Igor Rosochowatski Tor

Przenieśliśmy dzisiaj Wołodię Juriewa do innego wydziału i zamiast niego postawiliśmy MLRP — maszynę liczącą o rozległym profilu. Niegdyś uważano, (lepiej byłoby, gdyby i dzisiaj tak uważano) że na tym miejscu może pracować tylko człowiek. Ale oto zamieniliśmy Wołodię na maszynę i nic się na to nie poradzi. Potrzebna nam jest szybkość i precyzja, bez których nie do pomyślenia są prace nad zmianą włókna nerwowego.

Szybkość i precyzja — choroba naszego wieku. Mówię „choroba” dlatego, że „tworząc” człowieka przyroda nie przewidziała wielu rzeczy. Wyposażyła go w nerwy, którymi impulsy przemieszczają się z prędkością kilkudziesięciu metrów na sekundę. Wystarczało to, żeby natychmiast poczuć oparzenie i cofnąć rękę lub zawczasu dostrzec bursztynowe oczy drapieżnika. Kiedy jednak człowiek zajmuje się procesami przebiegającymi w milionowej części sekundy… Lub kiedy wsiada do rakiety… Albo gdy musi jednocześnie przyjąć tysiąc informacji, tyle samo wydobyć z pamięci i porównać je chociażby w ciągu godziny…

Za każdym razem, wycofując się, jak niegdyś mówili wojskowi, „na z góry upatrzone pozycje”, szeptałem maszynom z pogróżka:

— Czekajcie, on jednak przyjdzie!

Myślałem przy tym o człowieku przyszłości, którego stworzymy nauczywszy się zmieniać strukturę włókna nerwowego. Będzie to Homo celeris ingenii — człowiek bystrego umysłu, człowiek szybko myślący, władca epoki wielkich prędkości. Często o nim marzyłem, chciałem dożyć i ujrzeć go, zajrzeć w jego oczy, zetknąć się z nim… Będzie szlachetny i doskonały, a jego siła — szczodra i dobra. Łatwo i przyjemnie będzie z nim współżyć i pracować, bo natychmiast będzie znał nasz nastrój i to, czego pragniemy, i co trzeba zrobić dla załatwienia sprawy, i jak rozwiązać trudny problem.

Jednak na pojawienie się Homo celeris ingenii trzeba było jeszcze długo czekać — jak mi się wówczas wydawało, a tymczasem oczekiwaliśmy w instytucie nowego dyrektora (w ostatnim czasie zmieniali się oni u nas coś nazbyt często).

Kruczowłosy, zuchwały Sasza Mitrofanow przygotowywał się do przeprowadzenia z nim „rozmowy od serca” i wyjaśnienia, co sobą reprezentuje. Ja natomiast chciałem od razu porozmawiać o tych sześciu tysiącach, które potrzebne są na zakup ultrawirówek. Luda miała nadzieje, że wyprosi urlop bezpłatny (oficjalnie — żeby pomóc chorej mamie, a w rzeczywistości — żeby być ze swoim Griszą).

Zjawił się równo pięć minut przed dzwonkiem, kłapouchy, chudy, z kędzierzawą czupryna, z zapadniętymi surowymi oczyma, szybki i gwałtowny w ruchach. Saszy Mitrofanowi, który pospieszył się z przeprowadzeniem „rozmowy od serca”, tak sucho rzucił „do widzenia”, że ten od razu poszedł do swojego laboratorium i na korytarzu pokłócił się z poczciwym Mich-Michem.

W gabinecie dyrektora spotkała Mich-Micha nowa przykrość.

— Zabierzcie z korytarzy te wszystkie wytarte kanapy — powiedział dyrektor. — Poza tymi dwiema, które nazywacie problemową i dyskusyjna.

— Zamówić zamiast nich nowe? — z właściwą sobie dobrodusznością zapytał Mich-Mich.

Dyrektorowi niecierpliwie drgnęła szczęka.

— A co, na stojąco niewygodnie kobietom plotkować? — zapytał i odebrał Mich-Michowi chęć do jakichkolwiek pytań.

Było to pierwsze polecenie nowego szefa i okazało się, że wystarczało ono, żeby dyrektora przestały lubić maszynistki, sprzątaczki i laborantki, spędzające na kanapach najlepsze godziny pracy.

