Oto nasza zasługa
Niebo było jeszcze ciemne, a od gór wiał zimny, przenikliwy wiatr, gdy Derwan wyszedł przed zajazd. Poprawił półkożuszek, chuchnął w zgrabiałe dłonie, roztarł je energicznie. Marzł. Zima wciąż jeszcze nie chciała odejść, przypominała o sobie zwłaszcza w noce takie jak ta, srebrzące szronem okolicę, a ten stary sknera Omeral nie pozwalał palić w piecu częściej niż raz dziennie, więc wygrzebanie się z łóżka bladym świtem zawsze było sporym wyzwaniem.
Rankiem obowiązki miał proste – nakarmić zwierzęta w oborze, przynieść drew z szopy, rozpalić w kuchennym piecu i nastawić wodę na kaszę. Wszystko musiało być gotowe, zanim reszta mieszkańców wstanie. Taki już los najmłodszego parobka w zajeździe.
Dwie krowy i cztery kozy nie wymagały zbyt wiele pracy, trochę siana i wiadro wody w zupełności im wystarczały, drewno było narąbane, a studnia niezbyt głęboka. Zazwyczaj wszystko zajmowało mu niespełna kwadrans.
Podniósł wzrok, lustrując uważnie ścianę gęstego lasu, który mimo że oddalony o ponad pół mili, bez przerwy budził w nim nieokreślony niepokój. Derwan nie lubił tego lasu, unikał go w dzień, bał się nocą, a największy lęk odczuwał zawsze o tej właśnie godzinie, tuż przed wschodem słońca. Może dlatego, że wtedy las wyglądał szczególnie groźnie, niczym wielka, mroczna bestia, która rozłożyła się u stóp potężnych olbrzymów, gotowa w każdej chwili rzucić mu się do gardła.
Nad lasem – wydawało się, że ledwo o rzut kamieniem – wisiały Olekady. Wisiały pochylone w przód, mroczne i niedostępne. Dzikie szczyty, czarne na tle różowiejącego nieba, wyglądały jak fragment dekoracji w wielkim teatrze cieni. Za godzinę, gdy zrobi się jaśniej, objawią swoje kształty, pogrożą światu popękanymi, skalnymi obliczami, zadrwią z wiosny białymi czapami, pokażą szczerby przełęczy, niby łagodnych, a równie nieprzebytych jak pionowe urwiska.
Ziewnął szeroko. Właściwie lubił te poranne chwile. Żadnego pokrzykiwania, poszturchiwania i ciągłego gonienia do roboty. Mógł pracować w takim tempie, jak mu było wygodnie, i nikt nie robił mu z tego powodu wyrzutów. Mógł zatrzymać się, kiedy chciał, rozejrzeć po jaśniejącym niebie, ogrzać dłonie przy rozpalanym piecu. Przez chwilę mógł sobie wyobrażać, że tylko on został w zajeździe, że trójka pozostałych parobków, stary Omeral oraz jego mrukliwa, złośliwa żona znikli, wynieśli się, zostawiając go samego. Wtedy mógłby być szczęśliwy i nawet zatęchła kasza omaszczona kilkoma skwarkami lepiej by mu smakowała.
Ziewnął raz jeszcze i ruszył do obory. Stojąc w jej drzwiach i ignorując niecierpliwe pomrukiwanie krów, rzucił okiem na drogę, do której przytulił się zajazd.
Dwadzieścia cztery stopy szerokości i czterysta dwanaście mil długości. Tyle liczył trakt zaczynający się u stóp Gór Krzemiennych, przecinający Wyżynę Godeńską, Loven, Law-Onee, by skończyć się w Dulewey, u wschodniego krańca Ansar Kirreh. Praca, włożona w zbudowanie tej drogi, przekraczała ludzkie pojęcie, Meekhańczycy nie uznawali bowiem istnienia czegoś takiego jak przeszkody naturalne. Gdyby ktoś wytyczył linię wzdłuż traktu, okazałoby się, że na całej swojej długości droga odbija od idealnej prostej o mniej niż pół mili. I to raczej z powodu błędu pomiarów niż ustępstw na rzecz natury. Wzgórza, jeśli uznano, że są zbyt strome, przekopywano, rzeki przeskakiwano mostami, osuszano bagna, zasypywano jeziora i przerąbywano się przez mroczne lasy.
Derwan wiedział, od kupców wędrujących wzdłuż wschodnich prowincji, jak wygląda cały trakt, wiedział też, jak go budowano, ale i tak ledwo potrafił sobie to wyobrazić. Olbrzymie armie robotników, ryjących niczym mrówki bliznę na obliczu świata. I to całymi latami. Ale zanim tu trafił, mieszkał w pobliżu kamieniołomu, skąd czerpano budulec, i na własne oczy widział, że wszystkie opowieści o uporze południowców były prawdą. Tylko oni mogli coś takiego zrobić – wyrwać, wydrapać połowę góry, a potem przenieść ją na nowe miejsce i położyć na ziemi w postaci kamiennych płyt. Zawsze, gdy wchodził na drogę, doznawał niemal mistycznego uczucia, że oto stąpa po górach, ludzką mocą sprowadzonych do poziomu gruntu. I to tylko po to, żeby mogli handlować.
Bo handel był krwią Imperium, a drogi – jego żyłami. Kiedy nadchodziła późna wiosna, późne lato i jesień, gdy sady i winnice uginały się od owoców i gdy tradycyjnie zbliżał się czas bicia zwierząt, na drogach Meekhanu pojawiały się dziesiątki tysięcy kupieckich wozów. Zima i wczesna wiosna, tak jak teraz, były okresem spowolnienia, gdy mniej kół turkotało po drogach. To wtedy, w takich małych zajazdach jak ich, przychodził czas zaciskania pasa. Kupcy zajeżdżali teraz nieregularnie albo wcale.
Krowy powitały go łagodnym muczeniem. Napełnił im żłób, rzucił trochę siana niecierpliwie meczącym kozom i uzupełnił wodę w poidłach. Siano też się kończyło. Jeden z pachołków, pracujący tu dłużej od niego, twierdził, że zajazd od początku wybudowano bez pomyślunku. Do znajdującego się na południu Blercg było dziewięć mil, do leżącego na północy Valener – dziesięć. Kupiecki wóz, jadąc po imperialnym trakcie, bez problemów robił dwadzieścia mil dziennie. Jak łatwo wyliczyć, większość przemierzała drogę między dwoma największymi miastami Law-Onee bez konieczności zatrzymywania się na nocleg. W ich zajeździe stawali zatem ci kupcy, których stać było tylko na jednego konia, woleli więc nie ryzykować, że padnie im po drodze, lub wędrujący pieszo drobni rzemieślnicy, handlarze taszczący na grzbiecie dorobek całego życia, kuglarze i artyści czy inna hołota. Mimo wszystko było ich przez większość roku tak dużo, że nikt w zajeździe nie głodował ani nie narzekał na brak pracy.
Na dziedzińcu parsknął koń.
Derwan zamarł z dłońmi wspartymi o krowi bok. Zamrugał, ignorując biegnący po ciele dreszcz, i aż się skulił, nasłuchując. Może mu się wydawało?
Koń parsknął jeszcze raz i uderzył kopytem o ziemię.
Chłopak rozejrzał się po ciemnym wnętrzu – cebrzyk na wodę, kilka zwojów sznura, kawałek łańcucha, widły. Przez głowę galopowały mu dziko myśli, zmierzające do jednego wspólnego wniosku.
Nie słyszał turkotu kół, więc to nie wóz, tylko konny. Był świt, blady, z niebem na zachodzie wciąż upstrzonym gwiazdami. Do najbliższego miasta mieli dziewięć mil, w pobliżu ani jednej wioski. Jeździec, jeśli wyruszył z miasta, musiałby wyjechać ciemną nocą, a bram nie otwierano przed wschodem słońca, chyba że traktem pędził kurier z jakąś pilną wieścią. Ale kurier darłby się już na całe gardło o wodę dla konia i wino dla siebie. A ten stał i milczał.
Jedynym konnym, który mógł się pojawić o tej porze, był jakiś bandyta z gór. Olekady leżały blisko, a na przednówku bandyci też głodowali. Zdesperowani, mogli przecież wypuścić się poza linię lasu i napaść na samotny zajazd.
Spojrzał jeszcze raz na widły.
Ostrożnie, na palcach, podszedł do drzwi i przyłożył oko do szpary. Koń stał na środku dziedzińca sam, z pustym siodłem, zwieszając łeb. Derwanowi wystarczył rzut oka, żeby zrozumieć, że to nie zwierzę górskich rozbójników. Oni jeździli na małych, krępych i kudłatych kucach, a ten ogier był wysoki, rosły i długonogi. Jak konie kurierów właśnie. Tylko że ich konie nie nosiły takich ciężkich, bogato zdobionych rzędów i nie były obwieszone sakwami. Nie, to nie koń bandyty ani posłańca.
Potrzebował kilku uderzeń serca, zanim do niego dotarło, jaka to szansa. Samotny wierzchowiec bez jeźdźca, z wypchanymi jukami na grzbiecie. Bogactwo.
Zapominając o ostrożności, pchnął drzwi i wyszedł na dziedziniec.
Ostrożnie, żeby nie spłoszyć zwierzęcia, zaczął do niego podchodzić. Koń łypnął okiem i parsknął jakoś tak... wyzywająco. Derwan nie znał się na takich wierzchowcach, najczęściej miał do czynienia ze spokojnymi kupieckimi harysami albo półharysami, szerokogrzbietymi, grubokościstymi flegmatykami, potrafiącymi cały dzień ciągnąć bez sprzeciwu wyładowany wóz. Im nigdy nie przychodziło do łbów, że człowieka można ugryźć, kopnąć albo stratować. Ale ten wyglądał inaczej.
Masywna pierś, silne nogi, mocny zad, proporcje szybkobiegacza. No i teraz dopiero zauważył, spod juków wystawał sajdak z łukiem i strzałami. Właściciel konia, kimkolwiek był, na pewno nie prowadził spokojnego życia. Jasna szrama, biegnąca tuż powyżej przedniej prawej nogi ogiera, nie mogła być niczym innym jak blizną. Ten koń nieraz brał udział w walce i sądząc po tym, jak uderzał kopytem o ziemię, wcale nie bał się obcych. Wojskowe zwierzę.
Ta myśl zatrzymała go w miejscu. Przed wojskowymi wierzchowcami ostrzegano go nie raz i nie dwa razy. Takie bydlę potrafiło zabić.
Koń, jakby wyczuwając jego wahanie, znieruchomiał. Opuścił łeb i zamarł. Derwan odczekał chwilę i zbierając się na odwagę, zrobił kroczek do przodu.
Wierzchowiec podniósł łeb i parsknął z jawną kpiną. Potem odwrócił się lekko i machnął prawą tylną nogą, jakby sprawdzając, czy człowiek jest już w zasięgu kopnięcia. Chłopak cofnął się.
– Nie baw się, Toryn. On nie próbuje cię ukraść... chyba.
Derwan aż podskoczył.
Wyszła zza karczmy. Była niemal jego wzrostu, jasnowłosa, ubrana po męsku. Włosy zaplotła w krótki warkocz, przez co wyglądała jak mała dziewczynka. Sprawiałaby wrażenie bezbronnej, gdyby nie skórzany pancerz i pas, który właśnie zapinała. Pas z jednej strony obciążała szabla, z drugiej ciężki sztylet.
– Jest zły, bo nie mógł się wyspać – mruknęła, otrzepując spodnie. – I chętnie kogoś by ugryzł albo kopnął.
Zmierzyła go zielonym spojrzeniem.
– A gdybyś spróbował go ukraść, musiałabym mu potem pół dnia czyścić kopyta z krwi.
Chłopak przełknął ślinę, świadom, że ruch grdyki zdradzi jej wszystko. I zaraz poczuł złość. Nie był przeklętym przez bogów złodziejem, uczciwie pracował na swój chleb!
– Myślałem, że się tu sam przybłąkał. Prawo traktu mówi, że taki koń należy do tego, kto go znajdzie.
– Wiem o tym, dlatego powiedziałam, że raczej nie chciałeś go ukraść – skrzywiła się lekko. – Daleko stąd do Valener? – zaskoczyła go pytaniem.
– Dziesięć mil, eee... panienko.
Skinęła głową, w oczach zatańczyły jej iskierki.
– Panienko. Miłe. Czy droga do Kehloren jest przejezdna? – Pstryknęła palcami i koń podszedł do niej jak psiak. Parsknął jej prosto w ucho, wyraźnie złośliwie, ale ona nie zwróciła na to uwagi, przypatrując się cały czas Derwanowi.
Kehloren? Pamiętał, że trakt jakieś trzy mile przed miastem odgałęzia się na wschód, w stronę zamku, gdzie ponoć stacjonowało jakieś wojsko. Ale o samej drodze nic nie słyszał, bo żaden z ich gości nigdy się tam nie wybierał.
– Nie wiem – zawahał się. – Ale gdyby coś było nie tak ze szlakiem, to widzielibyśmy cesarskich budowniczych, którzy zmierzaliby w tamtą stronę. Dwa lata temu, jak jeden potok wystąpił z brzegów i podmył drogę, to w stronę twierdzy pojechało pięćdziesiąt wozów z robotnikami i materiałem. Więc chyba jest.
Skinęła głową, jakby jego domysły ją usatysfakcjonowały.
– Gdzie tu jest najbliższy wodopój albo rzeka?
– Trzy mile stąd, w stronę Valener, płynie Malawa. Tam kupcy często poją zwierzęta, ale i u nas jest dobra studnia... – wskazał ocembrowanie. – Woda czystsza niż w rzece.
Uśmiechnęła się, mrużąc oczy. A potem, zanim zdążył się zorientować, już była w siodle. Siedziała tam z taką swobodą, jakby się w nim urodziła.
– Oszczędzajcie ją – poradziła. – I powiedz karczmarzowi, że ci, którzy nadjeżdżają, chętnie zapłacą za czystą wodę, jeżeli cena nie będzie wygórowana. Ale z pewnością nie zanocują w zajeździe.
Zawróciła konia.
– I powiedz mu też, że przez najbliższe dni może się nie obawiać zbójców. Dziękuję za informacje. – W powietrzu błysnęła srebrna moneta.
Wiedział, że nie opowie innym o porannym gościu, bo karczmarka wykorzysta to przeciw niemu. Bo niby dlaczego nie namówił dziewczyny choćby na śniadanie? Albo kufel grzanego piwa? A w ogóle, co to znaczy, że mogą się nie obawiać zbójców?
Zrozumiał dopiero w południe, gdy pierwsze wozy zaturkotały okutymi kołami na trakcie.
* * *
Gdy tylko Kailean wróciła na drogę, puściła wodze i pozwoliła koniowi na galop. Musiała ulżyć pęcherzowi, a ten zapomniany przez wszystkich zajazd był jedynym osłoniętym miejscem, jakie napotkali od opuszczenia miasta. Co prawda był jeszcze las, ale wolałaby już wysikać się na środku drogi, niż wjeżdżać między drzewa.
W czasie, gdy rozmawiała z parobkiem, Daghena, Kocimiętka i Janne wyprzedzili ją o spory kawałek, ale to akurat nawet dobrze. Toryn miał kiepski nastrój nie tylko ze względu na konieczność wstania przed świtem, ale też dlatego, że było mu zimno. Jej samej tyłek przymarzał do siodła, na południu wiosna już dawno pokryła całe Wielkie Stepy nowymi trawami, a tutaj jakby cofnęli się w czasie o dobry miesiąc. Pola i łąki, które miała po lewej, wciąż nie wypuściły z siebie nawet kiełka, każdy oddech mglił się jej przed twarzą, a od gór ciągnęło zimne, wilgotne powietrze.
Pokonawszy niewielkie wzniesienie, zobaczyła resztę grupy jakieś ćwierć mili przed sobą. Jechali stępa, strzemię w strzemię, konie lekko parowały w chłodzie. Widocznie też przegalopowali kawałek. Daghena obejrzała się przez ramię i pomachała jej. Kailean puściła konia w krótki cwał.
Dogoniła ich w kilkadziesiąt uderzeń serca. Toryn zwolnił niechętnie, bocząc się i gryząc wędzidło. Brakowało mu ruchu, pościgów i walki; zamiast tego od dziesięciu dni wędrowali imperialnym traktem, prostym, nudnym i równym jak stół. Jedynym urozmaiceniem podróży były słupy milowe z wypisanymi na nich odległościami. Daghena liczyła je z nudów i ostatnio wyszło jej sto pięćdziesiąt. Sto pięćdziesiąt mil w dziesięć dni. W życiu by nie pomyślała, że to możliwe.
– No i jak zajazd? – Kocimiętka uśmiechnął się pod wąsem.
– Dziura, i to taka z biedniejszych.
– Jakieś ładne karczmareczki?
– Nie zwróciłam uwagi, ale był całkiem ładny parobek. Możesz zawrócić, jak chcesz...
– Może w drodze powrotnej. Jak się porządnie ogoli...
Janne się uśmiechnął, Daghena przewróciła oczami. Taki był efekt przebywania od dziesięciu dni w drodze, wciąż na szpicy, wciąż tylko we czwórkę. Po dwóch dniach skończyły im się sensowne tematy do rozmowy, a okolica jakoś nie podsuwała nowych. Po prawej cały czas mieli ponury las i wznoszące się nad nim góry, po lewej równie ponurą wyżynę, będącą główną częścią Law-Onee, najbardziej paskudnej i smutnej prowincji Imperium. Mglista, dżdżysta i wilgotna kraina, o której mówiono, że Święto Lata i Święto Jesieni wypadają tu jednego dnia. Rankiem ogłasza się to pierwsze, a po południu, gdy słońce zajrzy na kilka minut, to drugie. Tak naprawdę jedynym bogactwem Law-Onee były długowłose owce i kozy, z których wełny tkano płaszcze dla cesarskiej armii oraz sukno dla każdego, kto szukał taniego i solidnego materiału. Zwierzęta były tyleż liczne, co niewybredne i zapewniały jaki taki byt mieszkańcom. One i oczywiście imperialny trakt, którym co roku płynęła rzeka żywności. Jej ojciec zawsze powtarzał, że gdyby nie handel, prowincja zdechłaby z głodu.
