakieś trzydzieści godzin. Jesteśmy ponad sześćdziesiąt lat świetlnych od Błogiego Wytchnienia. Podróż przebiega całkiem przyzwoicie, pomijając fakt, że obecnie wszystko, co żyje, zdaje się gonić za nami.
Sen. Jego wolna dłoń zacisnęła się mocno na ramieniu Ravny.
— Gdzie są Skrodojeźdźcy? — Byle nie na pokładzie, na Wielką Flotę.
— T-to, co pozostało z Zielonej Łodyżki, leży w drugim chirurgu. A Błękitny Pancerzyk…
Dlaczego zostawili mnie przy życiu? Jego wzrok błądził po pokoju. Znajdowali się w magazynie sprzętu. Broń znajdowała się w zasięgu zaledwie dwudziestu metrów. Hm. Ważniejsze niż broń jest uzyskanie uprzywilejowanego dostępu do konsoli PPII… jeśli jeszcze nie było na to za późno. Odepchnął się od wielkiego walca i wyfrunął z pomieszczenia.
Ravna podążyła za nim.
— Uspokój się, Phamie. Dopiero co wyszedłeś z chirurga.
— Co mówili o strzelaninie?
— Biedna Zielona Łodyżka nie może wydobyć słowa. Za to Błękitny Pancerzyk opowiedział wszystko ze szczegółami. Zielona Łodyżka została porwana przez bandę zwyrodniałych Jeźdźców, którzy zmusili ją, by zwabiła was w pułapkę.
— Hmm. Hmm. — Pham zamruczał wymijająco. Może istniała jeszcze jakaś szansa. Może Błękitny Pancerzyk nie został wypaczony. Sunął dalej głównym korytarzem, pomagając sobie jedyną zdrową ręką. Po minucie był już na mostku. Ravna podążała tuż za nim jak cień.
— Phamie. Powiedz mi, o co chodzi? Musimy podjąć ważne decyzje co do wielu rzeczy, ale…
Masz absolutną rację. Zanurkował do kabiny, podszedł do konsoli sterującej, po czym zwrócił się do statku:
— Czy rozpoznajesz mój głos? Ravna wołała za nim:
— Phamie, czy powiesz mi wreszcie…
— Tak, sir.
— …o co chodzi?
— Dostęp uprzywilejowany do komend sterujących — powiedział. Dostęp taki posiadał jeszcze wtedy, kiedy Jeźdźcy byli poza statkiem. Czy teraz go otrzyma?
— Przyznano.
Skrodojeźdźcy mieli trzydzieści godzin, aby zaplanować obronę. Wszystko szło zaskakująco gładko, zbyt gładko.
— Zawiesić dostęp do komend sterujących dla Skrodojeźdźców. Izolować ich.
— Tak jest, sir — odpowiedział statek. Pewnie kłamie! Ale co więcej mógł zrobić. Poczuł, jak panika ogarnia cały jego umysł, lecz opanował się po krótkiej chwili. Był w końcu członkiem sławnej floty Queng Ho… i miał w sobie iskrę bożą.
Jeźdźcy przebywali razem w jednej kabinie. Zielona Łodyżka znajdowała się w drugim egzemplarzu chirurga pokładowego. Pham otworzył okno do ich pokoju. Błękitny Pancerzyk siedział na ścianie obok chirurga. Wyglądał na przywiędłego, jak w chwili kiedy usłyszeli tragiczne wieści z Sjandry Kei. Obrócił odrośle w stronę obiektywu kamery.
— Sir Phamie, statek powiedział mi, że zawiesiłeś nasz dostęp do komend. Czy to prawda?
— Co się dzieje, Phamie? — Ravna postawiła stopy na podłodze, wciąż się w niego wpatrując.
Pham zignorował oba pytania.
— Jak się czuje Zielona Łodyżka? — spytał.
Odrośle odwróciły się w stronę pokoju i wydawało się, że oklapły jeszcze bardziej.
— Żvie… Dziekuię, sir Phamie. To, co zrobiłeś, wymagało niemałych zdolności. Biorąc pod uwagę wszystko, co się stało, nie śmiałbym prosić o więcej.
Co ja takiego zrobiłem? Pamiętał, że strzelał w stronę Zielonej Łodyżki. Czy trafił? Zajrzał do wnętrza chirurga. Konfiguracja urządzeń wewnętrznych znacznie różniła się od przewidzianej dla człowieka. Wnętrze było niemal w całości wypełnione wodą, a wzdłuż odrośli pacjentki bulgotały pęcherzyki powietrza. Uśpiona Zielona Łodyżka wyglądała na znacznie bardziej kruchą, niż pamiętał. Jej odrośle bezwładnie falowały w wodzie. Część z nich była ponacinana, ale główny korpus wydawał się nie uszkodzony. Jego wzrok powędrował w dół, aż do nasady łodygi, tam gdzie Jeździec jest normalnie przytwierdzony do swej skrody. Krótki kikut ginął w mętliku chirurgicznych rurek. Pham przypomniał sobie ostatnie chwile walki, kiedy to wystrzelił skrodę spod Zielonej Łodyżki. Jak porusza się Jeździec, który nie ma na czym jeździć?
Odwrócił wzrok od poranionej.
— Skasowałem wam dostęp, ponieważ wam nie ufam. — Mój były przyjacielu, narzędzie mego wroga.
Błękitny Pancerzyk nic nie odpowiedział. Po chwili milczenia odezwała się Ravna.
— Phamie. Bez pomocy Błękitnego Pancerzyka nigdy w życiu nie wydostałabym cię z tamtego miejsca. Nawet gdyby mi się udało i tak utkwilibyśmy w samym środku Wiecznego Odpoczynku. Pasterski satelita żądał naszej krwi. Zorientowali się, że jesteśmy ludźmi. Aprahanti próbowali wydostać się z portu i ruszyć na nas. Bez Błękitnego Pancerzyka nigdy nie udałoby mi się przekonać miejscowego systemu bezpieczeństwa, żeby pozwolił nam użyć ultranapędu. Prawdopodobnie ustrzeliliby nas zaraz po wzniesieniu się nad płaszczyznę pierścienia. Uśmierciliby nas wszystkich, Phamie.
— Czy nie wiesz, co stało się tam, w dole?
Na twarzy Ravny pojawił się wyraz oburzenia.
— Wiem. Ale zrozum, że to wszystko przez ich skrody. To czysto mechaniczne urządzenia. Łatwo jest odłączyć część cybernetyczną od mechanicznych połączeń. Przecież to tamci Jeźdźcy sterowali kołami i celowali bronią.
Hmm. W oknie za plecami Ravny widział Błękitnego Pancerzyka ze znieruchomiałymi odroślami, który wbrew swemu zwyczajowi nie ruszał z pośpiesznymi potwierdzeniami. Tryumfował?
— To wcale nie wyjaśnia, dlaczego Zielona Łodyżka zwabiła nas w pułapkę. — Uniósł rękę, aby uprzedzić jej odpowiedź. — Wiem, wiem, zmusili ją do tego. Jest tylko jeden problem, Ravno. Ona w ogóle się nie wahała. Robiła to z prawdziwym entuzjazmem, niemal z euforią. — Nad jej ramieniem rzucił spojrzenie Jeźdźcowi. — Nie działała pod przymusem, sam mi to powiedziałeś, prawda Pancerzyku?
Zapadła długa cisza. Wreszcie Błękitny Pancerzyk przemówił.
— Tak, sir Phamie.
Ravna odwróciła się w stronę okna i odskoczyła w tył, tak by móc widzieć ich obu.
— Ale… ale to zakrawa na absurd. Zielona Łodyżka była z nami od samego początku. Tysiąc razy mogła zniszczyć ten statek lub nas zdradzić. Po co miałaby organizować taką idiotyczną zasadzkę?
— To prawda. Sam się zastanawiam, dlaczego nie zdradzili nas wcześniej… — Dopóki Ravna nie zadała tego pytania, dopóty Pham nie znał na nie odpowiedzi. Znał fakty, ale nie potrafił znaleźć dla nich żadnego rozsądnego wyjaśnienia. Nagle wszystko zaczęło mu się układać w jedną całość: zasadzka, jego sny w chirurgu, nawet paradoksy. — Być może wcześniej nie była zdraj czynią. Gdy uciekliśmy z Przekaźnika, nikt nas nie ścigał, nikt o nas nie wiedział, a tym bardziej o celu naszej podróży. Na pewno nikt nie spodziewał się przybycia ludzi na Błogi Spoczynek. — Przerwał usiłując wszystko sobie dobrze poukładać. Teraz zasadzka… — Zasadzka wcale nie była idiotyczna, ale z pewnością została naprędce zorganizowana. Napastnicy nie mieli żadnego wsparcia. Ich broń była prymitywna, wręcz prostacka — olśnienie — jeśli dobrze obejrzysz zniszczoną skrodę Zielonej Łodyżki, zorientujesz się, że ich broń wiązkowa była równie subtelnym urządzeniem co tasak, a jedynym czujnikiem zamontowanym przy minie był detektor ruchu. Wszystkie te gadżety zostały zastosowane z braku czegoś lepszego, przez kogoś, kto wcale nie przygotowywał się do walki. Tak, nasz wróg był zaskoczony naszym pojawieniem się.
— Myślisz, że ci Aprahanti mogli…
Wcale nie Aprahanti. Z tego, co powiedziałaś, wynika, że nie opuścili miejsca postoju aż do zakończenia strzelaniny, kiedy ten księżyc zaczął jazgotać. Ktokolwiek za tym stoi, działał niezależnie od Motyli i musi mieć swoich wysłanników rozproszonych po wszystkich systemach gwiezdnych. Są oni jak wielka sieć drucików, z których każdy uruchamia pułapkę. Ogromna rzesza nasłuchiwaczy, zbierających wszystkie interesujące wieści. Wróg zauważył nas i pomimo że jego forpoczta była nader słabo uzbrojona, starał się zawładnąć naszym statkiem. Dopiero gdy zdołaliśmy umknąć, wszczął alarm. W taki czy inny sposób nie chciał, abyśmy stamtąd odlecieli. — Machnął obandażowaną ręką w stronę okna kontroli ultrafalowej. — Jeśli dobrze odczytuję, to mamy na ogonie co najmniej pięćset statków. Ravna rzuciła okiem na odczyt, a następnie znowu spojrzała na niego.
— Tak. To część głównej floty Aprahantich i…
— Będzie ich dużo więcej, tyle że nie wszystkie będą należały do Motyli.
— …jakie jest więc twoje zdanie? Dlaczego Skrodojeźdźcy mieliby nam źle życzyć? Wszelki spisek nie ma sensu. Nigdy nie będą mieć własnego państwa, a tym bardziej międzygwiezdnego imperium.
Pham kiwnął głową.
— Oni mają zwyczajne, spokojne siedliska — takie jak tamten pasterski księżyc — rozproszone po systemach zamieszkanych przez wielorasowe cywilizacje w każdym zakątku Przestworzy. Nie, Rav — jego głos stał się miękki, łagodny — to nie Skrodojeźdźcy są tu prawdziwym wrogiem. To siła, która stoi za nimi. To Perwersja Straumy.
Ravna milczała nie dowierzając, ale zauważył, że odrośle Błękitnego Pancerzyka ciasno przylegają do łodygi. Tamten wiedział, o co mu chodzi.
— To jedyne wyjaśnienie, Ravno. Zielona Łodyżka naprawdę była lojalną wobec nas przyjaciółką. Przypuszczam, że tylko niewielka liczba Jeźdźców znajduje się pod kontrolą Perwersji. Kiedy Zielona Łodyżka zetknęła się z nimi, z miejsca została wypaczona.
— To… to niemożliwe! To są Środkowe Przestworza, Phamie. Zielona Łodyżka była odważna i łatwo się nie poddawała. Żadne pranie mózgu nie działa tak szybko. — W jej oczach pojawiła się desperacja. Któreś z tych przerażających wyjaśnień musiało być prawdziwe.
A ja wciąż jestem tutaj, żywy i bezpieczny. Informacja dla iskry bożej. Być może była jeszcze jakaś szansa! W miarę jak mówił, coraz lepiej wszystko rozumiał.
— Zielona Łodyżka była lojalna, jednakże uległa wypaczeniu w ciągu kilku sekund. Nie polegało to jedynie na uszkodzeniu skrody albo podaniu jakiegoś specyfiku. Wygląda na to, że zarówno sami Jeźdźcy, jak i ich skrody zostali od samego początku zaprogramowani do określonego reagowania na pewne bodźce. — Spojrzał na Błękitnego Pancerzyka, starając się wybadać jego reakcję na następne słowa. — Przez długi czas Jeźdźcy oczekiwali na powrót swego stwórcy. Ich rasa jest bardzo stara, dużo starsza niż jakakolwiek inna, nie licząc tych, które są na wymarciu. Można ich spotkać wszędzie, ale zawsze niewielu, obdarzonych zmysłem praktycznym i miłujących pokój. Kiedyś, w początkach dziejów — kilka miliardów lat temu — ich protoplasci znaleźli się w ewolucyjnej ślepej uliczce. Wtedy ich stwórca skonstruował pierwsze skrody i tak powstali pierwsi Jeźdźcy. Myślę, że teraz znaleźliśmy odpowiedzi na pytania kto i dlaczego. Tak, tak. Wiem, że były dalsze udoskonalenia. Jednakże jeśli chodzi o ten model, to odznacza się on niewiarygodną wręcz stabilnością. Błękitny Pancerzyk mówi, że większe skrody stanowią „tradycję”, ale dla mnie to słowo dotyczy wytworów kultury i znacznie krótszych okresów. Dzisiejsze większe skrody są niemal identyczne jak te sprzed miliarda lat. I są to urządzenia, które można wykonać w każdym miejscu w Przestworzach… a przy tym ich konstrukcja to wytwór rodem raczej z Górnych Przestworzy lub nawet z Transcendencji.
Kiedy się o tym po raz pierwszy przekonał, był wstrząśnięty, a nawet czuł się upokorzony. Przyjrzał się rysunkom konstrukcyjnym — a właściwie przekrojom — skrod. Z wierzchu wyglądały jak całkowicie mechaniczne urządzenia z ruchomymi częściami. Zgodnie z opisem całość mogła zostać wykonana w najprymitywniejszej fabryce, niewiele lepszej od tych, które można napotkać w niektórych zakątkach Strefy Powolnego Ruchu. Natomiast części elektroniczne wyglądały na dowolnie ułożoną masę podzespołów bez widocznej hierarchii lub wyraźnie wyodrębnionych modułów. Całość działała dużo sprawniej niż urządzenia powstałe na podstawie projektów będących tworami ludzkiej myśli technicznej, a możliwość dokonania napraw lub wykrycia usterek całego systemu cybernetycznego w ogóle nie wchodziła w rachubę.
— Nikt w całych przestworzach nie potrafi zrozumieć możliwości skrody, a tym bardziej wszelkich adaptacji, do jakich zmuszają swoich Jeźdźców. Czyż nie tak, Błękitny Pancerzyku?
Jeździec mocno klasnął odroślami o centralną łodygę. Po chwili usłyszeli wściekłe szurgotanie. Pham nigdy nie widział go w takim stanie. Cóż miało to oznaczać? Wściekłość? Przerażenie? Głos dochodzący z generatora był straszliwie zniekształcony:
— Ty się mnie pytasz? Ty się pytasz? To potworne, że chcesz jeszcze, abym ci pomógł w tym… — Dźwięk przeszedł na wyższe częstotliwości, a po chwili Jeździec zamilkł, drżąc na całym ciele.
Pham z floty Queng Ho poczuł ukłucie wstydu. Tamten wiedział i rozumiał… i zasługiwał na lepsze traktowanie. Jeźdźcy muszą zostać zniszczeni, ale nie muszą słuchać wyroku wydanego jego ustami. Jego ręka powędrowała do wyłącznika systemu komunikacyjnego, ale zatrzymała się. Nie. To twoja ostatnia szansa, aby przyjrzeć się… dziełom Perwersji.
Spojrzenie Ravny bez przerwy wędrowało pomiędzy człowiekiem a Skrodojeźdźcem, i Pham wiedział, że kobieta wszystko rozumie. Jej twarz i oczy miały ten sam przerażony wyraz, co wtedy gdy dowiedziała się o zagładzie Sjandry Kei.
— Więc twierdzisz, że to Perwersja stworzyła pierwsze skrody.
— I przekształciła Jeźdźców. To było dawno temu, i na pewno nie była to ta sama Perwersja, którą stworzyli Straumerzy, ale…
„Plaga” — to była druga, zwyczajowa nazwa Perwersji, bliższa temu jak postrzegał ją Stary. Pomimo transcendencji Perwersji, jej życie bardziej przypominało rozwój choroby niż cokolwiek innego. Może dzięki temu udało jej się oszukać Starego. Ale teraz Pham przejrzał wszystko. Plaga żyła rozczłonkowana i rozciągnięta w czasie. Kryła się w archiwach, czekając na idealną okazję. Stworzyła też sobie pomocników, którzy mieli jej pomóc rozkwitać…
Spojrzał na Ravnę i nagle zdał sobie sprawę z czegoś innego.
— Miałaś trzydzieści godzin, aby o tym pomyśleć, Rav. Widziałaś zapis, jaki zarejestrowały kamery w moim kombinezonie. Na pewno częściowo odgadłaś, o czym mówię.
Odwróciła wzrok.
— Częściowo — powiedziała w końcu. Przynajmniej przestała zaprzeczać.
— Wiesz, co musimy zrobić — powiedział cicho. Teraz, kiedy wiedział, co należy zrobić, iskra boża przestała go parzyć. Jej wola zostanie wykonana.
— Co takiego? — spytała Ravna udając, że nie wie.
— Dwie rzeczy. Najpierw wyślij wiadomość o wszystkim do Sieci.
— Kto w to uwierzy? — W końcu była to Sieć Miliona Kłamstw.
— Wystarczająco wielu. Kiedy się dowiedzą, większość przekona się, że to prawda i… podejmie odpowiednie działania.
Ravna pokręciła głową.
— Nie — ledwo dosłyszał jej głos.
— Sieć musi wiedzieć, Ravno. Odkryliśmy coś, co może ocalić tysiąc światów. To tajna broń Plagi. — Przynajmniej w Środkowych i Dolnych Przestworzach.
Ponownie pokręciła głową.
— Samo wykrzyczenie tej prawdy wystarczy, aby uśmiercić miliardy.
— W obronie koniecznej! — Podskoczył i poszybował wolno w stronę sufitu. Odepchnął się od niego rękami, by opaść z powrotem na podłogę.
W jej oczach zalśniły łzy.
— Tych samych argumentów użyto, aby zabić mo-moją rodzinę, mo-mo-moje światy… A-a ja nie zamierzam brać udziału w czymś takim.
— Ale tym razem to prawda!
— Mam już dość pogromów, Phamie. Łagodna nieustępliwość… niemal nie do wiary.
— Sama podejmiesz taką decyzję, Rav? My wiemy coś, do czego inni — przywódcy mądrzejsi od nas obojga — powinni się odpowiednio ustosunkować, a następnie podjąć suwerenne decyzje. Czy odmawiasz im prawa dokonania takiego wyboru?
Zawahała się. Przez chwilę Pham sądził, że natura osoby cywilizowanej, wychowanej w duchu posłuszeństwa wobec prawa i zasad weźmie górę i każe jej przystać na propozycję. Ale nagle Ravna uniosła podbródek wysoko do góry.
— Tak, Phamie. Odmawiam im prawa dokonania takiego wyboru.
Mruknął coś pod nosem i poszybował w kierunku konsoli sterowniczej. W tej sytuacji nie było najmniejszego sensu dyskutować o drugiej rzeczy, jaką należało wykonać.
— I nie zabijemy Błękitnego Pancerzyka ani Zielonej Łodyżki.
— Nie mamy wyboru, Rav. — Jego palce błądziły po przyciskach. — Zielona Łodyżka została wypaczona. Nie wiemy, ile z tej Perwersji przetrwało zniszczenie skrody ani też ile czasu minie, gdy to samo stanie się z Błękitnym Pancerzykiem. Nie możemy ich wziąć ze sobą. Ani wypuścić na wolność.
Ravna zbliżyła się do niego bokiem, z oczami wpatrzonymi w jego dłonie.
— U-u-uważaj, kogo chcesz zabić, Pham — powiedziała miękko. — Jak sam zauważyłeś, miałam trzydzieści godzin na przemyślenie moich decyzji i tyleż samo godzin na przemyślenie twoich.
— No i? — Pham cofnął ręce od klawiszy. W jego mózgu pojawiły się nagłe błyski gniewu (czy to iskra boża?) Ravno, Ravno, Ravno. Jakiś głos w jego głowie wypowiadał słowa pożegnania. Potem wszystko się uspokoiło. Tak bardzo obawiał się, że Jeźdźcy wypaczyli statek. Zamiast tego ta głupia krowa wstawia się za nimi, i to z własnej woli. Poszybował wolno w jej stronę. Niemal podświadomie jego głowa i zdrowe ramię wyrażały gotowość do walki.
— Jak chcesz powstrzymać mnie przed zrobieniem tego, co tak czy inaczej musi zostać zrobione? — zapytał, ale już przeczuwał, jaka będzie odpowiedź.
Nie cofnęła się przed nim, nawet kiedy jego dłoń znalazła się o kilka centymetrów od jej szyi. Twarz dziewczyny wyrażała nieugiętą wolę, mimo że powstrzymywała łzy.
— Ja-jak myślisz Phamie? Kiedy tkwiłeś w chirurgu, dokonałam pewnych drobnych zmian. Jeśli mnie skrzywdzisz, spotka cię coś gorszego niż mnie. — Jej oczy patrzyły ponad nim. — Zabij Jeźdźców, a… a sam także zginiesz.
Długą chwilę, wpatrywali się w siebie, mierząc wzrokiem. Może w ścianach nie kryła się żadna broń. Najprawdopodobniej potrafiłby ją zabić, zanim zdążyłaby podjąć jakąkolwiek obronę. Ale istniało przecież tysiąc sposobów na zaprogramowanie statku tak, by go unicestwił. Wtedy zostaliby tylko Jeźdźcy… i to oni dolecieliby do Dna, gdzie czeka ich nagroda.
— Co więc przewidujesz? — spytał w końcu.
— Tak ja-ja-jak przedtem, jedziemy dalej ratować Jefriego. Tam też odzyskamy Przeciwwagę. Mam zamiar nałożyć pewne ograniczenia na Jeźdźców.
Rozejm z potworami, z wariatką w roli mediatorki. Odepchnął się od podłogi i przeleciał nad nią w stronę głównego korytarza. Za plecami usłyszał jej szloch.
Przez następnych kilka dni trzymali się z dala od siebie. Pham otrzymał pozwolenie na ograniczony dostęp do mechanizmów sterujących. Pod niektórymi aplikacjami natknął się na programy samobójcze. Ale stwierdził zaskakującą rzecz, która wcześniej może by go zmartwiła. Z dat wynikało, że wszystkie zmiany zostały wprowadzone po jego konfrontacji z Ravną. W momencie kiedy mu się przeciwstawiła, nie dysponowała absolutnie niczym. Dzięki Mocom, że o tym nie wiedziałem. Myśl ta pojawiła się i znikła, zanim dobrze pojął treść.
Tak więc zabawa będzie trwała do samego końca, nieustająca gra pozorów i forteli. Ale jego nieugięty charakter pozwoli mu wygrać tę grę. Za nimi wielka flota, wokół niego zdrajcy. Ale on jest kapitanem Queng Ho, ma iskrę bożą, tak więc Per-wersja jest skazana na przegraną! Skrodojeźdźcy są skazani na przegraną! I mimo całej swej odwagi i dobroci, Ravna Bergsn-dot także jest skazana na przegraną.
Presfora przegrywała wewnętrzną bitwę, bitwę z Ociosem. Do całkowitej porażki było jeszcze daleko, ale role się odwróciły. Na początku Presfora święciła małe triumfy, tak jak wtedy, kiedy umożliwiła Amdijefriemu zabawę commem i to tak, by nawet dzieci nie wiedziały, że to dzięki niej. Ale to było wiele dziesięciodni temu, a teraz… W niektóre dni całkowicie się kontrolowała. Inne — i te często zdawały się najszczęśliwsze — zaczynała z uczuciem, jakby sama znajdowała się pod czyjąś kontrolą.
Jeśli chodzi o dzień dzisiejszy, nie miała jeszcze jasności, do którego z tych dwóch rodzajów go zaliczy.
Spacerowała wzdłuż parkanów, które ustawiono na szczycie murów nowego zamku. Budynek rzeczywiście skończono niedawno, ale jeszcze trudno było nazwać go zamkiem. Stal budował go niemal w panicznym pośpiechu. Południowa i zachodnia ściana były niesamowicie grube, wewnątrz nich biegły ukryte tunele. Ale w niektórych miejscach po północnej stronie jedynym zabezpieczeniem były naprędce sklecone palisady umocnione skalnym gruzem. W czasie, którym dysponował Stal, nie dałoby się zrobić nic więcej. Zatrzymała się na chwilę, wdychając zapach świeżo piłowanego drewna. Widok rozciągający się ze Wzgórza Gwiezdnego Statku zawsze wydawał się jej przepiękny. Dni były coraz dłuższe. Zachód i wschód słońca oddzielał teraz jedynie krótki okres, gdy zapadał lekki zmierzch. Śnieg przyjął swoją letnią postać porozrzucanych gdzieniegdzie brudnych spłachci, pozwalając, by wrzos zazielenił się w słonecznym cieple. Jej wzrok sięgał na kilka mil, aż do miejsca gdzie niebieskawa mgiełka morza opływała przybrzeżne wyspy.
Ze zdroworozsądkowego punktu widzenia szturm na nowy zamek w innym szyku niż horda — nawet biorąc pod uwagę prowizoryczność niektórych rozwiązań obronnych — był równoznaczny z samobójstwem. Presfora gorzko uśmiechnęła się do siebie. Rzecz jasna Snycerka nie posłucha głosu rozsądku. Stara Snycerka była przekonana, że posiada tajną broń, dzięki której rozbije te ściany z odległości kilkuset stóp. Stal miał wiadomości od szpiegów, że ryba złapała haczyk — Snycerka wraz ze swą małą armią i prymitywnymi armatami rozpoczęła pochód lądem w stronę wybrzeża. Presfora zeszła po schodach prowadzących z murów na dziedziniec. Usłyszała lekki grzmot. Gdzieś na północ od Doliny Strumieni artyleria Stali rozpoczynała swoje poranne ćwiczenia. Przy dobrym wietrze można było usłyszeć dochodzące stamtąd odgłosy kanonady. Zgodnie z rozkazem ćwiczenia te nie mogły odbywać się zbyt blisko terenów rolniczych i gospodarstw, a tylko najwyżsi rangą Słudzy oraz pojedynczy robotnicy wiedzieli o nowej broni. Obecnie Stal miał już trzydzieści tych urządzeń i odpowiednią ilość proGhu. Największą bolączką był brak artylerzystów. Z bliska odgłosy wystrzałów były nie do zniesienia. Ciągły huk powodował głuchotę. Armaty miały zasięg prawie ośmiu mil, trzy razy większy niż działa Snycerki. Mogły wystrzeliwać „bomby” wypełnione prochem, które eksplodowały w chwili uderzenia. Za północnymi wzgórzami było pełno miejsc, gdzie las został wykarczowany do gołej ziemi, a stoki ogołocone z obsuwającej się gleby jaśniały nagą skałą — wszystko na skutek nieustannego ostrzału.
A wkrótce — być może już dziś — wyznawcy Ociosa będą mieli także radio.
Niech cię diabli, Snycerko! Presfora, rzecz jasna, nigdy nie widziała Snycerki na oczy, ale Ocios dobrze znał tę sforę-większość jego członków była potomstwem Snycerza. „Łagod’ ny Snycerz” zrodził go i wyniósł do władzy. To on właśnie wpoił mu zasady wolności przekonań i eksperymentowania. Snycerz powinien był wiedzieć, jak wielka ambicja rozpierała Ociosa, powinien zorientować się, że jest on gotów przekroczyć granice, jakich jego rodzic nigdy nie odważyłby się przejść. A kiedy potworna natura nowika wyszła na jaw, kiedy odkryto jego pierwsze „eksperymenty”, Snycerz powinien był go zabić albo przynajmniej poddać fragmentacji. Zamiast tego Ociosowi pozwolono wybrać los wygnańca… by mógł później stworzyć takie sfory jak Stal, aby i one mogły powoływać do życia własne potwory, konstruując w ten sposób całą hierarchię szaleństwa.
Teraz, o sto lat za późno, Snycerka przybywała, by naprawić błąd. Przybywała tu zbrojna w armaty przypominające dziecinne zabawki, pewna siebie, nieuleczalna idealistka. Sama pakowała się w pułapkę skonstruowaną ze stali i ognia, z której nie wyjdzie żywy żaden z jej żołnierzy. Gdyby istniał jakiś sposób na ostrzeżenie Snycerki! Jedyną rzeczą, która wciąż trzymała Presforę w tym miejscu, była przysięga, jaką złożyła sama sobie, że przyczyni się do upadku Ruchu Ociosa. Gdyby Snycerka dowiedziała się, co ją tutaj czeka, poznała prawdę o zdrajcach we własnym obozie, może istniałaby jeszcze jakaś szansa, by ją zawrócić. W zeszłym roku Presfora była bliska wysłania anonimowej wieści na południe. Istnieli bowiem kupcy regularnie odwiedzający oba królestwa. Dzięki wspomnieniom Ociosa wiedziała, którzy z nich są niezależni. O mały włos przesłałaby wiadomość przez jednego z nich, pojedynczy arkusik jedwabnego papieru informujący o wylądowaniu statku i pozostającym przy życiu Jefrim. Gdyby podjęła decyzję o jeden dzień wcześniej, na pewno nie uniknęłaby śmierci: Stal pokazał jej raport z Południa, który donosił o losach drugiego człowieka oraz postępów Snycerki w pracy z dannikiem. W raporcie znajdowały się informacje, które mógł zdobyć tylko ktoś z najwyższych kręgów Snycerii. Kto taki? Nie spytała, ale domyśliła się, że był to Wendacjusz. Fragmenty Ociosa w Presforze dobrze pamiętały tę sforę, którą łączyły z nimi więzy braterstwa. Mieli pewne… układy. W Wendacjuszu nie można było dostrzec ani śladu pierwotnego geniuszu, jaki charakteryzował ich wspólnego rodzica, ale cechowała go za to duża dawka wrodzonego oportunizmu.
Stal pokazał jej raport tylko po to, aby zyskać na znaczeniu w jej oczach, aby udowodnić Presforze, że osiągnął sukcesy na polu, na którym Ocios nigdy nie podjął walki. I był to dla niej rzeczywiście wstrząs. Presfora wyraziła swoje uznanie bardziej szczerze niż zwykle… a w duchu zrezygnowała ze swych planów ostrzeżenia drugiej strony. Jeśli szpieg był w świcie samej Snycerki, jakakolwiek przesyłka oznaczała niepotrzebne samobójstwo.
Presfora przecięła zewnętrzny dziedziniec zamku. Dookoła wciąż toczyły się gorączkowe prace budowlane, ale grupy pracujących były już mniejsze. Stal zabudowywał dziedziniec drewnianymi chatami. Większość z nich stanowiły atrapy. Stal żywił nadzieję, że uda mu się przekonać Ravnę, aby wylądowała na specjalnie przygotowanym miejscu, nieopodal wewnętrznego stołbu.
Wewnętrzny stołb. To była jedyna rzecz w całym zamku zbudowana zgodnie ze standardami zastosowanymi na Ukrytej Wyspie. Rzeczywiście budowla mogła być tym, czym nazwał ją Stał, odpowiadając na pytanie Amdijefriego: monumentem wzniesionym dla właściwego uhonorowania statku, w którym przybył Jefri, mającym jednocześnie na celu jego ochronę przed atakiem Snycerki. Centralnie położony, przykryty kopułą gmach z pasowanego kamienia był wewnątrz równie wielki jak główna sala zebrań na Ukrytej Wyspie. Presfora spojrzała na budowlę jedną parą oczu, obchodząc ją dookoła. Stal pragnął przyozdobić ją najpiękniejszym różowym marmurem. Miała być widoczna z wysokości kilkudziesięciu mil. Wbudowane w jej konstrukcję mechanizmy — umożliwiające zwalenie na dół całego dachu — Stal uważał za jeden z najważniejszych elementów swojego planu, w razie gdyby przybysze lecący na ratunek nie wpadli w inną przygotowaną przez niego pułapkę już przy lądowaniu.
Szrek i dwaj inni Słudzy stali na schodach zamkowej sali zebrań. Wszyscy stanęli na baczność, gdy się zbliżyła. Cała trójka wycofała się szybko, szorując brzuchami po kamiennej posadzce… ale już nie tak szybko jak kilka miesięcy temu. Wiedzieli, że pozostałe fragmenty Ociosa zostały zniszczone. Kiedy ich mijała, Presfora uśmiechnęła się nieznacznie. Przy całej swej słabości i trapiących ją problemach wiedziała, że przewyższa całą trójkę.
Stal był już w środku, sam. Najważniejsze spotkania odbywały się właśnie w takim składzie, Stal i ona, nikogo więcej. Stal po prostu się jej bał — była jedyną istotą, której, jak sądził, nie mógłby zabić. Przez dziesięć dni miotał się, nie wiedząc, czy ma się przed nią płaszczyć, czy też poddać ją rozczłonkowaniu. Zabawne było obserwować, jak mocuje się z wciąż jeszcze funkcjonującymi ograniczeniami, które Ociosa wyrobił w jego duszy wiele łat temu. Wtedy właśnie przyszła wieść o zgładzeniu pozostałych fragmentów. Presfora przestała być Ociosem-Oczeku-jącym-Swej-Reszty. W tamtym czasie wciąż spodziewała się nagłej śmierci. Ale w pewnym sensie tragiczne wieści zapewniły jej bezpieczeństwo. Teraz Stal już się tak nie bał, a jego potrzeba posiadania bliskiego doradcy mogła zostać zaspokojona bez konieczności życia w poczuciu ciągłego zagrożenia. Presfora stała się jego dżinnem z butelki posiadającym całą mądrość Ociosa bez jego karzącej łapy.
Tego popołudnia wydawał się niemal całkowicie rozluźniony. Na widok wchodzącej Presfory lekko skinął głową. Odpowiedziała mu podobnym skinieniem. Pod wieloma względami Stal był jej — jako Ociosa — dziełem. Ociosywanie i szlifowanie go kosztowało wiele pracy. Dziesiątki całkiem wartościowych sfor zostało poświęconych, by uzyskać kombinację, jaką był Stal. Pragnęła — to znaczy Ocios pragnął — otrzymać najdoskonalsze połączenie geniuszu z bezwzględnością. Jako Presfora potrafiła dostrzec prawdę. Mimo pełnego trudu ociosywania, Mistrz stworzył biedną i przeraźliwie smutną istotę. Dziwna rzecz, ale… czasem Stal wydawał się najbardziej godną pożałowania ofiarą Ociosa.
— Wszystko gotowe do wielkiej próby? — spytała Presfora. Po długich oczekiwaniach radio wreszcie było gotowe.
— Za chwileczkę. Najpierw chciałbym wysłuchać twojego zdania w kwestii odpowiedniej synchronizacji naszych działań. Moje źródła donoszą, że armia Snycerki jest już w drodze. Jeśli będą maszerować w odpowiednim tempie, powinni być tutaj w ciągu pięciu dziesięciodni.
— Będzie to co najmniej trzy dziesięciodni przed przybyciem Ravny.
— Właśnie. Pozbędziemy się twego dawnego wroga na długo przed grą o wysoką stawkę. Ale… wydaje mi się, że ostatnie przesyłki od Dwunogów są nieco dziwne. Jak myślisz, co mogą podejrzewać? Czy to możliwe, żeby Amdijefri mówił im więcej niż to, co wiemy?
Tego rodzaju niepewność Stal starałby się ukryć wtedy, gdy Presfora była jeszcze Ociosem-Oczekującym-Swej-Reszty. Usiadła wygodnie, zanim udzieliła odpowiedzi.
— Gdybyś bardziej przyłożył się do nauki języka Dwunogów, mój drogi, albo przynajmniej pozwolił mnie samej nauczyć się więcej, z pewnością znałbyś odpowiedź. — Przez całą zimę Presfora usilnie starała się znaleźć okazję, by porozmawiać z dzieciakami sam na sam i jakoś przekazać ostrzeżenie nadlatującym. Obecnie nie była już taka chętna do podejmowania podobnych kroków. Amdijefri był tak prostolinijny, tak niewinny. Gdyby choć w części dzieciaki zdały sobie sprawę z krętactw Stali, na pewno nie potrafiłyby tego ukryć. A cóż mogliby zrobić ci, którzy lecieli na ratunek, gdyby dowiedzieli się, z jakim nikczemnikiem mają do czynienia? Presfora widziała statek w locie. Sam hałas przy lądowaniu wydawał jej się straszliwą bronią. Poza tym… Jeśli Stal zdoła przeprowadzić swój plan z powodzeniem, nie będziemy potrzebowali dobrej woli przybyszów.
— Dopóki będziesz udawał tak świetnie jak dotąd, ze strony dziecka nie musisz się niczego obawiać. Czy nie widzisz, że on cię kocha? — ciągnęła Presfora.
Przez moment Stal wyglądał na zadowolonego, ale po chwili podejrzenia wróciły.
— Bo ja wiem. Cały czas wydaje mi się, że Amdi naigrawa się ze mnie, jakby już dawno przejrzał moją grę.
Biedny Stal. Amdiranifani był jego największym sukcesem, lecz wydawało się, że nigdy tego nie zrozumie. W tym jedynym wypadku Stal naprawdę przewyższył swojego Mistrza. Odkrył i udoskonalił technikę, która kiedyś została wypracowana przez Snycerkę. Ocios niemal tęsknym okiem obrzucił swojego dawnego ucznia. Gdyby tylko miał okazję stworzyć go raz jeszcze. Musi przecież istnieć jakiś sposób na połączenie strachu i ocio-sywania z miłością i oddaniem. Uzyskane w ten sposób narzędzie prawdziwie zasługiwałoby na imię Stal. Presfora żachnęła się.
— Masz na to moje słowo. Jeśli tylko nadal uda ci się okazywać dzieciom taką serdeczność jak dotąd, będą ci ufały. Jeśli chodzi o drugie pytanie, to muszę powiedzieć, że także zauważyłam pewną zmianę w wiadomościach od Ravny. Wydaje się dużo bardziej pewna, jeśli chodzi o czas ich przyjazdu, ale jednak musiało się stać coś niedobrego. Nie myślę, żeby byli bardziej podejrzliwi niż wcześniej. Dość gładko przełknęli wiadomość, że pomysł na przebudowę radia to dzieło Jefriego. Swoją drogą kłamstwo było znakomitym posunięciem. Wzmocniło ich poczucie wyższości. Myślę, że na odpowiednim polu bitwy górujemy nad nimi — lecz tego pod żadnym pozorem nie powinni się domyślać.
— Ale co spowodowało, że nagle są tacy spięci? Fragment wykonał lekceważący gest.
— Cierpliwości, mój drogi. Tylko ona nam została… i uważna obserwacja. Być może Amdijefri też to zauważył. Możesz delikatnie spróbować ich nakłonić, aby o to zapytali. — Przerwała i zwróciła wszystkie głowy w kierunku rozmówcy. — Czy możesz sprawić, żeby twoje źródło w Snycerii poszperało trochę w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie?
— Chyba tak zrobię. Dannik to mocny punkt Snycerki. — Stal siedział w milczeniu przez chwilę, nerwowo zagryzając wargi. Nagle otrząsnął się, jakby chciał odpędzić od siebie myśli o nadchodzących zagrożeniach. — Szrek!
Usłyszeli tupot łap. Klapa włazu uniosła się i w otworze ukazała się głowa Szreka.
— Tak, panie?
— Przynieś zestawy radiowe. Potem poproś Amdijefriego, żeby przyszedł do nas.
„Radia” wyglądały prześlicznie. Ravna twierdziła, że podstawowe urządzenia mogły zostać wynalezione przez cywilizacje znajdujące się na niewiele wyższym stopniu rozwoju niż świat Ociosa. Trudno było w to uwierzyć. Wykonanie urządzenia wymagało podjęcia wielu żmudnych kroków. Tyle razy niepotrzebnie zbaczali z właściwej drogi. Ostateczny rezultat wyglądał zadziwiająco: osiem ciemnych jak noc kwadratów o boku jednego jarda. Dziwny materiał pobłyskiwał złotem i srebrem. Tu przynajmniej nie było żadnej tajemnicy: do skonstruowania urządzenia użyto sporej części zapasów złota i srebra zgromadzonych jeszcze przez Ociosa.
Przyszedł Amdijefri. Rozbiegł się po całym pomieszczeniu, dotykał nosami odbiorników, krzyczał coś do Stali i fragmentu. Czasami trudno było dać wiarę, że nie stanowili jednej sfory, że Dwunóg nie był jednym z członków. Trzymali się razem jak pojedyncza sfora. Bardzo często Amdi odpowiadał na pytania o Dwunogi, zanim Jefri miał szansę otworzyć usta, używając przy tym zaimka pierwszej osoby liczby pojedynczej na oznaczenie ich obu.
Jednakże dziś wyglądało na to, że nie mogą się ze sobą zgodzić.
— Proszę cię, panie, pozwól mnie pierwszemu wypróbować to cudo!
Jefri zachrzęścił coś po samnorsku. Kiedy Amdi nie pośpieszył z tłumaczeniem, powtórzył wszystko powoli, zwracając się bezpośrednio do lorda Stali.
— Nie. To [cośtam-cośtam] niebezpieczne. Amdi jest [cośtam] mały. I w dodatku czas [cośtam] ograniczony.
Ocios usilnie starał się uchwycić sens tego, co usłyszał. Cholera. Wcześniej czy później nieznajomość języka Dwunogów może ich wiele kosztować.
Stal wysłuchał człowieka i wydał z siebie przecudownie cierpliwe westchnienie.
— Amdi. Jefri. Proszę. O co chodzi?
Mówił po samnorsku bardziej zrozumiale niż ludzkie dziecko.
Amdi przez chwilę stał zmieszany, walcząc ze sobą.
— Jefri uważa, że kurtki radiowe są dla mnie zbyt duże. Ale popatrzcie, pasują całkiem nieźle! — Jednym susem cały Amdi znalazł się dookoła jednego z czarnych jak noc kwadratów, bez zastanowienia ściągając go z aksamitnego siennika na podłogę. Naciągnął płótno na plecy i ramiona największego ze swych członków.
Teraz radio przybrało kształt ogromnego palta. Stal kazał krawcom dodać klamry na ramionach i brzuchu. Ale i tak całość była zbyt wielka jak dla małego szczeniaka, jakim był Amdi. Wyglądał, jakby wszedł do namiotu.
— Widzicie? Widzicie? — Mała główka wychyliła się na zewnątrz, patrząc, czy Stal i Presfora uwierzą, że wszystko jest w porządku.
Jefri coś powiedział. Amdi kwiknął gniewnie w odpowiedzi.
— Jefri o wszystko się martwi — wyjaśnił — ale przecież ktoś musi przetestować radia. Jest tylko mały problem z prędkością. Fale radiowe biegną szybciej od dźwięku. Zdaniem Jefriego szybkość jest tak duża, że sfora używająca radia może dostać pomieszania zmysłów. To głupota. O ileż szybsze może być radio od myśli biegnącej z głowy do głowy?
Pytanie zawisło w powietrzu. Uśmiech rozjaśnił pyski Presfory/Ociosa. Sfora szczeniaków nie była zdolna do kłamstwa, ale, jak się domyślała, Amdi znał odpowiedź i wiedział, że nie stanowi ona argumentu na poparcie jego próśb.
Z drugiej strony sali Stal przysłuchiwał się wszystkiemu z głowami przekrzywionymi na bok. Stanowił obraz dobrodusznej tolerancji.
— Bardzo mi przykro, Amdi. To zbyt niebezpieczne, abyś próbował pierwszy.
— Ale ja jestem bardzo odważny! I chcę się na coś przydać.
— Przykro mi. Jeśli będziemy pewni, że to bezpieczne… Amdi wydał gniewny wrzask, dużo wyższym tonem niż to wypadało w normalnej rozmowie, niemal na częstotliwościach zastrzeżonych dla myśli. Okręcił się wokół Jefriego, trącając go po nogach końcówkami pysków.
— Podły zdrajca! — Płakał i wyrzucał z siebie samnorskie wyzwiska.
Po dziesięciu minutach uspokoił się na tyle, że siedział tylko z nadąsaną miną. Razem z Jefrim rozłożyli się na podłodze, pomrukując coś do siebie po samnorsku. Presfora przyglądała się im obojgu, a także patrzyła, co robi Stal po drugiej stronie pomieszczenia. Trudno było o scenę o bardziej ironicznym wydźwięku. Przez całe życie zarówno Ocios, jak i Stal przeprowadzali eksperymenty na innych — najczęściej doprowadzając ich do śmierci. Teraz mieli przed sobą ofiarę, która dosłownie błagała ich, by poddali ją swym bezdusznym doświadczeniom… i musieli odrzucić jej prośbę. Odrzucenie to nie podlegało najmniejszej dyskusji. Nawet gdyby Jefri nie zaprotestował, Amdi był zbyt cenną sforą, aby ryzykować jej stratę. Ponadto Amdi był ósmakiem. Już sam fakt, że taka sfora może funkcjonować bez specjalnych problemów, zakrawał na cud. Niebezpieczeństwo, jakie niosło ze sobą użycie radia, dla niego zawsze byłoby dużo większe.
Należało więc znaleźć odpowiednią ofiarę. Odpowiedniego nieszczęśnika. Było ich całe mnóstwo w lochach pod zamkiem na Ukrytej Wyspie. Presfora pomyślała o wszystkich sforach, które zabiła. Jakżeż nienawidziła Ociosa, jego chłodno wy-kalkulowanego okrucieństwa. Jestem o wiele gorsza niż Stal. To ja go stworzyłam. Nie pamiętała, gdzie znajdowała się myślami przez ostatnią godzinę. Był to jeden z tych niedobrych dni, kiedy Ocios wykradał się z dalekich zakamarków jej umysłu, kiedy siła jego rozumowania była coraz większa i większa, aż stawała się jej własnym myśleniem. Mimo to wiedziała, że jeszcze przez parę sekund zdoła się kontrolować. Co mogła zrobić? Wystarczająco silna dusza mogła wyprzeć się samej siebie, mogła zmienić się w duszę innej osoby… mogła w ostateczności zakończyć swe istnienie.
— Ja… ja wypróbuję radio — powiedziała, zanim zdołał pomyśleć. Głupia, kapryśna suko.
— Co? — zdziwił się Stal.
Ale słowa zostały wypowiedziane wyraźnie i Stal doskonale zrozumiał. Fragment Ociosa zaśmiał się sucho.
— Chcę zobaczyć, na co stać to radio. Pozwól mi je sprawdzić, mój drogi.
Wynieśli radia na dziedziniec i stanęli po tej stronie, od której statek był zasłonięty przez niepożądanymi oczami. Byli sami: Amdijefri, Stal i kimkolwiek jestem w tej chwili. Fragment Ociosa starał się śmiechem maskować rosnący strach. Muszę się opanować, pomyślała. Może to było najlepsze wyjście. Stał na środku dziedzińca i pozwolił, aby człowiek pomógł mu założyć zestawy radiowe. Dziwne uczucie przebywać tak blisko innej istoty rozumnej, górującej nad nim tak bardzo.
Niesamowicie sprawne łapy Jefriego ułożyły kurtki luźno na grzbietach. Wewnątrz materiał był miękki, amortyzujący. W odróżnieniu od normalnych ubrań radiowe płaszcze przykrywały tympany. Chłopiec starał się wyjaśniać mu wszystko, co robił.
— Widzisz? To — pociągnął za róg palta — musisz naciągnąć na głowę. W środku jest [cośtam], który przekazuje dźwięk do radia.
Fragment otrząsnął się, kiedy chłopiec próbował naciągnąć kapuzę.
— Nie. Nie potrafię myśleć w tych płaszczach.
Dopiero kiedy ustawił wszystkich członków głowami do środka, mógł zachować pełną świadomość. Słabsze części jego osobowości zaczynały odczuwać paniczny strach, jak przed izolacją. Ta część jego świadomości, która należała do Presfory, miała się dziś nauczyć czegoś nowego.
— Przepraszam. — Jefri obrócił się i powiedział do Amdiego coś o spróbowaniu starego modelu.
Amdi siedział oddalony o trzydzieści stóp z wszystkimi głowami razem. Na wszystkich jego pyskach gościł obrażony grymas niesprawiedliwie odrzuconego, pomieszany z niepokojem, jaki towarzyszył mu zawsze, kiedy był oddzielony od Dwunoga. Ale w miarę jak przygotowania miały się ku końcowi, wyraz na-dąsania zniknął. Oczy szczeniaków rozbłysły fascynacją. Fragment poczuł przypływ czułości dla szczeniaków, które kręciły się w tę i z powrotem tak szybko, że trudno było im się spokojnie przyglądać.
Po chwili Amdi przysunął się bliżej, wykorzystując fakt, że płaszcze zagłuszały większość odgłosów myśli fragmentu.
— Jefri mówi, że może nie powinniśmy byli konstruować radia do przekazywania myśli. Ale tak będzie przecież o wiele lepiej. Jestem tego pewien! A poza tym — dodał, chytrze mrużąc oczka — wciąż mogę przetestować je za ciebie.
— Nie, Amdi. Musimy to zrobić właśnie w ten sposób. — Stal miał głos pełen łagodnego współczucia. Tylko fragment Ociosa mógł dostrzec grymas gniewnego zniecierpliwienia na pyskach niektórych członków lorda.
— No cóż, zgoda. — Szczeniaki podczołgały się trochę bliżej. — Nie bój się, Presforo. Trzymaliśmy radio na słońcu przez jakiś czas. Powinno być dobrze naładowane. Aby zadziałało, musisz mocno zacisnąć wszystkie pasy, nawet te na szyi.
— Wszystkie naraz? Amdi zawahał się.
— To chyba najlepszy sposób. W przeciwnym razie nastąpi zróżnicowanie prędkości, co może spowodować… — powiedział coś do Dwunoga.
Jefri pochylił się.
— Ten pas tutaj, a tamten w tę stronę. — Pokazał na plecione paski przytrzymujące nakrycie głowy. — A potem pociągnij to mocno zębami.
— Im mocniej pociągniesz, tym głośniej będzie słychać radio — dodał Amdi.
Rozumiem. — Fragment skupił się w ciasną grupkę. Potrząsnął grzbietem, żeby poprawić kurtki, zaciskając pasy na ramionach i na brzuchu. Śmiertelny oplot. Wydawało się, że kurtki niemal dopasowują się do jego tympanów. Obejrzał się ze wszystkich stron, rozpaczliwie chwytając się resztek świadomości. Kurtki były piękne, tajemnicza czerń ze złoto-srebrnymi śladami lordowskich dystynkcji. Prześliczne narzędzia tortur. Nawet Stal nie potrafiłby sobie wyobrazić takiej zemsty. A może potrafił?
Fragment schwycił za pasy na głowie i pociągnął.
Dwadzieścia lat wcześniej, kiedy Presfora była całkiem nowa, uwielbiała spacerować ze swym rodzicem po trawiastych wydmach otaczających Jezioro Kitcherri. To się zdarzyło przed ich rozstaniem, zanim samotność zawiodła ją do stolicy republiki i kazała jej szukać sensu życia. Nie na wszystkich brzegach Jeziora Kitcherri znajdowały się plaże i wydmy. Dalej na południe znajdowała się Skalistość, gdzie strumyki dostarczające wodę do jeziora żłobiły w twardym podłożu koryta. Czasami, szczególnie wtedy gdy między nią a jej rodzicem wybuchały niesnaski, wybierała się na przechadzki od brzegu jeziora w górę strumyków, płynących małymi parowami o bardzo stromych ścianach. Było to dla niej coś w rodzaju kary, znajdowały się tam bowiem miejsca, w których skalne ściany były gładkie jak szkło i w ogóle nie pochłaniały dźwięku. Każdy najmniejszy odgłos odbijał się niesamowitym echem zakłócającym myśli. Miała wrażenie, jakby otoczona była kopiami samej siebie oraz kopiami tych kopii, z których wszystkie myśląc wydawały takie same odgłosy, tylko każda nieco wcześniej lub nieco później niż pozostałe.
Oczywiście problem echa napotyka się wszędzie, gdzie ściany nie są odpowiednio wyściełane, szczególnie jeśli warunki geometryczne są niekorzystne. Ale ściany parowów odbijały wszystkie dźwięki w sposób tak doskonały, że przypominało to koszmar więźnia z kamieniołomów. A były też takie miejsca, gdzie formy skalne tworzyły niespotykane przestrzenie akustyczne… Kiedy Presfora odbywała takie wędrówki po Skalisto-ści, nie potrafiła odróżnić odgłosów własnych myśli od echa. Wszystko było jedną wielką mieszaniną odbić i rezonansów. Za pierwszym razem niesamowity ból kazał jej rzucić się do panicznej ucieczki. Ale z żelazną konsekwencją zmuszała się do powrotu, aż w końcu nauczyła się swobodnie myśleć nawet w najwęższych przesmykach skalnych.
Kiedy założyła radio Amdijefriego, poczuła się trochę jak za dawnych czasów wśród skalistych ścian nad Jeziorem Kitcherri. Może to wystarczy, żebym ocalała. Odzyskawszy świadomość, Presfora zauważyła, że wszyscy jej członkowie niemal stoją jeden na drugim, tworząc bezładny kłąb ciał. Minęło najwyżej kilka sekund od czasu, kiedy uruchomiła radia. Amdi i Stal po prostu wpatrywali się w nią, obserwując reakcję. Człowiek przytulał i kołysał jedno z jej ciał i coś do niej mówił. Presfora polizała chłopca w łapę, a następnie część jej wstała. Słyszała tylko własne myśli, ale dźwięki znacznie różniły się od echa odbijanego przez skały.
Po chwili znów leżała na brzuchach. Część osobników wymiotowała. Świat migotał jej przed oczami w bezładnych konwulsjach. O, jest myśl. Chwytaj ją! Chwytaj ją! Wszystko zależało od odpowiedniej koordynacji. Przypomniała sobie co mówił Amdijefri o szybkości fal radiowych. W pewnym sensie miała do czynienia ze zjawiskiem dokładnie odwrotnym niż to, którego doświadczała w hałaśliwych wąwozach.
