Kirył Bułyczow Konsekracja

Nasza stacja, tak w gruncie rzeczy obszerna — rury korytarzy, ogromne kule laboratoriów i magazynów paliwowych, ażurowe konstrukcje pomostów grawitacyjnych i plątanina lin — otóż nasza stacja wydaje się pasażerowi zbliżającego się statku malutką zieloną iskierką na ekranie radiolokatora. A ja przecież w ciągu swego trzytygodniowego pobytu nie zdążyłem odwiedzić wszystkich laboratoriów ani poznać wszystkich mieszkańców stacji.

— Profesorze, nie śpi pan?

Poznałem głos Sylwii Haugh.

— Nie. Po prostu myślę. Zgasiłem światło, gdyż tak lepiej mi się myśli.

— Czyżby myślenie wymagało specjalnego zachodu? Ja na przykład chodzę i myślę, jem i myślę, rozmawiam i myślę…

— Dawniej również nie zauważałem, czy akurat myślę, czy nie i dopiero teraz, po przekroczeniu sześćdziesiątki, wpadłem na to, iż myślenie zasługuje na wyodrębnienie spośród innych procesów życiowych.

— Żartuje pan, profesorze. A ja tylko chciałam na prośbę kapitana przypomnieć panu, że za pół godziny włączamy ekran.

— Dziękuję. Już idę.

Usiadłem na koi i nie zdążyłem uchwycić klamry. Od samego rana na pokładzie panowała nieważkość. Przed doświadczeniami z ekranem stacja przestawała wirować i ustawiano jej oś w odpowiednim kierunku z dokładnością do mikrona. Nie lubię nieważkości, która daje przelotne, dziecinne zadowolenie z możliwości swego ciała, a potem szybko zaczyna doskwierać, męczyć i dokuczać. Wywołuje lekkie mdłości i utrudnia sen.

— Profesorze, nie śpi pan?

— Nie. To ty, Ticke?

— Nie zapomniał pan, że za pół godziny włączamy ekran?

— Idę już, idę.

Wyciągnąłem spod koi kamasze na magnetycznych podeszwach. Te buty zbyt lekko ślizgają się po podłodze i wymagają zbyt wiele siły, żeby je od niej oderwać. Stacyjni weterani przypominali mi łyżwiarzy, a ja wyglądałem jak nowicjusz, który po raz pierwszy wszedł na lodowisko.

— Profesorze, nie śpi pan?

— Dziękuję. Pamiętam. Wiem, że za pół godziny włączamy ekran.

— Przechodziłem w pobliżu i pomyślałem… Dziś jest pański dzień, profesorze.

Posiedziałem chwilę, wsłuchując się w ciche szumy i szmery wypełniające stację. Te dźwięki, choć wydawały się bardzo słabe, były zdumiewającym dowodem życia, stanowiły kontrast z beznadziejną pustką przestrzeni. Oto brzęknął rondel w kambuzie, zaterkotał robot, zaszeleściło powietrze w przewodach klimatyzatora, rozbuczał się jakiś aparat w laboratorium, pisnął kociak… Kociąt jest, tak mi się przynajmniej wydaje, co najmniej osiem. Wyfruwają z każdych drzwi, stroszą sierść, pływają przed oczami i usiłują wczepić się pazurkami w jakiś solidny, najlepiej nieruchomy przedmiot.

— Jest pan już, profesorze? Dziś jest pański dzień.

To rosyjski fizyk. Fizycy odwalili już swoja robotę i teraz mogli jedynie czekać i denerwować się razem z nami.

— Nie. Dziś jest nasz wspólny dzień — odpowiadam. — Ale przede wszystkim dzień Sylwii.

Sylwia siedzi pod ścianą naprzeciw ekranu. Na kolanach trzyma notes. Uśmiecha się do mnie z nieśmiałą wdzięcznością. Nie obawiaj się, myszko, nikt cię stąd nie wypędzi. Dziś naprawdę jest nasz dzień przecież ekran będzie na razie pracował tylko dla nas, jedynych tutaj specjalistów. Pozostali projektowali go, obliczali, montowali, regulowali i dostrajali. My będziemy patrzeć. Sylwia jest antropologiem, a ja historykiem.

— Gorąco panu, profesorze? — zapytał Ticke spod otwartej pokrywy pulpitu sterowniczego.

— Pewnie, że gorąco — powiedział rosyjski fizyk. — Chciałoby się otworzyć lufcik w kosmos.

— Przeziębisz się — powiedział kapitan. — Dziś jest pański dzień, profesorze, jeśli tylko fizycy nie nałgali.

Kapitan zasiadł w fotelu tuż pod ekranem, ogromnym, na całą ścianę, czarnym i dlatego bezdennie głębokim.

Rosyjski fizyk wyjął z kieszeni miniaturowe szachy, ale nie utrzymał ich w ręku. Pudełko otworzyło się i pionki wachlarzowato, niczym stado spłoszonych wróbli, rozleciały się po laboratorium.

— Piętnaście minut — powiedział Richard Tempest.

