Oto na­sza za­słu­ga

Nie­bo było jesz­cze ciem­ne, a od gór wiał zim­ny, prze­ni­kli­wy wiatr, gdy Der­wan wy­szedł przed za­jazd. Po­pra­wił pół­ko­żu­szek, chuch­nął w zgra­bia­łe dło­nie, roz­tarł je ener­gicz­nie. Marzł. Zima wciąż jesz­cze nie chcia­ła odejść, przy­po­mi­na­ła o so­bie zwłasz­cza w noce ta­kie jak ta, sre­brzą­ce szro­nem oko­li­cę, a ten sta­ry skne­ra Ome­ral nie po­zwa­lał pa­lić w pie­cu czę­ściej niż raz dzien­nie, więc wy­grze­ba­nie się z łóż­ka bla­dym świ­tem za­wsze było spo­rym wy­zwa­niem.

Ran­kiem obo­wiąz­ki miał pro­ste – na­kar­mić zwie­rzę­ta w obo­rze, przy­nieść drew z szo­py, roz­pa­lić w ku­chen­nym pie­cu i na­sta­wić wodę na ka­szę. Wszyst­ko mu­sia­ło być go­to­we, za­nim resz­ta miesz­kań­ców wsta­nie. Taki już los naj­młod­sze­go pa­rob­ka w za­jeź­dzie.

Dwie kro­wy i czte­ry kozy nie wy­ma­ga­ły zbyt wie­le pra­cy, tro­chę sia­na i wia­dro wody w zu­peł­no­ści im wy­star­cza­ły, drew­no było na­rą­ba­ne, a stud­nia nie­zbyt głę­bo­ka. Za­zwy­czaj wszyst­ko zaj­mo­wa­ło mu nie­speł­na kwa­drans.

Pod­niósł wzrok, lu­stru­jąc uważ­nie ścia­nę gę­ste­go lasu, któ­ry mimo że od­da­lo­ny o po­nad pół mili, bez prze­rwy bu­dził w nim nie­okre­ślo­ny nie­po­kój. Der­wan nie lu­bił tego lasu, uni­kał go w dzień, bał się nocą, a naj­więk­szy lęk od­czu­wał za­wsze o tej wła­śnie go­dzi­nie, tuż przed wscho­dem słoń­ca. Może dla­te­go, że wte­dy las wy­glą­dał szcze­gól­nie groź­nie, ni­czym wiel­ka, mrocz­na be­stia, któ­ra roz­ło­ży­ła się u stóp po­tęż­nych ol­brzy­mów, go­to­wa w każ­dej chwi­li rzu­cić mu się do gar­dła.

Nad la­sem – wy­da­wa­ło się, że le­d­wo o rzut ka­mie­niem – wi­sia­ły Ole­ka­dy. Wi­sia­ły po­chy­lo­ne w przód, mrocz­ne i nie­do­stęp­ne. Dzi­kie szczy­ty, czar­ne na tle ró­żo­wie­ją­ce­go nie­ba, wy­glą­da­ły jak frag­ment de­ko­ra­cji w wiel­kim te­atrze cie­ni. Za go­dzi­nę, gdy zro­bi się ja­śniej, ob­ja­wią swo­je kształ­ty, po­gro­żą świa­tu po­pę­ka­ny­mi, skal­ny­mi ob­li­cza­mi, za­drwią z wio­sny bia­ły­mi cza­pa­mi, po­ka­żą szczer­by prze­łę­czy, niby ła­god­nych, a rów­nie nie­prze­by­tych jak pio­no­we urwi­ska.

Ziew­nął sze­ro­ko. Wła­ści­wie lu­bił te po­ran­ne chwi­le. Żad­ne­go po­krzy­ki­wa­nia, po­sztur­chi­wa­nia i cią­głe­go go­nie­nia do ro­bo­ty. Mógł pra­co­wać w ta­kim tem­pie, jak mu było wy­god­nie, i nikt nie ro­bił mu z tego po­wo­du wy­rzu­tów. Mógł za­trzy­mać się, kie­dy chciał, ro­zej­rzeć po ja­śnie­ją­cym nie­bie, ogrzać dło­nie przy roz­pa­la­nym pie­cu. Przez chwi­lę mógł so­bie wy­obra­żać, że tyl­ko on zo­stał w za­jeź­dzie, że trój­ka po­zo­sta­łych pa­rob­ków, sta­ry Ome­ral oraz jego mru­kli­wa, zło­śli­wa żona zni­kli, wy­nie­śli się, zo­sta­wia­jąc go sa­me­go. Wte­dy mógł­by być szczę­śli­wy i na­wet za­tę­chła ka­sza omasz­czo­na kil­ko­ma skwar­ka­mi le­piej by mu sma­ko­wa­ła.

Ziew­nął raz jesz­cze i ru­szył do obo­ry. Sto­jąc w jej drzwiach i igno­ru­jąc nie­cier­pli­we po­mru­ki­wa­nie krów, rzu­cił okiem na dro­gę, do któ­rej przy­tu­lił się za­jazd.

Dwa­dzie­ścia czte­ry sto­py sze­ro­ko­ści i czte­ry­sta dwa­na­ście mil dłu­go­ści. Tyle li­czył trakt za­czy­na­ją­cy się u stóp Gór Krze­mien­nych, prze­ci­na­ją­cy Wy­ży­nę Go­deń­ską, Lo­ven, Law-Onee, by skoń­czyć się w Du­le­wey, u wschod­nie­go krań­ca An­sar Kir­reh. Pra­ca, wło­żo­na w zbu­do­wa­nie tej dro­gi, prze­kra­cza­ła ludz­kie po­ję­cie, Me­ekhań­czy­cy nie uzna­wa­li bo­wiem ist­nie­nia cze­goś ta­kie­go jak prze­szko­dy na­tu­ral­ne. Gdy­by ktoś wy­ty­czył li­nię wzdłuż trak­tu, oka­za­ło­by się, że na ca­łej swo­jej dłu­go­ści dro­ga od­bi­ja od ide­al­nej pro­stej o mniej niż pół mili. I to ra­czej z po­wo­du błę­du po­mia­rów niż ustępstw na rzecz na­tu­ry. Wzgó­rza, je­śli uzna­no, że są zbyt stro­me, prze­ko­py­wa­no, rze­ki prze­ska­ki­wa­no mo­sta­mi, osu­sza­no ba­gna, za­sy­py­wa­no je­zio­ra i prze­rą­by­wa­no się przez mrocz­ne lasy.

Der­wan wie­dział, od kup­ców wę­dru­ją­cych wzdłuż wschod­nich pro­win­cji, jak wy­glą­da cały trakt, wie­dział też, jak go bu­do­wa­no, ale i tak le­d­wo po­tra­fił so­bie to wy­obra­zić. Ol­brzy­mie ar­mie ro­bot­ni­ków, ry­ją­cych ni­czym mrów­ki bli­znę na ob­li­czu świa­ta. I to ca­ły­mi la­ta­mi. Ale za­nim tu tra­fił, miesz­kał w po­bli­żu ka­mie­nio­ło­mu, skąd czer­pa­no bu­du­lec, i na wła­sne oczy wi­dział, że wszyst­kie opo­wie­ści o upo­rze po­łu­dniow­ców były praw­dą. Tyl­ko oni mo­gli coś ta­kie­go zro­bić – wy­rwać, wy­dra­pać po­ło­wę góry, a po­tem prze­nieść ją na nowe miej­sce i po­ło­żyć na zie­mi w po­sta­ci ka­mien­nych płyt. Za­wsze, gdy wcho­dził na dro­gę, do­zna­wał nie­mal mi­stycz­ne­go uczu­cia, że oto stą­pa po gó­rach, ludz­ką mocą spro­wa­dzo­nych do po­zio­mu grun­tu. I to tyl­ko po to, żeby mo­gli han­dlo­wać.

Bo han­del był krwią Im­pe­rium, a dro­gi – jego ży­ła­mi. Kie­dy nad­cho­dzi­ła póź­na wio­sna, póź­ne lato i je­sień, gdy sady i win­ni­ce ugi­na­ły się od owo­ców i gdy tra­dy­cyj­nie zbli­żał się czas bi­cia zwie­rząt, na dro­gach Me­ekha­nu po­ja­wia­ły się dzie­siąt­ki ty­się­cy ku­piec­kich wo­zów. Zima i wcze­sna wio­sna, tak jak te­raz, były okre­sem spo­wol­nie­nia, gdy mniej kół tur­ko­ta­ło po dro­gach. To wte­dy, w ta­kich ma­łych za­jaz­dach jak ich, przy­cho­dził czas za­ci­ska­nia pasa. Kup­cy za­jeż­dża­li te­raz nie­re­gu­lar­nie albo wca­le.