— Nazywam się Tor Wieniaminowicz — powiedział na naradzie kierowników laboratoriów. — Pracownicy naukowi (zaakcentował to) mogą dla wygody nazywać mnie, jak poprzedniego dyrektora, inicjałami TW lub po imieniu.

Wielu z nas poczuło wówczas do niego niechęć. Nie powinien mówić, jak mamy go nazywać. Zawsze rozstrzygaliśmy to sami. Tak stało się i teraz. Po naradzie nazwaliśmy go „Tor”, a między sobą — „Tor I”, dla podkreślenia, że nie utrzyma się u nas długo.

Ludę, która przyszła prosić o urlop bezpłatny, przyjął życzliwie, zapytał o chorą mamę. Na jego twarzy widoczne było współczucie, ale dziewczynie wydawało się, że jej nie słucha, ponieważ wzrokiem przeglądał papiery na stole i od czasu do czasu robił jakieś notatki na marginesie. Luda denerwowała się, plątała, milkła i wówczas kiwał głową: „proszę mówić dalej”.

„Po co mówić, jeżeli on i tak nie słucha?” — złościła się.

— Mama pozostała zupełnie sama, nie ma jej kto doglądnąć. Nawet podać wody — żałośnie powiedziała dziewczyna, myśląc o Griszy, który zatęsknił za nią i śle płomienne listy.

— No tak, poza tym, jak powiedziała pani wcześniej, musi ona wychowywać pani piętnastoletnią siostrę — zauważył dyrektor, nie patrząc na Ludę, i dziewczyna wyczuła, że on już wszystko zrozumiał i że nie ma sensu dalej kłamać.

— Do widzenia — powiedziała czerwieniąc się ze wstydu i złości.

Tak wiec Luda nie pojechała do Griszy, co uchroniło ją zresztą od wielu nieprzyjemności w przyszłości, ale dyrektorowi tego nie wybaczyła.

Później Tor I zasłynął tym, że odzwyczaił Saszę Mitrofanowa od zostawania po pracy w laboratorium.

Któregoś razu mimochodem powiedział do Saszy:

— Jeżeli będziesz pan wciąż pracował, to kiedy znajdzie pan czas na myślenie?

Po powrocie ze wsi, gdzie na próżno oczekiwał Ludy, Grisza Ostapienko poszedł do dyrektora z prośbą o delegację do Odessy. Twarz Tora I wydawała się dobrotliwa. Dosłownie, jakby za chwilę promienie słońca, załamujące się na szkle biurka, miały trysnąć w jego oczy, zapalając w nich wesołe iskierki. Ale „chwila” ta nie nastąpiła…

Ostapienko opowiadał o ostatnich pracach w Instytucie Fiłatowa, z którymi koniecznie musi się zaznajomić.

Dyrektor ze zrozumieniem kiwał głową.

— Będziemy mogli szybciej podjąć doświadczenia nad odtworzeniem inerwacji oka.

Dyrektor ponownie kiwnął zachęcająco głową, a Ostapienko zamilkł. „Zdaje się, że uwertura trwała dostatecznie długo” — pomyślał, czekając, kiedy dyrektor wezwie Mich-Micha, żeby zlecić delegowanie go nad morze, ku słońcu.

Tor I popatrzył na niego badawczo, a potem powiedział bez cienia humoru:

— Poza tym nieźle też zanurzyć się w morzu. Odświeża umysł…

Ostapienko próbował coś mówić, zwiedziony poważnym tonem dyrektora, nie wiedząc, jak przyjąć jego ostatnie słowa. Tymczasem Tor I wezwał Mich-Micha i zlecił wystawienie Ostapience delegacji do Doniecka.

— Sfinks! — powiedział do siebie w korytarzu Grisza Ostapienko. — Bezduszny sfinks!

Musieliśmy zapomnieć o „starych, dobrych czasach”. Gdzieś leniwie i pieszczotliwie pluskało sine morze, szumiały sady, zapraszała rodzina do „odwiedzenia przy okazji”, ale odtąd nikomu w Instytucie nie udało się jechać w delegację zgodnie — z życzeniem. Teraz jeździliśmy tylko tam, gdzie Tor I uważał za konieczne (żeby być do końca uczciwym, trzeba przyznać, że było to zawsze podyktowane potrzebami badań).

