11 Droga do Taren Ferry

Po ubitej nawierzchni Drogi Północnej koniom biegło się lżej, ich grzywy i ogony powiewały w świetle księżyca, a podkowy dźwięczały stałym rytmem. Otulony w czarną pelerynę Lan jechał na czele; on i czarny wierzchowiec zupełnie niewidoczni w chłodnym mroku. Biała klacz Moiraine, znakomicie dotrzymująca kroku ogierowi Strażnika, przypominała jasny punkt pomykający przez ciemność. Reszta jeźdźców jechała za nimi zwartym szeregiem, jakby byli przywiązani do niewidzialnej liny ciągnionej przez Strażnika.

Rand galopował na samym końcu, wyprzedzał go Thom Merrilin, a przed nimi jechała reszta grupy. Bard ani razu nie odwrócił głowy, zainteresowany kierunkiem, w którym podążali, a nie miejscem, z którego uciekli. Gdyby za ich plecami pojawiły się trolloki, Pomor na swym cichym koniu albo tamta latająca bestia, draghkar, wszczęcie alarmu zależało wyłącznie od Randa:

Jechał uczepiony grzywy i wodzy Obłoka, co kilka minut musiał wyciągać szyję, by obejrzeć się za siebie. Draghkar... Thom powiedział, że jest czymś jeszcze gorszym od trolloków i Pomorów. Niebo jednak było puste, a jego wzrok badający grunt pod końskimi kopytami napotykał jedynie mrok i cienie. Cienie, w których skrywać się mogła cała armia. Siwek, któremu wreszcie pozwolono galopować swobodnie, mknął przez noc niczym duch, bez trudu dotrzymując tempa nadawanego przez ogiera Lana. A zresztą, gdyby mógł, pędziłby jeszcze szybciej, gnany pragnieniem dogonienia czarnego konia. Rand musiał cały czas silnie ściągać jego wodze, aby do tego nie dopuścić. Obłok nie dawał się okiełznać, jakby uważając, że bierze udział w wyścigu, próbował wyrwać się spod władzy jeźdźca. Rand przywierał do siodła i wodzy, naprężając wszystkie mięśnie. Żarliwie pragnął, by wierzchowiec nie wyczuł jego niepewności. Gdyby tak się stało, straciłby jedyną ostoję, jaka mu pozostała, nawet jeśli była ona tak niepewna. Prawie leżąc na karku Obłoka, nie spuszczał wzroku z Beli i jej jeźdźca. Kiedy twierdził, że kudłata klacz dotrzyma kroku pozostałym koniom, nie brał pod uwagę, że zostanie zmuszona do takiego biegu, choć i tak był zdziwiony, że jednak daje sobie radę. Lan nie chciał, by Egwene jechała razem z nimi. Czy zwolni specjalnie dla niej, jeśli Bela osłabnie? A może będzie się starał zostawić ją na drodze? Z jakiegoś powodu Aes Sedai i Strażnik uważali Randa i jego kolegów za ważnych, ale mimo słów Moiraine o Wzorze, nie przypuszczał, że tak samo będą traktowali Egwene.

Jeżeli Bela padnie, to on też nie pojedzie dalej, cokolwiek Moiraine i Lan by o tym nie mówili. Zostanie tam, gdzie są trolloki i Pomor. Tam gdzie krąży draghkar. Wkładając w to całe swe serce i rozpacz, bezgłośnie nakazywał Beli pędzić tak szybko jak wiatr, próbując dodać jej sił.

„Biegnij!”

Dostał gęsiej skórki i miał wrażenie, że jego kości są przemarznięte do samego szpiku, gotowe zaraz popękać.

„Światłość, pomóż jej, niech biegnie!”

I Bela biegła.

Mknęli coraz to dalej i dalej na północ, przez mrok, czas upływał jednostajnym rytmem. Miejscami rozbłyskiwały obok nich światła farm, aby zaraz zniknąć, jakby były jedynie tworami imaginacji. Ostre ujadanie psów błyskawicznie cichło w oddali za nimi albo urywało się gwałtownie, jakby psy rozumiały. że trwa tu ucieczka przed pościgiem. Pędzili przez ciemność, kierując się jedynie wodnistobladym światłem księżyca, przez ciemność, z której drzewa wyłaniały się nagle, aby zaraz zniknąć. Dookoła widać było tylko mrok, a miarowy stukot kopyt zakłócały jedynie pojedyncze okrzyki nocnych ptaków, samotne, wróżące żałobę.