Potrząsnęła głowami, starając się zapanować nad utratą poczucia rzeczywistości.
— Chwileczkę — powiedziała, a jej głos był spokojny. Rozejrzała się dookoła. Powoli. Przy odrobinie koncentracji, jeśli nie wykonywała zbyt szybkich ruchów, udawało jej się myśleć. Nagle zdała sobie sprawę z ciężaru ogromnych palt naciskających na wszystkie jej tympany. Powinna ogłuchnąć, a jej osobowość powinna rozpaść się na odizolowanych członków. Ale myśli nie miała bardziej chaotycznych niż po źle przespanej nocy.
Wstała ponownie i obeszła dookoła teren, na którego końcach stali Amdi i Stal.
— Słyszycie mnie? — spytała.
— Tak — odpowiedział Stal, nerwowo odsuwając się od niej. Oczywiście. Płaszcze tłumiły dźwięki niczym dobre obicie ścian. Każdy dźwięk jej myśli mógł zostać całkowicie pochłonięty. Ale rozmowa w mowie zewnętrznej lub po samnorsku wymagała użycia dźwięków o niskich częstotliwościach, które ulegały jedynie nieznacznemu przytłumieniu. Zatrzymała się, wstrzymała oddech. Słyszała śpiew ptaków i odgłosy piłowania drzewa gdzieś po drugiej stronie wewnętrznego dziedzińca. Tymczasem Stal znajdował się jakieś trzydzieści stóp od niej. Odgłosy jego myśli powinny wywoływać głośne zakłócenia, a nawet pomieszanie. Wytężyła słuch… Nie usłyszała nic prócz własnych myśli i natrętnego, głuchego szumu, który wydawał się dochodzić z wszystkich stron.
— A myśmy sądzili, że to po prostu pomoże nam kontrolować bitwę — odezwała się zdziwiona. Wszyscy jej członkowie odwrócili się i zaczęli zbliżać się do Amdiego. Podeszła na odległość dwudziestu stóp. Potem dziesięciu. Wciąż nie słyszała żadnych odgłosów myślenia. Oczy Amdiego rozszerzyły się ze zdziwienia. Szczeniaki stały w miejscu, ale wszystkie pochylały głowy w jej stronę.
— Wiedziałeś o tym od początku, prawda? — spytała Presfora.
— Miałem nadzieję. Tak, miałem nadzieję. — Podszedł bliżej. Teraz dzieliło ich pięć stóp. Cała ósemka patrzyła na jej piątkę z odległości kilku cali. Wysunął nos, pocierając pyszczkiem o pysk Presfory. Słabiutkie odgłosy myśli ledwie zdołały przeniknąć przez grubą tkaninę płaszczy. Nie wydawały się głośniejsze, niż gdyby Amdi stał oddalony o pięćdziesiąt stóp od niej. Przez chwilę przyglądali się sobie zdumieni. Niemal stykali się nosami, ale wciąż zachowywali jasność myśli! Amdi wydał z siebie dziki okrzyk radości, a jego członkowie ruszyli do przodu, mieszając się z członkami Presfory i plącząc się im pod nogami.
— Widzisz Jefri — zawołał po samnorsku — to działa! To działa!
Presfora, zaskoczona tym niespodziewanym wybuchem radości, zachwiała się, niemal tracąc panowanie nad myślami. To, co stało się przed chwilą… nie zdarzyło się dotąd w całej historii świata. Jeśli myślące sfory mogły pracować razem, łapa przy łapie… odkrycie to niosło ze sobą niesamowite możliwości i konsekwencje. Z wrażenia ponownie zakręciło jej się w głowie.
Stal zbliżył się nieco i zdrętwiały poczuł, jak Jefri Olsndot obejmuje jego grzbiet. Stal, jak mógł, starał się włączyć w ogólną radość, ale nie był do końca pewien, co takiego wspaniałego się wydarzyło. Nie czuł tego, co Presfora, nie mógł więc jasno zdawać sobie sprawy z wszystkich konsekwencji eksperymentu.
— Jak na pierwszy raz to całkiem niezły postęp — mówił — ale to i tak chyba bardzo bolesne. — Dwóch jego członków spojrzało ostro na Presforę. — Powinniśmy zdjąć to z ciebie i dać ci odpocząć.
Nie! — Presfora i Amdi zawołali niemal jednocześnie. Stal zobaczył, że Presfora uśmiecha się do niego. — Jeszcze tego naprawdę nie przetestowaliśmy, czyż nie? Naszym celem było umożliwienie porozumiewania się na dalekie odległości. — Przynajmniej wydawało nam się, że taki jest nasz cel. W rzeczywistości nawet jeśli urządzenie nie miało większego zasięgu niż przy normalnym mówieniu, sukces, jaki odnieśli, w przekonaniu Presfory, nie dał się z niczym porównać.
— Ach tak. — Stal posłał Amdiemu słaby uśmiech, a ukradkiem pokazał Presforze pysk wykrzywiony groźnym grymasem. Jefri wciąż wisiał na jego dwóch szyjach. Stal ledwo znosił te męczarnie. — Powoli zatem. Jeszcze nie wiemy, co może się stać, gdy wyjdziesz poza maksymalny zasięg myśli.
Presfora oddzieliła dwóch swoich członków od Amdiego i oddaliła się nimi o kilka kroków. Jej myśl pozostała jasna — i potencjalnie równie niebezpieczna przy zmieszaniu z innymi odgłosami myśli — jak przed chwilą. Ale dopiero teraz zaczynała naprawdę ją czuć. Miała niewielkie kłopoty z utrzymaniem równowagi. Dwaj członkowie odeszli na odległość kolejnych trzydziestu stóp. Była to maksymalna odległość, przy której członkowie sfory wciąż stanowili jedną całość w wyjątkowo cichym otoczeniu.
— Czuję się, jakbym miała wszystkie głowy razem — oznajmiła zaskoczonym głosem. Normalnie przy odległości trzydziestu stóp odgłosy myśli były ledwie słyszalne, opóźnienie zaś było tak duże, że znacznie utrudniało koordynację ruchów.
— Jak daleko mogę odejść? — szeptem spytała Amdiego. Tamten zachichotał jak człowiek, a następnie przysunął jedną głowę do jej głowy.
— Nie jestem pewien. Ale myślę, że możliwe jest dojście przynajmniej do zewnętrznych murów.
— Dobrze więc — odezwała się głośno, tak aby Stal też słyszał — zobaczmy, czy z pomocą tego sprzętu można się rozejść na nieco większą odległość.
Jej dwaj członkowie zrobili następne dziesięć kroków. Znajdowali się już jakieś sześćdziesiąt stóp od całej grupy.
Stal przyglądał się wszystkiemu szeroko otwartymi oczyma.
— I co teraz?
Presfora wybuchnęła śmiechem.
— Moje myśli są tak wyraźne jak przedtem. — Wydzielona dwójka obróciła się i zaczęła odchodzić jeszcze dalej.
— Zaczekaj! — wrzasnął Stal, zrywając się cały na równe nogi. — To zbyt… — i nagle przypomniał sobie o towarzystwie, w jakim się znajduje, wobec czego troska o bezpieczeństwo Presfory szybko zastąpiła furię. — To zbyt niebezpieczne jak na pierwszy eksperyment. Wracaj!
Z miejsca gdzie siedziała pomiędzy członkami Amdiego, Presfora posłała mu promienny uśmiech.
— Ale przecież ja wcale nie odeszłam — powiedziała po samnorsku.
Amdijefri śmiał się i śmiał bez końca.
Presfora była już rozciągnięta na szerokość stu pięćdziesięciu stóp. Oddzielona dwójka puściła się dalej ostrożnym truchtem, a reszta przyglądała się, jak Stal łyka pianę, która z wściekłości wystąpiła mu na wargach. Jej myśli wciąż były bystre i jasne, jak gdyby miała wszystkie głowy zetknięte razem. Ciekawe, jak szybko rozchodzą się fale radiowe?
Jej dwójka przeszła tuż obok Szreka i strażników czuwających na skraju dziedzińca.
— Hej, Szrek, i co ty na to? — wykrzyknął jeden z członków wprost w znieruchomiałe ze zdumienia pyski. Stal, który pozostał przy Amdim i reszcie, wrzeszczał na Szreka, by miał ją na oku.
Przeszła od truchtu w lekki bieg. Rozdzieliła się, wysyłając jednego członka na północ od wewnętrznego dziedzińca, a drugiego na południe. Szrek i reszta strażników dalej szli za nią, wstrząśnięci i ogłupiali. Wielki gmach stołbu przedzielił obu osobników niezgrabną górą kamienia. Przesyłane przez radio myśli zaczęły cichnąć, niknąc w narastającym głuchym poszumie.
— Nie mogę myśleć — wymamrotała do Amdiego.
— Pociągnij za paski na pysku. To sprawi, że myśli będą głośniejsze.
Presfora pociągnęła i szumy ustały. Odzyskała równowagę i obiegła statek dookoła. Jeden z jej członków znajdował się obecnie na placu budowy. Rzemieślnicy spojrzeli na nią przerażeni. Biegający luzem pojedynczy członek był na ogół zwiastunem jakiegoś strasznego wypadku lub resztką sfory, która rozpadła się na skutek amoku. W obu wypadkach taki singiel powinien zostać zatrzymany. Ale członek Presfory był ubrany w płaszcz tu i ówdzie zdobiony złotem. Za nim zaś szedł Szrek i jego straże, wrzeszcząc do wszystkich, żeby trzymali się z dala.
Obróciła głowę do Stali, a w jej głosie słychać było radość:
— Idę wyżej! — Przebiegła pomiędzy pierzchającymi przed nią robotnikami i popędziła w stronę murów obronnych. Była dosłownie wszędzie, rozchodząc się coraz dalej i dalej. Wiedziała, że wspomnienia tych chwil przetrwają nawet śmierć jej duszy, przybiorą postać legendy w umysłach potomków, którzy żyć będą za tysiąc lat.
Stal przysiadł na zadzie. Sprawy całkowicie wymknęły mu się spod kontroli. Straże Szreka były po drugiej stronie stołbu. On i Amdijefri mogli się orientować w rozwoju sytuacji tylko dzięki relacjom Presfory i dochodzącym z różnych stron okrzykom przerażenia.
Amdi skakał wokół Presfory.
— Gdzie teraz jesteś?
— Niedaleko murów zewnętrznych.
— Dalej już nie idź — powiedział cicho Stal.
Presfora nie zważała na jego słowa. Jeszcze przez kilka sekund będzie się upajać nagle zdobytą potęgą. Weszła na wewnętrzne schody. Wartownicy wycofali się, niektórzy ich członkowie w popłochu zeskakiwali na dziedziniec. Szrek wciąż za nią szedł, ostrzegawczymi okrzykami starając się zapewnić jej bezpieczeństwo.
Jeden z członków Presfory doszedł do kamiennego parapetu na szczycie wałów. Potem dołączył drugi.
Przez chwilę z trudem łapała oddech.
— Dobrze się czujesz? — spytał Amdi.
— Ja… — Presfora rozejrzała się dookoła. Z miejsca, w którym stała, w południowej części murów obronnych, widziała samą siebie na dziedzińcu, małą plamkę czerni i złota, czyli pozostałych trzech członków, siedzących obok Amdiego. Za północno-wschodnią częścią fortyfikacji rozciągały się lasy i doliny, ścieżki wiodące na szczyty Lodowych Kłów. Na zachód od niej znajdowała się Ukryta Wyspa i wody wewnętrzne. To były rzeczy, które widziała tysiące razy jako Ocios. Tak bardzo kochał swoje dominium. Ale teraz… spoglądała na nie jakby we śnie. Jej oczy były tak daleko od siebie. Jej sfora rozciągała się na całą szerokość zamku. Ukryta Wyspa widziana z dwóch odległych miejsc naraz wydała się bardzo bliska, na wyciągnięcie ręki. Nowy Zamek, po którym się przechadzała, zdawał jej się małą makietą. Wszechmogąca Sforo Sfor — przecież to było spojrzenie Boga!
Żołnierze Szreka przybliżali się coraz bardziej. Szrek posłał kilka sfor z powrotem do Stali po instrukcje.
— Jeszcze parę minut. Zejdę na dół za parę minut. — Powiedziała te słowa zarówno do żołnierzy na palisadzie, jak i do Stali siedzącego na dziedzińcu. Następnie powróciła do oględzin swego dominium.
Rozeszła się na odległość nie większą niż ćwierć mili. Nie było żadnych zauważalnych opóźnień w przepływie myśli, ich koordynacja była równie natychmiastowa jak wtedy, gdy wszyscy członkowie przebywali razem. Plecione paski można je było jeszcze trochę zacisnąć. Co by się stało, gdyby cała piątka rozeszła się na wszystkie strony, na odległość kilku mil? Wszystkie ziemie Północy należałyby do niej.
A Ocios? Ach, Ocios. Gdzie on teraz był? Jego wspomnienia wciąż były żywe, ale… Presfora przypomniała sobie krótki moment utraty świadomości, gdy tylko radia zostały uruchomione. Przy takiej szybkości przepływu myślenie wymagało specjalnych umiejętności. Widocznie lord Ocios nigdy nie spacerował po skalnych wąwozach, kiedy był jeszcze nowy. Presfora uśmiechnęła się. Być może tylko jej umysł nadawał się do używania radia. W takim razie… Jeszcze raz rzuciła okiem na otaczający ją krajobraz. Ocios stworzył wielkie imperium. Jeśli te nowe wynalazki zostaną właściwie użyte, nadchodzące zwycięstwa mogą uczynić je nieskończenie większym.
Odwróciła się do żołnierzy Szreka.
— W porządku, jestem gotowa, by wrócić do lorda Stali.
W pełni lata armia Snycerki wyruszyła na północ. Poprzedzające wyprawę przygotowania odbywały się w szalonym pośpiechu, a Wendacjusz doprowadził siebie i otoczenie na skraj nerwowego wyczerpania. Trzeba było zrobić trzydzieści armat — Skrupiło odlał siedemdziesiąt luf, zanim udało się uzyskać trzydziestkę dział, którym można było zaufać. Należało wyszkolić artylerzystów i odkryć bezpieczne metody strzelania, a także zbić mnóstwo wozów i zakupić wiele kher-świnów.
Z pewnością wieści o tych przygotowaniach dawno już dotarły na północ. Snyceria była miastem portowym, nie mogli zamknąć go dla kupców, którzy przybywali tu i odjeżdżali dalej. Wendacjusz ostrzegał ich o tym na niejednym wewnętrznym posiedzeniu rady. Stal wiedział, że nadchodzą. Cała sztuka polegała na tym, by trzymać wyznawców Ociosa w niepewności, jeśli chodzi o liczby, daty i właściwe cele.
— Mamy jedną wielką przewagę nad naszym wrogiem — mówił marszałek dworu. — Wiemy, że on wie o nas.
Nie mogli ukryć przed szpiegami rzeczy oczywistych, ale szczegóły pozostawały tajne.
Armia wyruszyła kilkoma trasami lądowymi, tuzin wozów tędy, kilka szwadronów tamtędy. Razem wyprawa liczyła około tysiąca sfor, ale mieli posuwać się oddzielnie do chwili, gdy znajdą się w głębokich lasach. Byłoby znacznie łatwiej przebyć pierwszy etap podróży morzem, ale nieprzyjaciel miał znakomitych zwiadowców nad fiordami. O jakimkolwiek ruchu statków — nawet na terytorium Snycerki — Północ dowiedziałaby się w mgnieniu oka. Dlatego też wyruszyli leśnymi ścieżkami przez obszary, które Wendacjusz oczyścił z agentów wroga.
Na początku droga była bardzo łatwa, przynajmniej dla tych jadących na wozach. Johanna jechała w jednym z ostatnich wraz ze Snycerką i dannikiem. Sama zaczynam go traktować jak wyrocznię, pomyślała. Szkoda, że naprawdę nie mógł przewidzieć przyszłości.
Tak pięknej pogody Johanna jeszcze w Świecie Szponów nie widziała. Przez cały czas trwało nie kończące się popołudnie. Wydawało się dziwne, że nieprzerwanie śliczny dzień wprawiał ją w niepokój, ale nic nie mogła na to poradzić. Za bardzo przypominał jej pierwsze zetknięcie się z tym światem, kiedy wszystko… poszło fatalnie.
Przez pierwsze doby podróży, kiedy wciąż jeszcze byli na terytorium Snycerki, królowa wskazywała na każdy szczyt, jaki widzieli, i próbowała przełożyć jego nazwę na samnorski. Po sześciuset latach Snycerka dobrze znała swoją ziemię. Znała nawet rozmieszczenie śnieżnych spłachci — tych, które nie roztapiają się przez całe lato. Pokazywała Johannie zeszyt ze szkicami, który miała ze sobą. Na każdej stronie widniał rysunek wykonany tego samego dnia lata w każdym kolejnym roku — na wszystkich były śnieżne czapy. Gdy Johanna szybko przewracała kartki zeszyciku wydawało jej się, że ogląda prymitywną animację. Widziała, jak spłachcie przesuwają się, rosną przez kilka dziesięcioleci, a potem znowu maleją.
— Większość sfor żyje zbyt krótko, by to zauważyć — powiedziała Snycerka — ale dla mnie place śniegu, które leżą przez całe lato, są jak żywe stworzenia. Popatrz, jak się przemieszczają. Są jak stada wilków, które odstraszamy od naszych ziem wielkim ogniskiem słońca. A one krążą dookoła, rozrastają się. Czasem łączą się, a wtedy nowy lodowiec rusza w stronę morza. Johanna roześmiała się trochę nerwowo.
— Czy wygrywają z wami?
— Przez ostatnie cztery stulecia, nie. Każde lato było gorące i wietrzne. Ale co przyniesie przyszłość? Nie mam pojęcia. I obecnie już wcale mnie to nie obchodzi. — Przez moment kołysała swoje małe szczeniaczki, śmiejąc się łagodnie. — Małe Pielgrzyma nawet jeszcze nie myślą, a ja już tracę moje dawne spojrzenie.
Johanna wciągnęła rękę, aby pogłaskać ją po szyi.
— Ale to także twoje dzieci.
— Wiem o tym. Większość urodzonych przeze mnie szczeniaków pochodzi również od innych sfor, ale te pierwsze zachowałam, by stały się częścią mnie. — Jej ślepiec dotknął nosem jednego z młodych. Tamten zaczął się skręcać i wydał z siebie świergot, który dla Johanny był ledwie słyszalny. Dziewczyna wzięła drugiego na kolana. Szczeniaczki Szponów bardziej przypominały małe wydry morskie niż psy. Ich szyje były trochę za długie w stosunku do reszty ciała. Wyglądało też na to, że rozwijają się znacznie wolniej niż piesek, którego ona i Jefri mieli kiedyś w swoim domu. Jeszcze teraz miały wyraźne problemy z ogniskowaniem wzroku. Przesuwała palce w tę i z powrotem tuż przed oczami jednego z małych; usiłował śledzić uważnie jej ruchy, ale wychodziło mu to prześmiesznie.
Po sześćdziesięciu dniach szczeniaki Snycerki nie potrafiły jeszcze chodzić. Królowa miała na sobie dwie specjalne kurtki z dużymi kieszeniami na bokach. Przez większość dnia małe pozostawały w kieszeniach, co jakiś czas ssąc piersi. W pewnym sensie Snycerka traktowała swoje potomstwo całkiem tak, jak ludzie traktują swoje dzieci. Bardzo się denerwowała, kiedy znikały jej z widoku. Lubiła tulić je i wymyślać dla nich ćwiczenia koordynacyjne. Często układała szczeniaki na plecach i klepała kolejno po łapkach odliczając do ośmiu, a wtedy gwałtownie szturchała jednego z nich w brzuszek. Przy takim ataku obaj malcy wili się i skręcali, gwałtownie wymachując nóżkami na wszystkie strony.
— Zawsze szturcham tego, którego łapkę dotknęłam ostatnią. Muszę przyznać, że Pielgrzym dorównuje mi bystrością. Ta dwójka już zaczyna myśleć. Widzisz? — Wskazała na szczeniąka, który zwinął się w kłębek, aby uniknąć jej niespodziewanego kuksańca.
Z drugiej jednak strony rodzicielstwo Szponów było dziwne, a czasem nawet straszne. Ani Snycerka, ani Pielgrzym nigdy nie rozmawiali ze swymi szczeniakami posługując się słyszalnymi dźwiękami, ale co jakiś czas zapuszczali swoje ultradźwiękowe „myśli” w ich małe łepki. Niektóre z tych „myśli” były tak proste i miały tak regularny rytm, że wprawiały w wibracje ścianki wozu. Deski, na których Johanna opierała ręce, lekko drżały. Tak przekazywane sygnały brzmiały jak mru-czana przez rodzica kołysanka. Małe stworzonka odpowiadały na te dźwięki, skręcając się w skomplikowanym rytmie. Pielgrzym mówił, że musi minąć jeszcze trzydzieści dni, zanim szczeniaki będą mogły brać udział w świadomym myśleniu sfory, ale już ćwiczono je i przygotowywano do tej funkcji.
Część każdej doby spędzali obozując. Żołnierze na zmianę tworzyli linie straży. Podczas jazdy także zatrzymywali się wiele razy, żeby oczyścić szlak, poczekać na powrót patrolu lub po prostu odpocząć. Na jednym z takich postojów Johanna usiadła z Wędrownikiem w cieniu drzewa, które wyglądało jak sosna, ale rozsiewało zapach miodu. Pielgrzym bawił się ze swymi młodymi, pomagając im utrzymać się na nogach i przejść parę kroków. Po brzęczeniu, jakie odbijało się echem w jej głowie, poznawała, że sączy w nich swoje myśli. Przez chwilę szczeniaki wydały jej się bardziej marionetkami niż dziećmi.
— Dlaczego nie pozwalasz im bawić się samym, albo z ich… — Braćmi? Siostrami? Jak nazywa się rodzeństwo, które urodziła inna sfora? -…ze szczeniakami Snycerki?
Pielgrzym bardziej niż Snycerka interesował się wszystkim, co dotyczyło obyczajów ludzi. Był najbardziej elastyczną sforą, jaką znała… w końcu jeśli jest się zdolnym do umysłowego zespolenia z mordercą, to trzeba być niezwykle elastycznym. Ale tym razem Pielgrzym wydawał się poruszony tym pytaniem. Zaśmiał się niepewnie. To był bardzo ludzki śmiech, aczkolwiek nieco teatralny. Wędrownik spędził wiele godzin nad danni-kiem, oglądając interaktywne komedie — nigdy nie wiedziała, czy w celach poznawczych, czy dla rozrywki.
— Bawić się? Samym? Tak… wiem, że dla ciebie to całkiem naturalne. Ale dla nas byłoby to coś w rodzaju zboczenia… Nie, nawet czegoś gorszego, bo perwersja przez jakiś czas sprawia niektórym przyjemność. Ale wychowywać szczeniaka na singla lub nawet na dwojaka byłoby równoznaczne z uzwierzęcaniem kogoś, kto może zostać wspaniałym członkiem sfory.
— To znaczy, że szczeniaki nigdy nie mają własnego życia? Pielgrzym przekrzywił głowy i przycupnął. Jeden z jego członków dalej czuwał nad szczeniakami, ale to, co mówiła Jo-hanna, przyciągnęło jego uwagę. Pielgrzym uwielbiał rozważać egzotyczne odmienności rasy ludzkiej.
— Cóż, czasem zdarza się tragedia i osierocony szczeniak zostaje sam. Najczęściej nie ma na to żadnego lekarstwa, stworzenie takie staje się zbyt niezależne, by mogło wmieszać się w jakąś sforę. W każdym razie jest to samotne, puste życie. Pamiętam, jak ciężko żyje się w ten sposób.
— Myślę, że wiele tracicie. Wiem, że oglądałeś historie dla dzieci w danniku. To smutne, że nigdy nie możecie być młodzi i głupi.
— Hej! Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem. Setki razy byłem młody i głupi, to mój sposób na życie. I większość sfor jest taka, kiedy mają kilku młodych członków od różnych rodziców. — Podczas gdy rozmawiali, jeden ze szczeniaków z trudem dotarł na brzeg koca, na którym siedzieli. Niezdarnie wyciągnął szyję w stronę kwiatów wyrastających z korzeni pobliskiego drzewa. Gdy tak rozglądał się otoczony zielenią i fioletem, Johanna ponownie poczuła charakterystyczne brzęczenie. Ruchy szczeniaka stały się bardziej skoordynowane. — Oho! Mogę już wąchać przez niego kwiaty. Założę się, że zanim dotrzemy do Ukrytej Wyspy Ociosa, będziemy mogli wzajemnie patrzeć przez swoje oczy. — Szczeniak wycofał się i razem z drugim wykonał na kocu śmieszny taniec. Głowy Pielgrzyma kiwały się w rytm ich ruchów.
— Ale sprytne maluchy! Uśmiechnął się.
— Wcale nie różnimy się od was tak bardzo, Johanno. Wiem, że ludzie są bardzo dumni ze swoich młodych. Ale także Snycerka i ja zastanawiamy się, co wyrośnie z naszych szczeniaków. Ona jest tak mądra, a ja… cóż, odrobinę szalony. Czy ta dwójka uczyni ze mnie naukowego geniusza? Czy dwójka Snycerki uczyni z niej awanturnika? He, he. Snycerka jest znakomitym sforotwórcą, ale nawet ona nie jest pewna, jak będą wyglądać nasze nowe dusze. Och, nie mogę się doczekać, kiedy znów będę szóstakiem!
Rejs z dominium Ociosa do portu w Snycerii zajął Skrybie, Wędrownikowi i Johannie zaledwie trzy dni. Armia Snycerki po trzydziestu dniach miała dotrzeć do miejsca, w którym rozpoczęła się przygoda Johanny. Na mapie trasa wyglądała na wyczerpującą. Droga co chwilę skręcała to w tę, to w tamtą stronę, wijąc się przez fiord. Jednakże pierwsze dziesięć dni szło im się zaskakująco łatwo. Cały czas było ciepło i sucho. Johan-na miała wrażenie, że dzień bliźniaczo podobny do pamiętnego dnia zasadzki ciągnie się w nieskończoność. Snycerka nazywała tę porę roku latem suchych wiatrów. Normalnie latem od czasu do czasu zdarzają się burze lub przynajmniej zachmurzenia. Zamiast tego słońce krążyło bez końca nad koronami drzew, a kiedy wychodzili na otwartą przestrzeń — zawsze na krótko i tylko wtedy, gdy Wendacjusz był pewien, że jest to bezpieczne — widzieli niebo czyste i bezchmurne.
Powoli pogoda zaczynała dawać im się we znaki. W południe panował niesamowity upał. Wiatr osuszał wszystko. Las wysychał na wiór, musieli bardzo uważać, by nie zaprószyć ognia. Ponadto przy słonecznej pogodzie i braku chmur, zwiadowcy wroga mogli dostrzec ich z odległości wielu kilometrów. Skrupiło był tym wszystkim szczególnie rozdrażniony. Nie spodziewał się, że będzie strzelał z armat po drodze, ale chciał choć trochę poćwiczyć ze swoimi żołnierzami na otwartym terenie.
Skrupiło był członkiem rady i głównym inżynierem królowej. Od czasu eksperymentu z armatą upierał się przy tytule dowódcy artylerii. Johannie zawsze wydawał się szorstki i niecierpliwy. Jego członkowie niemal ciągle byli w ruchu, wykonując niespokojne, gwałtowne gesty. Spędzał niemal tyle samo czasu nad dannikiem co królowa i Wędrownik Wickwrackstrup, ale niezbyt się interesował zagadnieniami dotyczącymi ludzi.
— Nie widzi świata poza maszynami — orzekła kiedyś Snycerka — ale takiego go właśnie stworzyłam. Jeszcze przed twoim przybyciem miał na koncie mnóstwo wynalazków.
Skrupiło zakochał się w armatach. Dla większości sfor strzelanie z dział było doświadczeniem nader bolesnym. Od pamiętnego testu Skrupiło walił z armat dzień za dniem, starając się ulepszyć lufy, proch i pociski. Na sierści miał liczne poparzenia. Twierdził, że huk wystrzału oczyszcza umysł, choć większość była zdania, że raczej przyprawia o szaleństwo.
Podczas odpoczynków wszędzie go było pełno. Dumnie przechadzał się wzdłuż marszowej kolumny pokrzykując na swoich artylerzystów. Według Skrupiła nawet najkrótszy odpoczynek był znakomitą sposobnością do odbycia ćwiczeń, jako że w prawdziwej walce będzie się liczyła szybkość. Zaprojektował specjalne epolety, wzorując się na artyleryjskich osłonach na uszy, używanych na Nyjorze. Nie przykrywały one w ogóle uszu odbierających niskie dźwięki, tylko tympany na czole i na ramionach członka, który podkładał ogień. Prawdę mówiąc, zakładanie tych osłon przytępiało umysł, ale warto było to zrobić na chwilę przed wystrzałem. Skrupiło nosił swoje osłony przez cały czas, ale nie zawiązane. Wyglądały jak idiotyczne małe skrzydełka odstające mu od głowy i ramion. On sam oczywiście myślał, że efekt jest imponujący… i prawdę mówiąc większość jego artylerzystów podobnie jak on z dumą i fasonem obnosiła te osłony, nie zdejmując ich ani na moment. Po jakimś czasie nawet Johanna musiała przyznać, że nieustanne ćwiczenia zaczęły przynosić efekty. Przynajmniej umieli w jednej chwili obrócić lufę, napełnić ją sztucznym prochem i włożyć makietę pocisku, a następnie wrzasnąć szpoński odpowiednik słowa „BUM!”
Armia niosła ze sobą znacznie więcej prochu strzelniczego niż żywności. Sfory żywiły się tym, co znalazły w lesie. Johanna nie miała wielu doświadczeń w obozowaniu na wolnym powietrzu. Czy lasy rzeczywiście były tak bogate? Na pewno w niczym nie przypominały miejskich lasów na Straumie, gdzie potrzeba było specjalnego pozwolenia na poruszanie się poza oznakowanymi ścieżkami, a większość dzikich zwierząt stanowiły mechaniczne imitacje oryginalnych bestii z Nyjory. To miejsce wyglądało na bardziej nieprzyjazne niż te z opowieści o Nyjorze. W końcu tamten świat stał na całkiem przyzwoitym poziomie, zanim stoczył się w średniowiecze. Sfory nigdy nie zaznały cywilizacji, nigdy nie miały miast wielkości kontynentu. Pielgrzym sądził, że na całym świecie nie było więcej niż trzydzieści milionów sfor. Północny Zachód dopiero był zasiedlany. Dzikich zwierząt wszędzie było pełno. Podczas polowań Szpony same zachowywały się jak zwierzęta. Żołnierze rozbiegali się wśród poszycia. Najbardziej ceniono zdobycz, której schwytanie wymagało prawdziwej wytrwałości, kiedy ofiara została zagoniona na śmierć. W obecnej sytuacji rzadko to praktykowano, ale sfory czerpały równie wielką satysfakcję z organizowania zasadzek na bardziej nieuważną zwierzynę.
Johannie wcale się to nie podobało. Czy był to typowy objaw średniowiecznego zdziczenia, czy tylko ohydna praktyka Szponów? Jeśli czas na to pozwalał żołnierze nie używali kusz ani noży. Cała przyjemność polowania polegała na podrzynaniu gardeł i rozpruwaniu brzuchów za pomocą zębów i pazurów. Leśne zwierzęta nie pozostawały całkiem bezbronne. W ciągu milionów lat zdołały wykształcić odpowiednie mechanizmy obronne. Prawie każde zwierzę potrafiło wydawać ultradźwiękowe piski, które zakłócały myśli najbliższych sfor. Istniały całe partie lasu, według Johanny pogrążone w ciszy, przez które armia przemykała pędem, a żołnierze i woźnice skręcali się w bólach spowodowanych niewidzialną, ultradźwiękową napaścią.
Niektóre z leśnych zwierząt były jeszcze bardziej wyspecjalizowane.
Po dwudziestu pięciu dniach armia utknęła, starając się przejść największą dolinę na ich trasie. Pośrodku wąwozu, w większej części porośniętego lasem, płynęła rzeka zdążająca do zachodniego morza. Wszystkie mijane przez nich doliny nie przypominały niczego, co Johanna miała okazję widzieć w parkach Straumy. Przekrój takiej formacji przypominałby literę „U”. Ściany u góry były strome jak nadmorskie klify, na dole zaś zmieniały się w coraz łagodniejsze stoki z wolna przechodzące w równinę tam, gdzie płynęła rzeka.
— Tak właśnie żłobi je lodowiec — wyjaśniła Snycerka. — Bliżej gór są miejsca, gdzie oglądałam to na własne oczy. — Pokazała Johannie odpowiednie wyjaśnienia dotyczące takich procesów w Danniku. To zdarzało się coraz częściej. Szkolne wiadomości Pielgrzyma i Snycerki, a czasami nawet Skrupiła, znacznie już wychodziły poza to, co wiedziała Johanna.
Wcześniej przeszli już kilka mniejszych dolin. Najbardziej męczące było schodzenie po stromiznach, ale jak dotąd wszystkie ścieżki były dość dobrze przetarte. Wendacjusz doprowadził ich na skraj ostatniego parowu.
Snycerka wraz z całą świtą stanęła pod osłoną lasu tuż obok urwiska. Kilka metrów dalej siedziała Johanna otoczona przez Wędrownika Wickwrackstrupa. Drzewa rosnące na tej wysokości trochę przypominały sosny. Ich liście były wąskie, ostre i nie opadały przez cały rok. Ale na korze znajdowało się pełno białych pęcherzyków, a samo drewno miało kolor bladożółty. Naj-dziwniej prezentowały się kwiaty. Purpurowe lub fioletowe, wyrastały prosto z wychodzących spod ziemi korzeni. W Świecie Szponów nie było takich owadów jak pszczoły, ale wokół kwiatów panował nieustanny ruch, gdyż po roślinkach wspinały się ssaki wielkości kciuka. Było ich tysiące i wydawało się, że nie interesuje ich nic prócz kwietnych kielichów i rozsiewanej przez nie słodkiej woni. Johanna położyła się wśród kwiatów i przez chwilę podziwiała widok, podczas gdy Królowa gulgotała z Wen-dacjuszem. Na ile kilometrów rozciągała się widoczność z tego miejsca? Powietrze było czyste jak zawsze. Dolina wydawała się ciągnąć w nieskończoność zarówno na wschód, jak i na zachód. Rzeka, która wiła się pomiędzy drzewami, przypominała srebrną nitkę.
Pielgrzym trącił ją nosem i kiwnął głową w kierunku Królowej. Snycerka wskazywała na drogę, którą właśnie szli, oraz na inną, biegnącą nad urwiskiem.
— Kłótnia wisi w powietrzu. Przetłumaczyć ci, o czym mówią?
— Aha.
— Snycerce nie podoba się ta droga. — Głos Pielgrzyma odtwarzał ton, z jakim królowa zazwyczaj wypowiadała się po samnorsku. — Na tej trasie przez cały czas będziemy na widoku. Każdy, kto znajdzie się po drugiej stronie doliny, będzie mógł sobie usiąść i spokojnie policzyć wszystkie wozy. Nawet z odległości kilku mil (mila to większy kilometr).
Urażony Wendacjusz pokręcił głowami, jak zawsze zwykł to robić w takich sytuacjach. Z tego, jak bulgotał, Johanna zdołała się zorientować, że jest wściekły. Pielgrzym zachichotał i zmienił głos, naśladując szefa służb bezpieczeństwa.
— Ależ wasza wysokość! Moi zwiadowcy przeczesali całą dolinę i przeciwny jej skraj. Nie ma najmniejszego zagrożenia.
— Nieraz udało ci się dokonać cudów, to prawda, ale czy naprawdę twierdzisz, że obstawiłeś całą północną ścianę? To pięć mil stąd i z młodości pamiętam, że pełno tam malutkich grot i jaskiń… zresztą i ty musisz to wiedzieć.
— Tym go zagięła! — powiedział Pielgrzym, śmiejąc się.
— Hej, wystarczy, jak będziesz tłumaczył. — Potrafiła już całkiem nieźle odczytywać język ciała i ton głosu sfor. Czasami nawet akordy szpońskiej mowy wydawały jej się zrozumiałe.
— Hmm. W porządku.
Królowa odgarnęła swoje szczeniaki za siebie i usiadła.
— Gdyby widoczność nie była tak znakomita, albo gdybyśmy mogli wędrować nocami, wtedy można by spróbować iść tą trasą, ale… pamiętasz starą drogę? — zaczęła pojednawczo. — Jakieś dwadzieścia mil stąd w stronę lądu. Pewnie już jest zarośnięta. A to, co nadłożymy…
Gniewny syk i bulgot ze strony Wendacjusza.
— Mówię ci, że tędy jest bezpiecznie! Na tamtej trasie zmarnujemy mnóstwo dni. Jeśli dotrzemy za późno, cała moja praca pójdzie na marne. Musisz iść tędy.
— Ojojoj! — szepnął Pielgrzym, nie mogąc sobie odmówić przyjemności komentowania tłumaczonej wymiany zdań. — Tu chyba nasz drogi Wendacjusz przesadził.
Głowy królowej wygięły się w tył. Pielgrzym, naśladując jej głos, powiedział:
— Rozumiem twoją niecierpliwość sforo z mojej krwi. Ale pójdziemy tą drogą, którą ja wybiorę. Jeśli jest to dla ciebie nie do przyjęcia, z żalem przyjmę twoją rezygnację.
— Ale ja ci jestem potrzebny!
— Nie aż tak bardzo.
Johanna nagle zdała sobie sprawę, że cała kampania może się zakończyć już tutaj, bez jednego wystrzału. Co byśmy zrobili bez Wendacjusza?Przyjrzała się obu sforom, wstrzymując oddech. Część Wendacjusza biegała szybko w kółko, zatrzymując się co chwilę, by rzucić Snycerce gniewne spojrzenie. W końcu cała sfora spuściła łby.
— Hm. Przepraszam, wasza wysokość. Dopóki będę przydatny, pragnąłbym służyć ci dalej na tym stanowisku.
Teraz Snycerka także się rozluźniła. Wyciągnęła łapę, aby popieścić szczeniaki. Te odpowiedziały zgodnie z jej ogólnym nastrojem — rzucając się w swoich kieszeniach i sycząc.
— Wybaczam ci. Cenię twe niezależne rady. Na ogół są znakomite.
Wendacjusz uśmiechnął się słabo.
— Nie wiedziałem, że tego bęcwała stać jednak na coś takiego — szepnął Pielgrzym do ucha Johannie.
Dojście do starej ścieżki zajęło im dwie doby. Tak jak przypuszczała Snycerka, dróżka była mocno zarośnięta. Więcej, w niektórych miejscach w ogóle nie było jej widać. Przejście doliny tą trasą mogło zająć kilka dni. Jeśli Snycerka miała jakiekolwiek wątpliwości co do swojej decyzji, to nie podzieliła się nimi z Johanną. Królowa miała sześćset lat. Nieraz mówiła już o braku elastyczności, jaki przychodzi wraz z wiekiem. Teraz Johanna wiedziała dobrze, co miała na myśli.
Kiedy natykali się na jakieś podmyte miejsce, ścinali drzewa i budowali most. Za każdym razem zajmowało to cały dzień. Ale i tak poruszali się straszliwie wolno, nawet w miejscach, gdzie ścieżka była w przyzwoitym stanie. Nikt już nie jechał na wozach. Pobocza szlaku były całkowicie rozjechane i koła niejednokrotnie buksowały bądź kręciły się w próżni. Po prawej stronie Johanna widziała korony drzew znajdujące się kilka metrów od jej stóp.
Szóstego dnia tego objazdu, kiedy już prawie dojechali do dna parowu, natknęli się na wilki. Przynajmniej tak nazywał je Wędrownik. Według Johanny bardziej przypominały skoczki.
Właśnie mieli za sobą kilometr spokojnego marszu. Nawet pod osłoną drzew czuli, jak gorący i suchy wiatr wieje nieprzerwanie nad doliną. Ostatnie spłachcie śniegu pomiędzy drzewami rozpływały się w nicość, a po północnej stronie doliny widzieli wznoszący się w górę dym.
Johanna szła obok wozu Snycerki. Pielgrzym szedł dziesięć metrów dalej, co jakiś czas ucinając sobie z nimi pogawędkę (sama królowa rzadko kiedy odzywała się w ostatnich dniach). Nagle z góry dobiegł ich przenikliwy, ostrzegawczy okrzyk.
Chwilę później, sto metrów przed nimi usłyszeli nawoływania Wendacjusza. Pomiędzy drzewami Johanna widziała żołnierzy na następnym zakręcie. Naciągali kusze i wypuszczali strzały w stronę stoku, na który się wspinali. Promienie słoneczne przenikały przez korony drzew; na dole skrawki światła i cienia pojawiały się, ginęły i przesuwały, w miarę jak narastała nerwowa krzątanina w szeregach wojska. Chaos był coraz większy i po chwili… ujrzeli dziwne stwory, które nie były Szponami! Małe, brązowe lub szare, przemykały po runie, na którym plamy światła i cienia układały się w misterną mozaikę. Parły w górę zbocza, prosto na żołnierzy, którzy strzelali w zupełnie przeciwnym kierunku.
— Obróćcie się! Obróćcie się! — wołała Johanna, ale jej głos zginął w ogólnym zamieszaniu. Zresztą kto by ją zrozumiał? Cała Snycerka wpatrywała się w stronę, skąd dochodziły odgłosy potyczki.
— Widzisz coś? Gdzie?
Johanna zaczęła się jąkać, próbując jej wyjaśnić, ale na szczęście Pielgrzym także coś dostrzegł. Jego bulgotliwy wrzask był głośniejszy niż bitewna wrzawa. Pędem rzucił się do tyłu, w stronę, gdzie Skrupiło starał się przygotować armatę.
— Johanno! Pomóż mi!
Snycerka zawahała się, a potem powiedziała:
— Tak, sytuacja wygląda bardzo poważnie. Idź i pomóż im przy armacie, Johanno.
Najbliższy wózek z działem był oddalony zaledwie o pięćdziesiąt metrów, ale za to pod górę. Zaczęła biec. Coś wielkiego runęło na ścieżkę tuż za nią. Część żołnierza! Fragment wił się i wrzeszczał. Na jego ciele zobaczyła z pół tuzina skoczkopo-dobnych kulek sierści, na której było widać czerwone smugi. Jeszcze jeden członek upadł tuż obok niej. I jeszcze jeden. Jo-hanna potknęła się, lecz biegła dalej.
Wickwrackstrup stał zbity w gromadę, o kilka metrów od Skrupiła. Każdy z jego dorosłych osobników był uzbrojony: w pyskach mieli noże, a na łapach stalowe szpony. Przywołał do siebie Johannę.
— Weszlimy w gnia-gniazdo wilków. — Mówił niezdarnie, niewyraźnie. — Musi być dzieś między tutaj a ścieżką u góry. Bryła, jak mała wieża zamku. Czeba je zabić. Widzisz je?
On najwyraźniej go nie widział, choć patrzył na wszystkie strony. Johanna spojrzała w górę zbocza. Już było po walce, wszędzie słyszała tylko dźwięki wydawane przez konające Szpony.
— Mówisz o tamtym ciemnym kształcie?
Pielgrzym nie odpowiedział. Jego członkowie skręcali się z bólu, noże cięły na oślep. Odskoczyła w bok od błyszczącego metalu. Pielgrzym zranił się sam. Atak dźwiękowy. Spojrzała w tył na drogę. Znała sfory ledwie od roku, ale to, co widziała, było obrazem… kompletnego szaleństwa. Niektóre rozpadały się, członkowie rozbiegali się we wszystkich kierunkach, oddalając się od siebie tak bardzo, że nie byli w stanie logicznie myśleć. Inni — jak na przykład Snycerka w swoim wozie — kulili się, tworząc zbite grupki, chowając głowy.
Niedaleko drzew porastających najbliższy stok zobaczyła szarą falę. Wilki. Każde futrzaste stworzonko pojedynczo wyglądało zupełnie niewinnie Ale razem… Johanna zesztywniała na chwilę, widząc, jak rozszarpują zębami gardło członka jednego z żołnierzy.
Jedyna zachowała trzeźwość umysłu, co znaczyło tylko tyle, że zginie w pełni świadoma straszliwej agonii.
Zniszczyć gniazdo.
Przy wózku z armatą stał tylko jeden członek Skrupiła, poczciwy Białogłowy. Jak zawsze tępo wpatrzony przed siebie, naciągnął swoje artyleryjskie osłony na tympany i gmerał nosem przy lufie. Zniszczyć gniazdo. Może wcale nie był taki tępy, na jakiego wyglądał.
Johanna wskoczyła na wózek armatni. Prymitywny pojazd potoczył się w tył, w stronę urwiska, ale wcześniej zatrzymał się na drzewie. Ledwie to zauważyła. Podniosła lufę w górę, tak jak to widziała na ćwiczeniach. Białogłowy wyciągnął woreczek z prochem, ale jedną parą szczęk nie bardzo mógł sobie z nim poradzić. Bez pozostałych członków sfory nie miał ani rozumu, ani rąk. Spojrzał na nią rozszerzonymi ze strachu oczyma.
Schwyciła drugi koniec worka i razem wsypali proch do lufy. Białogłowy popędził za działo, szukając kuli. Bystrzejszy niż pies i dobrze wytresowany. Razem może im się uda!
Pół metra pod stopami widziała przebiegające wilki. Dwa jeszcze potrafiłaby z siebie zrzucić. Ale były ich całe tuziny, rzucały się z zębami na wszystkich członków, jacy stanęli im na drodze. Trzech osobników Pielgrzyma otaczało Strupiarza i szczeniaki, ale ich obrona polegała na bezmyślnym wymachiwaniu łapami. Sfora wypuściła noże z pysków i pogubiła metalowe szpony.
Razem z Białogłowym umieściła pocisk w lufie. Tamten ruszył do tyłu i próbował zapalić mały lont używany przez artyle-rzystów. Łatwo było utrzymać go w jednym pysku, jako że zazwyczaj tylko jeden członek podkładał ogień.
— Poczekaj, idioto! — odepchnęła go nogą Johanna. — Musimy wycelować!
Przez chwilę Białogłowy wyglądał na skrzywdzonego. Nie rozumiał, o co jej chodzi. Upuścił patyk umożliwiający podłożenie ognia z większej odległości, ale wciąż trzymał w pysku zapalacz. Zerknął na płomyk i ruszył z powrotem w kierunku działa, starając się przecisnąć pomiędzy nogami dziewczyny. Odepchnęła go po raz drugi i spojrzała na wzgórze. Ciemny kształt. To musi być gniazdo. Podniosła lufę i starała się naprowadzić jej wylot na cel. Jej twarz znalazła się nagle o kilka zaledwie centymetrów od pyska Białogłowego, który uparcie parł do przodu ze swym płomykiem. Jego opatulona w osłony głowa wysunęła się do przodu i płomyk dostał się do środka kanalika.
Uderzenie omal nie zwaliło Johanny z wózka. Przez chwilę nie mogła myśleć o niczym innym prócz bólu, jaki rozsadzał jej uszy. Usiadła, krztusząc się dymem. Nie słyszała nic poza uporczywym dzwonieniem. Mały wózek chwiał się na krawędzi urwiska z jednym kołem wiszącym nad przepaścią. Białogłowy usiłował się wydostać spod tylnej części działa, którą był przywalony. Uwolniła go i poklepała po osłoniętej głowie. Krwawił… albo to ona krwawiła. Siedziała przez kilka sekund ogłuszona, zaskoczona widokiem krwi, próbując sobie przypomnieć, jak w ogóle znalazła się w tym miejscu.
Jakiś głos w jej myślach wciąż krzyczał: Nie ma czasu! Nie ma czasu! Z trudem podniosła się na kolana i rozejrzała się dookoła. Wspomnienia przychodziły straszliwie wolno.
Na wzgórzu widziała kilka zwalonych drzew, jasnożółta miazga łyskała spomiędzy liści. Za drzewami, tam gdzie wcześniej było gniazdo, zauważyła ogromny lej otoczony świeżo wzruszoną ziemią. Zniszczyli je, lecz… walka nadal trwała.
Na ścieżce wciąż było pełno wilków, ale teraz to one miotały się oszalałe na wszystkie strony. Widziała jak całymi grupami rzucały się ze skraju urwiska, spadając w dół na drzewa i skały. Teraz Szpony ruszyły do walki. Pielgrzym podniósł swoje noże. Ich ostrza oraz trzymające je pyski szybko poczerwieniały od krwi, gdy zaczął ciąć na wszystkie strony. Coś szarego i krwawiącego wskoczyło na wózek i wylądowało przy nodze Johanny. Wilk nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia centymetrów długości. Sierść miał brudnoszarą w brunatne łaty. Wyglądał jak domowe zwierzątko, ale małe szczęki zacisnęły się na jej kostce w krwiożerczym zapędzie. Spuściła na niego kulę armatnią.
W ciągu następnych trzech dni, kiedy ludzie Snycerki starali się przyjść do siebie i przywrócić do stanu używalności sprzęt, Johanna dowiedziała się wielu rzeczy o wilkach. Dzięki armacie udało się jej i Białogłowemu Skrupiła powstrzymać zmasowany atak. Nie było najmniejszych wątpliwości, że zniszczenie gniazda ocaliło życie wielu sforom, a także uratowało ich wyprawę. Wilki były stworzeniami żyjącymi w rojach, które w bardzo niewielkim stopniu przypominały sfory. Szpony używały grupowych umysłów w celu zwiększenia potencjału intelektualnego. Johanna nie widziała jeszcze rozumnej sfory, która liczyłaby sobie więcej niż sześciu członków. Gniazda wilków nie dbały o potencjał intelektualny. Snycerka twierdziła, że pojedyncze skupisko mogło liczyć tysiąc członków… z pewnością to, na które się natknęli, było ogromne. Tego rodzaju motłoch umysłem nie dorównywał człowiekowi. Jeśli chodzi o zdolność do racjonalnego myślenia, nie był wiele bystrzejszy niż pojedynczy członek sfory. Z drugiej jednak strony odznaczał się większą elastycznością. Wilki mogły działać samotnie na duże odległości. W promieniu stu metrów od rodzinnego gniazda stanowiły zewnętrzne organy królowych tego gniazda i wówczas nikt nie mógł mieć wątpliwości co do ich sprytu i przebiegłości. Pielgrzym znał legendy o grupach, które inteligencją mogły równać się z niejedną sforą, a także o mieszkańcach lasów, którzy zabiegali w pobliskich gniazdach o ochronę w zamian za dostarczanie im pożywienia. Dopóki lęgowisko emitowało sygnały o dużej mocy, dopóty wilki-robotnicy mogły koordynować swoje działania równie sprawnie jak członkowie Szponów. Ale uśmiercenie gniazda powodowało natychmiastowy rozpad roju na setki nic nie znaczących bezmyślnych stworków.
Nie ulegało wątpliwości, że gniazdo zasadziło się na armię Snycerki. Czekało cichutko, aż wszyscy żołnierze znaleźli się w zasięgu emitowanych przez nie dźwięków. Następnie wilki z zewnętrznych szeregów zastosowały zsynchronizowaną mimi-krę, aby stworzyć złudzenie dźwiękowe, które odwróciło uwagę sfor od gniazda i kazało im strzelać na oślep pomiędzy drzewa. A kiedy już wpadli w zasadzkę, gromada powaliła Szpony, wysyłając w ich stronę skoncentrowaną wiązkę dźwiękową i powodując w ich umysłach niesamowite zamieszanie. Ten atak był dużo potężniejszy niż „wrzask kun”, z jakim stykali się już wcześniej w innych partiach lasu. Ultradźwiękowy hałas, jaki robiły kuny, przyprawiał Szpony o ból i niejednokrotnie napawał przerażeniem, ale nie mógł się równać z burzącym umysły chaosem wywoływanym przez szturm wilczego gniazda.
Podczas tej napaści uległo zniszczeniu ponad sto sfor. Niektóre sfory, szczególnie te ze szczeniakami, zbiły się w kupę. Inne, jak Skrupiło, zostały rozbite. Przez długie godziny, które nastąpiły po ataku, wiele fragmentów zdołało wrócić i ponownie zebrać się w całość. Zreintegrowane w ten sposób Szpony były w stanie szoku, ale nie miały żadnych trwałych uszkodzeń psychicznych. Żołnierze, którzy wyszli cało z ataku, biegali po zalesionych stokach, szukając rannych członków swoich towarzyszy. Wzdłuż urwiska zdarzały się miejsca, gdzie przepaść miała nawet dwadzieścia metrów. Tam gdzie gałęzie drzew nie zamortyzowały upadku, członkowie lądowali na nagich skałach. W końcu znaleziono pięciu martwych osobników i dwudziestu poważnie rannych. W przepaść stoczyły się także dwa wozy. Pozostały z nich tylko drzazgi, kherświny zaś były tak pokaleczone, że nie pozostawało nic innego, jak je dobić. Szczęśliwym trafem armatni wystrzał nie spowodował pożaru lasu.
Słońce trzykrotnie zdążyło okrążyć niebo po swym nachylonym torze. Armia Snycerki dochodziła do siebie w obozie rozbitym w głębi lasu porastającego dno doliny, na brzegu rzeki. Wendacjusz wystawił czaty z lustrami sygnalizacyjnymi na północnej ścianie doliny. Było to najbezpieczniejsze miejsce, jakie mogli znaleźć tak daleko na północ. A przy tym jedno z najpiękniejszych. Nie było stąd widać wysokich lasów, ale obok szumiała rzeka, na tyle głośno, że zagłuszała podmuchy suchego wiatru. Nizinne drzewa nie miały kwiatów przy korzeniach, ale także znacznie różniły się od drzew znanych Johannie. Nie było żadnych krzewów ani poszycia, a tylko niebieskawy mech, który, jak twierdził Pielgrzym, stanowił właśnie część drzew. Niczym równo przycięty parkowy trawnik pokrywał cały teren aż do samej rzeki.