Wszyscy obecni byli spokojni, może nazbyt spokojni. Bezszelestnie wślizgiwali się do laboratorium technicy, coś tam robili przy pulpicie i porozumiewali się krótkimi, urywanymi, najczęściej zupełnie niezrozumiałymi zdaniami. Sala z wolna wypełniała się widzami. Zrobiło się ciemno. Jakiś młodzieniec zdjął kamasze i zawisnął na klamrze pod sufitem.

— Niech pan siądzie tu, bliżej — powiedział kapitan. — A gdzie jest Sylwia?

Paraswati ustąpił mi miejsca. Zacisnąwszy palce na poręczach fotela, poczułem się znacznie pewniej.

— A ja wciąż nie mogę uwierzyć — powiedziała Sylwia patrząc na Ticke'a, który pochylony nad mikrofonem przekazywał do sterówki jakieś liczby.

Ticke wyprostował się, spojrzał na nas niczym dowódca na swych żołnierzy przed decydującą bitwą, zerknął na ekran i powiedział:

— Światło.

— Niech się stanie światło — szepnął rosyjski fizyk, który dawno już zrezygnował z łowienia swoich pionków.

Lampy w laboratorium przygasły, dzięki czemu wyraźniej rozjarzyły się indykatory na pulpicie.

— Zaczynajcie — oderwała się sterówka.

Na czarnej elipsie ekranu pojawiła się jasna chmurka. Zrodziła się ona gdzieś w jego głębi, ale stopniowo jaśniała, zbliżała się i rozlewała coraz szerzej. Przebiegały po niej zielone iskry. Trwało to około minuty, a potem ekran nagle zniebieszczał, a w jego dolnej części ukazały się rude i białe plamy, tworzące jakiś bardzo nieostry obraz.

— Jest — powiedział Paraswati. — Znacznie lepszy niż wczoraj.

— Znakomity! — mruknął z rozczarowaniem w głosie któryś z widzów.

— Ach! — wykrzyknęła Sylwia.

Czarodziej zdarł bielmo z ekranu, nastawił dokładnie ostrość i naszym oczom ukazał się zwyczajny ziemski krajobraz, tak realny i plastyczny, jakby ekran był oknem wychodzącym na sąsiedni świat, zalany gorącym słońcem, przesycony kurzem i świeżym wiatrem. Szeroki błękitny pas przekształcił się w niebo, a na brunatnawym piasku zarysowały się domy, głębokie koleiny na wąskiej drodze i rzadko rozrzucone palmy.

— Wszystko w porządku — powiedział Ticke. — Jesteśmy na miejscu.

— Zgadza się? — zapytał kapitan.

— Chwileczkę — powiedziałem.

Było południe. Delikatny pył wirował nad ziemią, zrytą i zdeptaną kopytami bawołów. W samym środku obrazu wznosił się nie wykończony gmach opleciony bambusowymi rusztowaniami i pokryty trzcinowymi matami — logiczne centrum sceny, którą obserwowaliśmy. Niezliczone zaprzęgi wołów i bawołów ciągnęły w jego stronę ze stosami żółtych cegieł. Balansując na giętkich bambusowych żerdziach, wspinały się na rusztowania całe tłumy prawie nagich ludzi. Na samej górze pracowali murarze. W lewej części ekranu widach było werandę z kolumienkami obficie zdobionymi delikatną snycerką. Przed nią drzemali dwaj wojownicy z dzidami w rękach…

— No i jak, profesorze?

Wszyscy czekali na moją odpowiedź.

— To jest Pagan — odparłem. — Koniec jedenastego stulecia.

— Hura! — wykrzyknął ktoś półgłosem.

— Udało się? — zapytał głośnik podnieconym tonem.

— Hura! — odpowiedział mu rosyjski fizyk. — Ale z nas zuchy!

— Do góry profesora — zaproponował podstępny Ticke.

— Dlaczego mnie? Mogliście przecież pokazać ten obraz co najmniej kilkudziesięciu innym historykom, i każdy z nich powiedziałby to samo.

— Ale profesor powiedział pierwszy!

Musieli się w jakiś sposób odprężyć, niech więc już lepiej podrzucają mnie niż Sylwie. Starałem się jedynie nie zahaczyć o jakiś aparat, chociaż nie musiałem zupełnie tego robić, gdyż latałem wolno i godnie, niczym wielki balon. Moi prześladowcy również odrywali się od podłogi i wzlatywali wraz ze mną, przez co w półmroku laboratorium, oświetlonego jedynie słońcem dalekiego świata, zdawał się kłębić jeden wieloręki i wielogłowy potwór. Nie daj Boże, aby ludzie z tamtej strony ekranu zdołali zajrzeć na naszą stronę, gdyż z pewnością umarliby ze strachu.

— Patrzcie! — powiedziała Sylwia, która zdołała ukryć się w kącie i w ten sposób uniknąć udziału w powszechnej zabawie. — Patrzcie, człowiek!

Pomarszczony, wyschnięty na wiór starzec niósł wysoki gliniasty garnek, przyciskając go do piersi. Szedł tak blisko i był widoczny tak wyraźnie, że można było policzyć wszystkie zmarszczki na jego twarzy, i najdziwniejsze dla nas było to, że nas nie widzi. Zatrzymał się na moment, obrócił głowę w naszą stronę, westchnął i ruszył dalej. To jego spojrzenie natychmiast stłumiło rozhukaną zabawę. Ludzie opadali w dół niczym jesienne liście.