Kro­wy po­wi­ta­ły go ła­god­nym mu­cze­niem. Na­peł­nił im żłób, rzu­cił tro­chę sia­na nie­cier­pli­wie me­czą­cym ko­zom i uzu­peł­nił wodę w po­idłach. Sia­no też się koń­czy­ło. Je­den z pa­choł­ków, pra­cu­ją­cy tu dłu­żej od nie­go, twier­dził, że za­jazd od po­cząt­ku wy­bu­do­wa­no bez po­my­ślun­ku. Do znaj­du­ją­ce­go się na po­łu­dniu Blercg było dzie­więć mil, do le­żą­ce­go na pół­no­cy Va­le­ner – dzie­sięć. Ku­piec­ki wóz, ja­dąc po im­pe­rial­nym trak­cie, bez pro­ble­mów ro­bił dwa­dzie­ścia mil dzien­nie. Jak ła­two wy­li­czyć, więk­szość prze­mie­rza­ła dro­gę mię­dzy dwo­ma naj­więk­szy­mi mia­sta­mi Law-Onee bez ko­niecz­no­ści za­trzy­my­wa­nia się na noc­leg. W ich za­jeź­dzie sta­wa­li za­tem ci kup­cy, któ­rych stać było tyl­ko na jed­ne­go ko­nia, wo­le­li więc nie ry­zy­ko­wać, że pad­nie im po dro­dze, lub wę­dru­ją­cy pie­szo drob­ni rze­mieśl­ni­cy, han­dla­rze tasz­czą­cy na grzbie­cie do­ro­bek ca­łe­go ży­cia, ku­gla­rze i ar­ty­ści czy inna ho­ło­ta. Mimo wszyst­ko było ich przez więk­szość roku tak dużo, że nikt w za­jeź­dzie nie gło­do­wał ani nie na­rze­kał na brak pra­cy.

Na dzie­dziń­cu par­sk­nął koń.

Der­wan za­marł z dłoń­mi wspar­ty­mi o kro­wi bok. Za­mru­gał, igno­ru­jąc bie­gną­cy po cie­le dreszcz, i aż się sku­lił, na­słu­chu­jąc. Może mu się wy­da­wa­ło?

Koń par­sk­nął jesz­cze raz i ude­rzył ko­py­tem o zie­mię.

Chło­pak ro­zej­rzał się po ciem­nym wnę­trzu – ce­brzyk na wodę, kil­ka zwo­jów sznu­ra, ka­wa­łek łań­cu­cha, wi­dły. Przez gło­wę ga­lo­po­wa­ły mu dzi­ko my­śli, zmie­rza­ją­ce do jed­ne­go wspól­ne­go wnio­sku.

Nie sły­szał tur­ko­tu kół, więc to nie wóz, tyl­ko kon­ny. Był świt, bla­dy, z nie­bem na za­cho­dzie wciąż upstrzo­nym gwiaz­da­mi. Do naj­bliż­sze­go mia­sta mie­li dzie­więć mil, w po­bli­żu ani jed­nej wio­ski. Jeź­dziec, je­śli wy­ru­szył z mia­sta, mu­siał­by wy­je­chać ciem­ną nocą, a bram nie otwie­ra­no przed wscho­dem słoń­ca, chy­ba że trak­tem pę­dził ku­rier z ja­kąś pil­ną wie­ścią. Ale ku­rier darł­by się już na całe gar­dło o wodę dla ko­nia i wino dla sie­bie. A ten stał i mil­czał.

Je­dy­nym kon­nym, któ­ry mógł się po­ja­wić o tej po­rze, był ja­kiś ban­dy­ta z gór. Ole­ka­dy le­ża­ły bli­sko, a na przed­nów­ku ban­dy­ci też gło­do­wa­li. Zde­spe­ro­wa­ni, mo­gli prze­cież wy­pu­ścić się poza li­nię lasu i na­paść na sa­mot­ny za­jazd.

Spoj­rzał jesz­cze raz na wi­dły.

Ostroż­nie, na pal­cach, pod­szedł do drzwi i przy­ło­żył oko do szpa­ry. Koń stał na środ­ku dzie­dziń­ca sam, z pu­stym sio­dłem, zwie­sza­jąc łeb. Der­wa­no­wi wy­star­czył rzut oka, żeby zro­zu­mieć, że to nie zwie­rzę gór­skich roz­bój­ni­ków. Oni jeź­dzi­li na ma­łych, krę­pych i ku­dła­tych ku­cach, a ten ogier był wy­so­ki, ro­sły i dłu­go­no­gi. Jak ko­nie ku­rie­rów wła­śnie. Tyl­ko że ich ko­nie nie no­si­ły ta­kich cięż­kich, bo­ga­to zdo­bio­nych rzę­dów i nie były ob­wie­szo­ne sa­kwa­mi. Nie, to nie koń ban­dy­ty ani po­słań­ca.

Po­trze­bo­wał kil­ku ude­rzeń ser­ca, za­nim do nie­go do­tar­ło, jaka to szan­sa. Sa­mot­ny wierz­cho­wiec bez jeźdź­ca, z wy­pcha­ny­mi ju­ka­mi na grzbie­cie. Bo­gac­two.

Za­po­mi­na­jąc o ostroż­no­ści, pchnął drzwi i wy­szedł na dzie­dzi­niec.

Ostroż­nie, żeby nie spło­szyć zwie­rzę­cia, za­czął do nie­go pod­cho­dzić. Koń łyp­nął okiem i par­sk­nął ja­koś tak... wy­zy­wa­ją­co. Der­wan nie znał się na ta­kich wierz­chow­cach, naj­czę­ściej miał do czy­nie­nia ze spo­koj­ny­mi ku­piec­ki­mi ha­ry­sa­mi albo pół­ha­ry­sa­mi, sze­ro­ko­grz­bie­ty­mi, gru­bo­ko­ści­sty­mi fleg­ma­ty­ka­mi, po­tra­fią­cy­mi cały dzień cią­gnąć bez sprze­ci­wu wy­ła­do­wa­ny wóz. Im ni­g­dy nie przy­cho­dzi­ło do łbów, że czło­wie­ka moż­na ugryźć, kop­nąć albo stra­to­wać. Ale ten wy­glą­dał ina­czej.

Ma­syw­na pierś, sil­ne nogi, moc­ny zad, pro­por­cje szyb­ko­bie­ga­cza. No i te­raz do­pie­ro za­uwa­żył, spod ju­ków wy­sta­wał saj­dak z łu­kiem i strza­ła­mi. Wła­ści­ciel ko­nia, kim­kol­wiek był, na pew­no nie pro­wa­dził spo­koj­ne­go ży­cia. Ja­sna szra­ma, bie­gną­ca tuż po­wy­żej przed­niej pra­wej nogi ogie­ra, nie mo­gła być ni­czym in­nym jak bli­zną. Ten koń nie­raz brał udział w wal­ce i są­dząc po tym, jak ude­rzał ko­py­tem o zie­mię, wca­le nie bał się ob­cych. Woj­sko­we zwie­rzę.

Ta myśl za­trzy­ma­ła go w miej­scu. Przed woj­sko­wy­mi wierz­chow­ca­mi ostrze­ga­no go nie raz i nie dwa razy. Ta­kie by­dlę po­tra­fi­ło za­bić.

Koń, jak­by wy­czu­wa­jąc jego wa­ha­nie, znie­ru­cho­miał. Opu­ścił łeb i za­marł. Der­wan od­cze­kał chwi­lę i zbie­ra­jąc się na od­wa­gę, zro­bił kro­czek do przo­du.

Wierz­cho­wiec pod­niósł łeb i par­sk­nął z jaw­ną kpi­ną. Po­tem od­wró­cił się lek­ko i mach­nął pra­wą tyl­ną nogą, jak­by spraw­dza­jąc, czy czło­wiek jest już w za­się­gu kop­nię­cia. Chło­pak cof­nął się.

– Nie baw się, To­ryn. On nie pró­bu­je cię ukraść... chy­ba.

Der­wan aż pod­sko­czył.

Wy­szła zza karcz­my. Była nie­mal jego wzro­stu, ja­sno­wło­sa, ubra­na po mę­sku. Wło­sy za­plo­tła w krót­ki war­kocz, przez co wy­glą­da­ła jak mała dziew­czyn­ka. Spra­wia­ła­by wra­że­nie bez­bron­nej, gdy­by nie skó­rza­ny pan­cerz i pas, któ­ry wła­śnie za­pi­na­ła. Pas z jed­nej stro­ny ob­cią­ża­ła sza­bla, z dru­giej cięż­ki szty­let.

– Jest zły, bo nie mógł się wy­spać – mruk­nę­ła, otrze­pu­jąc spodnie. – I chęt­nie ko­goś by ugryzł albo kop­nął.

Zmie­rzy­ła go zie­lo­nym spoj­rze­niem.

– A gdy­byś spró­bo­wał go ukraść, mu­sia­ła­bym mu po­tem pół dnia czy­ścić ko­py­ta z krwi.

Chło­pak prze­łknął śli­nę, świa­dom, że ruch grdy­ki zdra­dzi jej wszyst­ko. I za­raz po­czuł złość. Nie był prze­klę­tym przez bo­gów zło­dzie­jem, uczci­wie pra­co­wał na swój chleb!

– My­śla­łem, że się tu sam przy­błą­kał. Pra­wo trak­tu mówi, że taki koń na­le­ży do tego, kto go znaj­dzie.

– Wiem o tym, dla­te­go po­wie­dzia­łam, że ra­czej nie chcia­łeś go ukraść – skrzy­wi­ła się lek­ko. – Da­le­ko stąd do Va­le­ner? – za­sko­czy­ła go py­ta­niem.

– Dzie­sięć mil, eee... pa­nien­ko.

Ski­nę­ła gło­wą, w oczach za­tań­czy­ły jej iskier­ki.

– Pa­nien­ko. Miłe. Czy dro­ga do Keh­lo­ren jest prze­jezd­na? – Pstryk­nę­ła pal­ca­mi i koń pod­szedł do niej jak psiak. Par­sk­nął jej pro­sto w ucho, wy­raź­nie zło­śli­wie, ale ona nie zwró­ci­ła na to uwa­gi, przy­pa­tru­jąc się cały czas Der­wa­no­wi.

Keh­lo­ren? Pa­mię­tał, że trakt ja­kieś trzy mile przed mia­stem od­ga­łę­zia się na wschód, w stro­nę zam­ku, gdzie po­noć sta­cjo­no­wa­ło ja­kieś woj­sko. Ale o sa­mej dro­dze nic nie sły­szał, bo ża­den z ich go­ści ni­g­dy się tam nie wy­bie­rał.