W pewnej chwili Lan nagle zwolnił, a potem nakazał przystanąć reszcie. Rand nie wiedział, jak długo trwa ta jazda, ale od ściskania końskiego grzbietu czuł już lekki ból w nogach. Przed nimi roziskrzyły się światła, jakby w jednym miejscu wśród drzew skupiła się wielka chmara świetlików.

Rand wpatrywał się w te światełka z konsternacją, a po chwili aż jęknął ze zdumienia. Te świetliki to były okna, okna domów pobudowanych na zboczach i szczycie jakiegoś wzgórza. Dotarli do Wzgórza Czat. Ledwie wierzył, że przebyli już tak długą drogę, prawdopodobnie pokonując ją szybciej niż ktokolwiek przed nimi. Idąc za przykładem Lana, Rand i Thom Merrilin zsiedli z koni. Obłok stał spokojnie, ze zwieszonym łbem, a jego boki falowały. Kark siwka pokrywała piana, prawie niedostrzegalna na tle jego umaszczenia. Rand pomyślał, że Obłok nie da rady dalej biec tej nocy.

— Cieszę się, że mam już wszystkie te wsie za sobą obwieścił Thom — i uważam, że kilkugodzinny odpoczynek nie byłby teraz od rzeczy. Chyba osiągnęliśmy już taką przewagę, że możemy sobie na to pozwolić?

Rand rozprostowywał kości, kołysząc biodrami.

— Jeżeli mamy się zatrzymać na resztę nocy w Wzgórzu Czat, to możemy jeszcze podjechać do tej góry.

Zabłąkany powiew wiatru przyniósł im fragment melodii śpiewanej we wsi i zapach potraw, od którego poczuł napływ śliny w ustach. We Wzgórzu Czat nadal świętowano Bel Tine, którego nie przerwały im żadne trolloki. Spojrzał na Egwene. Dziewczyna opierała się o grzbiet Beli, słaniając się ze zmęczenia. Pozostali również zsiadali z koni, wzdychając i rozprostowując obolałe mięśnie. Jedynie Strażnik i Aes Sedai nie pokazywali oznak zmęczenia.

— Chętnie bym sobie pośpiewał — wtrącił Mat skonanym głosem — i pojadł gorącego placka z baraniną w „Białym Niedźwiedziu”.

Urwał, po czym dodał:

— Nigdy nie zajechałem dalej niż do Wzgórza Czat. Ale „Biały Niedźwiedź” nawet się nie równa „Winnej Jagodzie”. — W „Białym Niedźwiedziu” jest całkiem nieźle — powiedział Perrin. — Też bym zjadł placka i napił się herbaty dla rozgrzania kości.

— Nie możemy się zatrzymać, dopóki nie przekroczymy Taren — rzucił ostro Lan. — Będziemy odpoczywać tylko kilka minut.

— A co z końmi — zaprotestował Rand. — Zajeździmy je na śmierć, jeśli będziemy tak pędzić. Moiraine Sedai, ty z pewnością...

Kątem oka dostrzegł, że robiła coś wśród koni, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Teraz przeszła obok, ocierając się prawie o niego, aby położyć dłonie na karku Obłoka. Rand umilkł, a koń nagle odrzucił łeb, cicho zarżał i omal nie wyszarpnął wodzy z jego rąk. Po chwili tanecznie uskoczył w bok, najwyraźniej tak pełen wigoru, jakby spędził cały tydzień w stajni. Moiraine bez słowa podeszła do Beli.

— Nie wiedziałem, że ona potrafi robić takie rzeczy powiedział cicho Rand do Lana, czując jak się czerwieni.

— Ze wszystkich ludzi nie kto inny jak właśnie ty powinieneś się tego spodziewać — odparł Strażnik. — Widziałeś, co zrobiła z twoim ojcem. Ona wygna całe zmęczenie. Najpierw z koni, a potem z was.

-- Z nas. A z ciebie nie?

— Mnie to niepotrzebne, pasterzu, przynajmniej na razie. Jej również nie. Ale ona nie może pomóc samej sobie tak, jak innym. Tylko jedna osoba spośród nas zmęczy się tą jazdą. Należy żywić nadzieję, że nie zmęczy się za bardzo, zanim dojedziemy do Tar Valon.

— Za bardzo zmęczy... czym? — spytał Rand.