— Chciał nam powiedzieć: „Dlaczego podglądacie?”, ale nie wiedział, w jakim języku powinien do nas przemówić.

— Szkoda, że film jest niemy.

— A profesor potrafiłby go zrozumieć?

— Z trudem. Upłynęło prawie tysiąc lat.

— Cóż za znakomita rozdzielczość!

— Profesorze, proszę nam o nich opowiedzieć.

— Nie zanudzę was?

— Nigdy!

— Niech pan nam opowie!

— Nie wiem, od czego zacząć — powiedziałem. Bardzo nie lubię znajdować się w centrum uwagi. W dodatku nie mogłem wyzwolić się spod wrażenia, że właściwie jestem uzurpatorem, samozwańcem. Bo przecież dziś najważniejsza wcale nie była historia, lecz to, że ludziom udało się wreszcie zajrzeć w swoja przeszłość.

Czarnymi błyskawicami przemknęły przez ekran zakłócenia, ziemia zakołysała się.

— Zwiększ natężenie pola — zwrócił się kapitan, do Ticke a.

— Już ucieka — odparł Ticke. — Jeszcze najwyżej cztery minuty.

— Profesorze, proszę nam o nim opowiedzieć!…

— To było wielkie państwo. Jego władza rozciągała się od Himalajów i gór na południu dzisiejszych Chin do Zatoki Bengalskiej. Istniało dwieście pięćdziesiąt lat, a jego stolicą było miasto Pagan. Gmach opleciony rusztowaniami to świątynia Ananda, pierwsza z gigantycznych świątyń zbudowanych w Paganie za panowania cesarza Czangzitty. Ta świątynia, podobnie jak całe mnóstwo innych świątyń i pagód w łącznej liczbie około pięciu tysięcy, stoi w centrum Birmy, na brzegu rzeki Irawadi.

— Stoi do dziś?

— Do dziś.

Starzec z garnkiem w rękach znów przeszedł przez ekran. Było mu ciężko i gorąco. Patrząc na niego zrozumiałem, że w laboratorium też jest bardzo gorąco. Nagłe ekran zmętniał, ale przedtem zdążyliśmy zobaczyć, jak do starca podbiegła dziewczynka i wyjęła mu garnek z rąk. Czarne błyskawice pokrywały obraz tak gęsta siatką, że twarzy dziewczynki nie zdołaliśmy już rozróżnić.

Zapłonęło sztuczne, martwe światło lamp sufitowych. Kapitan ostrożnie wstał z fotela i powiedział:

— Koniec seansu.

— A może niczego nie było, a to wszystko tylko się nam wydawało? — zapytał Paraswati.

— Wszystko zostało zarejestrowane — odparł Ticke — choćby zaraz można wyświetlić taśmę.

Obecni nie spieszyli się z opuszczaniem sali, która w istocie przypominała widownię kina, w którym przed chwilą wyświetlono niesłychanie piękny, znakomity artystycznie i dziwny film.

— Ticke, przekaż do sterówki, żeby rozpoczęli wirowanie.

Kapitan pomógł mi wydostać się z fotela i dotrzeć do drzwi.

— To było wspaniałe — powiedziałem do niego.

— A pan nie chciał tu przyjechać.

— Wiedział pan o tym?

— Tak.

— Jestem konserwatystą, a w chronoskopie trudno jest uwierzyć nawet człowiekowi świeższej daty.

Naprawdę nie chciałem lecieć na stację. Namawiałem rektora, żeby wybrał kogoś młodszego, mniej zapracowanego, mobilniejszego.

„Dobrze — mówiłem do niego. — Przypuśćmy, że chronoskopia rzeczywiście ma jakieś realne podstawy. Przypuśćmy nawet, że w pewnych warunkach można odnaleźć punkt przestrzeni, którego czas własny opóźniony jest w stosunku do czasu ziemskiego o tysiąc lat lub więcej. Co więcej, przypuśćmy, że z tego punktu będzie można spojrzeć na Ziemię. Ale co my zobaczymy z takiej odległości?” Rektor był cierpliwy i szalenie uprzejmy. Taki sam był dwadzieścia lat temu, kiedy zdawał u mnie egzamin z historii Birmy. Zawsze zachowywał się z uprzejmą pobłażliwością bez względu na to, czy rozmawiał ze swoim nauczycielem, czy z jednym z podległych mu profesorów. „Nie — odpowiedział mi. — Nie ma pan racji, profesorze. Z równym powodzeniem mógłby pan powiedzieć, że parowóz nie ruszy z miejsca, bo nie jest zaprzężony w konia. Nikt nie budowałby przez całe lata stacji, gdyby chronoskopia była mitem. Jeśli fizycy uważają, iż ekran stacji zdoła zajrzeć do jedenastowiecznej Birmy, to znaczy, że tak będzie… — Rektor przygładził na ciemieniu nie istniejące włosy i popatrzył na mnie z wyrzutem, że niby przeżyłem tyle lat i powątpiewam we wszechpotęgę nauki. Potem powiedział zupełnie innym tonem, tonem, któremu winien towarzyszyć serdeczny uśmiech: — W każdym razie zależy nam na tym. żeby na stacji znalazł się najlepszy historyk Birmy. Pan, profesorze, jest najlepszym znawca historii Birmy, o czym jestem przekonany nie tylko jako rektor, ale również jako pański uczeń. I jeśli drogi jest panu prestiż uniwersytetu… „Tu jego głos opadł do niesłyszalnego szeptu, po czym rektor zaproponował mi szklankę zimnego soku pomarańczowego. Wypiłem go i pomyślałem: a dlaczegóż by nie? Przecież nigdy jeszcze nie docierałem dalej niż na Księżyc.