Ostatniego dnia postoju Królowa zgromadziła wokół siebie wszystkie sfory prócz tych, które stały na warcie. Było to największe zbiorowisko Szponów, jakie Johanna miała okazję widzieć od czasu, gdy zabito jej rodzinę. Tylko że teraz nie było bitwy. Jak okiem sięgnąć, cały porośnięty niebieskawym mchem obszar był zajęty przez sfory, oddalone jedna od drugiej co najmniej o osiem metrów. Na chwilę, nie wiadomo dlaczego, przypomniał jej się Park Osadników w Overby: pikniki na trawie, każda rodzina ze swym tradycyjnym kocem i koszykami na jedzenie. Ale tutaj „rodzina” stanowiła jedną sforę, a ustawienie było szykiem wojskowym. Szeregi żołnierzy wygięte w lekki łuk, wszystkie pyski zwrócone w stronę Królowej. Wędrownik Wickwrackstrup stał dziesięć metrów za nią, w cieniu. Fakt, że był partnerem królowej, nie zapewniał mu żadnego oficjalnego stanowiska. Po lewej stronie Snycerki leżały żywe ofiary zasadzki, członkowie w bandażach i z łapami unieruchomionymi za pomocą szyn. Te widoczne rany nie były najbardziej przerażające. Obok stali bowiem ci, których Pielgrzym nazywał „rannymi bez ran”. Były to single, dwojaki, trojaki — resztki po zdekompletowanych sforach. Niektóre fragmenty próbowały stawać na baczność, ale większość snuła się lunatycznie, co jakiś czas przerywając przemówienie królowej wtrętami bez związku i sensu. Wszyscy przypominali jej Skrybę, ale większość z nich miała szansę na przeżycie. Niektórzy już się mieszali, próbując utworzyć nowe składy. Część z tych mieszanek mogła się okazać całkiem korzystna, mógł o tym coś powiedzieć Wędrownik Wickwrackstrup. Ale dla większości miało minąć jeszcze dużo czasu, zanim ponownie staną się pełnowartościowymi okazami.
Johanna siedziała obok Skrupiła w pierwszym rzędzie żołnierzy, bezpośrednio przed królową. Dowódca artylerii siedział w paradnej pozycji spocznij: zady na ziemi, klatki piersiowe wysoko, większość głów wyciągnięta do przodu. Skrup wyszedł z ataku bez szwanku. Na jego białej głowie przybyło tylko kilka nowych poparzeń, a jeden z pozostałych członków wywichnął sobie ramię, spadając ze ścieżki. Prezentował swoje łopoczące osłony artyleryjskie z równie wielkim szykiem jak wcześniej, lecz był jakiś przygaszony. Może sprawił to ten uroczysty apel i medal za bohaterstwo, który miał otrzymać.
Królowa była ubrana w specjalne kurtki. Każda głowa spoglądała w inną stronę, tak by mogła objąć wzrokiem jak największą liczbę słuchaczy. Johanna wciąż nie rozumiała nic z języka Szponów i wiedziała, że nigdy się go nie nauczy bez automatycznych pomocy. Ale większość wydawanych dźwięków mogła usłyszeć — na niższych częstotliwościach komunikacja przebiega znacznie sprawniej niż na wysokich. Jednak nawet bez mnemotechnicznych pomocy i generatorów gramatycznych zdołała sobie coś przyswoić. Potrafiła rozpoznać podniosły ton i ochrypłe dźwięki „ark ark ark” oznaczające aplauz. Jeśli chodzi o pojedyncze słowa, przypominały one akordy, zbitki sylab, z których każda miała znaczenie. Obecnie, gdy się uważnie przysłuchiwała (nie było w okolicy Pielgrzyma, który służyłby tłumaczeniem), niektóre z nich wydawały jej się znajome.
…Na przykład teraz Snycerka mówiła jakieś miłe rzeczy o swych słuchaczach. Ze wszystkich stron dobiegały potakujące „ark ark”. Okrzyki te przypominały odgłosy wydawane przez wydry morskie. Jedna z głów królowej zanurzyła się w misce, wyciągając z niej małe, rzeźbione cacuszko. Wymawiała imię jakiejś sfory, które brzmiało jak wieloakorodowe „tumptiti-tum”. Dla Johanny równie dobrze mogło oznaczać „Jaquera-maphan” co „Wickwrackstrup”.
Z pierwszego rzędu słuchaczy wyszedł pojedynczy członek i zbliżył się truchtem do Królowej. Zatrzymał się praktycznie tuż przed nosem jej najbardziej wysuniętego osobnika. Snycerka powiedziała coś o odwadze, a następnie dwóch jej członków przypięło drewnianą broszkę do kurtki tamtego. Odznaczony odwrócił się sprężyście, po czym wrócił do swojej sfory.
Snycerka podniosła następne odznaczenie i wywołała imię kolejnej sfory. Johanna pochyliła się do Skrupiła.
— Co się dzieje? — spytała zaintrygowana. — Dlaczego medale dostają tylko pojedynczy członkowie? — I jak to możliwe, żeby mogli podejść tak blisko innej sfory?
Skrupiło stał na baczność bardziej sztywno niż wszystkie pozostałe sfory i zdawał się ją ignorować. Po chwili odwrócił w jej stronę jedną z głów.
— Ćśśś! — I już miał się odwrócić, kiedy schwyciła go za kurtkę. — Głupia! — odpowiedział jej wreszcie. — Odznaczenie jest dla całej sfory, ale każda wysyła tylko jednego reprezentanta, bo inaczej wciąż panowałoby wielkie zamieszanie.
Hmm. Jedna po drugiej, wszystkie sfory przyjmowały odznaczenia. Niektórzy członkowie poruszali się precyzyjnie i sprężyście, jak ludzcy żołnierze znani Johannie z opowiadań. Inni rozpoczynali dziarskim krokiem, ale im bliżej byli Snycerki, tym bardziej stawali się onieśmieleni i zmieszani.
Wreszcie Johanna nie wytrzymała.
— Pssst. Skrupiło. Kiedy my coś dostaniemy?
Teraz już nawet na nią nie spojrzał. Wszystkie jego oczy wpatrywały się w królową.
— Na końcu, rzecz jasna.Ty i ja zniszczyliśmy gniazdo i uratowaliśmy samą Snycerkę.
Wszystkie jego ciała aż drżały. Szaleje ze strachu. I nagle Johanna zrozumiała dlaczego. Snycerka nie miała najmniejszego problemu z utrzymaniem jasności myśli, gdy jeden z jej członków stał trochę bardziej wysunięty, ale wciąż dość blisko pozostałych. Żołnierze nie mieli już tak łatwo. Wysłanie jednego członka w stronę innej sfory oznaczało utratę części świadomości, ale było także oznaką wielkiego zaufania do tamtej sfory. Gdy spojrzała na to w ten sposób… cała scena przypomniała jej sytuacje opisywane w historycznych powieściach. Na Nyjorze w Mrocznych Wiekach damy zgodnie z tradycją oddawały miecz królowej podczas audiencji, a następnie klękały. W ten sposób przysięgały wierność i lojalność. To samo działo się tutaj, jednak patrząc na Skrupiła Johanna zdawała sobie sprawę, że nawet z formalnego punktu widzenia ceremonia, w której brała udział, mogła napawać przerażeniem.
Snycerka rozdała jeszcze trzy medale, a następnie wybul-gotała dźwięki oznaczające imię Skrupiła. Dowódca artylerii zesztywniał, wydał bolesny świst.
— Johanna Olsndot — powiedziała Snycerka, a potem dodała coś po szpońsku, co oznaczało, że oboje mają podejść do królowej.
Johanna wstała, ale żaden z członków Skrupiła nie ruszył się z miejsca.
Królowa zaśmiała się po ludzku. W pyskach trzymała dwie brosze z polerowanego drewna.
— Potem ci wszystko wyjaśnię po samnorsku, Johanno. Teraz podjedź z jednym członkiem Skrupiła. Skrupiło?
Nagle znaleźli się w centrum uwagi. Wpatrywały się w nich tysiące oczu. Nie słyszała już żadnych „arków” ani pogaduszek z tyłu. Johanna nie czuła się tak onieśmielona śledzącym każdy jej ruch tłumem od czasu, gdy grała Pierwszego Kolonistę w szkolnej inscenizacji Pierwszego Lądowania. Pochyliła się tak, że jej głowa znalazła się tuż przy głowie Skrupiła.
— Dalej, chłopie. Jesteśmy bohaterami.
Oczy, które na nią spojrzały, były wielkie ze strachu.
— Nie mogę — z trudem wykrztusił. Pomimo swych zawadiackich osłonek i dumnej postawy, Skrupiło był przerażony. Ale dla niego nie była to tylko sceniczna trema. — Nie mogę się teraz podzielić, zaraz po tym wszystkim, co się stało. Po prostu nie mogę.
W rzędach za nim dały się słyszeć szmery. To byli artylerzy-ści Skrupiła. Na wszystkie Moce, czy mają mu to za złe? Ot i całe średniowiecze. Co za głupie stwory. Chociaż był rozbity na kawałki, uratował im zadki, a teraz…
Położyła dłonie na jego ramionach.
— Robiliśmy to już wcześniej, ty i ja. Pamiętasz? Kiwnął głowami.
— Coś niecoś. Ta moja część sama… nigdy by się to jej nie udało.
— To prawda. Ja sama też niewiele bym zdziałała. Ale razem zniszczyliśmy wilcze gniazdo.
Skrupiło wpatrywał się w nią przez sekundę, teraz w jego oczach widziała wahanie.
— Tak, zrobiliśmy to. — Wstał i potrząsnął głowami, aż jego artyleryjskie osłony podfrunęły w górę. — Tak! — I przysunął do niej Białogłowego.
Johanna wyprostowała się. Razem z Białogłowym wyszła na otwartą przestrzeń. Cztery metry. Sześć. Koniuszkami palców dotykała szyi towarzysza. Kiedy byli około dwunastu metrów od reszty Skrupiła, Białogłowy zwolnił krok. Kątem oka spojrzał na Johannę i wolno ruszył dalej.
Johanna nie pamiętała wiele z ceremonii, ponieważ cały czas była zajęta Białogłowym. Snycerka mówiła długo i niezrozumiale. Po chwili zawieszono im na szyjach misternie rzeźbione odznaczenia, po czym wrócili na miejsce, gdzie oczekiwała ich reszta Skrupiła. Wtedy jeszcze raz zwróciła uwagę na otaczający ich tłum. Stał pod dachem utworzonym z koron drzew, rozciągał się tak daleko, jak sięgała wzrokiem, a każda sfora wznosiła okrzyki radości, przy czym najgłośniej wiwatowali artyle-rzyści Skrupiła.
Północ. Tu na dnie doliny dzień trwał trzy lub cztery godziny, a potem słońce znikało za wysoką ścianą. Nie wyglądało to wcale na noc ani nawet na zmierzch. Dymu pożarów nadpływało coraz więcej. Czuła go w powietrzu.
Johanna wróciła z części zajmowanej przez artylerzystów do centrum obozu, gdzie stał namiot Snycerki. Było cicho, słyszała, jak jakieś małe stworzonka buszują w krzakach rosnących przy korzeniach. Świętowanie mogło trwać jeszcze długo, ale każdy wiedział, że za kilka godzin będą przygotowywać się do wspinaczki na północną ścianę wąwozu. Teraz więc słychać było jedynie przypadkowe śmiechy, co jakiś czas obok przemknęła jakaś sfora. Johanna szła boso z butami przewieszonymi przez ramię. Nawet w porze suchej mech pod jej palcami był cudownie miękki. W górze zielone liście mieszały się z fragmentami zamglonego nieba. W takich chwilach jak ta łatwo zapominała o tym, co się zdarzyło, i o tym, co ją czeka.
Strażnicy wokół namiotu Snycerki nie pytali jej o hasło, tylko cicho powiadomili Królową, że ma gościa. W końcu wokół nie kręciło się zbyt wielu ludzi. Królowa wystawiła głowę na zewnątrz.
— Wejdź do środka, Johanno.
Wewnątrz członkowie Snycerki jak zwykle siedzieli kołem, osłaniając znajdujące się w środku szczeniaki. Było dość ciemna właściwym miejscu i byliście na tyle trzeźwi, by działać, sama na pewno bym zginęła. Zginąłby Pielgrzym. I najprawdopodobniej jedna trzecia całej armii.
— Jeśli nie my, gniazdo zniszczyłby ktoś inny — powiedziała cicho Johanna.
— Być może. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek potrafił myśleć w tamtej chwili o strzelaniu do gniazda. Wiesz, jaki efekt mogło to wywrzeć na moich poddanych? „Jeśli wystarczy zwykły pech, żeby zabić królową i zniszczyć naszą cudowną broń, to co będzie jeśli staniemy naprzeciw wroga, który myśli?” Na pewno wielu zadało sobie takie pytanie. Jeśli nie umiałabym dać odpowiedzi, nigdy nie wyszlibyśmy poza tę dolinę… przynajmniej nie w kierunku północnym.
— Więc dałaś medale. Lojalność za honory.
— Tak. Nic z tego nie pojęłaś, bo nie rozumiesz szpońskiego. Położyłam ogromny nacisk na to, jak wspaniale się bronili. Odznaczyłam klamrą ze srebrodrzewu każdą sforę, która wykazała się jakimkolwiek pomyślunkiem podczas zasadzki. To trochę poprawiło nastroje. Jeszcze raz przedstawiłam cele, jakie stoją przed tą wyprawą — uzyskanie dostępu do cudów opisanych w danniku oraz uniknięcie strat, jakie moglibyśmy ponieść, gdybyśmy dali Stali wolną rękę. Ale oni słyszeli już o tym wcześniej. Poza tym te argumenty są dla nich zbyt odległe, przekraczają ich wyobraźnię. Nową rzeczą, jaką im dzisiaj pokazałam, byłaś ty i Skrupiło.
— My?
— Wynosiłam was pod niebiosa. Zdarza się, że single dokonują rzeczy niezwykłych. Czasami są dość bystrzy lub mówią tak, jak gdyby byli. Ale sam fragment Skrupiła mógłby być jedynie dobrym nożownikiem. Wiedział, jak należy obsługiwać działo, ale brakowało mu rąk i pysków, by z nim cokolwiek zrobić. Sam nigdy by nie wpadł na to, jak ma z niego wystrzelić. Z drugiej strony ty jesteś Dwunogiem. Wielokrotnie całkowicie bezradnym. Potrafisz myśleć tylko pojedynczo, ale nie przeszkadzają ci w tym myśli innych. Razem dokonaliście czegoś, czego nie dokonałaby żadna sfora podczas ataku wilczego gniazda. Tak więc powiedziałam mojemu wojsku, jak wspaniałe możliwości daje związek naszych dwóch ras, z których każda może znakomicie uzupełniać i nadrabiać odwieczne braki drugiej. Razem tworzymy istoty bliskie Sforze Sfor… Jak się czuje Skrupiło?
Johanna uśmiechnęła się blado.
— Wszystko dobrze się skończyło. Kiedy wreszcie udało mu się wyjść i przyjąć medal — wskazała palcem broszę przypiętą do kołnierza; przedstawiała przepięknie rzeźbioną panoramę Snycerii — kiedy mu się to udało, od razu odżył. Powinnaś była go zobaczyć potem, z jego artylerzystami. Odprawili własną ceremonię z cyklu lojalność-za-honory, a następnie wypili mnóstwo piwa. Skrupiło opowiadał im o naszej akcji. Nawet wykorzystał mnie do demonstracji. Naprawdę myślisz, że żołnierze kupili to, co im powiedziałaś o ludziach i Szponach?
— Myślę, że tak. We własnym języku wypowiadam się nader przekonująco. Sama się taką stworzyłam. — Snycerka zamilkła na chwilę. Jej szczeniaki podczołgały się przez dywan ku dziewczynie i poklepały ją pyskami po rękach. — Poza tym… to może być prawda. Pielgrzym wierzy, że tak właśnie jest. Możesz spać w tym samym namiocie co ja i wciąż myśleć. To coś, czego on i ja nie potrafimy. Na swój sposób każde z nas dwojga przeżyło bardzo wiele i myślę, że jesteśmy przynajmniej tak samo bystrzy jak ludzie i inne stworzenia zamieszkujące Przestworza, o których można się dowiedzieć z dannika. Ale wy z natury jesteście singlami, możecie stanąć blisko siebie, razem myśleć i tworzyć. Założę się, że rasy pojedyncze dużo szybciej rozwinęły swoje nauki w porównaniu z nami. Ale teraz, dzięki twojej pomocy, może i w naszym świecie wszystko zacznie zmieniać się znacznie prędzej. — Dwa szczeniaczki wycofały się, a Snycerka złożyła głowy na łapach. — W każdym razie to właśnie powiedziałam moim poddanym… Powinnaś się teraz położyć i trochę pospać.
Na ziemi przed wejściem do namiotu widać było plamy słonecznego blasku.
— Dobrze. — Johanna zdjęła ubranie. Położyła się i naciągnęła na siebie lekką pikowaną kołdrę. Większość Snycerki była pogrążona w głębokim śnie. Jak zwykle jedna lub dwie pary oczu pozostały otwarte, ale ich bystrość i inteligencja były dość ograniczone. A w tej chwili nawet one wyglądały na zmęczone. Zabawne. Snycerka tak wiele godzin spędziła nad dannikiem, że jej ludzki głos radził sobie z odtworzeniem uczuć i emocji równie dobrze, jak z wszelkimi zawiłościami wymowy. Przed chwilą z jej głosu biło znużenie i smutek.
Johanna wyciągnęła rękę spod przykrycia, aby pogładzić po szyi najbliższego członka Snycerki, ślepca.
— Czy wierzysz w to, co powiedziałaś wszystkim? — spytała cicho.
Jedna ze stróżujących głów uniosła się, patrząc na dziewczynę, a ze wszystkich stron dobiegło nader ludzkie westchnienie. Po chwili usłyszała słaby głos Snycerki:
— Tak… ale obawiam się, że nie ma to już znaczenia. Przez sześćset lat zawsze byłam pewna siebie. Ale to, co stało się na południowej ścianie… nie powinno się w ogóle zdarzyć. A nie zdarzyłoby się, gdybym posłuchała rady Wendacjusza i zeszła w dół Nową Drogą.
— Ale mogliśmy zostać zauważeni.
— Tak. Porażka tak czy inaczej, nie widzisz? Wendacjusz ma dokładne informacje od kogoś z najwyższej rady wyznawców Ociosa. Ale jeśli chodzi o codzienne sprawy, często zachowuje się jak beztroski głupiec. Wiedziałam o tym i myślałam, że mogę nadrobić ten brak. Ale Stara Droga okazała się w dużo gorszym stanie niż ta, którą miałam w pamięci. Gdyby ktokolwiek przechodził tędy przez ostatnie kilka lat, wilcze gniazdo nigdy by tu nie powstało. Gdyby Wendacjusz odpowiednio zawiadywał patrolami albo gdybym ja odpowiednio zawiadywała Wendacjuszem, nie dalibyśmy się tak zaskoczyć. Zamiast tego omal nie zostaliśmy zgładzeni… a ja tymczasem wykorzystuję ostatki moich zdolności, by oszukać tych, którzy mi ufają, wmawiając im, że wciąż wiem, co robię. — Otworzyła jeszcze jedną parę oczu i wykonała gest oznaczający uśmiech. — To dziwne. Nie zwierzałam się z tego nawet Pielgrzymowi. Czy to kolejna „zaleta” przebywania z ludźmi?
Johanna poklepała ślepca po szyi.
— Być może.
— W każdym razie wierzę, że to, o czym mówiłam, może się zdarzyć. Obawiam się jednak, że moja dusza jest zbyt słaba, aby do tego doprowadzić. Może powinnam przekazać pałeczkę Wędrownikowi albo Wendacjuszowi. Muszę o tym pomyśleć. — Snycerka uciszyła wszelkie zaskoczone protesty Johanny. — Teraz już śpij, proszę.
Niegdyś Ravna myślała, że ich malutki stateczek przeleci całą drogę do Dna nie zauważony. Ale to się zmieniło, tak jak wiele innych rzeczy. Obecnie Poza Pasmem II był zapewne najsłynniejszym statkiem, znanym całej Sieci. Milion ras obserwowało pościg. W Środkowych Przestworzach ogromne roje anten ustawiono na nich i odbierano mnóstwo opowieści — głównie kłamstw — przesyłanych przez statki goniące PPII. Dziewczyna nie mogła odbierać tych kłamstw bezpośrednio, ale transmisje, do których miała dostęp, były tak czyste, jak gdyby pochodziły z głównej magistrali.
Każdego dnia Ravna poświęcała nieco czasu na czytanie Wiadomości, próbując znaleźć coś, co dałoby jej jakąkolwiek nadzieję, próbując udowodnić sobie samej, że to, co robi, jest dobre. Obecnie już doskonale wiedziała, kto właściwie ich ściga. Nawet Pham i Błękitny Pancerzyk musieliby zgodzić się w tej kwestii. Dlaczego ich ścigano i co mogli znaleźć na końcu swej podróży — to były najważniejsze pytania, na które w Sieci próbowano dać odpowiedź, snując nie kończące się domysły. Jak zwykle, prawda kryła się w powodzi kłamstw.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Hanza
[Żadnych danych na temat nadawcy sprzed Upadku Przekaźnika. Brak prawdopodobnych źródeł. Nadawca zachowuje wzmożoną ostrożność]
Temat: Sprzymierzenie Obrońców oszukuje?
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 5,80 dni od Upadku Sjandry Kei
Wyrażenia kluczowe: Wyprawa bez celu, niepotrzebne masowe zbrodnie
Tekst wiadomości:
Wcześniej wyrażałem wątpliwości co do prawdziwości pogłosek o zniszczeniu Sjandry Kei. Przepraszam. Moja pomyłka wynikła na skutek błędu identyfikacji katalogowej. Zgadzam się z treścią wiadomości (13 123, stan sprzed kilku sekund), które zapewniają mnie, że wszystkie siedliska na Sjandrze Kei uległy destrukcji kolizyjnej sześć dni temu.
Wygląda więc na to, że Sprzymierzenie Obrońców podjęło działania militarne, o których donosiło wcześniej. Wygląda także na to, że dysponuje ono wystarczającą potęgą, aby unicestwiać małe cywilizacje w Środkowych Przestworzach. Nadal jednak pozostaje pytanie „dlaczego?” Już wcześniej wysyłałem argumenty wskazujące na niewielkie prawdopodobieństwo sprawowania przez Plagę bezpośredniej kontroli nad gatunkiem Homo sapiens (aczkolwiek przedstawiciele tego gatunku okazali się wystarczająco głupi, by ją stworzyć). Nawet raporty Sprzymierzenia Obrońców przyznają jednocześnie, ze niemal połowa zofontow zamieszkujących Sjandrę Kei pochodziła spoza tej rasy.
Obecnie duża część floty Sprzymierzenia zmierza w stronę Dna Przestworzy, ścigając pojedynczy statek! Jakież to szkody spodziewa się Sprzymierzenie wyrządzić Pladze tam, na dole? Plaga stanowi ogromne zagrożenie, być może najbardziej nieznane i niebezpieczne w całych udokumentowanych dziejach. Niemniej jednak zachowanie się Sprzymierzenia jest wyjątkowo destruktywne i bezsensowne. Teraz, kiedy Sprzymierzenie ujawniło część sponsorujących je organizacji (patrz wiadomości [następują numery identyfikacyjne]), możemy stwierdzić, że ich motywy są nam dobrze znane. Widzę wyraźny związek pomiędzy Sprzymierzeniem i dawną Hegemonią Aprahantich. Tysiąc lat temu tamta grupa zaczęła podobną „świętą wojnę”, zagrabiając wszelkie nieruchomości porzucone przez świeżo upieczonych transcendentów. Powstrzymanie zapędów hegemonii było wspaniałą akcją w tej części galaktyki. Myślę, ze właśnie obserwujemy powrót tych zbirów, którzy obecnie starają się wykorzystać ogólną panikę wywołaną powstaniem Plagi (która, rzecz jasna, stanowi znacznie większe zagrożenie).
Moja rada: Strzeżcie się Sprzymierzenia i jego gadek o bohaterskich czynach.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc Ścieżka językowa: Szyraczenski -» Rondralip liński, Jednostki SjK
Od: Synod Komunikacyjny Błogiego Wytchnienia
Temat: Spotkanie z agentami Perwersji
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Data: 6,37 dni od Upadku Sjandry Kei
Wyrażenia kluczowe: Hanza oszukuje?
TriskweTekst wiadomości:
Nie żywimy jakiejś szczególnej sympatii do żadnego z sub-skrybentow przesyłających swoje wypowiedzi w ramach niniejszego wątku. Niemnie] wydaje nam się rzeczą zadziwiającą, ze jakaś jednostka, która nie ujawniła ani swej lokalizacji, ani interesów — mianowicie Hanza — obsmarowuje wysiłki podjęte przez Sprzymierzenie Obrońców. Sprzymierzenie utrzymywało w tajemnicy swój skład tylko podczas gromadzenia sił, kiedy pojedyncze uderzenie Perwersji mogło je całkowicie zniszczyć. Jednak od tamtego czasu działa zupełnie otwarcie.
Hanza zastanawia się, jak to możliwe, aby pojedynczy statek był wart poświęcenia mu uwagi przez całe Sprzymierzenie. Ponieważ Błogie Wytchnienie było ostatnio miejscem ważnych wydarzeń, czujemy się upoważnieni do złożenia odpowiednich wyjaśnień. Statek, o którym mowa, o nazwie Poza Pasmem II, najwyraźniej został zbudowany dla celów przeprowadzania operacji na Dnie Przestworzy, a nawet ma możliwości wykonywania ograniczonych działań w Strefie Powolnego Ruchu. Statek przedstawił się jako jednostka odbywająca specjalny lot zonogra-ficzny w celu zbadania ostatnich turbulencji na Dnie. W rzeczywistości misja jest zgoła odmienna. Natychmiast po jego dość gwałtownym odlocie zestawiliśmy ze sobą kilka niezwykłych faktów:
Przynajmniej jeden z członków załogi jest człowiekiem. Ludzka część załogi starała się pozostać niewidoczna, jako pośredników handlowych używając Skrodojeżdźców, jednak mamy pewne zapisy. Sporządzono schematy biosekwencji zaobserwowanego osobnika i okazało się, że odpowiada ona wzorom dostępnym w dwóch z trzech archiwów dotyczących rasy Homo sapiens (Wszystkim wiadomo, ze trzecie z tych archiwów, na Szydniku Dolnym, znajduje się pod kontrolą sympatyków rasy ludzkiej). Niektórzy mogliby powiedzieć, że kamuflowanie się wynikało z uzasadnionych obaw. W końcu wszystko to zdarzyło się zaraz po zniszczeniu Sjandry Kei. My jednak jesteśmy innego zdania. Początkowy kontakt tego statku z naszym systemem został nawiązany jeszcze przed incydentem na Sjandrze Kei.
Od tamtego czasu zdołaliśmy przeprowadzić skrupulatną analizę prac naprawczych wykonanych na tym statku przez nasze stocznie. Okazuje się, ze automaty ultranapędowe tej jednostki są niezwykle złożone. Nawet najinteligentniejsze procedury utajniające nie potrafiły zamaskować wszystkich danych pamięciowych. Obecnie wiemy, ze Poza Pasmem II przyleciał z systemu Przekaźnika, który opuścił natychmiast po ataku Perwersji! Pomyślcie, co to może oznaczać.
Załoga Poza Pasmem II wniosła bron na teren jednego z naszych siedlisk, uśmierciła kilku miejscowych zofontow i uciekła, zanim nasi muzykanci [harmomzanci? policjanci?] zostali powiadomieni. Mamy wiele powodów, aby zle im życzyć.
Jednakże nieszczęście, jakie nas spotkało, to drobnostka w porównaniu ze zdemaskowaniem tej sekretnej misji. Jesteśmy bardzo wdzięczni, ze Sprzymierzenie gotowe jest zaryzykować tak wiele, aby pójsc tym tropem.
Liczba nie udowodnionych twierdzeń pojawiających się w ramach niniejszego wątku jest większa niz zazwyczaj. Mamy nadzieję, że przedstawione przez nas fakty wzmogą czujność niektórych subskrybentow. W szczególności należałoby rozważyć, kim właściwie może być Hanza. Perwersja jest bardzo widoczna w Górnych Przestworzach, gdzie posiada wielką władzę i może przemawiać własnym głosem. Tu, w dole, jej narzędziami są przede wszystkim oszustwo i ukryta propaganda. Pomyślcie o tym, kiedy będziecie czytać przesyłki od nie zidentyfikowanych jednostek, takich jak Hanza!
Ravna zazgrzytała zębami. Najgorsze ze wszystkiego było to, że fakty podane w przesyłce były prawdziwe. To wyciągnięte na ich podstawie konkluzje były błędne i fałszywe. Nie wiedziała tylko, czy stanowiły one cień wrogiej propagandy, czy też święty Rihndell po prostu uczciwie dzielił się swoimi wnioskami (aczkolwiek Rihndell nigdy nie wyglądał na takiego, który ufałby motylom).
Co do jednej rzeczy Wiadomości pozostawały zgodne: PPII był ścigany nie tylko przez flotę Sprzymierzenia. Każdy, kto znajdował się w odległości tysiąca lat świetlnych, mógł dostrzec niesamowitą mnogość ultranapędowych śladów. Najbardziej prawdopodobnie brzmiała hipoteza, że PPII ścigają trzy floty. Trzy floty! Sprzymierzenie Obrońców, nadal trąbiące o swoich zwycięstwach i nie stroniące od głośnych przechwałek, pomimo że jego członkowie byli podejrzewani (przez niektórych) o oportunizm i dokonywanie bezsensownych eksterminacji. Za nimi Sjandra Kei… i wszyscy ocaleni z ojczyzny Ravny; były to jedyne osoby w całym wszechświecie, którym mogła zaufać. A jeszcze dalej — cicha flota. Różni subskrybenci twierdzili, że pochodzi ona z Górnych Przestworzy. Flota ta mogła mieć pewne problemy z poruszaniem się na Dnie, ale jak na razie przemieszczała się najszybciej ze wszystkich. Niewielu wątpiło, że jest dzieckiem Perwersji. Bardziej niż kto inny flota ta przekonała cały wszechświat, że PPII lub też cel, do którego zdąża, jest ważny w skali całego kosmosu. Pozostawało pytanie, dlaczego jest tak ważny. Różne domysły napływały z szybkością pięciu tysięcy wiadomości na godzinę. Miliony głosów rozpatrujących tę tajemnicę z różnych punktów widzenia. W najdziwaczniejszych spośród tych opinii ludzie i Skrodojeźdźcy byli przedstawiani jako stworzenia o identycznym wyglądzie. Co najmniej pięciu spośród sub-skrybentów przesyłających wiadomości na ten temat zamieszkiwało gazowe korony gwiezdne. Kilku innych Ravna podejrzewała o przynależność do ras nie skatalogowanych. Ich nieśmiałość sugerowała, że pierwszy raz w historii biorą aktywny udział w dyskusji sieciowej.
Komputer pokładowy PPII pracował znacznie gorzej niż w Środkowych Przestworzach. Nie mogła już kazać mu dokładnie przesiewać wiadomości w poszukiwaniu subtelnych niuansów i co bardziej odkrywczych spostrzeżeń. W rzeczywistości, jeśli przychodząca wiadomość nie miała tekstu po triskwe-lińsku, często w ogóle nie można jej było odczytać. Pokładowe programy tłumaczeniowe wciąż nieźle sobie radziły z głównymi językami handlowymi, ale nawet wtedy przekład szedł bardzo wolno, a efekt końcowy często roił się od dwu-znaczników i zwykłego bełkotu. Był to jeszcze jeden znak, że zbliżają się do Dna Przestworzy. Efektywne tłumaczenie języków naturalnych wymaga niemal rozumnego programu tłumaczeniowego.
Gdyby jednak projekt całości oprogramowania był nieco lepszy, wszystko wyglądałoby inaczej. Działanie automatów mogło stopniowo ulegać pogorszeniu pod wpływem ograniczeń wynikających z warunków panujących na głębiach, jakie przemierzali. Zamiast tego urządzenia po prostu przestawały działać, a wszystko, co jeszcze nadawało się do użytku, funkcjonowało przeraźliwie wolno i wadliwie. Gdyby tylko ukończono wyposażanie statku przed Upadkiem Przekaźnika! Ile razy już to sobie powtarzałam? Pozostała jedynie nadzieja, że na pokładach ścigających ich jednostek wszystko działa równie fatalnie jak u nich.
Ravna dokonywała więc z pomocą statku lekkiego przesiewu wiadomości z grupy dyskusyjnej Zagrożenia. Liczne przekazy były tak niedorzeczne, jakby piszący je subskrybenci ogłaszali wszem wobec, że widzą jakieś znaki na niebie.
Krypto: ■
Syntax: 43
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Arbwyth — Handlowy 24 — Chergueleński — Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Mgielny Wirek
[Być może organizacja chmurolotników w pojedynczym systemie jowiszowym. Wcześniejsze kontakty sporadyczne. Subskry-bent sprawia wrażenie zupełnie niezorientowanego. Zalecenia programu: wykasowac subskrybenta z menu prezentacji]
Temat: Cel Plagi na Dnie
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Wielkie Tajemnice Stworzenia
Data: 4,54 dni od Upadku Sjandry Kei
Wyrażenia kluczowe: Niestabilność Stref a Plaga, Heksapodia jako kluczowa koncepcja
Tekst wiadomości:
Po pierwsze przepraszam, że pewnie powtarzam oczywiste konkluzje. Moje jedyne wyjście na Siec jest bardzo drogie i nie otrzymuję wielu ważnych przesyłek. Myślę, ze każdy, kto śledzi uważnie przebieg dyskusji w grupach Wielkie Tajemnice Stworzenia i Zagrożenie Plagą, dostrzeże pewną istotną prawidłowość. Od czasu ujawnienia wydarzeń, jakie miały miejsce na Błogim Wytchnieniu, większość subskrybentów zgadza się, ze coś bardzo ważnego dla Perwersji znajduje się na Dnie Przestworzy w regionie […]. Widzę tu pewne powiązanie z informacjami dostępnymi w Wielkich Tajemnicach. Przez ostatnie dwieście dwadzieścia dni napływało do tej grupy coraz więcej wieści o niestabilności granic strefowych w regionie znajdującym się poniżej Błogiego Wytchnienia. W czasie gdy zagrożenie Plagą rosło i kontynuowano ataki na zaawansowane rasy oraz Moce, poziom wspomnianej niestabilności znacznie się zwiększył. Czy nie ma czasem jakiegoś powiązania pomiędzy tymi faktami? Zachęcam wszystkich do skonsultowania wiadomości w grupie Wielkie Tajemnice (lub w najbliższym archiwum utrzymywanym przez tę grupę). Zdarzenia takie jak to po raz kolejny dowodzą, ze wszechświat to jeden wielki rondel.
Treść niektórych przesyłek była zwodnicza…
Krypto: ■
Syntax: 43
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Drzączka — Baeloreski — Chergueleń-ski -› Triskwelinski, Jednostki S]K
Od: Krykietrele pod Górnym Podbijakiem
[Krykietrele to syntetyczna rasa stworzona jako dowcip/eksperyment/instrument przez Górny Podbijak po jego przejściu do Transcendencji. Krykietrele jest obecna w Sieci od ponad dziesięciu tysięcy lat. Najwyraźniej jest fanatyczną badaczką dróg ku Transcendencji. Od ośmiu tysięcy lat jest jednym z najbardziej aktywnych subskrybentów grupy Gdzie Om Są i innych z nią związanych. Nie istnieją żadne dowody, które świadczyłyby o transcendencji jakiegokolwiek siedliska Krykietreli. Krykietrele jest na tyle niezwykłym zjawiskiem, ze istnieje osobna, dość duża grupa dyskusyjna, w której wymienia się spekulacje wyłącznie na temat tej rasy. Ustalono, ze została stworzona przez Górny Podbijak i pełni rolę sondy wypuszczonej w Przestworza, a także ze rasa ta w pewien sposób niezdolna jest do tego, by sama mogła dokonać transcendencji]
Temat: Cel Plagi na Dnie
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Specjalna grupa tematyczna: Śladami Wojen
Specjalna grupa tematyczna: Gdzie Oni Są
Data: 5,12 dni od Upadku Sjandry Kei
Wyrażenia kluczowe: o przechodzeniu do Transcendencji
Tekst wiadomości:
W odróżnieniu od tego, co można przeczytać w innych przesyłkach, istnieje wiele powodów, dla których Moc może zainstalować swoje artefakty na Dnie Przestworzy. Wiadomość od Ab-selora wymienia kilka z nich: na przykład niektóre Moce wykazują udokumentowane zainteresowanie Strefą Powolnego Ruchu, a nawet Bezrozumnymi Głębiami. W niektórych, choć rzadkich wypadkach decydowano się nawet na wysyłanie specjałnych ekspedycji (aczkolwiek powroty z Głębi zdarzały się długo po tym, jak wysyłająca ekspedycję Moc całkowicie straciła zainteresowanie sprawami lokalnymi).
Niemniej jednak obecnie nie mamy do czynienia z żadnym z takich motywów. Dla tych, którzy znają zagadnienie Transcendencji Szybkiego Spalania, jasne jest, ze Plaga to stworzenie gwałtownie poszukujące równowagi. Jego zainteresowanie Dnem wynikło nagle, spowodowane według nas rewelacjami z Błogiego Wytchnienia. Na Dnie znajduje się coś, co Perwer-sja uważa za absolutnie niezbędne dla swego dobra.
Należałoby tu rozważyć kwestię dysonansu ablacyjnego (patrz archiwum grupy Gdzie Oni Są). Nikt nie wie, jakie procedury instalacyjne zastosowali ludzie z Królestwa Straumy. Szybkie Spalanie samo mogło uzyskać transcendentną inteligencję. Może to właśnie ono wykazało niezadowolenie ukierunkowaniem kanaścienia? W takim wypadku mogło postarać się ukryć odskoczny rodzemk. Dno z pewnością nie jest tym miejscem, gdzie taki algorytm mógłby zostać normalnie zrealizowany, ale może on posłużyć do stworzenia awatarów, które w krótkim czasie zaczną działać.
Do pewnego momentu wszystko wydawało się dość sensowne. Dysonans ablacyjny był zjawiskiem powszechnie znanym w teologii stosowanej. Ale potem wszystko zaczęło ciążyć ku nonsensom, jak sen, w którym za chwilę ma nam zostać objawiona tajemnica życia.
Można było wszakże przeczytać wiadomości, które nie były ani idiotyczne, ani niejasne. Jak zwykle Sandor na Zoo w wielu punktach trafiał w samo sedno.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc
Ścieżka językowa: Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Wywiad Rozjemczy Sandora na Zoo
[Znana korporacja wojskowa Górnych Przestworzy. Jeśli to maskarada, ktoś naraża się na niebezpieczeństwo] Temat: Cel Plagi na Dnie
Wyrażenia kluczowe: Nagła zmiana w taktyce Plagi Dystrybucja: Zagrożenie Plagą Grupa tematyczna: Siadami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 8,15 dni od Upadku Sjandry Kei
Tekst wiadomości:
Na wypadek gdybyście nie wiedzieli, informujemy, że Wywiad Sandora ma kilka przyłączy sieciowych. Istnieje możliwość przyjmowania wiadomości ścieżkami, które nie mają żadnych wspólnych węzłów pośrednich. W ten sposób możemy wykryć i usunąć wszelkie dodatki lub zmiany wprowadzone po drodze przez niepowołane jednostki. (W ten właśnie sposób powstają wszystkie kłamstwa i nieporozumienia, od których wiele innych rzeczy bierze początek, ale dzięki nim praca wywiadu jest tak zajmująca.)
Zagadnienia związane z Plagą pozostają dla nas najważniejsze od czasu jej wybuchu prawie rok temu. Jest tak nie tylko ze względu na ogromną siłę Plagi, na zniszczenia i bo-gobó]stwa, jakich się dopuściła. Obawiamy się, ze to wszystko jest zaledwie wstępem do prawdziwego Niebezpieczeństwa. W udokumentowanej przeszłości istniały inne perwersje niemal tak potężne jak ta. Obecna wyróżnia się jednak wyjątkową stabilnością. Nie widzimy żadnych śladów wewnętrzne] ewolucji, w pewnym sensie jest więc ona czymś mniej potężnym niz Moc. Być może nigdy nie porzuci zamiarów sprawowania kontroli w Górnych Przestworzach. Możemy wkrótce stać się świadkami masowych i trwałych zmian w naturze tych przestrzeni. Wyobraźmy sobie tylko trwałą martwicę, gdzie jedyną rzeczą świadomą w Górnych Przestworzach będzie Plaga.
Dlatego też dokładne przestudiowanie Plagi od początku było dla nas kwestią życia i śmierci (chociaż jesteśmy dość potężni i znajdujemy się w wielu światach). W naszych badaniach doszliśmy do kilku wniosków. Niektóre z nich mogą się wam wydać oczywiste, inne mogą brzmieć jak zwykłe spekulac]e. Wszystkie nabierają nowego znaczenia wobec wydarzeń, o jakich doniesiono nam z Błogiego Wytchnienia.
Niemal od samego początku Plaga prowadziła nieustanne poszukiwania, które wychodziły daleko poza obszar agresywnej fizycznej ekspansji. Jej automatyczni agenci próbowali spenetrować praktycznie każdy węzeł na Szczycie Przestworzy. Górna Siec została dosłownie poszatkowana, zredukowana do protokołów, których sprawność w niewielkim stopniu przewyższa to, co znane jest niżej. W tym samym czasie Plaga dokonała fizycznej kradzieży kilku archiwów. Mamy dowody na to, że bardzo duże floty poszukiwały pozasieciowych archiwów w Górne] i Dolne] Transcendencji. Co na]mme] trzy Moce zostały zamordowane podczas tego paranoicznego przetrząsania.
A teraz ni stąd, ni zowąd obłędna szarża ustała. Fizyczna ekspans]a Plagi trwa nadal i jej kresu nie widać, ale plądrowanie Górnych Przestworzy zostało zakończone. Z naszych obserwacji wynika, ze zmiana ta nastąpiła około dwóch tysięcy sekund przed ucieczką ludzkiego statku z Błogiego Wytchnienia. Około sześciu godzin później zauważyliśmy, jak wyrusza cicha flota, o które] krąży tak wiele domysłów. Ta flota rzeczywiście została utworzona przez Plagę.
Kiedy indzie] zniszczenie Sjandry Kei i motywy, jakie kierują Sprzymierzeniem Obrońców, byłyby zagadnieniami pierwszorzędne] wagi (nasza organizacja mogłaby być zainteresowana zaoferowaniem naszych usług poszkodowanym). Ale wszystkie te sprawy wydają się obecnie nieważne w porównaniu z flotą i statkiem, który jest przez nią ścigany. Nie zgadzamy się z analizą przysłaną z Błogiego Wytchnienia. Dla nas jest oczywiste, ze Plaga nie wiedziała nic o istnieniu Poza Pasmem II, do czasu gdy został odkryty na Błogim Wytchnieniu.
Statek ten nie jest narzędziem Perwersji, ale musi zawierać coś lub zdązac ku czemuś, co dla Plagi jest niezwykle ważne. Co to może byc? Tu otwiera się pole dla zwyczajnych domysłów. A ponieważ oddajemy się spekulacjom, uciekniemy się do pomocy takich potężnych narzędzi, jakimi są znane pseudo-prawa: Zasada Mierności i Minimalne] Supozycji. Jeśli Plaga ma możliwości, aby zawładnąć całym Szczytem przy zachowaniu permanentnej stabilności, dlaczego nie zdarzyło się to wcześniej? Przypuszczamy, ze powstała juz kiedyś (czego konsekwencje były tak straszliwe, że wydarzenie to wyznaczyło punkt, od którego zaczęto mierzyć czas), ale ma jakiegoś niezwykłego naturalnego wroga.
Kolejność wydarzeń sugeruje nawet dosc szczególny scenariusz, który fachowcom od bezpieczeństwa sieciowego może wydać się znajomy. Pewnego razu (bardzo dawno temu) Plaga miała juz okazję zaistnieć. Uruchomiono wtedy skuteczny mechanizm obronny i wszystkie znane kopie receptury Perwersji zostały zniszczone. Rzecz jasna, przy tak ogromnej sieci nigdy nie można być pewnym, ze naprawdę wszystkie kopie plugastwa przestały istnieć. Bez wątpienia mechanizm obronny został rozpowszechniony w ogromnych ilościach. Ale nawet jeśli dystrybucja objęła archiwum, w którym resztki Plagi znalazły schronienie, mogło nie przynieść to oczekiwanego efektu, jeśli Perwersja nie była w nim aktywna.
Nieszczęśni ludzie z Królestwa Straumy dobrali się do takiego archiwum, bez wątpienia od dawna pozostającego poza Siecią. Uaktywnili Plagę i przypadkowo — może chwilkę później — program obronny. W jakiś sposób temu wrogowi Perwers]i udało się uniknąć zniszczenia. Natomiast Plaga szukała go od samego początku — zawsze w niewłaściwym miejscu. Zdając sobie sprawę ze swej słabości, nowe wcielenie mechanizmu obronnego zbiegło na głębie, o których penetrację nie pokusiłaby się żadna Moc, skąd jednak nie ma powrotu bez pomocy z zewnątrz. Tu już spekulacje gonią spekulacje. Nie potrafimy domyślić się natury tego mechanizmu obronnego. Możemy jedynie twierdzić, ze]ego ucieczka nie jest zbyt pocieszającym znakiem. A teraz nawet to poświęcenie okazuje się nic nie warte, gdyż Plaga przejrzała cały fortel.
Flota Plagi jest najwyraźniej pośpiesznie zaimprowizowanym zlepkiem sił, które akurat przebywały najbliżej miejsca, gdzie odkryto tajemniczych wysłańców. Gdyby nie wykazano takiego pośpiechu, Plaga mogłaby rychło stracić na zawsze tak bardzo poszukiwany łup. Stąd wniosek, że wyposażenie floty najprawdopodobniej niezbyt nadaje się do lotów na głębiach, a jego funkcjonowanie będzie się pogarszać, w miarę jak statki zaczną opuszczać się coraz niżej. Niemniej jednak, zgodnie z naszym szacunkami, flota pozostanie silniejsza niz jakikolwiek twór, który miałby okazję pojawić się w tamtym rejonie w najbliższej przyszłości.
Na pewno uda nam się dowiedzieć czegoś więcej, kiedy perwersja dotrze do celu, do którego zmierza PPII. Jeśli go zniszczy bez zastanowienia, będziemy wiedzieć, że znajdowało się tam coś, co naprawdę mogło zagrozić jej istnieniu (i ze może znajdować się jeszcze gdzie indziej, przynajmniej w formie receptury). Jeśli nie, będzie to oznaczać, że Plaga szukała czegoś, co uczyni ją jeszcze potężniejszą niz do tej pory.
Ravna odchyliła się i przez jakiś czas spoglądała na wyświetlacz. Wywiad Rozjemczy Sandora był jednym z najbardziej przenikliwych subskrybentów tej grupy dyskusyjnej… Ale nawet ich przepowiednie stanowiły tylko inną wersją nieodwołalnego wyroku. A przy tym byli tak cholernie chłodni, tak analityczni. Wiedziała, że Wywiad Sandora jest wielorasową organizacją, z filiami porozrzucanymi po całych Górnych Przestworzach. Ale przecież nie są Mocą. Jeśli Perwersja mogła zniszczyć Przekaźnik i zabić Starego, to wszystkie zasoby i środki Sandora nic im nie pomogą, gdy wróg zdecyduje się ich pożreć. Ich analiza swym tonem przypominała raport pilota rozbijającego się statku, w którym próbuje on zrozumieć rozgrywającą się na jego oczach katastrofę, nie dając sobie czasu nawet na chwilę przerażenia.
Och, Phamie, szkoda, że już nie mogę rozmawiać z tobą tak jak przedtem! Zwinęła się w kłębek na tyle, na ile pozwalał jej na to stan nieważkości. Płacz był cichutki i nie istniała nadzieja na pociechę. Przez ostatnich pięć dni nie zamienili więcej niż sto słów. Każde z nich zachowywało się tak, jakby oboje przez cały czas mieli się na muszce. I rzeczywiście tak było… i to za jej sprawą. Kiedy ona, Pham i Skrodojeźdź-cy pracowali razem, grożące im niebezpieczeństwo było ciężarem dzielonym na czworo. Teraz byli rozdzieleni, a ich wrogowie powoli zaczynali osiągać przewagę. Cóż może poradzić iskra boża przeciwko tysiącom wrogich statków i sunącej za nimi Pladze?
Szybowała nad podłogą przez długi czas. Jej łkania powoli roztapiały się w rozpaczliwej ciszy. I znów zastanawiała się, czy to, co zrobiła, było dobre. Zagroziła Phamowi, że odbierze mu życie, aby obronić Błękitnego Pancerzyka i Zieloną Łodyżkę oraz ich rasę. Robiąc to utrzymywała w sekrecie coś, co mogło się okazać największą perfidią w historii Znanej Sieci. Czy jedna osoba może podjąć taką decyzję? Pham też ją o to pytał i dała mu odpowiedź twierdzącą, ale…
Pytanie powracało do niej w myślach każdego dnia. Próbowała znaleźć właściwe wyjście z sytuacji, w jakiej się znalazła. W ciszy otarła twarz z łez. Nie miała wątpliwości co do prawdziwości odkryć Phama.
W Sieci istnieli także tacy zadufani subskrybenci, którzy przekonywali wszystkich, że Plaga była jedynie tragiczną katastrofą, nie zaś aktywnie działającym złem. Zło, mówili, może mieć tylko znaczenie w mniejszej skali, kiedy jeden zofont wyrządza krzywdę drugiemu. Przed wydarzeniami na Wiecznym Odpoczynku ten argument wydawał jej się tylko zabawą słowami. Teraz wiedziała, że ma on pewne znaczenie… i że jest błędny. Plaga stworzyła Jeźdźców, wspaniałą i miłującą pokój rasę. Ich obecność na miliardach światów była czymś dobrym. Ale za tym wszystkim stał ogromny potencjał zdolny przekształcić niezależne umysły przyjaciół w śmiertelnie groźne potwory. Kiedy myślała o Błękitnym Pancerzyku i Zielonej Łodyżce, czuła strach, że trucizna w każdej chwili może się uaktywnić — chociaż sami w sobie Jeźdźcy to wyjątkowo poczciwe stworzenia — wiedziała, że ma do czynienia ze złem na transcendentalną skalę.
To ona skłoniła Błękitnego Pancerzyka i Zieloną Łodyżkę do wzięcia udziału w misji, oni wcale o to nie zabiegali. Byli przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, i nie miała zamiaru krzywdzić ich za to, czym mogli się stać.
Może to wszystko wynikło z lektury ostatnich Wiadomości. Może po raz n-ty chciała pogodzić rzeczy, które wydawały się niemożliwe do pogodzenia. Wyprostowała się spoglądając na ostatnie Wiadomości. Wierzyła Phamowi, że Skrodojeźdźcy stanowią ogromne zagrożenie. Wiedziała także, że ci dwoje są tylko potencjalnymi wrogami. Zrezygnowała ze wszystkiego, żeby ocalić tę dwójkę oraz całą ich rasę. Może był to błąd, ale należało jak najlepiej wykorzystać wszelkie zalety obecnej sytuacji. Jeśli mają zostać ocaleni dlatego, że są sprzymierzeńcami, traktuj ich jak sprzymierzeńców. Traktuj ich jak przyjaciół, za jakich ich uważasz. W końcu i tak wszyscy jesteśmy pionkami w tej grze.
Ravna odepchnęła się lekko i poszybowała w stronę drzwi kabiny.
Kabina Skrodojeźdźców znajdowała się zaraz za kabiną sterowniczą. Od czasu katastrofy na Błogim Wytchnieniu oboje w ogóle jej nie opuszczali. Kiedy Ravna przesuwała się korytarzem w stronę drzwi ich kabiny, przypuszczała, że po drodze natknie się na jakieś urządzonko Phama czające się w ciemnościach. Wiedziała, że robił, co mógł, aby się „chronić”. Ale nie zauważyła niczego podejrzanego. Ciekawe, co sobie pomyśli o moich odwiedzinach u nich?
Zaanonsowała swoje przybycie. Po chwili pojawił się Błękitny Pancerzyk. Na skrodzie nie miał ozdobnych pasów, a w pokoju panował niesamowity rozgardiasz. Zaprosił ją do środka szybkimi machnięciami odrośli.
— Lady.
— Błękitny Pancerzyku. — Kiwnęła do niego głową. Połowę czasu spędzała na przeklinaniu siebie samej, że zaufała Jeźdźcom, przez drugą połowę martwiła się tym, że zostawiła ich samym sobie. — Jak się czuje Zielona Łodyżka?
Ku jej zaskoczeniu Błękitny Pancerzyk klasnął radośnie odroślami.
— Wiedziałaś? Dziś jest jej pierwszy dzień z nową skrodą… Pokażę ci, jeśli chcesz.
Zaczął torować sobie drogę wśród unoszących się swobodnie w całym pokoju urządzeń, które przypominały sprzęt, jakiego używał Pham do skonstruowania swojej broni. Gdyby Pham to zobaczył, mógłby stracić panowanie nad sobą.
— Pracowałem nad tym przez cały czas, od kiedy… Pham nas tutaj zamknął.
Zielona Łodyżka była w drugim pomieszczeniu. Jej łodyga i odrośle wystawały z czegoś w rodzaju srebrnej donicy. Nie było kółek. Urządzenie w niczym nie przypominało tradycyjnej skrody. Błękitny Pancerzyk przetoczył się po suficie i wyciągnął odrośle w dół do swej towarzyszki. Zachrzęścił coś do niej i po chwili Łodyżka odpowiedziała.
— Ta skroda ma bardzo ograniczone możliwości, jest nieruchoma i nie ma rezerwowych źródeł zasilania. Skopiowałem ją z projektu sporządzonego przez Dirokimów dla Skrodojeźdźców Mniejszych. Nadaje się jedynie do siedzenia w jednym miejscu i patrzenia w jednym kierunku. Ale zapewnia jej wspomaganie pamięci krótkotrwałej i układy ogniskujące uwagę… Dzięki temu ona znowu jest ze mną. — Krzątał się wokół niej, jednymi odroślami pieszcząc ją, innymi wskazując na urządzenie, jakie dla niej skonstruował. — Nie była poważnie ranna. Czasami zastanawiam się… niezależnie od tego, co Pham mówi, że chyba w ostatniej sekundzie zrezygnował z jej zabicia.