— Nie myliłeś się co do Beli, Rand — powiedziała stojąca obok klaczy Moiraine. — Ma silne serce i tyle uporu, co wy wszyscy z Dwu Rzek. Chociaż to wydaje się dziwne, ale jest chyba najmniej zmęczona ze wszystkich koni.

Nagle ciemność przeszył wrzask, przypominający krzyk człowieka zabijanego ostrzem, i na całą ich gromadę sfrunęły ogromne skrzydła, spowijając ich w jeszcze głębszy mrok. Konie, rżąc w panice, jęły dziko wierzgać. Czując podmuch wiatru wytworzonego przez skrzydła draghkara, Rand odniósł wrażenie, że dotyka szlamu, jakby babrał się w lepkim mroku nocnego koszmaru. Nawet nie zdążył poczuć strachu, bo Obłok stanął dęba, rżąc i miotając się rozpaczliwie — jakby usiłował strząsnąć z siebie coś, co się w niego wczepiło. Rand zawisł na wodzach, po czym ścięty z nóg, wleczony był po ziemi, a Obłok nadal rżał przenikliwie, jakby w jego pęciny wgryzały się zęby wilków.

Jakimś cudem Randowi udało się nie wypuścić wodzy i stanąć na nogach. Dalej biegł, skacząc i potykając się, usiłując nie upaść znowu. Dyszał rozpaczliwie, ale nie przestawał trzymać wodzy. Rzucił się jak oszalały do cugli, jakoś je schwycił i wierzgający Obłok uniósł go w powietrze. Rand wisiał na nim bezradnie, bez żadnej nadziei, czekając, aż koń się uspokoi.

Upadek był tak silny, że poczuł, jak zgrzytają mu zęby, ale siwek nagle znieruchomiał. Miał rozdęte chrapy i toczył wściekle oczami, a jego zesztywniałe nogi drżały. Rand również cały się trząsł, ale nadal trzymał cugle.

„Takie uderzenie musiało też wstrząsnąć koniem” — pomyślał.

Zrobił kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy mógł się rozejrzeć, aby zobaczyć, co się stało z pozostałymi.

Całą grupę ogarnął chaos. Ściągali wodze przy szarpiących się łbach, z niewielkim powodzeniem starając się uspokoić wierzgające konie, które kłębiły się teraz w jednej masie. Tylko dwie osoby wyraźnie nie miały żadnych kłopotów ze swoimi wierzchowcami. Moiraine siedziała wyprostowana w siodle, a jej biała klacz odstępowała delikatnie od całego zamieszania, Jakby nie stało się nic niezwykłego. Stojący na ziemi Lan badał wzrokiem niebo, w jednej ręce trzymając miecz, a w drugiej wodze, jego wysmukły, czarny rumak stał spokojnie obok.

Z Wzgórza Czat nie dochodziły ich już odgłosy zabawy — mieszkańcy wsi musieli również usłyszeć tamten krzyk. Rand wiedział, że będą nasłuchiwali przez jakiś czas i może szukali jego przyczyny, potem jednak powrócą do uciech. Wkrótce zapomną o całym incydencie, topiąc jego wspomnienie w piosence, jedzeniu, tańcu i śmiechu. Być może, gdy usłyszą wieści o wydarzeniach w Polu Emonda, niektórzy przypomną go sobie i zastanowią się. Zresztą, jak było do przewidzenia, już odezwały się skrzypce, zaraz potem dołączył do nich flet. Wieś powracała do obchodów święta.

— Na koń! — rozkazał krótko Lan. Schował miecz do pochwy i dosiadł rumaka. — Draghkar nie pokazałby się tutaj, gdyby już zdążył donieść Myrddraalowi, gdzie jesteśmy.

Z bardzo wysoka dobiegł ich jeszcze jeden przenikliwy krzyk, znacznie cichszy, ale nie mniej groźny. Muzyka we Wzgórzu Czat urwała się raz jeszcze.

— Teraz nas śledzi i zapamiętuje naszą trasę dla Półczłowieka. Będzie cały czas krążył w pobliżu.

Konie, choć nadal przeżywały swój strach, zupełnie już wypoczęte cofały się, pląsając przed usiłującymi je dosiąść jeźdźcami. W siodle jako pierwszy usiadł ciskający przekleństwa Thom Merrilin, ale innym również w końcu udało się tego dokonać. Wszystkim prócz jednego.