– Nie wiem – za­wa­hał się. – Ale gdy­by coś było nie tak ze szla­kiem, to wi­dzie­li­by­śmy ce­sar­skich bu­dow­ni­czych, któ­rzy zmie­rza­li­by w tam­tą stro­nę. Dwa lata temu, jak je­den po­tok wy­stą­pił z brze­gów i pod­mył dro­gę, to w stro­nę twier­dzy po­je­cha­ło pięć­dzie­siąt wo­zów z ro­bot­ni­ka­mi i ma­te­ria­łem. Więc chy­ba jest.

Ski­nę­ła gło­wą, jak­by jego do­my­sły ją usa­tys­fak­cjo­no­wa­ły.

– Gdzie tu jest naj­bliż­szy wo­do­pój albo rze­ka?

– Trzy mile stąd, w stro­nę Va­le­ner, pły­nie Ma­la­wa. Tam kup­cy czę­sto poją zwie­rzę­ta, ale i u nas jest do­bra stud­nia... – wska­zał ocem­bro­wa­nie. – Woda czyst­sza niż w rze­ce.

Uśmiech­nę­ła się, mru­żąc oczy. A po­tem, za­nim zdą­żył się zo­rien­to­wać, już była w sio­dle. Sie­dzia­ła tam z taką swo­bo­dą, jak­by się w nim uro­dzi­ła.

– Oszczę­dzaj­cie ją – po­ra­dzi­ła. – I po­wiedz karcz­ma­rzo­wi, że ci, któ­rzy nad­jeż­dża­ją, chęt­nie za­pła­cą za czy­stą wodę, je­że­li cena nie bę­dzie wy­gó­ro­wa­na. Ale z pew­no­ścią nie za­no­cu­ją w za­jeź­dzie.

Za­wró­ci­ła ko­nia.

– I po­wiedz mu też, że przez naj­bliż­sze dni może się nie oba­wiać zbój­ców. Dzię­ku­ję za in­for­ma­cje. – W po­wie­trzu bły­snę­ła srebr­na mo­ne­ta.

Wie­dział, że nie opo­wie in­nym o po­ran­nym go­ściu, bo karcz­mar­ka wy­ko­rzy­sta to prze­ciw nie­mu. Bo niby dla­cze­go nie na­mó­wił dziew­czy­ny choć­by na śnia­da­nie? Albo ku­fel grza­ne­go piwa? A w ogó­le, co to zna­czy, że mogą się nie oba­wiać zbój­ców?

Zro­zu­miał do­pie­ro w po­łu­dnie, gdy pierw­sze wozy za­tur­ko­ta­ły oku­ty­mi ko­ła­mi na trak­cie.

* * *


Gdy tyl­ko Ka­ile­an wró­ci­ła na dro­gę, pu­ści­ła wo­dze i po­zwo­li­ła ko­nio­wi na ga­lop. Mu­sia­ła ulżyć pę­che­rzo­wi, a ten za­po­mnia­ny przez wszyst­kich za­jazd był je­dy­nym osło­nię­tym miej­scem, ja­kie na­po­tka­li od opusz­cze­nia mia­sta. Co praw­da był jesz­cze las, ale wo­la­ła­by już wy­si­kać się na środ­ku dro­gi, niż wjeż­dżać mię­dzy drze­wa.

W cza­sie, gdy roz­ma­wia­ła z pa­rob­kiem, Da­ghe­na, Ko­ci­mięt­ka i Jan­ne wy­prze­dzi­li ją o spo­ry ka­wa­łek, ale to aku­rat na­wet do­brze. To­ryn miał kiep­ski na­strój nie tyl­ko ze wzglę­du na ko­niecz­ność wsta­nia przed świ­tem, ale też dla­te­go, że było mu zim­no. Jej sa­mej ty­łek przy­ma­rzał do sio­dła, na po­łu­dniu wio­sna już daw­no po­kry­ła całe Wiel­kie Ste­py no­wy­mi tra­wa­mi, a tu­taj jak­by cof­nę­li się w cza­sie o do­bry mie­siąc. Pola i łąki, któ­re mia­ła po le­wej, wciąż nie wy­pu­ści­ły z sie­bie na­wet kieł­ka, każ­dy od­dech mglił się jej przed twa­rzą, a od gór cią­gnę­ło zim­ne, wil­got­ne po­wie­trze.

Po­ko­naw­szy nie­wiel­kie wznie­sie­nie, zo­ba­czy­ła resz­tę gru­py ja­kieś ćwierć mili przed sobą. Je­cha­li stę­pa, strze­mię w strze­mię, ko­nie lek­ko pa­ro­wa­ły w chło­dzie. Wi­docz­nie też prze­ga­lo­po­wa­li ka­wa­łek. Da­ghe­na obej­rza­ła się przez ra­mię i po­ma­cha­ła jej. Ka­ile­an pu­ści­ła ko­nia w krót­ki cwał.

Do­go­ni­ła ich w kil­ka­dzie­siąt ude­rzeń ser­ca. To­ryn zwol­nił nie­chęt­nie, bo­cząc się i gry­ząc wę­dzi­dło. Bra­ko­wa­ło mu ru­chu, po­ści­gów i wal­ki; za­miast tego od dzie­się­ciu dni wę­dro­wa­li im­pe­rial­nym trak­tem, pro­stym, nud­nym i rów­nym jak stół. Je­dy­nym uroz­ma­ice­niem po­dró­ży były słu­py mi­lo­we z wy­pi­sa­ny­mi na nich od­le­gło­ścia­mi. Da­ghe­na li­czy­ła je z nu­dów i ostat­nio wy­szło jej sto pięć­dzie­siąt. Sto pięć­dzie­siąt mil w dzie­sięć dni. W ży­ciu by nie po­my­śla­ła, że to moż­li­we.

– No i jak za­jazd? – Ko­ci­mięt­ka uśmiech­nął się pod wą­sem.

– Dziu­ra, i to taka z bied­niej­szych.

– Ja­kieś ład­ne karcz­ma­recz­ki?

– Nie zwró­ci­łam uwa­gi, ale był cał­kiem ład­ny pa­ro­bek. Mo­żesz za­wró­cić, jak chcesz...

– Może w dro­dze po­wrot­nej. Jak się po­rząd­nie ogo­li...

Jan­ne się uśmiech­nął, Da­ghe­na prze­wró­ci­ła ocza­mi. Taki był efekt prze­by­wa­nia od dzie­się­ciu dni w dro­dze, wciąż na szpi­cy, wciąż tyl­ko we czwór­kę. Po dwóch dniach skoń­czy­ły im się sen­sow­ne te­ma­ty do roz­mo­wy, a oko­li­ca ja­koś nie pod­su­wa­ła no­wych. Po pra­wej cały czas mie­li po­nu­ry las i wzno­szą­ce się nad nim góry, po le­wej rów­nie po­nu­rą wy­ży­nę, bę­dą­cą głów­ną czę­ścią Law-Onee, naj­bar­dziej pa­skud­nej i smut­nej pro­win­cji Im­pe­rium. Mgli­sta, dżdży­sta i wil­got­na kra­ina, o któ­rej mó­wio­no, że Świę­to Lata i Świę­to Je­sie­ni wy­pa­da­ją tu jed­ne­go dnia. Ran­kiem ogła­sza się to pierw­sze, a po po­łu­dniu, gdy słoń­ce zaj­rzy na kil­ka mi­nut, to dru­gie. Tak na­praw­dę je­dy­nym bo­gac­twem Law-Onee były dłu­go­wło­se owce i kozy, z któ­rych weł­ny tka­no płasz­cze dla ce­sar­skiej ar­mii oraz suk­no dla każ­de­go, kto szu­kał ta­nie­go i so­lid­ne­go ma­te­ria­łu. Zwie­rzę­ta były ty­leż licz­ne, co nie­wy­bred­ne i za­pew­nia­ły jaki taki byt miesz­kań­com. One i oczy­wi­ście im­pe­rial­ny trakt, któ­rym co roku pły­nę­ła rze­ka żyw­no­ści. Jej oj­ciec za­wsze po­wta­rzał, że gdy­by nie han­del, pro­win­cja zde­chła­by z gło­du.

Tyl­ko że te­raz trakt bę­dzie za­blo­ko­wa­ny jesz­cze przez co naj­mniej dzie­sięć dni, może dłu­żej. Ce­sar­skie roz­ka­zy mu­szą być wy­ko­ny­wa­ne bez żad­ne­go sprze­ci­wu.

– Kie­dy ma być zjazd w stro­nę gór? – rzu­cił Jan­ne.

– Za trzy albo czte­ry mile. Za rze­ką.

Dag po­ki­wa­ła gło­wą.

– Rze­ka, wła­śnie. Ktoś ma ocho­tę prze­je­chać się i spraw­dzić co z mo­stem? Jak w ogó­le się ona na­zy­wa?

– Ma­la­wa. Po­dob­no jest tam wo­do­pój, więc musi być ła­god­ne po­dej­ście do brze­gu. I nie roz­dzie­laj­my się. Kie­dy do­trze­my na miej­sce, to się zo­ba­czy co i jak. Je­śli coś bę­dzie nie tak, zdą­ży­my wró­cić i uprze­dzić resz­tę.

– Do­brze.