Mówił nerwowo, jakby bał się tego, co Ravna mogła powiedzieć.
— Przez pierwsze dni bardzo się martwiłem. Ale ten chirurg jest wyjątkowo sprawny. Dzięki niemu mogła spędzić mnóstwo czasu w silnych falach. Myśleć powoli. Od czasu kiedy dodałem jej tę niby-skrodę, gimnastykuje sobie pamięć, powtarzając to, co chirurg albo ja mówimy do niej. Korzystając z niby-skrody może zatrzymać nowe wspomnienie prawie na pięćset sekund. To na ogół wystarcza jej naturalnemu umysłowi, by zdążył zarejestrować myśl w pamięci długotrwałej.
Ravna przybliżyła się. Na odroślach Zielonej Łodyżki widziała nowe fałdy. Z pewnością były to blizny po ranach. Jej powierzchnie wizualne śledziły ruchy Ravny. Wiedziała już, że Ra-vna jest tutaj. Jej cała postawa była przyjazna.
— Czy umie mówić w trisku, Pancerzyku? Czy przytwierdziłeś jej generator głosu?
— Co? — Brzęczenie. Albo zapomniał, albo był zdenerwowany. Ravna nie mogła się zorientować. — Tak, tak. Za minutkę. Wcześniej nie było potrzeby. Nikt nie chciał z nami rozmawiać. — Grzebał wewnątrz skrody własnej produkcji.
Po chwili usłyszała głos Zielonej Łodyżki.
— Cześć, Ravno. Ja… cię poznaję. — Jej odrośle szeleściły lekko, gdy to mówiła.
— Ja też cię poznaję. Cieszymy… to znaczy cieszę się, że jesteś znowu z nami.
Głos dobiegający z generatora był cichy, smutny.
— Tak. Trudno mi mówić. Chciałabym porozmawiać, ale nie jestem pewna… czy wypowiadam się ja sensownie?
Błękitny Pancerzyk dawał jej jakieś znaki długim pnączem, starając się, żeby jego partnerka nic nie widziała: powiedz, że tak.
— Tak. Rozumiem cię, Zielona Łodyżko. — I Ravna postanowiła nigdy nie gniewać się na Zieloną Łodyżkę, jeśli tę będzie zawodzić pamięć.
— To dobrze. — Odrośle wyprostowały się i nic już więcej nie powiedziała.
— Widzisz? — usłyszała syntetyczny głos Błękitnego Pancerzyka. — Jestem bardzo radosny. W tej chwili Zielona Łodyżka przekazuje treść rozmowy do pamięci długotrwałej. Jak na razie idzie to bardzo wolno, ale właśnie ulepszam niby-skrodę. Jestem pewien, że obecna powolność, to skutek szoku emocjonalnego. — Wciąż pocierał odrośle Zielonej Łodyżki, ale ona nie odezwała się już ani słowem. Ravna zastanawiała się, czy faktycznie jest zadowolony.
Za Jeźdźcami widziała okna wyświetlaczy dostosowane do odbioru Jeźdźców.
— Śledziłeś Wiadomości? — spytała Ravna. — Tak.
— Czu-czuję się taka bezradna. — I czuję się tak głupio, mówiąc to właśnie tobie.
Ale Błękitny Pancerzyk nie poczuł się dotknięty. Wydawał się wdzięczny za zmianę tematu. Wolał zająć się bardziej odległymi problemami.
— Tak. Teraz jesteśmy sławni. Gonią nas aż trzy floty, droga lady. Ha, ha.
— Nie wygląda na to, żeby goniły nas zbyt szybko. Lekceważące machnięcie odroślą.
— Sir Pham okazał się nader sprawnym kapitanem. Obawiam się jednak, że wszystko się pogorszy, gdy znajdziemy się niżej. Skomplikowane automaty statku będą stopniowo działać coraz gorzej. To, co wy nazywacie „ręcznym sterowaniem”, stanie się bardzo ważne. PPII został zaprojektowany na potrzeby mojej rasy, droga lady. Niezależnie od tego, co sir Pham o nas myśli, na Dnie potrafimy latać lepiej niż ktokolwiek. Tak więc kawałek po kawałku tamci zaczną się zbliżać… przynajmniej ci, którzy dobrze znają się na swoich statkach.
— Pham pewnie zdaje sobie z tego sprawę?
— Myślę, że tak. Ale obecnie znajduje się w sidłach własnego strachu. Co może zrobić? Gdyby nie ty, lady Ravno, pewnie już dawno by nas zabił. Może kiedy stanie przed wyborem: zginąć w ciągu godziny albo zaufać nam, może wtedy pojawi się jakaś szansa.
— Wtedy będzie już za późno. Posłuchaj, nawet jeśli on nie ufa… nawet jeśli myśli o Jeźdźcach jak najgorzej… musi być jakieś wyjście. — I nagle zdała sobie sprawę, że czasami wcale nie trzeba przejmować się tym, co inni myślą albo kogo nienawidzą. — Pham chce dostać się na Dno, aby odzyskać Przeciwwagę. Myśli, że wy możecie być sługami Plagi, którzy też mają ten sam cel. Ale do pewnego stopnia… — Do pewnego stopnia może zdecydować się na współpracę, na odłożenie ostatecznej rozgrywki do czasu, kiedy być może nie będzie już taka istotna.
Właśnie kiedy miała mówić dalej, Błękitny Pancerzyk wykrzyknął oburzony:
— Ja nie jestem sługą Plagi! Zielona Łodyżka też nie! Żaden Jeździec nie jest sługą Plagi! Okrążył swoją towarzyszkę i potoczył się po suficie aż do chwili, gdy jego odrośle znalazły się dokładnie naprzeciwko twarzy Ravny.
— Przepraszam cię. Mówię, że to tylko jedna z możliwości…
Nonsens! — Jego generator wyszedł poza skalę i brzęczał chrypliwie. — Natknęliśmy się tylko na nielicznych, którzy oddali się złu. W każdej rasie zdarzają się wyrodki. Ci, którzy zabijanie traktują jako zawód. Oni zmusili Zieloną Łodyżkę, zmienili dane w jej generatorze. A Pham Nuwen chciałby uśmiercić miliardy opierając się na swoich fantazjach. — Zamachał odroślami i stracił głos. Stało się coś, czego wcześniej u Skrodojeźdźców nie widziała: odrośle zmieniły odcień, pociemniały.
Błękitny Pancerzyk znieruchomiał i nic już więcej nie powiedział. I wtedy Ravna usłyszała jakby płaczliwy lament, który mógł dochodzić z generatora. Odgłos narastał, było to straszliwe wycie, przy którym wcześniejszy wybuch Błękitnego Pancerzyka i emitowane przezeń efekty dźwiękowe brzmiały jak przyjacielskie paplanie. To odzywała się Zielona Łodyżka.
Jej krzyk stał się nie do wytrzymania, boleśnie wwiercił się w uszy, a po chwili nagle został zastąpiony urywanymi zdaniami wypowiadanymi po triskwelińsku:
— To prawda! Och, na wszystkie nasze transakcje, Pancerzyku, to prawda… — I wtedy z generatora zaczęły wydobywać się trzaski i szumy. Odrośle zaczęły drżeć i wykonywać nie skoordynowane ruchy, co musiało być odpowiednikiem dziko wytrzeszczonych oczu u człowieka, ludzkich ust mamroczących w ataku histerii.
Błękitny Pancerzyk potoczył się z powrotem w kierunku ściany, przy której stała, i chciał coś podregulować w nowej skrodzie. Odrośle Zielonej Łodyżki odepchnęły go i z generatora znowu popłynął jej głos:
— Byłam przerażona, Błękitny Pancerzyku. Byłam przerażona, sparaliżowana strachem. I to nie ustępowało… — Zamilkła na chwilę. Błękitny Pancerzyk stał znieruchomiały. — Pamiętam wszystko oprócz ostatnich pięciu minut. Wszystko, co mówi Pham, to prawda, kochanie. Przy całej twej lojalności, a jest to lojalność, której doświadczam od dwustu lat, wypaczyliby cię w jednej chwili… tak jak mnie. — Teraz, kiedy tama została przerwana, słowa płynęły szybko i wszystko stało się zrozumiałe. Tamte przerażające chwile wryły się głęboko w jej pamięć, a teraz w końcu zdołała otrząsnąć się z upiornego szoku. — Stałam tuż za tobą, pamiętasz, Pancerzyku? Byłeś cały pochłonięty transakcją z zębonogami, tak bardzo pochłonięty, że nic nie zauważyłeś. Dostrzegłam zbliżających się do nas Jeźdźców. Czy mogłam coś podejrzewać: po prostu miłe spotkanie w tak odległym miejscu. Wtedy jeden z nich dotknął mojej skrody. Byłam… — Zielona Łodyżka zawahała się. Jej odrośle zachrzęściły i znowu się zająknęła — przerażona, przerażona…
Po chwili ciągnęła:
— To było tak, jak gdyby nagle w skrodzie pojawiły się nowe wspomnienia, Pancerzyku. Nowe wspomnienia, nowe postawy. Sprzed tysiąca lat. I wcale nie moje. Wszystko odbyło się w jednej chwili, w jednej chwili. Nawet nie straciłam przytomności. Moje myśli były jasne, pamiętałam wszystko, co przedtem robiłam.
— A kiedy zaczęłaś się opierać? — spytała cicho Ravna.
— …Opierać? Droga lady Ravno, ja się w ogóle nie opierałam. Byłam ich… Nie. Nie ich, ponieważ oni także nie byli sobą. Byliśmy jak rzeczy, nasza inteligencja została wykorzystana do celów kogoś innego. Kogoś umarłego, kto ożył, by być świadkiem naszej śmierci. Zabiłabym ciebie, zabiłabym Phama, zabiłabym Błękitnego Pancerzyka. Wiesz, że próbowałam. A kiedy próbowałam, chciałam, żeby mi się udało. Nie potrafisz sobie tego wyobrazić, Ravno. Wy, ludzie, mówicie o ubezwłasnowolnieniu. Ale nigdy się nie dowiecie… — Urwała na chwilę. — Ale to nie do końca prawda. Na Szczycie Przestworzy, w samym sercu Plagi… być może tam każdy jest taki, jaka ja byłam.
Drżenie nie ustawało, ale jej gesty przestały już być chaotyczne. Odrośle mówiły coś własnym językiem, łagodnie ocierając się o Błękitnego Pancerzyka.
— To dotyczy całej naszej rasy. Dokładnie tak jak powiedział Pham.
Błękitny Pancerzyk oklapł, a Ravna poczuła, jak wewnątrz wszystko się w niej skręca, tak jak wtedy, gdy usłyszała tragiczne wieści z Sjandry Kei. Tamte wieści dotyczyły jej światów, jej rodziny, jej dawnego życia. Ale to, czego słuchał Błękitny Pancerzyk, było po stokroć gorsze.
Ravna przysunęła się jeszcze trochę, dostatecznie blisko, by ręką pogładzić jego odrośle.
— Pham mówi, że przyczyną wszystkiego są większe skrody. Sabotaż sprzed wielu miliardów lat.
— Tak, to głownie wina skrod. „Wielki podarek”, który tak kochamy… To konstrukcja, która umożliwia kontrolę, ale obawiam się, że sami także zostaliśmy odpowiednio przetworzeni. Kiedy tamci dotknęli mojej skrody, zmiana była natychmiastowa. W jednej chwili wszystko, co dla mnie najważniejsze, wydało mi się absolutnie bez znaczenia. Jesteśmy jak samona-prowadzające bomby porozrzucane całymi trylionami w kosmosie, gdzie wszyscy uważają nas za zupełnie nieszkodliwe stworzenia. Będziemy wykorzystywani stopniowo, oszczędnie. Jesteśmy tajną bronią Plagi, szczególnie w Dolnych Przestworzach.
Błękitny Pancerzyk skurczył się, a po chwili usłyszeli jego zduszony głos:
— Więc wszystko, co twierdzi Pham, to prawda.
— Nie, nie wszystko, Błękitny Pancerzyku. — Ravna przypomniała sobie ostatnie dni cichej, zimnej wrogości między nią a Phamem Nuwenem. — On zna fakty, ale źle je interpretuje. Dopóki wasze skrody nie są wypaczone, jesteście tymi samymi godnymi zaufania osobami, z którymi zdecydowałam się polecieć na Dno.
Błękitny Pancerzyk odwrócił od niej swoje odrośle i obruszył się gniewnie. Zamiast niego przemówiła Zielona Łodyżka:
— Dopóki nasze skrody nie są wypaczone… Ale zobacz, z jaką łatwością… jak szybko Plaga mną zawładnęła.
— Tak, ale czy mogło się to zdarzyć w inny sposób niż poprzez bezpośrednie dotknięcie? Czy mogłabyś zostać zmieniona, czytając Wiadomości Sieciowe? — To pytanie miało być ironiczne, ale Zielona Łodyżka potraktowała je całkiem serio.
— Na pewno nie przez zwykłą przesyłkę ani standardowy protokół. Ale mogłoby się to zdarzyć przy odbieraniu transmisji specjalnie wycelowanej w programy użytkowe skrody.
— W takim razie jesteśmy bezpieczni. Ty, ponieważ nie masz już większej skrody. Błękitny Pancerzyk, ponieważ…
— Ponieważ nigdy nie zostałem dotknięty… ale skąd możesz o tym wiedzieć? — Wciąż kipiała w nim złość, gniew pomieszany ze wstydem, ale teraz była to złość bezsilna, skierowana ku czemuś, co znajdowało się bardzo daleko.
— Nie, kochanie, nigdy nie zostałeś dotknięty. Na pewno bym to poznała.
— Dobrze, ale dlaczego Ravna miałaby wierzyć właśnie tobie?
Wszystko może być kłamstwem — pomyślała Ravna — ale i tak wierzę Zielonej Łodyżce. Wierzę, że jesteśmy jedynymi istotami w całym wszechświecie, które mogą zaszkodzić Pladze. Gdyby tylko Pham to widział.
Ta myśl przywróciła ją do rzeczywistości.
— Mówisz, że wkrótce zaczniemy tracić prędkość, a inni będą nas doganiać?
Błękitny Pancerzyk wykonał potwierdzający gest.
— Jak tylko zejdziemy trochę niżej. Pewnie dopadną nas za parę tygodni.
I wtedy to, kto był wypaczony, a kto nie, nie będzie mieć żadnego znaczenia.
— Myślę, że powinniśmy odbyć krótką pogawędkę z Phamem Nuwenem. — Iskrą bożą i kim tam jeszcze był.
Wcześniej Ravna nie potrafiła sobie wyobrazić, jak zakończy się taka konfrontacja. Istniała możliwość, że Pham — gdyby stracił wszelki kontakt z rzeczywistością — spróbuje ich zabić, kiedy tylko pojawią się w kabinie sterowniczej. Bardziej jednak prawdopodobne były gniewne wrzaski, kłótnie i groźby, czyli powrót do punktu wyjścia.
Zamiast tego mieli naprzeciw niemal takiego Phama jak dawniej, sprzed wydarzeń na Błogim Wytchnieniu. Pozwolił im wejść do kabiny sterowniczej, nie czynił żadnych uwag, kiedy Ravna ustawiła się ostrożnie pomiędzy nim a Jeźdźcami. Wysłuchał, nie przerywając, wszystkich wyjaśnień Ravny relacjonującej rozmowę z Zieloną Łodyżką.
— Ci dwoje są nieszkodliwi, Pham. A bez ich pomocy nie uda nam się dotrzeć do Dna.
Pokiwał głową i odwrócił wzrok w stronę okien. Na niektórych z nich wyświetlony był naturalny obraz przesuwających się gwiazd, na większości jednak widniały odczyty ultrawykry-waczy, pokazujące ruchy wrogów zbliżających się do PPII. Tylko na chwilę stracił spokojny wyraz twarzy i zza tej maski wyjrzał nagle Pham, który ją kochał, Pham zrozpaczony.
— I ty naprawdę wierzysz w to wszystko, Rav? Jak to możliwe? — Ale maska zaraz wróciła na swoje miejsce, znów wydawał się daleki i obojętny. — Zresztą to nieważne. Jedno jest pewne: jeśli nie będziemy współpracować, nigdy nie uda nam się dotrzeć do Świata Szponów. Błękitny Pancerzyku, akceptuję twoją ofertę. Przy odpowiednich zabezpieczeniach możemy pracować razem. — Do czasu kiedy będę mógł się ciebie bezpiecznie pozbyć. Ravna niemal słyszała te nie wypowiedziane słowa ukryte za jego łagodnym głosem. Ostateczna rozprawa została odroczona.
Do Świata Szponów zostało im mniej niż osiem tygodni, jak zgodnie twierdzili Pham i Błękitny Pancerzyk. Jeśli warunki strefowe będą stabilne i jeśli nikt ich nie wyprzedzi.
Po sześciu miesiącach spędzonych w podróży mieli przed sobą jeszcze niecałe dwa. Ale teraz żaden z dni nie przypominał tych, które minęły. Każdy z nich był wyzwaniem, każdy pełen wrogości kryjącej się pod płaszczykiem uprzejmości, niejeden przynosił śmiertelne zagrożenie — tak jak wtedy, gdy Pham zrobił przegląd w warsztacie Błękitnego Pan-cerzyka.
Obecnie Pham zamieszkał w kabinie sterującej. Kiedy ją opuszczał, właz był zamykany, tak że tylko on mógł go otworzyć. Zlikwidował lub sądził, że zlikwidował wszystkie inne uprzywilejowane dojścia do automatów statku. On i Błękitny Pancerzyk niemal cały czas ze sobą współpracowali… ale nie tak jak wcześniej. Każdy krok zajmował mnóstwo czasu, Błękitny Pancerzyk musiał wszystko wyjaśniać, niczego nie wolno mu było demonstrować. Teraz, kiedy wszelkie argumenty za i przeciw miały siłę śmiertelnych ciosów, Pham musiał wybierać pomiędzy jednym niebezpieczeństwem a drugim. Każdego dnia ścigające ich floty były coraz bliżej: dwie bandy morderców i uciekinierzy z Sjandry Kei. Najwyraźniej niektóre statki Służb Bezpieczeństwa Handlowego SjK wciąż mogły walczyć i pragnęły zemsty na Sprzymierzeniu. Pewnego razu Ra-vna zasugerowała Phamowi, aby skontaktowali się z nimi i spróbowali ich namówić do ataku na flotę Plagi. Pham spojrzał na nią obojętnie.
— Jeszcze nie teraz. A może nigdy — powiedział i odwrócił się. W pewnym sensie odpowiedź ta sprawiła jej ulgę. Taka bitwa byłaby jedynie samobójczą loterią z niewielkimi szansami na wygraną. Ravna wcale nie chciała, aby jej ostatni rodacy umierali za nią.
Tak więc PPII mógł zdążyć do Świata Szponów przed wrogiem, ale z niewielkim zapasem czasu. W niektóre dni Ravna płakała i rozpaczała. Tylko dzięki Jefriemu i Zielonej Łodyżce wracała do siebie. Oboje jej potrzebowali i wiedziała, że przez kilka następnych tygodni mogła się komuś przydać.
Pan Stal wciąż udoskonalał plan obrony. Szpony odniosły nawet pewne sukcesy ze swym szerokopasmowym radiem. Stal donosił, że główne siły Snycerki zdążały już na północ. Zapowiadał się kolejny wyścig z czasem. Wiele godzin spędzała w bibliotece PPII, starając się wymyślić, co jeszcze mogliby dać przyjaciołom Jefriego. Niektóre z urządzeń — jak na przykład teleskopy — można było bardzo łatwo wykonać… Czuła, że wysiłki te nie pójdą na marne. Nawet jeśli Plaga miała wygrać, mogła przecież zignorować miejscowych, zadowoliwszy się zniszczeniem PPII i odzyskaniem Przeciwwagi.
Zielona Łodyżka powoli dochodziła do siebie. Na początku Ravna obawiała się, że polepszenie było tylko dziełem jej wyobraźni. Spędzała większą część każdego dnia, siedząc przy niej i starając się dostrzec postępy w jej reagowaniu na bodźce. Zielona Łodyżka była bardzo „daleko”, niemal jak człowiek po wylewie, i w dodatku zmuszony do używania protezy. Wydawało się, że od czasu pamiętnych, napawających przerażeniem wyznań, kiedy jej głos i pamięć funkcjonowały nader sprawnie, zaznaczył się wyraźny regres. Być może to, że Ra-vna zaobserwowała w końcu jakieś postępy, wynikało jedynie z faktu, że spędzając z nią mnóstwo czasu, była wyczulona na każde, najmniejsze niemal symptomy poprawy. Błękitny Pan-cerzyk twierdził, że postępy są niezaprzeczalne, ale jego zacięty upór nie pozwoliłby mu twierdzić inaczej. Jednakże po dwóch-trzech tygodniach nie było już żadnych wątpliwości. Najwyraźniej poprawiało się połączenie pomiędzy Jeźdźcem a niby-skrodą. Zielona Łodyżka coraz częściej wypowiadała się całkiem sensownie, coraz częściej także udawało jej się przekazać do pamięci naturalnej istotne wspomnienia. Od tego czasu równie często to ona pomagała Ravnie. Zielona Łodyżka widziała na przykład wiele rzeczy, które uchodziły uwagi kobiety.
— Sir Pham nie jest jedyną osobą, która boi się Skrodojeźdź-ców. Błękitny Pancerzyk także jest przerażony i przez to straszliwie rozdarty. Nie przyznaje się do tego nawet mnie, ale sądzi, że prawdopodobnie jesteśmy zainfekowani niezależnie od naszych skrod. Rozpaczliwie pragnie przekonać Phama, że to nieprawda, próbując w ten sposób przekonać również samego siebie. — Przez długą chwilę milczała, pocierając jedną z odrośli o ramię Ravny. W całej kabinie było słychać szum morza, ale automaty statku nie potrafiły już wytwarzać fal. — Wzdycham.
Musimy być jak morskie fale, droga Ravno. One zawsze gdzieś będą trwać, niezależnie od tego, co stało się na Sjandrze Kei, niezależnie od tego, co zdarzy się tutaj.
Przy swojej towarzyszce Błękitny Pancerzyk był uosobieniem serdecznej łagodności, ale kiedy zostawał z Ravną sam, kipiał gniewem.
— Nie, nie mam nic do zarzucenia umiejętnościom sir Phama, przynajmniej nie w tej chwili. Może bylibyśmy nieco dalej, gdybym to ja był bezpośrednio przy sterach, ale najszybsze statki, z tych, które pędzą za nami, i tak by się zbliżały. Chodzi mi o coś innego, droga lady. Doskonale wiesz, jak zawodne stają się nasze automaty tu na dole. Ale Pham jeszcze je dobija! Wpisał całe mnóstwo własnych zabezpieczeń kasujących. Zamienia środowisko statku w system sideł i pułapek.
Ravna sama miała się okazję o tym przekonać. Obszary wokół kabiny sterowniczej i warsztatu PPII wyglądały jak wojskowe punkty kontrolne.
— Wiesz, jak się boi. Jeśli to pomaga mu czuć się bezpieczniej…
— Nie o to chodzi, lady. Nie wiem, jak go mam przekonać, aby przyjął moją pomoc. Ale to, co robi, jest straszliwie niebezpieczne. Nasze oprogramowanie, przeznaczone do lotów na Dnie, nie należy do tych, na których zawsze można polegać, a on robi wszystko, by jeszcze pogorszyć jego działanie. Jeśli nagle znajdziemy się w jakiejś trudnej sytuacji, programy środowiskowe najprawdopodobniej wysiądą… możemy spodziewać się zniszczenia wewnętrznej atmosfery, utraty stabilności cieplnej lub jakiejkolwiek innej awarii.
— Myślę…
— Czy on nie rozumie? Przecież w ten sposób nie kontroluje absolutnie niczego. — Głos płynący z generatora przeszedł w nieliniowy kwik. — Zostawia sobie możliwość zniszczenia czegokolwiek, ale nic poza tym. Potrzebuje mojej pomocy. Był przecież moim przyjacielem. Czy on nic nie rozumie?
Pham rozumiał… bardzo dobrze rozumiał. On i Ravna potrafili rozmawiać bez końca. Ich kłótnie to były dla niej najcięższe chwile. Czasami jednak wcale się tak naprawdę nie kłócili, wtedy przypominało to nawet racjonalną dyskusję.
— Mnie nikt nie opanował, Ravno. Na pewno nie tak, jak Plaga opanowała Jeźdźców. Wciąż mam władzę nad swą duszą. — Odwrócił się od konsoli i posłał dziewczynie blady uśmiech, jakby przyznając, że to głębokie przekonanie nie opiera się na zbyt solidnych podstawach. Dzięki takim uśmiechom Ravna wiedziała, że Pham-człowiek wciąż jeszcze żyje i czasami się do niej odzywa.
— A jak tam iskra boża. Widzę, jak całymi godzinami wpatrujesz się w wyświetlacze albo szperasz po bibliotece i Wiadomościach. — Przeglądając wszystko szybciej, niż pozwalałyby na to ludzkie możliwości.
Pham wzruszył ramionami.
— Po prostu przyglądam się statkom, które nas gonią, starając się domyślić, co należy do kogo i co każdy z nich potrafi. Nie pytaj mnie o szczegóły. Moja świadomość jest wtedy na wakacjach. — Bo cały umysł Phama zmieniał się w procesor dla użytku programów, które Stary zapisał w jego pamięci. Kilka godzin amnezji mogło oznaczać krótką chwilę myślenia na poziomie Mocy, ale on tego w ogóle nie pamiętał. — Ale wiem jedno. Iskra boża, czymkolwiek jest, ma bardzo ograniczone możliwości. Nie ma własnego życia, w pewnym sensie nie jest nawet zbyt rozgarnięta. Jeśli chodzi o sprawy codzienne, jak pilotowanie statku, potrzebuje starego, poczciwego Phama Nuwena.
— …Potrzebuje nas wszystkich, Phamie. Błękitny Pancerzyk bardzo chciałby ci pomóc — Ravna mówiła cicho. W tym miejscu dyskusji Pham zazwyczaj milkł lub wybuchał gniewem. Dziś jednak spokojnie przechylił głowę na bok.
— Ravno, Ravno. Wiem, że go potrzebuję… I cieszę się, że go potrzebuję. Że nie muszę go zabijać. — Jeszcze. Wargi Phama na chwilkę wygięły się, jakby miał zacząć płakać.
— Iskra boża na pewno nie zna Błękitnego Pancerzyka…
— To nie iskra boża. To nie ona sprawia, że tak się zachowuję… Robię to, co na moim miejscu zrobiłby każdy, biorąc udział w grze o tak wysoką stawkę. — Wypowiadał te słowa bez cienia złości. Może istniała jakaś szansa. Może uda jej się wytłumaczyć.
— Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka są lojalni, Phamie. Pomijając to, co zdarzyło się na Błogim Wytchnieniu…
Pham westchnął.
— Tak, zastanawiałem się nad tym wiele razy. Przyjechali na Przekaźnik z Królestwa Straumy. Udało im się nakłonić Organizację Yrinimi do odszukania statku uciekinierów. To wygląda na z góry ułożony plan, ale może realizowany zupełnie nieświadomie… może nawet plan kogoś, kto chce zniszczyć Plagę. W każdym razie wtedy musieli być absolutnie czyści, inaczej bowiem Plaga od samego początku wiedziałaby o statku, który utknął w Świecie Szponów. Plaga nie mogła nic wiedzieć do czasu wydarzeń na Wiecznym Odpoczynku, kiedy to Zielona Łodyżka została wypaczona. Wiem, że Błękitny Pancerzyk zachował się wtedy lojalnie. Znał moje uzbrojenie — wiedział na przykład o zdalnych kamerach — ale nie ostrzegł napastników.
Ravna niespodziewanie poczuła przypływ nadziei. On naprawdę wszystko sobie przemyślał i…
— To tylko skrody, Phamie. To pułapki, w których wystarczy pociągnąć odpowiednią dźwignię. Ale tu jesteśmy całkowicie odizolowani, a ty zniszczyłeś tamtą skrodę Zielonej Łodyżki, która…
Pham pokręcił głową.
— To nie tylko skrody. Rękę Perwersji widać też w ogólnej konstrukcji Jeźdźców, przynajmniej do pewnego stopnia. W innym wypadku nie wyobrażam sobie, jak zawładnięcie Łodyżką mogło pójść tak gładko.
— Ta-ak. To pewne ryzyko. Ale bardzo niewielkie w porównaniu…
Pham nie poruszył się, ale nagle poczuła, jakby się od niej odsuwał, jakby odrzucał jej wsparcie.
— Małe ryzyko? Nie wiemy jakie. Stawka jest bardzo wysoka. Czuję się, jakbym chodził po linie. Jeśli nie skorzystam z pomocy Błękitnego Pancerzyka, ustrzeli nas flota Plagi. Jeśli pozwolę mu na zbyt wiele, jeśli mu zaufam, on lub jakaś jego część może nas zdradzić. Wszystko, co mam, to iskra boża i garstka wspomnień, które… mogą okazać się jednym wielkim szachrajstwem. — Jego ostatnie słowa były prawie niesłyszalne. Spojrzał na nią, wzrokiem jednocześnie zimnym i zagubionym. — Ale chcę wykorzystać wszystko, co mam, Rav, i wszystkie moje możliwości, niezależnie od tego, kim właściwie jestem. Jakoś muszę dostać się do Świata Szponów. Jakoś muszę dostarczyć tę iskrę bożą, którą dał mi Stary, tam gdzie powinna się znaleźć.
Minęły trzy tygodnie i spełniły się wszystkie przepowiednie Błękitnego Pancerzyka.
W Środkowych Przestworzach PPII sprawiał wrażenie silnej maszyny, nawet jego uszkodzony ultranapęd przestawał działać bardzo powoli. Obecnie wszystko zaczęło zawodzić. Większość tych awarii nie miała nic wspólnego z wcześniejszym majstrowaniem Phama. Bez pamiętnych ostatnich atestów z Przekaźnika żadna część urządzeń dennych PPII nie była naprawdę wiarygodna. Ale efekt tych kłopotów był dodatkowo wzmacniany przez działanie rozpaczliwie instalowanych zabezpieczeń Phama.
Biblioteka pokładowa zawierała kod źródłowy do automatów przystosowanych do warunków panujących na Dnie. Pham spędził kilka dni, wprowadzając drobne zmiany potrzebne PPII. Wszyscy znajdowali się w kabinie sterowniczej podczas instalowania. Błękitny Pancerzyk starał się pomóc, Pham podejrzliwie analizował każdą jego propozycję. Trzydzieści minut po rozpoczęciu instalowania w głównym korytarzu usłyszeli jakieś przytłumione łomotanie. Ravna mogłaby nie zwrócić na nie uwagi, tyle że jeszcze nigdy nie słyszała czegoś podobnego na pokładzie PPII.
Pham i Jeźdźcy wpadli w panikę. Nikt, kto często podróżował w kosmosie, nie lubił nie wyjaśnionych hałasów w środku nocy. Błękitny Pancerzyk ruszył do włazu i wyleciał przez otwór odroślami naprzód.
— Nic nie widzę, sir Phamie.
Pham przeglądał szybko odczyty diagnostyczne, których format był mieszany, przypuszczalnie ze względu na nowy układ oprogramowania.
— Mam tu jakieś światełko ostrzegawcze, ale…
Zielona Łodyżka już miała coś powiedzieć, kiedy Błękitny Pancerzyk wpadł z powrotem dławiąc się słowami.
— Nie mogę uwierzyć. Przy takim hałasie coś powinno się ukazać na wyświetlaczu, ze szczegółowym opisem. Dzieje się coś niedobrego.
Pham przyglądał mu się przez chwilę, a następnie powrócił do diagnoz. Minęło pięć sekund.
— Masz rację. Wyświetlacz stanu pokazuje jakieś nieaktualne raporty. — Zaczął przekazywać obrazy z wszystkich kamer wewnątrz PPII. Zaledwie połowa z nich odpowiadała na wezwanie, ale to, co pokazywały…
Pokładowy zbiornik wody zamienił się w zamgloną, lodową jaskinię. To stamtąd właśnie dochodził hałas… tony wody wylatywały w przestrzeń. Kilkanaście innych systemów wspomagania zaczęło się zachowywać dziwacznie.
…stopił się uzbrojony punkt kontrolny na zewnątrz warsztatu. Zamontowane wiązkowce otworzyły ciągły ogień przy niskiej mocy. Pomimo wszechobecnego zniszczenia, czujniki wciąż zapalały zielone lub bursztynowe światełka bądź informowały o braku jakichkolwiek komunikatów. Phamowi udało się wyświetlić obraz przekazywany przez kamerę z wnętrza warsztatu. Pomieszczenie stało w płomieniach!
Pham podskoczył na swoim siodełku i zaraz odbił się od sufitu. Przez chwilę Ravna myślała, że ma zamiar opuścić mostek. Ale kiedy przystanął, usiadł, przywiązał się i z ponurą miną starał się ugasić ogień.
Przez następnych kilka minut na mostku panowała niemal absolutna cisza, tylko Pham cicho przeklinał, kiedy żadna z najprostszych aplikacji nie chciała się uruchomić.
— Zblokowane awarie — wymamrotał do siebie kilkakrotnie. — Automaty przeciwogniowe nie działają. Nie mogę zassać atmosfery z warsztatu. Moje wiązkowce stopiły wszystko na amen.
Pożar na statku. Ravna oglądała filmy o takich katastrofach, ale tego rodzaju wypadki zawsze wydawały się jej nieprawdopodobne. Jak może rozprzestrzenić się ogień pośrodku ogromnej próżni? W stanie nieważkości ogień sam powinien się zdławić, nawet jeśli załoga nie potrafiłaby usunąć atmosfery z pomieszczenia. Kamera zainstalowana w warsztacie przekazywała niewyraźny, mglisty obraz. Płomienie pochłaniały cały tlen. Widziała płyty konstrukcyjnej pianki, lekko tylko osmalone, chronione jak na razie warstwą zużytego powietrza. Ale ogień najwyraźniej rozprzestrzeniał się w stronę, gdzie powietrze było jeszcze świeże. W niektórych miejscach turbulencje wywołane różnicą temperatur powodowały wzbogacenie się mieszanki gazowej i wypalone już obszary znowu buchały płomieniem.
— Wciąż działa wentylacja, sir Phamie.
— Wiem, nie potrafię jej zamknąć. Pewnie stopiły się pokrywy otworów wentylacyjnych.
— To równie dobrze może być wina programu. — Błękitny Pancerzyk urwał na chwilę. — Spróbuj tego… — Wypowiadane przez Jeźdźca wskazówki były dla Ravny absolutnie niezrozumiałe, chodziło o jakieś niskopoziomowe obejście.
Ale Pham kiwnął głową i jego palce zatańczyły na konsoli. W warsztacie płomień wspinał się w górę po piance konstrukcyjnej. Języki płomieni z wolna zbliżały się do zbrojonego skafandra, któremu Pham ostatnio poświęcał mnóstwo czasu. Ostatnie próby były jeszcze w toku. Ravna przypomniała sobie, że pracował teraz nad bronią reaktywną… Pewnie pełno tam utleniaczy. Phamie, czy twój skafander jest uszczelniony…?
Ogień szalał na rufie oddalonej od nich o sześćdziesiąt metrów i oddzielonej co najmniej tuzinem przegród. Eksplozja zabrzmiała jak odległe, zupełnie niewinne tąpnięcie. Ale na obrazie przekazywanym z kamery zbrojony skafander rozpadł się na kawałki i płomienie buchnęły tryumfująco.
Po kilku sekundach Pham uruchomił to, co zaproponował mu Błękitny Pancerzyk i wentylacja warsztatu została wyłączona. Ogień palił się jeszcze przez pół godziny, ale nie rozprzestrzenił się poza warsztat.
Dwa dni zajęły im porządki, oszacowanie szkód i ustanowienie takich zabezpieczeń, by mieli pewność, że nic podobnego się nie powtórzy. Warsztat był niemal w całości zniszczony. Zostali bez zbrojonego skafandra przygotowywanego na wizytę w Świecie Szponów. Pham ocalił jeden z wiązkowców, które pilnowały wejścia do warsztatu. Katastrofa ogarnęła cały statek, był to klasyczny efekt zblokowanych awarii. Stracili niemal pięćdziesiąt procent wody. Lądownik statku miał zniszczone oprzyrządowanie.
Najgorzej było z napędem rakietowym PPII. Tutaj, w przestrzeniach międzygwiezdnych, do niczego nie był im potrzebny, ale ich końcowe dostosowanie prędkości miało się odbywać przy czterech dziesiątych przyspieszenia grawitacyjnego. Na szczęście antygraw działał, nie będą mieli problemów z manewrowaniem w stromych studniach grawitacyjnych… to znaczy przy lądowaniu na Świecie Szponów.
Ravna wiedziała, jak bliscy byli utraty statku, ale z jeszcze większym niepokojem przypatrywała się Phamowi. Bała się, że uzna to za oczywiste świadectwo spisku Jeźdźców, co absolutnie wyprowadzi go z równowagi. Jednakże ku jej zaskoczeniu stało się coś zupełnie przeciwnego. Wiać było, że jest zrozpaczony i załamany, ale nie wściekał się, tylko z uporem starał się poskładać wszystko z powrotem. Teraz już dużo częściej rozmawiał z Błękitnym Pancerzykiem, wciąż nie pozwalał mu modyfikować ustawień automatów, ale uważniej wsłuchiwał się w jego rady — rzecz jasna przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności. Razem udało im się doprowadzić statek do stanu sprzed pożaru.
Spytała Phama o to wszystko.
— Żadnych zmian — powiedział w końcu. — Musiałem odpowiednio zrównoważyć ryzyko i wszystko pomieszałem… Może jednak równowaga jest nieosiągalna. Może Plaga musi wygrać.
Najpierw iskra boża wymogła na Phamie, żeby sam wszystko robił, teraz pchała go w objęcia paranoi.
W siedem tygodni po opuszczeniu Błogiego Wytchnienia, na tydzień przed tym, co czekało ich w Świecie Szponów, Pham popadł w dziwny stan. Przedtem był nieustannie zajęty, nadaremno próbował ograniczyć dostęp do automatów, których mogliby potrzebować w Świecie Szponów. Teraz Ravnie nawet nie udało się zmusić go do jedzenia.
Odczyt nawigacyjny pokazywał trzy floty, których jednostki zostały odpowiednio oznaczone zgodnie z tym, co można było przeczytać w Wiadomościach i intuicją Phama: agenci Plagi, Sprzymierzenie Obrońców i to, co pozostało ze Służb Bezpieczeństwa Handlowego Sjandry Kei — śmiertelnie niebezpieczne potwory i resztki ofiary. Sprzymierzenie regularnie przesyłało do Wiadomości swoje biuletyny. Służby Bezpieczeństwa Handlowego SjK przesłały kilka zwięzłych oświadczeń zaprzeczających rewelacjom Sprzymierzenia, ale przez większość czasu zachowywały ciszę. Nie byli przyzwyczajeni do propagandy lub — równie dobrze — nie interesowali się jej szerzeniem. Została im jedynie osobista zemsta. A flota Plagi? W Wiadomościach nie było od niej ani jednej przesyłki. Kojarząc ze sobą informacje na temat różnych odlotów oraz zaginionych statków, grupa dyskusyjna Śladami Wojen doszła do wniosku, że flota ta stanowi luźną zbieraninę wszelkich jednostek, jakie Perwer-sja kontrolowała, znajdujących się w tych okolicach podczas skandalu na Błogim Wytchnieniu. Ravna wiedziała, że analiza Śladami Wojen myli się co do jednej rzeczy. Flota Plagi nie była wcale cichą flotą. Trzydzieści razy w ciągu ostatnich tygodni przesyłali wiadomości bezpośrednio do PPII… w formacie skro-dowym. Pham nakazał statkowi odrzucać te wiadomości bez czytania… a potem cały czas zamartwiał się, czy rozkaz został właściwie wykonany. W końcu PPII był statkiem zaprojektowanym dla Jeźdźców.
Ale obecnie widać było, że jego napięcie nieco zmalało. Godzinami siedział, wpatrując się w wyświetlacz. Wyglądało na to, że niedługo Sjandra Kei dogoni flotę Sprzymierzenia. Przynajmniej jakaś część zbirów miała zapłacić za swoje czyny. Było jednak jasne, że flota Plagi i jakiś fragment Sprzymierzenia na pewno przeżyją… Może stan, w jakim obecnie znajdował się Pham, świadczył o tym, że iskra boża jest zdesperowana.
Jednak mężczyzna otrząsnął się z tego po trzech dniach. Poza tym, że znacznie wyszczuplał na twarzy, wydawał się bardziej normalny niż przez kilka ostatnich tygodni. Poprosił Ra-vnę, aby przyprowadziła Jeźdźców na mostek.
Pham machnął ręką w stronę okna, na którym wyświetlony był odczyt wykrywacza ultraruchu. Jednostki trzech flot z grubsza zajmowały przestrzeń walca o średnicy trzech i wysokości pięciu lat świetlnych. Na wyświetlaczu widać było jedynie samo centrum tej przestrzeni, gdzie skupiły się najszybsze ze ścigających ich statków. Aktualna pozycja każdego statku była zobrazowana za pomocą małej świetlistej plamki, za którą ciągnął się długi strumień bledszych punkcików — ślad ultra-napędowy zostawiany za pojazdem.
— Przynależność każdego ze statków do poszczególnych flot — zgodnie z moimi domysłami — oznaczyłem na czerwono, niebiesko i zielono. — Najszybsze jednostki były skupione tak gęsto, że w zaprezentowanej skali tworzyły wielki biały kleks, za którym jednak znajdowało się kilka kolorowych nitek ultraśladów. Przy punkcikach umieszczono także jakieś oznaczniki i adnotacje. Pham sam je naniósł, lecz, jak się przyznał Ravnie, nie rozumiał ich. — Czoło ścigającego nas tłumu wciąż nas dogania.
Błękitny Pancerzyk odezwał się z wahaniem.
— Moglibyśmy nabrać nieco większej szybkości, gdybyś przekazał mi bezpośrednie sterowanie. Nie obiecuję nic wielkiego, ale…
Odpowiedź Phama była na szczęście w miarę uprzejma.
— Nie. Myślałem o czymś innym. O czymś, co Ravna zaproponowała już jakiś czas temu. Zawsze istniała taka możliwość i… myślę, że przyszedł czas, aby ją wykorzystać.
Ravna przybliżyła się do wyświetlacza, wpatrując się w zielone ślady. Ich układ zgadzał się z opisem tego, co Wiadomości nazywały resztkami Służb Bezpieczeństwa Handlowego Sjan-dry Kei. To wszystko, co pozostało z moich rodaków.
— Od stu godzin starają się dopaść Sprzymierzenie.
Pham spojrzał jej w oczy.
— Tak — powiedział cicho. — Biedacy. To naprawdę flota z Portu Rozpaczy. Gdybym był na ich miejscu… — Jego twarz znowu się rozjaśniła. — Czy wiesz może, jak dobrze są uzbrojeni? — To z pewnością było pytanie retoryczne, rodzaj wprowadzenia.
— Śladami Wojen sądzi, że Sjandra Kei spodziewała się czegoś niedobrego od czasu, gdy Sprzymierzenie rozpoczęło akcję pod hasłem Śmierć Szarańczy. Służby Bezpieczeństwa Handlowego zostały włączone w pozasystemową obronę kosmiczną. Ich flota to przerobione frachtowce wyposażone w lokalnie produkowaną broń. Śladami Wojen mówi, że nie byliby w stanie sprostać temu, co przeciw nim miała druga strona, gdyby Sprzymierzenie zdecydowało się ponieść kilka ciężkich strat. Problem polegał na tym, że Sjandra Kei nigdy nie spodziewała się ataku mającego na celu niszczenie całych planet. Tak więc, gdy flota Sprzymierzenia pojawiła się w okolicach, ruszyli im na spotkanie…
— …a w tym czasie bomby kinetyczne wycelowano w samo serce Sjandry Kei.
W moje serce.
— Tak. Sprzymierzenie musiało je naprowadzać od tygodni. Pham Nuwen zaśmiał się krótko.
— Gdybym latał teraz we flocie Sprzymierzenia, byłbym trochę zaniepokojony. Ponieśli pewne straty, a przekwalifikowane frachtowce pędzą niesłychanie szybko… Założę się, że każdy pilot z Sjandry Kei dyszy zemstą. — Emocje odpłynęły z jego głosu. — Hmm. Nie będą w stanie zniszczyć wszystkich statków Sprzymierzenia ani wszystkich jednostek Plagi, a już tym bardziej obydwu flot. Byłoby zupełnie bez sensu, gdyby…
Nagle jego spojrzenie skupiło się na niej.
— Więc jeśli zostawimy sprawy własnemu biegowi, flota Sjandry Kei w końcu zrówna się ze Sprzymierzeniem i spróbuje wykosić ich statki co do jednego.
Ravna kiwnęła głową.
— Mówią, że zaczną za jakieś dwanaście godzin.
— I wtedy zostanie tylko flota Plagi siedząca nam na ogonie. Ale gdybyśmy przekonali twoich ludzi, żeby stawili czoło właściwym wrogom…
To był plan z koszmarów Ravny. Wszyscy ocaleni z Sjandry Kei mieli zginąć, by ocalić PPII… by ocalić ich czwórkę.
Niewielkie były szansę na to, że flota Sjandry Kei zniszczy wszystkie statki Plagi. Ale przecież przylecieli tu, aby walczyć.
Dlaczego nie mieliby dokonać zemsty, która rzeczywiście miałaby jakiś sens? To były słowa z koszmaru. Teraz znakomicie pasowały do planów iskry bożej.
— Są pewne problemy. Oni nie wiedzą, co my robimy ani jaki jest cel trzeciej floty. Cokolwiek im powiemy, posłuchają nas.
— Sprzęt ultrafalowy umożliwiał przekaz kierunkowy, lecz wszyscy ścigający ich pozostawali w bardzo bliskich odległościach od siebie.
Pham kiwnął głową.
— Musimy jakoś z nimi porozmawiać, i tylko z nimi. Jakoś musimy ich przekonać, aby podjęli tę walkę. — Blady uśmiech.
— I myślę, że znajdziemy odpowiednie… środki… aby tego dokonać. Błękitny Pancerzyku. Pamiętasz tamtą noc w Wysokich Dokach. Mówiłeś wtedy o jakimś „zepsutym ładunku” z Sjandry Kei?
— Tak, sir Phamie. Mieliśmy jedną trzecią szyfru wygenerowanego przez Służby Bezpieczeństwa Handlowego SjK dla podróżujących z nami ostroszczękich. Wciąż jest w sejfie statku, aczkolwiek zupełnie bezwartościowy bez pozostałych dwóch trzecich. — Każdy gram krypto był jedną z najbardziej wartościowych rzeczy transportowanych pomiędzy gwiazdami, ale w razie zdezawuowania natychmiast tracił całą wartość. Gdzieś w plikach ładunkowych Poza Pasmem II znajdował się jednoczasowy blok komunikacyjny. Część bloku.
— Bezwartościowy? A może wcale nie. Nawet jedna trzecia powinna nam zapewnić bezpieczne połączenia.
Błękitny Pancerzyk zawahał się.
— Nie chcę wprowadzać cię w błąd. Żaden znający się na rzeczy klient nigdy by czegoś takiego nie przyjął. Z pewnością zapewnia to bezpieczne połączenie, ale druga strona nie ma możliwości zweryfikowania, czy nadawca jest tym, za kogo się podaje.
Pham spojrzał na bok, w stronę Ravny. Na jego twarzy znowu pojawił się znajomy uśmiech.
— Jeśli tylko będą chcieli nas wysłuchać, to myślę, że jakoś ich przekonamy… Najgorsze jest to, że chcę rozmawiać tylko z jednym statkiem.
Pham wyjaśnił, o co mu chodzi. Na tle jego słów słychać było delikatnie chrzęszczenie Jeźdźców. Po tylu miesiącach spędzonych razem Ravna mogła czasem odczytać znaczenie tego, co mówili… a może po prostu rozumiała ich charaktery. Jak zwykle Błękitny Pancerzyk martwił się, że pomysł jest niewykonalny, Zielona Łodyżka zaś uciszała go i prosiła, by słuchał.
Ale kiedy Pham skończył, większy Jeździec nie protestował.
— To prawda, istnieje możliwość nawiązania komunikacji ultrafalowej z odległości siedemdziesięciu lat świetlnych. Może uda nam się nawet uzyskać przekaz wideo na żywo. Ale masz rację, wiązka obejmie swym zasięgiem wszystkie statki w głównym trzonie flot. Jeśli moglibyśmy w jakiś niezawodny sposób zidentyfikować którąś z jednostek nieco oddalonych od środka, jako należącą do Sjandry Kei, wtedy byłyby pewne szansę. Tamten statek mógłby wtedy użyć kodów wewnętrznych floty, aby przekazać naszą wiadomość innym. Ale muszę cię uczciwie ostrzec — ciągnął Błękitny Pancerzyk, odsuwając na bok odrośle łagodnie protestującej Zielonej Łodyżki — specjaliści od łączności nie powinni honorować twej prośby o rozmowę, zresztą taki sygnał może wcale nie zostać uznany za prośbę.
— Ach ty marudo — odezwała się Zielona Łodyżka, jej generatorowy głos był łagodny i wyraźny. — Inaczej byś mówił, gdybyśmy rozmawiali z klientami gotowymi kupić ten towar.
— Brap! Pewnie. Ryzykowne czasy więc i ryzykowne metody. Chcę spróbować, ale obawiam się… nie chcę potem słyszeć ani słowa o spisku Jeźdźców, sir. Chcę, żebyś sam się tym zajął.
Pham Nuwen uśmiechnął się do niego.
— Dokładnie tak samo myślałem.
Flota Aniara. Tak nazwała się część załóg Służb Bezpieczeństwa Handlowego. Aniara to była nazwa statku ze starego ludzkiego mitu, starszego niż Nyjora, sięgającego czasów tu-vo-norskich spółdzielni na asteroidach w systemie słonecznym Ziemi. Aniara z opowieści był ogromnym statkiem wystrzelonym w międzygwiezdne głębie tuż przed śmiercią cywilizacji, która go stworzyła. Członkowie załogi widzieli agonię rodzinnego systemu, a potem przez kilka następnych lat, gdy statek coraz bardziej zanurzał się w bezkresne mroki, sami umierali, w miarę jak ich systemy podtrzymywania życia przestawały działać. Obraz nieszczęsnych uciekinierów był sam w sobie urzekający, stąd też prawdopodobnie sława mitu, która przetrwała długie tysiąclecia. Po zniszczeniu Sjandry Kei i ucieczce Służb Bezpieczeństwa Handlowego nagle historia znów się powtarzała.
Ale my nie odegramy jej do końca. Kapitan grupy Kjet Svensndot wpatrywał się w odczyt wykrywacza ultraśladów. Tym razem śmierć cywilizacji była zwykłym morderstwem, mordercy zaś znajdowali się w zasięgu zemsty. Przez długie dni KG floty prowadziła ich tak, by zdołali dogonić Sprzymierzenie. Zgodnie z odczytem na wyświetlaczu sukces był już bardzo, bardzo blisko. Większość statków należących do Sprzymierzenia i Sjandry Kei tworzyła świetlistą kulę ultraśladów, w której również znajdowały się jednostki trzeciej floty. Patrząc na ten odczyt można by pomyśleć, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby bitwę rozpocząć już teraz. W rzeczywistości statki przeciwników przemierzały niemal tę samą przestrzeń, czasem w odległości mniejszej niż miliard kilometrów od siebie… wciąż jednak oddzielone wieloma milisekundami. Wszystkie jednostki używały ultranapędu, wykonując skoki prawie dziesięć razy na sekundę. I nawet tutaj, na Dnie Przestworzy, odległość, jaką pokonywali przy każdym skoku, była równa sporemu ułamkowi roku świetlnego. Zaatakowanie unikającego walki wroga wymagało więc perfekcyjnego dostosowanie się do tempa wykonywanych przez niego skoków i wypełnienia wspólnie zajmowanej przestrzeni rojem zdalnie sterowanych pocisków.
Kapitan grupy Svensndot przełączył wyświetlacz, aby zobaczyć, które statki zdołały dokładnie zrównać tempo skoków z jednostkami Sprzymierzenia. Niemal jedna trzecia floty zdołała już osiągnąć synchronizację. Jeszcze kilka godzin i…
— Cholerstwo! — Z całej siły uderzył otwartą dłonią w swoją płytę wyświetlaczową, co spowodowało, że wirując poszybowała przez kabinę.
Pierwszy oficer chwycił ją i odrzucił w jego stronę.
— Jakieś nowe cholerstwo, czy to, co zwykle? — spytał Tirolle.
— To, co zwykle. Przepraszam.
Tirolle i Glimfrelle mieli własne problemy. Nie ulegało wątpliwości, że było jeszcze wiele małych siedlisk w Przestworzach, zamieszkanych przez ludzi ukrywających się obecnie przed Sprzymierzeniem. Ale jeśli chodzi o Dirokimów, najprawdopodobniej nie istnieli już inni przedstawiciele tej rasy prócz tych, którzy służyli we flocie Służb Bezpieczeństwa Handlowego. Oprócz takich awanturniczych dusz jak Tirolle i Glimfrelle, wszyscy żyjący Dirokimowie zamieszkiwali terytoria na Sjan-drze Kei.
Kjet Svensndot pracował dla Służb Bezpieczeństwa Handlowego od dwudziestu pięciu lat, kiedy jeszcze stanowili malutką flotę gliniarzy do wynajęcia. Tysiące godzin nauki uczyniły z niego najlepszego pilota bojowego w organizacji. Tylko dwa razy brał udział w strzelaninie. Niektórzy może by tego żałowali. Svensndot i jego przełożeni traktowali to jako nagrodę za to, że był najlepszy. Dzięki swej fachowości otrzymał doskonały sprzęt bojowy i statek, którym obecnie dowodził. Ølvira została zakupiona za ogromną składkę, jaką Sjandra Kei wpłaciła, gdy pojawiły się pierwsze pogróżki Sprzymierzenia. 0łvira nie była przebudowanym frachtowcem, ale maszyną bojową od kila po końce spinów. Statek wyposażony był w najlepsze procesory i najlepszy ultranapęd, jaki mógł działać na tej wysokości Przestworzy, na której znajdowała się Sjandra Kei. Wystarczyła mu tylko trzyosobowa załoga, a walkę mógł prowadzić pilot przy wsparciu sztucznej inteligencji. W ładowniach mieściło się dziesięć tysięcy pocisków samosterujących, z których każdy był znacznie sprawniejszy niż cały napęd przeciętnego frachtowca. Była to wspaniała nagroda za dwadzieścia pięć lat solidnej pracy. Pozwolili mu nawet nazwać ten statek tak, jak chciał.