Stacja ukazała mi się najpierw jako zielona iskra na ekranie radiolokatora, wyrosła później w — kłębowisko rur, kuł i lin, aby powitać mnie uściskami rąk młodych przeważnie, nieznajomych ludzi i upałem. Na stacji panował klimat przypominający pogodę w Rangunie w majowy wieczór, wilgotny od tchnienia bliskich monsunowych chmur i duszny dlatego, że promienie słońca zabłąkane w liściach tamaryszku podgrzewają niebieskawe powietrze.

— Nawaliły nam klimatyzatory — powiedział Ticke, młodzieniec, którego długie rzęsy rzucały powłóczyste cienie na wystające kości policzkowe. — Wczoraj było tylko osiem stopni ciepła. Ale my to dzielnie znosimy.

Kapitan zaprowadził mnie do kajuty.

— Dobrze, że pan przyleciał — powiedział do mnie. — To znaczy, że nie pracujemy na darmo.

— Dlaczego?

— Pan jest człowiekiem bardzo zajętym, a więc skoro pan zdecydował się rzucić wszystko i przylecieć do nas, to znaczy, że chronoskopia jest warta tego, aby się nią poważnie zająć.

Kapitan żartował. Wierzył w chronoskopię, wierzył, że ekran będzie działał, i pragnął, abym ja również w to Uwierzył.

Od tego dnia upłynęły trzy tygodnie i entuzjaści ekranu (innych tu nie było) zyskali we mnie pełnego zapału neofitę. Trzy razy w ciągu tych trzech tygodni ekran rozjaśniał się, wypełniał się różnobarwnymi chmurkami, ukazywał nam przelotnie jakieś niezrozumiałe obrazy, i to wszystko. Aż wreszcie dzisiaj zobaczyliśmy Pagan.

O siódmej czasu pokładowego zebraliśmy się w laboratorium. I tak codziennie. Jeden seans na dobę. Dwadzieścia siedem minut z sekundami. Potem obraz rozpływał się…

Moje pierwotne przypuszczenie, że weranda czy taras z kolumnami stanowi fragment pałacu cesarza Czangzitty, potwierdziło się już następnego dnia, kiedy w połowie seansu w oddali zakłębił się kurz, z którego po chwili wyłonili się jeźdźcy, aby osadzić konie przed stopniami tarasu. Strażnicy wyprężyli się i unieśli dzidy. Do tarasu zbliżył się słoń z kłami okutymi miedzią. Na jego grzbiecie, pod złotym baldachimem, siedział niestary jeszcze mężczyzna o grubo ciosanej twarzy. Poznałem go, bo wielokroć widziałem jego posąg w mrocznej centralnej sali świątyni Ananda. Rzeźbiarz doskonale oddał podobieństwo portretowanego władcy. Teraz już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że matką cesarza, jak to utrzymywały kraniki, była Hinduska.

— No tak — powiedziałem wówczas. — Miałem rację. Kronikom należy wierzyć głównie w tych fragmentach, których nie można uzasadnić późniejszymi względami natury politycznej.

— Kto to jest? — zapytał Ticke.

— Cesarz Czangzitta — zdziwiłem się. — To przecież oczywiste!

— Profesorze, pan jest wspaniały — powiedział kapitan. — Rzecz jasna, że to jest cesarz Czangzitta, znany nam wszystkim od najmłodszych lat.

Cesarzowi towarzyszył nieodstępnie najwyższy kapłan, postać również doskonale znana ze źródeł pisanych, Szin Arachan, zasuszony starzec o godnym wyglądzie. Starzec nie udał się wraz z cesarzem do pałacu, lecz dawał jakieś cenne wskazówki budowniczemu Anandy, rysując laską na piasku różne szczegóły architektoniczne.

Tego samego dnia zobaczyliśmy, jak nadzorcy katują bambusowymi kijami robotników, którzy coś przewinili. Widok był okropny i wydawało się, że krzyki ludzi przez setki lat i miliardy kilometrów przenikają do laboratorium. W dwie minuty później już cała stacja wiedziała, co się dzieje, i w sali stłoczyli się fizycy, elektronicy i monterzy, a ich ocena okropnego widowiska była tak ostra, że zacząłem wstydzić się średniowiecznej Birmy i chyba dlatego powiedziałem, gdy już zgasł ekran:

— Naturalnie, gdyby nam pokazano wyprawy krzyżowe lub opryczników Iwana Groźnego, nikt z was by się nie oburzał.