— Pośpiesz się Rand! — krzyknęła Egwene.

Draghkar wydał z siebie jeszcze jeden ostry wrzask i Bela przebiegła kawałek, zanim dziewczyna zdążyła ściągnąć cugle.

— Pośpiesz się!

Rand wzdrygnął się i zorientował, że zamiast dosiąść Obłoka, stał tylko i wpatrywał się w niebo, próżno starając się znaleźć źródło tych złowieszczych wrzasków. Zupełnie nieświadomy tego, co robi, wyciągnął miecz Tama, jakby chciał walczyć ze skrzydlatą bestią.

Był zadowolony, że noc kryje rumieniec na jego twarzy. Ponieważ jedną dłonią musiał przytrzymywać wodze, niezgrabnym ruchem schował miecz, cały czas nerwowo oglądając się na pozostałych. Moiraine, Lan i Egwene patrzyli na niego, choć nie był pewien, ile widzą w blasku księżyca. Reszta była zbyt zaabsorbowana zdobyciem panowania nad końmi, by zwracać na niego jakąkolwiek uwagę. Położył dłoń na łęku i jednym skokiem usiadł w siodle, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Jeżeli któreś z przyjaciół widziało, że wyciągnął miecz, to na pewno usłyszy o tym później. Wtedy będzie pora, aby się przejmować.

W momencie gdy siedział już na koniu, wszyscy znów poderwali wierzchowce do galopu, wybierając drogę, która omijała kopułowate wzgórze. We wsi rozszczekały się psy, ich obecność nie została do końca niezauważona.

„A może psy wywęszyły trolloki” — pomyślał Rand.

Wkrótce szczekanie oraz światła wsi pozostały za nimi w tyle i zamarły.

Galopowali nazbyt blisko i konie bezustannie wchodziły sobie w drogę. Lan nakazał im ponownie rozwinąć szereg, ale żadne nie chciało być osamotnione tej nocy. Z góry dobiegł ich znowu krzyk. Strażnik dał za wygraną i pozwolił im jechać obok siebie.

Rand znalazł się tuż za Moiraine i Lanem, siwek usiłował wbić się między czarnego konia Strażnika i śnieżnobiałą klacz Aes Sedai. Z boku miał Egwene i barda, jego koledzy jechali tuż za nimi. Obłok, gnany okrzykami draghkara, pędził tak szybko, że Rand, mimo swych starań, nie potrafił zwolnić jego biegu, chociaż siwek i tak nie dałby rady przegonić pierwszych dwóch koni.

Mrok bezustannie przeszywały wyzywające wrzaski draghkara.

Przysadzista Bela biegła z wyciągniętym do przodu łbem, rozwianym w pędzie ogonem i grzywą, cały czas dotrzymując kroku większym koniom. Aes Sedai musiała zrobić coś więcej, niż zwykłe uzupełnienie jej sił.

W świetle księżyca widział roześmianą w błogim uniesieniu twarz Egwene. Warkocz dziewczyny powiewał jak końska grzywa, a blask w jej oczach z pewnością nie był tylko odbiciem księżycowych promieni. Rand otworzył usta w zdziwieniu, dopóki połknięta mucha nie wywołała gwałtownego ataku kaszlu.

Lan musiał zadać jakieś pytanie, ponieważ Moiraine nagle odpowiedziała mu, przekrzykując szum wiatru i stukot kopyt,

— Nie mogę! A już na pewno nie z grzbietu galopującego konia. Bardzo trudno je zabić, nawet jeśli są dobrze widoczne. Musimy pędzić naprzód i nie tracić nadziei.

Wpadli w kłąb mgły, rzadkiej i nie sięgającej wyżej niż do końskich kolan. Obłok pokonał ją dwoma skokami i Rand zamrugał, zastanawiając się, czy przypadkiem jej sobie nie wyobraził — noc była zbyt chłodna, by mogła powstać mgła. Po chwili otarli się o kolejny tuman szarzyzny, większy niż tamten pierwszy, narastający powoli, jakby tryskający spod ziemi. Krążący nad nimi draghkar wrzasnął znowu gniewnie. Mgła na krótką chwilę otuliła jeźdźców, po czym zniknęła, pojawiła się ponownie i za chwilę już jej nie było. Pozostawiła jednak lodowatą wilgoć na twarzy i dłoniach Randa. Po jakimś czasie wyłoniła się przed nimi raz jeszcze, tym razem w postaci wysokiej, bladoszarej ściany i opatuliła ich od stóp do głów. Była tak gęsta, że tłumiła odgłos kopyt i ledwie przepuszczała wrzaski dobiegające ich z nieba. Rand ledwie wyróżniał sylwetki jadących z jego obu stron, Egwene i Thoma Merrilina. Lan nie zwolnił tempa.