Zno­wu za­pa­dła ci­sza. I tak prze­ga­da­li wię­cej cza­su niż przez cały wczo­raj­szy dzień. No cóż, wczo­raj nie było ta­kich eks­cy­tu­ją­cych wy­da­rzeń, jak si­ka­nie pod ścia­ną kiep­skie­go za­jaz­du i spraw­dza­nie sta­nu naj­bliż­sze­go mo­stu. Choć je­śli bu­do­wa­li go ce­sar­scy in­ży­nie­ro­wie, to z pew­no­ścią stał so­lid­nie jak ska­ła. Ale na­wet taka ska­ła ma swo­ją wy­trzy­ma­łość, a ten most cze­ka wkrót­ce cięż­ka pró­ba.

Ka­ile­an rzu­ci­ła okiem na boki. Da­ghe­na, Jan­ne, Ko­ci­mięt­ka. I ona. Oraz Niiar, Lea i Fay­len za nimi. Sied­mio­ro. W tej chwi­li tyl­ko tyle zo­sta­ło z cza­ar­da­nu La­skol­ny­ka. Nie mie­li zresz­tą pew­no­ści, czy jesz­cze w ogó­le mogą się tak na­zy­wać. Bo co to za cza­ar­dan La­skol­ny­ka bez La­skol­ny­ka?

* * *

Na­zy­wam się Gen­no La­skol­nyk, choć, jak pew­nie nie­któ­rzy wie­dzą, Gen­no to tyl­ko przy­do­mek. Moja mat­ka nada­ła mi imię po pra­pra­dziad­ku, Wul­gre­fge­rieh. Wolę Gen­no. Jak wszy­scy wie­cie, nie mam w ży­łach na­wet kro­pli me­ekhań­skiej krwi, a mimo to zo­sta­łem ge­ne­ra­łem Im­pe­rium i jak twier­dzą po­chleb­cy, stwo­rzy­łem pierw­szą praw­dzi­wą ar­mię kon­ną Me­ekha­nu. To nie­praw­da, nie stwo­rzy­łem jej. Zro­bi­li to me­ekhań­scy ofi­ce­ro­wie, ja tyl­ko przez dwa lata nie po­zwa­la­łem użyć jej w wal­ce, do­pó­ki nie by­łem pe­wien, że so­bie po­ra­dzi. Do dziś nie­któ­rzy mają mi to za złe, uwa­ża­ją, że za dłu­go cze­ka­łem, i przez tę zwło­kę prze­gra­li­śmy bi­twę pod Gre­no­lyt, gdzie po­le­gło osiem­na­ście ty­się­cy żoł­nie­rzy. Ale ja wie­dzia­łem wte­dy i na­dal wiem, że po­stą­pi­łem słusz­nie. Do­wód­cy re­gi­men­tów pie­cho­ty, któ­re wy­krwa­wia­ły się w star­ciach z Se-koh­land­czy­ka­mi, sła­li do sto­li­cy proś­by o ka­wa­le­rię, o kon­ni­cę, któ­ra wspie­ra­ła­by ich w polu. Bo praw­da jest taka, że pie­cho­ta może ode­przeć jaz­dę, może wy­trzy­mać każ­dy atak, może na­wet zmu­sić ją do uciecz­ki, ale ni­g­dy nie zdo­ła jej roz­bić i wy­rżnąć. Bo do wy­rżnię­cia kon­ni­cy po­trzeb­na jest wła­sna jaz­da. A więc przez pierw­sze dwa lata woj­ny Im­pe­rium szko­li­ło puł­ki ka­wa­le­rii, za­cią­ga­ło na­jem­ni­ków z po­łu­dnio­wych rów­nin i po­sy­ła­ło ich do wspar­cia re­gi­men­tów pie­cho­ty. Do każ­de­go po tro­chę. Dla­te­go za­wsze, gdy przy­cho­dzi­ło do bi­twy, ko­czow­ni­cy mie­li dzie­się­ciu kon­nych na jed­ne­go na­sze­go. Po­tem zja­wi­łem się ja, a ce­sarz dał mi wol­ną rękę w kwe­stii jaz­dy i przez na­stęp­ne lata woj­ny pie­cho­ta nie­mal za­wsze wal­czy­ła sama.

Do­cho­dzi­ła pół­noc, gdy zgro­ma­dzi­li się w opróż­nio­nej na tę oka­zję staj­ni. Sta­ry Aan­durs za­pew­nił, że nikt nie bę­dzie im prze­szka­dzał. Każ­dy, zgod­nie ze zwy­cza­jem, przy­niósł mały ka­ga­nek, świe­cę czy oliw­ną lamp­kę, i te­raz wnę­trze po­miesz­cze­nia oświe­tla­ły tyl­ko one. Dwa­dzie­ścia czte­ry mi­go­czą­ce świa­teł­ka.

– Oto cała moja za­słu­ga, przez dwa lata z rzę­du nie do­pusz­cza­łem, by nowo wy­sta­wio­ne od­dzia­ły jaz­dy wy­sy­ła­no do wal­ki po jed­nym czy dwa. Chcia­łem stwo­rzyć peł­ną ar­mię kon­ną, co naj­mniej trzy­dzie­ści ty­się­cy sza­bel, bo bez niej Me­ekhan prze­grał­by woj­nę. I uda­ło mi się, ale przez te dwa lata w kil­ku więk­szych i mniej­szych bi­twach zgi­nę­ło osiem­dzie­siąt ty­się­cy żoł­nie­rzy, a ko­czow­ni­cy spu­sto­szy­li po­ło­wę pół­noc­nych pro­win­cji. Bo to dru­ga praw­da o wal­ce pie­cho­ty z jaz­dą. Je­śli pie­cho­ta zła­mie jaz­dę, ni­g­dy nie może jej do­go­nić i do­bić. Je­śli jaz­da zła­mie pie­cho­tę, robi to za­wsze. Osiem­dzie­siąt ty­się­cy za­bi­tych żoł­nie­rzy, oto moja za­słu­ga.

Wszy­scy wstrzy­ma­li od­dech. Ka­ile­an sta­ła nie­co z boku, wosk spły­wa­ją­cy z ma­łej świecz­ki pa­rzył jej pal­ce. Nie kłam przed pło­mie­niem, to zwy­czaj zna­ny i uzna­wa­ny przez wszyst­kich. Me­ekhań­czy­cy przy­wieź­li go w cza­sie pod­bo­jów, lecz za­ko­rze­nił się na Wscho­dzie ze zdu­mie­wa­ją­cą szyb­ko­ścią. Na­zy­wa­no go tu Otwar­ciem. Pro­sty, nie­mal ma­gicz­ny ob­rzęd. Gdy trzy­ma­jąc w ręku świe­cę, ka­ga­nek albo na­wet ka­wa­łek za­pa­lo­ne­go dre­wien­ka, sto­isz po­śród to­wa­rzy­szy, mu­sisz mó­wić praw­dę. Mó­wisz, pa­trząc na pło­mień, a on po­chła­nia two­je sło­wa, za­pi­su­je je w so­bie i ni­g­dy już nie zdo­łasz się ich wy­przeć. No­wo­żeń­cy skła­da­ją so­bie przy­się­gi, trzy­ma­jąc świe­cę w ręku, kup­cy pod­pi­su­ją naj­waż­niej­sze umo­wy, jed­ną ręką do­ty­ka­jąc pod­sta­wy lam­py. Ko­na­ją­ce­mu za­pa­la się świe­cę, by nie umie­rał w ciem­no­ści i by jego ostat­nie sło­wa nie prze­pa­dły. Pło­mień to praw­da i oczysz­cze­nie.

– Po wy­gra­nej bi­twie o Me­ekhan spa­dły na mnie wszel­kie za­szczy­ty, ja­kie mogą spaść na czło­wie­ka. Do tej pory przy­słu­gu­je mi przy­wi­lej zwra­ca­nia się do ce­sa­rza po imie­niu i au­dien­cji na każ­de żą­da­nie. Nie li­cząc oczy­wi­ście zło­ta, zie­mi i ty­tu­łów. – La­skol­nyk za­milkł i wy­da­wa­ło się, że za­pa­trzo­ny w pło­mień wi­dzi te daw­ne dni, pięk­ne po­se­sje w sto­li­cy, uczty i pa­ra­dy na swo­ją cześć. – Oto moja za­słu­ga. Przez pierw­sze lata po woj­nie by­łem w No­wym Me­ekha­nie jed­nym z naj­waż­niej­szych lu­dzi. Męż­czyź­ni za­bie­ga­li, by zna­leźć się przy moim sto­le, ko­bie­ty, by od tego sto­łu tra­fić do łoża. Mia­łem... mam pod mia­stem po­sia­dłość, w któ­rej stoi pa­ła­cyk, cały z mar­mu­ru i ala­ba­stru, zaj­mu­ją­cy tyle miej­sca, co ćwierć Li­th­rew. W win­ni­cach po­ra­sta­ją­cych ota­cza­ją­ce go wzgó­rza moż­na by wy­bu­do­wać pięć­dzie­siąt ta­kich mia­ste­czek. Ho­do­wa­łem ko­nie, któ­re mia­ły bie­gać szyb­ciej niż wiatr i – na wło­sy Laal – uda­wa­ło mi się. Pięć lat z rzę­du moje kla­cze zaj­mo­wa­ły pierw­sze miej­sce w Wiel­kiej Ce­sar­skiej Go­ni­twie, by­łem sław­ny, bo­ga­ty i po­tęż­ny. Ale nie by­łem Me­ekhań­czy­kiem czy­stej krwi, a dwór ce­sar­ski to plac za­baw dla znu­dzo­nych ary­sto­kra­tów z Rady Pierw­szych. Dla nich mia­łem być pion­kiem lub co naj­wy­żej mało zna­czą­cą fi­gu­rą, dzi­kim bar­ba­rzyń­cą, któ­ry tym­cza­so­wo wkradł się w ła­ski ce­sa­rza. – Kha-dar uśmiech­nął się dziw­nie, ob­na­ża­jąc przy tym zęby jak praw­dzi­wy wilk. – Oto moja za­słu­ga. Da­łem się wcią­gnąć w in­try­gi na dwo­rze, po­mo­głem wy­tro­pić i uka­rać spi­skow­ców, któ­rzy pra­gnę­li zdo­być dla sie­bie nowe przy­wi­le­je. I za­pła­ci­łem za to. Szó­ste­go roku, tuż przed Wiel­ką Go­ni­twą, ktoś otruł moje trzy naj­lep­sze wy­ści­go­we kla­cze. Po­tem ktoś roz­pu­ścił wśród na­jem­nych ro­bot­ni­ków plot­kę, że słu­żę Nie­chcia­nym i skła­dam ofia­ry z lu­dzi, więc po­ło­wa wi­no­gron zgni­ła, bo nie miał ich kto ze­brać. Póź­niej pró­bo­wa­no pod­rzu­cić mi kom­pro­mi­tu­ją­ce do­ku­men­ty. A po­tem chcia­no oskar­żyć o gwałt.