Tylko że teraz trakt będzie zablokowany jeszcze przez co najmniej dziesięć dni, może dłużej. Cesarskie rozkazy muszą być wykonywane bez żadnego sprzeciwu.
– Kiedy ma być zjazd w stronę gór? – rzucił Janne.
– Za trzy albo cztery mile. Za rzeką.
Dag pokiwała głową.
– Rzeka, właśnie. Ktoś ma ochotę przejechać się i sprawdzić co z mostem? Jak w ogóle się ona nazywa?
– Malawa. Podobno jest tam wodopój, więc musi być łagodne podejście do brzegu. I nie rozdzielajmy się. Kiedy dotrzemy na miejsce, to się zobaczy co i jak. Jeśli coś będzie nie tak, zdążymy wrócić i uprzedzić resztę.
– Dobrze.
Znowu zapadła cisza. I tak przegadali więcej czasu niż przez cały wczorajszy dzień. No cóż, wczoraj nie było takich ekscytujących wydarzeń, jak sikanie pod ścianą kiepskiego zajazdu i sprawdzanie stanu najbliższego mostu. Choć jeśli budowali go cesarscy inżynierowie, to z pewnością stał solidnie jak skała. Ale nawet taka skała ma swoją wytrzymałość, a ten most czeka wkrótce ciężka próba.
Kailean rzuciła okiem na boki. Daghena, Janne, Kocimiętka. I ona. Oraz Niiar, Lea i Faylen za nimi. Siedmioro. W tej chwili tylko tyle zostało z czaardanu Laskolnyka. Nie mieli zresztą pewności, czy jeszcze w ogóle mogą się tak nazywać. Bo co to za czaardan Laskolnyka bez Laskolnyka?
* * *
– Nazywam się Genno Laskolnyk, choć, jak pewnie niektórzy wiedzą, Genno to tylko przydomek. Moja matka nadała mi imię po prapradziadku, Wulgrefgerieh. Wolę Genno. Jak wszyscy wiecie, nie mam w żyłach nawet kropli meekhańskiej krwi, a mimo to zostałem generałem Imperium i jak twierdzą pochlebcy, stworzyłem pierwszą prawdziwą armię konną Meekhanu. To nieprawda, nie stworzyłem jej. Zrobili to meekhańscy oficerowie, ja tylko przez dwa lata nie pozwalałem użyć jej w walce, dopóki nie byłem pewien, że sobie poradzi. Do dziś niektórzy mają mi to za złe, uważają, że za długo czekałem, i przez tę zwłokę przegraliśmy bitwę pod Grenolyt, gdzie poległo osiemnaście tysięcy żołnierzy. Ale ja wiedziałem wtedy i nadal wiem, że postąpiłem słusznie. Dowódcy regimentów piechoty, które wykrwawiały się w starciach z Se-kohlandczykami, słali do stolicy prośby o kawalerię, o konnicę, która wspierałaby ich w polu. Bo prawda jest taka, że piechota może odeprzeć jazdę, może wytrzymać każdy atak, może nawet zmusić ją do ucieczki, ale nigdy nie zdoła jej rozbić i wyrżnąć. Bo do wyrżnięcia konnicy potrzebna jest własna jazda. A więc przez pierwsze dwa lata wojny Imperium szkoliło pułki kawalerii, zaciągało najemników z południowych równin i posyłało ich do wsparcia regimentów piechoty. Do każdego po trochę. Dlatego zawsze, gdy przychodziło do bitwy, koczownicy mieli dziesięciu konnych na jednego naszego. Potem zjawiłem się ja, a cesarz dał mi wolną rękę w kwestii jazdy i przez następne lata wojny piechota niemal zawsze walczyła sama.
Dochodziła północ, gdy zgromadzili się w opróżnionej na tę okazję stajni. Stary Aandurs zapewnił, że nikt nie będzie im przeszkadzał. Każdy, zgodnie ze zwyczajem, przyniósł mały kaganek, świecę czy oliwną lampkę, i teraz wnętrze pomieszczenia oświetlały tylko one. Dwadzieścia cztery migoczące światełka.
– Oto cała moja zasługa, przez dwa lata z rzędu nie dopuszczałem, by nowo wystawione oddziały jazdy wysyłano do walki po jednym czy dwa. Chciałem stworzyć pełną armię konną, co najmniej trzydzieści tysięcy szabel, bo bez niej Meekhan przegrałby wojnę. I udało mi się, ale przez te dwa lata w kilku większych i mniejszych bitwach zginęło osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy, a koczownicy spustoszyli połowę północnych prowincji. Bo to druga prawda o walce piechoty z jazdą. Jeśli piechota złamie jazdę, nigdy nie może jej dogonić i dobić. Jeśli jazda złamie piechotę, robi to zawsze. Osiemdziesiąt tysięcy zabitych żołnierzy, oto moja zasługa.
Wszyscy wstrzymali oddech. Kailean stała nieco z boku, wosk spływający z małej świeczki parzył jej palce. Nie kłam przed płomieniem, to zwyczaj znany i uznawany przez wszystkich. Meekhańczycy przywieźli go w czasie podbojów, lecz zakorzenił się na Wschodzie ze zdumiewającą szybkością. Nazywano go tu Otwarciem. Prosty, niemal magiczny obrzęd. Gdy trzymając w ręku świecę, kaganek albo nawet kawałek zapalonego drewienka, stoisz pośród towarzyszy, musisz mówić prawdę. Mówisz, patrząc na płomień, a on pochłania twoje słowa, zapisuje je w sobie i nigdy już nie zdołasz się ich wyprzeć. Nowożeńcy składają sobie przysięgi, trzymając świecę w ręku, kupcy podpisują najważniejsze umowy, jedną ręką dotykając podstawy lampy. Konającemu zapala się świecę, by nie umierał w ciemności i by jego ostatnie słowa nie przepadły. Płomień to prawda i oczyszczenie.
– Po wygranej bitwie o Meekhan spadły na mnie wszelkie zaszczyty, jakie mogą spaść na człowieka. Do tej pory przysługuje mi przywilej zwracania się do cesarza po imieniu i audiencji na każde żądanie. Nie licząc oczywiście złota, ziemi i tytułów. – Laskolnyk zamilkł i wydawało się, że zapatrzony w płomień widzi te dawne dni, piękne posesje w stolicy, uczty i parady na swoją cześć. – Oto moja zasługa. Przez pierwsze lata po wojnie byłem w Nowym Meekhanie jednym z najważniejszych ludzi. Mężczyźni zabiegali, by znaleźć się przy moim stole, kobiety, by od tego stołu trafić do łoża. Miałem... mam pod miastem posiadłość, w której stoi pałacyk, cały z marmuru i alabastru, zajmujący tyle miejsca, co ćwierć Lithrew. W winnicach porastających otaczające go wzgórza można by wybudować pięćdziesiąt takich miasteczek. Hodowałem konie, które miały biegać szybciej niż wiatr i – na włosy Laal – udawało mi się. Pięć lat z rzędu moje klacze zajmowały pierwsze miejsce w Wielkiej Cesarskiej Gonitwie, byłem sławny, bogaty i potężny. Ale nie byłem Meekhańczykiem czystej krwi, a dwór cesarski to plac zabaw dla znudzonych arystokratów z Rady Pierwszych. Dla nich miałem być pionkiem lub co najwyżej mało znaczącą figurą, dzikim barbarzyńcą, który tymczasowo wkradł się w łaski cesarza. – Kha-dar uśmiechnął się dziwnie, obnażając przy tym zęby jak prawdziwy wilk. – Oto moja zasługa. Dałem się wciągnąć w intrygi na dworze, pomogłem wytropić i ukarać spiskowców, którzy pragnęli zdobyć dla siebie nowe przywileje. I zapłaciłem za to. Szóstego roku, tuż przed Wielką Gonitwą, ktoś otruł moje trzy najlepsze wyścigowe klacze. Potem ktoś rozpuścił wśród najemnych robotników plotkę, że służę Niechcianym i składam ofiary z ludzi, więc połowa winogron zgniła, bo nie miał ich kto zebrać. Później próbowano podrzucić mi kompromitujące dokumenty. A potem chciano oskarżyć o gwałt.
Błysnął jeszcze raz dzikim uśmiechem i zamilkł. Po chwili, wciąż zapatrzony w płomyk, podjął opowieść.
– Znalazłem osobę, na której polecenie otruto moje konie, i ponieważ okazała się księżną wysokiego rodu, wyzwałem na pojedynek jej najstarszego syna i go zabiłem. Potem przypomniałem, że ma jeszcze dwóch synów, którzy nie mogą odmówić mi satysfakcji. Tak zamieniłem zwykłego wroga we wroga śmiertelnego. Do pracy w winnicach ściągnąłem ludzi z odległych stron, przepłacając ich sowicie. Kompromitujące papiery pokazałem imperialnym Szczurom, a oni raz-dwa znaleźli tego, kto je sfałszował. Rodzinie dziewczyny, która chciała oskarżyć mnie o gwałt, kazałem stawić się przed cesarskimi jasnowidzami. Więcej o niej nie słyszałem. Oto moja zasługa.
Po raz pierwszy Laskolnyk oderwał wzrok od świecy i rozejrzał się. To on kazał im się tu stawić z ogniem w ręku, w najdłuższą noc zimy, gdy na ośnieżonych Stepach szalały mroźne wichury. Kailean nie do końca wiedziała dlaczego, jednak nawet ślepy zauważyłby, że coś się dzieje.
Od śmierci ciotki, od czasu nieudanej próby porwania, Laskolnyk ani razu nigdzie nie pojawił się sam. Zawsze towarzyszyło mu kilku ludzi. Między Lithrew a okolicznymi stanicami zaczęli gęsto kursować posłańcy, goście z odległych rejonów Imperium przyjeżdżali i prosili o spotkanie z generałem, a w pobliżu miasta zawsze kręciła się jakaś chorągiew. Teraz żeby uprowadzić lub zabić Laskolnyka, trzeba by kilkuset zbrojnych.
Czaardan także pracował. Ona sama jeździła z pismami w różne miejsca, do wojskowych stanic, do miast-obozów Wozaków Verdanno, do dziwnych ludzi, których w życiu nie posądzałaby o znajomość z kha-darem. I była coraz bardziej poirytowana. Laskolnyk słowem nie zdradził, czego dowiedział się od niedoszłego porywacza, jej rodzina spakowała się pewnego dnia i wyjechała do Mandellen, Berdeth pojawiał się i znikał, kiedy miał ochotę. Czuła się jak kawałek drewienka, który wpadł do strumienia i jest niesiony w nieznane.
A potem spadły śniegi i w kilka dni wszystko zamarło. Od miesiąca wszyscy siedzieli w mieście i kisili się w domysłach. A to nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
Laskolnyk kontynuował.
– Przez następne dziesięć lat bawiłem się w stolicy jak jeden z Rady Pierwszych. Zdobyłem sojuszników w intrygach, nabawiłem się wrogów, którzy wydaliby pół majątku, żeby mnie zniszczyć. Ale dopóki armia stała za mną murem, a imperator przyjmował mnie we dnie i w nocy, byłem jak zbyt twardy orzech do zgryzienia. I podobało mi się to. Władza, upokarzanie nieprzyjaciół, nagradzanie lojalnych ludzi, spojrzenia i szepty, gdy szedłem korytarzami cesarskiego pałacu. I myśli – oto ja, barbarzyńca ze wschodnich stepów, bękart nieznający własnego ojca, kroczę w jedwabiach i aksamitach po posadzce z alabastru, a wy trzymajcie karki niżej, sucze syny – dokończył przez zaciśnięte zęby. – I stało się tak, że kobieta, która kiedyś kazała mi otruć konie i której syna za to zabiłem, straciła dwóch pozostałych. Nie miałem z tym nic wspólnego, tym razem to nie była moja gra, ale gdy ostatni z jej synów skonał, zadźgany sztyletami skrytobójców, spotkała mnie kiedyś na korytarzu i powiedziała: „Jesteś taki sam jak my. Wygraliśmy, generale Laskolnyk”.
Kailean popatrzyła po otaczających ją twarzach. Wszyscy wyglądali na zafascynowanych opowieścią dowódcy, jakby słyszeli ją pierwszy raz. Nawet ci, którzy jeździli w jego czaardanie od samego początku.
– Pamiętam, że na te słowa stanąłem jak wryty i przez dłuższą chwilę nie mogłem się ruszyć z miejsca. Mamrotanie starej, złamanej kobiety w żałobnej sukni, nieledwie oszalałej z bólu, nie powinno nic znaczyć, ale poczułem się, jakby mnie ktoś smagnął batem przez grzbiet. Podszedłem do najbliższego lustra i spojrzałem w twarz obcemu. Gładko ogolonemu, z włosami pokrytymi pomadą i modnie obsypanymi złotym pyłem, w aksamitnym kubraku i haftowanej, jedwabnej pelerynce. Obcemu, którego nie poznawałem. Oczy miał jak kawałki szkła, twarde, beznamiętne i zimne; były to oczy kogoś, komu nie powierzyłbym oberżniętego orga. Przede mną stał jeden z tych, którymi kiedyś gardziłem – intrygant i dworak. Więc prawda jest taka, że nie uciekłem ze stolicy przed intrygami, które przeciw mnie snuto, lecz przed tymi, których ja sam byłem twórcą. Uciekłem przed obcym w lustrze.
Kha-dar pochylił głowę, przymknął oczy. Przez chwilę wyglądało na to, że już się nie odezwie.
– Dokończę później, jeśli pozwolicie. Ja otworzyłem i ja zamknę spowiedź płomieniom.
* * *
Most wyglądał tak jak większość meekhańskich mostów. Miał szerokość równą szerokości drogi, cztery przęsła i wysokie na pięć stóp barierki. Właściwie każdy most, który mijali po drodze, wyglądał niemal tak samo, różniły się co najwyżej liczbą przęseł – najdłuższy miał ich osiemnaście. Bloki na ten most mogły zostać wydobyte i obrobione w kamieniołomie odległym o setki mil, po czym przewieziono je na miejsce i złożono. Gdyby zaszła potrzeba, można by ich użyć do budowy identycznego mostu w dowolnej części Meekhanu. Imperialni budowniczowie już dawno doszli do wniosku, że ujednolicenie konstrukcji to podstawa sukcesu.
– No dobra, kto zjedzie ze mną do rzeki?
– Nazywasz to rzeką, Kailean? Mogę z tego miejsca nasikać na drugi brzeg. Po co w ogóle budowali tu most?
Kocimiętka miał rację. Malawa płynęła, a raczej sączyła się dnem płytkiej niecki. Pewnie dałoby się przejechać koniem na drugi brzeg, nie mocząc nawet zwierzęciu brzucha. Struga miała jakieś dwadzieścia kroków szerokości i tylko jedno przęsło mostu tkwiło w rzeczce, pozostałe stały na suchym lądzie. Do tego podejście do wody było szerokie i wygodne, a co najważniejsze, wyglądało też na bezpieczne. Wysypany otoczakami brzeg gwarantował, że zwierzęta nie zapadną się w błocku. Daghena poklepała konia po szyi.
– Widocznie miejscowym wstyd było się przyznać, że mają w okolicy niedorobiony strumień, więc przekupili jakiegoś kartografa, który nazwał to coś rzeką. Jeśli Valener jest takim miastem jak Malawa rzeką, to zastaniemy tam trzy lepianki i kurnik, prawda, Kailean?
– Nie jedziemy do Valener. Mamy czekać na resztę przy zjeździe w stronę gór i tam się zatrzymamy. A teraz zadanie. Spójrz na przęsło po prawej.
– Patrzę, i co?
– Na podstawę.
– Patrzę na podstawę. I co?
– A teraz przesuń wzrok wyżej i powiedz mi, na jakiej wysokości urywają się ślady po wodorostach i innym rosnącym w wodzie zielsku.
Cała czwórka milczała chwilę.
– O żeż ty... – Kocimiętka spojrzał na rzeczkę, potem na most i znów na rzeczkę. – Aż tak wysoko? Ile to będzie? Dziesięć, dwanaście stóp?
Machnęła ręką.
– Co najmniej piętnaście. Gdy wreszcie w górach puszczą śniegi, cała ta woda popłynie tędy. Widziałam na własne oczy, jak maleńka struga w godzinę zmienia się w potok, a w dwie w rzekę i zabiera ludziom dobytek całego życia. Za kilka, kilkanaście dni całym korytem będzie rwała woda. I to tak, że jak ktoś w nią wpadnie, to nurt zaniesie go hen, do morza. Nie śmiejcie się z tutejszych rzeczek, bo to podstępne i dzikie bestie.
Wpatrywali się w leniwą strużkę.
– Lepiej żeby te śniegi wreszcie zaczęły topnieć, bo inaczej może zabraknąć wody w dole rzeki – stwierdził wreszcie Janne. – Gdzie ma być zjazd do Kehloren?
– Milę stąd.
– Jedźmy już.
Minęli most. Podjechała do niej Daghena i szturchnęła ją w bok.
– Jakieś wspomnienia, Kailean? Od trzech dni prawie w ogóle się nie odzywasz.