A teraz… cóż, prawdziwa 01vira z pewnością nie żyła. Razem z miliardami innych wynajęto ich do ochrony, ona zaś została na Herte, w wewnętrznym systemie. Jeszcze się nie zdarzyło, by ktokolwiek przeżył zrzucenie bomb jarzeniowych.
A przepiękny statek o tym samym imieniu znajdował się pół roku świetlnego poza systemem, szukając wrogów, których tam nie było. W każdej uczciwej bitwie Kjet Svensndot i Ølvira poradziliby sobie znakomicie. Zamiast tego brali udział w pościgu na Dno Przestworzy. Z każdym rokiem świetlnym coraz bardziej oddalali się od regionów, do których przystosowany był cały sprzęt Ølviry. Z każdym rokiem świetlnym procesory pracowały wolniej (lub w ogóle przestawały pracować). Tu w dole przebudowane frachtowce stanowiły niemal optymalne konstrukcje. Były niezdarne i tępe, potrzebowały kilkunastu osób załogi, ale jednak wciąż działały bez zarzutu. Tymczasem 0lvi-ra ciągnęła się jakieś pięć lat świetlnych za wszystkimi. To frachtowce miały przeprowadzić atak na flotę Sprzymierzenia. A Kjet znów miał stać i wpatrywać się bezsilnie, jak jego przyjaciele będą ginąć.
Po raz setny Svensndot rzucił gniewne spojrzenie na odczyt ultraśladów i myślał o buncie. Sprzymierzenie też miało swoich maruderów — wysoko sprawne pojazdy wlokące się za głównym trzonem floty. Ale zgodnie z rozkazem miał utrzymywać swoją pozycję i być taktycznym koordynatorem poczynań szybszych statków bojowych floty. Cóż, będzie robił to, za co mu płacą… ale ostatni raz. Kiedy bitwa się skończy, kiedy flota ulegnie zniszczeniu i zabierze ze sobą jak największą część Sprzymierzenia, wtedy pomyśli o własnej zemście. Po części zależało to trochę od Tirolle’a i Glimfrelle’a. Czy zdoła ich przekonać, aby pozostawili resztki floty Sprzymierzenia i polecieli na Środkowe Przestworza, tam gdzie Ølvira nie miała sobie równych? Istniejące dowody wskazywały wyraźnie na to, jakie systemy gwiezdne kryły się za Sprzymierzeniem Obrońców. Mordercy trąbili o tym w Wiadomościach. Przypuszczalnie sądzili, że to zyska im nowych zwolenników. Ale takie deklaracje były jednocześnie zaproszeniem dla niespodziewanych gości, takich jak Ølvira. Bomby, które miała w ładowniach, mogły zniszczyć całe światy, aczkolwiek nie tak szybko i nieodwołalnie jak to, czego użyto przeciw Sjandrze Kei. Ale nawet teraz umysł Svensndota burzył się na myśl o tego rodzaju zemście. Nie. Swoje cele będą uważnie wybierać: nowe statki lecące, by wejść w skład floty Przymierza, konwoje ze zbyt słabą eskortą. Ølvira może przetrwać bardzo długo, jeśli zawsze będzie atakowała z zaskoczenia i nikogo nie będzie oszczędzała. Wpatrywał się w wyświetlacz, nie zwracając uwagi na łzy, które pojawiły mu się w kącikach oczu. Całe życie był w zgodzie z prawem. Niejednokrotnie jego praca polegała na zapobieganiu aktom zemsty… A teraz zemsta była wszystkim, co życie miało mu do zaoferowania.
— Właśnie otrzymałem coś dziwnego, Kjet. — Glimfrelle przeglądał sygnały. Była to rzecz, którą statek powinien wykonywać całkowicie automatycznie — i robił to, dopóki Ølvira przebywała w swym naturalnym środowisku — ale obecnie stało się to nudnym i dość wyczerpującym zadaniem załogi.
— Co? Znowu jakieś sieciowe kłamstwa? — spytał Tirolle.
— Nie. To przesyłka z miejsca, gdzie znajduje się ten dennolot, który wszyscy gonią. To nie może być nikt inny.
Svensndot uniósł w górę brwi. Tajemnicza przesyłka sprawiła mu ogromną radość, z której ledwie zdawał sobie sprawę.
— Właściwości?
Pokładowy procesor sygnałów mówi, że najprawdopodobniej to bardzo wąska wiązka. Prawdopodobnie jesteśmy ich jedynym celem. Sygnał jest silny, szerokość pasma wystarczająca, żeby przesłać płaskie wideo. Gdyby ten snarflony procesor cyfrowy działał jak trzeba, to pewnie bym wiedział… — ‘Frelle zanucił jakąś melodyjkę, która wśród przedstawicieli jego rasy była odpowiednikiem zniecierpliwionego pomrukiwania. — Iiae! To coś jest utajnione, ale na wysokich warstwach. Przekaz wideo, syntax 45. Twierdzi, że powstała na podstawie szyfru, który Firma stworzyła rok temu. — Przez chwilę Svensndot myślał, że według ‘Frelle’a sama wiadomość była inteligentna, co tu na Dnie było absolutnie niemożliwe. Drugi oficer musiał zauważyć pytanie w jego oczach. — To jakiś dziwny język, szefie. Wyczytałem to z formatu obrazu. — Coś błysnęło na jego wyświetlaczu. — Dobrze, tu mamy dane o szyfrze: produkcja naszej Firmy, wydaje się, że odpowiada standardowi bezpieczeństwa przewozowego. — Przed napaścią Sprzymierzenia był to najwyższy poziom krypto w ich organizacji. — Pochodzi z trzeciej części, która nigdy nie została dostarczona. Całość została zde-zawuowana, ale — cud nad cudami — wciąż mamy kopię.
‘Frelle i ‘Rolle oczekująco wpatrywali się w Svensndota swymi wielkimi, ciemnymi oczyma. Według standardowych procedur — standardowych rozkazów — transmisje na zdezawuowa-nych szyfrach winny być ignorowane. Gdyby sygnaliści Firmy traktowali swoją pracę poważnie, taki wadliwy szyfr nigdy nie mógłby znaleźć się na pokładzie i w ten sposób zastosowanie właściwej procedury byłoby jedynym możliwym wyjściem.
— Odtajnić — rzucił krótko Svensndot. Ostatnie tygodnie udowodniły, że jeśli chodzi o prowadzenie typowo wojskowej pracy wywiadowczej i przechwytywanie sygnałów jego Firma była absolutnie beznadziejna. Obecnie mogli to wykorzystać.
— Tak jest, sir. — Glimfrelle nacisnął pojedynczy klawisz. Gdzieś we wnętrzu procesora sygnałowego Ølviry długi segment „losowych” szumów został podzielony na ramki i nałożony na „losowy” szum w ramkach danych przychodzącego sygnału. Potem nastąpiła wyraźna chwila ciszy (cholerne Dno) i na oknie komu ukazał się płaski obraz wideo.
…czwarte powtórzenie niniejszej wiadomości. — Słowa były wypowiadane po samnorsku, wyraźnym dialektem z Herte i Sjandry. Osobą, która je wypowiadała, była… na krótką chwilę, w której serce przestało mu bić, znowu zobaczył 01virę, żywą. Wolno wypuścił oddech, próbując się uspokoić. Czarnowłosa, szczupła kobieta o fiołkowych oczach — tak jak 01vira. I tak jak milion innych kobiet z Sjandry Kei. Podobieństwo tkwiło w tych najbardziej zewnętrznych cechach, ale było w zasadzie powierzchowne i dawniej nigdy by się nie pomylił. Na krótką chwilę jego myśli powędrowały ku wszechświatowi rozciągającemu się poza tą straceńczą flotą i ku celom innym niż zemsta. Potem zmusił się do uwagi, aby dostrzec wszystko, co się dało, w obrazie wyświetlonym w oknie.
— Powtórzymy ją jeszcze trzy razy — mówiła kobieta. — Jeśli do tego czasu nie zdecydujecie się na odpowiedź, spróbujemy skierować wiązkę na inny statek. — Odsunęła się od obiektywu, odsłaniając im widok na znajdujące się za jej plecami pomieszczenie. Miało niski sufit i było bardzo szerokie. W tle widać było przede wszystkim odczyt ultraśladów na wielkim wyświetlaczu, ale Svensndot nawet na niego nie spojrzał. Byli tam także dwaj Skrodojeźdźcy. Jeden z nich nosił na skrodzie pasy, po których można się było zorientować, że handlował kiedyś ze Sjandrą Kei. Drugi musiał być Jeźdźcem Mniejszym, jego skroda była malutka i nie miała kółek. Potem obiektyw przesunął się i ukazała się czwarta postać. Człowiek? Bardzo możliwe, ale na pewno nie z rasy nyjorskiej. Kiedy indziej pojawienie się kogoś takiego byłoby na pewno sensacją dla wszystkich ludzkich cywilizacji w Przestworzach. Teraz jego odmienny wygląd stał się jeszcze jedną przyczyną podejrzeń, jakie zaczęły kiełkować w głowie Svensndota.
— Jak widzicie jest nas dwoje ludzi i dwoje Jeźdźców — ciągnęła kobieta. — Stanowimy całą załogę Poza Pasmem II. Nie jesteśmy ani częścią Sprzymierzenia Obrońców, ani agentami Plagi… Jesteśmy natomiast przyczyną pojawienia się ich flot tu, na dole. Jeśli możecie odczytać tę wiadomość, to na pewno jesteście ze Sjandry Kei. Musimy porozmawiać. Prosimy, odpowiedzcie przy użyciu końcówki bloku utajniającego tę wiadomość. — Obraz rozpłynął się w zygzakowatych zakłóceniach, a po chwili ponownie ukazała się twarz kobiety.
— To jest piąte powtórzenie niniejszej wiadomości — powiedziała. — Powtórzymy ją jeszcze dwa razy…
Glimfrelle wyłączył głos.
— To znaczy, że mamy jeszcze sto sekund. Co teraz, kapitanie?
Nagle Ølvira przestała być nic nie znaczącym maruderem.
— Będziemy rozmawiać — odparł Svensndot.
Odpowiedź i kontrodpowiedź zajęły kilka sekund. A potem… pięć minut rozmowy z Ravną Bergsndot wystarczyło, by przekonać Kjeta, że słów tej kobiety musi wysłuchać Centrala Floty. Jego statek stał się zwykłym przekaźnikiem, ale przynajmniej to, co miał do przekazania, było niezwykłej wagi.
Centrala Floty odmówiła ustanowienia pełnego połączenia wideo z Poza Pasmem II. Ktoś na flogowcu uparł się przy standardowych procedurach, a użycie zdezawuowanego szyfru stanęło im ością w gardle. Kjet musiał się ustawić na połączenie bojowe. Na ekranie pokazał się kolorowy obraz o dużej rozdzielczości. Przyjrzawszy się dokładnie, można się było zorientować, że to tylko dość nędzna ewokacja… Kjet rozpoznał Armatorkę Lim-mende i Jana Skritsa, szefa jej personelu, ale oboje wyglądali jak kilka lat temu. Najwyraźniej było to jakieś stare wideo, którego ruchy dopasowano do aktualnie transmitowanych wskazówek animacyjnych. Używanym obecnie kanałem komunikacyjnym wysyłano w ich stronę mniej niż cztery tysiące bitów na sekundę. Centrala nie życzyła sobie najmniejszego ryzyka.
Bóg jeden wie, co takiego widziało dowództwo jako ewoka-cję Phama Nuwena. Człowiek o skórze koloru dymu kilkakrotnie wyjaśniał, o co mu chodzi. Jego starania nie odniosły jednakże większego skutku niż przemowa występującej przed nim Ravny Bergsndot. Powoli opuszczała go swada, na twarzy pojawiała się coraz większa desperacja.
— …zrozumcie mnie, obie floty są waszymi wrogami. Jasne, że to Sprzymierzenie Obrońców zniszczyło Sjandrę Kei, ale Plaga jest odpowiedzialna za powstanie sytuacji, która im to umożliwiła.
Jan Skrits, który na przesyłanym obrazie przypominał postać wyciętą z jakiegoś filmu animowanego, spojrzał na Armatorkę Limmende. Boże, te ewokacje tu na Dnie są kompletnie beznadziejne, pomyślał Svensndot. Kiedy Skrits coś mówił, ruchy jego warg na obrazie zupełnie nie odpowiadały wypowiadanym przez niego słowom.
— My naprawdę czytamy wiadomości w Zagrożeniach, panie Nuwen. Zagrożenie Plagą zostało wykorzystane jako pretekst do zniszczenia naszych światów. Nie mamy zamiaru wdawać się w śmiertelną walkę z kim popadnie, a zwłaszcza z organizacją, która w sposób oczywisty jest wrogiem naszego wroga. A może twierdzi pan, że Plagę i Sprzymierzenie Obrońców łączą jakieś sekretne związki?
Pham żachnął się gniewnie.
— Nie. Nie mam najmniejszego pojęcia jakie są stosunki pomiędzy Plagą a Sprzymierzeniem. Ale myślę, że powinniście wiedzieć, jak złowieszcze są zamiary Plagi, i że ich skala znacznie przekracza wszystko to, czego dopuściło się to całe Sprzymierzenie.
— Ach tak? To samo mówią wszyscy w Sieci, panie Nuwen. Ale wydarzenia, o których się słyszy, miały miejsce tysiące lat świetlnych stąd. Nawet jeśli na samym początku informacje o nich były prawdziwe, to i tak zostały setki razy przetłumaczone i poddane niezliczonym interpretacjom przez zupełnie nie znanych nam odbiorców, zanim dotarły do Środkowych Przestworzy. Nie na darmo system ten zwą Siecią Miliona Kłamstw.
Twarz dziwnego człowieka pociemniała. Wykrzyknął coś podniesionym i podenerwowanym głosem w języku, który absolutnie nie przypominał żadnej pochodnej dialektów nyjor-skich. Seria wysokich i niskich tonów przywodziła na myśl ćwierkanie Dirokimów. Po chwili opanował się, ale widać było, że kosztowało go to wiele wysiłku, a gdy ponownie zaczął mówić po samnorsku, obcy akcent był jeszcze silniejszy niż przedtem.
— To wszystko prawda. Ale mówię wam, na własne oczy widziałem Upadek Przekaźnika. Plaga jest straszniejsza niż wszystko, o czymkolwiek mieliście okazję usłyszeć. Zagłada Sjandry Kei była jednym z pomniejszych efektów ubocznych jej działania. Czy pomożecie nam stawić czoło flocie Plagi?
Masywna postać Armatorki Limmende wcisnęła się w siedzenie ze splecionych pasów. Spojrzała na swojego szefa personelu i przez chwilę oboje rozmawiali przy wyłączonym przekazie głosowym. Kjet zaczął błądzić wzrokiem nad ich głowami. Za plecami Limmende rozciągała się kabina dowodzenia flagowca. Widać było krzątających się cicho podoficerów, niektórzy z nich przyglądali się rozmawiającym. Obraz w tle był ostry i wyraźny, ale kiedy ludzkie postacie poruszały się, przypominało to niezdarne ruchy postaci z kreskówek. Niektóre twarze należały do ludzi, którzy zgodnie z tym, co wiedział Kjet, zostali przeniesieni z flagowca na inne jednostki jeszcze przed upadkiem Sjandry Kei. Było jasne, że procesory pokładowe Ølviry odbierają wąskopasmowy sygnał z Centrali Floty i wyświetlają przesyłaną ewokację na bardziej dokładnym (i nieaktualnym) tle. To jest ostatni kontakt przy użyciu ewokacji, obiecał sobie w myślach Svensnot, przynajmniej dopóki jesteśmy tu, na dole.
Armatorka Limmende spojrzała z powrotem w kamerę.
— Wybacz starym, podejrzliwym gliniarzom, ale naszym zdaniem istnieje duże prawdopodobieństwo, że to wy jesteście wysłannikami Plagi. — Limmende podniosła rękę, jakby chciała uprzedzić wszelkie gwałtowne protesty i wyjaśnienia, ale rudzielca po prostu zamurowało i stał tylko, wpatrując się w nią zaskoczony, z otwartymi ustami. — Jeśli wam uwierzymy, musimy przyjąć, że w systemie gwiezdnym, w którego stronę wszyscy lecimy, musi znajdować się coś bardzo potrzebnego, a zarazem niebezpiecznego. Ponadto musimy przyjąć, że zarówno wy, jak i „flota Plagi”, pragniecie to coś wykorzystać do swoich celów. Jeśli zgodnie z twoją prośbą zaatakujemy tę flotę, po takiej potyczce niewielu z nas pozostanie przy życiu. Sami sięgniecie po czekającą was nagrodę. Bardzo obawiamy się tego, kim w końcu możecie się okazać.
Przez długą chwilę Pham Nuwen nie odzywał się ani słowem. Wyraz wściekłości powoli znikał z jego twarzy.
— Masz rację, Armatorko Limmende. A przy tym i dylemat. Widzisz jakieś wyjście?
— Skrits i ja właśnie o tym rozmawialiśmy. Niezależnie od tego, co zrobimy, zarówno my, jak i wy będziemy musieli podjąć wielkie ryzyko… Chętnie zaakceptujemy wasze przywództwo podczas czekającej nas bitwy, pod warunkiem, że najpierw podlecicie w naszą stronę i pozwolicie nam wejść na pokład.
— To znaczy, jeśli zrezygnujemy z pierwszej pozycji w tym wyścigu?
Limmende kiwnęła głową.
Usta Phama otwierały się i zamykały, ale nie słychać było żadnych słów. Wydawało się, że ma kłopoty z oddychaniem. Zamiast niego odezwała się Ravna:
— Oznacza to, że jeśli nie uda wam się wygrać, wszystko będzie stracone. Teraz przynajmniej mamy sześćdziesiąt godzin przewagi. To być może wystarczy, żeby dowiedzieć się czegoś o poszukiwanym artefakcie, nawet jeśli flota Plagi przetrwa wasz atak.
Twarz Skritsa wykrzywiła się w karykaturalnym uśmiechu.
— Nie możecie mieć wszytkiego naraz. Chcecie, abyśmy ryzykowali wszystko tylko na podstawie waszych zapewnień. Z ochotą zginiemy w słusznej sprawie, ale na pewno nie chcemy być pionkami w grze potworów. — Ostatnie słowa zostały wypowiedziane bardzo dziwnym tonem, z którego zniknął gniewny odcień. Obecnie na obrazie przekazywanym z Centrali Floty nie było widać żadnego ruchu prócz ruchu warg źle zsynchronizowanego z dźwiękiem. Glimfrelle zwrócił na siebie uwagę Svensndota i pokazał mu światła awaryjne na pulpicie commu. Znowu usłyszeli głos Skritsa:
— A kapitan grupy Svensndot niech przyjmie do wiadomości, iż jest rzeczą absolutnie konieczną, aby wszelkie dalsze połączenia z tą nieznaną jednostką były przeprowadzane przy użyciu kanału… — Obraz znieruchomiał i nic więcej już nie usłyszeli.
— Co się stało? — spytała Ravna. Grimfrelle parsknął po dirokimsku.
— Tracimy łączność z Centralą Floty. Obecnie szerokość pasma wynosi dwadzieścia bitów na sekundę, ale wciąż spada. Ostatnia transmisja słów Skritsa miała zaledwie sto bitów — odpowiednio uzupełnionych przy użyciu oprogramowania Ølviry.
Kjet machnął gniewnie ręką w stronę ekranu.
— Wyłącz to cholerstwo. — Nie miał zamiaru dłużej wpatrywać się w ewokację. Wolał także nie słyszeć ostatniego polecenia Jana Skritsa, którego treści się domyślał.
— A może lepiej zostawić to włączone? — odezwał się Trolle. — I tak nie zauważymy żadnej różnicy. — Glimfrelle prychnął, słysząc tę żartobliwą uwagę brata, ale jego długopalce przebiegły po desce commu i obraz z wyświetlacza zamienił się w okno na tle gwiazd. Obaj Dirokimowie mieli w sobie coś z urzędasów służbistów.
Svensndot przestał zwracać na nich uwagę i spojrzał na pozostałe okno commu. Kanał łączący ich z Phamem i Ravną dostarczał im szerokopasmowy przekaz wideo, w którym niemal nie było widać śladów jakiejkolwiek interpretacji, więc raczej nie należało się spodziewać żadnych perwersyjnych sztuczek po zakończeniu połączenia.
— Przepraszam za to wszystko. Przez ostatnie kilka dni mieliśmy mnóstwo problemów z commem. Wydaje się, że obecny sztorm strefowy jest jednym z najniebezpieczniejszych, jaki zdarzył się tu od wieków. — Istotnie, sytuacja była coraz groźniejsza. Niemal połowa wyświetlaczy ultraśladów ukazywała absolutne bzdury.
— Straciliście kontakt z dowództwem? — spytała Ravna.
— Przynajmniej na razie… — Spojrzał na Phama. Oczy rudzielca wciąż wyglądały jak zaszklone. — Posłuchajcie… Jeszcze bardziej mi przykro z powodu tego, jaki obrót przybrała cała sprawa, ale Limmende i Skrits to rozsądni ludzie. Na pewno rozumiecie ich punkt widzenia.
— Dziwny — przerwał mu Pham. — Przekazywany obraz był bardzo dziwny. — Ton jego głosu wskazywał na to, że myślami błądzi gdzieś daleko.
— Mówisz o przekazie z Centrali Floty? — Svensndot zaczął tłumaczyć im, że połączenie odbywało się na bardzo wąskim paśmie, a ponadto procesory jego statku tu, na Dnie, działały fatalnie.
— W takim razie nasz obraz także musiał być beznadziejny… Ciekawe, co sobie o mnie pomyśleli? Ciekawe, jak wyglądałem w ich oczach?
— Eee… — Dobre pytanie. Wystarczyło się przyjrzeć Phamowi Nuwenowi: najeżone rude włosy, szara jak dym skóra, śpiewny głos. Jeśli takie dane zostały przesłane, można być pewnym, że wyświetlacz w Centrali Floty ukazał coś zupełnie odmiennego od człowieka, którego widział Kjet. -…zaraz, zaraz. Ewokacje nie działają przecież w ten sposób. Myślę, że musieli otrzymać dość wierny obraz was wszystkich. Widzicie na początku sesji na pewno zostały przesłane obrazy o wysokiej rozdzielczości. A te z pewnością zastały wykorzystane jako podstawa do dalszych animacji.
Pham wpatrywał się w niego tępo, jak gdyby te słowa nie przekonywały go, zmuszając Kjeta, by jeszcze raz wszystko sobie przemyślał. Tak, do cholery, wyjaśnienie było prawidłowe; nie było najmniejszej wątpliwości, że Limmende i Skrits ujrzeli rudzielca jako człowieka. Niemniej było coś, co go niepokoiło… Limmende i Skrits wyglądali, jakby przekaz ich obrazu pochodził z bardzo dawna.
— Glimfrelle! Sprawdź parametry strumienia, jaki przesłano nam z Centrali. Czy były to jakiekolwiek zsynchronizowane obrazy?
Sprawdzenie zajęło Glimfrellowi zaledwie kilka sekund. Dirkim wydał z siebie ostry gwizd oznaczający zaskoczenie.
— Nie, szefie. Ponieważ przekaz był w całości odpowiednio utajniony, nasze procesory wykorzystały animację z wcześniejszych przesyłek. — Następnie powiedział coś do Tirolle’a i obaj Dirokimowie przez chwilę świergotali szybko między sobą. Wydaje się, że tu na dole nic nie działa tak jak powinno. Pewnie to kolejna awaria. — Ale Glimfrelle nie wyglądał na przekonanego własnymi słowami.
Svensndot obrócił się do obrazu przesyłanego z Poza Pasmem II.
— Posłuchaj. Połączenie z Centralą Floty było całkowicie utajnione, przeprowadzono je przy użyciu jednoczasowych schematów, a im ufam bardziej niż tym, dzięki którym rozmawiamy ze sobą w tej chwili. Nie mogę uwierzyć, że to była maskarada. — Ale mówiąc to, Kjet czuł narastające mdłości. Było tak, jak w pierwszych minutach bitwy o Sjandrę Kei, kiedy zorientował się, jak sprytnie zostali wymanewrowani, i kiedy zdał sobie sprawę, że wszyscy których pragnął bronić, zostaną zgładzeni. — Skontaktujemy się z innymi jednostkami. Może uda nam się zweryfikować lokalizację Centrali…
Pham Nuwen uniósł w górę jedną brew.
— Może to nie była maskarada. — Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, jeden z Jeźdźców — ten na większej skrodzie — wrzasnął coś w ich stronę. Przetoczył się po płaszczyźnie stanowiącej prawdopodobnie sufit pomieszczenia, odpychając ludzi na boki aby dostać się bliżej kamery.
— Mam pytanie! — Głos dobiegając z generatora był bełkotliwy, ledwie zrozumiały. Pnącza stworzenia chrzęściły sucho, ocierając się o siebie, był to najbardziej rozpaczliwy odgłos, jaki kiedykolwiek Kjet miał okazję słyszeć. — Pytanie brzmi: Czy na statku dowództwa floty znajdują się jacyś Skrodojeźdźcy?
— O co ci cho…
— Odpowiedz na pytanie!
— Skąd mogę wiedzieć? — Kjet myślał gorączkowo. — Tirolle. Ty miałeś jakichś kumpli wśród personelu Skritsa. Czy są tam jacyś Jeźdźcy na pokładzie?
Tirolle zająknął się.
— E… e… e…Tak. Zatrudnieni awaryjnie — właściwie to uratowani przez nas — zaraz po zakończeniu bitwy.
— To wszystko, co wiemy, przyjacielu. Skrodojeździec zadrżał, nie mogąc wydobyć słowa. Miało się wrażenie, że jego odrośle oklapły.
— Dziękuję — szepnął. Odtoczył się do tyłu i wyszedł poza obraz.
Pham Nuwen również zniknął z widoku. Ravna rozejrzała się rozpaczliwie dookoła.
— Poczekajcie proszę! — powiedziała do kamery i przez chwilę Kjet wpatrywał się w opuszczoną kabinę nawigacyjną Poza Pasmem II. Po jakimś czasie doszły go ledwie słyszalne odgłosy stłumionej rozmowy. Mógł wyraźnie odróżnić głos ludzki i syntetczne dźwięki dobiegające z generatora. Po chwili Ravna wróciła na wizję.
— Co się stało? — spytał Svensndot Ravny.
— Ni-nic, na co którekolwiek z nas mogłoby mieć wpływ… Kapitanie Svensndot, wydaje mi się, że wasza flota nie jest już dowodzona przez tych ludzi, których masz na myśli.
— Być może. — Całkiem prawdopodobne. - Muszę się nad tym zastanowić.
Pokiwała głową. Przez chwilę spoglądali na siebie, nic nie mówiąc. Dziwne uczucie znaleźć się tak daleko od rodzinnego świata i po wszystkich tych strasznych przejściach zobaczyć kogoś… kto wydawał się tak bliski.
— Naprawdę byliście na Przekaźniku? — Zdawało mu się, że pytanie to zabrzmiało strasznie głupio. Niemniej w pewien sposób ta dziewczyna stanowiła pomost pomiędzy tym, co znał i w co wierzył, a śmiertelnie niebezpieczną i dziwną sytuacją, w jakiej się znalazł.
Ravna Bergsndot skinęła głową.
— Tak… i rzeczywiście wyglądało to tak jak w opisach, których na pewno sporo się naczytaliście. Mieliśmy nawet bezpośredni kontakt z Mocą… Ale to i tak nie wystarczyło, kapitanie grupy. Plaga zniszczyła wszystko. Ta informacja przekazywana przez Wiadomości jest prawdziwa.
Tirolle odepchnął się od swojego stanowiska nawigacyjnego.
— W takim razie, w jaki sposób cokolwiek, co zrobicie tu na dole, może zaszkodzić Pladze? — Pytanie było obcesowe, ale widać było, że oczy ‘Rolle’a są szeroko otwarte i poważne. Miało się wrażenie, że stara się znaleźć jakąkolwiek sensowną przyczynę zagłady. Dirokimowie nie stanowili dużej części cywilizacji Sjandry Kei, ale jak dotąd byli jej najstarszymi członkami. Milion lat temu wydostali się ze Strefy Powolnego Ruchu, kolonizując trzy systemy, którym później ludzie mieli nadać wspólną nazwę — Sjandra Kei. Na długo przed przyjazdem ludzi byli już rasą introwertyków-marzycieli. Chronili swoje gwiazdne systemy za pomocą staroświeckich automatów i przyjaznych młodszych ras. Jeszcze pół miliona lat i ich rasa mogła zniknąć z Przestworzy, jej członkowie mogli wymrzeć lub ewoluować, tworząc jakieś inne odmiany. Zawsze tak się działo, to było jak śmierć lub starość, lecz przebiegało dużo łagodniej.
Znany jest przesąd dotyczący takich wymierających ras: na ogół panuje przekonanie, że ich członkowie są bez wyjątku zgrzybiali i tylko czekają na śmierć. Jednakże w każdej wielkiej populacji istnieją przecież różnorodne odmiany stworzeń. Zawsze znajdą się tacy członkowie, którzy są ciekawi świata zewnętrznego i gotowi spędzić w nim kilka chwil. Ludzkość bardzo dobrze przyjmowała takich Dirokimow jak Glimfrelle czy Tirolle.
Bergsndot zdawała się wszystko rozumieć.
— Czy ktokolwiek z was słyszał o czymś takim jak iskra boża?
— Nie — odparł Kjet i dopiero po chwili zauważył, że swą odpowiedzią uprzedził Dirokimow. Ci świstali między sobą przez kilka sekund.
— Tak — odezwał się w końcu ‘Rolle po samnorsku, głosem drżącym z obawy, jakiego Kjet jeszcze nigdy u niego nie słyszał. — My, Dirokimowie już od bardzo dawna zamieszkujemy Przestworza. Mamy wiele kolonii w Transcendencji, niektóre z nich stały się Mocami… I kiedyś… Coś wróciło z powrotem. Nie była to Moc, rzecz jasna. Raczej przypominało to upośledzonego umysłowo Dirokima. Ale wiedziało mnóstwo rzeczy i dokonało wielu czynów, które zmieniły nasze życie.
— Fentrollar? — spytał Kjet z zaciekawieniem, nagle rozpoznając znaną mu wcześniej historię. Wydarzenie, o którym mówili bracia, miało miejsce sto tysięcy lat przed przybyciem ludzi na Sjandrę Kei, lecz charakter wszystkich procesów, jakim dało początek, stał w jawnej sprzeczności z naturą Dirokimow i zamieszkanych przez nie terenów.
— Tak — odparł Tirolle. — Dotąd nie możemy się zgodzić, czy przybycie Fentrollara było dla nas błogosławieństwem, czy przekleństwem, ale to on stworzył nasze senne siedliska i Starą Wiarę.
Ravna kiwnęła głową.
— To przypadek najbardziej znany nam, mieszkańcom Sjandry Kei. Może nie jest to najszczęśliwszy przykład, zważywszy na wszystkie jego skutki… — I wtedy opowiedziała im o upadku Przekaźnika oraz o tym, co stało się ze Starym i z Phamem Nuwenem. Dirokimowie przerwali swoje rozmowy prowadzone na boku i skupieni słuchali jej w ciszy. Na koniec odzewał się Kjet.
— Cóż więc ten Nu… — zająknął się wypowiadając to dziwaczne imię — Nuwen wie o rzeczy, którą ma odnaleźć na Dnie? Co może z nią zrobić?
— Nie-nie mam pojęcia, kapitanie grupy. Pham Nuwen sam tego nie wie. Raz na jakiś czas miewa olśnienia. Ja mu wierzę, ponieważ część tego, o czym mówię, widziałam na własne oczy… ale nie wiem, jak sprawić, abyście wy uwierzyli. — Wciągnęła powietrze, drżała na całym ciele. Kjet nagle zdał sobie sprawę, jak straszliwym miejscem musiał być statek o nazwie Poza Pasmem II. W pewien sposób myśl ta sprawiła, że cała historia nabrała w jego oczach wiarygodności. Coś, co mogło zniszczyć Plagę, musiało absolutnie nie pasować do znanego mu świata. Kjet zastanowił się, jak sam poradziłby sobie, gdyby został uwięziony na jednym statku z czymś takim.
— Droga lady Ravno — odezwał się używając pompatycznych, sformalizowanych tytułów. Koniec końców planuję spisek. — Ja… to znaczy… mam kilku przyjaciół w naszej flocie Służb Bezpieczeństwa. Mogę sprawdzić, czy twoje podejrzenia odpowiadają prawdzie i… — no dalej, wyduś to z siebie! - I być może będziemy mogli udzielić wam pomocy nawet wbrew rozkazom dowództwa.
— Wielkie dzięki, sir. Wielkie dzięki.
Glimfrelle przerwał ciszę, która zapadła po jej słowach.
— Mamy coraz słabszy sygnał z Poza Pasmem II.
Kjet przebiegł wzrokiem po oknach; na wszystkich wyświetlaczach ultraśladów panował absolutny mętlik. Cokolwiek spowodowało ten sztorm, było chyba bardzo groźne.
— Wygląda na to, że nie mamy wielkich szans na dłuższą rozmowę, Ravno Bergsndot.
— Tak. Tracimy sygnał… kapitanie grupy, jeśli nic z tego się nie uda, jeśli nie będziecie mogli walczyć za nas… Tylko wasi ludzie przeżyli z Sjandry Kei. Miło było zobaczyć ciebie i Dirokimów… po tak długim czasie zobaczyć wreszcie znajome twarze, ludzi, których naprawdę rozumiem. Ja… — Gdy mówiła, jej obraz rozpłynął się na tysiące niewyraźnych elementów o niskiej częstotliwości.
— Huui! — krzyknął Glimfrelle. — Pasmo łącznościowe jakby zapadło się pod podłogę. — W ich połączeniu z Poza Pasmem II nie było nic z wyrafinowanych technicznych sztuczek. Ze względu na problemy komunikacyjne procesory statku po prostu przełączyły się na kodowanie powolne.
— Halo, Poza Pasmem II. Mamy problemy z odbieraniem was na tym kanale. Sugerujemy zakończenie połączenia.
Okno zmieniło kolor na szary, a po chwili ukazały się na nim drukowane samnorskie wyrazy:
Tak. To coś więcej niż zwykłe komunikaty.
Glimfrelle przebierał palcami po pulpicie commu.
— Zero. Nic a nic — powiedział. — Nie wykrywa żadnego sygnału.
Tirolle podniósł wzrok od zestawu nawigacyjnego.
— To coś o wiele poważniejszego niż problemy komunikacyjne. Od dwudziestu sekund nasze komputery nie są w stanie zatwierdzić gotowości do ultraskoku. — Wcześniej robili około pięciu skoków na sekundę, poruszając się z prędkością jednego roku świetlnego na godzinę. Ale teraz…
Glimfrelle odchylił się od swojego pulpitu.
— Witamy w Strefie Powolnego Ruchu.
Strefa Powolnego Ruchu. Ravna Bergsndot rozejrzała się po pokładzie Poza Pasmem II. Gdzieś w jej umyśle od dawien dawna tkwiła wizja Powolności jako przestrzeni, w których panują przytłaczające ciemności rozświetlane co najwyżej przez płomienie z dysz, przestrzeni stanowiących siedlisko skretyniałych stworzeń i urządzeń oraz mechanicznych maszyn liczących. W rzeczywistości jednak wszystko wyglądało niemal tak samo jak wcześniej. Sufity i ściany jaśniały jak przedtem. Za oknem wciąż widać było jasno świecące gwiazdy (tylko teraz trzeba było się strasznie długo wpatrywać, nim udało się zauważyć jakikolwiek ruch).
Zmiany najbardziej rzucały się w oczy, gdy spojrzało się na wyświetlacze PPII. Zestaw ultraśladowy mrugał monotonnie, czerwone objaśnienia wskazywały na czas, jaki minął od ostatniej aktualizacji.
Okna nawigacyjne pełne były danych przesyłanych przez urządzenia diagnostyczne badające procesory napędu. Statek powtarzał w kółko głosową wiadomość w triskwelińskim.
— Uwaga! Wykryto przejście do Powolności. Natychmiast wykonać skok w tył! Uwaga! Wykryto przejście do Powolności. Natychmiast…
— Wyłącz to! — Ravna schwyciła się siodełka i przypięła się do niego pasami. Czuła mdłości, aczkolwiek mógł to być jedynie (bardzo naturalny) objaw paniki. — To przecież dennolot. Ładujemy się prosto w Strefę Powolnego Ruchu, a jedyną rzeczą, na jaką go stać, to wygłaszanie ostrzeżeń, kiedy jest już po wszystkim.
Zielona Łodyżka zbliżyła się, przebierając pnączami po suficie.
— Nawet dennoloty nie potrafią uniknąć podobnych wypadków, droga lady Ravno.
Pham powiedział coś do statku i większość wyświetlaczy wyłączyła odczyty.
— Nawet bardzo wielki sztorm strefowy nie rozciąga się zazwyczaj na odległość większą niż kilka lat świetlnych — odezwał się Błękitny Pancerzyk. A my przecież znajdujemy się o dwadzieścia lat świetlnych ponad granicą Strefy. To, co nas uderzyło, musi być jakąś monstrualną falą, czymś, o czym można jedynie przeczytać w archiwach.
Nie była to zbyt pocieszająca wiadomość.
— Wiedzieliśmy, że coś takiego może się zdarzyć — powiedział Pham. — Przez ostatnie tygodnie robiło się tu coraz weselej. — On dla odmiany nie wydawał się zbyt poruszony całą sytuacją.
— Jasne — potwierdziła Ravna. — Spodziewaliśmy się nawet tego, że zwolnimy, ale nie że trafimy do Powolności. — Jesteśmy w pułapce. - Gdzie jest jakiś najbliższy system nadający się do zamieszkania? Dziesięć lat świetlnych stąd? Pięćdziesiąt? — Wizja wszechogarniających ciemności na nowo zaczynała nabierać realnych kształtów, a gwiazdy przesuwające się wzdłuż ścian statku już nie wydawały się tak przyjazne jak przedtem. Byli otoczeni przez nie kończącą się nicość; poruszając się z szybkością stanowiącą coraz bardziej mikroskopijny ułamek prędkości światła… zostali żywcem pogrzebani. Cała odwaga Kjeta Svensndota i jego floty na nic się nie zda, Jefri Olsndot nigdy nie doczeka się ratunku.
Dłoń Phama spoczęła na jej ramieniu; dotykał jej po raz pierwszy od wielu, wielu… dni.
— Wciąż mamy szansę na dotarcie do Świata Szponów. Pamiętaj, że nasz statek to przecież dennolot. Wcale nie jesteśmy w pułapce. Przecież napęd strumieniowy naszej stonogi jest lepszy od wszystkiego, czym kiedykolwiek dysponowałem, latając z Queng Ho. A wtedy uważałem, że jestem najbardziej swobodnym stworzeniem we wszechświecie.
Całe dekady podróży, z czego większość czasu w chłodni hi-bernacyjnej.Taki był świat Queng Ho, świat ze wspomnień Pha-ma. Ravna wydała z siebie ciężkie westchnienie, które zakończyło się słabym śmiechem. Okropne napięcie, które towarzyszyło im na tym ostatnim etapie podróży, chwilowo opadło, przynajmniej tymczasowo. Pham, odetchnął. Mógł być człowiekiem.
— Z czego się śmiejesz? — spytał. Pokręciła głową.
— Z nas wszystkich. Zresztą, nieważne. — Przez chwilę oddychała powoli i spokojnie. — W porządku. Myślę, że jestem gotowa do racjonalnej rozmowy. A więc natknęliśmy się na falę strefową. Coś, co normalnie przesuwa się o jeden rok świetlny w ciągu tysiąca lat — nawet podczas sztormu — nagle przesunęło się o dwieście. Ha! Pewnie za kilka milionów lat ktoś będzie mógł sobie przeczytać o nas w jakichś archiwach. Nie wiem, czy pragnę tego zaszczytu… Wiedzieliśmy, że jest sztorm, ale nigdy nie spodziwałam się, że zostaniemy zatopieni — pogrzebani w morzu o głębokości wielu lat świetlnych.
— Porównanie ze zwykłym sztormem morskim nie jest tu właściwe — orzekł Błękitny Pancerzyk. Skrodojeździec wciąż znajdował się po przeciwnej stronie kabiny, dokąd wycofał się po szybkim przepytaniu kapitana z Sjandry Kei. Wciąż wyglądał na przygnębionego, choć znowu przybrał ton urażonego geniusza, dobierając słowa z przesadną precyzją. Błękitny Pancerzyk przyglądał się wyświetlaczowi nawigacyjnemu, który pokazywał odczyt bez wątpienia pochodzący sprzed zderzenia z falą. Przeniósł obraz na płaski wyświetlacz i podtoczył się wolno przez sufit w ich stronę. Odrośle Zielonej Łodyżki pogładziły go łagodnie, gdy przejeżdżał obok niej.
Przeniósł płaski odczyt wprost do rąk Ravny i kontynuował mentorskim tonem.
— Nawet podczas morskiego sztormu powierzchnia wody nigdy nie jest tak zmącona, jak podczas wielkiego zakłócenia powierzchni granicy stref. Ostatnie doniesienia Wiadomości ukazywały ją jako powierzchnię fraktalną, prawie trójwymiarową… coś na kształt piany i drobnych kropelek. — Nawet on nie mógł uniknąć porównania z morskimi falami. Za szklanymi ścianami widać było spokojne roje gwiazd, a najgłośniejszym dźwiękiem był szum pokładowych wentylatorów. Jednak zostali połknięci przez wodny wir. Błękitny Pancerzyk machnął odroślą w stronę płaskiego wyświetlacza. — W ciągu kilku godzin możemy znaleźć się z powrotem w Przestworzach. — Co?
— Zobaczcie. Płaszczyzna tego odczytu jest określona pozycjami statku będącego prawdopodobnie jednostką dowódczą floty Sjandry Kei, tamtego trzymającego się na uboczu, z którym kontaktowaliśmy się bezpośrednio oraz naszą pozycją. — Trzy punkty tworzyły wąski trójkąt. Jego wierzchołki odpowiadające pojazdom Armatorki Limmende i Svensndota leżały bardzo blisko siebie. — Zaznaczyłem czas, w którym straciliśmy z nimi kontakt. Zauważcie: połączenie z Kwaterą Główną Służb Bezpieczeństwa Handlowego zostało przerwane 150 sekund przed zderzeniem z falą. Natomiast sądząc z parametrów przychodzącego sygnału oraz próśb o zmianę protokołu, można dojść do wniosku, że zarówno my, jak i ten wlokący się w ogonie maruder zostaliśmy wchłonięci przez falę mniej więcej w tym samym czasie.
Pham kiwnął głową.
— Tak. Najbardziej oddalone od siebie miejsca ostatnie utraciły kontakt. To oznacza, że fala uderzyła z boku.
— Właśnie! — Ze swego miejsca na suficie Błękitny Pancerzyk sięgnął pnączem, aby postukać w odczyt. — Możemy spojrzeć na te trzy statki jak na sondy używane w standardowej technice sporządzania map strefowych. Odtworzenie odczytów ultraśladów bez wątpienia potwierdzi tę konkluzję.
Ravna spojrzała na wykres. Wierzchołek trójkąta, na którego końcu znajdował się PPII, wyciągał się niemal dokładnie w stronę centrum galaktyki.
— To musiała być jakaś ogromna rzecz w kształcie trapezu o bardzo stromych bokach, prostopadła do reszty powierzchni.
— Olbrzymia fala rozlewająca się na boki! — zawołała Zielona Łodyżka. — Dlatego też nie będzie trwała długo.
— Tak. Tylko radykalne zmiany są najczęściej długotrwałe. To coś, co nas wchłonęło, ma zapewne opadający brzeg. Powinniśmy wyjść poza jego zasięg w, ciągu kilku godzin i wtedy znajdziemy się z powrotem w Przestworzach.
Wciąż jeszcze brali udział w wyścigu, który mogli wygrać… lub przegrać.
Najdziwniejsze były pierwsze godziny. Przypuszczenie Błękitnego Pancerzyka, że od powrotu do Przestworzy dzieli ich kilka godzin, było jedynie hipotezą opartą na szacunkowych danych. Wszyscy siedzieli na mostku, na zmianę obserwując zegar i rozmyślając nad dziwnymi rozmowami, które odbyli tuż przed zagarnięciem ich przez falę. Phama ponownie ogarniało nerwowe napięcie. Lada chwila mieli być z powrotem w Przestworzach. Co mają zrobić, kiedy znów znajdą się poza Powolnością? Jeśli tylko kilka statków zostało wypaczonych, być może Svensndotowi uda się przeprowadzić atak. Czy to im w czymkolwiek pomoże? Pham w kółko przeglądał zapisy ultraśladów, szczegółowo badając wszystkie możliwe do wykrycia statki w każdej z flot.
— Ale kiedy wydostaniemy się z tej fali, kiedy wreszcie się wydostaniemy… będę wiedział, co mam robić. Nie będę wiedział, dlaczego mam to zrobić, ale będę wiedział, co to ma być. — Nic więcej nie potrafił wyjaśnić.
Lada chwila… Nie było więc powodów, aby zmieniać parametry sprzętu, który za moment trzeba będzie ponownie uruchomić. Ale gdy minęło osiem godzin…
— Może okazać się, że zajmie nam to nieco więcej czasu, może nawet cały dzień. — Od dobrej chwili buszowali po niektórych działach literatury historycznej. — Może jednak powinniśmy trochę oporządzić nasz statek.
Poza Pasmem II został zaprojektowany do lotów zarówno w Przestworzach, jak i w Powolności, aczkolwiek to ostatnie środowisko zostało potraktowane przez konstruktorów jak mało prawdopodobny obszar podróży, w którym przemieszczanie się będzie miało charakter wyłącznie awaryjny. Statek wyposażono w procesory przeznaczone do lotów w Strefie Powolnego Ruchu, ale procesory te nie uruchomiły się automatycznie. Za radą Błękitnego Pancerzyka Pham odłączył wysoko sprawne automaty. Nie sprawiło mu to większych trudności, może poza kilkoma niezależnymi urządzeniami sterowanymi głosowo, które już nie były zdolne do właściwego reagowania na komendy wyłączające.
Konieczność korzystania z nowych automatów spowodowała, że Ravnę ogarnął strach w pewien sposób równie paraliżujący, jak podczas początkowej utraty ultranapędu. Jej wizja Powolności jako świata mroków rozświetlanych ogniem z dysz była zwykłą fantazją rodem z nocnych koszmarów. Jednakże z drugiej strony obraz Strefy Powolnego Ruchu jako dominium skretyniałych urządzeń i mechanicznych maszyn liczących miał w sobie coś z prawdy. Działanie PPII pogarszało się stopniowo w ciągu całej ich podróży na Dno, ale teraz… Przestały działać sterowane głosowo generatory graficzne; zasady ich funkcjonowania okazały się zbyt złożone jak na nowe możliwości automatów PPII, przynajmniej w pełnym trybie interpretacyjnym. Nie działały także inteligentne analizatory kontekstowe, dzięki którym zasoby biblioteki pokładowej wydawały się równie dostępne jak zasoby własnej pamięci użytkownika. W końcu Ravna musiała wyłączyć dział sztuk oraz dział muzyczny — bez właściwego reagowania na nastrój i kontekst ich toporne działanie wydawało się nie do zniesienia, gdyż nieustannie przypominało im, że statek stracił zdolność sprawnego myślenia. Nawet najprostsze rzeczy funkcjonowały nie tak jak trzeba. Na przykład sterowanie za pomocą głosu i gestów. Urządzenia nie reagowały odpowiednio ani na sarkazm, ani na slangowe odżywki. Ich skuteczna obsługa wymagała obecnie pewnego skupienia i dyscypliny. (Wydawało się, że Phamowi to odpowiada. Przypominał sobie czasy latania z flotą Queng Ho.)
Minęło dwadzieścia godzin. Pięćdziesiąt. Wszyscy powtarzali sobie nawzajem, że nie ma się czym niepokoić. Ale Błękitny Pancerzyk przyznał, że mówienie o „kilku godzinach” było nierealistyczne. Biorąc pod uwagę wysokość tego „tsunami” (co najmniej dwieście lat świetlnych), najprawdopodobniej jego szerokość wynosiła kilkaset lat świetlnych… oczywiście jeśli trzymać się skali wyznaczonej przez wcześniejsze przypadki znane z historii. Jednakże takie rozumowanie miało jeden poważny szkopuł: historia nie zarejestrowała podobnego zjawiska w takiej skali. Większość granic strefowych charakteryzowała się średnią gęstością zbliżoną do gęstości reszty galaktycznych obszarów. Z roku na rok praktycznie nie zauważało się większych zmian, poza trwającym długie eony kurczeniem, które pewnego dnia — po tym, jak nie zostanie już nic prócz najmniejszych gwiazdek — doprowadzi zapewne do zetknięcia się Przestworzy z jądrem galaktyki. Niemal w każdej chwili około jednej bilionowej tego granicznego obszaru mogło zostać objęte tak zwanym sztormem. W czasie zwykłego sztormu strefowego powierzchnia graniczna mogła przesunąć się na odległość jednego roku świetlnego w jedną lub w drugą stronę na przestrzeni dekady. Tego typu sztormy były dość powszechnym zjawiskiem, które każdego roku miało znaczący wpływ na losy wielu światów.
Dużo rzadziej — być może raz na sto tysięcy lat w całej galaktyce — zdarzały się sztormy, podczas których granice ulegały znacznym odkształceniom, a fale wystrzelały na ogromną wysokość wielu lat świetlnych. To właśnie były te poprzeczne fale, na podstawie których Pham i Błękitny Pancerzyk opracowywali swoje szacunkowe skale. Najszybsze z nich poruszały się z prędkością roku świetlnego na sekundę, docierając na odległość poniżej trzech lat świetlnych, największe osiągały wysokości rzędu trzydziestu lat świetlnych i uzyskiwały prędkość zaledwie jednego roku świetlnego na dobę.
Cóż więc było wiadomo na temat takich potężnych bałwanów jak ten, który ich zatopił? Niewiele. Relacje z trzeciej ręki, pochodzące z pokładowej biblioteki, mówiły o falach równie dużych, ale dokładne dane na temat ich rozmiarów oraz rozchodzenia się były dosyć niejasne. Trudno było traktować opowieści sprzed stu milionów lat jako wiarygodną podstawę do stawiania prognoz, trudno było nawet o jakieś pośrednie języki, ułatwiające zrozumienie tych historii. (A nawet gdyby takie istniały, na niewiele by się to zdało. Nowe, toporne automaty PPII w żaden sposób nie radziły sobie z mechanicznym przekładem z języków naturalnych. Przetrząsanie biblioteki nie miało najmniejszego sensu.)
— Mogło być gorzej — powiedział Pham, gdy Ravna przyszła do niego, skarżąc się na te wszystkie niedogodności. — Wiesz, czym naprawdę był Pra-Podział?
Wydarzenie sprzed pięciu miliardów lat.
— Nie ma co do tego pewności.
Pham wskazał kciukiem na wyświetlacz biblioteczny.
— Niektórzy sądzą, że było to coś w rodzaju hiperfali. Coś ogromnego, co pochłonęło wszystkie rasy, które mogły zachować pamięć o tym wydarzeniu. Czasami największe klęski żywiołowe w ogóle uchodzą uwagi… bo nie zostaje po nich nikt, kto mógłby przekazać następnym pokoleniom swoje katastroficzne opowieści.
To znakomicie.
— Przepraszam, Ravno. A teraz na serio: jeśli znajdujemy się w czymś, co choć trochę przypomina wcześniejsze katastrofy, wyjdziemy z tego za dzień, może za dwa. Najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, to zaplanować, że tak się właśnie stanie. Teraz mamy krótką chwilę wytchnienia w czasie bitwy. Musimy ją wykorzystać, aby spokojnie wszystko przemyśleć. Zastanowić się, jak uzyskać pomoc od nie wypaczonych jednostek Bezpieczeństwa Handlowego.
— …Aha. — W zależności od kształtu krawędzi opadania fali, PPII mógł utracić sporą część swojej przewagi nad resztą ścigających… Ale założę się, że flota Sprzymierzenia wpadła w totalną panikę. Ci oportuniści z pewnością czmychną w bezpieczniejsze miejsce, jak tylko znajdą się z powrotem w Przestworzach.
Sugestia Phama skłoniła ją, by następne dwadzieścia godzin poświęciła zmaganiom z na wpół rozumnymi programami, opatrzonymi dumną nazwą oprogramowania strategicznego dla nowej wersji PPII. Nawet jeśli wyszliby z fali w tym momencie i tak mogło być za późno. W tej grze uczestniczyli bowiem gracze, dla których zderzenie z falą wcale nie oznaczało chwili wytchnienia: Jefri Olsndot i jego szpońscy towarzysze. Od ostatniego kontaktu z nimi upłynęło już siedemdziesiąt godzin; Ravna opuściła trzy kolejne zaplanowane połączenia. Jeśli ona była przerażona, to co musiał czuć Jefri? Nawet zakładając, że Stal zdoła powstrzymać swych wrogów, czas i zaufanie, na jakie mogli liczyć po dotarciu do Świata Szponów, zmniejszały się w zastraszającym tempie.
Po stu godzinach spędzonych wewnątrz fali, Ravna zauważyła, że Błękitny Pancerzyk i Pham zaczynają testować napęd strumieniowy PPII… Niektóre chwile ciągną się w nieskończoność.
Letni skwar zelżał na jakiś czas, zrobiło się przyjemnie chłodno. W suchym powietrzu wciąż unosił się dym, ale wiatry wydawały się mniej porywiste. W ich malutkiej kabinie na pokładzie statku Amdijefri zdawał się nie zauważać poprawy pogody.