Bły­snął jesz­cze raz dzi­kim uśmie­chem i za­milkł. Po chwi­li, wciąż za­pa­trzo­ny w pło­myk, pod­jął opo­wieść.

– Zna­la­złem oso­bę, na któ­rej po­le­ce­nie otru­to moje ko­nie, i po­nie­waż oka­za­ła się księż­ną wy­so­kie­go rodu, wy­zwa­łem na po­je­dy­nek jej naj­star­sze­go syna i go za­bi­łem. Po­tem przy­po­mnia­łem, że ma jesz­cze dwóch sy­nów, któ­rzy nie mogą od­mó­wić mi sa­tys­fak­cji. Tak za­mie­ni­łem zwy­kłe­go wro­ga we wro­ga śmier­tel­ne­go. Do pra­cy w win­ni­cach ścią­gną­łem lu­dzi z od­le­głych stron, prze­pła­ca­jąc ich so­wi­cie. Kom­pro­mi­tu­ją­ce pa­pie­ry po­ka­za­łem im­pe­rial­nym Szczu­rom, a oni raz-dwa zna­leź­li tego, kto je sfał­szo­wał. Ro­dzi­nie dziew­czy­ny, któ­ra chcia­ła oskar­żyć mnie o gwałt, ka­za­łem sta­wić się przed ce­sar­ski­mi ja­sno­wi­dza­mi. Wię­cej o niej nie sły­sza­łem. Oto moja za­słu­ga.

Po raz pierw­szy La­skol­nyk ode­rwał wzrok od świe­cy i ro­zej­rzał się. To on ka­zał im się tu sta­wić z ogniem w ręku, w naj­dłuż­szą noc zimy, gdy na ośnie­żo­nych Ste­pach sza­la­ły mroź­ne wi­chu­ry. Ka­ile­an nie do koń­ca wie­dzia­ła dla­cze­go, jed­nak na­wet śle­py za­uwa­żył­by, że coś się dzie­je.

Od śmier­ci ciot­ki, od cza­su nie­uda­nej pró­by po­rwa­nia, La­skol­nyk ani razu ni­g­dzie nie po­ja­wił się sam. Za­wsze to­wa­rzy­szy­ło mu kil­ku lu­dzi. Mię­dzy Li­th­rew a oko­licz­ny­mi sta­ni­ca­mi za­czę­li gę­sto kur­so­wać po­słań­cy, go­ście z od­le­głych re­jo­nów Im­pe­rium przy­jeż­dża­li i pro­si­li o spo­tka­nie z ge­ne­ra­łem, a w po­bli­żu mia­sta za­wsze krę­ci­ła się ja­kaś cho­rą­giew. Te­raz żeby upro­wa­dzić lub za­bić La­skol­ny­ka, trze­ba by kil­ku­set zbroj­nych.

Cza­ar­dan tak­że pra­co­wał. Ona sama jeź­dzi­ła z pi­sma­mi w róż­ne miej­sca, do woj­sko­wych sta­nic, do miast-obo­zów Wo­za­ków Ver­dan­no, do dziw­nych lu­dzi, któ­rych w ży­ciu nie po­są­dza­ła­by o zna­jo­mość z kha-da­rem. I była co­raz bar­dziej po­iry­to­wa­na. La­skol­nyk sło­wem nie zdra­dził, cze­go do­wie­dział się od nie­do­szłe­go po­ry­wa­cza, jej ro­dzi­na spa­ko­wa­ła się pew­ne­go dnia i wy­je­cha­ła do Man­del­len, Ber­deth po­ja­wiał się i zni­kał, kie­dy miał ocho­tę. Czu­ła się jak ka­wa­łek dre­wien­ka, któ­ry wpadł do stru­mie­nia i jest nie­sio­ny w nie­zna­ne.

A po­tem spa­dły śnie­gi i w kil­ka dni wszyst­ko za­mar­ło. Od mie­sią­ca wszy­scy sie­dzie­li w mie­ście i ki­si­li się w do­my­słach. A to ni­g­dy nie wró­ży­ło ni­cze­go do­bre­go.

La­skol­nyk kon­ty­nu­ował.

– Przez na­stęp­ne dzie­sięć lat ba­wi­łem się w sto­li­cy jak je­den z Rady Pierw­szych. Zdo­by­łem so­jusz­ni­ków w in­try­gach, na­ba­wi­łem się wro­gów, któ­rzy wy­da­li­by pół ma­jąt­ku, żeby mnie znisz­czyć. Ale do­pó­ki ar­mia sta­ła za mną mu­rem, a im­pe­ra­tor przyj­mo­wał mnie we dnie i w nocy, by­łem jak zbyt twar­dy orzech do zgry­zie­nia. I po­do­ba­ło mi się to. Wła­dza, upo­ka­rza­nie nie­przy­ja­ciół, na­gra­dza­nie lo­jal­nych lu­dzi, spoj­rze­nia i szep­ty, gdy sze­dłem ko­ry­ta­rza­mi ce­sar­skie­go pa­ła­cu. I my­śli – oto ja, bar­ba­rzyń­ca ze wschod­nich ste­pów, bę­kart nie­zna­ją­cy wła­sne­go ojca, kro­czę w je­dwa­biach i ak­sa­mi­tach po po­sadz­ce z ala­ba­stru, a wy trzy­maj­cie kar­ki ni­żej, su­cze syny – do­koń­czył przez za­ci­śnię­te zęby. – I sta­ło się tak, że ko­bie­ta, któ­ra kie­dyś ka­za­ła mi otruć ko­nie i któ­rej syna za to za­bi­łem, stra­ci­ła dwóch po­zo­sta­łych. Nie mia­łem z tym nic wspól­ne­go, tym ra­zem to nie była moja gra, ale gdy ostat­ni z jej sy­nów sko­nał, za­dźga­ny szty­le­ta­mi skry­to­bój­ców, spo­tka­ła mnie kie­dyś na ko­ry­ta­rzu i po­wie­dzia­ła: „Je­steś taki sam jak my. Wy­gra­li­śmy, ge­ne­ra­le La­skol­nyk”.

Ka­ile­an po­pa­trzy­ła po ota­cza­ją­cych ją twa­rzach. Wszy­scy wy­glą­da­li na za­fa­scy­no­wa­nych opo­wie­ścią do­wód­cy, jak­by sły­sze­li ją pierw­szy raz. Na­wet ci, któ­rzy jeź­dzi­li w jego cza­ar­da­nie od sa­me­go po­cząt­ku.

– Pa­mię­tam, że na te sło­wa sta­ną­łem jak wry­ty i przez dłuż­szą chwi­lę nie mo­głem się ru­szyć z miej­sca. Mam­ro­ta­nie sta­rej, zła­ma­nej ko­bie­ty w ża­łob­nej suk­ni, nie­le­d­wie osza­la­łej z bólu, nie po­win­no nic zna­czyć, ale po­czu­łem się, jak­by mnie ktoś sma­gnął ba­tem przez grzbiet. Pod­sze­dłem do naj­bliż­sze­go lu­stra i spoj­rza­łem w twarz ob­ce­mu. Gład­ko ogo­lo­ne­mu, z wło­sa­mi po­kry­ty­mi po­ma­dą i mod­nie ob­sy­pa­ny­mi zło­tym py­łem, w ak­sa­mit­nym ku­bra­ku i ha­fto­wa­nej, je­dwab­nej pe­le­ryn­ce. Ob­ce­mu, któ­re­go nie po­zna­wa­łem. Oczy miał jak ka­wał­ki szkła, twar­de, bez­na­mięt­ne i zim­ne; były to oczy ko­goś, komu nie po­wie­rzył­bym obe­rżnię­te­go orga. Przede mną stał je­den z tych, któ­ry­mi kie­dyś gar­dzi­łem – in­try­gant i dwo­rak. Więc praw­da jest taka, że nie ucie­kłem ze sto­li­cy przed in­try­ga­mi, któ­re prze­ciw mnie snu­to, lecz przed tymi, któ­rych ja sam by­łem twór­cą. Ucie­kłem przed ob­cym w lu­strze.

Kha-dar po­chy­lił gło­wę, przy­mknął oczy. Przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że już się nie ode­zwie.

– Do­koń­czę póź­niej, je­śli po­zwo­li­cie. Ja otwo­rzy­łem i ja za­mknę spo­wiedź pło­mie­niom.