Zastanowiła się. Właściwie powinna coś czuć, odnaleźć w sobie jakieś wspomnienia albo chociaż ich ślad. A tu nic. Olekady zapisały się w jej pamięci bardzo płytko, mimo że spędziła tu ponad pół życia. Góry nie wrosły w nią, nie wyryły śladu w kościach ani sercu. Może dlatego, że jej rodzina osiedliła się tu ledwo dwa pokolenia temu, szukając lepszego życia, a znajdując tylko harówkę od świtu do nocy na kawałku gruntu dzierżawionego od miejscowego barona. Pamiętała opowieści ojca o początkach gospodarowania. Ziemia była tak kiepska, że nawet kozy nie zdołały się na niej wyżywić. Mimo to spróbowali. Wyrwali kamienie z pola, zasadzili kilkadziesiąt niskich, odpornych na mrozy jabłoni, sprowadzili małe stadko kóz i owiec.
Walczyli.
I przegrywali.
Jedną z rzeczy, które pamiętała wyraźnie, było to, że ziemia może rodzić kamienie. Co roku wiosną cała rodzina wychodziła na pole i zbierała je, usypując w wielkie stosy. Dopiero potem była orka i sianie zboża. A następnej wiosny znów najpierw odkamieniali rolę, a potem dopiero ją obsiewali. I tak bez końca. To też dobrze pamiętała, ich skrawek ziemi otoczony wianuszkiem kamiennych kopców, najstarsze porosły już jakimś zielskiem i jeżynami. Bawiła się między tymi pagórkami razem z braćmi, niecierpliwie wypatrując pierwszych owoców. Niemal zawsze chodziła głodna. To dlatego, zanim skończyła siedem lat, razem z chłopcami nauczyła się strzelać z łuku. Zając, świstak czy nawet wiewiórka – nie było stworzenia niegodnego jej strzały. Wszystko, co mogło trafić do garnka, a potem do brzucha, stawało się celem.
– Głód, chłód i ubóstwo – rzuciła wreszcie. – Tu można tylko kozy i owce hodować, niewiele urośnie na okolicznych kamieniach, a właściciel ziemi odbierze ci każdy grosz, jaki zarobisz na roli. Jeśli ktoś ma głowę na karku, ciuła latami tylko po to, żeby się stąd wynieść.
Najlepiej pamiętała dzień, gdy ojciec postanowił wyruszyć na południe. Po wojnie z koczownikami położone przy granicy Stepów prowincje z otwartością witały każdą parę rąk do pracy, obiecując lata wolnizny od podatków, darmową ziemię i liczne przywileje. Ojciec po długiej rozmowie z matką wykopał ukryty w kącie izby mieszek z garścią srebra, pojechał do miasta i wrócił z wozem zaprzężonym w dwa konie. Dwa konie! Pierwszy raz w życiu widziała wtedy z bliska konia, dotychczas używali do orki wołu sąsiadów, opłacanego za każdy dzień pracy.
Pochyliła się i poklepała Toryna po szyi. Kto by pomyślał, prawda?
A potem była podróż na południe, wjazd na Stepy, które otworzyły się przed nimi jak cudowna, oferująca nieskończone możliwości kraina i nocne spotkanie z bandytami.
I kłujący ją w tyłek patyk.
Odetchnęła jeszcze raz, tak głęboko, że niemal zakręciło jej się w głowie. Nie, Olekady z pewnością nie były jej domem. Już nie.
A mimo to los zagnał ją tutaj, choć wcale o to nie prosiła. Prawie czuła, jak ten stary oszust poklepuje ją po głowie i mruczy protekcjonalnym tonem: „Kto by pomyślał, prawda?”.
Jechały chwilę w milczeniu, Daghena nie ponaglała rozmowy.
– Mieszkaliśmy jeszcze dalej na północ, jakieś trzydzieści mil za Valener. Te okolice... Właściwie niemal cała szlachta, wszyscy hrabiowie i baronowie, to starej krwi Meekhańczycy. Osiedlili się tu zaraz po podbiciu tych ziem, po pokonaniu Świątyni Dress. Prawie trzysta lat temu. Ta świątynia stawiała długi i zacięty opór, w całych Olekadach są pozostałości po górskich twierdzach, które Meekhańczycy musieli zdobywać jedną po drugiej. Zresztą podobno Kehloren też było kiedyś twierdzą-światynią małżonki Pana Burz. W czasie tych wojen niemal cała miejscowa arystokracja padła, a po podboju Meekhan osiedlił tu mnóstwo żołnierzy, wielu z nich nagradzając tytułami szlacheckimi. Dziadek mi o tym opowiadał, gdy pytałam go, dlaczego właśnie tu zamieszkaliśmy. Miejscowa szlachta jest... – zawahała się, szukając właściwych słów – bardziej meekhańska niż sam cesarz i chętnie osiedla u siebie na dzierżawach meekhańskich osadników. Takich jak moja rodzina. I jest przekonana, że ci powinni być dumni, że pracują na ziemiach szlachciców czystej krwi. Nawet jeśli człowiek głoduje i marznie od świtu do nocy. Od lat żenią się między sobą, uważają, że mieszane małżeństwo to hańba dla rodu, a każdy, kto nie ma przynajmniej dziesięciu udokumentowanych pokoleń meekhańskich przodków, w ogóle nie powinien pokazywać im się na oczy.
– Pracowaliście dla takiego szlachcica?
Skinęła głową.
– Dzierżawiliśmy kawałek gruntu. Pracowaliśmy ciężej niż biedota w Lithrew, jedliśmy gorzej niż żebracy. A wszystko pod łaskawą protekcją baronów i hrabiów z gór.
– Ha, jeśli wszyscy są tu tacy... Nie ucieszą się na nasz widok.
– Nie. Ale ograniczą się do ignorowania. W końcu idzie przed nami cesarski rozkaz, a dla tutejszych słowo Imperatora jest święte. Poza tym większość ma zamki pobudowane wyżej w górach i rzadko z nich wychodzi. Nie spodziewam się problemów. Ale powitania chlebem i zaproszenia pod dach też nie. Zjazd przed nami.
Rzeczywiście, od głównego traktu odgałęziała się boczna droga. Równie szeroka i solidna, choć wyraźnie rzadziej używana.
– Droga wiedzie prosto jak strzelił. Twierdza znajduje się dwanaście mil stąd. Co jest dalej, nie mam pojęcia.
Zapatrzyli się w ścianę lasu i wyrastające nad nią góry. Teraz cały plan wydawał się szaleństwem. Nie zwykłym szaleństwem, lecz wykwitem chorego, złożonego majakiem wielodniowej gorączki umysłu. Janne chrząknął.
– Jesteście pewni, że znaleźli drogę na drugą stronę? Przez te skały? Trzeba by mieć skrzydła jak ptak...
– Podobno znaleźli. – Kocimiętka wzruszył ramionami. – Tak twierdzi Laskolnyk, a ja mu wierzę. Dał słowo. To co, Kailean? Podjedziemy kawałek do twierdzy, czy czekamy tu pół dnia? Dopiero świta. Zanim reszta przyjedzie, będzie południe.
Cholera, sama nie wiedziała, jak to się stało, że reszta pyta ją o zdanie. Chyba miało to coś wspólnego z faktem, że pochodziła z tych okolic, i pewnie też z tym, że góry wzbudzały w jej towarzyszach niepokój. Rozejrzała się po okolicy. Słup milowy z wykutymi w kamieniu odległościami do miasta i twierdzy, rów odwadniający i puste pole, porośnięte jesienną jeszcze, pożółkłą trawą. Odmarzający szron zamienił ziemię w błocko. Mogli tu tkwić pół dnia, podziwiając okolicę.
– No dobra, nic się nie stanie, jak podjedziemy kawałek w stronę gór. Zostawmy tylko znak dla reszty.
Daghena wyjęła z torby kawałek węgla drzewnego i maznęła słup poniżej znaków informujących o odległości do zamku.
– Jedziemy.
* * *
– Oto moja zasługa. Nazywam się Daghena Oanyter z rodu Weghein z plemienia Hearysów. Urodziłam się w roku Dzikiego Konia, trzy lata po tym, jak straciliśmy większość ziem na rzecz Złotego Namiotu. Moja matka była Widzącą, moja babka Słuchającą. Jedna widziała duchy, druga je słyszała, obie potrafiły korzystać z ich pomocy. W Imperium to zakazana magia. Zgodnie z Kodeksem, Moc może być kierowana tylko przez żywy, świadomy umysł maga. Tak działają aspektowane Źródła. Czarodziej czerpie Moc, splata ją, przekształca i używa wedle swej woli i umiejętności. Każdy aspekt jest trochę inny, ale wszystkie mają ogromną potęgę. – Daghena lekko musnęła jeden ze swoich wisiorków. – W magii mojego ludu duchy pomagają okiełznać Moc. Duchy przodków, tych, którzy nie odeszli do Domu Snu, duchy zwierząt, duchy mieszkające w roślinach, ziemi, wodzie, ogniu i wietrze. Jeśli je Widzisz lub Słyszysz, możesz zaproponować służbę. Niektóre pragną odrobiny krwi, inne ciepła ludzkiego ciała albo kawałka ciasta, trochę piwnej piany. Większość nie potrafi niczego dokonać, dopóki nie zostanie zaklęta w materialny przedmiot.
Poruszyła ręką, a kościana bransoletka na jej nadgarstku zagrzechotała cicho.
– Wielki Kodeks mówi, że takie wykorzystanie Mocy jest złe, że nigdy nie można być pewnym, czy duchy nie obrócą się przeciw czarownikowi i nie wydostaną na wolność, żeby szerzyć zniszczenie, albo czy nie ściągną spoza Mroku czegoś jeszcze gorszego. Że tylko umysł powinien kontrolować Moc, bez żadnych pośredników. Opowieści mojego rodu sięgają czterdziestu pokoleń wstecz i nie znam ani jednej, w której duchy zbuntowałyby się przeciw szamanowi. Ale dla strażników Kodeksu to za mało. Więc jak większość przygranicznych plemion ukrywamy swoich czarowników i czarownice. A dopóki Imperium bardziej zależy na lojalności naszych wojowników niż na przestrzeganiu Kodeksu, dopóty nawet nie musimy się zbytnio starać.
Na chwilę w stajni zapadła cisza. To prawda, wiele mieszkających przy granicy plemion używało magii, o której w głębi Imperium nie wolno było nawet wspomnieć. Lecz za cenę wierności tych ludów, Meekhan przymykał na to oko.
– Moja matka i babka były potężnymi czarownicami, ale nawet ich wiedza nie wystarczyła w czasie starcia z se-kohlandzkimi Źrebiarzami. Duchy naszych przodków nie potrafiły oprzeć się ich potędze. Mój lud liczył kiedyś dwieście tysięcy głów i choć był podzielony na plemiona, budził lęk w sercach wrogów. Dziś, mimo że od wielu lat panuje pokój, jest nas mniej niż połowa z tej liczby. Wielu młodych odrzuca tradycje przodków i szuka szczęścia w miastach, wielu zaciąga się do armii albo najmuje do straży przy karawanach, inni budują kamienne domy i osiedlają się na podobieństwo Meekhańczyków. Bardzo to bolało moją matkę, a jeszcze bardziej babkę. Nauczyły mnie wszystkiego, co umiały, a jedna z nich podjęła się roli duchowej tarczy, abym nie stawała samotnie naprzeciw krain między naszym światem a Mrokiem. I tak zostałam ostatnią Widzącą i Słyszącą w rodzie Weghein z plemienia Hearysów. A kiedy przyszła pora wybrać swoją drogę, postanowiłam kroczyć ścieżką łuku i szabli, zanim duchy przodków nie objawią mi, jaki ma być mój los.
Uśmiechnęła się wyzywająco.
– A jeśli komuś z was się to nie podoba, możemy wyjść na zewnątrz i o tym porozmawiać. Oto moja zasługa.
* * *
Droga prowadząca do twierdzy w niczym nie ustępowała głównemu traktowi. Dwadzieścia cztery stopy to najwyraźniej była ulubiona meekhańska szerokość. Ale Kehloren zaliczał się do najważniejszych zamków w tej prowincji, w czasie ostatniej wojny, gdy koczownicy obeszli Olekady od południa i wlali się do Law-Onee, paląc i mordując, nawet nie próbowali go zdobywać. Dlatego też prowadząca do niego droga w niczym nie ustępowała innym szlakom.
Przez całą wojnę stacjonujące w okolicy wojska nękały Se-kohlandczyków wypadami na równinę, budując własną, krwawą legendę. Kailean nigdy nie widziała zamku z bliska, ale nawet w rodzinnej wiosce o nim słyszała. Mówiono, że to prawdziwe orle gniazdo, postawione na szczycie góry. Była ciekawa, ile z tych opowieści jest prawdą.
Odgałęziony trakt przecinał rosnący u stóp gór las. Drzewa na sto kroków wokół drogi wykarczowano, a miejscowi mieli pilnować, żeby puszcza nie odzyskała utraconego terenu. Poradzili sobie w najprostszy możliwy sposób – stwierdziła Kailean na widok stadka kóz, pędzonego przez kilku wyrostków. Miejscowe kozy, jak pamiętała, zżerały wszystko, co miało jakikolwiek związek z roślinami, potrafiły nawet przeżyć jakiś czas, jedząc trociny i starą korę. Dopóki regularnie wypasano je na tym obszarze, drzewa nie miały najmniejszych szans.
Chłopcy rzucili im rozespane spojrzenia i wrócili do pilnowania stada. Czterech uzbrojonych jeźdźców jadących w stronę zamku to żadna sensacja. Tylko jeden, chyba najmłodszy, pomachał im. Janne odwzajemnił pozdrowienie, po czym uśmiechnął się i wyciągnął rękę w bok. Zafurkotało i na rękawie kurtki przysiadł jastrząb. Skóra zaskrzypiała pod pazurami, ptak zamachał skrzydłami i poprawił pozycję. Chłopak zastygł z otwartą buzią.
* * *
– Oto moja zasługa. Nazywam się Janne Newaryw. Moja rodzina pochodzi stąd, ze Wschodu. Ojciec był oficerem, kawalerzystą w Czternastym Pułku Lekkim, matka Meekhanką. Poznali się w czasie wojny, poślubili zaraz po niej.
Janne zawahał się, zacisnął usta w wąską kreskę, kaganek w jego ręku zamigotał.
– Nie lubię, nie umiem dużo mówić, ale trzeba, płomień w ręku, nie można kłamać... Ich miłość... nie potrafili... ona chciała, żeby przyjął jej nazwisko nea-Landos albo przynajmniej zaczął pisać swoje po meekhańsku, new-Aryw lub jeszcze lepiej nea-Waryw. Wielu tak robi, to ułatwia karierę w wojsku... można łatwiej awansować... albo zostać wysokim urzędnikiem... On nie chciał. Był dumny z nazwiska – Newaryw to stary szlachecki ród... już za Świątyni był znany i szanowany... Nie chciał wyrzec się własnej dumy. Gdy... gdy miałem sześć lat, matka postanowiła się z ojcem rozwieść. Zgodnie z meekhańskim prawem mogła to zrobić, jeśli nie zapewniał jej warunków, do jakich przywykła. Nie wiem, do jakich przywykła, ale mieliśmy duży dom, służbę, powozy. Ojciec służył w stopniu porucznika, a jako szlachcic miał też sporo ziemi, którą dzierżawił innym. Żyliśmy godnie... Moja matka... warunki, do jakich przywykła, to zaproszenia na bale... spotkania... – zaciął się, wyglądało na to, że już nie ruszy. – Nie, nie będę o tym mówił. Oni... rozstali się i było tyle gniewu, że bałem się, czy on jej nie zabije. Potem pewnej nocy ojciec zakradł się pod okno mojej sypialni, obudził i zabrał w Step. Porzucił służbę, zdezerterował. Przez następne dziewięć lat żyliśmy jak banici. Dwa konie, dwa łuki, dwie szable. Czasem całymi miesiącami jedliśmy tylko to, co udało się upolować, czasem całymi dniami nie jedliśmy nic... Od... od obcych ludzi dowiedzieliśmy się, że ojcu skonfiskowano majątek, pozbawiono go stopnia i że cały czas nas szukano. Matka była uparta. Ale ja szybko rosłem, gdy miałem osiem lat, wyglądałem na dziesięć, gdy miałem dwanaście – na szesnaście. Nie znaleźli nas...
Kailean patrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Janne zawsze był cichy i małomówny, ze swoimi szerokimi barami i grubo ponad sześcioma stopami wzrostu wydawał się wcieleniem małomównego, niezbyt bystrego wielkoluda, co to wywija toporem jak szabelką, a z żartów zawsze śmieje się ostatni.
– Po kilku latach przestaliśmy się tak dokładnie ukrywać. Ojciec zapuścił brodę do pasa, mnie nie poznałby nikt, nawet rodzona matka. Najmowaliśmy się do ochrony karawan, służyliśmy jako osobiści strażnicy temu i owemu. On... potrafił tylko jeździć konno, robić szablą i szyć z łuku... i tego mnie nauczył... a potem, jak zobaczył, jak macham toporem, także i machania nim... toporem, znaczy się. A potem... umarł. Pewnego dnia pojechał do miasta po jedzenie i nie wrócił. Szukałem go i znalazłem... Nie wiem nawet, kto go zabił... strzałą w plecy. – Kaganek zatrząsł się tak, że niemal zgasł.
– Znalazłem go, po dwóch dniach, tylko dzięki krukom. One widziały... przylatywały na ucztę i ja... też widziałem... Miałem wtedy piętnaście lat... byłem sam na Stepach i bardzo, bardzo chciałem go odnaleźć... i one go odnalazły... dla mnie...
– Potrafię... mogę... ptaki... one mnie słuchają... czasem użyczają oczu... czasem ja użyczam im mięśni... nie wiem, czy to czary... mogę... kazać im latać nade mną albo polecieć tam, gdzie chcę... albo spaść komuś na głowę, ale wtedy jest tak, jakby spadały na moją...
Zatrząsł się.