— Profesorze, proszę się nie martwić — odpowiedział mi w imieniu wszystkich kapitan. — Bywało znacznie gorzej. I wcale nie musielibyśmy sięgać tak daleko w przeszłość. Ale zobaczyliśmy właśnie Birmę i nie możemy wejść w ekran, aby złapać nadzorcę za rękę.

Następnego dnia na piasku, gdzie wymierzano karę bambusów, widniały brunatne plamy „krwi. Pod koniec seansu zerwał się wiatr i zasypał je kurzem.

Życie moich odległych przodków było ciężkie, brudne i okrutne. Złoty wiek z kronik i legend wyglądał w istocie zupełnie inaczej. Tym bardziej zdumiewała świątynia Ananda, doskonała, lekka, szlachetna w kształcie, zbudowana po to, aby przez wieki całe wysławiać Imperium Pagańskie. Dumnie wynosiła się ponad cierpieniami małych ludzi i stawała się pomnikiem tych właśnie maluczkich, którzy nie darmo jednak przeżyli swoje niezbyt długie lata.

Starzec, który niósł wodę pierwszego dnia, miał córkę, którą znali wszyscy mieszkańcy stacji, a fizycy, ludzie o naturach hazardzistów, przychodząc ma spotkanie z nią zakładali się uprzednio o to, czy pojawi się dziś, czy nie.

Córka (a może wnuczka) starca była niezbyt wysoka, smukła i giętka jak trzcina. Jej czarne włosy związane były rzemykiem na karku i ozdobione drobnymi białymi kwiatuszkami. Skórę miała barwy teakowego drewna, a oczy podobne do górskich jezior. Nie próbujcie zarzucać mi romantycznej przesady, gdyż właśnie taką ją pamiętam, właśnie takie porównania przyszły mi do głowy, kiedy ją po raz pierwszy ujrzałem. I skoro ja, stary człowiek, wyrażam się o niej tak górnolotnie, to o młodych nie ma nawet co mówić. Tylko Sylwia była niezadowolona. Wpatrywała się w Ticke a, a Ticke nie odrywał wzroku od pagańskiej dziewczyny.

Któregoś dnia niechcący podsłuchałem rozmowę Sylwii Haugh z Tickem.

— Wszystko to, co widzimy na ekranie, przypomina spektakl teatralny — powiedziała Sylwia. — Czujesz to, Ticke?

— Chcesz powiedzieć, że to wszystko zostało przez kogoś wymyślone?

— Prawie. Tego nie ma.

— Ale ci ludzie są realni i nie wiemy, co się z nimi stanie jutro.

— Nie, wiemy. Profesor wie. Ci ludzie umarli prawie tysiąc lat temu. Została tylko świątynia.

— Nie, oni są realni. Stąd, ze stacji, widzimy ich prawdziwe życie.

— Oni umarli tysiąc lat temu.

— Przypatrz się, jak ona się uśmiecha.

— Ona nigdy cię nie zobaczy.

— Za to ja ją widzę.

— Ale ona — umarła tysiąc lat temu! Nie można zakochać się w cieniu.

— Sylwio, zastanów się, co mówisz! Skąd ci przyszło do głowy, że się w niej zakochałem?

— W przeciwnym razie tak gorąco byś jej nie bronił.

— Wcale jej nie bronię.

— Chciałbyś, żeby dzisiaj przyszła.

— Chciałbym.

— Szaleniec…

Siedziałem ukryty w głębokim fotelu i do końca mnie nie zauważyli. Uśmiechnąłem się, kiedy Sylwia uciekła korytarzem, przyciskając do piersi teczkę ze zdjęciami i rysunkami Birmańczyków żyjących w okresie pagańskim. Ticke wrócił do pulpitu i zaczął w nim grzebać, pogwizdując cicho jakąś smutną melodię. Przypominał człowieka, który pokochał Nefretete, uwiecznioną w kamieniu piękną chwilę z dalekiej przeszłości.

W trzy dni później znów wydarzyło się coś, co rozpaliło do białości całą stację, gdyż wszyscy jej mieszkańcy szalenie interesowali się życiem Paganu. Przyjechali posłowie khmerscy. Człowiekowi, nie znającemu historii Birmy, trudno chyba będzie zrozumieć moje podniecenie, kiedy rozpoznałem Khmerów w zmęczonych długą drogą, długowłosych, bogato odzianych mężczyznach. Khmerowie schodzili z klękających słoni, a słudzy otwierali nad nimi złote parasole, oznaki szalachectwa i władzy. Tak, to byli Khmerowie, z których imperium graniczył Pagan. I może właśnie teraz, jutro lub pojutrze, zostanie rozstrzygnięty długi spór historyków o to, czy Pagan płacił daninę Angkorowi, czy też rację miała kronika Dhammajan Jazawin, utrzymująca, że królowie khmerscy uznawali zwierzchnictwo Paganu.