* * *


Most wy­glą­dał tak jak więk­szość me­ekhań­skich mo­stów. Miał sze­ro­kość rów­ną sze­ro­ko­ści dro­gi, czte­ry przę­sła i wy­so­kie na pięć stóp ba­rier­ki. Wła­ści­wie każ­dy most, któ­ry mi­ja­li po dro­dze, wy­glą­dał nie­mal tak samo, róż­ni­ły się co naj­wy­żej licz­bą przę­seł – naj­dłuż­szy miał ich osiem­na­ście. Blo­ki na ten most mo­gły zo­stać wy­do­by­te i ob­ro­bio­ne w ka­mie­nio­ło­mie od­le­głym o set­ki mil, po czym prze­wie­zio­no je na miej­sce i zło­żo­no. Gdy­by za­szła po­trze­ba, moż­na by ich użyć do bu­do­wy iden­tycz­ne­go mo­stu w do­wol­nej czę­ści Me­ekha­nu. Im­pe­rial­ni bu­dow­ni­czo­wie już daw­no do­szli do wnio­sku, że ujed­no­li­ce­nie kon­struk­cji to pod­sta­wa suk­ce­su.

– No do­bra, kto zje­dzie ze mną do rze­ki?

– Na­zy­wasz to rze­ką, Ka­ile­an? Mogę z tego miej­sca na­si­kać na dru­gi brzeg. Po co w ogó­le bu­do­wa­li tu most?

Ko­ci­mięt­ka miał ra­cję. Ma­la­wa pły­nę­ła, a ra­czej są­czy­ła się dnem płyt­kiej niec­ki. Pew­nie da­ło­by się prze­je­chać ko­niem na dru­gi brzeg, nie mo­cząc na­wet zwie­rzę­ciu brzu­cha. Stru­ga mia­ła ja­kieś dwa­dzie­ścia kro­ków sze­ro­ko­ści i tyl­ko jed­no przę­sło mo­stu tkwi­ło w rzecz­ce, po­zo­sta­łe sta­ły na su­chym lą­dzie. Do tego po­dej­ście do wody było sze­ro­kie i wy­god­ne, a co naj­waż­niej­sze, wy­glą­da­ło też na bez­piecz­ne. Wy­sy­pa­ny oto­cza­ka­mi brzeg gwa­ran­to­wał, że zwie­rzę­ta nie za­pad­ną się w błoc­ku. Da­ghe­na po­kle­pa­ła ko­nia po szyi.

– Wi­docz­nie miej­sco­wym wstyd było się przy­znać, że mają w oko­li­cy nie­do­ro­bio­ny stru­mień, więc prze­ku­pi­li ja­kie­goś kar­to­gra­fa, któ­ry na­zwał to coś rze­ką. Je­śli Va­le­ner jest ta­kim mia­stem jak Ma­la­wa rze­ką, to za­sta­nie­my tam trzy le­pian­ki i kur­nik, praw­da, Ka­ile­an?

– Nie je­dzie­my do Va­le­ner. Mamy cze­kać na resz­tę przy zjeź­dzie w stro­nę gór i tam się za­trzy­ma­my. A te­raz za­da­nie. Spójrz na przę­sło po pra­wej.

– Pa­trzę, i co?

– Na pod­sta­wę.

– Pa­trzę na pod­sta­wę. I co?

– A te­raz prze­suń wzrok wy­żej i po­wiedz mi, na ja­kiej wy­so­ko­ści ury­wa­ją się śla­dy po wo­do­ro­stach i in­nym ro­sną­cym w wo­dzie ziel­sku.

Cała czwór­ka mil­cza­ła chwi­lę.

– O żeż ty... – Ko­ci­mięt­ka spoj­rzał na rzecz­kę, po­tem na most i znów na rzecz­kę. – Aż tak wy­so­ko? Ile to bę­dzie? Dzie­sięć, dwa­na­ście stóp?

Mach­nę­ła ręką.

– Co naj­mniej pięt­na­ście. Gdy wresz­cie w gó­rach pusz­czą śnie­gi, cała ta woda po­pły­nie tędy. Wi­dzia­łam na wła­sne oczy, jak ma­leń­ka stru­ga w go­dzi­nę zmie­nia się w po­tok, a w dwie w rze­kę i za­bie­ra lu­dziom do­by­tek ca­łe­go ży­cia. Za kil­ka, kil­ka­na­ście dni ca­łym ko­ry­tem bę­dzie rwa­ła woda. I to tak, że jak ktoś w nią wpad­nie, to nurt za­nie­sie go hen, do mo­rza. Nie śmiej­cie się z tu­tej­szych rze­czek, bo to pod­stęp­ne i dzi­kie be­stie.

Wpa­try­wa­li się w le­ni­wą struż­kę.

– Le­piej żeby te śnie­gi wresz­cie za­czę­ły top­nieć, bo ina­czej może za­brak­nąć wody w dole rze­ki – stwier­dził wresz­cie Jan­ne. – Gdzie ma być zjazd do Keh­lo­ren?

– Milę stąd.

– Jedź­my już.

Mi­nę­li most. Pod­je­cha­ła do niej Da­ghe­na i szturch­nę­ła ją w bok.

– Ja­kieś wspo­mnie­nia, Ka­ile­an? Od trzech dni pra­wie w ogó­le się nie od­zy­wasz.

Za­sta­no­wi­ła się. Wła­ści­wie po­win­na coś czuć, od­na­leźć w so­bie ja­kieś wspo­mnie­nia albo cho­ciaż ich ślad. A tu nic. Ole­ka­dy za­pi­sa­ły się w jej pa­mię­ci bar­dzo płyt­ko, mimo że spę­dzi­ła tu po­nad pół ży­cia. Góry nie wro­sły w nią, nie wy­ry­ły śla­du w ko­ściach ani ser­cu. Może dla­te­go, że jej ro­dzi­na osie­dli­ła się tu le­d­wo dwa po­ko­le­nia temu, szu­ka­jąc lep­sze­go ży­cia, a znaj­du­jąc tyl­ko ha­rów­kę od świ­tu do nocy na ka­wał­ku grun­tu dzier­ża­wio­ne­go od miej­sco­we­go ba­ro­na. Pa­mię­ta­ła opo­wie­ści ojca o po­cząt­kach go­spo­da­ro­wa­nia. Zie­mia była tak kiep­ska, że na­wet kozy nie zdo­ła­ły się na niej wy­ży­wić. Mimo to spró­bo­wa­li. Wy­rwa­li ka­mie­nie z pola, za­sa­dzi­li kil­ka­dzie­siąt ni­skich, od­por­nych na mro­zy ja­bło­ni, spro­wa­dzi­li małe stad­ko kóz i owiec.

Wal­czy­li.

I prze­gry­wa­li.

Jed­ną z rze­czy, któ­re pa­mię­ta­ła wy­raź­nie, było to, że zie­mia może ro­dzić ka­mie­nie. Co roku wio­sną cała ro­dzi­na wy­cho­dzi­ła na pole i zbie­ra­ła je, usy­pu­jąc w wiel­kie sto­sy. Do­pie­ro po­tem była orka i sia­nie zbo­ża. A na­stęp­nej wio­sny znów naj­pierw od­ka­mie­nia­li rolę, a po­tem do­pie­ro ją ob­sie­wa­li. I tak bez koń­ca. To też do­brze pa­mię­ta­ła, ich skra­wek zie­mi oto­czo­ny wia­nusz­kiem ka­mien­nych kop­ców, naj­star­sze po­ro­sły już ja­kimś ziel­skiem i je­ży­na­mi. Ba­wi­ła się mię­dzy tymi pa­gór­ka­mi ra­zem z brać­mi, nie­cier­pli­wie wy­pa­tru­jąc pierw­szych owo­ców. Nie­mal za­wsze cho­dzi­ła głod­na. To dla­te­go, za­nim skoń­czy­ła sie­dem lat, ra­zem z chłop­ca­mi na­uczy­ła się strze­lać z łuku. Za­jąc, świ­stak czy na­wet wie­wiór­ka – nie było stwo­rze­nia nie­god­ne­go jej strza­ły. Wszyst­ko, co mo­gło tra­fić do garn­ka, a po­tem do brzu­cha, sta­wa­ło się ce­lem.

– Głód, chłód i ubó­stwo – rzu­ci­ła wresz­cie. – Tu moż­na tyl­ko kozy i owce ho­do­wać, nie­wie­le uro­śnie na oko­licz­nych ka­mie­niach, a wła­ści­ciel zie­mi od­bie­rze ci każ­dy grosz, jaki za­ro­bisz na roli. Je­śli ktoś ma gło­wę na kar­ku, ciu­ła la­ta­mi tyl­ko po to, żeby się stąd wy­nieść.

Naj­le­piej pa­mię­ta­ła dzień, gdy oj­ciec po­sta­no­wił wy­ru­szyć na po­łu­dnie. Po woj­nie z ko­czow­ni­ka­mi po­ło­żo­ne przy gra­ni­cy Ste­pów pro­win­cje z otwar­to­ścią wi­ta­ły każ­dą parę rąk do pra­cy, obie­cu­jąc lata wol­ni­zny od po­dat­ków, dar­mo­wą zie­mię i licz­ne przy­wi­le­je. Oj­ciec po dłu­giej roz­mo­wie z mat­ką wy­ko­pał ukry­ty w ką­cie izby mie­szek z gar­ścią sre­bra, po­je­chał do mia­sta i wró­cił z wo­zem za­przę­żo­nym w dwa ko­nie. Dwa ko­nie! Pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzia­ła wte­dy z bli­ska ko­nia, do­tych­czas uży­wa­li do orki wołu są­sia­dów, opła­ca­ne­go za każ­dy dzień pra­cy.