A zatem, rozumiecie już, że wielu — od portiera do sekretarza naukowego — żywiło do niego jednakowe uczucia i jeżeli mimo to uchował się on na swoim miejscu, to nie ż powodu płomiennej miłości kolektywu.

Nasz szacunek zdobył on zupełnie nieoczekiwanie.

Każdego miesiąca urządzaliśmy błyskawiczny turniej szachowy. Zwycięzca musiał zagrać z MLRP. W ten sposób odgrywaliśmy się na nim, ponieważ gdyby nawet mistrz świata grał z MLRP, to byłoby to podobne do jednoczesnej gry jednego przeciw milionowi precyzyjnych szachistów.

Tym razem zwycięzcą został Sasza Mitrofanow. Objął on ostatnim, uroczystym spojrzeniem przygnębione twarze przeciwników, potem spojrzał na MLRP, beznadziejnie westchnął i jego twarz wyciągnęła się.

Przegrał w dziewiętnastym posunięciu.

Nawet „ofiary” Saszy nie radowały się jego porażką. W ogrywaniu każdego z naszych mistrzów przez MLRP była żelazna prawidłowość i jednocześnie coś poniżającego dla nas wszystkich. I wiedząc, że to niemożliwe, marzyliśmy żeby MLRP przegrała chociaż jeden raz, i to nie w wyniku uszkodzenia.

Sasza Mitrofanow wstał z wymuszonym uśmiechem z krzesła i rozłożył ręce. Ktoś zażartował, ktoś zaczął opowiadać dowcip. W tym momencie do szachownicy podszedł Tor I. Zanim zdążyliśmy się zdziwić, wykonał pierwsze posunięcie. MLRP odpowiedziała. Rozgrywano gambit królewski.

Po wymianie hetmanów Tor I przeszedł do ataku na skrzydle królewskim. Z początku tracił na każdy ruch około dziesięciu sekund, potem — pięć, potem jedną, potem — części sekundy. Było to niebywałe tempo.

Początkowo myślałem, że on po prostu żartuje, że przesuwa figury jak popadło, żeby wybić maszynę z uderzenia. Przecież w ciągu ułamka sekundy nie mógł przemyśleć posunięcia. Potem rozległo się świszczące buczenie. Oznaczało to, że MLRP pracuje pod nadmiernym obciążeniem. Kiedy jednak maszyna nie wytrzymała zaproponowanego tempa i zaczęła się mylić, ja i wszyscy pozostali zrozumieliśmy, że w jakiś niepojęty sposób nasz dyrektor wykonuje posunięcia przemyślane i odważne. Bil maszynę jej własną brania.

— Mat — powiedział Tor I nie podnosząc głosu i wszyscy ujrzeliśmy, jak na bocznej tablicy MLRP po raz pierwszy w jej całej historii zapaliła się czerwona lampka — znak przegranej.

Krzyczeliśmy w uniesieniu jak dzikusy. Kilka osób podbiegło do dyrektora, wzięło go na ręce i zaczęło podrzucać. Tor I wzlatywał wysoko nad naszymi głowami, ale na jego twarzy nie było ani radości, ani triumfu. Rysowała się na niej troska. Najprawdopodobniej obmyślał on w tym czasie plan prac na jutro. Kiedy podrzucano go wyżej, obserwował otoczenie i uśmiechał się zmieszany. Któraś z laborantek pokazała maszynie język.

Nieomal już pojednaliśmy się z nim, byliśmy gotowi poważać go i zachwycać się jego niezwykłymi zdolnościami. Minęły zaledwie trzy dni i niechęć wybuchła z nową siłą.

Wala Szonczuk była słusznie uważana za najpiękniejszą i najdumniejszą kobietę Instytutu. Ja uważałem ją także za najbardziej tajemniczą. W przekonaniu tym utwierdziła mnie ona dostatecznie podczas uroczystego wieczoru przed Pierwszym Majem.

Stałem z Wala, kiedy do sali szybkim krokiem wszedł Tor I, prowadząc pod rękę zdyszanego Mich-Micha i coś mu wyjaśniając. Widziałem, jak Wala drgnęła, nieznacznie się skuliła, dosłownie nagle się zmniejszyła, stała się bezbronna. Podtrzymywała rozmowę ze mną w sposób roztargniony i bez sensu, a kiedy ogłoszono biały walc, rzuciła się przez całą salę ku Torowi I.

— Proszę do tańca, TW!