— Już wcześniej spóźniali się z odpowiedziami — powiedział Amdi. — Wyjaśniła nam przecież, że czasem sprzęt ultrafalowy…
— Ale Ravna nigdy nie spóźniła się aż tak! — Przynajmniej od zimy. Ton głosu Jefriego oscylował pomiędzy strachem a rozdrażnieniem. Spodziewali się transmisji w środku nocy.
Oczekiwali na dane techniczne, które mieli przekazać panu Stali. Niestety nie odebrali żadnej wiadomości do samego rana, a teraz Ravna nie zgłosiła się także podczas ich sesji popołudniowej, kiedy to na ogół mieli okazję trochę pogawędzić.
Dwójka dzieciaków sprawdziła wszystkie ustawienia com-mu. W zeszłym roku skrupulatnie je skopiowali wraz z pierwszym poziomem programu do diagnozowania. Teraz wszystko wyglądało tak samo… prócz tego, że co jakiś czas pojawiał się komunikat „wykrywanie nośnika”. Gdyby tylko mieli przy sobie dannik, mogliby sprawdzić, co to znaczy.
W końcu z wielką ostrożnością zabrali się do kasowania niektórych parametrów… a następnie przerażeni ustawili je ponownie w ten sam sposób, kiedy nic się nie zmieniło. Być może byli zbyt niecierpliwi? Może po dokonaniu zmian odczekali zbyt krótko? Może tym razem naprawdę coś zepsuli?
Pozostawali w kabinie sterowniczej przez całe popołudnie, przechodząc kolejno od strachu do znudzenia i od znudzenia do frustracji. Po czterech godzinach znudzenie wzięło górę. Je-fri zapadł w niespokojną drzemkę, leżąc w hamaku ojca z dwoma fragmentami Amdiego skulonymi w ramionach.
Amdi wałęsał się leniwie po pomieszczeniu, przyjrzał się urządzeniom sterującym silnikami. Nie… jego pewność siebie nie była aż tak wielka, żeby próbował dobrać się do tego sprzętu. Jeden z jego członków odchylił fragment obicia ściany. Zawsze mógł poprzyglądać się chwilę rosnącemu na ścianie grzybowi. Czas płynął tak wolno.
Od ostatniego czasu szara masa znacznie się rozrosła. Jej warstwa za obiciem była całkiem gruba. Kilku jego osobników utworzyło rządek, który wśliznął się pomiędzy ścianę a płótno obiciowe. Było tu ciemno, ale trochę światła przedostawało się przez mały rozstęp przy samym suficie. W większości miejsc pleśń miała grubość zaledwie jednego cala, ale tam gdzie wszedł, jej warstwa pęczniała na pięć lub sześć cali — ojejku! Tuż nad jego wścibskim nosem wyrastała ze ściany ogromna bryła tajemniczej masy. Była niemal tak wielka jak kępy ozdobnego mchu, którymi dekorowano komnaty zamkowe. Z bryły wyrastały do dołu cieniutkie włókienka. Już miał zawołać Je-friego, ale po chwili zrezygnował. Dwóch jego członków grzało się przy leżącym na hamaku chłopcu i było im tak rozkosznie, że szkoda było przerywać tę sielankę.
Przybliżył kilka głów do bezkształtnego cudactwa. Widoczna pod nim ściana również wyglądała bardzo dziwnie, jakby po-przerastana pleśnią, która wnikała do środka. Natomiast sam kolor, jak kolor dymu… dotknął włókienek nosem. Były twarde, suche. Załaskotało go w nosie. Nagle Amdi zamarł wstrząśnięty. Patrząc z tyłu zauważył, że dwa z włókienek przeszyły głowę obwąchującego członka. Nie czuł jednak żadnego bólu, tylko łaskotanie.
— Co… co? — Jefri obudził się gwałtownie, czując, jak leżące obok niego szczeniaki nagle zesztywniały.
— Znalazłem coś bardzo dziwnego za obiciem. Dotknąłem ogromnej bryły grzyba i…
Mówiąc to Amdi delikatnie cofnął się od ściany. Dotyk tajemniczej masy raczej go niepokoił, niż ciekawił. Poczuł, jak włókienka powoli wyślizgują się z jego ciała.
— Mówiłem ci, że nie powinniśmy się tym bawić. To jest bardzo brudne. Jedyna pociecha, że nie śmierdzi. — Jefri zeskoczył z hamaka, przeszedł przez kabinkę i odchylił luźny fragment obicia. Osobnik Amdiego stracił równowagę i przechylił się do tyłu, odsuwając się od grzyba. Usłyszeli ciche plaśnięcie, a szczeniak poczuł ból na wardze.
— Ojej, ale to wielkie! — zawołał chłopak, a potem spojrzał na Amdiego, który świszczał z bólu. — Nic ci się nie stało?
Amdi cofnął się od ściany.
— Mam nadzieję. — Koniuszek włókienka wciąż zwisał wbity w jedną z jego warg. Nie bolało to bardziej niż ukłucie pokrzywy, którego zakosztował kilka dni wcześniej. Amdijefri przyjrzał się rance. Kawałek popielatego kolca wydawał się twardy i kruchy. Jefri wyjął go delikatnie palcami. Potem obaj zaczęli przyglądać się z zaciekawieniem pleśni pokrywającej ścianę.
— Mocno się rozrosła. Wygląda na to, że uszkodziła ścianę. Amdi przyklepywał krwawiący pyszczek.
— Aha. Teraz wiem, dlaczego twoi starzy kazali ci trzymać się od tego z daleka.
— Może pan Stal kazałby to wszystko zeskrobać, gdybyśmy go o to poprosili.
Następne pół godziny obaj spędzili, pełzając wokół pokoju za obiciowym płótnem. Szarość rozprzestrzeniła się na całe pomieszczenie, ale zdawała się rozkwitać tylko w jednym miejscu. Wrócili tam, by jeszcze raz przyjrzeć się wszystkiemu, a nawet przykładali kawałki szmat do cienkich odrostów. Żaden z nich nie ryzykował już dotykania palcem czy nosem.
Gapienie się na grzyb było najbardziej ekscytującą rzeczą, jaka zdarzyła im się tego popołudnia. Nie było żadnych wiadomości z PPII.
Następnego dnia znowu panował upał.
Minęły kolejne dwa dni… i wciąż nie było żadnej wiadomości od Ravny.
Lord Stal obchodził mury na szczycie Wzgórza Gwiezdnego Statku. Był środek nocy. Słońce wisiało na wysokości piętnastu stopni nad północnym horyzontem. Sierść miał zlaną potem. Przeżywali właśnie najgorętsze lato od dziesięciu lat. Był już trzydziesty dzień Suchowiatru. Już dawno przestał dawać wytchnienie od panującego zazwyczaj w tych stronach chłodu. Plony wysychały na polach. Nad fiordem, zarówno na północ, jak i na południe od zamku, snuły się brązowe dymy. W pierwszej chwili czerwień była miłą nowością, przyjemnym zakłóceniem zwyczajnej monotonii wszechogarniającego błękitu nieba i bieli nadmorskich mgieł. Ale tylko w pierwszej chwili. Kiedy pożar ogarnął wschodnią część Doliny Strumieni, niebo ogarnęła czerwona łuna. Przez całą dobę z góry leciał popiół, a jedynym zapachem była woń spalenizny. Niektórzy mówili, że woń ta jest gorsza niż zatęchłe powietrze południowych miast.
Żołnierze na wałach ustępowali mu drogi, cofając się bardzo daleko. Widać było, że kieruje nimi coś więcej niż surowe wymogi protokołu, coś więcej niż strach, jaki wzbudzał lord Stał. Żołnierze wciąż nie mogli się przyzwyczaić do rozproszonej sfory w dziwnych płaszczach, a historie, jakie opowiadał Szrek, napełniały ich jeszcze większym niepokojem. Lord Stal przechadzał się w towarzystwie singla, który także nosił lordow-skie dystynkcje. Stworzenie to nie wydawało żadnych odgłosów myśli. Podchodziło niewiarygodnie blisko do swego pana.
Stal odezwał się do singla:
— Sukces polega na odpowiedniej realizacji planów. Pamiętam, jak mnie tego uczyłeś. — Wycinając tę zasadę nożem w mej duszy.
Pojedynczy członek spojrzał na niego, przekrzywiając głowę.
— O ile pamiętam, mówiłem, że sukces polega na odpowiednim przystosowaniu się do zmian w planach. — Słowa zostały wypowiedziane bardzo wyraźnie. Zdarzały się single, które mówiły równie dobrze… ale nawet najbardziej elokwentny z nich nie potrafił prowadzić inteligentnej rozmowy. Szrek nie miał żadnych kłopotów z przekonaniem żołnierzy, że dzięki odkryciom nauki Ociosa udało się stworzyć rasę supersfor i że członkowie w płaszczach byli pojedynczo równie bystrzy jak każda sfora. Znakomity sposób na utajnienie tego, czym rzeczywiście były single w płaszczach. W ten sposób wzbudzono lęk, jednocześnie ukrywając prawdę.
Osobnik podszedł trochę bliżej… bliżej, niż ktokolwiek kiedykolwiek znalazł się przy Stali, jeśli nie liczyć chwil z przeszłości, kiedy popełniano morderstwa, gwałty i tortury. Mimowolnie Stal oblizał wargi i odsunął się trochę. Na swój sposób pojedynczy członek w ciemnym płaszczu był jak trup nie wydający żadnego odgłosu myśli. Stal kłapnął szczękami i powiedział:
— Tak. Prawdziwy geniusz pozwala odnieść zwycięstwo, nawet jeśli wszystkie plany wzięły w łeb. — Odwrócił wzrok od Ociosa i spojrzał na czerwoną łunę widniejącą na horyzoncie. — Jak postępy Snycerki?
— Wciąż obozuje o pięć dni drogi stąd na południowy wschód.
— Co za niezguła! Trudno mi uwierzyć, że jest twoim rodzicem! Przecież Wendacjusz wszystko dla niej przygotował. Jej żołnierze i śmiechu warte armatki powinny być już tutaj w zeszłym dziesięciodniu…
— Według planu powinni już być posiekani na kawałki.
— Właśnie! Na długo przed przybyciem naszych przyjaciół z nieba. Zamiast tego ona poczłapała gdzieś w głąb lądu i na dodatek tam utknęła.
Członek Ociosa otrząsnął się pod płaszczem. Stal wiedział, że radio było dokładnie tak ciężkie, na jakie wyglądało. Myśl, że tamten drogo płaci za swą wszechwiedzę, stanowiła dla niego pewne pocieszenie. Jakżeż musiał cierpieć, paradując zakutany po same tympany w straszliwym upale. Wyobrażał sobie to udręczenie… Gdy byli w jakimś pomieszczeniu, mógł je nawet wyczuć.
Minęli jedno z dział umieszczonych na wałach. Lufa lśniła metalicznym blaskiem. Armata miała zasięg trzykrotnie większy niż pożałowania godne wynalazki Snycerki. Podczas gdy Snycerka opierała się na wiadomościach z dannika i intuicji ludzkiego dziecka, on miał bezpośrednie instrukcje od Ravny i spółki. Czasami obawiał się ich hojności, gdyż oznaczała ona, że Goście przewyższają go na tyle, że nie muszą troszczyć się o zachowanie odpowiednich środków bezpieczeństwa. Ale im więcej dowiadywał się o Ravnie i innych, tym bardziej zdawał sobie sprawę z ich słabości. Te istoty nie potrafiły eksperymentować na sobie, ulepszać się. Nieelastyczne, wolno zmieniające się tępaki. Czasem wykazywali się śladową przebiegłością — Ravna na przykład nie była skora do mówienia, co takiego najbardziej interesuje ich w pierwszym statku — ale wszystkie wiadomości świadczyły o ich rosnącej desperacji, a także o tym, jak bardzo niepokoili się o los ludzkiego dziecka.
Wszystko szło znakomicie jeszcze do niedawna. Kiedy odeszli na tyle daleko, by nie mogła ich słyszeć sfora stojąca przy dziale, Stal ponownie zagadnął członka Ociosa.
— Wciąż nie ma żadnych wiadomości od naszych „ratowników”.
— Właśnie. — Tu także przesuwały się kolejne ważne terminy, na których dotrzymanie nie mieli właściwie żadnego wpływu. — Ravna pominęła cztery sesje. Dwóch moich członków jest obecnie z Amdijefrim. — Singiel machnął pyskiem w stronę kopuły stołbu. Gest był niekompletną imitacją. Bez pozostałych pysków i oczu, język ciała był bardzo ograniczony. My po prostu nie jesteśmy stworzeni do tego, by każdy członek szwendał się samopas. - Jeśli za kilka minut nie uzyskamy połączenia, to będziemy mieli już pięć opuszczonych sesji. Dzieci są coraz bardziej zrozpaczone.
Głos osobnika brzmiał współczująco. Niemal podświadomie lord Stal znowu cofnął się od singla. Pamiętał ten ton ze wczesnych lat swego istnienia. Prawie zawsze po kwestii wypowiedzianej takim tonem następowało ociosywanie i śmiertelne męki.
— Chciałbym, żeby były wesołe, Presforo. Przypuszczam, że łączność wcześniej czy później zostanie ponownie nawiązana. Kiedy to się stanie, będziemy ich bardzo potrzebować. — Stal odsłonił zęby we wszystkich szczękach, otaczając singla ze wszystkich stron. — Tak więc powstrzymaj się od swoich starych sztuczek!
Pojedynczy członek wzdrygnął się niemal niezauważalnie, co sprawiło Stali większą radość, niż gdyby tysiące innych sfor pełzało przed nim na brzuchach.
— Oczywiście. Chciałem po prostu powiedzieć, że powinieneś ich odwiedzić, rozproszyć obawy.
— Ty to zrobisz.
— Och… ale oni mi nie ufają. Już ci to mówiłem. Stal, one kochają ciebie.
— Ach tak! I przejrzały twoją podłość, co? — Ta sytuacja napawała go dumą. Odniósł sukces tam, gdzie wypracowane przez Ociosa metody na pewno by zawiodły. Udało mu się manipulować innymi bez konieczności zastraszania czy zadawania bólu. To był jego najbardziej szalony eksperyment, a zarazem przynoszący największe korzyści. Ale… — Posłuchaj, nie mam już czasu bawić się w niańkę. Rozmawianie z tymi dwoma niesamowicie mnie męczy.
Niesamowicie męczące było ciągłe trzymanie nerwów na wodzy, znoszenie chłopięcego „głaskania” i wybryków Amdie-go. Na samym początku Stal uparcie nie dopuszczał nikogo innego do bliskiego kontaktu z dziećmi. Były zbyt ważne, aby mógł się nimi zająć ktokolwiek poza nim samym. Zupełnie przypadkowa wpadka mogła otworzyć im oczy na prawdę i wszystko zaprzepaścić. Nawet teraz Presfora była prócz niego jedyną sforą, która regularnie widywała się z dziećmi. Ale dla Stali każde następne spotkanie było gorsze niż poprzednie, wystawiało jego cierpliwość i opanowanie na najcięższą próbę. Trudno mu było myśleć, gdy cały kipiał złością, a tak kończyła się dla niego większość rozmów. Jak pięknie by było, gdyby ludzie z kosmosu już wylądowali. Wtedy mógłby użyć drugiego końca narzędzia, jakim był Amdijefri. Wtedy już nie potrzebowałby zaufania i przyjaźni dzieciaków. Wtedy stałyby się dla niego źródłem prawdziwych korzyści, czymś, co mógłby torturować i zabijać, aby uczyniono zadość jego żądaniom.
Oczywiście, gdyby przybysze nigdy nie przylecieli lub gdy-by…
— Musimy coś zrobić! Nie mam zamiaru unosić się bezwładnie na fali wydarzeń, które decydują o naszej przyszłości! — Stal palnął łapą w drewniane rusztowanie biegnące wzdłuż wewnętrznej części kamiennego parapetu, rysując deski swymi błyszczącymi szponami. — Jeśli nie możemy nic poradzić na spóźniających się Gości, zajmijmy się Snycerką. Tak! — Uśmiechnął się do członka Ociosa. — Co za ironia losu, prawda? Przez sto lat usiłowałeś ją zniszczyć. Teraz ja dokonam tego dzieła. To, co dla ciebie byłoby największym tryumfem, dla mnie jest tylko nużącym drobiazgiem, którym zajmuję się jedynie ze względu na tymczasowe opóźnienia w realizacji daleko ambitniejszych projektów.
Nie wyglądało na to, żeby osobnikowi w płaszczu specjalnie to zaimponowało.
— Widzę w tym ogromną zasługę podarków, które spadają z nieba.
— Tak, do moich szeroko rozwartych szczęk. To także mój szczęśliwy traf, nieprawdaż? — Zrobił kilka kroków naprzód, chichocząc do siebie. — Tak. Nadszedł już czas, aby Wendacjusz przyprowadził tu swą ufną królową na małą rzeź. Być może zbiegnie się to z innymi wydarzeniami, ale… wiem, że bitwa rozegra się na wschód od tego miejsca.
— Na Margrumowym Stoku?
— Właśnie tak. Wojska Snycerki utworzą zwarty pochód podczas wspinania się wąwozem. Ustawimy tam nasze działo, za granią, na samym szczycie stoku. Zniszczenie całej armii będzie fraszką. A stok jest wystarczająco daleko od Wzgórza Gwiezdnego Statku, więc nawet jeśli ludzie z kosmosu przybędą w tym samym czasie, będziemy mogli realizować oba nasze plany oddzielnie. — Singiel nic nie mówił. Po chwili Stal spojrzał na niego ostro. — Tak, drogi nauczycielu, wiem, że ryzyko jest ogromne. Wiem, że wymaga to rozdzielenia naszych sił. Ale mamy całą armię niemal u naszych bram. Przybyła tu z opóźnieniem, w niewygodnym dla nas terminie, ale nawet Wendacjusz nie jest w stanie sprawić, by teraz zawrócili do domu. Gdyby zaś próbował wszystko jeszcze bardziej opóźniać, królowa mogłaby… Czy potrafisz przewidzieć, co bv zrobiła w takim wypadku?
— …Nie. Ona zawsze miała swój sposób na nieprzewidziane wypadki.
— Mogłaby nawet wykryć krętactwa Wendacjusza. Tak więc lepiej będzie, jeśli podejmiemy małe ryzyko i zniszczymy ją teraz. Czy masz gdzieś przy sobie zwiadowcę Rangolitha?
— Tak. Dwóch moich członków jest razem z nim.
— Powiedz mu, żeby przekazał wiadomość Wendacjuszowi. Ma przyprowadzić armię królowej na Margrumowy Stok nie później niż za dwa dni. Resztę zaplanujcie sami. Znasz teren lepiej niż ja. Ostatnie szczegóły dopracujemy, gdy obie strony zajmą już pozycje. — To wspaniała rzecz być dowódcą po obu stronach! — Jeszcze jedno. To bardzo ważne i Wendacjusz musi to załatwić w ciągu najbliższej doby. Chcę, żeby człowiek Snycerki zginął.
— W czym ci może zaszkodzić?
— Głupie pytanie — zwłaszcza gdy ty je zadajesz. - Nie wiemy, kiedy Ravna i Pham tu przylecą. Do czasu gdy nie znajdą się w naszych szczękach, Johanna przebywająca w pobliżu może być bardzo niebezpieczna. Powiedz Wendacjuszowi, że ma to wyglądać na wypadek, ale tamten Dwunóg musi zginąć.
Ocios był wszędzie. To było coś, o czym marzył od czasu, kiedy był nowikiem stworzonym przez Snycerza. Podczas gdy jeden z jego członków rozmawiał ze Stalą, dwóch innych odpoczywało sobie na pokładzie statku w towarzystwie Amdijefrie-go, a dwóch pozostałych przedzierało się przez lasek na północ od obozowiska Snycerki.
Te rajskie rozkosze były jednocześnie udręką, którą każdego dnia coraz trudniej było mu znosić. Po pierwsze przez całe lato upał był nie do wytrzymania, jak zawsze na Północy. A radiowe płaszcze nie tylko były ciepłe i ciężkie. Przykrywały także jego tympany. W odróżnieniu od innych niewygodnych ubrań, ceną zdjęcia z siebie któregokolwiek z tych płaszczy nawet na małą chwilkę była absolutna bezmyślność. Pierwsze próby trwały nie dłużej niż godzinę lub dwie. Potem odbył pięciodniową ekspedycję ze zwiadowcą Rangolithem, zapewniając Stali natychmiastowy przekaz informacji oraz możliwość bezpośredniego zawiadywania wszystkim, co działo się na obszarach otaczających Wzgórze Gwiezdnego Statku. Potem przez kilka dni leczył się z ran i odcisków po płaszczach radiowych.
Jego ostatnie ćwiczenie we wszechwiedzy trwało już dwanaście dni. Noszenie płaszczy przez cały ten czas było absolutnie niemożliwe. Co dzień, na zmianę, jeden z jego członków zrzucał z siebie płaszcz, kąpał się i czekał, aż wymienią mu prze-poconą podszewkę. Dla Ociosa była to godzina szaleństwa dziennie, kiedy czasami ta cherlawa Presfora próbowała powrotu, na próżno starając się odzyskać dawną dominację. Nie miało to znaczenia. Z jednym członkiem odłączonym, w sforze pozostawało tylko czterech. Istnieją czworaki o normalnej inteligencji, ale w Ociosie/Presforze nie było takiej czwórki. Kąpiel i zmiana płaszcza odbywały się w szaleńczym pośpiechu.
Rzecz jasna, mimo że Ocios znajdował się „we wszystkich miejscach naraz”, nie był ani trochę bystrzejszy niż poprzednio. Po kilku oszałamiających eksperymentach udało mu się przyzwyczaić do jednoczesnego obserwowania/słuchania kilku zupełnie odmiennych wydarzeń, ale wciąż miał kłopoty z symultanicznym prowadzeniem wielu rozmów. Kiedy przekomarzał się ze Stalą, jego pozostali członkowie mieli niewiele do powiedzenia Amdijefriemu lub zwiadowcom Rangolitha.
Lord Stal zakończył rozmowę. Ocios szedł wzdłuż kamiennych parapetów u boku swego byłego ucznia, ale gdyby Stal odezwał się słowem, odwróciłby jego uwagę od innych prowadzonych w tym samym czasie konwersacji. Ocios uśmiechnął się (uważając, żeby ten członek, który był właśnie ze Stalą, nie dał tego poznać po sobie). Stal sądził, że Ocios rozmawia jednocześnie ze zwiadowcą Rangolithem. Oczywiście, że to zrobi… za kilka minut. Jedną z zalet jego sytuacji był fakt, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co, kiedy i dlaczego robi Ocios. Przy zachowaniu środków ostrożności miał szansę na ostateczne przejęcie władzy w swoim dominium. Była to niebezpieczna gra, a same płaszcze również stanowiły niebezpieczne urządzenia. Jeśli płaszcz długi czas znajdował się z dala od słońca, mógł przestać działać, a ubrany weń fragment zostałby odcięty od reszty sfory. Jeszcze gorszy był problem „zakłóceń atmosferycznych” — tak przynajmniej nazywały to modliszki. Użytkownik drugiego kompletu płaszczy zginął gwałtowną śmiercią, i kosmici nie potrafili wyjaśnić przyczyn niczym innym, jak tylko „nagłą interferencją”.
Ociosowi jak dotąd nie zdarzyło się nic podobnego. Ale czasami podczas dalekich wypraw z Rangolithem lub gdy zasilanie płaszczy słabło… w jego umyśle odzywało się upiorne skrzypienie, jakby nagle zbliżył się do niego tuzin sfor. Dźwięki te przypominały coś pośredniego pomiędzy seksualnym upojeniem a morderczym szałem. Takie chwile najwyraźniej najbardziej odpowiadały Presforze. Jej osobowość nagle wyłaniała się pośród takiego zamieszania, zalewając go łagodną nienawiścią. Normalnie czaiła się gdzieś na obrzeżach jego świadomości, tu wciskając jakieś swoje słówko, tam znów jakiś motyw działania. Ale po „zakłóceniach atmosferycznych” było najgorzej. Nieraz udawało jej się przejąć kontrolę niemal na całą dobę. Gdyby miał do dyspozycji cały rok bez większych kryzysów, Ocios mógłby dokładnie przestudiować Pre, Sfo i Rę, a następnie dokonać odpowiedniej eliminacji. Najprawdopodobniej do usunięcia kwalifikował się Ra, członek o biało nakrapianych uszach. Nie był zbyt bystry, ale najwyraźniej przewodził całej trójce. Przy precyzyjnie pomyślanej wymianie, Ocios mógłby stać się nawet potężniejszy niż przed masakrą w Hali Parlamentu. Ale na razie musiał poczekać. Chirurgia dusz, uprawiana na sobie samym była ryzykownym wyzwaniem — nawet dla Mistrza.
Wszystko ostrożnie i powoli. Dbaj o to, by płaszcze były zawsze dobrze naładowane. Unikaj długich wypraw i nie pozwól, aby ktokolwiek dowiedział się o wszystkich elementach twojego planu. Gdy Stal myślał, że Ocios szuka Rangolitha, ten rozmawiał z Am-dim i Jefrim.
Twarz człowieka była mokra od łez.
— Ju-już cztery razy Ra-ravna się nie odezwała. Co się z nią mogło stać? — Jego głos stał się wysoki i piskliwy. Ocios nie zdawał sobie sprawy, że wykrztuśny mechanizm, dzięki któremu ludzie wydawali z siebie dźwięki, daje im podobne możliwości.
Większość członków Amdiego zgromadziła się wokół chłopca. Szczeniaki lizały jego policzki.
— Może zepsuł im się sprzęt ultrafalowy. — Spojrzał błagalnie na Ociosa. W jego oczach także lśniły łzy. — Presforo, czy możesz go jeszcze raz poprosić. Niech pan Stal pozwoli nam zostać w statku przez całą dobę. Może wysłano jakieś wiadomości, które przyszły i nie zostały zarejestrowane.
Ocios i Stal zeszli po północnych schodach i przecięli dziedziniec paradny. Ocios poświęcił część uwagi, by wysłuchać narzekań rozmówcy na temat zaniedbań przy odpowiednim utrzymaniu stanowisk ćwiczebnych. Całe szczęście, że Stal był na tyle inteligentny, aby swoje szafoty, które uważał za podstawę utrzymania dyscypliny wśród podwładnych, zostawić na Ukrytej Wyspie.
Ocios i żołnierze Rangolitha taplali się w górskim strumieniu. Nawet w pełni lata, podczas Suchowiatru, na wysoko położonych terenach leżały resztki śniegu, z których brały początek strumienie o lodowatej wodzie.
Ocios i Amdijefri zmieszali się ze sobą. Pozwolił, aby dwóch członków Amdiego przytuliło się do jego boków. Dla obu dzieciaków fizyczny kontakt był niezwykle istotny, a on był jedynym, do którego obaj mogli się zbliżyć. Było to wyjątkowe zboczenie, ale Ocios całe swoje życie oparł na manipulowaniu słabościami innych i można powiedzieć, że — jeśli nie liczyć bólu — folgował im z radością. Ocios wydał z siebie przeciągłe mruczenie, pieszcząc najbliższego szczeniaka.
— Poproszę o to naszego lorda, jak tylko się z nim zobaczę.
— Dziękuję — powiedział szczeniak i obwąchał dokładnie jego płaszcz, a potem, na szczęście, odszedł od niego. Ciało Ociosa pod płaszczem było jedną wielką raną. Być może Amdi zdawał sobie z tego sprawę, a może… Ocios zauważał rosnącą niechęć, jaką ta dwójka odczuwała wobec niego. Uwaga, jaką podzielił się ze Stalą, była bliska prawdy: dzieciaki naprawdę mu nie ufały. Obwiniał za to Presforę. Gdyby Ocios działał tylko sam, nie miałby najmniejszych kłopotów ze zdobyciem sobie miłości Amdijefriego. Nie miał w sobie nic z morderczego temperamentu Stali ani z jego przewrażliwionej godności. Ocios potrafił gawędzić dla przyjemności, cały czas przeplatając prawdę z kłamstwem. Jedną z jego największych zalet była zdolność empatii — żaden sadysta nie może osiągnąć doskonałości bez rozwinięcia w sobie tej umiejętności. Ale zawsze kiedy zaczynał osiągać pewne małe sukcesy, kiedy dzieciaki już miały się przed nim otworzyć… wtedy właśnie pojawiała się Pre albo Sfo, albo Ra, zmieniając jego łagodną minę w ohydny grymas lub każąc mu wybrać niewłaściwe słowa. Być może powinien się zadowolić podkopywaniem autorytetu Stali (wystrzegając się, rzecz jasna, mówienia o nim bezpośrednio). Ocios westchnął i poklepał Jefriego po ramieniu.
— Ravna niedługo znowu się odezwie. Jestem tego pewien. Człowiek pociągnął nosem i wyciągnął rękę, by pogładzić Ociosa po tej głowie, której nie przykrywał kaptur. Siedzieli sobie przez chwilę w przyjacielskiej ciszy, i w tym czasie myślami przeniósł się do…
…lasu i do oddziałów Rangolitha. Cała grupa wspinała się pod górę już przez dziesięć minut. Wszyscy prócz niego byli lekko obciążeni i przyzwyczajeni do tego rodzaju podejść. Obaj członkowie Ociosa zostawali w tyle. Zasyczał na dowódcę.
Tamten zszedł bokiem ku niemu. Żołnierze zwinnie ustępowali mu z drogi. Przystanął, gdy jego najbliższy członek znajdował się około piętnastu stóp od Ociosa. Głowy żołnierza przekrzywiały się to na ten, to na tamten bok.
— Jakie jest twoje życzenie… lordzie?
To był jakiś nowy. Przekazano mu wszystkie informacje dotyczące singli w płaszczach, ale Ocios zdawał sobie sprawę, że tamten nie bardzo wszystko pojmuje. Złoto i srebro błyszczące na czarnych płachtach płaszczy to były kolory zarezerwowane dla lordów dominium. Ale z oddziałem szło tylko dwóch członków Ociosa. Normalnie taki fragment z trudem potrafi brać udział w jakiejkolwiek rozmowie, a tym bardziej wydawać rozsądne rozkazy. Równie dezorientująco działał brak odgłosów myśli. Niektórzy żołnierze w swoich własnych myślach nazywali go „zombi”.
Ocios wskazał na ścieżkę idącą w górę, las zaczynał się zaledwie kilka jardów od miejsca, w którym stali.
— Zwiadowca Rangolith jest po drugiej stronie. Chodźmy na skróty — zaproponował słabym głosem.
Część tamtego patrzyła już na drogę wiodącą na szczyt wzgórza.
— To niezbyt dobry pomysł, panie. — Żołnierz wolno cedził słowa. Głupi dwojak, mówiła jego postawa. — Źli nas zauważą.
Ocios spiorunował tamtego wzrokiem, co raczej trudno wykonać, gdy ma się do dyspozycji tylko dwóch osobników.
— Żołnierzu, czy widzisz złoto na moich ramionach? Nawet jeden mój członek jest więcej wart niż ty cały. Jeśli mówię, że pójdziemy na skróty, to znaczy, że to zrobimy… nawet jeśli mielibyśmy czołgać się po pachy zanurzeni w siarce.
Ocios wiedział dokładnie, gdzie Wendacjusz wystawił czaty. Przejście po otwartej przestrzeni w tym miejscu nie przedstawiało najmniejszego ryzyka, ale on był taki zmęczony.
Dowódca oddziału wciąż do końca nie wiedział, kim jest Ocios, ale w mig zorientował się, że czarne płaszcze jest co najmniej tak groźny jak lord w całej okazałości. Wycofał się pokornie, szorując brzuchami po ziemi. Grupa zeszła na dół i po kilku minutach szli przez odsłonięte wrzosowisko.
Ocios wiedział, że idąc tą ścieżką, natknie się na bazę Ran-golitha za niecałe pół mili.
Ocios i Stal weszli do stołbu na środku dziedzińca. Kamień był świeżo przycięty, a ściany wzniesione w gorączkowym pośpiechu, z jakim zresztą zbudowano cały nowy zamek. Trzydzieści stóp nad ich głowami, w miejscu gdzie przypory stykały się ze sklepieniem, widać było małe otwory w kamiennym murze. Te otwory miały wkrótce zostać wypełnione prochem, podobnie jak szczeliny w murach otaczających lądowisko. Stal nazywał je Powitalnymi Szczękami. Teraz odwrócił jedną głowę w stronę Ociosa.
— I co mówi Rangolith?
— Wyszedł na patrol. Powinien być tutaj — to znaczy, powinien wrócić do obozu — już za chwilę. — Ocios robił, co mógł, by ukryć swoje wyprawy ze zwiadowcami. Podobne rozpoznania nie były zabronione, ale Stal na pewno kazałby mu się z nich tłumaczyć, gdyby się dowiedział.
Ocios i żołnierze Rangolitha brnęli przez podmokłe wrzosowisko. Powietrze unoszące się nad breją z roztopionego śniegu było cudownie chłodne, a wiaterek wpadał pod jego przepoco-ny i zakurzony płaszcz.
Rangolith znakomicie wybrał miejsce na swoją bazę. Namioty znajdowały się w niewielkim obniżeniu terenu na brzegu sporego oczka wodnego. Sto jardów dalej czapa śniegu przykrywała pobliskie wzgórze. Nie można było dojrzeć namiotów z dołu, miejsce zaś znajdowało się na tyle wysoko, że ze skraju niecki mieli wspaniały widok na trzy strony świata, a najlepszy na południe. Posiłki i żywność mogły nadchodzić z północy, przy czym możliwość ich wykrycia była niewielka, gdyby nawet pożar ogarnął leżące poniżej lasy, obóz ten pozostałby nietknięty.
Zwiadowca Rangolith wypoczywał niedaleko swych luster sygnałowych, smarując olejem przyrządy celownicze. Jeden z jego podwładnych leżał na skraju wzgórza i obserwował otoczenie przez teleskop. Na widok Ociosa Rangolith stanął na baczność, ale w jego spojrzeniu nie było lęku. Jak większość zwiadowców kontrolujących odległe tereny nie obawiał się zamkowych polityków. Poza tym Ocios spędził wiele chwil, bratając się z nim na zasadzie „my dwaj przeciwko ważniakom”. Rangolith burknął na dowódcę:
— Następnym razem, kiedy zdecydujesz się na brykanie po otwartym terenie, od razu gotuj tyłki do karnego raportu.
— To moja wina, zwiadowco — wtrącił się Ocios. — Mam ważne wiadomości.
Odeszli nieco od pozostałych, w kierunku namiotu Rangolitha.
— Widziałeś coś ciekawego, prawda? — Rangolith zaśmiał się dziwnie. Dawno już zorientował się, że Ocios nie był wcale wyjątkowo bystrym dwojakiem, tylko częścią sfory, która miała swoich członków w zamku.
— Kiedy masz następne spotkanie z Kołyską? — Taki był roboczy pseudonim Wendacjusza.
— W południe. Nie opuścił ani jednego przez cztery dni. Wygląda na to, że Południowcy rozsiedli się na dobre.
To się zmieni. — Ocios powtórzył rozkazy Stali dla Wendacjusza. Mówienie przychodziło mu z wielkim trudem. Czuł, jak tkwiąca w jego sforze zdrajczyni stara się go powstrzymać; czuł, że zanosi się na kolejny atak.
— To dopiero! Więc macie zamiar przenieść to wszystko na Margrumowy Stok za niecałe dwa… Zresztą nieważne, lepiej, żebym ja o tym nic nie wiedział.
Pod płaszczem Ocios cały się zjeżył. Bratanie się ma swoje granice. Rangolith nieraz miewał celne spostrzeżenia, ale być może, kiedy wszystko już się skończy, nie byłoby od rzeczy co nieco go przyciosać…
— Czy to wszystko, lordzie?
— Tak… Nie. — Ocios zadrżał dziwnie zmieszany. Kłopot z tymi płaszczami polegał na tym, że nie zawsze udawało się wszystko zapamiętać. Na Wielką Sforę, nie! Ona znowu atakowała. Stal nakazał zabicie człowieka pozostającego w rękach Snycerki, wszystko dokładnie rozważone, nader rozsądne posunięcie, ale…
Ocios stojący obok Stali potrząsnął gniewnie głową, szczękając zębami.
— Czy coś nie w porządku? — spytał lord Stal. Naprawdę uwielbiał te chwile, gdy płaszcze radiowe sprawiały Ociosowi ból.
— Nic, drogi lordzie. To znowu tylko zakłócenia atmosferyczne. — W rzeczywistości nie było żadnych zakłóceń, tylko Ocios czuł, jak się rozpada. Co dało jego rywalce tę nagłą siłę?
Ocios siedzący z Amdijefrim kłapał szczękami, otwierając pysk i zamykając, i znowu otwierając pysk i zamykając. Dzieciaki odskoczyły od niego z rozszerzonymi ze strachu oczyma.
— Wszystko w porządku — mruknął ponuro, mimo że obaj jego członkowie zawzięcie obijali się o siebie. Było mnóstwo powodów, dla których powinni zachować Johannę Olsndot przy życiu. Patrząc długofalowo, zapewniłoby to poparcie Jefriego w przyszłości. Mogła także stać się tajnym człowiekiem Ociosa. Chyba powinien sfingować śmierć Dwunoga, ukryć to przed Stalą i… Nie! Nie! Nie! Ocios z wysiłkiem odzyskał kontrolę, rugując z umysłu wszelkie argumenty. Wszystkie sztuczki, jakich sam wcześniej użył przeciwko Presforze, zostały wykorzystane przeciwko niemu. Na mnie to nie działa! Ja jestem mistrzem kłamstwa!
I wtedy jej atak został wznowiony z całą mocą, przypominał ciosy zadawane maczugą, która miażdżyła każdą pojawiającą się myśl.
Ten ze Stalą, ci z Rangolithem, ci z Amdijefrim — wszyscy zaczęli nagle niewyraźnie mamrotać. Lord Stal biegał wokół niego, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy okazać troskę. Rangolith wybałuszył wszystkie oczy, patrząc na niego z wyraźnym rozbawieniem.
Dwójka dzieci zbliżyła się i dotknęła go.
— Czy coś ci jest? Czy coś ci jest? — Człowiek wsunął te swoje niezwykłe dłonie pod płaszcz i łagodnie pogłaskał zakrwawioną sierść Ociosa. Świat rozpłynął mu się przed oczami w gwałtownej fali zakłóceń.
— Nie rób tego. To może boleć go jeszcze bardziej — usłyszał głos Amdiego. Małe pyszczki szczeniaków wyciągnęły się w jego stronę, starając się poprawić płaszcze.
Ocios czuł, jak zapada się w zapomnienie. Ostatni ruch Presfory był frontalnym atakiem, bez zbędnych argumentów, bez chytrej infiltracji, i…
…I rozejrzała się dookoła zdziwiona. Po tylu dniach wreszcie jestem sobą. Wreszcie nad sobą panuję. Dość mordowania niewinnych! Jeśli ktoś ma zginąć, to raczej Stal i Ocios. Jej głowa wodziła za skaczącymi wokół niej członkami Stali, wzrokiem wybrała najważniejszego z nich i napięła mięśnie nóg, by skoczyć mu do gardła. Podejdź trochę bliżej… i giń.
Ostatnia chwila świadomości nie trwała dłużej niż pięć sekund. Jej atak na obecnego w niej Ociosa był desperacki, na całego, bez żadnych rezerw pozostawionych do wewnętrznej obrony. W chwili gdy szykowała się do skoku na osobnika Stali, poczuła, jak ktoś ciągnie jej duszę do tyłu i w dół, jak Ocios wynurza się z ciemności. Złapał ją kurcz i upadła, poczuła, jak pyskiem uderza o ziemię…
…I Ocios odzyskał panowanie. Atak słabeuszki był absolutnym zaskoczeniem. Ona naprawdę przejmowała się tymi, którzy mieli zginąć, przejmowała się do tego stopnia, że zamierzała poświęcić siebie, jeśli to miałoby zabić Ociosa. I tu popełniła błąd. Samobójstwo nie jest tą podstawą, na której dusza może oprzeć swą dominację nad sforą. To właśnie niezłomna decyzja samozniszczenia osłabiła jej przewagę nad zepchniętymi w nicość resztkami przeciwnika… i otworzyła szansę przed Mistrzem. Znów odzyskał panowanie i dodatkową sposobność ostatecznego rozprawienia się z rywalką. Napaść Presfory uczyniła ją bezbronną. Najmocniejsze wewnętrzne bariery, chroniące jej trzech członków, stały się nagle cienkie jak skórka na przejrzałym owocu. Ocios przebił się przez tę błonę i wwiercił straszną łapą w miąższ jej umysłu, rozbryzgując go wokół swego mocnego już teraz trzonu. Trójka, która stanowiła jądro Pres-fory, będzie nadal żyć, ale już nigdy nie oddzieli swej duszy od jego.
Ocios stojący przy Stali zwalił się na ziemię jak nieprzytomny, ale konwulsje zaczęły powoli ustawać. Niech Stal pomyśli, że zaniemógł. To da Ociosowi czas, by wymyślić najbardziej korzystne wyjaśnienie.
Ocios rozmawiający z Rangolithem podniósł się powoli, chociaż obaj osobnicy byli jeszcze oszołomieni. Ocios sprawił, że doszli do siebie. Tu nie trzeba było żadnych wyjaśnień, ale najlepiej będzie rozwiać wszelkie ewentualne podejrzenia o walkę dusz.
— Te płaszcze to potężne urządzenia. Czasami aż zbyt potężne.
— To prawda, lordzie.
Ocios pozwolił, aby jego pyski ułożyły się w uśmiech. Przez chwilę milczał, smakując to, co miał za chwilę powiedzieć. Nie czuł w sobie żadnego śladu pokonanej miernoty. To była jej ostatnia i najgroźniejsza próba przejęcia panowania. Ostatni i największy błąd. Uśmiech Ociosa rozszerzał się na pozostałych członków, także na tych, którzy siedzieli z Amdijefrim. Nagle przypomniało mu się, że Johanna Olsndot będzie pierwszą osobą, jaką każe zabić od czasu powrotu na Ukrytą Wyspę. Johanna Olsndot będzie więc pierwszą krwią na jego trzech nowych pyskach.
— Należy zlecić Kołysce jeszcze jedną rzecz, zwiadowco. Małą egzekucję… — Kiedy zagłębiał się w szczegóły, poczuł, jak błogie ciepło ogarnia wszystkich jego członków.
Jedyną korzyścią z całego ich postoju była szansa, jaką dawał on rannym. Teraz, gdy Wendacjusz znalazł przejście pomiędzy liniami obrony wroga, każdy niecierpliwie czekał, kiedy wreszcie wyruszą, ale…
Johanna spędziła ostanie popołudnie w szpitalu polowym. Szpital składał się ze zbitych naprędce prostokątnych zagród, szerokości około sześciu metrów. Na niektórych działkach wznosiły się prymitywne szałasy — w nich chronili się ci, którzy zachowali na tyle rozumu, by jako tako zadbać o siebie. Inni poprzestawali na rozwalającym się ogrodzeniu. W każdej zagrodzie znajdował się przeważnie pojedynczy członek będący pozostałością po całej sforze. Single te mogły z łatwością przesadzić otaczające je płoty, ale większość z nich zdawała się być pogodzona z losem i pozostawała w środku.
Johanna ciągnęła wózek z jedzeniem przez cały teren szpitala, zatrzymując się przy każdym pacjencie. Wózek był dla niej nieco za duży, a jego koła czasem zaplątywaly się w wystające korzenie. Ale zajęcie to, do którego nadawała się znacznie bardziej niż jakakolwiek sfora, dawało jej poczucie, że jest potrzebna.
Z lasu otaczającego szpital dochodziły odgłosy wydawane przez zaprzęgane do wozów kherświny, okrzyki żołnierzy zabezpieczających działa i pakujących obozowy ekwipunek. Z map, jakie Wendacjusz pokazał na posiedzeniu rady, wynikało jasno, że przez następne dwa dni czeka ich wyczerpująca trasa, ale za to mieli zająć wysoko położone tereny na tyłach niczego się nie spodziewających wojsk Ociosa.
Johanna zatrzymała się przy pierwszym malutkim szałasie. Siedzący w środku trojak usłyszał, jak nadchodzi, i natychmiast wypadł na zewnątrz, biegając w kółko wokół jej wózka.
— Johanno! Johanno! — wołał jej własnym głosem. Była to pozostałość po jednym z pomniejszych strategów Snycerki, który miał okazję nauczyć się kilku słów po samnorsku. Sfora ta była wcześniej szóstakiem. Trzech członków zostało zagryzionych przez wilki. Reszta, która pozostała, była „mówcą” — dorównywała bystrością pięcioletniemu dziecku, aczkolwiek operującemu dość niezwykłym słownictwem.
— Dzięki za jedzenie. Dziękuję. — Trącał ją nosami. Poklepała go po głowach, zanim ponownie sięgnęła do wózka i wyciągnęła z niego miski letniego gulaszu. Dwóch członków natychmiast zanurzyło w nich pyski, ale trzeci przysiadł na chwilę nieco z tyłu i zagadnął ją:
— Słyszałem, że niedługo będziemy walczyć. Ty już chyba nie, ale…
— To prawda. Idziemy do góry obok wyschniętego wodospadu, na wschód od tego miejsca.
— Ojojoj! — zajęczał. — Ojojoj! To fatalnie. Słaba widoczność, brak kontroli, strach przed zasadzką.
Wydawało się, że fragment ma jakieś wspomnienia związane z własnymi założeniami taktycznymi. Ale nie było możliwości, aby Johanna zdołała wytłumaczyć mu argumenty Wenda-cjusza.
— Nie martw się. Wszystko będzie w porządku.
— Jesteś pewna? Obiecujesz?
Johanna uśmiechnęła się łagodnie do tego, co pozostało z dość miłej sfory.
— Tak. Obiecuję.
— Aaa… To w porządku. — Teraz już cała trójka trzymała pyski w miskach z gulaszem. To był jeden z największych szczęściarzy. Wykazywał spore zainteresowanie tym, co działo się wokół niego. A ponadto, co było równie istotne, rozpierał go dziecięcy entuzjazm. Pielgrzym powiedział, że tego rodzaju fragmenty mogą się łatwo zregenerować, jeśli będzie się o nie dobrze dbało tak długo, by mogły dochować się szczeniaka lub dwóch.
Popchnęła wózek kilka metrów dalej, do ogrodzenia otaczającego teren w kształcie kwadratu, co oznaczało zagrodę zajętą przez singla. W powietrzu unosił się mdły zapach odchodów. Niektóre z singli i dubletów nie potrafiły wypróżniać się w osobnym miejscu; zresztą obozowe latryny znajdowały się jakieś sto metrów od szpitala.
— Tutaj, Czarnuszku. Czarnuszku? — Johanna uderzała pustą miską o bok wózka. Zza krzaków wysunęła się pojedyncza głowa; czasem tego biedaka nie stać było i na taką reakcję. Johanna uklękła, tak że jej oczy znalazły się prawie na poziomie oczu czarnopyskiego singla. — Czarnuszku?
Stworzenie wypełzło zza krzaków i powoli się zbliżyło. Było wszystkim, co pozostało po jednym z artylerzystów Skrupiła. Nawet je pamiętała — zgrabny szóstak, wszyscy członkowie potężnie zbudowani i bardzo szybcy. Ale teraz nawet Czarnuszek nie był cały — upadające działo zmiażdżyło mu tylne łapy. Ciągnął je za sobą na małym wózku o trzydziestocentymetrowych kołach. Wyglądał jak Skrodojeździec, któremu wyrosły przednie łapy. Popchnęła miskę gulaszu w jego stronę i wydała z siebie odgłosy, jakich nauczył ją Pielgrzym. Czarnuszek przez ostatnie trzy dni odmawiał jedzenia, lecz dziś podtoczył się na tyle blisko, że mogła pogładzić go po łbie. Po chwili zanurzył pysk w misce strawy.
Johanna uśmiechnęła się mile zaskoczona. Ten szpital był bardzo dziwnym miejscem. Jeszcze przed rokiem napawałby ją przerażeniem, ale nawet teraz nie miała właściwego szpońskie-go spojrzenia na to, kim są ranni. Głaszcząc Czarnuszka po opuszczonej głowie, spojrzała ponad połacią leśnego runa na prymitywne szałasy, na pacjentów i na różne ich części. To naprawdę był szpital. Tutejsi lekarze naprawdę próbowali ratować życie, nawet jeśli cała miejscowa medycyna polegała na krojeniu i nastawianiu bez najmniejszego znieczulenia. W tym sensie ich metody były porównywalne ze średniowieczną ludzką medycyną, o której czytała w danniku. Ale u Szponów chodziło jeszcze o coś więcej. To miejsce przypominało również magazyn części zamiennych. Lekarze mieli na względzie przede wszystkim zdrowie całych sfor. Single stanowiły dla nich kawałki, które mogły okazać się przydatne do tworzenia większych fragmentów, mniej lub bardziej tymczasowych. Ranne single były pacjentami, którym poświęcano najmniej uwagi.
— W takich wypadkach nie bardzo jest co ratować — powiedział jej jeden lekarz korzystając z obecności tłumacza-Piel-grzyma. — A nawet gdyby było, to czy chciałabyś mieć w sobie kalekiego, luźno związanego z duszą członka?
Łapiduch był najwyraźniej zbyt zmęczony, by zauważyć niedorzeczność takiego pytania. Z nosów ciekła mu krew, pracował całymi godzinami, by uratować rannych członków całych sfor.
Poza tym większość rannych singli po prostu przestawała jeść i umierała w ciągu dziesięciodnia lub szybciej. Nawet po roku spędzonym wśród Szponów Johannie trudno było się z tym pogodzić. Każdy singiel przypominał jej Skrybę, chciała, aby miały większe szczęście niż ostatni członek tamtego. Rozwożąc jedzenie, spędzała tyle samo czasu z rannymi singlami, co z innymi pacjentami. Dawało to całkiem niezłe efekty. Mogła przecież podejść blisko do każdego z nich, nie wywołując zakłóceń w myślach. Jej pomoc dawała sforotwórcom więcej czasu na przestudiowanie fragmentów i singli w celu odpowiedniego skomponowania sprawnie funkcjonujących sfor z pozostałych po bitwie resztek.
Teraz pojawiała się szansa, że może Czarnuszek przestanie się głodzić. Opowie o tym Pielgrzymowi. Udawało mu się dokonać cudów przy wielu wcześniejszych składankach, a ponadto chyba był jedyną sforą, która, tak jak dziewczyna, przejmowała się losem okaleczonych singli.
— Jeśli nie przestają jeść, oznacza to na ogół, że mają bardzo silny umysł. Nawet jako inwalidzi mogą stanowić mocny element niejednej sfory — mówił jej. — Nieraz miałem w swoim składzie kalekę. Nie zawsze można wybierać, kiedy zostanie się zredukowanym do trojaka na zupełnie nieznanym terenie.
Johanna postawiła miskę wody obok gulaszu. Po chwili kaleki pojedynczy osobnik obrócił się dookoła i pociągnął kilka małych łyczków.
— Trzymaj się Czarnuszku, na pewno znajdziemy kogoś dla ciebie.
Chitiratte był tam, gdzie powinien; stał na posterunku, tak jak się tego po nim spodziewano. Mimo to czuł, że zjadają go nerwy. Przez cały czas co najmniej jedna głowa wpatrywała się w modliszkowatego stwora, w Dwunoga. Nie było w tym nic podejrzanego. Miał przecież pełnić tutaj straż, a to oznaczało uważne patrzenie we wszystkich kierunkach. Gorączkowo wyjmował kusze z żołnierskiej sakwy, by ściskać je w szczękach, to znów na powrót je chował. Jeszcze tylko kilka minut…
Ponownie obszedł dookoła szpitalik. To była lekka służba. Mimo że ta część lasu została oszczędzona przez polujące sfory, pożary, które często zdarzały się podczas Suchowiatru, przegoniły większą zwierzynę w dół rzeki. W tak bliskiej odległości od wody ziemia była porośnięta miękkokrzewem i rzadko trafiały się jakieś kolczaste rośliny. Chodzenie wokół szpitala było równie przyjemne, jak przechadzka po Snycerskich Błoniach nieopodal stolicy. Kilkaset jardów na wschód czekała już cięższa robota — tam przygotowywano wozy i zapasy przed czekającą wojsko wspinaczką.
Fragmenty wiedziały, że coś się szykuje. Tu i ówdzie głowy wychylały się z legowisk i nor. Spoglądały na ładowane wozy, słyszały znajome głosy przyjaciół. Nawet najtępsze czuły się w obowiązku ruszyć na pomoc. Przed chwilą zagonił trzy fizycznie całkiem sprawne single z powrotem do szpitalnych zagród. Takie kaleki nie mogły się na nic przydać. Kiedy armia pomaszeruje na Margrumowy Stok szpital zostanie na tyłach. Chitiratte żałował, że on nie będzie mógł zostać z chorymi. Zbyt długo pracował dla szefa, by się nie domyślić, kto był jego mocodawcą. Dlatego też podejrzewał, że niewielu uda się wrócić z Margrumowego Stoku.
Skierował trzy pary oczu na modliszkę. Obecna akcja była najbardziej ryzykowna ze wszystkich, w jakich brał udział. Jeśli wszystko się uda, może zażąda od szefa, żeby zostawił go przy szpitalu. Tylko ostrożnie, stary. Wendacjusz nie byłby tym, kim jest, gdyby zostawiał przy życiu jakichś niepewnych świadków. Chitiratte widział, co stało się z tym gościem ze wschodu, który za bardzo wścibiał nos w sprawy szefa.
Cholera, ale ten człowiek się guzdrze! Marudzi przy tamtym singlu już pięć minut. Biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki spędza z fragmentami, można by pomyśleć, że się z nimi parzy. Cóż, niedługo zapłaci za tę poufałość. Wypadek, wypadek. To musi wyglądać na wypadek.
Oho! Dwunóg zbierał już miski z jedzeniem i wodą i układał je na wózku. Chitiratte dyskretnie obiegł szpital dookoła i zatrzymał się w miejscu, gdzie miał dobry widok na dwojaka Kratzi — fragment, który miał dokonać zbrodni.