Po­chy­li­ła się i po­kle­pa­ła To­ry­na po szyi. Kto by po­my­ślał, praw­da?

A po­tem była po­dróż na po­łu­dnie, wjazd na Ste­py, któ­re otwo­rzy­ły się przed nimi jak cu­dow­na, ofe­ru­ją­ca nie­skoń­czo­ne moż­li­wo­ści kra­ina i noc­ne spo­tka­nie z ban­dy­ta­mi.

I kłu­ją­cy ją w ty­łek pa­tyk.

Ode­tchnę­ła jesz­cze raz, tak głę­bo­ko, że nie­mal za­krę­ci­ło jej się w gło­wie. Nie, Ole­ka­dy z pew­no­ścią nie były jej do­mem. Już nie.

A mimo to los za­gnał ją tu­taj, choć wca­le o to nie pro­si­ła. Pra­wie czu­ła, jak ten sta­ry oszust po­kle­pu­je ją po gło­wie i mru­czy pro­tek­cjo­nal­nym to­nem: „Kto by po­my­ślał, praw­da?”.

Je­cha­ły chwi­lę w mil­cze­niu, Da­ghe­na nie po­na­gla­ła roz­mo­wy.

– Miesz­ka­li­śmy jesz­cze da­lej na pół­noc, ja­kieś trzy­dzie­ści mil za Va­le­ner. Te oko­li­ce... Wła­ści­wie nie­mal cała szlach­ta, wszy­scy hra­bio­wie i ba­ro­no­wie, to sta­rej krwi Me­ekhań­czy­cy. Osie­dli­li się tu za­raz po pod­bi­ciu tych ziem, po po­ko­na­niu Świą­ty­ni Dress. Pra­wie trzy­sta lat temu. Ta świą­ty­nia sta­wia­ła dłu­gi i za­cię­ty opór, w ca­łych Ole­ka­dach są po­zo­sta­ło­ści po gór­skich twier­dzach, któ­re Me­ekhań­czy­cy mu­sie­li zdo­by­wać jed­ną po dru­giej. Zresz­tą po­dob­no Keh­lo­ren też było kie­dyś twier­dzą-świa­ty­nią mał­żon­ki Pana Burz. W cza­sie tych wo­jen nie­mal cała miej­sco­wa ary­sto­kra­cja pa­dła, a po pod­bo­ju Me­ekhan osie­dlił tu mnó­stwo żoł­nie­rzy, wie­lu z nich na­gra­dza­jąc ty­tu­ła­mi szla­chec­ki­mi. Dzia­dek mi o tym opo­wia­dał, gdy py­ta­łam go, dla­cze­go wła­śnie tu za­miesz­ka­li­śmy. Miej­sco­wa szlach­ta jest... – za­wa­ha­ła się, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów – bar­dziej me­ekhań­ska niż sam ce­sarz i chęt­nie osie­dla u sie­bie na dzier­ża­wach me­ekhań­skich osad­ni­ków. Ta­kich jak moja ro­dzi­na. I jest prze­ko­na­na, że ci po­win­ni być dum­ni, że pra­cu­ją na zie­miach szlach­ci­ców czy­stej krwi. Na­wet je­śli czło­wiek gło­du­je i mar­z­nie od świ­tu do nocy. Od lat że­nią się mię­dzy sobą, uwa­ża­ją, że mie­sza­ne mał­żeń­stwo to hań­ba dla rodu, a każ­dy, kto nie ma przy­naj­mniej dzie­się­ciu udo­ku­men­to­wa­nych po­ko­leń me­ekhań­skich przod­ków, w ogó­le nie po­wi­nien po­ka­zy­wać im się na oczy.

– Pra­co­wa­li­ście dla ta­kie­go szlach­ci­ca?

Ski­nę­ła gło­wą.

– Dzier­ża­wi­li­śmy ka­wa­łek grun­tu. Pra­co­wa­li­śmy cię­żej niż bie­do­ta w Li­th­rew, je­dli­śmy go­rzej niż że­bra­cy. A wszyst­ko pod ła­ska­wą pro­tek­cją ba­ro­nów i hra­biów z gór.

– Ha, je­śli wszy­scy są tu tacy... Nie ucie­szą się na nasz wi­dok.

– Nie. Ale ogra­ni­czą się do igno­ro­wa­nia. W koń­cu idzie przed nami ce­sar­ski roz­kaz, a dla tu­tej­szych sło­wo Im­pe­ra­to­ra jest świę­te. Poza tym więk­szość ma zam­ki po­bu­do­wa­ne wy­żej w gó­rach i rzad­ko z nich wy­cho­dzi. Nie spo­dzie­wam się pro­ble­mów. Ale po­wi­ta­nia chle­bem i za­pro­sze­nia pod dach też nie. Zjazd przed nami.

Rze­czy­wi­ście, od głów­ne­go trak­tu od­ga­łę­zia­ła się bocz­na dro­ga. Rów­nie sze­ro­ka i so­lid­na, choć wy­raź­nie rza­dziej uży­wa­na.

– Dro­ga wie­dzie pro­sto jak strze­lił. Twier­dza znaj­du­je się dwa­na­ście mil stąd. Co jest da­lej, nie mam po­ję­cia.

Za­pa­trzy­li się w ścia­nę lasu i wy­ra­sta­ją­ce nad nią góry. Te­raz cały plan wy­da­wał się sza­leń­stwem. Nie zwy­kłym sza­leń­stwem, lecz wy­kwi­tem cho­re­go, zło­żo­ne­go ma­ja­kiem wie­lo­dnio­wej go­rącz­ki umy­słu. Jan­ne chrząk­nął.

– Je­ste­ście pew­ni, że zna­leź­li dro­gę na dru­gą stro­nę? Przez te ska­ły? Trze­ba by mieć skrzy­dła jak ptak...

– Po­dob­no zna­leź­li. – Ko­ci­mięt­ka wzru­szył ra­mio­na­mi. – Tak twier­dzi La­skol­nyk, a ja mu wie­rzę. Dał sło­wo. To co, Ka­ile­an? Pod­je­dzie­my ka­wa­łek do twier­dzy, czy cze­ka­my tu pół dnia? Do­pie­ro świ­ta. Za­nim resz­ta przy­je­dzie, bę­dzie po­łu­dnie.

Cho­le­ra, sama nie wie­dzia­ła, jak to się sta­ło, że resz­ta pyta ją o zda­nie. Chy­ba mia­ło to coś wspól­ne­go z fak­tem, że po­cho­dzi­ła z tych oko­lic, i pew­nie też z tym, że góry wzbu­dza­ły w jej to­wa­rzy­szach nie­po­kój. Ro­zej­rza­ła się po oko­li­cy. Słup mi­lo­wy z wy­ku­ty­mi w ka­mie­niu od­le­gło­ścia­mi do mia­sta i twier­dzy, rów od­wad­nia­ją­cy i pu­ste pole, po­ro­śnię­te je­sien­ną jesz­cze, po­żół­kłą tra­wą. Od­ma­rza­ją­cy szron za­mie­nił zie­mię w błoc­ko. Mo­gli tu tkwić pół dnia, po­dzi­wia­jąc oko­li­cę.

– No do­bra, nic się nie sta­nie, jak pod­je­dzie­my ka­wa­łek w stro­nę gór. Zo­staw­my tyl­ko znak dla resz­ty.

Da­ghe­na wy­ję­ła z tor­by ka­wa­łek wę­gla drzew­ne­go i ma­znę­ła słup po­ni­żej zna­ków in­for­mu­ją­cych o od­le­gło­ści do zam­ku.

– Je­dzie­my.

* * *


Oto moja za­słu­ga. Na­zy­wam się Da­ghe­na Oany­ter z rodu We­ghe­in z ple­mie­nia He­ary­sów. Uro­dzi­łam się w roku Dzi­kie­go Ko­nia, trzy lata po tym, jak stra­ci­li­śmy więk­szość ziem na rzecz Zło­te­go Na­mio­tu. Moja mat­ka była Wi­dzą­cą, moja bab­ka Słu­cha­ją­cą. Jed­na wi­dzia­ła du­chy, dru­ga je sły­sza­ła, obie po­tra­fi­ły ko­rzy­stać z ich po­mo­cy. W Im­pe­rium to za­ka­za­na ma­gia. Zgod­nie z Ko­dek­sem, Moc może być kie­ro­wa­na tyl­ko przez żywy, świa­do­my umysł maga. Tak dzia­ła­ją aspek­to­wa­ne Źró­dła. Cza­ro­dziej czer­pie Moc, spla­ta ją, prze­kształ­ca i uży­wa we­dle swej woli i umie­jęt­no­ści. Każ­dy aspekt jest tro­chę inny, ale wszyst­kie mają ogrom­ną po­tę­gę. – Da­ghe­na lek­ko mu­snę­ła je­den ze swo­ich wi­sior­ków. – W ma­gii mo­je­go ludu du­chy po­ma­ga­ją okieł­znać Moc. Du­chy przod­ków, tych, któ­rzy nie ode­szli do Domu Snu, du­chy zwie­rząt, du­chy miesz­ka­ją­ce w ro­śli­nach, zie­mi, wo­dzie, ogniu i wie­trze. Je­śli je Wi­dzisz lub Sły­szysz, mo­żesz za­pro­po­no­wać służ­bę. Nie­któ­re pra­gną odro­bi­ny krwi, inne cie­pła ludz­kie­go cia­ła albo ka­wał­ka cia­sta, tro­chę piw­nej pia­ny. Więk­szość nie po­tra­fi ni­cze­go do­ko­nać, do­pó­ki nie zo­sta­nie za­klę­ta w ma­te­rial­ny przed­miot.