– Niekiedy nazywają mnie ptasznikiem i... i zawsze jest tak, że z czasem ktoś zauważy, że to, co robię, jest niezwykłe... Wtedy muszę jechać dalej... Nigdy nie odwiedziłem matki... za to, co zrobiła ojcu...
Zamknął oczy, jakby te parę nieskładnych zdań całkiem go wyczerpało.
– Oto moja zasługa.
* * *
Droga wciągnęła ich w góry niemal niepostrzeżenie. Gdyby ktoś, jadąc tym szlakiem, przysnął na chwilę w siodle, po kwadransie, unosząc głowę, napotkałby ciemny kamień i wysokie ściany, porośnięte łatami mchów. Jakby jakiś potwór go pożarł, wciągnął w przełyk. Budowniczowie drogi musieli wykorzystać naturalną przełęcz, pęknięcie w skale, bo nie do pomyślenia było, żeby coś takiego stworzyła ludzka ręka. Skały po obu stronach drogi pięły się na setki stóp wzwyż.
– Niech to demon... – Kocimiętka tylko raz spojrzał w górę i z miejsca zaczepił wzrok na końskiej grzywie. – To się zaraz zawali.
– Nie zawaliło się przez tysiące lat, nie zawali i teraz. Potem ma być lepiej. Szerzej.
– Szerzej to jest, jak widzę wszystko na dziesięć mil wokół, Kailean. Teraz jest wąsko jak w szczurzym tyłku.
* * *
– Oto moja zasługa. Nazywam się Sarden Waedronyk, choć to nie jest moje prawdziwe imię ani nazwisko. Pochodzę z północnego Lowen. Wszyscy mówią na mnie Kocimiętka, bo lubię ten zapach. Jestem... byłem żołnierzem, służyłem pod generałem Laskolnykiem w Czterdziestym Drugim Pułku Gwardii, dochrapałem się porucznika. Walczyłem z koczownikami pod koniec wojny, brałem udział w bitwie o Meekhan, w bitwie pod Serentay i w Długim Pościgu. I w dziesiątkach mniejszych potyczek i starć.
Kocimiętka stał w kręgu migoczących światełek i po raz pierwszy, odkąd go poznała, wyglądał na onieśmielonego. Nie uśmiechał się kpiąco, nie wygładzał zawadiackim ruchem wąsów. Jeśli ktoś czuł, co tu się dzieje, to właśnie on. Poza tym... Na Dziki Uśmiech Szarowłosej, był kiedyś oficerem, i to w gwardyjskim pułku. Wiedziała, że służył w armii, ale dawała mu co najwyżej dziesiętnika. Pełny porucznik. To znaczyło, że mógł dowodzić, a najpewniej dowodził, całą chorągwią.
– Dziesięć lat po wojnie, gdy skończył mi się kontrakt, nie podpisałem następnego, tylko spakowałem się i wróciłem do domu. Służba w Gwardii, tuż przy stolicy, to w czasie pokoju zajęcie dla znudzonych szlacheckich synalków. W czasie wojny nawet zwykły pastuch może awansować na oficera. Po każdej bitwie musiałem kilku ludziom kazać obszywać płaszcze brązem, a zdarzało się, że i czerwienią, bo chorągiew musi mieć dowódców. Ja sam przeszedłem od szeregowego jeźdźca, przez dziesiętnika, młodszego porucznika, do pełnej czerwieni w mniej niż dwa lata. Ale po wojnie wszystko się zmieniło. Żeby awansować, trzeba było mieć papier, że jest się szlachcicem, a najlepiej meekhańskim szlachcicem. Odpowiednie nazwisko znaczyło więcej niż doświadczenie. W przygranicznych pułkach tak się nie robi, tam, gdzie żelazo raz po raz barwi się krwią, papier niewiele znaczy, ale w stolicy bez koligacji nie osiągniesz nic. Nawet się nie obejrzałem, jak musiałem salutować gówniarzom o połowę młodszym ode mnie, którzy koczownika widzieli tylko z okazji wizyty jakiegoś poselstwa. Wielu było takich jak ja, którzy w czasie wojny awansowali z dnia na dzień, a potem nagle stanęli w miejscu. Niewłaściwe nazwisko, pochodzenie, niewłaściwa krew. I nie ja jeden nie przedłużyłem kontraktu. Wethorm, Awenlay, Kandewyss, znacie ich, prowadzą własne czaardany, woląc chleb najemnego zabijaki od cesarskiego żołdu.
Uśmiechnął się nagle, z zażenowaniem.
– Rozgadałem się jak przekupa. Nie o tym miałem. Wróciłem i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pieniądze, które odłożyłem z żołdu, wystarczyły na rok z okładem, bo większość przekazałem rodzinie, potem bywało różnie, czasem nająłem się do ochrony, czasem pracowałem jako poganiacz bydła. Myślałem nawet, żeby wrócić do armii, lecz nie do stolicy, tylko zaciągnąć się do któregoś z przygranicznych pułków. Szabla na pewno by w pochwie nie zardzewiała. Ale nie, los chciał inaczej. Moja rodzina, ojciec, matka, trzech starszych braci, dwie siostry... – zawahał się. – Nigdy nie miałem z nimi jakichś szczególnie dobrych kontaktów. Dużo stracili w czasie wojny, potem całymi latami mozolnie starali się to odzyskać. Chyba mieli pretensje, że najmłodszy syn zamiast powiększać rodzinny majątek i harować jak wół, jeździ w paradach przed cesarzem. Ale pieniądze ode mnie wzięli bez mrugnięcia okiem, co powinno mnie ostrzec. Gdy ojciec i matka zniedołężnieli, mój najstarszy brat przejął obowiązki gospodarza. Wdał się w jakieś dziwne interesy z miejscową gildią kupiecką, pożyczył od nich pieniądze, potem miał oddać w bydle, bydło podobno zachorowało i wyzdychało, ale procent rósł. Dziesięcioletni oficerski żołd ledwo wystarczył, żeby o rok odsunąć nieuniknione. Stracili wszystko, ziemię, zwierzęta, cały majątek. Moi rodzice tego nie przeżyli, zawsze uważali, że bez własnego kawałka ziemi człowiek jest niczym. Siostry, dzięki losowi, były już zamężne i dzieciate, ale bracia zostali z tym, co mieli na grzbiecie. Podobno usłyszeli, jak ktoś się chwalił, że ta choroba, która wybiła im bydło, to żadna choroba, tylko ktoś zwierzęta otruł, żeby nie mogli spłacić długu i żeby kupcy przejęli ich ziemię. Głupia historia, ale oni w nią uwierzyli. Postanowili się zemścić i zanim zdołałem ich powstrzymać, jeden był martwy, jeden ciężko ranny czekał na sąd, a ostatni uciekał w Stepy, ścigany jako bandyta.
Kilka osób pokiwało głowami, takie historie nie były niczym niezwykłym. Ludzie w kilka chwil tracili rodzinne majątki, jedna zła decyzja mogła odebrać dorobek życia. Wypasałeś stado w złym miejscu, wybrałeś nieodpowiedniego wspólnika, pożyczyłeś pieniądze od niewłaściwych, a co ważniejsze, wpływowych ludzi – możesz się skarżyć, ale na parszywy los i własną głupotę.
– Gdy się o wszystkim dowiedziałem, zrobiłem to, co trzeba. Zebrałem kilku kamratów i pojechałem w ślad za najemnikami, ścigającymi mojego brata. Dopadliśmy ich niemal w ostatniej chwili. Potem najechaliśmy Anduren, gdzie siedział mój drugi brat, ten ranny. Ktoś o tym słyszał?
Rozległy się pomruki i co dziwne, w większości z nich słychać było coś w rodzaju uznania.
– W osiem koni podjechaliśmy pod więzienie i zanim ktokolwiek się zorientował, już śmigaliśmy przez Stepy. I tak, ni z tego, ni z owego, zostałem przywódcą dzikiej bandy. Gdybyśmy się wtedy spotkali, czaardan rozniósłby nas na kopytach. Ale nie było już odwrotu, tak w każdym razie myślałem, i zaczęło się życie banity. Z początku... z początku próbowałem sam przed sobą udawać, że tylko się mszczę za krzywdę rodziny. Napadaliśmy karawany tej gildii, która zajęła naszą ziemię, niszczyliśmy wszystko, co nosiło jej znaki, zagarnialiśmy ich stada i tabuny. Ale potem ich wozy zaczęły jeździć w grupach po dwadzieścia i trzydzieści, do tego otaczało je pół setki konnych, więc nie mieliśmy szans, by się na nie porwać. No to nająłem nowych ludzi, ale ci nie chcieli walczyć w imię naszej zemsty. Chcieli łupów, koni, wina i kobiet. Więc żeby ich przy sobie zatrzymać, to zagarnęło się jakiś tabun, należący już sam nie wiem do kogo, to napadło na samotny wóz, poswawoliło w położonej na uboczu wioseczce. Tak, krok po kroku, zmieniałem się w konnego herszta, dzikiego watażkę. Trzymałem ludzi krótko, po wojskowemu, żadnych gwałtów, żadnego mordowania dla przyjemności, dyscyplina i posłuszeństwo. W zamian wyprowadzałem ich z opresji, które zmiotłyby z powierzchni ziemi inną bandę. Przypominały mi się dawne czasy, gdy zajeżdżałem Se-kohlandczyków, tylko że teraz zajeżdżałem swoich. Przez trzy lata wymykaliśmy się obławom, uderzaliśmy, gdzie nas się nie spodziewano, graliśmy na nosie wojsku, gildiom kupieckim, prawu. Zemsta poszła w zapomnienie, liczyła się tylko sława, duma i zabawa. To było jak gra, odnalazłem się, a może raczej zagubiłem w niej, i to tak bardzo, że nawet śmierć braci, zabitych w jakiejś potyczce, niewiele mnie obeszła. – Kocimiętka spojrzał w płomyk trzymanego w ręku kaganka. – Nazywałem się wtedy Aerus Blankowyk.
Narastający od kilku chwil szmer wybuchł gwarem. Blankowyk? Ten Blankowyk? Czarny Blankowyk?
– W końcu trafiłem na lepszego od siebie. Na najlepszego ze wszystkich. – Były bandyta spojrzał na dowódcę czaardanu. – Gdybym wcześniej usłyszał, że Genno Laskolnyk wrócił na Wschód, rozpuściłbym bandę i próbował ukryć się gdzieś indziej, choćby po drugiej stronie Imperium. Ale nie usłyszałem... i wpadliśmy w obławę, którą wspomagał kha-dar. Każdy mój podstęp zawodził, każda sztuczka okazywała się gówno warta. Uciekaliśmy trzy dni i noce, a pogoń nie dawała się zgubić. Cała chorągiew półpancerna. Odcięli nas od rzeki, więc nie mogliśmy nawet uciec na drugą stronę granicy, choć pewnie to też by nic nie dało. Wreszcie, czwartego dnia rano, dopadli nas, w chwilę po tym, jak wydałem rozkaz, żeby każdy próbował ratować się na własną rękę. To była krótka walka, z trzydziestu moich ludzi przeżyło ośmiu. Niektórzy służą ze mną nadal.
Gwar i spojrzenia rzucane na boki. Kailean uśmiechnęła się nieznacznie.
– Byłem już gotów przywołać lwa i stanąć do ostatniej walki, gdy pojawił się on – Kocimiętka skinął głową na Laskolnyka – i od razu wiedziałem, dlaczego nam się nie udało. I z miejsca wróciły dawne wspomnienia. Prawie zacząłem salutować. Rozpoznał mnie, nawet się nie zdziwił, a potem zadał pytanie, ja zadałem mu swoje, odpowiedź mi się spodobała i nadal jeżdżę po Stepach.
Uśmiechnął się i czekał. Ale zgodnie ze zwyczajem, nikt nie mógł się odezwać, dopóki nie padła odpowiednia formuła.
– Chcecie wiedzieć jakie? Laskolnyk zapytał, czy będę dla niego jeździł. Ja zapytałem, co z moimi ludźmi. Jak powiedział mi później, to była odpowiedź, którą chciał usłyszeć. Gdybym nie zainteresował się wtedy losem moich kamratów, kazałby mnie zabić na miejscu jak wściekłego psa. I może nawet by mu się to udało.
Rozejrzał się, a oczy pociemniały mu nagle jak wieczorne niebo.
– Jestem Dwukształtnym, taki się urodziłem i nic nikomu do tego. Kha-dar o tym wie, wiedział o tym już w czasie wojny. Imperium nie toleruje takich umiejętności. Nigdy nie tolerowało, ale nie wiem dlaczego, bo dwukształtność nie jest groźniejsza niż przywoływanie duchów czy demonów, których Kodeks też zabrania, ale nie ściga z taką zaciekłością. Moja matka opowiedziała mi kiedyś, że gdy się rodziłem, miała wizję wielkiego lwa, lwicy, która weszła do pokoju i urodziła jedno młode. W tej samej chwili, w której i ja przyszedłem na świat. I odkąd skończyłem dwanaście lat, czuję tego lwa, potężnego wyn-nero, jak porusza się tuż obok mnie. Czasem śnię, miewam sny o świecie, gdzie nie ma ludzi, są tylko lwy, sarny, jelenie i bawoły. I wiem, że czasem on śni o mnie, o jeździe na koniu i robieniu szablą. Ja... nie zmieniam tak naprawdę kształtu, tylko zamieniam się z nim miejscami. On przechodzi do naszego świata, a ja do jego. Wtedy... wtedy jestem człowiekiem w ciele lwa albo lwem z ludzką duszą, a gdzieś tam, po drugiej stronie Wszechrzeczy, jest lew w ciele człowieka albo człowiek z duszą lwa. To niebezpieczne, tu i tam. Zwłaszcza tam. Lew w ciele człowieka pośród innych lwów. Śniłem kiedyś o tym, o ucieczce, szukaniu schronienia przed pobratymcami, obłędnym strachu. To nieuczciwa zamiana, więc rzadko z niej korzystam. Ale czasem trzeba.
Nabrał tchu, jakby właśnie zrzucił z siebie wielki ciężar.
– Oto moja zasługa.
* * *
Tak jak przewidywała, wąwóz, którym jechali, zaczął się rozszerzać. Ściany oddaliły się od siebie, nachyliły łagodniej, gdzieniegdzie porastały nie tylko mchem, ale również kępami trawy i małymi krzaczkami.
– Zgodnie z tym, co mówił Laskolnyk, droga coraz bardziej się rozszerza i prowadzi do doliny, na której końcu stoi zamek.
– Wiem o tym, Kailean. – Kocimiętka otrząsnął się już z pierwszego wrażenia. – Popraw mnie, jeśli się mylę, ale dolina to coś jakby dziura między skałami?
– Mniej więcej. Tak samo jak koń to taki kociak z kopytami.
– Mądrala.
* * *
– Oto moja zasługa.
Te pierwsze słowa, to prawie magiczne wyznanie wyrwało się jej z ust niemal przemocą. Otwarcie szło po kole i choćby bardzo chciała, nie mogła go uniknąć. Oczywiście istniało rozwiązanie, mogła zgasić swój ogień, odwrócić się i wyjść w noc. Nikt nie próbowałby jej zatrzymać, nikt nie powiedziałby słowa. Po prostu przestałaby być częścią czaardanu.
– Nazywam się Kailean-ann-Alewan i to moje prawdziwe imię i nazwisko. Jestem Meekhanką czystej krwi, niemal jak klacz z rodowodem. Pochodzę z północy, z Olekadów, ale moja rodzina wywodzi się z centralnych prowincji...
Teraz zrozumiała, co daje trzymana w dłoni świeczka. Zapatrzyła się w tańczący na knocie płomyk i nagle, sama nie wiedziała jak, ten mały ognik stał się centrum jej wszechświata. Nie było niczego innego, stajni, towarzyszy z czaardanu, innych płomieni, była tylko ona i trzymane w ręku światełko. To jemu się spowiadała.
Opowiedziała mu o swoim życiu w górach, ciężkiej pracy, głodzie i chłodzie, opowiedziała o wyprawie na południe w poszukiwaniu lepszego życia i o spotkaniu z bandytami. Opowiedziała o rodzinie Verdanno, która ją przygarnęła. Niektórzy z otaczających ją ludzi słyszeli już te opowieści, ale nawet gdyby stała teraz przed wielotysięcznym, nieznanym tłumem, nie miałoby to znaczenia. Liczył się tylko trzymany w ręku ognik i jej historia. Krótka i zwięzła.
Zakończyła ją szybko, szybciej niż Kocimiętka i Daghena. Ale nie mogła wykrztusić sakramentalnego „Oto moja zasługa”. Przełknęła ślinę raz, potem drugi, zamknęła oczy i kontynuowała:
– Miałam psa, wabił się Berdeth. Zginął, gdy napadli nas bandyci. I został ze mną. Jego duch towarzyszy mi cały czas... i... nie, to nie tak, nie łazi za mną, domagając się, żebym rzuciła mu kość. Po prostu jest w pobliżu. Gdy potrzebuję, gdy bardzo potrzebuję, wspiera mnie w walce, daje siłę, szybkość i dziką odwagę. Ale najczęściej wałęsa się gdzieś wokół i udaje, że nie słyszy, jak go wołam. Dzięki niemu potrafię czasem widywać duchy, czasem wyczuć Moc. Jest czymś w rodzaju przewodnika... przyjaciela... Pośrednika między światem duchów a naszym. Nigdy mnie nie zawiódł...
Otworzyła oczy. Powiedziała to. Powiedziała to nie ludziom w stajni, nie towarzyszom z czaardanu, mimo że niejeden raz walczyła z nimi ramię w ramię i wielu z nich było dla niej jak druga, a może trzecia rodzina, tylko wyznała to płomieniowi. A on przyjął jej słowa, zamigotał na chwilę i zapłonął jaśniej.
– Oto moja zasługa – zakończyła.