Posłowie udali się do pałacu. Za nimi słudzy nieśli skrzynie z podarunkami, naczynia z betelem, tace pełne owoców. Cały pałac ogarnięty był podnieceniem, otoczony tłumem gapiów, a przez tumany wzniesionego przez nich kurzu widać było czasem, jak robotnicy pospiesznie zdzierają rusztowania i maty ze świątyni Ananda, którą najwyraźniej zamierzano pokazać szacownym gościom.

W nocy musiałem zażyć środek nasenny. Sen nie przychodził. Czas stanął w miejscu. Posłowie w każdej chwili mogli odjechać, usunąć się z mego pola widzenia i już na zawsze przepadną dla mnie i historii wszystkie te drobne szczegóły zachowania, które tylko ja potrafiłbym zrozumieć, a wedle których można bezbłędnie określić rzeczywiste stosunki między Birmańczykami a Khmerami — odwiecznymi konkurentami i wielkimi budowniczymi.

… I znów ekran się rozjarzył. Gapie wciąż tłoczyli się wokół pałacu. To znaczy, pomyślałem i nieco ulżyło mi na sercu, to znaczy, że posłowie jeszcze nie odjechali.

Od studni szła z pełnym dzbanem nasza znajoma dziewczyna. Postawiła go na stopniach tarasu i powiedziała coś do strażnika. Widocznie w Paganie panowały dość proste obyczaje, bo strażnik nie odpędził dziewczyny, lecz zaczął z nią z wielkim ożywieniem rozmawiać. Potem przyłączył się do nich mnich w niebieskiej todze braci leśnych, zajrzał przez balustradę do wnętrza pałacu, a drugi strażnik coś wesoło do niego zawołał. Jakiś mężczyzna, gruby i lśniący od oliwy, pewnie któryś ze sług pałacowych, wyszedł na taras, podniósł dzban i napił się z niego.

Ticke zapomniał o pulpicie. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany w dziewczynę. Nieznacznie zerknąłem w inną stronę, tam gdzie siedziała Sylwia. Sylwia udawała, że bez reszty pochłaniają ją notatki.

Jeden z khmerskich posłów wolno i uroczyście, jak aktor podrzędnego teatru, wyłonił się spoza krawędzi ekranu i stanął przy balustradzie, patrząc z roztargnieniem na biała świątynię. Za nim lekko, postukując odrobinę laską, kroczył Szin Arahan, najwyższy kapłan.

Zapytał o coś Khmera, a siedzący obok mnie fizyk odgadł jego pytanie:

— No i jak, podoba się wam nasza świątynia?

Khmer odpowiedział, a fizyk znów przetłumaczył:

— Niezła. Mamy lepsze.

Ticke patrzył tylko na dziewczynę. Dziewczyna patrzyła na Khmera, który był dla niej egzotycznym wysłannikiem obcego, niedostępnego świata. Khmer widocznie poczuł jej wzrok, bo obrócił się do Szin Arahana i coś do niego powiedział z uśmiechem. Fizyk natychmiast przetłumaczył:

— Dziewczyny macie tu lepsze niż świątynie.

Ktoś za mną zachichotał. Ticke posmutniał. Szin Arahan kiwnął głową i również zerknął na dziewczynę, która zmieszała się i cofnęła o parę kroków. Strażnicy wybuchnęli gromkim śmiechem. Khmer również się roześmiał i zaczął do czegoś namawiać Szin Arahana, wskazując dziewczynę upierścienionym palcem… Najwyższy kapłan uśmiechał się tylko uprzejmie, ale najwidoczniej nie dawał spodziewanej odpowiedzi.

— „Oddaj ją mnie”, domaga się szacowny gość — powiedział fizyk.

— Przestań! — skarciła go Sylwia.

— Rzeczywiście, daj spokój — poparł ją Paraswati. — Co my bez niej zrobimy?

— Przecież on jest stary — powiedziała Sylwia.

Ticke nie słuchał ich. Patrzył na ekran. Potem przyznał mi się, że wciąż walczył z pragnieniem wyłączenia go, jakby to mogło cokolwiek zmienić, przerwać łańcuch wydarzeń. Ale powiedział to o wiele później.

Khmer odszedł wyraźnie niezadowolony. Powiedziałem:

— To oczywiste, że Pagan nie był wasalem Khmerów, gdyż w przeciwnym Fazie Szin Arahan nie odważyłby się odmówić posłowi. Ten kapłan był wielkim dyplomatą… Inna rzecz, że nie wiemy, czy istotnie Khmer żądał podarowania mu dziewczyny.

— Żeby tylko jakoś to ją ominęło… — powiedział Paraswati.

Jego obawy były niestety uzasadnione. Szin Arahan przez chwilę stał na werandzie i nad — czymś się zastanawiał, ukrywszy oczy w siatce zmarszczek. Wydawało się, że nie widzi nikogo z otaczających go ludzi, ale kiedy dziewczyna podkradła się do tarasu, żeby wziąć dzban, nagle ocknął się, krzyknął coś do strażników, odwrócił się i szybko wszedł do pałacu. Strażnicy podeszli z dwóch stron do znieruchomiałej z przerażenia dziewczyny, a jeden z nich trącił ją w plecy drzewcem dzidy. Dziewczyna pokornie poszła przed nimi przez plac, a tłum gapiów w milczeniu rozstąpił się przed nią. Seans kończył się.