„TW”!… Sprzedała nas nazywając go tak, jak nam niegdyś proponował. Patrzyła na niego rozpromienionym, wyraźnie zachwyconym wzrokiem. Odsłoniła się przed nim tak gwałtownie, jak nurt rzeki na zakręcie. Było nam przykro patrzeć w tej chwili na Walę. Patrzyliśmy na dyrektora.

W jego twarzy coś drgnęło. W chłodnych, opanowanych oczach pojawiły się dwie głębie z czystą błękitną wodą. Jakby delikatne dziewczęce paluszki zapukały w tę nie wiadomo dlaczego zamkniętą duszę i w drzwiach na chwilę ukazał się człowiek. Wyjrzał i schował się. Drzwi zatrzasnęły się — jak maskę wciągnął na swoją twarz opanowanie. Wzruszył ramionami.

— Słabo tańczę.

— Niekiedy ludzie tańczą, żeby porozmawiać.

Wala była zbyt otwarta. Ujawniała się jej pewność siebie. Nigdy żaden z mężczyzn jej niczego nie odmawiał.

Tor I zachował się w najmniej oczekiwany sposób…

— O czym rozmawiać? — powiedział lekceważąco. — Jeżeli chce się pani wytłumaczyć z niedbalstwa w ostatniej pracy, to na próżno. Polecenie upomnienia już oddałem.

Mówił głośno i nie martwił się, że wszyscy słyszą jego słowa. Później zwrócił się do współtowarzysza, kontynuując przerwaną przez Walę rozmowę.

Wala szybko przeszła przez całą salę do drzwi. Na pewno tak chodzą ranni. Poszedłem za nią i zawołałem. Popatrzyła na mnie, jakby nie poznając. To, co zaszło, dla innej byłoby po prostu gorzkimi chwilami obrazy, a dla Wali stanowiło okrutną lekcję.

Pobiegła schodami nie patrząc pod nogi. Bałem się, że za chwilę się potknie i upadnie.

Dogoniłem ją przy samych drzwiach. Włożyłem w swój glos wszystko, co czułem w tej minucie.

— Wala, nie trzeba z jego powodu… To zepsuty egoista. Wszyscy jesteśmy za tobą. Popatrzyła ze złością na mnie:

— Jest lepszy od wszystkich. Mądrzejszy i uczciwszy od was.

Pozostawała sobą. Zrozumiałem, że nie ma na to rady. Zrozumiałem także, że nigdy tego Torowi nie wybaczę.

Od tego wieczoru przestałem dostrzegać dyrektora. Przychodziłem tylko na jego wezwanie. Wyraźnie odpowiadałem w sposób oficjalny. Podobnie postępowali moi przyjaciele.

Tor I nie zwracał jednak na to uwagi. Zachowywał się wobec wszystkich i Wali tak, jakby nic nie zaszło, nadal wtrącał się do wszystkich drobiazgów.

W naszym Instytucie od dawna panowała tradycja, że wczesną wiosną zakochani rycerze wręczali dziewczętom mimozę, a one, nie pozbawione pychy, stawiały bukiety w laboratoriach, tak że silny zapach przenikał nawet na korytarze. Tor I polecił zastąpić mimozę pierwiosnkami i poczciwy Mich-Mich najpierw poznał błogosławiące go staruszki sprzedające pierwiosnki, a potem, przepraszając tysiące razy, zaczął wykonywać polecenie dyrektora w laboratoriach — zmienić kwiaty w wazonach. Tutaj, zamiast dobrych życzeń, spotkał się ze zjadliwymi żartami typu:

— Jaki udział ze sprzedanych pierwiosnków ma dyrektor?

Lub niewinnym głosem:

— Czy prawdą jest, że od silnych zapachów dyrektor ma bóle głowy?

Spośród wszystkich najbardziej starał się

Sasza Mitrofanow.

Trwało to dopóty, dopóki dyrektor nie wyjaśnił:

— Fitoncydy mimozy wpływają na niektóre doświadczenia.

W tym momencie Sasza zrozumiał, dlaczego dwa dni temu nieoczekiwanie nie udało się sprawdzone doświadczenie z zakażeniem świnek morskich grypą.