Uniosła wzrok i spojrzała wprost na Laskolnyka. Skinął jej głową. Powiodła spojrzeniem wokół. Kocimiętka, Lea, Daghena, Janne, Faylen, Niiar, Landeh i inni. W niczyim wzroku nie znalazła potępienia. Nie można potępić słów, które padły w ogień.
* * *
– Myślicie, że dadzą radę utrzymać odpowiednie tempo?
Droga, którą jechali, nadal była meekhańskim traktem, ale teraz nawet cesarscy inżynierowie musieli pokłonić się potędze gór i zrezygnowali z linii prostych. Trasa, prowadząca do twierdzy położonej z dala od głównych szlaków handlowych, wiła się łagodnie, raz wzdłuż jednego, raz drugiego zbocza, przeskakiwała strumień, żeby zaraz skręcić ostro w prawo i zniknąć za zakrętem. Wąwóz zostawili za sobą i teraz mieli nad głowami więcej nieba, a wzrokiem sięgali dalej. Mimo to Kailean wyraźnie czuła, że jej towarzysze, dzieci szerokich stepów, czują się nieswojo. Janne zadał to pytanie chyba tylko po to, żeby przerwać ponurą ciszę.
– Jak do tej pory radzą sobie lepiej, niż ktokolwiek sądził. A jeśli nie – uśmiechnęła się szeroko – Lea ich pogoni.
* * *
– Oto moja zasługa. Nazywam się Lea Kameney. Jestem Harundynką, moja rodzina pochodzi z dalekiego Południa, z Małych Stepów. Małe Stepy są niemal takie jak te tutaj, tylko są... no, małe. Wielka równina bez śladu drzew, na południu i wschodzie ogrodzona górami, na północy morzem, od zachodu granicząca z Imperium. Matka mi o niej opowiadała. O gorących latach, ostrych zimach, wiosnach, gdy trawy są miękkie jak sierść młodego zająca, i jesieniach, gdy bydło robi się tak tłuste, że ledwo może ustać na nogach. Od dziesiątków lat Imperium handluje z zamieszkującymi tam ludami, chętnie zaciąga też naszych wojowników do swoich pułków lekkiej jazdy. Gdy pojawili się Se-kohlandczycy, wielu młodych pojechało na wojnę z nimi, szukając chwały i łupów. Wielu nie wróciło. Tak jak mój ojciec. Matka czekała na niego trzy lata. Potem sprzedała nasz rodzinny majątek, załadowała resztę, w tym i mnie, na sześć koni i wyruszyła na północ, żeby go szukać.
Lea uśmiechnęła się do trzymanego w ręku płomienia.
– Kobiety w moim plemieniu mogą tak robić, to one dysponują rodzinnymi dobrami, bydłem, namiotami, strojami i biżuterią. Ale moja matka nigdy, nawet w najgorszych snach, nie sądziła, że świat może być taki wielki. Dla niej Imperium to kilka ogrodzonych kamiennymi murami miast, przylegających do naszych Stepów. Gdzieś tam na północy miała być wojna, ale matka sądziła, że do każdego miejsca, o którym słyszała, dojedzie w miesiąc.
Uśmiech się poszerzył i posmutniał.
– Po miesiącu byłyśmy w połowie drogi do Gór Krzemiennych. Młoda kobieta, mała dziewczynka i cztery konie. Dwa musiała sprzedać, bo okazało się, że w każdej karczmie i w każdym zajeździe musimy płacić za stajnie więcej niż za pokój dla nas. Matka wynajęła przewodnika i tłumacza, który miał ją zaprowadzić do Loven, tu właśnie, gdzie ponoć ostatnio widziano ojca żywego. Nie znała języka, nie mówiłam? Nie znała słowa po meekhańsku, nie znała obyczajów, drogi, historii Imperium. Niczego. Ale powędrowała na kraj świata, żeby znaleźć swojego mężczyznę.
– W połowie drogi do Gór Krzemiennych przewodnik okradł nas i zostawił. Zabrał wszystkie pieniądze, konie, cały dobytek. Zostałyśmy tylko z tą odrobiną biżuterii, którą matka miała na sobie, i rachunkiem w zajeździe do zapłacenia. Opowiadała mi, jak omal wtedy nie umarła. Ale była uparta i dumna. Spłaciła karczmarza pracą, przez następne trzy miesiące zajmując się końmi w stajni, sprzątaniem, rąbaniem drewna, noszeniem wody i tak dalej. Spała razem ze mną w pustym boksie, rankiem wychodziła do roboty, a ja zostawałam tam na niemal cały dzień. Uczyła się języka. Potem zostałyśmy następne trzy miesiące, bo nadeszła zima, a z nią śnieg i chłód. I miała rację, że nie sprzedała tych kilku złotych drobiazgów, które jej zostały. Dzięki temu wiosną mogła kupić dwa konie i wyruszyć dalej.
Lea przymknęła oczy, a Kailean dobrze ją rozumiała.
– Do tej pory unikałyśmy wielkich miast, ale w końcu i tam musiałyśmy trafić, bo tylko przez jedno z nich można było przekroczyć rzekę. Andelen, trzydzieści dwa tysiące głów. Dla Imperium dziura, rodzaj narośli wokół mostu i ważnej przeprawy. Nawet nie siedziba żadnych władz. Dla mojej matki – cały świat. Opowiadała mi, że trzy dni koczowała pod bramą, zanim zebrała się na odwagę i wjechała do środka. Nigdy nie sądziła nawet, że w jednym miejscu może żyć naraz tylu ludzi. Domy, budowane jeden na drugim, ulice, stragany i kłębiący się tłum. A pośrodku samotna, młoda kobieta ubrana jak dzikuska, z dzieckiem przy piersi i z parą kupionych za ostatnie pieniądze chabet. Nikt nie nauczył mnie o odwadze tyle co ona.
W tym uśmiechu były i miłość, i duma.
– Podróż na północ zajęła nam przeszło rok. Po roku od wyruszenia dotarła tutaj. Nadal byłą dzikuską, ale mówiła już po meekhańsku w miarę zrozumiale. Nadal też wiedziała, czego chce. Zaczęła szukać. Znała tylko nazwę pułku ojca i miejsce, gdzie ostatnio służył. Szukała następne trzy lata. Trzy lata wędrówek z miejsca na miejsce, zbierania opowieści, szukania ludzi, którzy rozmawiali z innymi ludźmi, którzy ponoć wiedzieli coś o jej mężu. W czasie wojny nie prowadziło się jakichś specjalnych zapisów w armii, wystarczyło, że umiesz siedzieć w siodle i strzelać z łuku. Po trzech latach... ktoś wskazał jej kurhan. Podobno to była jedna z ostatnich większych potyczek, pod sam koniec Długiego Pościgu, gdy koczownicy uciekali od bram Nowego Meekhanu aż za rzekę, z armią konną na plecach. Podobno pułk mojego ojca za bardzo się wysforował w przód, odciągnął od głównej armii zbyt wielkie siły i... jak to mówią, osaczył borsuka w norze. Mała potyczka zmieniła się w regularną bitwę, po której usypali poległym wspólny grób. To ten kurhan na Awedowym Polu.
Dziewczyna westchnęła i otworzyła oczy. Spojrzała na swoich towarzyszy.
– Do tej pory nie wiem, czy on tam leży. Moja matka też nie wiedziała, ale wtedy, w cztery lata po opuszczeniu rodzinnych stron, po przejechaniu połowy świata, wreszcie się poddała. Na tym kurhanie złożyła ofiarę dla duchów przodków, odprawiła obrzędy pogrzebowe i pożegnała pamięć o ojcu. Bo w jej życiu pojawił się już inny mężczyzna. Jeździł z nią od przeszło roku, pomagał, strzegł. Dziś są małżeństwem, mają piątkę dzieci, wielki tabun koni, kilka stad bydła. Mieszkają na południe stąd, przy samym morzu. Nigdy nie miałam pretensji do matki, że wyszła ponownie za mąż. Cztery lata to długo, a ona i tak zrobiła więcej, niż zrobiłaby jakakolwiek inna kobieta na jej miejscu. I nie jestem... niechcianym dzieckiem, ojczym traktuje mnie jak własną córkę, przyrodnie rodzeństwo – wzruszyła ramionami – to po prostu moi bracia i siostry. Ale słucham ziemi. Odkąd pamiętam, zawsze słyszałam więcej niż inni, zawsze wiedziałam, gdzie jest moja matka, nawet jeśli była oddalona o całe mile, zawsze potrafiłam powiedzieć, gdzie pasą się nasze konie, czy wszystko z nimi w porządku, czy zbliżają się wilki albo bandyci. Ziemia przenosi głos, wiecie o tym, nieraz przykładaliście do niej ucho, nasłuchując odgłosu kopyt. Ja... gdy wbiję w ziemię dłonie, mogę usłyszeć łopot zajęczego serca z dziesięciu mil. Ale to nie dźwięk, tylko... nie wiem jak to nazwać... wszystko, co żyje, jest ze sobą połączone. Meekhańscy czarodzieje twierdzą, że ta Moc pochodzi z aspektów, z Liścia, Gorzkiego Miodu, Krwi. Ale to tak, jakby wydzielać z zupy poszczególne smaki, nie czując jej pełnego aromatu. Nie umiem tego nazwać. Czuję... słucham ziemi nie tylko przez kamień i skałę, ale też przez to, co wokół żyje, trawę, robactwo, polne myszy, króliki... Ale na południu, gdzie do koczowników jest dalej, prowincje są spokojniejsze, ktoś w końcu zwrócił uwagę na dziwne dziecko, które godzinami siedzi w miejscu, wkładając ręce w mysie nory i inne dziury. Słuchanie Ziemi... Wielki Kodeks nie zabrania tego wprost, ale nakazuje mieć na oku ludzi z takimi uzdolnieniami. Matka i ojczym szybko nauczyli mnie ukrywać tę zdolność, ale plotki pozostały, a gdy skończyłam szesnaście lat, pojawili się ludzie, pytający o moją rodzinę. Wtedy spakowałam na konia cały swój dobytek i ruszyłam na północ, do Loven. Kha-dar odnalazł mnie i przyjął do czaardanu. Oto moja zasługa.
* * *
– Oto moja zasługa...
– Nazywam się Faylen-ena-Klower...
– Matka nazwała mnie Dlewynn Głośny Krzyk, ale wszyscy wołają na mnie Niiar...
– Veria, tak nazwano mnie zaraz po urodzeniu, bo podobno poród trwał dziesięć uderzeń serca. Veria znaczy szybka...
– ... ojciec chciał, żebym wstąpił do wojska, rodzinna tradycja tak nakazywała. Zaczął się do mnie znów odzywać dopiero wtedy, gdy dowiedział się, że jeżdżę pod Gennem Laskolnykiem...
– ... nie potrafię strzelać z łuku, chyba że mam trafić konia z trzech kroków...
– ... nie mam żadnych Mocy, ale potrafię ukraść każdego konia, jakiego mi się wskaże. W moim plemieniu kradzież koni to szlachetne i godne pochwały zajęcie...
– ... służyłem w wojsku jako zwiadowca...
– ... lubię walkę, lubię się bić, wszystko mi jedno, z konia czy pieszo, szabla, topór czy nóż...
– ... pierwszego człowieka zabiłem, jak miałem jedenaście lat...
– ... mój ojciec zginął w bitwie o Meekhan, towarzysze z pułku przywieźli do domu tylko jego szablę. Używam jej do dziś...
– ... nie lubię czarów, wolałbym, żeby wszystko zawsze odbywało się jak należy, żelazo na żelazo, pancerz przeciw pancerzowi...
– ... Awien zasłonił mnie przed ciosem, potem trafiły go dwie strzały... Śni mi się to do dziś...
– ... jestem Wessyrczykiem...
– ...jestem półkrwi Verdanno...
– ... mój ojciec był Meekhańczykiem, matka pochodziła stąd...
– ... jestem z rodu Onwelow, z plemienia Jacennów...
– ... Kalend, z dalekiego Zachodu...
– ...jestem...
– ... jestem...
– ...jestem...
– Oto moja zasługa.
* * *
Kocimiętka jechał z głową zadartą w górę, rozglądając się na boki. Właśnie mijali kolejny wąwóz, ostatni przed zamkiem, jeśli wierzyć informacjom przekazanym przez Laskolnyka.
– Setka ludzi nad nami, kilka głazów zepchniętych na drogę i można zatrzymać całą armię – mruknął wreszcie. – Nie podoba mi się to.
– Mnie też nie. Ale chyba trudno wymagać, żeby Imperium zbudowało gładkie i prościutkie podejście pod swoją twierdzę, hę? Droga jest szeroka i równa, zakręty niezbyt ostre, most solidny, to i tak więcej, niż się spodziewałam. Ile jeszcze do zamku?
Daghena ziewnęła szeroko, zasłaniając dłonią usta.
– Łooooooch... Ty się mnie nie pytaj, Kailean, bo ja nie jestem stąd. Jedziemy tędy już jakąś... godzinę? Parę mil przebyliśmy. Zamek ma być dwanaście mil od rozjazdu, ale nikt nie powiedział, czy po drodze, czy w linii prostej. Więc jesteśmy albo w połowie drogi, albo w jednej trzeciej. Jeśli jesteśmy w połowie, możemy jechać dalej, bo zdążymy rzucić na niego okiem i wrócić. Jeśli w jednej trzeciej, to chyba nie bardzo, bo przed południem nie będziemy z powrotem.
– Wiedzą, gdzie pojechaliśmy.
Daghena ziewnęła jeszcze szerzej.
– No pewnie. Jak zawsze. Ale nie chce mi się jechać pół dnia tam i z powrotem tylko po to, żeby obejrzeć mur stojący na szczycie góry. Tu gdzieś powinna być czujka z zamku, straż. Jeśli nas zauważyli, pewnie już dali znać dalej, więc, oooooooch... pewnie wkrótce spotkamy jakiś patrol, który zapyta, cośmy za jedni i co tu robimy, i czemu szpiegujemy pod zamkiem, bo jak wiadomo, wszyscy szpiedzy jeżdżą zawsze w biały dzień środkiem drogi. Spotkają nas, pokażemy pismo, zapytamy jak to daleko i wrócimy do rozjazdu.
– Rozgadałaś się, Dag.
– No. – Skinęła głową. – Nie lubię gór. Pierwszy raz w nich jestem, ale już wiem, że ich nie lubię. Są za wysokie, za strome i za skaliste. Jacy ludzie chcieliby tu mieszkać?
Kailean wzruszyła ramionami.
– Ci, którzy powiedzą, że Stepy są za niskie, za płaskie i za dużo na nich trawy. Dziwacy, jednym słowem.
Daghena posłała jej słaby uśmiech i wróciła do rozglądania się. Trakt wiódł wąwozem, skalne ściany wznosiły się coraz wyżej i wyżej, coraz mniej nieba mieli nad głową. Zastanawiała się, jak podróż tędy zniosą ludzie urodzeni i wychowani na równinach, dla których kupa kompostu była wzniesieniem o znaczeniu strategicznym. Nawet ona czuła się nieswojo.
Za kolejnym zakrętem natknęli się na rozstaje. Nic wielkiego, główny trakt ciągle był szeroki i po meekhańsku solidny, ale od niego odbijała w bok mniejsza, węższa droga. Wyłożona płaskimi kamieniami, wykończona byle jak, przy imperialnej trasie wyglądała jak uboga wieśniaczka przy księżnej. Wyrastała z lewej strony, przez kilkadziesiąt kroków niemal przytulała się do większej krewniaczki, by potem odbić ostro i zniknąć w skalnej szczelinie. Zatrzymali się przy rozstajach, mniejsza droga biegła pod górę, między wciąż zwężającymi się ramionami wąwozu, i ginęła gdzieś z przodu. Ktoś zadał sobie trud, żeby przy rozgałęzieniu postawić tablicę. Kailean podjechała bliżej.
– I co tam pisze?
– Czekaj – mruknęła. Tablica była w dobrym stanie, na dębowych deskach ktoś wyrył informację, ale użył do tego tak cudacznych, pełnych zawijasów i ozdobników liter, że od samego patrzenia rozbolały ją oczy. – Tu idzie tak: „Droga należy do szlachetnego hrabiego Cywrasa-der-Malega z Klendoan, bohatera bitwy pod Wender-hyz, pana na ziemiach...”. Tego wam nie będę czytać, bo wymienił z osobna chyba każdy kurnik, jaki posiada, więc bla, bla, bla, „...i prowadzi do wieży obserwacyjnej, którą Jego Miłość postawił na skraju swoich ziem dla chwały Cesarza...”, bla, bla, bla. Nie mówiłam wam, że oni tu zawsze i wszystko robią dla chwały cesarza? Nawet srają, z wypiętymi tyłkami i wybałuszonymi oczami, a za każdym razem, gdy gówno wpadnie do dołu, podrywają się i wykrzykują „Chwała Cesarzowi!”. Zorientowała się, że bardziej warczy, niż mówi. Pozostali przyglądali jej się z dziwnymi minami.
– Co cię tak poniosło?
– Nasz baron, od którego dzierżawiliśmy ziemię, służył u tego hrabiego. Za każdym razem, kiedy podnosił dzierżawę, mówił, że to z rozkazu Cywrasa-der-Malega. I za każdym razem jego nadzorca wykrzykiwał „Dla chwały Cesarza!”. A my potem przez cały rok głodni chodziliśmy.
– Ten hrabia mógł nawet o tym nie wiedzieć – zauważył przytomnie Janne.
– A powinien! Mój dziadek nie przeżył zimy, bo nie mieliśmy dość jedzenia. Powinien! – Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. – No dobra, kto jedzie ze mną?
Kocimiętka zmierzył wzrokiem wznoszącą się stromo dróżkę.
– Po co?
– Wieża obserwacyjna. Tak tu napisano. Będzie się można rozejrzeć po okolicy bez odparzania sobie tyłka w siodle.