Tym razem nikt nie wyszedł z laboratorium. Kiedy zapłonęły lampy, stwierdziłem, że wszyscy patrzą na mnie, jakbym potrafił wyjaśnić widzianą dopiero co scenę, a najważniejsze, przekonać ich, że dziewczynie nie stanie się żadna krzywda… Powiedziałem więc:

— W najlepszymi razie Szin Arahan kazał ją ukryć przed Khmerem. Może zna jej ojca, a może zwyczajnie zrobiło mu się jej żal.

— A w najgorszym?

— Nie wiem. Najgorszych wariantów jest zawsze znacznie więcej niż najlepszych. Całkiem możliwe, że najwyższy kapłan postanowił jednak zrobić niespodziankę Khmerowi i wręczyć mu podarek przed odjazdem. Możliwe też, że dziewczyna czymś uchybiła posłowi i zostanie za to ukarana…

— Ale przecież ona nic nie powiedziała…

— Tak jeszcze mało wiemy o zwyczajach tamtej epoki!

Ticke wieczorem przyszedł do mojej kabiny.

— Profesorze, ja oszaleję — powiedział.

— Czym ci mogę pomóc? — zapytałem. — Postaraj się zrozumieć, że to jest iluzja, jakimś cudem zachowany film dokumentalny, a my jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy go oglądają.

— W to nie można uwierzyć. Chciałem wyłączyć ekran, bo pomyślałem, że w ciemności ona zdołałaby uciec.

Ticke wyszedł skontrolować aparaturę, upewnić się, że jutrzejszego seansu nie zakłóci żadne przypadkowe uszkodzenie. Ale tego dnia nic szczególnego się nie wydarzyło.

Nieprawda. Widzieliśmy starca, który leżał w kurzu przed stopniami pałacu i błagał strażników, żeby wpuścili go do środka, ale tym razem strażnicy byli surowi i milczący. To znaczy, że dziewczynie nadal groziło niebezpieczeństwo. Ze świątyni robotnicy zdejmowali ostatnie rusztowania i doprowadzali ją do porządku. U jej podnóża wykopali wąski, głęboki dół, od pałacu do głównego wejścia rozłożyli maty, a żołnierze z krótkimi zakrzywionymi mieczami rozpędzali gapiów, żeby nie zadeptali powstałego w ten sposób chodnika.

Główna ceremonia została przeniesiona na jutro.

Człowiek jest bardzo dziwnym stworzeniem. Jeszcze dwa dni temu interesował mnie tylko jeden problem: jakie stosunki zależności łączyły Pagan z Ankgorem, kto komu składał daniny. To była kwestia niezmiernie ważna dla historii Birmy, ale mało interesująca kogokolwiek poza mną. Natomiast w dniu ostatniego seansu, w dniu, na który przypadła konsekracja świątyni Anada, ceremonia niesłychanie uroczysta, szczególnie uroczysta ze względu na obecność zagranicznych gości, zapomniałem o suwerenach, wasalach i w ogóle władcach. Tak samo, jak wszyscy pozostali mieszkańcy stacji, niepokoiłem się o losy dziewczyny, której zdjęcia wisiały chyba w co drugiej kabinie i za której uśmiech gotowi byliśmy popełnić każde szaleństwo. Ale nie mogliśmy popełnić żadnego.

— Pozycja — mówi do mikrofonu Ticke. — Światło. Seans.

— Jest pozycja — odpowiada sterówka.

Gaśnie światło. Na ekranie ukazuje się plac wypełniony po brzegi tłumem ludzi. Wolny jest tylko prowadzący do świątyni chodnik ułożony z mat. W pobliżu świątyni tłum rozpada się na jaskrawe plamy. W niebieskich togach stoją ari, bracia leśni. Bramini są spowici w białe szaty, a prawdziwi buddyści, współwyznawcy Szina Arahana mają na sobie togi żółte i pomarańczowe. Kurz unosi się nad stłoczonymi ludźmi i przesłania całą scenę lekką mgiełką.

Uroczysta procesja schodzi majestatycznie z werandy. Jako pierwszy wstępuje na chodnik Szin Arahan, prowadzony pod ręce przez mnichów. Zanim pod dwustoma złotymi parasolami kroczy cesarz Czangzitta. Następnie ministrowie, urzędnicy, posłowie Kambodży, posłowie Arakanu, posłowie Cejlonu…

Technicy dają maksymalne powiększenie i dlatego wydaje się nam, że rama ekranu zapada się w głąb, świątynia rośnie i wraz z cesarzem zbliżamy się ku niej, niezwykle dziś pięknej i złowieszczej. Nikt, nawet ja, stary dureń, nie wie, co się może za moment wydarzyć, więc wszyscy czekamy w napięciu.

Czekamy, aż cesarz pokona odległość dzielącą go od świątyni. Spoglądam na zegarek. Do końca seansu zostało dziesięć minut. Niechaj to, myślę małodusznie, co się ma stać, stanie się potem, kiedy już tego nie będziemy widzieć. I w tym samym momencie zaczynam rozumieć, czego się lękam, do czego nie chcę się przyznać nawet samemu sobie i czego nikt nie może wiedzieć.