Ostatecznie zrozumieliśmy wartość dyrektora na posiedzeniu rady naukowej. Referaty z prac laboratoriów rozpoczął Sasza Mitrofanow. Informował o obserwacjach nad przemieszczaniem się impulsu nerwowego we włóknach o różnej średnicy. Wiadomo na przykład, że do długich ramion ośmiornicy dochodzą grubsze włókna nerwowe, niż do krótkich. Im grubsze jest włókno, tym szybciej przebiega w nim impuls. Dzięki temu sygnał wysłany z mózgu ośmiornicy może jednocześnie dotrzeć do końcówek ramion krótkich i długich, co zapewnia jednoczesność ich reakcji.

Sasza opowiedział o serii delikatnych, błyskotliwych doświadczeń wykonanych w jego laboratorium, o tym, jak uściślono zależność między grubością włókna a prędkością impulsu, o przygotowaniach do nowych doświadczeń.

Dyrektor wysłuchał referatu Saszy bardzo uważnie. Wydawało się, że pragnie zapamiętać każde słowo, a nawet gorliwie je powtarza. Chwilami jednak jego spojrzenie powoli gasło, a kąciki ust opadały. Później jednak wracał do rzeczywistości i ponownie nadawał twarzy wyraz pełen zainteresowania. Gdy Sasza zakończył referat, wszyscy popatrzyli na dyrektora. Od tego, co powie Tor I, zależy ostateczny pogląd na jego temat.

W ciszy wyraźnie zabrzmiał beznamiętny głos:

— Niech wypowiedzą się pozostali.

Słuchał ich tak samo, jak Saszę, a potem wstał i zadał Mitrofanowowi kilka pytań:

— Jaką otoczkę mają włókna o różnej grubości i jaka jest zależność między grubością otoczki a średnicą włókna? Czy uwzględniano nasycenie różnych fragmentów włókna mikroelementami? Dlaczego nie mielibyście stworzyć modelu nerwu z białek syntetycznych i stopniowo komplikować jego fragmenty?

Pytania te nie przekreślały prac wykonanych w laboratorium Mitrofanowa. Nie pretendowały one nawet do tego, szczególnie pod względem formy. Tor I nakreślił jednak zupełnie nową drogę badań i gdyby laboratorium Mitrofanowa szło tą drogą od początku, to prace trwałyby kilkakrotnie krócej.

Od tego czasu zacząłem uważnie przypatrywać się dyrektorowi, uczyć się od niego.

Zawsze interesowali mnie ludzie z niezwykłymi właściwościami umysłowymi. Dochodziło do tego zainteresowanie zawodowe. Sukces w mojej pracy pomógłby nam udoskonalić system nerwowy.

Przyroda nałożyła na nas nieprzekraczalne ograniczenia: nabywając coś nowego tracimy część tego, co zdobyliśmy wcześniej. Późniejsze warstwy mózgu nakładają się na wcześniejsze tłumiąc ich czynność. Przytłumione zostają instynkty, gasną i „pokrywają się pyłem” nie używane ośrodki komunikacji. Ale jest to tylko połowa zła.

Fragmenty czołowe nie zdążają z analizą wszystkiego, co dociera do mózgu: jak w przytulnych zatokach stoją zapomniane całe flotylle niezbędnych wiadomości, kołyszą się jak łodzie podwodne, starając się wypłynąć, interesujące pomysły; gigantyczne idee, których miejsca pobytu nie zaznaczono na mapach, rdzewieją i stają się nieprzydatne.

Czy możemy to uznać jako właściwe nam? Uznać i pogodzić się z tym?

Przywykliśmy uważać organizm człowieka, a szczególnie jego mózg, za ukoronowanie dzieła tworzenia. Wielu przywykło także do bardziej niebezpiecznej myśli, że nie może być niczego lepszego i doskonalszego. Tak jest wygodniej. Ale przecież wygoda nie była nigdy motorem postępu.

W rzeczywistości organizmy nasze są bezwładne, jak informacje dziedziczne, i nie zawsze nadążają za zmianami środowiska. Impulsy w naszych nerwach przepływają diablo powoli. Przyroda-matka nie rośnie wraz z nami i nie nadąża za naszym rozwojem. Daje nam ona obecnie to samo, co dwieście, i pięćset, i tysiąc lat wstecz. Dla nas jest to jednak za mało. Wyrośliśmy z pieluszek przewidzianych dla zwierząt. Zaczęliśmy samodzielne życie. Możemy być z siebie dumni, ponieważ wytwory naszych rąk są w wielu przypadkach nowocześniejsze od nas samych; stalowe dźwigi są silniejsze od naszych mięśni, koła i skrzydła szybsze od nóg, automaty pewniejsze od nerwów, a maszyna licząca działa szybciej od mózgu. Oznacza to, że możemy tworzyć lepiej od przyrody.