— Możemy jechać tylko do jednego miejsca — zawołał, a jego głos zabrzmiał głucho i jakby znikąd.

— Myrddraale są przebiegłe — odparła Moiraine. — Wykorzystam tę ich przebiegłość przeciwko nim.

Dalej galopowali już w milczeniu.

Ciemnoszara mgła przesłaniała zarówno niebo, jak i ziemię. Jeźdźcy, przemienieni teraz w cienie, wydawali się płynąć wśród nocnych chmur. Było tak, jakby ich konie nie miały nóg.

Rand wiercił się niespokojnie w siodle, wzdragając przed lodowatym zimnem mgły. Ale chociaż wiedział, że Moiraine potrafiła robić różne rzeczy, a nawet sam był tego świadkiem znowu zadziwiło go, że mgła pozostawia wilgotny osad. Zauważył również, że bezsensownie wstrzymuje oddech i zwymyślał samego siebie od skończonych osłów. Nie dojedzie do Taren Ferry, jeśli nie będzie oddychał. Wykorzystała Jedyną Moc, aby uzdrowić Tama i najwyraźniej to jej się udało. Musiał jednak się zmuszać do wchłaniania i wydychania tego powietrza, które było ciężkie i zimne, ale tak czy inaczej nie różniło Się niczym od powietrza każdej innej zimowej nocy. Powtarzał to sobie cały czas, nie był jednak pewien, czy do końca wierzy.

Strażnik nakazał im teraz trzymać się blisko siebie, aby wśród wilgotnej, mroźnej szarości każdy widział sylwetkę drugiego. Nie zwolnił jednak morderczego pędu. Obydwoje, Lan i Moiraine, zdawali się pokonywać tę mgłę z taką łatwością, jakby doskonale widzieli, co jest przed nimi. Reszta mogła im tylko zaufać i jechać w ślad. I nie tracić nadziei.

Scigające ich przenikliwe krzyki powoli zamierały, aż wreszcie ucichły, ale nie stanowiło to zbyt wielkiej pociechy. Las, farmy, księżyc i drogę jednakowo skrywała mgła. Nadal szczekały psy, głucho i daleko w szarych oparach, ale oprócz nich i monotonnego dudnienia końskich kopyt nie słychać było żadnych innych dźwięków. Nic nie zmieniało się w spopielałym od mgły otoczeniu. Przemijanie czasu oznaczał narastający w udach i plecach ból.

Rand był pewien, że jadą już od wielu godzin. Ściskał wodze tak mocno, aż w końcu nabrał przekonania, że nigdy nie rozprostuje dłoni, nie wiedział też, czy kiedykolwiek będzie w stanie normalnie chodzić. Obejrzał się za siebie tylko raz. Ścigały go cienie otulone we mgłę, ale nawet nie potrafił określić ich liczby, ani też tego, czy to na pewno są jego koledzy. Wydawało mu się, że chłód i wilgoć przesiąkły jego płaszcz, kaftan i koszulę, docierając aż do kości. Jedynie pęd powietrza owiewający twarz oraz napinające się mięśnie konia stanowiły dowód, że w ogóle się jeszcze porusza. Na pewno minęło już wiele godzin.

— Zwolnijcie — zawołał nagle Lan. — Ściągnijcie wodze.

Rand został tak zaskoczony tym rozkazem, że pozwolił Obłokowi wepchnąć się pomiędzy Lana oraz Moiraine i gnać jeszcze przed siebie kilkanaście kroków, nim wreszcie udało się go zatrzymać.

Z obu stron, we mgle, majaczyły jakieś domy, dziwiące swą wysokością nienawykłe oko Randa. Nigdy dotąd nie widział tego miejsca, ale wiele razy słyszał jego opisy. Budynki zawdzięczały swoją wysokość potężnym fundamentom z czerwonego kamienia, które były konieczne wiosną, gdy z Gór Mgły spływał topniejący śnieg i powodował, że Taren występowała ze swoich brzegów. Dotarli do Taren Ferry.