Istnieje pewna legenda odnotowana w wielu kronikach, w którą wierzy większość historyków. Mówi ona, że w dniu konsekracji świątyni pod jej murami wykopano głęboki dół, w którym pogrzebano najpiękniejsza dziewczynę cesarstwa.

Widzę, jak cesarz wraz z całą procesją zatrzymuje się nad wykopanym wczoraj dołem, i mówię:

— Tak.

— Co? — zapytał Ticke. — Co się stanie?

— Mogę się mylić.

— Profesorze, co się stanie?!

Opowiadam im legendę. Jeszcze nie zdołałem jej skończyć, gdy tłum rozstąpił się i mnisi w żółtych togach przyprowadzili przed oblicze cesarza obnażoną do pasa, zapłakaną, piękną jak nigdy dziewczynę. Naszą dziewczynę. Patrzę na zegarek. Do końca seansu pozostały cztery minuty. Żeby to wszystko już jak najszybciej się skończyło. Niczego już nie zmienimy. Ticke zasłania mi ekran. Stoi tuż przy nim, jakby usiłował na zawsze zapamiętać tę chwilę, jakby chciał zapamiętać twarze mnichów prowadzących dziewczynę i zemścić się na nich za to, jakby chciał zapamiętać twarz kata, barczystego, ciemnoskórego mężczyzny z nożem w ręku, który wychodzi dziewczynie naprzeciw i czeka w półobrocie na znak Szina Arahana.

— Ticke, odejdź — mówi ktoś za moimi plecami.

Ticke nie słyszy. Szin Airahan pochyla głowę.

Znajdujemy się tak blisko ludzi zgromadzonych przed świątynią, że omal słyszymy ich oddechy i urywany jęk dziewczyny, która jak zaczarowana patrzy na lśniący nóż i zaraz krzyknie…

— Aj!… — rozlega się krzyk.

Odwracamy się. Koniec. W drzwiach stoi Sylwia. Spóźniła się. Z pewnością nie zamierzała tu przyjść, ale nie wytrzymała samotności. Sylwia zaciska ręką usta i wpatruje się w ekran. My też wracamy do niego. Za późno. Przegapiliśmy właściwy moment.

Przegapiliśmy moment, w którym Ticke zbliżył się do ekranu i wszedł weń.

Ticke a nie ma na sali.

Ticke jest w Pagnie. W jakiś nieprawdopodobny, niewytłumaczalny sposób znalazł się o tysiąc lat i miliardy kilometrów od nas w tłumie mnichów, wielmożów, żołnierzy, niebieskich ari i białych braminów.

Rozwarte w krzyku usta… Ręka kata, znieruchomiała w powietrzu… Mnisi padający na twarz… Ticke jest już przy dziewczynie. Odpycha osłupiałego kata i chwyta ją na ręce… Dziewczyna, widać zemdlona, zwisa mu przez ręce.

Ticke na moment nieruchomieje. Żyją tylko oczy, źrenice miotające się w poszukiwaniu drogi ratunku. Zrozumiał już, że do nas nie wróci, że jest sam w dalekiej przeszłości.

Tak go właśnie zapamiętałem: wysoki, barczysty, smagły młodzieniec w srebrzystym, obcisłym kombinezonie i miękkich czerwonych kamaszkach do kostek. Na piersi złota spirala, znak Służby Czasu. Stoi w szerokim rozkroku, a dziewczyna na jego rękach zdaje się być nieważka.

Kadr jest nieruchomy. Tylko kurz wiruje leniwie w gorącym powietrzu.

Ale zaraz ów bezruch wybucha błyskawicznym pędem.

Ticke pędzi po matach w naszą stronę, ale nie ma przed sobą ekranu, tylko zakurzony plac, a za nim urwisty brzeg Irawadi. Znika pod — dolną ramą ekranu, a oprzytomnieli żołnierze, mnisi, urzędnicy rzucają się w pogoń za nim… Ekran mętnieje, pokrywa się czarnymi pasmami i gaśnie.

To wszystko. Nigdy już Ticke a nie zobaczyliśmy. Może zabili się skacząc z urwiska. Może dopędzili ich i zamordowali. Albo ją zamordowali, a jego sprzedali w niewolę. Może udało im, się uciec i ukryć wśród pobliskich wzgórz. Może…

Nie zdołaliśmy więcej schwytać przyzwoicie Paganu. Coś się w układzie łączności rozregulowało i do jego naprawienia potrzeba było kilku miesięcy pracy.

Sylwia i ja odlecieliśmy pierwszym statkiem. Fizycy zostali. Dyskutują i długo jeszcze będą dyskutować o przyczynach dziwnego zjawiska, które usiłują opisać wzorami. Nie znam się na tym, jestem starym historykiem, zwolennikiem konserwatywnych metod badawczych.

Na moim biurku stoi fotografia dziewczyny o oczach jak górskie jeziora.


Przetłumaczył Tadeusz Gosk

Загрузка...