Nadszedł czas pracy nad własnymi organizmami.

Próbuję wyobrazić sobie nowego człowieka Będzie on myślał stokrotnie szybciej i już ta jedna właściwość uczyni go tysiąckrotnie silniejszym. Dlatego pracuje masz Instytut. Dlatego badamy średnice nerwów i udział w nich różnych substancji. Jaki więc będzie nowy człowiek? Jaki byłby nasz stosunek do niego, gdy pojawi się wśród nas?

Mam ubogą fantazję i nie mogę stworzyć jego wizerunku, wyobrazić sobie jego czynów. Przestaję wiać fantazjować i zaczynam myśleć o pracy, o swoim laboratorium.

Zrobiliśmy niemało. Jednak w badaniach wpływu niektórych mikroelementów na przewodność zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Nasycenie włókna kobaltem powodowało w jednych przypadkach przyspieszenie impulsu, a w innych — jego spowolnienie. Nikiel wpływał zupełnie inaczej, niż przewidywała teoria i nasze przypuszczenia. Jedne doświadczenia przeczyły drugim.

Wreszcie zdecydowałem się poradzić u dyrektora. Kilka razy chodziłem do jego gabinetu, ale zawsze nam przeszkadzano. Dlatego, że chociaż tych, którzy go nie lubili, było sporo, ale nie brakowało też tych, którzy go szanowali. Ponieważ i jedni, i drudzy potrzebowali jego rad, więc drzwi gabinetu dyrektorskiego nieomal nigdy się nie zamykały. Dziwiłem się, jak zdążał orientować się we wszystkich zróżnicowanych problemach i porównywałem to do zawodów z maszyną.

Po ostatniej nieudanej wizycie Tor I zaproponował:

— Proszę przyjść dzisiaj do mnie do domu.

Przyznaję, że szedłem do niego z mieszanymi uczuciami, które trudno było określić: ze sobą mieszały się niepokój, ciekawość, niechęć i zachwyt.

Drzwi otworzyła mi starsza kobieta z łagodnym, zatroskanym obliczem. Na twarzach takich wyraz troski nie bywa krótkotrwały, a kładzie się piętnem na całe życie.

Zapytałem o dyrektora.

— Torij jest w swoim pokoju.

Tak wymówiła imię „Torij”, że zrozumiałem: to jego matka.

— Proszę pójść do niego.

Przeszedłem korytarzykiem i zatrzymałem się. Za oszklonymi drzwiami ujrzałem dyrektora. Siedział przy stole pod oknem, jedną ręką podparł podbródek, a w drugiej trzymał odwrócony kieliszek. Miał skupiony i napięty wyraz twarzy. Nieco chrypliwie brzmiało z radioodbiornika: „pisarz kompanijny napisze pismo…”.

Tor I twardo opuścił kieliszek na stół, jakby przystawiał pieczęć. Następnie podniósł drugi odwrócony kieliszek.

Zrobiło mi się nieswojo. Przez myśl przemknęło przypuszczenie: zaniknął się w pokoju i pije. Przez moment otarł się o mnie chłód cudzego osamotnienia. Dlaczego matka nie uprzedziła go w takim razie o moim przybyciu?

Otworzyłem drzwi.

Dyrektor odwrócił się i przyjaźnie powiedział:

— A, to pan? Bardzo dobrze pan zrobił, że przyszedł.

Postawił kieliszek na… szachownicy. Wówczas ujrzałem, że to nie odwrócony kieliszek, a pionek. Tor I grał w szachy przeciw sobie.

— Proszę opowiadać, póki nikogo nie ma — zaproponował i usadowił się wygodniej, przygotowując się do słuchania. Ale już po minucie przerwał mi pytaniem: — A czy zawsze uwzględnia pan stan systemu?