Zbliżył się do niego Lan na swym czarnym koniu.

— Nie bądź taki szybki, pasterzu.

Bez słowa wyjaśnienia, zupełnie zmieszany Rand wrócił na swoje miejsce i razem z resztą grupy wjechał do wsi. Znowu się zaczerwienił, w tym momencie mgła okazała się zbawienna.

Na ich widok zaczął ujadać jakiś samotny pies, niewidzialny z powodu mgły, zaraz zresztą uciekł. Tu i ówdzie zapalały się światła w oknach jakichś rannych ptaszków. Oprócz szczekania psa i głuchych odgłosów kopyt żaden dźwięk nie zakłócał ostatniej godziny nocy.

Rand spotkał już kiedyś paru ludzi z Taren Ferry, teraz próbował sobie przypomnieć swoją skąpą wiedzę na ich temat. Rzadko zapuszczali się do wsi, które ich zdaniem były „gorsze” i marszczyli w nich nosy, jakby czuli jakiś nieprzyjemny zapach. Ci, których poznał, nosili dziwaczne imiona takie jak Hilltop i Stoneboat, a wszyscy co do jednego członkowie Ludu Taren cieszyli się reputacją szalbierzy i oszustów. Mawiano, że jeśli się poda rękę komuś z Taren Ferry, to trzeba potem przeliczyć sobie palce.

Lan i Moiraine zatrzymali się przed jakimś wysokim, pociemniałym domem, który nie różnił się od pozostałych zabudowań wsi. Mgła niczym dym wirowała wokół sylwetki Strażnika, kiedy zeskakiwał z siodła i szedł po schodach do frontowych drzwi, znajdujących się na wysokości ich głów. Stanął przed nimi i załomotał pięścią.

— Myślałem, że mieliśmy się zachowywać cicho — mruknął Mat.

Lan nie przestawał walić do drzwi. W oknie sąsiedniego domu pojawiło się światło, ktoś krzyknął coś gniewnie, ale Strażnik nie przestawał hałasować. Drzwi otworzyły się nagle z rozmachem i stanął w nich mężczyzna ubrany w nocną koszulę sięgającą mu do nagich kostek. Trzymał w jednej dłoni lampkę oliwną, która oświetlała jego wąską twarz obdarzoną spiczastym nosem. Wyglądał, jakby już miał wyrazić swoje oburzenie, ale jego usta pozostały niemo otwarte, a tylko wytrzeszczone oczy wbił w mgłę.

— O co chodzi? — zapytał w końcu. — O co chodzi?

Gdy w korytarzu zakłębiły się pasma mgły, pośpiesznie cofnął się przed nimi.

— Panie Hightower — powiedział Lan. — Jest pan potrzebny. Chcemy się przeprawić przez rzekę promem. Człowiek o ostrych rysach twarzy uniósł wyżej lampę i przy glądał się im podejrzliwie. Po chwili odpowiedział zrzędliwym tonem:

— Prom kursuje tylko za dnia. W żadnym przypadku nocą. I nie w takiej mgle. Wróćcie tutaj, gdy wzejdzie słońce, a mgła opadnie.

Zaczął się wycofywać, ale Lan schwycił go za nadgarstek. Przewoźnik otworzył usta z wyraźnym oburzeniem, ale wtedy w świetle lampy błysnęły złote monety, które Strażnik przeliczając, wrzucał do jego dłoni. Hightower oblizywał wargi, słysząc ich brzęk, a jego głowa nachylała się coraz to bliżej do dłoni, jakby nie wierzył własnym oczom.

— I dostanie pan jeszcze raz tyle — powiedział Lan kiedy będziemy już bezpieczni na drugim brzegu. Ale musimy odpłynąć zaraz.

— Zaraz? — Przestępując z nogi na nogę przewoźnik zagryzał dolną wargę i przewiercał swym chytrym spojrzeniem mglisty mrok, po chwili skinął usłużnie głową. — Jak zaraz to zaraz. Tylko puśćcie mój nadgarstek, panie. Muszę obudzić pomocników. Chyba nie myślicie, że sam ciągnę swój prom, prawda?

— Będę czekał przy promie, ale bardzo krótko — odparł spokojnie Lan i puścił przewoźnika.

Hightower skinął głową na zgodę, wrzucił garść monet do swojej sakiewki i pośpiesznie zamknął za sobą drzwi.

Загрузка...