– Aha. – Podjechał do tablicy. – A czy tam na dole nie dodano, żeby nikt bez pozwolenia pana hrabiego nie ważył się wjeżdżać na drogę?
– Może. Ale ja nieuczona jestem, czytać nie umiem. Poza tym to jest Imperium, a nie ma takich praw, które zabroniłyby Meekhance czystej krwi wjeżdżać, gdzie zapragnie.
Kocimiętka wyszczerzył się kwaśno.
– Ja nie jestem Meekhanką czystej krwi, Kailean.
– Nic nie szkodzi, adoptuję cię na te parę chwil. Poza tym dama potrzebuje eskorty.
Daghena parsknęła.
– Dama? Niepotrafiąca czytać i z odciskami od cięciwy na palcach?
– Czepiasz się. Jedziecie?
– No pewnie.
Skierowali konie na drogę do wieży. Ściany, między które wjechali, były niemal pionowe, ciemne i wilgotne, mech rozrastał się radośnie w każdej szczelinie. Ślady obróbki i rysy po uderzeniach oskardów sugerowały, że poszerzono tu naturalne pęknięcie w skale, żeby dostać się na szczyt. Konie wspinały się niechętnie, w połowie trasy musieli zsiąść i poprowadzić je za uzdy. Tej drogi z pewnością nie zbudowano dla jeźdźców. Po kilku chwilach ludzie i zwierzęta dyszeli ciężko i spływali potem. Daghena zaklęła pod nosem.
– Niech cię licho, Kailean. Po co ja cię posłuchałam?
– Żeby zaoszczędzić sobie pół dnia w siodle na objeżdżanie okolicy. Nie marudź, już widzę koniec drogi.
– Jak to będzie tak wyglądać cały czas... Łydki mam jak z rozżarzonego żelaza.
– Poczekaj, aż będziemy schodzić. – Kailean wyszczerzyła się szeroko. – Poczujesz, że masz uda i tyłek.
– Nie będę schodzić. Siądę i poczekam, aż te góry się rozpadną.
Dotarcie na szczyt zajęło im przeszło kwadrans. To chyba nie był najlepszy pomysł, oceniła Kailean, patrząc, jak wszyscy sapią i ocierają pot. Ona sama dyszała jak miech kowalski, nogi jej drżały, a koszula lepiła się do ciała. Powiał lekki wietrzyk i momentalnie zatrzęsła się z zimna. Parę lat wcześniej przebyłaby tę drogę lekkim truchtem i nawet by się nie zgrzała. Dla kogoś, kto jak Daghena całe życie spędził na Stepach, wspinaczka po górach to nie lada wyzwanie. Dla koni też. Toryn patrzył na nią wyraźnie zły, tylne nogi lekko mu drżały.
– Wszyscy... – wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić łomot serca – ... wszyscy potrzebujemy zaprawy w marszu po górach. Ludzie i zwierzęta. Inaczej do następnej zimy stąd nie wyjdziemy.
– Mnie to mówisz. – Kocimiętka sięgnął po manierkę i pociągnął kilka długich łyków. – Uch, gdybym dodał do siebie wszystkie schody i pagórki, na które się w życiu wspiąłem, to nie wyszłaby nawet połowa z tego, ile ma ta góra. Bo to góra jest, prawda?
Rozejrzeli się wreszcie. Szczyt został kiedyś częściowo wykarczowany, stali więc na czymś na kształt polany otoczonej wysokimi świerkami. Pośrodku niej, jakieś dwieście jardów od nich, wznosiła się czworokątna wieża. Jej kamienna podstawa miała szerokość około trzydziestu stóp i podobną wysokość. Zwieńczał ją zębaty mur. W ścianie, którą widzieli, znajdowały się dwa rzędy krzyżowych szczelin strzelniczych, pierwszy piętnaście stóp nad ziemią, drugi dziesięć stóp nad nim. Nad całością, niczym maszt na pełnomorskim statku, górowała pojedyncza, wysoka na co najmniej sześćdziesiąt stóp konstrukcja z drewna, na której szczycie zamieszczono coś w rodzaju zadaszonego bocianiego gniazda czy też małej budki strażniczej.
– Nieźle. – Janne przyglądał się budowli z wyraźną ciekawością. – Parter, dwa piętra i oblankowany dach. Można się bronić i ma się widok na wszystko wokół. Jedziemy?
– Poprowadzimy konie. Przyda się im jeszcze chwila oddechu, nam też. W górach lepiej nie stygnąć zbyt szybko. Wiatr przewieje cię na wylot, potem będzie gorączka, dreszcze i ciężkie choróbsko. Nie mówiąc o mięśniach, które odmówią posłuszeństwa. Tak więc idziemy – podkreśliła.
Ruszyli. Ci, którzy karczowali las, naprawdę się postarali, usunięto każdy pień, każdy większy głaz i wyrównano teren, w wyniku czego wieża z każdej strony miała do linii lasu co najmniej dwieście pięćdziesiąt jardów. Kępy trawy i małe krzaczki nie dawałyby ewentualnym napastnikom żadnej osłony. Sam posterunek otaczał szeroki na dwadzieścia stóp pas zaostrzonych pali, przez który wąska i kręta ścieżka prowadziła do maleńkiej furtki.
– Meekhańczycy – mruknął Kocimiętka, gdy zatrzymali się przed palami. – Nawet wychodek potrafią zmienić w twierdzę.
– Ja tam nie narzekam. – Janne rozglądał się po polanie. – Wolę srać w twierdzy niż w szczerym polu. Ciekawe, kiedy to postawili?
– Ze trzy-cztery lata temu.
– Skąd wiesz, Kailean?
Wskazała na kamienną ścianę.
– Dość świeżo wymurowana, mech jeszcze nie zaczął jej porastać i drewno częstokołu nie ściemniało. Miejscowa szlachta obchodzi w ten sposób prawo.
– Prawo?
– Nie mogą budować zamków wszędzie tam, gdzie im się spodoba. Mają prawo umocnić rodową siedzibę, ale poza tym nie wolno im wznosić żadnych nowych fortyfikacji. Większość tutejszych hrabiów i baronów wywodzi się z meekhańskich oficerów, gdyby im pozwolić, całe góry przerobiliby na twierdzę.
– Cesarz powinien być z tego zadowolony.
– Z czego? Że jego arystokracja zamienia swoje ziemie w fortece? Im grubsze i wyższe mury, tym mniej władzy czują nad sobą. Dlatego prawo mówi jasno, rodowa siedziba może być umocniona, ale więcej zamków stawiać nie wolno. Więc stawiają coś takiego – wskazała mur. – Wieże obserwacyjne. Niby wystarczyłoby tu trzech czy czterech ludzi, którzy mają oko na okolicę i dają światłem i dymem sygnały, żeby zawiadomić o niebezpieczeństwie, ale jak widać, całość musi być obmurowana, opalowana i...
– I cicha – przerwał jej Kocimiętka.
– Co?
– Kailean, przestań się zacietrzewiać, wszyscy już wiedzą, że nie lubisz miejscowej szlachty. Jeśli ci to poprawi humor, ja też mogę ich znielubić, ale my weszliśmy na górę już parę minut temu, a nikt ze środka nawet nas nie okrzyknął. Co to za wieża obserwacyjna? Ilu ludzi może być w środku?
– Kilku?
– Żadnego. Albo wszyscy pijani. – Przyłożył ręce do ust. – Heeeeej!
Czekali chwilę, wsłuchując się w ciszę. Wreszcie Kocimiętka wzruszył ramionami.
– Kto idzie sprawdzić, co tu się dzieje?
– Ja pójdę – zadecydowała Kailean. – Poczekajcie tu.
– I ja. – Janne sięgnął po topór przytroczony do siodła. – Nie wejdziesz tam sama.
Zamachnął się bronią, po namyśle przesunął pochwę z nożem na brzuch.
– Coś czujesz? – spytała.
– Nie, ale tu nie ma ptaków.
– Pusta okolica – mruknęła Daghena i sprawdziła, czy szable lekko wychodzą z pochew, żelazo cicho zgrzytnęło o okucie. – Psiakrew! Robię się przez was nerwowa.
Janne pokręcił głową.
– Posłuchaj. Nie, nie mnie. Lasu. Cisza. Spokój. W lesie zawsze są jakieś ptaki, na takich polanach, w trawie, mają mnóstwo jedzenia, lubią takie miejsca. Tu ich nie ma, na pół mili wokół nie ma ani jednego. Miejcie oczy otwarte. Idziesz, Kailean?
– Idę. Zostań, Toryn.
Przejście między palami było tak wąskie, że nawet ona ledwo się zmieściła. Prowadziło wprost do maleńkiej furtki z okutego żelazem drewna, szerokiej na dwie stopy, wysokiej na pięć. Na ten widok Janne sapnął.
– Będę musiał na klęczkach wchodzić.
– Właśnie o to chodzi, nie sądzisz? Ja pierwsza.
Drzwiczki otwierały się, zgodnie z wszelkimi zasadami stawiania obronnych budowli, na zewnątrz. I oczywiście nie miały żadnej klamki czy uchwytu. Kailean bez przekonania złapała za krawędź, nie spodziewając się zbyt wiele.
Otworzyły się bezszelestnie.
Janne obejrzał się przez ramię na Daghenę i Kocimiętkę. Oboje trzymali już w ręku szable, Dag marszczyła brwi, jakby nie podobał jej się jakiś zapach.
– Wchodzimy. – Lekko klepnął ją w ramię.
Ściana wieży miała pięć stóp grubości, więc za furtką był krótki korytarzyk i drugie drzwi, otwierane tym razem do wewnątrz. Te też uchyliły się, ledwo dotknięte palcem. Musiała się schylić w odrzwiach; gdyby wewnątrz czatował ktoś z bronią w ręku, miałby okazję do czystego cięcia. No ale, pocieszyła się, gdyby załoga wieży chciała ich zabić, to już dawno wystrzelałaby całą czwórkę z kusz.
Miała nadzieję, że nikt nie bawi się z nimi w kotka i myszkę.
W środku panowała ciemność, trochę światła wpadającego przez uchylone drzwi ledwo ją rozjaśniało. Zatrzymała się, żeby przyzwyczaić oczy do półmroku. Janne prawie wlazł jej na plecy.
– Poczekaj. – Złapała go za ramię, gdy próbował ją wyminąć. – Tu gdzieś powinny być... O, są.
Dwie ciężkie, okute żelazem kłody miały zapewne podpierać furtkę od środka. Otworzyła szeroko wewnętrzne i zewnętrzne drzwi i zablokowała je belkami. Od razu zrobiło się jaśniej.
Na parterze znaleźli mnóstwo beczek, beczułek i worków, jakieś pakunki, sporo powiązanych w pęczki strzał i bełtów, całą lewą ścianę zajmowały stojaki z paskami suszonego mięsa. Pęki cebuli i czosnku zwieszały się z belek sufitu. Można byłoby tu przetrwać półroczne oblężenie. Pośrodku tkwił drewniany słup o średnicy około trzech stóp.
– Jakaś beczka im przecieka. – Janne wskazał na podłogę zalaną wodą.
– Nie umrzesz od odrobiny wilgoci. Idziemy dalej.
Wyżej prowadziły solidne, kamienne schody. Klapa nad nimi była zachęcająco otwarta. Po chwili stali już na pierwszym piętrze. Tutaj najwyraźniej mieściła się część mieszkalna, oczywiście słup przechodził przez środek pomieszczenia, ale wykorzystano go pomysłowo, montując wokół blat i stawiając kilka krótkich ław. Pod ścianami mieściły się piętrowe prycze. W rogu ciemnym gardłem straszył potężny kominek. Przez wąskie okna-strzelnice wpadało niewiele światła.
Janne podszedł do kominka, szturchnął żelaznym prętem popiół. Zamigotały iskry.
– Jeszcze rano palili – mruknął. – Osiemnaście pryczy. Ale tylko sześć z kocami. Zdążyli zjeść śniadanie. Potem znikli.
Mamrotał krótkie, proste zdania, raczej jakby głośno myślał, niż chciał jej coś przekazać. Kailean dopiero teraz zwróciła uwagę na to, że w pomieszczeniu wykorzystywano tylko sześć łóżek.
– Mało ich coś.
– To załoga na czas pokoju. Obserwacyjna. Szkoda pieniędzy na utrzymywanie pełnego stanu, jeśli parę mil stąd jest imperialna twierdza. Sześciu ludzi wystarczy, żeby pilnować okolicy i dbać o wieżę. To też znaczy, że pan hrabia nie ma żadnych zatargów z sąsiadami, inaczej zostawiłby tu dwudziestu albo więcej strażników. Tak sądzę – dodał po chwili.
– Dobrze sądzisz. – Kailean ruszyła na drugie piętro. – A skąd wiesz o śniadaniu?
– Czuję zapach jakiegoś gulaszu. Z dużą ilością czosnku i cebuli. A ty nie?
– Nie, ale też jestem już głodna. No, idziemy dalej.
Powyżej znajdowała się kuchnia, wielki i ciężki piec zajmował pół ściany. Tutaj było jaśniej, bo sporo światła wpadało przez klapę prowadzącą na dach. Piec, stół, kilka drewnianych taboretów, jeszcze dwa łóżka i oczywiście ginący w suficie słup. Kailean zajrzała do stojącego na stole kociołka. Kasza z jakimś gulaszem. Od zapachu czosnku aż zakręciło jej się w nosie.
– O Pani, z pewnością nie mieli kataru.
– To z powodu mięsa. – Janne zajrzał jej przez ramię. – Baranina. Jadłaś kiedyś taką bez czosnku?
– Jadłam. Jak dobrze przyrządzić...
– Kailean, to warowna wieża, a nie zamek. Pan hrabia nie przysyła tu najlepszej młodej jagnięciny, lecz mięso ze starego tryka albo z owiec, które już nawet wełny nie dają. Gdyby nie cebula i czosnek, odór mógłby nas pozbawić zmysłów. Może dlatego właśnie nie ma tu nikogo. Dostali o jedną porcję baraniny za dużo i postanowili rzucić służbę...
– Daj spokój. – Pochyliła się nad kociołkiem i jeszcze raz pociągnęła nosem. – Albo i masz rację. Nadal czuję tylko czosnek. Ciekawe, jak smakuje?
Złapała za drewnianą łyżkę.
Wielka dłoń zacisnęła się jej na nadgarstku.
– Oni zjedli i przepadli, dziewczyno. Może ktoś im czegoś dodał do śniadania albo mięso okazało się zepsute. Sprawdźmy najpierw dach.
Puściła łyżkę, uśmiechając się z zakłopotaniem. Janne nigdy nie sprawiał wrażenia błyskotliwego, daleko mu było do swobody Kocimiętki, złośliwości Dagheny czy promieniującej ukrytym autorytetem postawy Laskolnyka. Łatwo było się co do niego pomylić.
– Idziemy.
Klapa była otwarta. Słup strzelał pośrodku dachu w górę, rząd przybitych do niego drewnianych szczebli prowadził do stanowiska obserwatora. Całość wzmacniało drewniane rusztowanie. Wspinaczka na szczyt musiała stanowić nie lada wyzwanie nawet w dzień, przy dobrej pogodzie. Wolała nie wyobrażać sobie, jak to wygląda nocą, w deszczu.
– No nie. Ja tam na pewno nie wejdę. – Zadarła głowę w górę i wpatrywała się w tkwiącą na końcu słupa maleńką budkę, aż zaczęły jej łzawić oczy. – To i tak jest za małe, żeby zmieściło się tam sześciu ludzi.
– Wejdziesz.
Janne stwierdził to z takim spokojem, jakby trzymał za pazuchą pismo z rozkazem samego cesarza, który stwierdzał, że ona, Kailean-ann-Alewan, ma osobiście wdrapać się jeszcze sześćdziesiąt stóp w górę.
– Bo co? Zmusisz mnie?
– Nie. – Wzruszył szerokimi ramionami. – Ale będziesz musiała zejść na dół i powiedzieć Dag, że po tym, jak namówiłaś nas na wspinaczkę, nie chciało ci się wdrapać na ten słup i rozejrzeć po okolicy. Mieliśmy sprawdzić, jak daleko jest zamek, pamiętasz? Jeśli teraz skrewisz, ona i Kocimiętka będą ci to wypominać przez następne pół roku.
Miał rację. W ten swój lekko flegmatyczny, irytująco bezpośredni sposób trafił w sedno. Skrzywiła się wściekle, mierząc jeszcze raz słup wzrokiem. Z tego miejsca wyglądał na dwa razy wyższy niż z zewnątrz wieży.
– Może ty wejdziesz? – spróbowała jeszcze.
– Ja? Ja nie pochodzę z gór. No i... Oni znikli, Kailean. Co najmniej sześciu ludzi. – Machnął bronią. – Nie zostawię cię tu samej.
– Poradzę sobie lepiej niż ty.
– Ale nie z toporem. Jeśli ktoś będzie chciał wejść tu przez tę klapę, topór jest lepszy niż szabla.
Oczywiście pytanie, kto mógłby wejść przez klapę wieży, którą już sprawdzili i do której nikt nie mógł się niepostrzeżenie dostać, pozostawało otwarte, lecz Janne znów miał rację. Topór był lepszy do rozwalania głów niż szabla. Wyglądało na to, że wspinaczka jej nie ominie.
Podeszła do krawędzi dachu. Daghena sprawdzała popręg swojego siodła. Kocimiętka uważnie obserwował wieżę. Gdy tylko się pokazała, pozdrowił ją uniesioną ręką.
– Pusto! – krzyknęła. – Ani żywej duszy.
Skinął głową i wskazał palcem słup. Drań.
I wtedy nadeszło wybawienie.