Zerwał się, nieomal wyrwał mi z rąk rentgenogramy, zaczął chodzić po pokoju z kąta w kąt i przemówił tak szybko, że zlewały się słowa:

— Pyta pan, czym jest tutaj ta plama — żelazem czy niklem? Trzeba jednak uwzględnić, że przedtem nerw znajdował się w stanie długotrwałego pobudzenia. Będzie wówczas jasne, że plama to kobalt. A tutaj ten ząbek, to żelazo, dlatego, że w tej części może, po pierwsze, również tak wyglądać na taśmie, po drugie, zawartość żelaza w tkankach zaczęła już wzrastać, po trzecie, zmieniła się funkcja, a po czwarte, przy zmianie funkcji i wzroście zawartości żelaza w tkance ząbek z takim nachyleniem może oznaczać tylko żelazo.

Stał przede mną na palcach, rozstawiwszy długie, silne nogi i lekko kołysał się z boku na bok.

Wydawało mi się, że mogę dać dokładną definicję geniusza. Geniusz to ten, kto może uwzględnić i porównać fakty, które innym wydają się rozproszone. Pomyślałem, że spotkało mnie wielkie szczęście, że mogę pracować razem z Torem. Bojąc się ujawnić nieostrożnym słowem swój zachwyt, zacząłem mówić o potrzebach laboratorium, uzasadniać konieczność zwrócenia szczególnej uwagi właśnie na nasze prace. Od tego wreszcie zależy przyszłość…

— Czyja? — zapytał dyrektor, siadł na krześle i” na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech.

Nie zdążyłem dostrzec go w odpowiednim czasie.

— Wszystkich prac Instytutu… Tego, do czego zdążamy… — speszyłem się pod jego spojrzeniem. — Wszystkich ludzi…

— Zamiast „przyszłość” mógłby pan powiedzieć „losy”! Na przykład, „od naszej pracy zależą losy ludzkości”.

W kącikach ust nie czaiła się już kpina. Wygięła ona wargi i błyszczała w oczach. Zachowywał się tak, jakby nie wiedział o znaczeniu naszych prac lub nie przywiązywał do nich wagi. Ale więcej nie mógł już mnie oszukać.

Wyszedłem od niego upojony wiarą we własne siły. Długo nie mogłem zasnąć. Słuchałem śpiewu ptaków za oknem, szelestu liści, głosów dzieci i próbowałem wszystko to uporządkować.

Potem przyśniły mi się góry. W ich doliny spływała mgła, sinozielona jak las w porze kwitnienia i chłodna jak strumienie górskie…

Obudziłem się z uczuciem radości. Nocą przeszedł deszcz, przemyte powietrze było świeże, a przeniknięty promieniami błękit lekko oślepiał i wydawał się wyjątkowo odświętny. Kilkakrotnie poćwiczyłem hantlami, szybko się umyłem i w biegu zjadając kanapki, wyszedłem z domu.

Szedłem machając teczką jak uczniak i wydawało mi się, że przyszłość to otwarta książka, którą można przeczytać bez błędów.

Lekko wbiegłem po stopniach głównego wejścia, chwyciłem za uchwyt drzwi, kiedy rozległ się pierwszy wybuch, za nim drugi i szczególnie silny — trzeci, od którego wyleciały szyby. Jakieś opalone papiery szybowały w powietrzu jak nietoperze. Podbiegł do mnie Sasza Mitrofanow, chwycił za rękaw i gdzieś pociągnął. Ujrzeliśmy dwa purpurowe słupy nad korpusem, w którym mieściło się laboratorium Saszy i reaktor. Z okien wydobywał się gęsty dym. Na wskroś niego, jak węże gwałtownie wystrzeliwały i cofały się języki płomieni. Nastąpiła seria niezbyt głośnych wybuchów, jakby strzałów z karabinu maszynowego.

„Ogień obejmuje probówki z roztworami. Zbliża się do magazynu odczynników — myślałem z przerażeniem. — A tam…”

O tym samym myślał również Sasza. Nie umawiając się rzuciliśmy się ku bulgocącemu otworowi wejścia. Było to szaleństwo. I tak nie zdążymy, nie zagrodzimy drogi ogniowi. Zginiemy! Ale nie myśleliśmy o tym.

Mieliśmy jeszcze kilka kroków do wejścia, a już nie było czym oddychać. Żar nie do wytrzymania parzył twarz i ręce. Z tyłu rozległ się krzyk:

— To ja jestem winna! Ja sama… Puśćcie mnie!

Wala biegła prosto w ogień.