Kratzinissinari, zanim utracił swą część zwaną Nissinari, był piechurem. Nie miał żadnych powiązań z szefem ani Służbami Bezpieczeństwa. Ale znany był jako absolutnie stuknięty sukinsyn; mówiono, że prawie cały czas znajduje się na skraju bitewnego amoku. Zredukowanie do dubletu na ogół wpływało uspokajająco. W tym jednak wypadku… cóż, szef twierdził, że Kratzi został specjalnie przygotowany; jak pułapka, którą wystarczy odpowiednio uruchomić. Cała praca Chitiratte polegała na tym, by we właściwej chwili dać sygnał, a dwojak miał rozszarpać modliszkę na strzępy. Wielka tragedia. Oczywiście Chitiratte będzie w pobliżu — zaalarmowany szpitalny wartownik. Bez chwili zwłoki przeszyje strzałami mózgi Kratziego… ale niestety nie zdąży uratować Dwunoga.
Człowiek ciągnął niezdarnie wózek z jedzeniem, omijając korzeniowe krzewy, przemieszczając się w stronę Kratziego, następnego pacjenta. Dublet wychynął z nory, wypowiadając jakieś kretyńskie pozdrowienia, których nawet Chitiratte nie potrafił zrozumieć. Pomimo ogólnie przyjaznego zachowania, w tym, co mówił, pobrzmiewały nieznaczne tony morderczej furii. Oczywiście modliszka nic nie zauważyła. Zatrzymała wózek i zaczęła napełniać miski jedzeniem i wodą, cały czas mrucząc coś do dwojaka. Za chwilę pochyli się, aby położyć jedzenie na ziemi… Przez krótką chwilę Chitiratte rozważał możliwość ustrzelenia modliszki, na wypadek gdyby Kratziemu nie powiodło się od razu. Potem mógł powiedzieć, że było to tragiczne chybienie. Nie lubił Dwunoga. Modliszkowaty stwór był naprawdę groźny, taki wielki i ruszał się tak dziwnie. Teraz wiedział, że w porównaniu ze sforami było to bardzo delikatne stworzenie, ale i tak strach oblatywał go na samą myśl, że pojedyncze zwierzę może być tak bystre. Odpędził pokusę jeszcze szybciej, niż o niej pomyślał. Lepiej nie mówić, jaką cenę mógłby zapłacić za taki wybryk, nawet gdyby uwierzono, że strzał był nieszczęśliwym wypadkiem. Dziś nie pora na litość, o nie. Niech szczęki i pazury Kratziego wykonają swoją robotę.
Jedna z głów dwojaka wpatrywała się w stronę, gdzie stał Chitiratte. Modliszka chwyciła miski i odwróciła się od wózka…
— Hej, Johanno! Jak ci idzie?
Johanna podniosła wzrok znad miski z gulaszem i zobaczyła Wędrownika Wickwrackstrupa, zbliżającego się do niej wzdłuż granicy szpitala. Starał się podejść tak, żeby nie zakłócać odgłosów myśli pacjentów. Strażnik, który przed chwilą stanął w pobliżu, wycofał się na jego widok i przeszedł kilka metrów dalej.
— Całkiem nieźle — odkrzyknęła. — Widziałeś tego na kółkach? Właśnie zjadł porcję gulaszu.
— Znakomicie. Myślałem o nim i o trojaku po drugiej stronie szpitala.
— Tym rannym lekarzu?
— Tak. Wszyscy członkowie, którzy pozostali po Trellelaku są płci żeńskiej. Słuchałem odgłosów ich myśli i… — Cały wywód Pielgrzym wygłosił po samnorsku, ale Johanna i tak niewiele z niego rozumiała. Język ludzki nie miał żadnych odpowiedników pojęć sforotwórstwa. Nawet Wędrownik nie mógł wszystkiego jasno przedstawić. Ponieważ Czarnuszek był płci męskiej, razem z trojakiem lekarza mieli szansę na spłodzenie szczeniaków na tyle wcześnie, żeby odpowiednio scementować nowy skład. Reszta była niezrozumiałą gadaniną o „rezonansie nastrojów” i „siatce mocnych i słabych punktów”. Pielgrzym mówił o sobie, że jest sforotwórcą amatorem, ale nieraz doktorzy — a czasami nawet Snycerka — z wielką powagą traktowali jego opinie. Podczas podróży wiele doświadczył i widział. Skomponowane przez niego składy zdawały się „chwytać” dużo częściej niż sfory tworzone przez innych. Uciszyła go gestem dłoni.
— Dobrze. Spróbujemy, jak już nakarmię wszystkich.
Pielgrzym przekrzywił jedną głowę czy dwie i spojrzał w stronę najbliższych szpitalnych zagród.
— Dzieje się coś dziwnego. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić, ale… wszystkie fragmenty patrzą na ciebie. Robią to bardziej nachalnie niż zazwyczaj. Czy czujesz to?
Johanna wzruszyła ramionami.
— Nie. — Uklękła, aby postawić miski z wodą i gulaszem przed dwojakiem. Dwóch członków najwyraźniej aż drżało z niecierpliwości, aczkolwiek okazali uprzejmość i nie przerywali rozmowy. Kątem oka zauważyła, że szpitalny strażnik bardzo dziwnie kiwa dwoma środkowymi głowami i…
Poczuła dwa ciosy, jak uderzenia pięści, na klatce piersiowej i na twarzy. Upadła na ziemię i wtedy rzucili się na nią. Podniosła zakrwawione ramię, aby powstrzymać ostre zęby i pazury.
Kiedy Chitiratte dał sygnał, obaj członkowie Kratziego ruszyli do akcji i… wskoczyli jeden na drugiego, niemal przypadkowo przewracając modliszkę na plecy. Pazury i zęby darły powietrze oraz boki członków w równym stopniu, co ciało Dwuno-ga. Przez chwilę Chitiratte stał jak wryty. Może jej wcale nie zabić. Potem otrząsnął się i przeskoczył przez ogrodzenie, w tym samym czasie opuszczając i ładując kuszę. Może nie trafić za pierwszym razem. Kratzi szarpał modliszkę, ale szło mu zbyt wolno…
Po chwili nie miał już możliwości oddania strzału w dwojaka. Fala biało-czarnych, warczących ciał zalała Kratziego i człowieka. Każdy w miarę sprawny fragment w szpitalu zdawał się ruszać do ataku. W mgnieniu oka cały teren ogarnęła mordercza furia, znacznie bardziej przerażająca, niż kiedy do walki brały się całe sfory. Na widok i dźwięk tej jatki Chitiratte cofnął się pośpiesznie, nie mogąc wyjść ze zdumienia.
Nawet Pielgrzym dał się porwać temu szaleństwu. Sfora pędem minęła strażnika i otoczyła kłąb walczących. Pielgrzym ani razu nie włączył się do ogólnej bijatyki, tu i ówdzie co jakiś czas gryząc pojedynczych członków i nieustannie wykrzykując jakieś słowa, które ginęły w straszliwej wrzawie.
Nagłe uderzenie interf erujących myśli motłochu było tak głośne, że ogłuszyło Chitiratte stojącego dwadzieścia jardów dalej. Po chwili tłum zaczął się kurczyć, szaleństwo powoli o większość pacientów. To, co jeszcze przed sekundą przypominało bestię o kilkudziesięciu ciałach, teraz stało się pomieszanym i zakrwawionym zbiorowiskiem luźnych członków.
Pielgrzym wciąż biegał dookoła, w przedziwny sposób zachowując jasność myśli i sprawność ruchów. Jeden z jego osobników, ogromny, ze strupem na zadzie, co chwila dawał nura w ogromny kocioł, siekąc pazurami każdego, kto jeszcze rwał się do bitki.
Wreszcie pacjenci zaczęli wycofywać się z pobojowiska. Niektórzy z tych, którzy włączyli się do bijatyki jako trojaki lub dwojaki, wychodzili jako single. Inni wydawali się liczniejsi niż przedtem. Ziemia wokół była przesiąknięta krwią. Zginęło co najmniej pięciu członków. Ze środka niedawnego pola bitwy sterczały ku górze dwa kółka-protezy.
Pielgrzym nie zwracał na to wszystko uwagi, cała czwórka stała wokół jakiejś zakrwawionej kupki.
Chitiratte uśmiechnął się do siebie. Mokra plama po modliszce. Co za tragedia!
Johanna przez cały czas nie straciła przytomności, ale ból i przygniatający ją ciężar kilkudziesięciu ciał nie pozwalał jej myśleć. Teraz nacisk ustał. Gdzieś na tle wrzawy słyszała okrzyki w normalnej szpońskiej mowie. Spojrzała w górę i zobaczyła Pielgrzyma. Strupiarz stał nad nią okrakiem, pysk trzymał kilka centymetrów od jej twarzy. Pochylił się i polizał jej twarz. Johanna uśmiechnęła się i spróbowała coś powiedzieć.
Wendacjusz tak wszystko ułożył, żeby w tej samej chwili odbywać konferencję ze Skrupiłem i Snycerką. Dowódca artylerii właśnie zagłębiał się w taktyczne wyjaśnienia, przedstawiając przy użyciu dannika swój plan przemarszu przez Mar-grumowy Stok.
Dzikie wrzaski dobiegły ich od strony rzeki.
Skrupiło poirytowany podniósł wzrok znad Różowego Oli-fanta.
— Co, u diabła…
Ale hałas nie ustawał. Najwyraźniej było to coś więcej niż przypadkowa burda. Snycerka i Wendacjusz wymienili zaniepokojone spojrzenia, jednocześnie wyciągając szyje, aby zerknąć pomiędzy drzewami w stronę, z której dochodził oszalały gwar.
— Bójka w szpitalu? — spytała królowa.
Wendacjusz upuścił swój notatnik i biegiem wycofał się z miejsca ich spotkania, krzycząc na strażników, aby strzegli królowej. Kiedy pędził przez obóz widział, jak szwendający się po obozie zluzowani wartownicy podążają w stronę szpitala. Wszystko szło tak gładko, jakby zostało zaprogramowane w dan-niku, oprócz może… skąd taki straszny hałas?
Na ostatnich metrach dogonił go Skrupiło i popędził do przodu. Artylerzysta wbiegł na teren szpitala i stanął jak wryty, a na jego pyskach pojawił się wyraz przerażenia. Wendacjusz wpadł na polanę, przygotowując się na wielkie przedstawienie, podczas którego miał być głęboko wstrząśnięty, a jednocześnie stanowczy w podejmowaniu natychmiastowych decyzji.
Wędrownik Wickwrackstrup stał przy wózku z jedzeniem. Tuż za nim widział Chitiratte. Pielgrzym otaczał Dwunoga leżącego pośród sporego pobojowiska. Na Sforę Sfor, co tu się działo? Dookoła było zbyt dużo krwi.
— Wszyscy oprócz lekarzy do tyłu! — ryknął na żołnierzy tłoczących się na skraju polany. Wybrał ścieżkę idącą jak najdalej od zagród najgłośniejszych pacjentów. Widział mnóstwo nowych rannych, a gdzieniegdzie ciemne plamy krwi na jasnych pniach drzew. Coś było nie tak.
Tymczasem Skrupiło okrążył szpital z drugiej strony i stanął kilkadziesiąt jardów od Pielgrzyma. Większość jego osobników wbijała wzrok w coś, co leżało pod Wickwrackstrupem.
— To Johanna! Johanna! — Przez moment wyglądało na to, że dureń ma zamiar przeskoczyć ogrodzenie.
— Myślę, że nic jej nie będzie, Skrupiło — powiedział Wickwrackstrup. — Właśnie karmiła jednego z dwojaków, kiedy tamten wpadł w szał i… ją zaatakował.
Jeden z doktorów rozejrzał się po pobojowisku. Na ziemi leżały trzy bezwładne ciała, a rozlanej krwi starczyłoby dla kilku członków.
— Ciekawe, czym ich mogła sprowokować?
— Niczym, mówię ci! Ale kiedy upadła, pół szpitala rzuciło się na tego… jak mu tam było. — Machnął pyskiem w stronę trudnych do zidentyfikowania resztek.
Wendacjusz spojrzał na Chitiratte i jednocześnie dostrzegł przybywającą Snycerkę.
— Co o tym powiesz, żołnierzu? — zapytał. Tylko nic nie zawal, Chitiratte.
— By-było tak, ja-jak mówi Pielgrzym, panie. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. — Nader udanie sprawiał wrażenie prawdziwie wstrząśniętego całym wydarzeniem.
Wendacjusz podszedł bliżej do Pielgrzyma.
— Pozwolisz mi rzucić okiem, Pielgrzymie?
Wickwrackstrup zawahał się. Obwąchał dziewczynę w poszukiwaniu ran, które wymagałyby natychmiastowego opatrzenia. Potem Johanna kiwnęła lekko głową, a on cofnął się kilka kroków.
Wendacjusz zbliżył się poważny i zatroskany. Wewnątrz kipiał gniewem. Nigdy nie słyszał o czymś takim. Ale nawet jeśli cały cholerny szpital przyszedł jej na pomoc i tak powinna być martwa. Kratzi mógł ją zagryźć w pół sekundy. Jego plan wydawał się absolutnie pewny i bezpieczny (nawet teraz niepowodzenie nie powinno przynieść jemu większych szkód), ale właśnie zaczynał rozumieć, gdzie tkwił błąd. Przez wiele dni człowiek pozostawał w bezpośrednim kontakcie z tymi pacjentami, nawet z Kratzim. Żaden ze szpońskich lekarzy nie mógł zbliżyć się do nich ani ich dotknąć, tak jak to robił Dwunóg. Nawet niektóre całe sfory były pod wrażeniem takiego zbliżenia; dla fragmentów musiało to być wstrząsające przeżycie. W głębi duszy większość z pacjentów musiała uważać to stworzenie za swoją część.
Przyjrzał się Dwunogowi z trzech stron, zdając sobie sprawę, że oczy co najmniej pięćdziesięciu sfor bacznie obserwują każdy jego ruch. Niewielka ilość przelanej krwi pochodziła od Dwunoga. Rany cięte na jej szyi i ramionach były długie i płytkie, jakby ktoś zadawał je na ślepo. W ostatniej chwili całe przygotowanie Kratziego wzięło w łeb z powodu nieśmiałej myśli, że być może atakuje członka własnej sfory. Przecież nawet teraz wystarczyłoby wykonać mały zamach przednią łapą, aby poderżnąć gardło dziewczyny. Szybko rozważył myśl oddania człowieka pod opiekę medyczną Służby Bezpieczeństwa. Taki wybieg zakończył się sukcesem w przypadku Skryby, ale tym razem było to zbyt ryzykowne. Przed chwilą Pielgrzym stał nos w nos z Johanna, wszelkie twierdzenia o „nieprzewidzianych komplikacjach” na pewno wzbudziłyby w nim podejrzenia. Nie. Nawet dobre plany czasem biorą w łeb. Niech to będzie doświadczeniem na przyszłość. Uśmiechnął się do dziewczyny i przemówił po samnorsku.
— Teraz jesteś bezpieczna.
Na nieszczęście, ale miejmy nadzieję, że tylko na chwilę.
Głowa dziewczyny obróciła się na bok, patrząc w stronę, gdzie stał Chitiratte.
Skrupiło nerwowo dreptał w tę i z powrotem wzdłuż ogrodzenia, podchodząc tak blisko do Chitiratte i Pielgrzyma, że obaj musieli się trochę cofnąć.
— Nie nabiorę się na to! — zawołał artylerzysta. — Najważniejsza osoba w naszym obozie zaatakowana w ten sposób. Z daleka pachnie to podstępem wroga!
Wickwrackstrup wybałuszył na niego wszystkie oczy.
— Jak to sobie wyobrażasz?
— Nie wiem! — Zakrzyknął desperacko Skrupiło. — Ale wiem, że Johanna potrzebuje dobrej ochrony w takim samym stopniu, co opieki lekarza. Wendacjusz musi znaleźć dla niej jakieś bezpieczne miejsce.
Na Pielgrzymie najwyraźniej argument ten zrobił wielkie wrażenie… i zaniepokoił go. Pochylił głowę w stronę Wendacju-sza i zapytał z niespotykanym u niego respektem:
— Co ty o tym myślisz, Wendacjuszu?
Oczywiście Wendacjusz cały czas patrzył na Dwunoga. Interesujące, jak te stwory potrafiły ukrywać, w którą stronę patrzą. Johanna przez chwilę wpatrywała się w Chitiratte, teraz lustrowała wzrokiem Wendacjusza. Jej malutkie, ruchliwe, wąsko rozstawione oczka zwężały się w małe szparki. Wendacjusz w zeszłym roku poświęcił się wnikliwym studiom nad ludzkimi minami, obserwując Johannę oraz śledząc historie w danniku. Dziewczyna najwyraźniej coś podejrzewała. Musiała także zrozumieć część przemowy Skrupiła. Wygięła plecy i uniosła rękę do góry. Na szczęście dla Wendacjusza udało jej się wydobyć z gardła tylko cichy szept, który on sam ledwie słyszał:
— Nie… nie jak Skryba.
Wendacjusz był sforą, która wierzyła w uważne planowanie. Wiedział, że często najlepiej ułożone plany muszą zostać dostosowane do zmieniających się okoliczności. Spojrzał na Johannę i uśmiechnął się swoim oficjalnym, współczującym uśmiechem. Zabicie jej w ten sam sposób co osobnika Skryby wiązało się z ogromnym ryzykiem, ale… teraz widział, że wszelkie alternatywne rozwiązania są dużo bardziej niebezpieczne. Na szczęście Snycerka utknęła wraz ze swym najbardziej stetry-czałym kuśtykiem po drugiej stronie szpitala. Kiwnął głową na Pielgrzyma i zebrał się w zwartą grupę.
— Obawiam się, że Skrupiło ma rację. Nie wiem jeszcze, jak to się udało zorganizować, ale nie możemy podejmować dalszego ryzyka. Zabierzemy Johannę do mojej kwatery. Powiadom o tym królową. — Zdjął płaszcze z grzbietów i zaczął delikatnie opatulać człowieka przed jego ostatnią podróżą. Tylko jej oczy wyrażały sprzeciw.
Johanna na zmianę traciła i odzyskiwała przytomność, przerażona niemożnością wykrzyczenia swych obaw. Jej wrzaski nie brzmiały głośniej niż szept. Ramiona i nogi nie mogły wykonać żadnego ruchu prócz nie skoordynowanych podrygów, a te były niewidoczne, gdyż cała została zawinięta w peleryny Wenda-cjusza. Może to wstrząs mózgu albo coś w tym rodzaju, z zakamarków myśli wypłynęło absurdalne wyjaśnienie. Wszystko wydawało się takie dalekie, takie mroczne…
Johanna obudziła się w swoim domku w Snycerii. Co za straszliwy sen! W tym śnie została tak poraniona, że nie mogła się poruszyć, a potem zdawało jej się, że Wendacjusz jest zdrajcą. Spróbowała usiąść, ale nie mogła się poruszyć. Jestem cała zaplątana w przeklęte prześcieradła. Leżała cicho przez kilka chwil, wciąż oszołomiona koszmarnym snem.
— Snycerko? — spróbowała się odezwać, ale usta wydały tylko cichy jęk. Jakiś pojedynczy osobnik poruszał się cichutko wokół paleniska. W pokoju było niewiele światła, a i samo pomieszczenie wydało jej się jakieś odmienione. Johanna nie leżała na swoim zwykłym miejscu. Walcząc z ogarniającym ją zmęczeniem, próbowała zorientować się w układzie ciemnych ścian. Zabawna rzecz. Sufit był straszliwie nisko. Pachniało surowym mięsem. Jedna część twarzy bardzo ją bolała, a na wargach czuła smak krwi. Wcale nie była w Snycerii, a ten straszliwy sen…
Obok dostrzegła profile trzech szpońskich głów. Jedna z nich zbliżyła się i w słabym świetle zdołała rozpoznać znajomy układ biało-czarnych łat na pysku. Wendacjusz.
— To dobrze, że się obudziłaś — powiedział.
— Gdzie ja jestem? — Słowa brzmiały cicho i niewyraźnie. Znowu ogarnął ją strach.
W opuszczonej chłopskiej chacie na wschodnim skraju obozowiska. Zająłem ją. Dla potrzeb Służb Bezpieczeństwa, rozumiesz. — Mówił po samnorsku cicho i płynnie, głosem zasłyszanym w danniku. W jednym z pysków trzymał sztylet, którego ostrze błyszczało w półmroku.
Johanna skręciła się w mocno zaciśniętych płaszczach i szeptała przerażona. Coś było z nią nie w porządku. Czuła się tak, jakby próbowała krzyczeć, jednocześnie nie mogła złapać oddechu.
Jeden z członków Wendacjusza przechadzał się po górnym piętrze chatynki. Słoneczny blask oświetlał jego pysk, kiedy co jakiś czas wyglądał na zewnątrz przez wąskie szpary wycięte w drewnianych ścianach.
— Jak to dobrze, że nie udajesz. Widzę po twojej minie, że w jakiś sposób domyśliłaś się, jaki jest mój… drugi zawód. Moje hobby. Ale krzyk — nawet bardzo głośny — nic ci nie pomoże. Zostało nam niewiele czasu na pogawędkę. Jestem pewny, że królowa wkrótce będzie cię chciała odwiedzić… ale ja zabiję cię, zanim tu przyjdzie. To będzie bardzo smutna wiadomość. Twoje wewnętrzne obrażenia okażą się tak poważne…
Johanna nie słyszała wszystkich jego słów. Wzrok jej się mącił za każdym razem, kiedy ruszała głową. Nawet teraz nie mogła sobie dokładnie przypomnieć szczegółów tego, co wydarzyło się w szpitalu. Wiedziała, że Wendacjusz jest zdrajcą, ale skąd…? Przezwyciężając ból, starała się odszukać w pamięci odpowiednie wspomnienia.
— Zamordowałeś Skrybę, prawda? Dlaczego? — Mówiła już głośniej niż przed chwilą. Zakrztusiła się krwią spływającą jej do gardła.
Wokół siebie usłyszała cichy, ludzki śmiech.
— Odkrył całą prawdę o mnie. To zakrawa na ironię, że taki niezguła mnie przejrzał… A może twoje „dlaczego?” ma charakter bardziej ogólny? — Trzy najbliższe pyski przysunęły się jeszcze bliżej, a trzymany w szczękach nóż przesunął się po jej policzku. — Biedny Dwunogu, nie jestem pewien, czy kiedykolwiek byłabyś to w stanie zrozumieć. Może część, na przykład to, że pragnę władzy. Przeczytałem w danniku wszystkie informacje dotyczące ludzkich motywacji, „freudyzmy” i różne takie. My, Szpony, jesteśmy osobowościami dużo bardziej złożonymi. Ja, na przykład, niemal cały jestem płci męskiej, wiedziałaś o tym? To bardzo niebezpieczne być jednopłciowcem. To grozi szaleństwem. Ale sam się na to zdecydowałem. Miałem dość bycia nic nie znaczącym wynalazcą. Nie miałem ochoty żyć w cieniu Snycerki. Tak wielu spośród nas jest jej potomstwem i dzięki temu może nad nami dominować. Ucieszyła się z tego, że zająłem się Służbami Bezpieczeństwa. Ona sama nie ma do tego odpowiedniej kombinacji członków. Fakt, że wszyscy moi osobnicy prócz jednego są płci męskiej, kazał jej sądzić, że będę przebiegły, ale przewidywalny.
Fragment-czujka jeszcze raz wyjrzał przez wszystkie szpary okienne. Znowu usłyszała ludzki chichot.
— Od dłuższego czasu mam swoje plany. Nie występuję tylko przeciwko Snycerce. Ta strona jej duszy, która predestynuje ją do władzy, rozprzestrzeniła się na całe arktyczne wybrzeże. Ocios powstał o cały wiek wcześniej niż ja, Stal jest nowy, ale przejął po Ociosie jego imperium. Stałem się niezbędny im wszystkim. Jestem szefem Służb Bezpieczeństwa Snycerii… a zarazem najcenniejszym szpiegiem Stali. Jeśli wszystko dobrze rozegram, zawładnę dannikiem, a wszyscy pozostali zginą.
Ostrze noża znów dotknęło jej twarzy.
— Czy myślisz, że możesz mi pomóc? — Obserwował jej przerażoną minę. — Bardzo w to wątpię. Gdyby mój plan się powiódł, już byś nie żyła. — Usłyszała przeciągłe westchnienie. — Ale nie udało się i teraz jestem zmuszony osobiście się nad tobą poznęcać. Być może to właśnie da najlepsze efekty. Dannik zawiera prawdziwą rzekę informacji o wielu rzeczach, ale zaledwie napomyka o torturach. W pewnym sensie wasza rasa wydaje się tak delikatna, tak łatwo was zabić. Umieracie, zanim wasz umysł zostanie rozczłonkowany. Ale wiem, że czujecie ból i strach, a cała sztuka polega na tym, by użyć siły nie zabijając.
Trzej stojący najbliżej ułożyli się w wygodnej pozycji, jak ludzie szykujący się do poważnej rozmowy.
— A są pewne pytania, na które mogłabyś mi udzielić odpowiedzi. Sprawy, o które wcześniej nie mogłem spytać. Na przykład Stal jest bardzo pewny siebie i to nie tylko dlatego, że trzyma mnie blisko Snycerki. Ta sfora musi mieć coś jeszcze. Czy to możliwe, aby mógł mieć własny dannik?
Przerwał. Johanna nie odpowiadała, jej milczenie powodowane było po części strachem, po części chęcią stawienia oporu. To był potwór, który zabił Skrybę!
Pysk trzymający sztylet wśliznął się pomiędzy prześcieradła a ciało Johanny i poczuła ból w ramieniu. Krzyknęła.
— Och, dannik mówi, że w tym miejscu można człowieka bardzo zranić. Nie musisz odpowiadać na to pytanie, Johanno. Wiesz, na czym moim zdaniem polega sekret Stali? Myślę, że ktoś z twojej rodziny przeżył. Biorąc pod uwagę opowieści o masakrze, najprawdopodobniej jest to mały braciszek.
Jefri? Żyje? Na chwilę zapomniała o bólu, a nawet o strachu.
— Jak to mo…?
Wendacjusz wykonał szpoński gest, który znaczył to samo co wzruszenie ramionami.
— Nigdy nie widziałaś go nieżywego. Możemy być pewni, że Stal chciał mieć żywego Dwunoga, a po zapoznaniu się z wiadomościami o hibernacji dostępnymi w danniku wątpię, że udałoby mu się ożywić kogokolwiek innego. Ale on musi mieć jeszcze coś. Wciąż żąda ode mnie informacji z dannika, a nigdy nie zażądał, abym go dla niego ukradł.
Johanna zamknęła oczy, jakby chciała tym gestem zaprzeczyć istnieniu zdradzieckiej sfory. Jefri żyje! W myślach zaczęły przesuwać się obrazy z przeszłości. Jefri rozradowany, jego dziecinne łzy, odwaga na statku, którym uciekali… rzeczy dawno uznane za stracone. Przez moment to wszystko wydawało jej się bardziej prawdziwe niż przemoc, jakiej doświadczała od kilku minut. Ale cóż takiego mógł zrobić Jefri, żeby pomóc wyznawcom Ociosa? Inne danniki na pewno spłonęły. Musi być coś jeszcze, coś, o czym Wendacjusz wciąż nie wie.
Wendacjusz schwycił ją za brodę i potrząsnął lekko jej głową.
— Otwórz oczy, nauczyłem się w nich czytać i chciałbym zobaczyć… Hmm, nie wiem, czy mi wierzysz, czy nie. Nieważne. Jeśli starczy nam czasu, może dowiem się, co twój brat mógł zrobić dla Stali. Ale są jeszcze inne, ważniejsze pytania. Dannik jest zapewne kluczem do wszystkiego. W ciągu pół roku ja, Snycerka i Pielgrzym nauczyliśmy się wielu rzeczy o waszej rasie i cywilizacji. Śmiem twierdzić, że wiem o ludziach więcej niż ty. Kiedy wojna się skończy, zwycięzcą będzie sfora kontrolująca dannik. Ja pragnę być tą sforą. I zawsze się zastanawiałem, czy są jakieś inne hasła lub programy, które mógłbym uruchomić, aby dbały o moje bezpieczeństwo…
Kod opiekunki.
Głowy obserwujących ją członków przekrzywiły się w uśmiechu.
— A więc jest coś takiego! Być może wszystkie nieszczęścia dzisiejszego poranka obrócą się na moją korzyść. Mógłbym się nigdy nie dowiedzieć… — Jego ludzki głos rozpłynął się nagle w fałszywie brzmiących akordach. Dwóch osobników podeszło do tego, który już wcześniej stał przy okiennych szparach. Po chwili znów się odezwał, tym razem cicho, tuż przy jej uchu:
— To Pielgrzym. Wciąż jest daleko, ale idzie w naszą stronę… Sam nie wiem. Bezpieczniej byłoby cię zabić. Jedna głęboka rana w jakimś mało widocznym miejscu. — Nóż przesunął się w dół po jej ciele. Johanna bezskutecznie próbowała uciec spod ostrego końca. Po chwili ostrze cofnęło się. Czubek noża lekko opierał się o jej ciało.
— Posłuchajmy, co takiego Pielgrzym ma do powiedzenia. Nie ma sensu zabijać cię teraz, jeśli nie będzie się upierał przy składaniu ci wizyty.
Wcisnął jej do ust jakąś szmatę i ciasno zawiązał.
Przez chwilę było cicho, słyszeli tylko szuranie łap po trawie wokół chaty. Potem usłyszała głośne trele mowy zewnętrznej sfor, dochodzące spoza drewnianych ścian. Johanna miała wątpliwości, czy kiedykolwiek nauczy się rozpoznawać sfory po glosie, ale… jej umysł przedzierał się przez strumienie dźwięków, starając się odszyfrować szpońskie akordy, które stanowiły szereg nałożonych na siebie słów:
Johanna
cośtam zapytanie
pisk bezpieczna
Wendacjusz odbulgotał:
Witaj, Wędrowniku Wickwrackstrupie
Johanna tryl
niewidoczne rany smutno niepewny kwik.
A potem zdrajca mruknął jej do ucha:
— Teraz, jeśli spyta, czy potrzebuję medycznej pomocy, i stanie się namolny… nasza pogawędka szybko się skończy.
Ale jedyną odpowiedzią Pielgrzyma były akordy pełne troski i współczucia.
— Ten cholerny dupek po prostu się tu rozsiada — usłyszała poirytowany szept Wendacjusza.
Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszała Wędrownika, jak mówi po samnorsku głosem Jokera, jednej z postaci w danniku:
— Nie rób żadnych głupstw, Wendacjuszu.
Wendacjusz wydał z siebie dźwięk uprzejmego zaskoczenia… a jego członkowie wokół niej znieruchomieli w napięciu. Jego nóż wszedł na centymetr pomiędzy jej żebra jak ostry cierń. Czuła jak ostrze drży, czuła oddech osobnika trzymającego nóż w ki wawiącej ranie.
Pielgrzym ciągnął pewny siebie, jakby o wszystkim dobrze wiedział.
— Chodzi mi o to, że wiemy, co zamierzasz. Twoja zaufana sfora ze szpitala rozpadła się na kawałki i przekazała Snycerce całą swoją dość niewielką wiedzę o spisku. Czy myślisz, że kłamstwa zwiodą królową? Jeśli Johanna zginie, zostaną z ciebie krwawe strzępy. — Zanucił jakąś złowrogą melodyjkę z dannika. — Dobrze znam królową. Wydaje się taką łagodną sforą… ale, jak myślisz, skąd wzięła początek makabryczna kreatywność Ociosa? Zabij Johannę, a wkrótce się przekonasz, jak bardzo jej geniusz przewyższa Ociosa także na tym polu.
Nóż został wyciągnięty. Jeszcze jeden członek Wendacju-sza przyskoczył do szczelin okiennych, a dwóch pozostałych przy Johannie poluzowało uścisk. Ostrze lekko gładziło jej skórę. Zastanawiał się? Czy naprawdę Snycerka jest tak straszna? Czwórka przy oknach patrzyła we wszystkich kierunkach, na pewno Wendacjusz liczył sfory straży i coś nerwowo planował. Kiedy w końcu odpowiedział, mówił po samnorsku:
— Te groźby byłyby bardziej wiarygodne z pierwszej ręki. Pielgrzym zachichotał.
— Jasne. Ale pomyśleliśmy, co mogłoby się zdarzyć, gdyby królowa zbliżyła się tu sama. Jesteś bardzo ostrożny, z pewnością natychmiast zabiłbyś Johannę i wygłosił mnóstwo kłamliwych wyjaśnień, zanim zdążyłbyś wysłuchać, co Snycerka naprawdę wie. Natomiast na widok szwendającego się biednego pielgrzyma… Wiem, że uważasz mnie za głupca, trochę może bardziej rozgarniętego niż Skryba Jaqueramaphan. — Wędrownik zająknął się przy tym imieniu i na chwilę stracił swój nonszalancki ton. — W każdym razie wiesz już, jak wygląda sytuacja. Jeśli masz wątpliwości, poślij swoje straże za te zarośla. Przekonaj się, że jesteś otoczony przez królową. Śmierć Johanny oznacza również twoją. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że nasza rozmowa wciąż ma jeszcze jakiś sens?
— Tak. Ona żyje. — Wendacjusz wyjął knebel z ust Johanny. Odwróciła głowę, kaszląc. Łzy płynęły jej po policzkach.
Pielgrzymie, och Pielgrzymie! — Jej słowa nie były głośniejsze od szeptu. Wciągnęła głęboki oddech, co sprawiło jej niemały ból. Skoncentrowała się na tym, żeby zawołać jak najgłośniej. Ciemne plamy tańczyły jej przed oczami. — Hej, Pielgrzymie!
— Hej, Johanno. Czy bardzo cię skrzywdził?
— Trochę. Ja…
— Wystarczy. Jest żywa, Pielgrzymie, ale to można łatwo naprawić. — Wendacjusz nie wepchnął jej knebla z powrotem do ust. Johanna widziała, jak nerwowo skrobie się po głowach, chodząc w kółko po chacie. Po chwili zaszwargotał coś o „martwym punkcie”.
Wędrownik odpowiedział:
— Mów po samnorsku, Wendacjuszu. Chciałbym, żeby Johanna wszystko rozumiała, a ty przecież mówisz po samnorsku równie dobrze co po naszemu.
— Niech ci będzie. — Głos zdrajcy brzmiał obojętnie, ale jego członkowie wciąż nerwowo dreptali. — Królowa musi zdać sobie sprawę, że mamy tu sytuację patową. Na pewno zabiję Johannę, jeśli Snycerka nie zagwarantuje mi odpowiedniego traktowania. Ale nawet gdy będzie po wszystkim, nie będzie mogła mnie skrzywdzić. Czy wyobrażasz sobie, jaką zasadzkę przygotował Stal na Margrumowym Stoku? Tylko ja wiem, jak jej uniknąć.
— Wielka mi rzecz! I tak nigdy nie chciałem, żebyśmy szli na Margrumowy Stok.
— Tak, ale ty się nie liczysz, Pielgrzymie. Ty jesteś tylko kundlem, dziwaczną składanką. Snycerka zrozumie, jak niebezpieczna jest jej sytuacja. Wojska Stali mają wszystko to, czego istnieniu zaprzeczałem, ja zaś przekazywałem im każdy sekret, jaki wykryłem podczas moich badań nad dannikiem.
— Mój brat żyje, Pielgrzymie — wtrąciła Johanna.
— Ohoho… Jako zdrajca pobiłeś chyba wszelkie rekordy, Wendacjuszu. Wszystko, co nam powiedziałeś, było kłamstwem, natomiast Stal poznał całą prawdę o nas. Czy twoim zdaniem oznacza to, że teraz nie odważymy się ciebie zabić?
Wendacjusz zaśmiał się i nerwowe krążenie ustało. Odzyskuje panowanie nad sobą.
— Powiem więcej. Potrzebujecie mojej współpracy w takim składzie, w jakim jestem obecnie. Widzisz, zawsze nieco przesadzałem mówiąc, ilu to wrogich agentów jest w armii Snycerki, ale tak naprawdę mam kilku zaufanych… a Stal mógł wysłać jeszcze innych, o których ja nie wiem. Nawet jeśli mnie tylko zaaresztujecie, wyznawcy Ociosa szybko się o tym dowiedzą. Większość mojej wiedzy stanie się absolutnie bezużyteczna, a wam będzie groził natychmiastowy zmasowany atak. Widzisz? Królowa mnie potrzebuje.
— A skąd będziemy wiedzieć, że nie są to kolejne kłamstwa?
— Tu mamy problem, nieprawdaż? Wszystko zależy od tego, w jaki sposób zostanie mi zagwarantowane bezpieczeństwo. Ale to nie są sprawy na twój kundli umysł. Snycerka i ja musimy odbyć poważną rozmowę w miejscu, które oboje uznamy za bezpieczne i gdzie nikt nie będzie nas widział. Idź, przekaż jej tę wiadomość. Powiedz jej, że nie dostanie skóry zdrajcy, ale jeśli okaże się chętna do współpracy, będzie mogła uratować swoją!
Na zewnątrz zapadła cisza, przerywana tylko kwikiem zwierząt buszujących na pobliskich drzewach. W końcu Pielgrzym całkiem niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
— Kundli umysł, co? W jednej rzeczy na pewno mi imponujesz, Wendacjuszu. Przemierzyłem cały świat, a moje wspomnienia sięgają pięćset lat wstecz… ale ze wszystkich łotrów, zdrajców i geniuszy, jakich pamiętam, nikt nie może ci dorównać w bezczelnym zuchwalstwie!
Wendacjusz wydał z siebie nieprzetłumaczalny szpoński akord, który oznaczał, że słowa Pielgrzyma sprawiły mu niewątpliwą przyjemność.
— Miło mi to słyszeć.
— Dobrze, przekażę twoje słowa królowej. Mam nadzieję, że każde z was jest na tyle mądre, że razem wymyślicie coś rozsądnego… Jeszcze jedno. Królowa żąda, aby Johanna przyszła ze mną.
— Królowa żąda? To raczej mi wygląda na sentymenty właściwe takim kundlom jak ty.
— Być może. Ale to udowodni, że naprawdę jesteś pewien swej pozycji. Popatrz na spełnienie tego żądania jak na cenę za moją współpracę.
Wendacjusz odwrócił wszystkie głowy w stronę Johanny, namyślając się w ciszy. Potem po raz ostatni wyjrzał przez wszystkie okna.
— W porządku, możesz ją zabrać. — Dwóch jego członków zeskoczyło z pięterka, aby otworzyć właz, druga dwójka pociągnęła ją do wyjścia. W uchu słyszała cichy głos:
— Cholerny Pielgrzym. Żywa, sprawisz mi mnóstwo problemów w porozumieniu się z królową. — Nóż przesunął się przed jej oczami. — Nie stawaj na drodze między mną a Snycerką. Mam zamiar wyjść z tych opałów równie potężny jak teraz.
Otworzył klapę i światło dnia oślepiło ją, zalewając blaskiem twarz. Zamrugała powiekami. Przed oczami przesunęły się gałęzie drzew i bok chatynki. Wendacjusz spychał ją razem z posłaniem na leśny mech, jednocześnie gulgocząc na swych strażników, aby nie ruszali się z miejsc. Rozmawiali jeszcze chwilę z Wędrownikiem, umawiając się, kiedy Pielgrzym wróci.
Jeden po drugim wszyscy członkowie Wendacjusza weszli z powrotem przez właz do chaty. Pielgrzym podszedł do przodu i chwycił za rączki z przodu posłania. Jeden z jego szczeniaków wychylił się ze swej kieszeni, aby pyskiem dotknąć jej twarzy.
— Nic ci nie jest?
— Nie jestem pewna. Oberwałam w głowę… i trudno mi się oddycha.
Poluzował koce wokół je klatki piersiowej, podczas gdy jego reszta odciągnęła posłanie od chaty. Cień lasu był głęboki i kojący a… straże Wendacjusza stały tu i ówdzie na całym obszarze. Jak wielu z nich zamieszanych było ciemne sprawki swego szefa? Dwie godziny temu Johanna spodziewała się ochrony. Teraz każde ich spojrzenie przyprawiało ją o drżenie. Ułożyła się na środku leżanki, ponownie czując zawroty głowy, i spojrzała w górę na gałęzie, liście i fragmenty zadymionego nieba. Jakieś stworzonka podobne do straumerskich drzewowi-jów goniły się w tę i z powrotem, głośno świergocąc, jakby o czymś zawzięcie dyskutowały.
To zabawne. Prawie rok temu Pielgrzym i Skryba ciągnęli mnie w ten sam sposób, ale wtedy byłam jeszcze bardziej ranna i bałam się wszystkiego - nawet ich. A teraz… nigdy przedtem tak jej nie ucieszył widok drugiej osoby. Nawet mocarny Strupiarz był dla niej jak gwarancja bezpieczeństwa.
Przerażenie powoli opadało. Został tylko gniew równie zapiekły, aczkolwiek bardziej świadomy niż przed rokiem. Wiedziała, co się zdarzyło, obaj gracze nie byli jej obcy, zdrada nie przypominała w niczym bezmyślnego szlachtowania. Po wszystkich oszustwach, morderstwach i planach uśmiercenia ich wszystkich… Wendacjusz będzie wolny! Pielgrzym i Snycerka po prostu przymkną na to oczy.
— On zabił Skrybę, Pielgrzymie. On zabił Skrybę… - Posiekał go na kawałki, a potem dogonił to, co z niego zostało i zabił… — A Snycerka ma zamiar dać mu wolność. Jak może zrobić coś takiego? Jak ty możesz zrobić coś takiego? — Łzy znowu popłynęły jej z oczu.
— Cicho, cicho. — Dwóch członków Pielgrzyma weszło w jej pole widzenia. Spojrzeli na nią, a potem obrócili się nerwowo. Wyciągnęła rękę, dotykając krótkiego, gęstego futra. Pielgrzym drżał! Jeden z nich nisko się pochylił, w jego głosie nie było ani cienia wesołości:
— Nie mam pojęcia, co zrobi królowa, Johanno. Na razie jeszcze o niczym nie wie.
— Co?
— Ćśśś. — Głos zamienił się w cichutkie brzęczenie, które wprawiało w drżenie jej dłoń. — Jego ludzie wciąż nas widzą. Wciąż może się domyślić… Na razie wiemy tylko ty i ja, Johanno. Nie sądzę, żeby ktokolwiek inny go podejrzewał.
— Ale ta sfora, która powiedziała…
— Blef, wszystko blef. Zrobiłem w swym życiu wiele zwariowanych rzeczy, ale po naszej pamiętnej akcji ze Skrybą ta jest najbardziej szalona ze wszystkich… Po tym, jak Wendacjusz zabrał cię ze sobą, zacząłem się nad wszystkim zastanawiać. Nie byłaś zbyt ciężko poraniona. Wszystko za bardzo przypominało to, co przydarzyło się Skrybie, ale nie miałem żadnych dowodów.
— I nikomu nic nie powiedziałeś?
— Nie. Jestem równie głupi jak biedny Jaqueramaphan, nieprawdaż? — Głowy spoglądały we wszystkich kierunkach. — Wiedziałem, że jeśli mam rację, zostawienie cię przy życiu choćby chwilę dłużej byłoby głupotą z jego strony. Tak się bałem, że przybyłem za późno…
Spóźniłbyś się, gdyby Wendacjusz nie był takim potworem, jakim się okazał.
— W każdym razie odkryłem prawdę, dokładnie tak jak nieszczęsny Skryba, przez przypadek. Lecz jeśli uda się nam oddalić jeszcze o jakieś siedemdziesiąt metrów, nie zginiemy tak jak on. Ale wszystko to, co powiedziałem Wendacjuszowi, spełni się.
Poklepała go po najbliższym ramieniu i spojrzała w tył. Mała chatynka i otaczający ją pierścień straży zniknęły za zaroślami… a Jefri żyje!
Krypto: ■
[odrzucono 95 utajnionych pakietów]
Otrzymane’przez: załoga statku 01vira ad noc
Ścieżka językowa: Tredeszk -› Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Idealny Zonograf
[Spółdzielnia (lub zakon religijny) w Środkowych Przestworzach utrzymująca się ze składek kilku tysięcy cywilizacji z Dolnych Przestworzy, szczególnie tych zagrożonych całkowitym zanurzeniem]
Temat: Uaktualnienie Biuletynu Sztormowego i Przekazów Impulsowych
Dystrybucja:
Subskrybenci Idealnego Zonografa
Grupa tematyczna: Zonometria
Grupa tematyczna: Zagrożenia, podgrupa: nawigacyjne
Odbiorcy Przekazów Impulsowych
Data: 1 087 892 301 sekund od Zjawiska Kalibracyjnego Nr 239 011, wg Systemu Idealnego Zonografa [66.91 dni od Upadku Sjandry Kei]
Wyrażenia kluczowe: zjawisko o galaktycznej skali, nad-świetlny, charytatywny komunikat alarmowy
Tekst wiadomości:
(Prosimy o załączanie dokładnego czasu miejscowego we wszystkich odpowiedziach impulsowych)
Jeśli otrzymaliście tę wiadomość, to pewnie wiecie, że potworna fala opadła. Nowa powierzchnia strefy wydaje się stabilnym, spienionym obszarem o niewielkich wymiarach (między 2,1 a 2,3). Co najmniej pięć cywilizacji zostało uwięzionych w nowych konfiguracjach. W Przestworzach znalazło się trzydzieści dziewiczych systemów słonecznych. (Subskrybenci mogą znaleźć szczegóły w utajnionych danych dołączonych do niniejszego biuletynu.)
Zmiana ta odpowiada przekształceniom, jakie normalnie zachodzą na całej powierzchni Strefy Powolnego Ruchu w ciągu dwóch lat. Tymczasem falowanie trwało krócej niż dwieście godzin i objęło zaledwie dwie tysięczne wspomnianej powierzchni.
Ale nawet te liczby nie oddają skali całego zjawiska. (Zamieszczone poniżej dane mogą być jedynie szacunkowe, jako że zniszczonych zostało wiele miejsc, a żadne urządzenia nie zostały skalibrowane na rejestrowanie zjawisk o takich rozmiarach.) Maksymalnie zasięg fali wynosił tysiąc lat świetlnych ponad Standardową Powierzchnią Strefy. Prędkość fali była trzydzieści milionów razy większa od prędkości światła [mnie] więcej jeden rok świetlny na sekundę] w miejscach, gdzie jej przepływ trwał dłużej niż 100 sekund. Doniesienia od subskrybentów wskazują na to, ze ponad dziesięć miliardów zofontów poniosło śmierć będącą bezpośrednim skutkiem falowania (upadki lokalnych sieci, awarie dające początek zapaści środowiskowej, awarie sprzętu medycznego, katastrofy pojazdów, awarie systemów bezpieczeństwa). Straty ekonomiczne są jeszcze większe.
Obecnie najważniejsze pytanie to: Czego możemy spodziewać się po falowaniach wtórnych. Nasze prognozy opierają się na pomiarach przeprowadzonych w miejscach wyposażonych w odpowiednie instrumenty oraz badaniach zonometrycznych, analizowanych w porównaniu z danymi historycznymi pochodzącymi z naszych archiwów. Pomijając przewidywanie długofalowych trendów, prognozowanie zmian strefowych nigdy nie było uznawane za naukę, ale zawsze staraliśmy się służyć jak najlepiej naszym subskrybentom, ostrzegając ich o możliwych skutkach falowań wtórnych oraz pomagając w identyfikowaniu nowych, dostępnych światów. Na nieszczęście w obecnej sytuacji nasza wcześniejsza praca wydaje się całkowicie bezużyteczna. Jesteśmy w posiadaniu precyzyjnej dokumentacji dotyczącej okresów sięgających dziesięć milionów lat wstecz. Fale szybsze od światła zdarzają się mniej więcej raz na dwadzieścia tysięcy lat (zazwyczaj ich prędkość nie przekracza 7,0 c). W naszych rejestrach nie mamy nic, co by przypominało przeżyty przez nas kataklizm. Jedyna informacja dotycząca fali podobnej do tej, którą widzieliśmy, jest opisem z trzeciej ręki, pochodzącym z bardzo starej i przeładowanej bazy danych. W galaktyce Rzeźbiarza zdarzyła się fala podobnych rozmiarów jakieś pięćdziesiąt milionów lat temu. [Ramię Perseusza] w naszej galaktyce prawdopodobnie przeżyło coś takiego jakieś pół miliarda lat temu.
Taka niepewność powoduje, ze wypełnianie naszej Misji staje się niemożliwe, co jest istotnym powodem podania tego do publicznej wiadomości w ramach grupy dyskusyjnej Zonometria oraz w ramach innych grup. Każdy, kto zajmuje się zonometrią oraz nawigacją, powinien udostępnić wszelkie swoje zasoby, które mogłyby pomóc w rozwiązaniu tego problemu. Pomysły, dostęp do archiwów, algorytmy — wszystko może okazać się bardzo pomocne. Jesteśmy gotowi przeznaczyć znaczące środki na zapłacenie wszystkim nie-subskrybentom za ich wkład oraz na transakcje typu coś za coś, jeśli będzie można w ten sposób otrzymać ważne informacje. Uwaga: wiadomość tę adresujemy również do wyroczni Swndwp oraz przesyłamy ją bezpośrednio do tych miejsc w Transcendencji, które uchodzą za nie zamieszkane. Na pewno zjawiska takie jak to powinny interesować kogoś nawet z tamtych regionów. Apelujemy do Mocy z Wysoka. Pozwólcie nam przesłać do Was to, co wiemy. Dajcie nam jakieś wskazówki, jeśli macie własne koncepcje dotyczące tego zjawiska.
Aby udowodnić, że działamy w dobre] wierze, udostępniamy nasze aktualne dane szacunkowe. Opierają się one na dość prymitywnym przedstawieniu dobrze udokumentowanych wcześniejszych falowań w tym regionie, tyle ze w znacznie większej skali. Szczegóły można znaleźć w nie utajnionym załączniku do niniejszej przesyłki. W następnym roku spodziewamy się wystąpienia pięciu lub sześciu falowań wtórnych o malejącej prędkości i zasięgu. W tym czasie jeszcze co najmniej dwie cywilizacje (patrz: lista zagrożonych) najprawdopodobniej ulegną trwałemu zanurzeniu. Przez cały ten czas będziemy mieli do czynienia z warunkami sztormu strefowego nawet poza okresami falowania wtórnego. Przeloty w tych przestrzeniach [następuje specyfikacja współrzędnych] będą wyjątkowo niebezpieczne we wspomnianym okresie. Zalecamy zawieszenie wszelkiego transportu wysyłkowego w tym regionie. Niestety czasu pozostało nam tak niewiele, że nie będzie możliwe opracowanie realnych planów akcji ratunkowej dla zagrożonych cywilizacji. Nasze długofalowe prognozy (najprawdopodobniej najmniej niedokładne ze wszystkich) są następujące: w skali miliona lat zmiany nie będą miały żadnego znaczenia na kontrakcje wiekowe. Przez następne sto tysięcy lat będą jednak widoczne opóźnienia w kurczeniu się granicy Strefy Powolnego Ruchu w tym regionie galaktyki.
Na koniec, uwaga natury filozoficznej. My na Idealnym Zonografie przypatrujemy się granicy strefy i orbitom granicznych gwiazd. W znakomitej większości zmiany strefowe przebiegają bardzo powoli: 700 metrów na sekundę w razie długofalowego kurczenia się wiekowego. Niemniej zmiany te w połączeniu z ruchem orbitalnym każdego roku wywierają znaczący wpływ na miliardy istnień. Podobnie jak epoki lodowcowe i susze na pretechnicznych światach muszą zmieniać życie zamieszkujących je istot, tak i my musimy przyjąć do wiadomości te długofalowe zmiany. Sztormy i falowania to tragedie prowadzące do niemal natychmiastowej zagłady całych cywilizacji. Jednakże pozostają całkowicie poza naszą kontrolą, tak jak i pomniejsze ruchy. Przez ostatnich kilka tygodni niektóre grupy dyskusyjne przynosiły nam mnóstwo bajek o bitwach i wojennych flotach, o miliardach ginących w konfliktach międzygatunkowych. Wszystkim tym wojownikom — a także wszystkim innym prowadzącym bardziej spokojny żywot w ich sąsiedztwie — mówimy: spójrzcie na wszechświat. On o to nie dba. Mimo całej naszej wiedzy wciąż jesteśmy narażeni na katastrofy, których w żaden sposób nie możemy uniknąć. Całe zło i dobro to wobec potęgi Natury mało ważne drobnostki. Osobiście czerpiemy pociechę z tego, że możemy zachwycać się wszechświatem, który nie jest ani zły, ani dobry, tylko po prostu jest.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga statku 01vira ad hoc
Ścieżka językowa: Arbwyth Handlowy 24 — Chergueleński - Triskweliński, Jednostki SjK
Od: Mgielny Wirek
[Któż wie, co to może być, aczkolwiek nie wygląda na żadną propagandę. Bardzo rzadkie przypadki wcześniejszego kontaktu]
Temat: Przyczyna ostatniego Wielkiego Falowania
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Wielkie Tajemnice Stworzenia
Grupa tematyczna: Zonometria
Data: 66,47 dni od Upadku Sjandry Kei
Wyrażenia kluczowe: Niestabilność Stref a Plaga, Heksa-podia jako kluczowa koncepcja
Tekst wiadomości:
Przepraszam, jeśli powtarzam oczywiste konkluzje. Moje jedyne wyjście do Sieci jest bardzo drogie i nie otrzymuję wielu ważnych przesyłek. Trwające właśnie Wielkie Falowanie pod wszystkimi względami jest zjawiskiem na skalę kosmiczną, a przy tym niezwykle rzadkim. Co więcej, niektórzy subskrybenci twierdzą, iż jego epicentrum znajduje się w odległości mniejszej niż 6000 lat świetlnych od miejsca przebiegu ostatnich działań wojennych związanych z Plagą. Czy to tylko zwykły zbieg okoliczności? Od dawna snuje się przypuszczenia [następują cytaty z różnych źródeł, trzy z nich są zupełnie nie znane 01virze; cytowane teorie są od dawna uznane i niepodważalne], że same Strefy mogą być artefaktem, być może stworzonym przez byty ponad Transcendencją w celu ochrony mniejszych form inteligencji lub [hipoteza] rozumnych chmur gazowych w jądrach galaktycznych.