Za plecami Dagheny, na samej krawędzi lasu, pojawił się mężczyzna. Zatrzymał się, przyłożył rękę do twarzy, jakby raziło go światło, po czym ruszył w ich stronę. Potrzebowała chwili, żeby zorientować się, co jest nie tak. Obcy szedł sztywno, niemal nie uginając kolan, ręce trzymał przyciśnięte do boków, głowa kiwała mu się na wszystkie strony. Bardziej przypominał kukłę, zawieszoną na sznurku przeciągniętym przez kręgosłup, niż żywego człowieka. Poczuła dreszcz.
Berdeth?
Po raz pierwszy od dłuższego czasu sięgnęła myślą do psa. Był gdzieś tu, na pograniczu świadomości, ale najwyraźniej nie zamierzał się jeszcze pokazywać. Mimo to poczuła się pewniej.
Spojrzała na Kocimiętkę i machnęła w stronę przybysza. Obejrzał się, rzucił słówko do Dagheny i zerkając z powrotem na wieżę, wskazał palcem ziemię. Do mnie.
Oderwała się od muru i ruszyła do klapy.
– Mamy gościa, Janne. Jeden. Pieszo. Błyskawicznie zbiegli na dół. Gdy dołączyli do pozostałej dwójki, obcy był już w połowie polany.
– Na koniach?
Daghena nie musiała precyzować, o co jej chodzi. Zaatakowanie kogoś siedzącego w siodle jest trudniejsze niż pieszego. No i łatwiej byłoby im wtedy uciec.
Kocimiętka pokręcił głową.
– Dla jednego pieszego? Jak zobaczy, że wsiadamy na konie, odwróci się i ucieknie. Ale bądźcie gotowi. – Nie patrzył na obcego, tylko lustrował ścianę lasu.
– Może nie jest sam. Nie ułatwiajmy nikomu strzału. Mężczyzna szedł naprzód, potknął się raz i drugi, ale nie zmieniał kierunku. Gdy znalazł się jakieś siedemdziesiąt jardów od nich, Janne sapnął, zrobił krok do przodu i wyszeptał:
– Oczy. Jego oczy, patrzcie.
Po policzkach przybysza płynęła krew. Oczodoły miał puste.
Po plecach Kailean znów przeszedł dreszcz.
Berdeth!
Tym razem pojawił się od razu, szary grzbiet wyrósł obok i wszedł w pole widzenia. Popatrzył na mężczyznę, cicho zaskomlił.
Obcy zbliżał się nieprzerwanym, sztywnym krokiem. Gdy dzieliło go od nich jakieś trzydzieści kroków, stanął, otworzył usta, chlusnął krwią na pierś i zakrzyczał. Chrapliwy, pełen bólu okrzyk zabrzmiał nad polaną. Potem następny.
– Język! – Sapnął zduszonym głosem Janne. – On nie ma języka.
Daghena nie wytrzymała, skoczyła do przodu, w mgnieniu oka była przy okaleczonym mężczyźnie, wyciągnęła rękę i delikatnie położyła mu ją na ramieniu.
Zawył. Zawył tak, że dziewczyna aż odskoczyła, a on rzucił się w tył, potknął, przewrócił i momentalnie skulił w pozycji płodowej, osłaniając głowę rękami. Krzyczał cały czas.
Dopadli do niego we czwórkę. Wyczuwając ruch, zaczął kopać i wyć jeszcze głośniej. Kocimiętka próbował złapać go za nogi, trafiony w brzuch zaklął i zgiął się wpół, Kailean mu pomogła, wspólnie unieruchomili rannego, Sarden usiadł mu na nogach, przycisnął do ziemi. Daghena i Janne złapali go za ręce, siłą wyprostowali, przewrócili na plecy. Wycie przeszło w skomlenie.
Daghena mówiła cały czas:
– Już... spokojnie... jesteś wśród swoich... nic ci nie grozi... spokojnie... nie zrobimy ci krzywdy...
Nie wyglądało na to, żeby cokolwiek do niego docierało. Kiedy w końcu umilkł, zrobił to bardziej z powodu przerażenia niż dlatego, że ją zrozumiał.
Janne zablokował jego rękę i wzrokiem wskazał na dłoń.
– Trzyma coś... uff – stęknął – ależ ma krzepę.
Kailean delikatnie dotknęła dłoni leżącego. Zaskomlił głośniej.
– Nie zrobimy ci krzywdy – powtórzyła za Dagheną, jakby to mogło mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. – Nie jesteśmy wrogami.
Może coś do niego dotarło, a może po prostu właśnie w tej chwili się poddał, bo nagle zwiotczał i zapłakał. Otworzył palce – coś okrągłego mokro pacnęło o ziemię.
Popatrzyła, co upuścił, zupełnie nie potrafiąc tego zidentyfikować. Machinalnie pochyliła się i podniosła tę rzecz. Biała, kulista, lepko przylgnęła do dłoni, znacząc ją czerwienią. Wiedziała już, co trzyma, mimo to nie upuściła ani nie odrzuciła tego od siebie, niezdolna zaakceptować okropieństwa.
Oko.
Spojrzała na jego drugą, wciąż zaciśniętą dłoń. Mężczyzna przyszedł pod wieżę, niosąc własne oczy. Berdeth nieproszony wtargnął w jej umysł, połączył się. Trzymany w ręku kształt przestał napawać ją grozą.
Wyczuła ich z tyłu w tym samym momencie, gdy konie parsknęły ostrzegawczo. Ludzie i zwierzęta. Odrzuciła strzęp ciała, sięgnęła po szablę.
– Nie ruszać się! Pilnuj!!!
Ktokolwiek krzyczał, musiał mieć płuca jak kowalski miech. Pierwsze polecenie było do nich, drugie – do dziesięciu wielkich, masywnych psów, które nagle zakłębiły się wokół. Otoczyły ich, przywarły do ziemi, zawarczały, obnażając potężne kły. Mimowolnie odpowiedziała niskim, wyzywającym warknięciem, pokazała zęby w dzikim grymasie.
Ale zamarła, z szablą do połowy wyciągniętą z pochwy, psy wyglądały bowiem na przeciwnika, z którym wypadało się liczyć.
W parę chwil otoczyło ich kilkunastu ludzi. Dziwna zbieranina, chyba każdy nosił inny pancerz i inną broń, ale byli za dobrze uzbrojeni jak na górskich bandytów. No i te psy, na przednówku bandyci psy zjadali, a nie wykorzystywali do polowania na ludzi.
Prawie co drugi trzymał w rękach kuszę. Powoli, unikając szybszych ruchów, Kailean wsunęła szablę do pochwy.
– Mam nadzieję, że wiecie, jak to wygląda?
Ten, który się odezwał, nosił kolczugę i zwykły hełm. Okrągłą tarczę przewiesił przez plecy. Prosty, długi miecz trzymał w ręku niedbale, ale ze swobodą, sugerującą wprawę w posługiwaniu się bronią. Krótka, intensywnie ruda broda i niebieskie oczy – to pierwsze, na co zwracało się uwagę w jego wyglądzie.
– Oni trzymają tego nieszczęśnika, rozkrzyżowując go na ziemi – rudy wskazał głową – a ty stoisz z jego okiem w ręku.
Rzeczywiście. Ależ to musiało wyglądać z boku. Z wysiłkiem powstrzymała się od przełknięcia śliny.
– Gdybym dopiero teraz wyszedł zza wieży, kazałbym was zastrzelić na miejscu i z czystym sumieniem położył się wieczorem spać. Na wasze szczęście – kontynuował – siedzimy na skraju polany od dobrych trzech godzin. Widzieliśmy, jak podjeżdżacie, badacie wieżę, jak próbujecie mu pomóc.
Kocimiętka, wciąż siedzący na nogach okaleczonego mężczyzny, wyprostował się, ostrożnie poruszył rękami, opuścił je i rozluźnił.
– Podeszliście z drugiej strony? – zapytał chrapliwym głosem.
Kailean nagle poczuła jego zapach. Ostry, piżmowy, z nutą gniewu i szaleństwa. Zrozumiała, co miał na myśli, mówiąc kiedyś, że konie nie będą go chciały nieść.
– Sarden, nie – powiedziała spokojnie. – Żadnych głupstw.
– Właśnie, żadnych głupstw. – Obok dowódcy pojawił się kościsty, żylasty barbarzyńca z twarzą pokrytą tatuażami. – Jak będziemy unikać głupstw, może nikt nie zginie.
Przerzucił ciężki topór z ręki do ręki i uśmiechnął się. Dziwne, ale na widok tego uśmiechu poczuła się pewniej. Berdeth wycofał się, skulił głębiej w jej umyśle.
– Właśnie tak. To nie są bandyci. Choć nie postawiłabym na to wiele.
– I jeszcze nas obrażają... – Wytatuowany zmierzył ją wzrokiem. – Dwie kobiety i dwóch mężczyzn, konno, z bronią. Niecodzienny widok. Kim jesteście?
– A...
Kocimiętka najwyraźniej zamierzał zadać nieśmiertelne „A wy?”. Zły pomysł, gdy dziesięciu ludzi mierzy do ciebie z kusz.
– Kailean-ann-Alewan, Daghena Oanyter, Sarden Waedronyk i Janne Newaryw z wolnego czaardanu generała Laskolnyka – przerwała mu. – Chcieliśmy rozejrzeć się z wieży po okolicy.
– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt. – Rudy skinął dłonią i kusze skierowały się w ziemię. – A to Varhenn Velergorf, mój zastępca. Górska Straż. Kiedyś Czerwone Szóstki z Belenden, dziś Czerwone Szóstki z Bękartów Czarnego. Możecie go puścić, tylko nie wykonujcie gwałtownych ruchów, nie podobacie się psom.
W całkowitej ciszy zostawili rannego na ziemi i odsunęli się od niego. Psy wodziły za nimi wzrokiem, już nie warczały, ale podwinięte wargi wciąż obnażały kły. Wyglądało to tak, jakby uśmiechały się wyzywająco.
– Dobrze.
Na kolejny gest kilku żołnierzy podbiegło do mężczyzny, złapało go za ręce i nogi i sprawnie skrępowało. Kailean spojrzała na oficera i uniosła brwi w niemym pytaniu.
– To trzeci, którego znaleziono żywego. Dwóch wcześniejszych przegryzło sobie żyły, zanim miejscowe Szczury zdążyły z nimi porozmawiać. No i co, Wilk?
Strażnik, do którego skierował to pytanie, podszedł tak cicho, że nawet Berdeth go nie wyczuł.
– Nic, panie poruczniku. Była ich trójka, wypuścili go na skraju lasu, pewnie na ich widok, i zawrócili. Po trzydziestu krokach ślad się urywa. Jakby odfrunęli.
– Więc wracamy do zamku. A wy z nami. Mamy do pogadania.
* * *
– Od trzech miesięcy w górach giną ludzie. – Dowódca twierdzy pochylił się nad stołem i wlepił w nich wzrok. – Pisałem o tym do stolicy. A wszystko zaczęło się wkrótce po tym, jak dostałem rozkaz, że mam szukać drogi na Wyżynę Lytherańską, i to takiej, którą będzie mógł przejechać wóz. Znajduję ją, jest długa i niebezpieczna, trzeba zbudować dwa mosty i poszerzyć kilka przejść w skałach, ale da się nią przejechać. I nagle zaczynają ginąć ludzie. Wysyłam wieść do Meekhanu. I co? Zamiast kompanii czy dwóch Szczurów, wspartych kilkoma wielkimi magami, dostaję to! Jakbym miał mało problemów!
Kailean zdążyła już wyczuć, że w takich chwilach nie należy nic mówić. Kawer Monel, zwany nie wiedzieć czemu Czarnym Kapitanem, mimo iż generalski błękit na jego płaszczu kłuł w oczy, nie chciał zadawać im pytań, tylko na nich nawrzeszczeć. I trzeba mu było na to pozwolić, choćby ze względu na siwe włosy i pobrużdżoną zmarszczkami twarz.
Wiedziała, co go tak rozwścieczyło. Niby dostał rozkazy i powinien się tego właśnie spodziewać, lecz widok dziesięciu tysięcy wozów wjeżdżających w dolinę położoną u stóp zamku każdego mógł wyprowadzić z równowagi. Podobnie jak świadomość, że to tylko ćwierć kłopotów.
– Jak mam utrzymać porządek w Olekadach, jak zabezpieczyć nasze skrzydło, na wypadek, gdyby koczownicy ruszyli, jeśli sami kopiemy w gniazdo os? Powiesz mi, Szczurze? A może ty, panienko? Hę?
Już raz ktoś nazwał ją panienką, ale wtedy brzmiało to lepiej. Mniej... lekceważąco.
– Te zabójstwa i przybycie Verdanno nie mają ze sobą nic wspólnego. – Mężczyzna po jej prawej powiedział to spokojnie, niemal mentorskim tonem. Błąd.
– Jak to, na cycki Anday’yi, nic wspólnego?! Co ty mi tu, chłopcze, wciskasz za głupoty?! Wszystko zaczęło się właśnie wtedy, gdy dałem znać, że jest droga na Wyżynę!
„Chłopiec” miał na oko dobrze powyżej trzydziestki. Ekkenhard, Wolny Szczur, jak się już zdążyła dowiedzieć. Okazało się, że znał Laskolnyka oraz większość ludzi z jego czaardanu. Najprawdopodobniej to właśnie jemu zawdzięczali, że ostatnich godzin nie spędzili w najgłębszym lochu twierdzy. Kailean wymieniła spojrzenie z Dagheną, byli w komnacie generała we czwórkę. One, Szczur i dowódca całej Górskiej Straży stacjonującej w Olekadach. To Ekkenhard je tu zaprosił, ale dotychczas nie miał okazji, by powiedzieć po co.
Choć główny powód Kailean znała. W górach, zwłaszcza w okolicach zamku, od dłuższego czasu robiło się coraz goręcej. Nieszczęsna wieża, którą sprawdzali, była szóstą w ciągu ostatnich trzech miesięcy, której załogę zamordowano. Dziesięć patroli Straży zaginęło bez wieści, choć jak powiedział ten rudy oficer, wszyscy się spodziewają, że gdy tylko puszczą śniegi, ich ciała zostaną odnalezione. O stratach wśród okolicznej ludności krążyły jak na razie tylko makabryczne plotki.
Wśród miejscowej szlachty wrzało. Hrabiowie i baronowie odgrażali się, że jeśli Straż nie zapewni bezpieczeństwa, sami to zrobią. Już kilka razy żołnierze napotykali w górach podejrzane bandy, legitymujące się pozwoleniem miejscowego barona na patrolowanie okolicy i zatrzymywanie każdego podejrzanego. Jak na razie obeszło się bez starć, ale widmo bełtów świszczących w powietrzu i lepiących się od krwi ostrzy spędzało wszystkim sen z powiek. Najwyraźniej Law-Onee przestało być najnudniejszą prowincją Imperium.
A w to wszystko wjeżdżało właśnie czterdzieści tysięcy verdańskich wozów. Nic dziwnego, że generał był wściekły.
– Co ten Laskolnyk wymyślił, hę?
* * *
Otwarcie szło po kole i zamknęło się na dowódcy czaardanu. Uśmiechnął się i popatrzył na nich z jakąś taką... czułością.
– Wszyscy, prawda? Więc teraz ja. Na czym skończyłem? A... Chciałem odejść. Ale ze stolicy nie da się odejść tak łatwo. Gdy bawiło się w intrygi Rady Pierwszych, nie można ogłosić, że już nam się odechciało. Miałem przyjaciół i sojuszników w armii, wśród imperialnych Szczurów, na dworze, w otoczeniu samego cesarza. Uprzedzili mnie, że jeśli wycofam się, sprzedam majątek, wyjadę na prowincję, nie przeżyję trzech miesięcy. Ta księżna nie była jedynym śmiertelnym wrogiem, jakiego sobie zrobiłem. Spadłbym z konia na polowaniu, zadławił się ością, skręcił kark na schodach. Mogłem spędzić resztę życia, trzęsąc się ze strachu i wydając fortunę na strażników. Albo przyjąć propozycję Szczurzej Nory. Wywiad Wewnętrzny zaoferował mi ochronę i zajęcie... – Przez stajnię przebiegł szmer, ale Laskolnyk zdawał się go ignorować. – Miałem zostać... nie, nie szpiegiem, tylko kimś, kto wykuje dla Szczurów broń. Odmówiłem, byłem wtedy żołnierzem... uważałem się za żołnierza i potraktowałem tę propozycję jak obelgę. Miałbym zostać zwierzątkiem na szczurzej smyczy? Nigdy.
Kailean bardzo dobrze rozumiała ten szmer. Imperialne Szczury, Wywiad Wewnętrzny, zajmowały się tropieniem szpiegów w granicach Imperium, wykrywaniem intryg na dworze, pilnowaniem gildii magów i świątyń, patrzeniem na ręce armii. Szczury miały potężną władzę i często korzystały z niej w sposób bezwzględny. Nikt ich nie lubił.
– Lecz Szczury potrafią być przekonujące. Pokazały mi... pewne rzeczy. Opowiedziały historię o wiosce zmiecionej z powierzchni ziemi i dziwnych wydarzeniach, które temu towarzyszyły. Pokazały rysunki i efekty działania sił, o których nawet nie śniłem. Zawiozły do tej wioski i pozwoliły się zdrzemnąć. Tylko zdrzemnąć, a przez następny rok budziły mnie koszmary. A potem poprosiły o pomoc... Poprosiły – Laskolnyk uśmiechnął się – a było we mnie wtedy jeszcze na tyle dużo dworskiego intryganta, że wiedziałem, iż nie kłamią. Prośba była szczera. Szczury nie przejmują się Kodeksem, mają ludzi, którzy potrafią władać magią inną niż aspektowana, ale niezbyt wielu i wszyscy z nich są pod ścisłą kontrolą. Potrzebowały innych. Chciały, żebym znalazł dla nich tych, którzy potrafią okiełznać Moc, nie krocząc Ścieżkami ani nie używając Źródeł. Bo w miejscu, gdzie mnie zabrały, aspekty nie działały, były tak wypaczone, że zwykli magowie tracili zmysły. Nie! – Uniósł dłoń.