Zdążyłem chwycić ją za rękę. Po twarzy Wali spływały łzy pozostawiając na policzkach dwa ciemne pasy.

Znowu szarpnęła się do wejścia. Nie utrzymałem jej, nie miałem sił. Dokąd biegnie? Ogień…

Nie słyszałem, jak podjechał samochód dyrektora. Tor I pojawił się naglą na tle szkarłatnej plamy obok Wali. Odrzucił ją do tyłu, powiedział „przepraszam” i zniknął w buchającym ogniu.

Teraz trzymaliśmy Walę razem z Saszą. Stała stosunkowo spokojnie, wyczerpawszy wszystkie siły. Powtarzała przez łzy:

— Moja wina. Zapomniałam sprzątnąć saletrę. To ja…

Patrzyłem w miejsce, w którym zniknął Tor I, i przypomniałem sobie jego słowa: „Człowiek ma prawo tylko do tych pomyłek, za które może sam zapłacić. Tylko sam”.

Zrobił pierwsze odstępstwo od swoich słów. Co zmusiło go do rzucenia się w ogień, jaka siła? Poświęcenie? Litość? Nie pasuje to do niego. Współczucie? Szlachetność i odwaga?

Dlaczego nie pobiegłem wówczas za nim? Dręczy to mnie do tej pory.

Po dwóch, trzech minutach ujrzeliśmy dyrektora. Wyszedł chwiejąc się, odzież zwisała na nim w czarnych strzępach. Zrobił dwa kroki i upadł. Rzuciliśmy się ku niemu. Leżał na boku skulony i patrzył na nas.

— Nie ruszajcie — jęknął, i patrząc na Walę tak, że nie śmiała odmówić, polecił:

— Proszę sprawdzić, czy wyłączono gaz w centralnym korpusie! Pan — przeniósł wzrok na Saszę — powie strażakom, żeby zaczęli gasić od prawego skrzydła.

Popatrzył na mnie, ale wzrokiem biegał, jakby jeszcze kogoś szukał:

— W lewej górnej szuadzie mojego biurka jest teczka. Matka ją panu wyda. Są tam notatki z doświadczeń. Tak, zdołałem zmienić tkanki nerwowe i przyspieszyć przebieg impulsu o siedemdziesiąt sześć razy. Średnica włókna, nasycenie mikroelementami… najważniejsze to kod. Kod sygnałów — więcej krótkich niż długich…

Jego stan się pogarszał. Twarz szarzała, jakby pokrywał ją popiół. Usta tak spękały, że żal było patrzeć.

— Dowie się pan, jak przeczyta… Proszę tylko uwzględnić moją pomyłkę. Przyspieszenie impulsu wpływa na przysadkę mózgową i inne gruczoły. Sprawdziłem to na sobie. Dowie się pan o tym z dziennika.

— Dlaczego pobiegł pan w ogień? — krzyknąłem. — Przecież każdy z nas…

— Tam trzeba było szybko… Zbyt szybko dla normalnego człowieka. Znaczy się, zwykłe obliczenie. Nie szlachetność, nie poświęcenie…

Nie uwierzyłem mu i on zrozumiał to patrząc na moją twarz. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie mógł. Jego rozbiegany wzrok zatrzymał się jak wahadło zegara.

Skądś zjawili się sanitariusze. Ostrożnie położyli go na noszach. Nie jęczał i nie ruszał się. Torij Wieniarninowicz umarł w drodze do szpitala.

Porządkuję jego papiery. Żywiołowy charakter pisma, litery podobne do znaków stenograficznych. Stronice upstrzone kleksami. Bardzo dużo poprawek różnokolorowymi ołówkami: czerwony poprawia atrament, niebieski ołówek poprawia czerwony, zielony poprawia niebieski, W ten sposób oddzielał on prawdopodobnie późniejsze poprawki od wcześniejszych. Zapisane karty sucho szeleszczą, mówiąc do mnie jego głosem. Jako pierwszy zdecydował się przeprowadzić na sobie doświadczenie, które na razie wykonywaliśmy na zwierzętach — modelach. I jeśli nie obawiamy się goryczy, to musimy stwierdzić, że był on tym człowiekiem, o którym marzyliśmy — Homo celeris ingenii. Przyszedł do nas z przyszłości. Dlaczego było nam z nim tak trudno?…


Przetłumaczył Ryszard Ciszewski

Загрузка...