Obecnie po raz pierwszy w historii Sieci mamy formę transcendentalną, Plagę, która potrafi w sposób skuteczny opanować Przestworza. Wielu członków Sieci [wymienia Hanzę i San-dora na Zoo] uważa, że Plaga poszukuje jakiegoś artefaktu w okolicach Dna. Czy czasem nie to właśnie jest przyczyną zakłócenia Naturalnej Równowagi oraz ostatniego Zjawiska?
Proszę piszcie do mnie i podzielcie się ze mną waszymi opiniami. Nie dostaję zbyt wiele poczty.
Krypto: ■
Otrzymane przez: załoga statku 01vira ad hoc
Ścieżka językowa: Baeloreski — Triskweliński, - Jednostki SjK
Od: Sprzymierzenie Obrońców
[Zgodnie z ich autoproklamacją jest to kooperatywa pięciu wielorasowych imperiów Przestworzy, znajdujących się pod Królestwem Straumy. Nie istnieją żadne dane na temat istnienia tej organizacji przez Upadkiem Królestwa. Liczne kontr-oświadczenia (w tym jedno z Poza Pasmem II) wskazujące na to, że Sprzymierzenie to tylko maska, pod którą ukrywa się dawna Hegemonia Aprahantich. por. Motyli Terror]
Temat: Koniec bohaterskiej misji
Dystrybucja:
Zagrożenie Plagą
Grupa tematyczna: Śladami Wojen
Grupa tematyczna: Homo sapiens
Data: 67,07 dni od Upadku Sjandry Kei
Wyrażenia kluczowe: Więcej czynów, mniej słów
Tekst wiadomości:
Po zakończeniu akcji przeciwko ludzkiemu gniazdu [na Sjandrze Kei] część naszej floty ruszyła w pościg za zorganizowanymi siłami ludzi i innych kontrolowanych przez Plagę stworzeń. Najwyraźniej Perwersja miała nadzieję ocalić te siły, chroniąc je w obszarze, który wydaje się zbyt niebezpieczny, by podejmować ryzyko wyprawy w jego okolice. Ale ta koncepcja nie uwzględniła odwagi dowódców i załóg floty Sprzymierzenia. Obecnie możemy powiadomić o znaczącym zniszczeniu uchodzących sił.
Pierwsza większa operacja waszego Sprzymierzenia zakończyła się ogromnym sukcesem. Dzięki likwidacji najważniejszych popleczników Plagi, jej próby wkroczenia do Środkowych Przestworzy zostały powstrzymane. Ale przed nami jeszcze wiele zadań.
Obecnie Flota Sprzymierzenia wraca do Środkowych Przestworzy. Ponieśliśmy pewne straty i potrzebujemy znaczącego wzmocnienia. Zdajemy sobie sprawę, że w całych Przestworzach znajduje się jeszcze mnóstwo małych kryjówek, gdzie żyją ludzie, a także udało nam się zidentyfikować drugorzędne rasy wspomagające ludzkość. Obrona Środkowych Przestworzy winna być celem każdego zofonta dobrej woli. Fragmenty waszej Sprzymierzonej Floty wkrótce odwiedzą niektóre systemy w tutejszych przestrzeniach [specyfikacje parametrów]. Prosimy was o pomoc i wsparcie przeciwko resztkom straszliwego wroga.
Śmierć Szarańczy.
Kjet Svensndot był sam na mostku Ølviry, kiedy przeszła fala. Już dawno zakończyli wszystkie przygotowania, a statek nie miał żadnego napędu nadającego się do użycia w otaczającej go Powolności. Niemniej jednak kapitan grupy spędził większość czasu, starając się wydusić cokolwiek z tego sprzętu, który jeszcze jako tako działał. Prymitywne programowanie stanowiło jedynie sposób na wypełnienie czasu, równie stary i wypróbowany jak robienie na drutach.
Rzecz jasna, w ogóle nie zauważyliby wyjścia z Powolności, gdyby wcześniej wraz z Dirokimami nie zainstalował odpowiednich sygnałów ostrzegawczych. Hałas i pulsujące światła wyrwały go z półdrzemki, wprowadzając w stan gorączkowego rozbudzenia. Nacisnął przycisk pokładowego commu:
— Glimfrelle! Tirolle! Ruszcie swoje ogony i chodźcie tu. Kiedy bracia dotarli do kabiny sterowniczej, dokonano już wstępnych obliczeń na wyświetlaczach nawigacyjnych i sekwencja skokowa oczekiwała na potwierdzenie. Obydwaj śmiali się od ucha do ucha, wskakując do kabiny i przypinając się pasami na swoich stanowiskach. Przez kilka chwil niewiele rozmawiali, a tylko co jakiś czas z ich strony dolatywał gwizd zadowolenia. Od chwili gdy wchłonęła ich fala, przeprowadzali nie kończące się próby takiej akcji, a przy obecnym stanie aparatury czekało ich mnóstwo roboty. Stopniowo wyostrzał się obraz widoczny na pokładowych oknach. Tam gdzie wcześniej były tylko niewyraźne smugi, czujniki ultraf alowe przekazywały odczyt pojedynczych śladów, z coraz bardziej wiarygodnymi danymi dotyczącymi odległości i prędkości. Okno komunikacyjne wskazywało na coraz dłuższą kolejkę wiadomości przesyłanych przez flotę.
Tirolle podniósł wzrok.
— Hej, szefie, te dane skokowe wyglądają w porządku… przynajmniej na pierwszy rzut oka.
— Dobrze. Potwierdź i włącz samopotwierdzanie. — Ustalili, że w godzinach, jakie nastąpią po falowaniu, najważniejsze będzie kontynuowanie pościgu. O tym, co zrobią później… rozmawiali bardzo długo, a kapitan grupy Svensndot myślał jeszcze dłużej. Tu nie było już miejsca na rutynę.
— Tak, sir! — Długopalce Dirokima przebiegły po przyciskach i ‘Rolle uruchomił sterowanie werbalne. — Bingo!
Okno stanu pokazywało, że wykonali pięć skoków, dziesięć. Kjet wpatrywał się w okno widoku rzeczywistego przez kilka sekund. Bez zmian, bez zmian… nagle zauważył, że jedna z najjaśniejszych gwiazd poruszyła się i niemal niewidocznie ześlizgiwała się po niebie. Ølvira zaczynała nabierać prędkości.
— Hej, hej! — Glimfrelle nachylił się, żeby skontrolować pracę swego brata — Robimy 1,2 roku świetlnego na godzinę. To lepsza prędkość, niż mieliśmy przed falowaniem.
— Znakomicie. Komunikacja i Nadzór? — Gdzie są inni i co robią?
— Jasne, jasne. Już się za to biorę. — Glimfrelle zgiął swoje smukłe ciało z powrotem nad konsolą. Przez kilka sekund niemal nic nie mówił. Svensndot zaczął przerzucać pocztę. Nie było nic od armatorki Limmende. Dwadzieścia pięć lat Kjet pracował dla Limmende i Służb Bezpieczeństwa Handlowego SjK.
Czy mógł się zbuntować? A gdyby to zrobił, czy inni poszliby za nim?
— W porządku. Tak wygląda sytuacja, szefie. — Glimfrelle przełączył główne okno na odczyt jego interpretacji raportów statku. — Było niemal tak, jak przewidywaliśmy, no może trochę zbyt… ekstremalnie.
Od samego początku zdawali sobie sprawę, że falowanie było większe od jakiegokolwiek wcześniejszego w całej udokumentowanej historii, nie to miał więc na myśli Dirokim mówiąc… „ekstremalnie”. Przesunął w dół swymi krótkopalcami, zakreślając mglistą niebieską linię przecinającą okno. — Domyślaliśmy się, że front falowania poruszał się zgodnie z tą linią. Dlatego też szefowa Limmende została zgarnięta czterysta sekund przed tym, jak fala uderzyła Poza Pasmem II, a nas po następnych dziesięciu sekundach…Teraz, jeśli krawędź spływu była taka sama jak przy zwykłych falowaniach — tyle że milion razy większa — zarówno my, jak i reszta ścigających flot powinniśmy wyjść na zewnątrz dużo wcześniej niż Poza Pasmem II. — Wskazał na pojedynczą lśniącą kropkę, która przedstawiała Ølvirę. Tuż przed nią pojawiało się coraz więcej innych świetlistych punkcików, w miarę jak wykrywacze pokładowe donosiły o zaobserwowaniu jednostek przygotowujących się do ultra-skoku. Wyglądało tak, jakby zimny ogień oddalał się od nich w ciemność. W końcu Limmende i główny trzon anonimowej floty znowu będą z powrotem. — Nasz rejestr przechwytów pokazuje, co się stało. Większość ścigających flot wyjdzie z fali przed Poza Pasmem II.
— A więc wszyscy go trochę podgonią.
— Uhm. Ale jeśli leci tam, dokąd myślimy — do gwiazdy typu G oddalonej o osiemdziesiąt lat świetlnych od uciekinierów — dotrze tam, zanim wróg zdąży go zniszczyć. — Przerwał i wskazał na mgiełkę rozprzestrzeniającą się na boki z rosnącego świetlistego węzła. — Nie wszyscy gonią dalej.
— Aha. — Svensndot słuchał raportu ‘Frelle’a i jednocześnie czytał Wiadomości. — Według Sieci, to Sprzymierzenie Obrońców, które po odniesionym zwycięstwie opuszcza pole bitwy.
— Że jak? — Tirolle gwałtownie obrócił się w swej uprzęży. W jego dużych, ciemnych oczach nie było zwykłych iskierek humoru.
To, co słyszałeś. — Kjet wyświetlił odpowiednią wiadomość w miejscu, gdzie obaj bracia mogli ją widzieć. Obaj czytali szybko, ‘Frelle głośno mamrotał zdania, po których prześlizgiwał się wzrokiem-…odwagi…słyszycie: odwagi!., dowódców i załóg floty Sprzymierzenia… o znaczącym zniszczeniu uchodzących sił…
Glimfrelle dygotał, zniknął jego żartobliwy ton głosu.
— Nawet nie wspominają o falowaniu. Wszystko, co mówią, to kłamstwa śmierdzących tchórzy! — Po chwili jego głos przybrał normalny ton i dalej mówił we własnym języku. Kjet rozumiał go tylko częściowo. Dirokimowie, którzy opuszczali swe senne siedliska, byli na ogół beztroskimi stworami, pełnymi fantazji i łagodnej ironii. Mogło się wydawać, że Glimfrelle właśnie wypowiada się w charakterystycznym żartobliwym tonie, tyle że jego poświstywania były ostre i gniewne, a miotane obelgi bardziej soczyste, niż Svensndot kiedykolwiek miał okazję u niego słyszeć: „…zrobaczywiały krowi placek… mordercy niewinnych snów…” — niektóre z nich brzmiały mocno nawet po samnorsku, ale w języku Dirokimów „zrobaczywiały krowi placek” był tak nasączony obrazową dosłownością, że w kabinie niemal czuło się zapach wspomnianego obiektu. Głos Glimfrelle^ stawał się coraz wyższy i wyższy, aż wreszcie przestał być słyszalny dla człowieka. Nagle Dirokim urwał, cały dygotał i jęczał tubalnie. Stwory te potrafiły płakać, choć Svensndot wcześniej nigdy czegoś takiego nie widział. Glimfrelle wtulił się w ramiona swego brata.
Tirolle spojrzał ponad ramieniem Glimfrelle’a na Kjeta.
— Gdzie teraz popchnie nas zemsta, kapitanie? Przez chwilę Kjet przyglądał mu się w ciszy.
— Powiem ci niedługo, poruczniku — Spojrzał na wyświetlacze. Posłuchaj i popatrz jeszcze trochę, a może czegoś się dowiesz. - Na razie skieruj nas bliżej centrum całego pościgu — polecił łagodnie.
— Aye, sir. — Tirolle poklepał brata po plecach i wrócił do swej konsoli.
Przez następnych pięć godzin załoga Ølviry przyglądała się, jak flota Sprzymierzenia bezładnie uchodzi na wyższe przestrzenie. Nie można tego było nazwać odwrotem, gdyż bardziej przypominało paniczną rozsypkę. Wielcy oportuniści nie wahali się podstępnie zabijać i ruszać w pogoń, kiedy na końcu podróży spodziewali się znaleźć jakiś skarb. Teraz, kiedy stanęli przez niebezpieczeństwem utknięcia w Powolności, śmierci pośród gwiazd, każdy na własną rękę gnał w bezpieczniejsze regiony. Ich biuletyny przesyłane do grup dyskusyjnych wciąż były pełne zuchowatych pokrzykiwań, ale manewry, jakie wykonywali, odkrywały całą prawdę. Teraz nawet neutralni wcześniej subskrybenci wskazywali na jawne sprzeczności, wielu skłaniało się ku opinii, że Sprzymierzenie zbudowano wokół Hegemonii Aprahantich i najprawdopodobniej miało inne motywy niż altruistyczna obrona przed Plagą. Wszyscy nerwowo próbowali odgadnąć, na kim teraz Sprzymierzenie może skupić swoją uwagę.
Główne nadbiorniki wciąż skierowane były na ścigające floty. Równie dobrze mogli jechać wzdłuż magistrali Sieci. Zalew wiadomości przypominał ogromny wodospad. Przekraczało to obecne możliwości odbiorcze Ølviry. Niemniej Svensndot trzymał rękę na pulsie. Gdzieś przecież mogła się znaleźć jakaś istotna informacja, jakieś odkrywcze spojrzenie… Większość subskrybentów grupy Śladami Wojen i Zagrożenia wykazywała niewielkie zainteresowanie Sprzymierzeniem czy zagładą Sjandry Kei jako takimi. Większość była przerażona postępami Plagi, która wciąż rozszerzała swój zasięg na Szczycie Przestworzy. Nikt z Najwyższych nie zdołał stawić skutecznego oporu i krążyły plotki, że jeszcze dwie inne Moce, które próbowały przeszkodzić Pladze, zostały zniszczone. Byli i tacy (tajne usta Plagi), którzy z radością witali nowy ład na Szczycie, nawet jeśli opierał się on na permanentnym zarażeniu.
W rzeczywistości tylko rejon pościgu na Dnie wydawał się jedynym miejscem, gdzie Plaga nie odniosła całkowitego zwycięstwa. Nic więc dziwnego, że wydarzenia te stanowiły temat 10 000 wiadomości na godzinę.
Sytuacja geometryczna po wynurzeniu okazała się nadzwyczaj korzystna dla Ølviry. Wcześniej byli na peryferiach całej akcji, natomiast teraz wyszli z fali z kilkoma godzinami przewagi nad głównym trzonem flot. Glimfrelle i Tirolle byli bardziej zajęci niż kiedykolwiek w życiu, kontrolując wynurzanie się reszty floty i nawiązując kontakt z innymi jednostkami Służb Bezpieczeństwa Handlowego. Do czasu wynurzenia się Scritsa i Limmende z Powolności, Kjet Svensndot był najstarszym stopniem oficerem całej organizacji. Co więcej, znał osobiście większość dowódców. Kjet nigdy nie był typem admirała, stopień kapitana grupy otrzymał w nagrodę ze swe umiej ętności pilotażowe, którymi wykazał się na Sjandrze Kei w czasie pokoju. Zawsze chętnie stosował się do poleceń swoich pracodawców. Ale teraz…
Kapitan grupy wykorzystał swoją wysoką rangę. Zaprzestano pościgu za jednostkami Sprzymierzenia. („Poczekajmy, aż wszyscy będziemy mogli działać razem” — rozkazał Svensndot.) Plany dalszego rozwoju sytuacji wędrowały w tę i z powrotem po całej wynurzającej się flocie, niektóre z nich opierały się na założeniu, że KG została zniszczona. Niektórym dowódcom Kjet wyraźnie napomykał, że to ostatnie może być prawdą, że flagowy statek Limmende wpadł w ręce wroga i że działania Sprzymierzenia były zaledwie efektem ubocznym szerzej zakrojonych działań prawdziwego wroga. Wkrótce Kjet miał stanąć na czele „spisku”, który planował.
Statki flagowe oraz jądro floty Plagi wydostały się z Powolności niemal jednocześnie. Na całym pokładzie Ølviry dały się słyszeć alarmy komunikacyjne a przez krypto statku przeszła przesyłka priorytetowa. „Nadawca: Limmende z KG. Priorytet Międzygwiezdny” — odezwał się statek.
Glimfrelle wyświetlił wiadomość na oknie głównym i Svensndot poczuł, jak chłód ogarnia całe jego ciało.
…Wszystkie jednostki zobowiązane są do ścigania uciekających statków. To jest nasz wróg, mordercy naszych towarzyszy. OSTRZEŻENIE: Podejrzewamy rożne maskarady. Wszystkie statki odwołujące te rozkazy lub im zaprzeczające należy zniszczyć. Obowiązuje szyk bitewny i kody atestacyjne.
Szyk bitewny nie był niczym nadzwyczajnym, nawet jeśli chodzi o standardy Służb Bezpieczeństwa Handlowego. Limmende chciała po prostu, aby się rozdzielili i jak najszybciej wyruszyli, zostając jedynie po to, aby zlikwidować ewentualne „maskarady”. Kjet spytał Glimfrelle’a:
— A jak kody atestacyjne? Dirokim znów był sobą.
— Czyste. Nie będziemy odbierać żadnych wiadomości, jeśli nadawca nie użyje dzisiejszego bloku jednoczasowego. Otrzymujemy pytania od innych, szefie. Na kanałach dźwiękowych i wizualnych. Chcą wiedzieć, co należy robić.
Gdyby nie przygotował sobie gruntu podczas ostatnich kilku godzin, bunt Kjeta nie miałby najmniejszych szans. Gdyby Służba Bezpieczeństwa Handlowego była prawdziwie zmilitaryzowaną organizacją, rozkaz Limmende zostałby wykonany bez żadnych pytań. Obecnie jednak inni dowódcy rozważali kwestie poruszone przez Svensndota. Na takich niewielkich odległościach komunikacja wideo była bardzo łatwa, a flota miała wystarczająco wiele jednoczasowych szyfrów, aby prowadzić ją dość swobodnie. Tymczasem Limmende posłała im jako wiadomość priorytetową drukowaną przesyłkę. Z punktu widzenia wojskowego miało to sens przy właściwym utajnieniu, jednak zastanawiające było to, że stało się dokładnie tak, jak przewidział Svensndot: domniemana KG nie chciała pokazywać twarzy tutaj, na dole, gdzie zastosowanie perfekcyjnych wizualnych mistyfikacji było niemożliwe. Ich rozkazy miały mieć formę pocztowych przesyłek lub ewokacji, co u każdego bacznego obserwatora mogło wzbudzić podejrzenie.
Na takiej właśnie cienkiej nitce rozsądnego wnioskowania wisiał Kjet i jego przyjaciele.
Kjet spojrzał na skupisko światła, które oznaczało flotę Plagi. Tu nie było oznak żadnego niezdecydowania. Żaden ze statków floty nie próbował umykać na bardziej bezpieczne wysokości. To, co nimi dowodziło, najwyraźniej potrafiło wymóc dyscyplinę, o której żadne ludzkie siły wojskowe nie mogłyby marzyć. Było gotowe poświęcić wszystko w tym „jednomyślnym” pościgu za jednym malutkim statkiem. Co dalej kapitanie?
Tuż przed rozległą smugą światła pojawił się nagle malutki błyszczący punkcik.
— Poza Pasmem III — zawołał Glimfrelle. — Sześćdziesiąt pięć lat świetlnych z przodu.
— Właśnie otrzymałem od nich utajnione wideo. Ten sam nadpsuty xor co wtedy. — Wyświetlił sygnał na głównym oknie, nie czekając na rozkaz Kjeta.
To była Ravna Bergsndot. W tyle widać było jakieś nie skoordynowane ruchy i dobiegały krzyki, dziwacznie wyglądający człowiek spierał się ze Skrodojeźdźcem. Bergsndot była odwrócona od obiektywu, biorąc aktywny udział w głośnej kłótni. Zaraz po wynurzeniu się z fali — z tego, co pamiętał — u nich działo się znacznie gorzej niż na Ølvirze.
— Teraz to nie ma znaczenia, mówię ci. Niech zostanie. Musimy się skontaktować… — Musiała dostrzec sygnał odbiorczy, jaki przysłał jej Glimfrelle.
— O, już są! Na Moce, Phamie, proszę cię… — Machnęła gniewnie ręką i odwróciła się do kamery. — Kapitanie grupy. Jesteśmy…
— Wiem. Wyszliśmy poza obszar falowania już kilka godzin temu. Obecnie znajdujemy się w centrum pogoni.
Wstrzymała oddech. Nawet po długich godzinach planowania i przygotowań sytuacja zmieniała się zbyt szybko jak dla niej. Dla mnie też.
— To już coś — powiedziała po chwili. — Wszystko, co powiedzieliśmy wcześniej, pozostaje bez zmian, kapitanie grupy. Potrzebujemy waszej pomocy. Siły, które nas gonią, to Plaga. Błagamy was o pomoc!
Svensndot zauważył podgląd przy otwartym oknie. Ten szelma Glimfrelle retransmitował to, co widzieli, do wszystkich jednostek floty, którym mogli ufać. Znakomicie. Omawiał całą sytuację z pozostałymi dowódcami przez ostatnie godziny, ale na pewno dużo lepszy efekt miało zobaczenie na commie samej Ravny Bergsndot, osoby z Sjandry Kei, która żyła i potrzebowała ich pomocy. Możesz spędzić całą resztę życia, szukając zemsty w Środkowych Przestworzach, ale uda ci się zabić tylko parę sępów. To, co ściga Ravnę Bergsndot, może być główną przyczyną całej klęski.
Motyle już dawno odleciały, wciąż wysyłając do Sieci pieśni o swych bohaterskich czynach. Nie więcej niż jeden procent floty Bezpieczeństwa Handlowego posłuchał rozkazu Limmen-de, aby ich gonić. Ci nie stanowili problemu: najbardziej niepokoił go fakt, że dziesięć procent ich statków zostało z tyłu i przyłączyło się do sił Plagi. Niektóre z nich mogły wcale nie zostać wypaczone. Być może po prostu pozostawały posłuszne rozkazom, które uważały za wiążące. Wiedział, że z trudem przyjdzie mu do nich strzelać.
A co do tego, że dojdzie do walki, Kjet Svensndot nie miał najmniejszych wątpliwości. Wykonywanie manewrów nacierających przy zastosowaniu ultranapędu było dość trudne… jeśli druga strona próbowała robić uniki. Ale flota Plagi niezmiennie podążała w ślad za Poza Pasmem II. Stopniowo obie floty zaczynały zajmować tę samą przestrzeń. Obecnie ich jednostki były rozproszone na przestrzeni wielu lat świetlnych sześciennych, ale z każdym skokiem tory ruchów floty Aniara pod dowództwem kapitana grupy coraz bardziej upodabniały się do trajektorii, po jakich poruszały się jednostki ich przeciwników.
Niektóre statki zdołały już wniknąć kilkaset milionów kilometrów w szyki wroga… albo dotrzeć do miejsc, gdzie wróg był przed chwilą lub miał się za chwilę znaleźć. Wszelkie manewry taktyczne zostały ustalone. Do pierwszego wystrzału pozostało tylko kilkaset sekund.
— Po wycofaniu się Aprahantich mamy przewagę liczebną. Każdy normalny wróg dawno by dał nogę…
— Ale oczywiście flota Plagi nie jest normalnym wrogiem — wtrącił się rudowłosy gość, który teraz z nimi rozmawiał. Dobrze, że Glimfrelle nie przekazał reszcie floty obrazu jego twarzy. Facet był opryskliwy i zachowywał się strasznie dziwnie przez większość czasu. Obecnie wydawało się, że pragnie storpedować każdą koncepcję wysuwaną przez Svensndota. — Plaga nie dba o straty, dopóki jest pewna, że dotrze do celu.
Svensndot wzruszył ramionami.
— Posłuchaj, zrobimy, co możemy. Za sto pięćdziesiąt sekund otwieramy ogień. Jeśli nie mają żadnej ukrytej broni, możemy ich pokonać. — Nagle spojrzał ostro na tamtego. — Czy może właśnie o to ci chodzi? Czy Plaga może… — Z góry wciąż dochodziły wieści o postępach Plagi na Szczycie Przestworzy. Bez wątpienia jej inteligencja przewyższała ludzką. Nie uzbrojony człowiek zaatakowany przez sforę psów może je pokonać. To samo dotyczyło Plagi…
Pham Nuwen pokręcił głową.
— Nie, nie, nie. Taktyka Plagi tu, na dole, prawdopodobnie nie będzie dorównywać waszej. Ma przewagę na Szczycie, gdzie może używać swoich niewolników jak palców własnej ręki. Jej stwory tu, na dole, przypominają raczej słabo zsynchronizowane, zdalnie sterowane gadżety. — Nuwen skrzywił się w kierunku kogoś lub czegoś pozostającego poza polem widzenia kamery. — Nie, my raczej powinniśmy się obawiać jej strategicznej chytrości. — Jego głos nagle zaczął sprawiać wrażenie odłączonego od reszty osoby, co było jeszcze bardziej niepokojące niż wcześniejsza niecierpliwość. Nie była to wcale oznaka zimnej krwi w obliczu zagrożenia, tylko raczej obojętność szaleńca. — Sto sekund do natarcia… Kapitanie grupy, mamy szansę, jeśli skoncentruje pan siły na właściwych punktach. — Ravna zleciała w dół z górnej części obrazu i położyła dłoń na ramieniu rudzielca. Mówiła, że gość ma iskrę bożą, że to ich tajna broń przeciwko wrogowi. Iskra boża, przesłanie umierającej Mocy, śmieć czy skarb, któż to mógł wiedzieć?
Cholera, jeśli tamci wysłannicy to źle zsynchronizowane, zdalnie sterowane graty, cóż nam przyjdzie z rad Phama Nuwena? Ale gestem ręki nakazał, aby Tirolle zaznaczył cele wymieniane przez rudzielca. Dziewięćdziesiąt sekund. Czas na podjęcie decyzji. Kjet wskazał zaznaczone na czerwono przez Tirolle^ punkty rozproszone wśród wrogiej floty. — Co powiesz o tych celach, ‘Rolle?
Dirokim coś tam do siebie świstał przez chwilę. Korelacje pojawiały się na ekranie w straszliwie wolnym tempie.
— Statki, które wyznaczył, nie są ani największe, ani najszybsze. Na wycelowanie w nie będziemy potrzebowali dodatkowego czasu. — Czy to jednostki dowódcze? - Jeszcze jedno, niektóre z nich wykazują możliwość rozwinięcia dużych szybkości realnych. — Statki z napędem strumieniowym? Niszczyciele planetarne?
— Hm. — Svensndot jeszcze przez chwilę spoglądał na wyświetlacz. Jeszcze trzydzieści sekund i statek Jo Haugen o nazwie Lynsnar przejdzie do natarcia, ale jego celem nie miał być żaden ze statków wskazanych przez Nuwena. — Wejdź na comm, Glimfrelle. Powiedz Lynsnarowi, żeby się wycofał i zmienił cel. Żeby wszyscy zmienili cele.
Świetliste punkty oznaczające flotę Aniara ześlizgiwały się wolno wokół jądra floty Plagi, szukając nowych celów. Minęło dwadzieścia minut, w ciągu których miał okazję spierać się z niejednym dowódcą. Służba Bezpieczeństwa Handlowego nie była flotą przeznaczoną do przeprowadzania akcji wojskowych. To, co umożliwiło Kjetowi Svensndotowi sprawne przeprowadzenie buntu, obecnie było przyczyną nieustannego kwestionowania jego decyzji i przesyłania niezliczonych kontrpropozycji. Emitowano także groźby na kanale łączącym ich z arma-torką Limmende: zabić buntowników, śmierć wszystkim, którzy odmówili posłuszeństwa Firmie. Kody utajniające były prawidłowe, ale ton zupełnie nie pasował do łagodnej, zorientowanej na zysk Giske Limmende. W każdym razie każdy mógł się teraz przekonać, że odmówienie posłuszeństwa Limmende było właściwą decyzją.
Johanna Haugen pierwsza zsynchronizowała się ze swym celem. Glimfrelle otworzył okna z przepływem danych od Lyn-snara. Był to niemal naturalny widok nocnego nieba z wolno przesuwającymi się gwiazdami. Cel znajdował się w odległości nie większej niż trzydzieści milionów kilometrów od Lynsnara, ale synchronizacja nastąpiła z przesunięciem około jednej milisekundy poza synchrem. Haugen zawsze przybywała na miejsce tuż przed albo tuż po wykonaniu skoku przez ofiarę.
— Wypuszczam pociski — usłyszeli głos Haugen. Teraz mieli przed sobą prawdziwy obraz Lynsnara przesyłany z odległości kilku metrów przez kamery jednego z pierwszych zdalnych pocisków, jakie wystrzelili. Statek był słabo widoczny, ciemna plama zasłaniająca gwiazdy… albo ogromna ryba na głębiach bezkresnego morza. Ryba składająca ikrę. Obraz zamigotał. Lynsnar pojawiał się i znikał, gdy pocisk na chwilę tracił synchronizację. Rój niebieskich światełek wyleciał z ładowni statku. Zdalne pociski. Rój otoczył Lynsnara, dokonując autokalibracji i szukając celu.
Światło wokół Lynsnara bladło, w miarę jak zdalne pociski odsuwały się od statku, tracąc z nim synchronizację o ułamkowe wartości jednostek czasu i przestrzeni. Tirolle otworzył okno ukazujące przestrzeń zamkniętą w sferze o promieniu stu milionów klików, której środek stanowił Lynsnar. Cel był teraz czerwoną kropką, miotającą się wewnątrz sfery jak jakiś oszalały owad. Lynsnar zbliżał się chyłkiem do wroga z szybkością osiem razy większą od prędkości światła. Czasami cel znikał na sekundę i wydawało się, że już po synchronizacji, innym razem światełka oznaczające Lynsnara i jego cel mieszały się na chwilę, kiedy oba pojazdy przez jedną dziesiątą sekundy dzieliła przestrzeń mniejsza niż milion kilometrów. Nie udało się dokładnie wyświetlić rozstawienia pocisków. Plamki wędrowały po miriadach trajektorii, a jej czujniki tropiły ślad wrogiego statku.
— Co robi cel, czy wystrzeliwuje pociski? Potrzebujesz wsparcia? — spytał Svensndot. Tirolle zrobił lekceważący dirokimski gest. To, na co patrzyli, znajdowało się w odległości trzech lat świetlnych. Obecnie i tak nic nie mógł zrobić.
— Nie sądzę, żeby moja bestia chciała coś odpalać — odparła Jo Haugen. — Straciłam tylko pięć pocisków, nie więcej niż można się spodziewać przy bliskich chybieniach. Zobaczymy… — Urwała, ale sygnał Lynsnara nadal był silny. Kjet spojrzał na inne okna. Pięć jednostek floty Aniara już włączyło się do akcji i zakończyło wysyłanie pocisków. Nuwen w Poza Pasmem. II przyglądał się temu w ciszy. Iskra boża miała swój plan, a teraz Kjet i jego ludzie wykonywali jej polecenia.
Złe i dobre wieści zaczęły napływać szybkim strumieniem.
— Dostał! — To była Jo Haugen. Czerwona kropka zniknęła z przestrzeni otoczonej przez rój Lynsnara. Statek przeleciał kilka tysięcy kilometrów obok jednego z pocisków. W ciągu kilku milisekund potrzebnych na dokonanie obliczeń przed nowym skokiem pocisk wykrył jego obecność i wybuchł. Eksplozja nie miałaby tak fatalnych skutków, gdyby cel wykonał skok, zanim dotarła do niego fala uderzeniowa. W poprzednich sekundach udało mu się uniknąć kilku bliskich chybień. Tym razem jednak potwierdzenie skoku nie doszło na czas. Powstała nowa minigwiazda, której światło za wiele lat miało dotrzeć do pozostałych miejsc, w których rozgrywała się bitwa.
Glimfrelle wydał chrapliwy świst, będący absolutnie nieprzetłumaczalnym przekleństwem.
— Straciliśmy Ablsndota i Krezusa, szefie. Ich cele musiały odpalić własne roje.
— Wyślij tam Lśniące Skrzydła i Trans. - Poczuł narastający ucisk w tyle głowy. Ginęli jego przyjaciele. Kjet nieraz miał już do czynienia ze śmiercią, ale nigdy w ten sposób. W akcjach policyjnych niewielu ryzykowało życie, chyba że były to ekspedycje ratunkowe. A teraz… odwrócił się od raportu stanu działań, aby posłać więcej statków do celu, wokół którego pojawiły się broniące go statki wroga. Tirolle także posyłał inne, na własną rękę. Otaczanie kilku nieistotnych celów mogło w efekcie skończyć się dla niech kiepsko, ale jak na razie… wróg ponosił straty. Po raz pierwszy od upadku Sjandry Kei Służby Bezpieczeństwa Handlowego miały sposobność odpłacenia zniszczeniem za doznane krzywdy.
Zgłosiła się Haugen:
— Na Moce, ależ to coś pędziło! Podczas detonacji pocisk miał włączony detektor elektromagnetyczny. Cel przemieszczał się z prędkością rzeczywistą 15 000 kilometrów na sekundę. — Pocisk rakietowy wystrzelony na oślep? Cholera. Powinni się z tym wstrzymać do czasu, kiedy już będą kontrolować sytuację.
— Następne rozwałki po drugiej stronie — zawołał Tirolle. — Wróg się przegrupowuje. W jakiś sposób udało im się odgadnąć, w co celujemy…?
Glimfrelle wydał z siebie tryumfujący świst.
— Wal w nich! Wal!… o cholera. Szefie, chyba Limmende wykryła, że to my koordynujemy całą akcję…
Nad stanowiskiem Tirolłe’a otworzyło się nowe okno. Pokazywało przestrzeń w promieniu pięciu milionów kilometrów wokół Ølviry. Obok nich znalazły się dwa inne statki. Okno zidentyfikowało je jako flagowiec Limmendy i jeden ze statków, który nie odpowiedział na wezwanie Svensndota do wymówienia posłuszeństwa dowództwu.
Przez chwilę na pokładzie Ølviry panowała absolutna cisza. Okrzyki tryumfu i paniki dochodzące od reszty floty nagle wydały się bardzo dalekie. Svensndot i jego załoga stanęli oko w oko ze śmiercią.
— Tirolle! Ile jeszcze do wypuszczenia…
— Już wypuścili… właśnie minęliśmy pocisk o dziesięć milisekund.
— Tirolle! Zakończ wysyłanie następnych jednostek. Glimfrelle przekaż do Lynsnara i Transu, żeby przejęli dowództwo, gdybyśmy stracili kontakt. — Te statki już pozbyły się pocisków, a Jo Haugen była znana wszystkim pozostałym dowódcom.
Potem już o niczym nie myślał, koordynując ruchy roju pocisków Ølviry. Okno taktyczne pokazywało, jak rój się rozprasza, a poszczególne pociski oznaczane były kolorami w zależności od tego, czy poruszały się z opóźnieniem, czy z wyprzedzeniem względem Ølviry.
Dwóch napastników znakomicie dostosowało swoje pseu-doszybkości. Dziesięć razy na sekundę wszystkie trzy statki wykonywały skok, przemierzając odległość niewielkiego ułamka roku świetlnego. Niczym płaskie kamienie umiejętnie rzucone na lustro stojącej wody, cała trójka pojawiała się w realnej przestrzeni w perfekcyjnie odmierzonych odstępach czasu, a odległość między nimi przy każdym wynurzeniu była mniejsza niż pięć milionów kilometrów. W czasie rozpoczęcia skoku dzieliły ich milisekundy i fakt, że światło nie mogło dotrzeć od jednego do drugiego w tej krótkiej chwili, jaką każdy z nich spędzał w punkcie skoku.
Nagle trzy aktyniczne błyski oświetliły pokład, sprawiając, że za Svensndotem i Dirokimami ukazały się ich potężne cienie. To było światło drugorzędne, sygnał alarmowy wyświetlacza, informujący o pobliskiej detonacji. Ratuj się, kto może - taką właśnie wiadomość każda rozumna istota powinna odczytać z tego złowrogiego pulsowania. Byłoby bardzo łatwo wyłamać się z synchronizacji i… stracić taktyczną kontrolę nad flotą Ania-ra. Tirolle i Glimfrelle odchylili głowy od okna sytuacji lokalnej, chroniąc oczy przed blaskiem cudem uniknionej zagłady. Ale ich świszczące głosy nie załamały się ani przez chwilę i Ølvira nadal wydawała rozkazy, dowodząc całą akcją. Wokół nich toczyły się dziesiątki innych bitew. W obecnej chwili Ølvira stanowiła jedyne źródło precyzyjnych wskazówek i ogólnej kontroli, dostępne dla całej floty. Każda sekunda ich trwania na posterunku oznaczała zapewnienie odpowiedniej ochrony oraz przewagi flocie Aniara. Odłączenie się od pozostałych oznaczałoby kilka minut chaosu, zanim Lynsnar lub Trans zdążyłyby przejąć kontrolę.
Prawie dwie trzecie celów wyznaczonych przez Phama Nu-wena zostało zniszczonych. Zapłacili jednak za to wysoką cenę. Połowa przyjaciół Svensndota zginęła. Wróg poniósł spore straty, próbując osłonić cele, ale znaczna część floty zdołała przetrwać ich natarcie.
Nagle cios jakiejś niewidzialnej ręki spadł na 01virę, tak że Svensndot został gwałtownie wciśnięty z wielką mocą w swą bojową uprząż zabezpieczającą. Pogasły światła, nawet blask bijący z okien. Po chwili od podłogi zaczął bić nikły czerwony poblask. Na tle jednego malutkiego monitora pojawiły się sylwetki Dirokimów. ‘Rolle świstał cicho.
— Wypadliśmy z gry, szefie, przynajmniej na razie. Nie wiedziałem, że chybiony strzał może tak mocno zahaczyć.
Może to wcale nie był chybiony strzał. Kjet wyplątał się ze swej uprzęży i poleciał przez pomieszczenie, aż w końcu znalazł się, wisząc głową w dół, nad malutkim monitorem. Może już nie żyjemy. Gdzieś blisko nich wybuchł pocisk, fala uderzeniowa dosięgła ich, zanim wykonali skok. Wstrząs oznaczał, że zewnętrzna część kadłuba statku eksplodowała w chwili, gdy dotarła do niej część miękkich promieni rentgenowskich z wrogiej broni. Wpatrywał się w czerwone litery przesuwające się powoli przez awaryjny wyświetlacz uszkodzeń. Najprawdopodobniej wszystkie części elektroniczne uległy trwałemu uszkodzeniu. Istniała możliwość, że otrzymali śmiertelną dawkę promieniowania gamma. Smród przypalonej izolacji rozszedł się po całym pokoju niesiony powiewem wentylacji.
— Iiya! Zobaczcie! Jeszcze pięć nanosekund i w ogóle byśmy nie uciekli. Zrobiliśmy skok już po uderzeniu fali. — W niewiadomy sposób elektronika wytrzymała to na tyle, by wykonać skok. Przepływ promieni gamma przez kabinę sterowniczą wynosił 200 remów, nie powinno im to zaszkodzić przez następne kilka godzin, a dla pokładowego chirurga byłaby to drobnostka. Lecz jeśli chodzi o chirurga i resztę urządzeń Ølviry…
Tirolle wystukiwał długie pytania na klawiaturze; rozpoznanie głosowe już nie działało. Minęło kilka sekund, zanim odpowiedź zaczęła pojawiać się na ekranie.
— Zawieszone działanie automatów centralnych. Zawieszone zarządzanie odczytami. Komputacja napędowa zawieszona. — Tirolle szturchnął łokciem brata. — Hej ‘Frelle, zdaje mi się, że ‘Vira zdołała odłączyć wszystko na czysto. Większość pewnie uda się przywrócić na nowo.
Dirokimowie znani byli ze swego nadmiernego optymizmu, ale w tym wypadku Tirolle niewiele minął się z prawdą. Ich spotkanie z pociskiem trwało tak krótko, że doznali najmniejszego możliwego uszkodzenia — takie szczęście zdarza się raz na miliard podobnych sytuacji. Przez następne półtorej godziny Dirokimowie starali się na nowo uruchomić wzmocniony procesor monitorów i kolejno przywracali funkcjonowanie użytków. Niektórych rzeczy już niestety nie dało się odzyskać, aparatura komunikacyjna została pozbawiona funkcji analizy składniowej, a spiny ultranapędu po jednej stronie statku były częściowo stopione. (Gadżet emitujący smród spalenizny był jednym z najprymitywniejszych urządzeń ostrzegawczych, które nie uległo uszkodzeniu, mimo że powinno wysiąść z urządzeniami diagnostycznymi.) Byli bardzo daleko od floty Plagi.
… a flota Plagi wciąż istniała. Plama światła oznaczająca wrogie jednostki skurczyła się, ale wciąż parła naprzód, nie zbaczając z obranej trajektorii. Bitwa była dawno zakończona. Resztki Służb Bezpieczeństwa Handlowego znajdowały się w promieniu czterech lat świetlnych wokół opuszczonego pola bitwy. A zaczynali z liczebną przewagą. Gdyby walczyli tak jak należy, mogli zwyciężyć. Zamiast tego zniszczyli jednostki mogące rozwijać znaczne prędkości rzeczywiste i tylko połowę pozostałych. Niektóre z największych wrogich statków przetrwały bitwę. Te z kolei przewyższały pozostałości floty Aniara niemal czterokrotnie. Plaga mogła obecnie zniszczyć wszystko, co pozostało ze Służb Bezpieczeństwa Handlowego. Ale oznaczałoby to opóźnienie w pościgu, a z tego flota Plagi nie myślała rezygnować.
Tirolle i Glimfrelle spędzili długie godziny, ponownie nawiązując łączność i próbując dowiedzieć się, kto zginął, a kto się uratował. Pięć statków straciło napęd, ale ich załogi przeżyły. Lokalizację niektórych zniszczonych statków łatwo dało się ustalić i na poszukiwanie wraków Svensndot posłał jednostki mające jeszcze pociski. Starcie dwóch jednostek było wyjątkowo higienicznym, intelektualnym ćwiczeniem dla tych, którym udało się wyjść cało z takich potyczek, jednakże zniszczenie i odpady, jakie pozostawały po takich bataliach były równie materialne jak te powstałe podczas wojny lądowej, tyle że zajmowały bilion razy większą przestrzeń.
W końcu minął czas na cudowne odratowania i przygniatające odkrycia. Dowódcy SjK zgromadzili się na wspólnym kanale, aby zadecydować o wspólnej przyszłości. Przypominało to czuwanie przy zwłokach — Sjandry Kei i floty Aniara. Już po rozpoczęciu narady pojawiło się nowe okno, a w nim — widok na mostek Poza Pasmem II. Ravna Bergsndot śledziła w ciszy przebieg spotkania. Nie było śladu mężczyzny z iskrą bożą.
— I co teraz mamy robić? — spytała Johanna Haugen. — Cholerne Motyle dawno czmychnęły.
— Czy na pewno uratowaliśmy wszystkich? — zapytał Jan Trenglets. Svensndot powstrzymał się od gniewnej odpowiedzi. Dowódca Transu wciąż pytał o to samo. W bitwie zginęło zbyt wielu jego przyjaciół. Do końca życia miały go dręczyć koszmary, w których widział statki ginące jeden po drugim w głębokiej nocy.
— Przejrzeliśmy wszystko, nawet tam gdzie nie było szans na znalezienie czegokolwiek — Haugen starała się mówić jak najłagodniej. — Pozostało nam tylko zdecydować, gdzie mamy teraz lecieć.
Ravna odchrząknęła cichutko.
— Panowie i panie, jeśli…
Trenglets spojrzał na jej obraz. Całe swoje cierpienie zawarł w gwałtownym wybuchu furii.
— Nie jesteśmy żadnymi twoimi panami i paniami, suko! Nie jesteś żadną księżniczką, za którą z radością chcielibyśmy umierać. Zasługujesz tylko na to, by cię ustrzelić, na nic więcej.
Kobieta aż się skuliła na widok takiego gniewu.
— Ja…
To wy nas wrobiliście w tę samobójczą bitwę — zagłuszył ją Trenglets. — To wy kazaliście nam atakować drugorzędne cele. A potem nic nam nie pomogliście. Plaga ściga was jak kasza-lot kałamarnicę. Gdybyście choć trochę zboczyli z kursu i zrobili mały unik, na pewno zmylilibyście Plagę i uszli cało.
— Wątpię, żeby to cokolwiek pomogło, sir — powiedziała Ravna. — Plagę bardziej interesuje cel naszej podróży. — System słoneczny kilkadziesiąt lat świetlnych pod Poza Pasmem II. Uciekinierzy mieli tam dotrzeć na dwa dni przed ścigającymi.
Jo Haugen wzruszyła ramionami.
— Musisz zdawać sobie sprawę, co nam przyniósł szalony plan twojego przyjaciela. Gdybyśmy atakowali z głową, wróg zostałby zdziesiątkowany. Gdyby nadal za wami leciał, może moglibyśmy was ochronić nawet na tym Świecie Szponów. — Wyglądało na to, że zastanawia się nad znaczeniem dziwacznej nazwy. — Obecnie… nie ma mowy, żebym za nimi leciała. Resztki wroga wystarczą, by nas zmieść. — Spojrzała na obraz Svensndota. Kjet zmusił się, by także na nią spojrzeć. Niezależnie od tego, o co obwiniali Poza Pasmem II, to właśnie kapitan grupy Kjet Svensndot przekonał ich do prowadzenia walki w taki, a nie inny sposób. Poświęcenie floty Aniara poszło na marne i dziwił się, że Haugen, Trenglets i inni w ogóle chcą jeszcze z nim rozmawiać. — Proponuję, abyśmy dokończyli tę służbową naradę nieco później. Połączenie za tysiąc sekund, Kjet.
— Będę gotów.
— Znakomicie. — Jo odłączyła się, nie mówiąc nic więcej do Ravny Bergsndot. Po kilku sekundach odłączył się także Trenglets i pozostali. Pozostał tylko Svensndot i dwóch Dirokimów oraz Ravna Bergsndot wyglądająca z obrazu przekazywanego przez Poza Pasmem II.
W końcu Bergsndot odezwała się.
— Kiedy byłam małą dziewczynką na Herte, nieraz bawiłam się w porywaczy i SBH. Zawsze śniłam o tym, że wasi ludzie ratują mnie z najgorszych opresji.
Kjet uśmiechnął się ponuro.
— Cóż, była to nieudana próba akcji ratunkowej. — Chociaż nie ma cię na liście klientów. — To największa bitwa, w jakiej kiedykolwiek braliśmy udział.
— Przykro mi, Kje… kapitanie grupy.
Spojrzał na jej ciemną twarz. To na pewno dziewczyna z Sjandry Kei, łącznie z tymi jej fiołkowymi oczkami. To nie mogła być symulacja, nie w tych przestrzeniach. Postawił wszystko na to, że jest prawdziwa; wciąż wierzył, że jest prawdziwa. Ale…
— A co na to twój przyjaciel? — Pham Nuwen nie pokazał się od czasu imponującego występu w roli obdarzonego iskrą bożą proroka, na samym początku bitwy.
Ravna spojrzała poza kamerę.
— Nie mówi zbyt wiele, kapitanie grupy. Krąży gdzieś bardziej przybity niż kapitan Trenglets. Zgodnie z tym, co pamięta, był przekonany, że żąda rzeczy najwłaściwszej, ale obecnie nie ma pojęcia, dlaczego to właśnie było najlepsze wyjście.
— Hmm. — Teraz już trochę za późno. — Co macie zamiar teraz zrobić? Haugen ma rację. Ściganie Plagi aż do miejsca, gdzie lecicie, oznacza dla nas bezsensowne samobójstwo. Śmiem twierdzić, że dla was także. Może uda wam się tam dotrzeć pięćdziesiąt pięć godzin przed nimi. Co zdołacie zrobić w tak krótkim czasie?
Ravna Bergsndot spojrzała na niego. Po chwili jej twarz skurczyła się w płaczliwym grymasie.
— Nie wiem… nie wiem. — Kręciła głową z twarzą ukrytą w dłoniach i zasłoniętą falą opadających czarnych włosów. W końcu podniosła wzrok i otarła twarz. Jej głos był spokojny, lecz bardzo cichy. — Naprawdę… nie wiem. Ale lecimy dalej. Po to wyruszyliśmy. Jeszcze wszystko może się udać… Wiesz, że na dole jest coś, co Plaga rozpaczliwie pragnie zdobyć. Może pięćdziesiąt pięć godzin starczy, żeby zorientować się, co to takiego, i powiedzieć Sieci. Poza tym… poza tym wciąż będziemy mieć iskrę bożą Phama.
Waszego najgorszego wroga? Być może ten cały Pham Nuwen był jakimś robotem Mocy. Naprawdę wyglądał, jakby został zbudowany według opisu pochodzącego z drugiej ręki. Ale jak odróżnić iskrę bożą od zwykłego szaleństwa?
Wzruszyła ramionami, jakby w ten sposób przyjmowała do wiadomości istniejące wątpliwości i… akceptowała je.
— A co zrobisz ty, kapitanie, i całe Służby Bezpieczeństwa Handlowego?
Nie ma już żadnych Służb Bezpieczeństwa Handlowego. Wszyscy nasi klienci zostali praktycznie wystrzeleni spod naszych statków. Zabiliśmy armatorkę albo przynajmniej zniszczyliśmy jej flagowiec i jednostki pozostające po jej stronie. Teraz jesteśmy flotą Aniara. — Tę oficjalną nazwę wybrano podczas spotkania, które przed chwilą się zakończyło. Była jakaś rozpaczliwa fascynacja w przywoływaniu ducha starszego niż Sjandra Kei czy nawet Nyjora, ducha z zamierzchłych początków ludzkiej rasy. Bo teraz naprawdę nie mieli już nic, ani swoich światów, ani klientów, ani dawnych przywódców. Byli setką statków lecących do…
— Rozmawialiśmy o tym. Kilku wciąż chciałoby lecieć za wami aż do Świata Szponów. Niektórzy chcą wrócić do Środkowych Przestworzy i poświęcić resztę życia zabijaniu Motyli. Większość jednak pragnęłaby znaleźć nowe siedlisko dla ras z Sjandry Kei i tam zacząć wszystko od nowa, gdzieś, gdzie nikt nas nie zauważy, gdzie nikt nie będzie się interesował, czy jeszcze żyjemy.
Wszyscy natomiast zgadzali się co do tego, że flota Aniara nie może się już rozdzielać i dla nikogo poświęcać. Kiedy to stało się jasne, odpowiedź na pytanie, co robić, wydawała się prosta. Po wielkim falowaniu ta część Dna stanowiła niejednorodną mieszaninę Powolności i Przestworzy. Miną całe wieki, zanim statki zonograficzne z wyżej położonych przestrzeni zdołają dostarczyć w miarę wiarygodne mapy nowych przestrzeni granicznych. Światy świeżo wyzwolone z Powolności znajdowały się ukryte w zagłębieniach i szczelinach tych przestrzeni. Tam Sjandra Kei narodzi się na nowo. Ny Sjandra Kei?
Spojrzał przez mostek na Tirolle i Glimfrelle. Byli bardzo zajęci, starając się na nowo uruchomić główne procesory nawigacyjne. Nie było to absolutnie konieczne do połączenia z Lyn-snarem, ale na pewno wygodniej byłoby manewrować obydwoma statkami. Bracia jakby całkowicie zapomnieli o Kjecie i Ra-vnie. A może nie zwracali uwagi na to, o czym mówili. W pewnym sensie decyzja floty Aniara była dla nich ważniejsza niż dla ludzi. Nikt nie wątpił, że w Przestworzach żyły jeszcze miliony ludzkich stworzeń (a kto wie, ile ludzkich światów istniało w Powolności, dalecy kuzyni Nyjory, prapotomkowie Starej Ziemi), ale po tej stronie Transcendencji nie było już innych Dirokimow niż Dirokimowie z Aniary. Senne siedliska Sjandry Kei przestały istnieć, a wraz z nimi ich rasa. Na wszystkich pokładach jednostek Aniary znajdowało się co najmniej tysiąc Dirokimow, sióstr i braci. To byli najwięksi awanturnicy, którzy teraz stawali przed ogromnym wyzwaniem. Ci dwaj z Ølviry rozpoczęli już odpowiednie poszukiwania wśród tych, którzy przeżyli, starając się odnaleźć swoich przyjaciół i śniąc o nowej rzeczywistości.
Ravna słuchała poważnie wyjaśnień swojego rodaka.
— Kapitanie grupy, zonografia to dość żmudna rzecz… a wasze statki są na samej granicy stref. W tej pianie możecie spędzić całe lata, nie znajdując nowego domu.
— Przedsięwzięliśmy odpowiednie środki ostrożności. Porzucamy wszystkie statki prócz tych, które mają napęd strumieniowy i chłodnie hibernacyjne. Utworzymy skoordynowaną sieć. Nikt nie powinien się oddalać na dłużej niż kilka lat. — Wzruszył ramionami. — A jeśli nigdy nie znajdziemy tego, czego szukamy — jeśli umrzemy między gwiazdami, kiedy przestanie działać system podtrzymywania życia - wtedy tym bardziej okażemy się godni naszej nazwy. — Aniara. - Ale myślę, że mamy szansę. Na pewno większą niż wy.
Ravna wolno pokiwała głową.
— Tak. Cieszę się, że mogłam się o tym dowiedzieć. Gawędzili jeszcze kilka chwil. Nawet Tirolle i Glimfrelie włączyli się do rozmowy. Wszyscy oni znaleźli się nagle w jakimś ogromnym wirze zdarzeń, ale jak zwykle, gdy w grę wchodzą Moce, nikt za bardzo nie zdawał sobie sprawy, co takiego właściwie się zdarzyło, nikt nie wiedział też, jakie będą ostateczne rezultaty ich wysiłków.
— Połączenie z Lynsnarem za dwieście sekund — odezwał się statek.
Ravna usłyszała ten komunikat i kiwnęła głową. Podniosła do góry dłoń.
— Żegnaj Kjecie Svensndot, żegnajcie Tirolle i Glimfrelie. Dirokimowie odświstali swoje zwyczajowe pożegnanie, a Kjet także uniósł dłoń. Okno z obrazem Ravny Bergsndot zgasło.
…Kjet Svensndot pamiętał jej twarz przez całe życie, chociaż wiele lat później wydawała mu się ona coraz bardziej podobna do twarzy ukochanej Ølviry.