– Nie przerywajcie mi teraz. Wszyscy widzieli, co stało się trzy miesiące temu, gdy polowaliśmy na Źrebiarzy. Nikt z was o tym głośno nie mówi, ale niejeden patrzy krzywo na Leę, Janne czy Dag. Niektórzy sądzą, że to źle mieć w czaardanie kogoś takiego, chociaż dobrze wiecie, że niemal w każdym innym są podobni ludzie. Dobrze mieć kogoś takiego przy boku, gdy strzały zaczynają świstać koło ucha. Kogoś, kto wezwie na pomoc duchy przodków albo ustali, skąd nadchodzi wróg. I... do cholery, nie to chciałem powiedzieć. Teraz wiecie, że jest tu nas więcej. Kailean, Sarden... ja.
Gdyby nagle pękła zasłona Mroku i najpotężniejszy z demonów Niechcianych pojawił się między nimi, nie zrobiłby większego wrażenia. Kailean otworzyła usta i tak zamarła.
– Ja – powtórzył Laskolnyk, jakby nie widział ich reakcji. – Przemówiłem do pierwszego konia, gdy miałem sześć lat. A on przemówił do mnie. Nazwał mnie dwunogim źrebięciem i pozwolił się dosiąść. To był ogier mojego ojca, czarny jak smoła, wielki jak dom. Bojowy koń o duszy wojownika i moja matka prawie zemdlała, gdy mnie zobaczyła na jego grzbiecie. A mój talent się rozwijał. Potrafię wyczuć, gdzie są wszystkie konie w promieniu kilku mil. Dla dowódcy jazdy to umiejętność cenniejsza niż wzrok. Potrafię dosiąść i okiełznać każdego konia, a z niektórymi z nich mogę rozmawiać. Jestem Mówcą Koni. I dziś, w tej chwili, rozwiązuję czaardan Laskolnyka.
Cisza eksplodowała okrzykami. Kailean poczuła, jak uginają się pod nią nogi.
– Nie! – Głos Laskolnyka był jak cięcie szablą. – Cisza!
Umilkli, niechętnie i ponuro.
– Czaardan to wojujący ród. Nie może być oparty na kłamstwie, a ja okłamywałem was od początku. Od chwili, gdy zaprzysiągłem pierwszego z was. Z powodu tych kłamstw zeszłej jesieni zginęła kobieta, Vee’ra, żona kowala, którą szanowałem jak siostrę. – Kailean poczuła na sobie wzrok Laskolnyka. – Wszyscy o tym słyszeliście. To nie bandyci ich napadli, lecz imperialne Ogary. A raczej najemnicy wysłani przez Psiarnię. Wiem tylko, że coś się wydarzyło na Południu. Drugi Ogar Imperium zginął w szczurzym zamku i wybuchła wojna między wywiadem zewnętrznym a wewnętrznym, a Ogary dowiedziały się skądś o mojej umowie ze Szczurami. Już leje się krew, już trupy spływają rzekami, ludzie wychodzą z domów i ślad po nich ginie, a to dopiero początek. Jeśli czaardan Laskolnyka będzie jeździł po Stepach, stanie się celem. Zaczną na was polować jak na wilki.
Umilkł. Kailean powiodła po wszystkich wzrokiem. Spojrzenia były różne, uważne, dzikie, aroganckie i ironiczne. Wszystkie mówiły jedno: „Niech polują, a co? Nie mamy kłów?”.
Laskolnyk też je widział.
– To nie zabawa ze stepowymi banitami, dzieci – westchnął. – Wojna wywiadów to brudna walka, na truciznę w kielichu i nóż w plecach, na fałszywe oskarżenia i czary wypełniające płuca krwią. Szczury twierdzą, że są niewinne, że to nie oni zabili tego Ogara. Nie wiem, jak było, ale to nie ma znaczenia. Jestem z nimi, bo sny, które do mnie przyszły po nocy w tamtej wiosce, są ważniejsze. I będę z Imperium, bo nie zniszczę własnymi rękami tego, czego przez pół życia broniłem. Bo jestem bękartem, a noszę imperialny błękit i mówię do cesarza po imieniu. Rozumiecie?
Pokiwali głowami.
– Verdanno chcą odzyskać swoją wyżynę. Wiecie o tym. Plotki są szybsze niż wiatr. A ja przyrzekłem, że im pomogę. I to tak, by Imperium na tym zyskało.
– Jak, kha-dar? – wyrwało jej się.
– Dwa miesiące temu poprosiłem, żeby znaleziono drogę przez Olekady. Słyszałem kiedyś plotki o jakichś uciekinierach z wyżyny, Verdanno, którzy przebyli te góry. I Górska Straż, której teraz tam pełno, znalazła taką drogę. Wyślemy więc Wozaków na północ, wzdłuż zachodniego krańca Olekadów. Oficjalnie na cesarski rozkaz, żeby usunąć ich znad granicy Stepów i nie prowokować Se-kohlandczyków. A potem oni podniosą bunt i przejdą przez góry prosto na wyżynę. Nasze nieliczne siły nie zdołają ich powstrzymać. Być może Verdanno pojadą prosto na śmierć, ale będą mieli większe szanse, niż gdyby próbowali przebić się przez pół Stepów. I nie, nie wyślę ich tam z zawiązanymi oczami. Starszyzna obozów zna ryzyko i je akceptuje. Wie, że jeśli opuszczą Imperium, będą skazani na własne siły. Ale jeśli nie poślemy ich przez góry, będziemy musieli wiosną szturmować ich obozy. Nie chcę wojny domowej na granicy.
Zamilkł, jakby właśnie wyczerpał wszystkie siły. Kailean dawno nie słyszała, żeby naraz tyle mówił.
– Wybrałem was – podjął cicho – nie tylko tych, którzy potrafią robić rzeczy zakazane przez Kodeks, ale i resztę, każdego z osobna, bo każdy ma w sobie coś specjalnego. Niiar walczy toporem jak demon, Landeh strzela nawet lepiej niż Kailean, Veria tropi jak nikt. Ale nie o to chodzi, a raczej nie tylko o to. Każdemu z was bez wahania powierzyłbym własne życie. Przez ostatnie miesiące staliście się najlepszym oddziałem, jakim dowodziłem. Jesteście prawdziwym czaardanem, nie z nazwy, ale z ducha. Wiecie, o czym mówię? Nosicie tarcze, żeby osłaniać towarzyszy, tak mówią na Stepach i nie ma lepszego określenia na to, kim się staliście. Więc nie wystawię was na kły Ogarów. Jutro ogłoszę oficjalnie, że rozwiązałem czaardan. Plotka pryśnie w świat jak pestka wiśni i zobaczymy, co z niej dalej wyrośnie.
Uśmiechnął się.
Zapanowała cisza, jakby nikt nie wiedział, co ma teraz robić. Tak po prostu? Weszli tu jako czaardan, a wyjdą jako garść szabel do wynajęcia? To...
– Wsadź se łeb w końską dupę, generale – głos był tak stłumiony, że z początku go nie poznała. Faylen wysunął się na środek kręgu, świeca, którą trzymał, drżała tak, że wydawało się, iż zaraz zgaśnie. Mimo to kontynuował – czaardan to czaardan. Ród. Jedyny, jaki możesz wybrać, i jedyny, jaki może wybrać ciebie. – Nabrał powietrza w płuca. – Ja, Faylen-ena-Klower, przysięgam na płomień w mym ręku, że uznaję Genna Laskolnyka za mojego kha-dara, bez względu na wszystko, co niesie dla niego i dla mnie los. I każdy, kto nazwie go kha-darem, będzie moim bratem.
– Albo siostrą – wtrąciła Daghena, z szalonym, radosnym uśmiechem na twarzy. – To przysięga przyjęcia do rodu z mojego plemienia, wypowiedz ją jak należy, głupku.
– Albo siostrą. – Faylen skinął głową. – Mój namiot będzie jego namiotem, mój koń jego koniem, moja tarcza jego tarczą. Ani krew, ani ogień, ani woda, ani ziemia, ani żelazo nie staną między nami. To usłyszał płomień i niech zostanie w nim zapisane.
Zdmuchnął swoją świecę.
– Faylen?
– Słucham, kha-dar?
– Nie możesz...
– Ja, Daghena Oanyter z rodu Weghein z plemienia Hearysów, przysięgam na płomień w mym ręku...
Kailean słuchała słów przysięgi, tego dziwacznego, powstałego pod wpływem chwili zwyczaju, będącego mieszaniną meekhańskiej przysięgi na płomień i hearyskiej przysięgi przyjęcia do rodu, i czuła, jak coś w niej łopocze i wyrywa się na zewnątrz.
Potrzebujemy tego, pomyślała, dzieci różnych plemion, wychowane w różnych zwyczajach, nauczone różnych prawd o świecie. Potrzebujemy wspólnych rytuałów, wspólnych obrzędów, bo inaczej nigdy nie potrafilibyśmy żyć razem. Nasze narody toczyły kiedyś wojny, składały i łamały przysięgi, walczyły wspólnie lub przeciw sobie. A my stoimy tutaj razem, połączeni zwyczajem przyniesionym z Zachodu przez Imperium i ze Wschodu przez koczownicze plemię, i na nowo wykuwamy swoją tożsamość. Kha-dar, czaardan, amreh, otwarcie. Każde słowo pochodzi z innego języka, ale wszystkich używamy, jakby były naszymi rodzimymi. I wiążemy się nowymi obyczajami, splatając stare. Nie jesteśmy już Meekhańczykami, Hearysami, półkrwi Verdanno czy jeszcze innymi mieszańcami, tylko czaardanem Laskolnyka. Nawet jeśli on tego nie chce.
Oto nasza zasługa.
Kolejne światełka gasły w stajni, a gdy nadeszła jej kolej, wyszczerzyła się do kha-dara i wystąpiła na środek.
* * *
– Generał Laskolnyk chce dać koczownikom zajęcie, tak, żeby nie mogli nawet pomyśleć o ataku na Imperium. A Verdanno dadzą im wystarczająco dużo powodów do zmartwień. – Szczur mówił to gładkim, pełnym szczerości tonem, którym ludzie zawsze okłamują innych. – Ale zanim dojdzie do tego... hm, buntu, mamy inny kłopot. Te zabójstwa mogą podburzyć miejscową szlachtę przeciw nam. Przeciw decyzji cesarza, mówiąc ściśle. Już niektórzy powarkują, że zamiast ścigać sprawców, przysyła się do prowincji bandę dzikusów, co to nawet własnych domów nie potrafią budować. Jeszcze kilku najemników utopionych w beczkach, a będziemy mieli otwarty i prawdziwy bunt.
Załogę wieży, z wyjątkiem okaleczonego nieszczęśnika, znaleziono w beczkach na wodę na dole budynku. Ktoś ich potopił jak kocięta. Pięciu dorosłych, silnych mężczyzn.
– Szczury są po to, żeby zapobiegać takim problemom. – Czarny Kapitan wlepił wzrok w twarz Ekkenharda.
– Mamy za mało ludzi, generale. Nigdy nie potrzebowaliśmy ich tu zbyt wielu. Law-Onee słynęło z bezwzględnej lojalności miejscowej szlachty. Teraz nagle wszędzie podnoszą się głosy przeciw tronowi. To nie przypadek. Na dodatek Ogary poszarpały naszą siatkę dość mocno. To, co się dzieje – wzruszył ramionami – nie ma żadnego sensu, żadnego wytłumaczenia. Te mordy, te plotki, jakoby Wozacy mieli dostawać za darmo ziemię, z której wywłaszczona zostanie część osadników, te opowieści o meekhańskich dzieciach, które Verdanno składają w ofierze Laal. To nie Stepy, Szarowłosa nie jest tu mile widzianą boginią. Potrzebujemy informacji.
– I co ja mam z tym zrobić? Wymyślić ci coś?
– Nie. Pan, generale, nie może nic zrobić, moi agenci, ci, którzy pozostali przy życiu, też nie. Ale one mogą.
One? Jakie one? Kailean mimowolnie rozejrzała się po komnacie, spodziewając się, że zaraz otworzą się drzwi i wejdzie tu ktoś jeszcze. Po chwili zrozumiała, że obaj patrzą na nią i Daghenę.
– My?
– Tak. Wy. Nikt was tu nie zna. Ani moje Szczury, ani agenci Ogarów. Możecie wjechać do zamku Cywrasa-der-Malega, najpotężniejszego z miejscowych hrabiów, i powęszyć.
Wymieniły z Dag spojrzenia. Ten Szczur wyglądał nawet sympatycznie, a tu proszę, jednak szalony.
– Niby jak? – Kailean starała się mówić powoli. – Jak, na litość Pani, mamy wjechać do tego zamku? Jako kto? Służba? Kuchenne? A może mam udawać szlachciankę, a ona moją pokojówkę? A hrabia przyjmie nas jak zaginione córki?
Ekkenhard uśmiechnął się radośnie i nagle dotarło do niej, że ani nie żartował, ani nie jest szalony.
– Trafiłaś prawie w środek tarczy, moja droga. Z tym, że to ona będzie księżniczką, a ty jej służącą, a raczej damą do towarzystwa i nauczycielką języka. Tutejsza szlachta zna koligacje wszystkich meekhańskich rodów do trzystu lat wstecz, więc nie uda się zamienić cię w jakąś baronównę czy hrabiankę. Poza tym, z całym szacunkiem, nie wyglądasz. Ale ona, twoja towarzyszka, wygląda jak urodzona na wozie, ciemna karnacja, wystające kości policzkowe, migdałowe oczy. Może udawać, przyjąć rolę verdańskiej księżniczki, z bocznej gałęzi królewskiego rodu, ale jednak książęcej krwi. Rozmawiałem z radą obozu i są gotowi potwierdzić tę historię. Księżniczka Gee’nera z rodu Frenwelsów i jej towarzyszka i nauczycielka języka, Inra-lon-Weris. Nazwisko tak popularne na Wschodzie, że gdziekolwiek rzucić kamieniem, tam się trafi w jakąś lon-Weris. Księżniczka miała kaprys odwiedzić miejscowego magnata, bo, wyobraźcie sobie, nudzi się w podróży. A hrabia z pewnością nie odmówi, bo nawet barbarzyńska księżniczka to jednak zaszczyt. A gdy już będziecie w jego zamku, sprawdzicie, czemu większości zabójstw dokonano nie dalej niż trzydzieści mil od niego.
Popatrzyły na siebie i obie zaśmiały się głośno. Daghena wykonała jakiś swój plemienny gest.
– Ty, Szczurze, musiałeś upaść na głowę. Ja wozacką księżniczką? Na nic lepszego cię nie stać?
Spoważniał w jednej chwili i Kailean wiedziała, że głupi czy nie, będzie realizował swój plan.
– Widziałem tych ludzi, których utopiono w beczkach. Oni sami do nich weszli. Dobrowolnie. Ten nieszczęśnik, którego spotkaliście pod wieżą, sam wyłupił sobie oczy i sam odgryzł język. I cały czas próbuje się zabić. Nie dziwię mu się, ale jest w jego determinacji coś więcej niż tylko szaleństwo okaleczonego człowieka. A ja jestem w tej chwili najwyższym rangą Szczurem w prowincji i nie mam nikogo, kogo mógłbym posłać do hrabiego, a dałbym sobie łeb obciąć, że to ma coś z nim wspólnego. Więc poślę was, w nadziei, że nie pozwolicie się zdemaskować i zabić, choć wiem, że to łowienie potwora na przynętę z dzieci. A wy zrobicie, o co proszę.
– Bo?
– Bo Laskolnyk zaaprobował mój plan, a wy złożyłyście mu przysięgę. Nie Imperium, tylko jemu. I wolę nie wiedzieć, co jest w tym człowieku takiego, że wszyscy mu ufają i są gotowi dla niego walczyć i ginąć, ale skoro tak, wykorzystam to. Zrozumiałyście? Powiedział, że będziecie jego strzałą na wietrze, cokolwiek miałoby to znaczyć.
Powoli skinęły głowami. Jeśli Laskolnyk wiedział, sprawy wyglądały inaczej. Kailean uśmiechnęła się do Dagheny.
– Pamiętasz tę zabawę? Jeden na jednego w wysokiej trawie?
– Pewnie. Raz czy dwa w to grałam. Mała przyjemność.
Szpieg wodził między nimi wzrokiem.
– O czym mówicie?
– O stepowych podchodach. – Kailean uśmiechnęła się lekko. – Dwóch ludzi poluje na siebie, kryjąc się w wysokich trawach. Żaden z nich nie wie, gdzie jest wróg. Wreszcie jeden napina łuk i wypuszcza strzałę w niebo. Jest szansa, że przeciwnik spłoszy się, drgnie, uniesie nagle głowę, by śledzić lot pocisku, i tym samym zdradzi pozycję. Desperackie posunięcie, ale czasem skuteczne i...
– I jest też druga część tego powiedzenia – Daghena przerwała jej w pół słowa. – Strzała wypuszczona na wiatr często nie wraca do kołczanu. Kha-dar mówi, że mamy uważać. Że to bardzo niebezpieczne zadanie. Jakbyśmy same nie wiedziały. Jesteś gotowa, Kailean?
– Oczywiście. Ale nazwij mnie choć raz swoją drogą Inrą, a cię zatłukę. Zrozumiałaś, wasza wysokość?
– Oczywiście, moja droga, oczywiście.
– Za kilka dni wyruszacie. Generał da wam eskortę, należną wysoko urodzonym, a ja przez ten czas nauczę was kilku rzeczy. I nikomu ani słowa. Zobaczymy się wieczorem.
Odwrócił się i wyszedł. Tak po prostu.