Po­ru­szy­ła ręką, a ko­ścia­na bran­so­let­ka na jej nad­garst­ku za­grze­cho­ta­ła ci­cho.

– Wiel­ki Ko­deks mówi, że ta­kie wy­ko­rzy­sta­nie Mocy jest złe, że ni­g­dy nie moż­na być pew­nym, czy du­chy nie ob­ró­cą się prze­ciw cza­row­ni­ko­wi i nie wy­do­sta­ną na wol­ność, żeby sze­rzyć znisz­cze­nie, albo czy nie ścią­gną spo­za Mro­ku cze­goś jesz­cze gor­sze­go. Że tyl­ko umysł po­wi­nien kon­tro­lo­wać Moc, bez żad­nych po­śred­ni­ków. Opo­wie­ści mo­je­go rodu się­ga­ją czter­dzie­stu po­ko­leń wstecz i nie znam ani jed­nej, w któ­rej du­chy zbun­to­wa­ły­by się prze­ciw sza­ma­no­wi. Ale dla straż­ni­ków Ko­dek­su to za mało. Więc jak więk­szość przy­gra­nicz­nych ple­mion ukry­wa­my swo­ich cza­row­ni­ków i cza­row­ni­ce. A do­pó­ki Im­pe­rium bar­dziej za­le­ży na lo­jal­no­ści na­szych wo­jow­ni­ków niż na prze­strze­ga­niu Ko­dek­su, do­pó­ty na­wet nie mu­si­my się zbyt­nio sta­rać.

Na chwi­lę w staj­ni za­pa­dła ci­sza. To praw­da, wie­le miesz­ka­ją­cych przy gra­ni­cy ple­mion uży­wa­ło ma­gii, o któ­rej w głę­bi Im­pe­rium nie wol­no było na­wet wspo­mnieć. Lecz za cenę wier­no­ści tych lu­dów, Me­ekhan przy­my­kał na to oko.

– Moja mat­ka i bab­ka były po­tęż­ny­mi cza­row­ni­ca­mi, ale na­wet ich wie­dza nie wy­star­czy­ła w cza­sie star­cia z se-koh­landz­ki­mi Źre­bia­rza­mi. Du­chy na­szych przod­ków nie po­tra­fi­ły oprzeć się ich po­tę­dze. Mój lud li­czył kie­dyś dwie­ście ty­się­cy głów i choć był po­dzie­lo­ny na ple­mio­na, bu­dził lęk w ser­cach wro­gów. Dziś, mimo że od wie­lu lat pa­nu­je po­kój, jest nas mniej niż po­ło­wa z tej licz­by. Wie­lu mło­dych od­rzu­ca tra­dy­cje przod­ków i szu­ka szczę­ścia w mia­stach, wie­lu za­cią­ga się do ar­mii albo naj­mu­je do stra­ży przy ka­ra­wa­nach, inni bu­du­ją ka­mien­ne domy i osie­dla­ją się na po­do­bień­stwo Me­ekhań­czy­ków. Bar­dzo to bo­la­ło moją mat­kę, a jesz­cze bar­dziej bab­kę. Na­uczy­ły mnie wszyst­kie­go, co umia­ły, a jed­na z nich pod­ję­ła się roli du­cho­wej tar­czy, abym nie sta­wa­ła sa­mot­nie na­prze­ciw kra­in mię­dzy na­szym świa­tem a Mro­kiem. I tak zo­sta­łam ostat­nią Wi­dzą­cą i Sły­szą­cą w ro­dzie We­ghe­in z ple­mie­nia He­ary­sów. A kie­dy przy­szła pora wy­brać swo­ją dro­gę, po­sta­no­wi­łam kro­czyć ścież­ką łuku i sza­bli, za­nim du­chy przod­ków nie ob­ja­wią mi, jaki ma być mój los.

Uśmiech­nę­ła się wy­zy­wa­ją­co.

– A je­śli ko­muś z was się to nie po­do­ba, mo­że­my wyjść na ze­wnątrz i o tym po­roz­ma­wiać. Oto moja za­słu­ga.

* * *

Dro­ga pro­wa­dzą­ca do twier­dzy w ni­czym nie ustę­po­wa­ła głów­ne­mu trak­to­wi. Dwa­dzie­ścia czte­ry sto­py to naj­wy­raź­niej była ulu­bio­na me­ekhań­ska sze­ro­kość. Ale Keh­lo­ren za­li­czał się do naj­waż­niej­szych zam­ków w tej pro­win­cji, w cza­sie ostat­niej woj­ny, gdy ko­czow­ni­cy obe­szli Ole­ka­dy od po­łu­dnia i wla­li się do Law-Onee, pa­ląc i mor­du­jąc, na­wet nie pró­bo­wa­li go zdo­by­wać. Dla­te­go też pro­wa­dzą­ca do nie­go dro­ga w ni­czym nie ustę­po­wa­ła in­nym szla­kom.

Przez całą woj­nę sta­cjo­nu­ją­ce w oko­li­cy woj­ska nę­ka­ły Se-koh­land­czy­ków wy­pa­da­mi na rów­ni­nę, bu­du­jąc wła­sną, krwa­wą le­gen­dę. Ka­ile­an ni­g­dy nie wi­dzia­ła zam­ku z bli­ska, ale na­wet w ro­dzin­nej wio­sce o nim sły­sza­ła. Mó­wio­no, że to praw­dzi­we orle gniaz­do, po­sta­wio­ne na szczy­cie góry. Była cie­ka­wa, ile z tych opo­wie­ści jest praw­dą.

Od­ga­łę­zio­ny trakt prze­ci­nał ro­sną­cy u stóp gór las. Drze­wa na sto kro­ków wo­kół dro­gi wy­kar­czo­wa­no, a miej­sco­wi mie­li pil­no­wać, żeby pusz­cza nie od­zy­ska­ła utra­co­ne­go te­re­nu. Po­ra­dzi­li so­bie w naj­prost­szy moż­li­wy spo­sób – stwier­dzi­ła Ka­ile­an na wi­dok stad­ka kóz, pę­dzo­ne­go przez kil­ku wy­rost­ków. Miej­sco­we kozy, jak pa­mię­ta­ła, zże­ra­ły wszyst­ko, co mia­ło ja­ki­kol­wiek zwią­zek z ro­śli­na­mi, po­tra­fi­ły na­wet prze­żyć ja­kiś czas, je­dząc tro­ci­ny i sta­rą korę. Do­pó­ki re­gu­lar­nie wy­pa­sa­no je na tym ob­sza­rze, drze­wa nie mia­ły naj­mniej­szych szans.

Chłop­cy rzu­ci­li im ro­ze­spa­ne spoj­rze­nia i wró­ci­li do pil­no­wa­nia sta­da. Czte­rech uzbro­jo­nych jeźdź­ców ja­dą­cych w stro­nę zam­ku to żad­na sen­sa­cja. Tyl­ko je­den, chy­ba naj­młod­szy, po­ma­chał im. Jan­ne od­wza­jem­nił po­zdro­wie­nie, po czym uśmiech­nął się i wy­cią­gnął rękę w bok. Za­fur­ko­ta­ło i na rę­ka­wie kurt­ki przy­siadł ja­strząb. Skó­ra za­skrzy­pia­ła pod pa­zu­ra­mi, ptak za­ma­chał skrzy­dła­mi i po­pra­wił po­zy­cję. Chło­pak za­stygł z otwar­tą bu­zią.

* * *


– Oto moja za­słu­ga. Na­zy­wam się Jan­ne Ne­wa­ryw. Moja ro­dzi­na po­cho­dzi stąd, ze Wscho­du. Oj­ciec był ofi­ce­rem, ka­wa­le­rzy­stą w Czter­na­stym Puł­ku Lek­kim, mat­ka Me­ekhan­ką. Po­zna­li się w cza­sie woj­ny, po­ślu­bi­li za­raz po niej.

Jan­ne za­wa­hał się, za­ci­snął usta w wą­ską kre­skę, ka­ga­nek w jego ręku za­mi­go­tał.

– Nie lu­bię, nie umiem dużo mó­wić, ale trze­ba, pło­mień w ręku, nie moż­na kła­mać... Ich mi­łość... nie po­tra­fi­li... ona chcia­ła, żeby przy­jął jej na­zwi­sko nea-Lan­dos albo przy­naj­mniej za­czął pi­sać swo­je po me­ekhań­sku, new-Aryw lub jesz­cze le­piej nea-Wa­ryw. Wie­lu tak robi, to uła­twia ka­rie­rę w woj­sku... moż­na ła­twiej awan­so­wać... albo zo­stać wy­so­kim urzęd­ni­kiem... On nie chciał. Był dum­ny z na­zwi­ska – Ne­wa­ryw to sta­ry szla­chec­ki ród... już za Świą­ty­ni był zna­ny i sza­no­wa­ny... Nie chciał wy­rzec się wła­snej dumy. Gdy... gdy mia­łem sześć lat, mat­ka po­sta­no­wi­ła się z oj­cem roz­wieść. Zgod­nie z me­ekhań­skim pra­wem mo­gła to zro­bić, je­śli nie za­pew­niał jej wa­run­ków, do ja­kich przy­wy­kła. Nie wiem, do ja­kich przy­wy­kła, ale mie­li­śmy duży dom, służ­bę, po­wo­zy. Oj­ciec słu­żył w stop­niu po­rucz­ni­ka, a jako szlach­cic miał też spo­ro zie­mi, któ­rą dzier­ża­wił in­nym. Ży­li­śmy god­nie... Moja mat­ka... wa­run­ki, do ja­kich przy­wy­kła, to za­pro­sze­nia na bale... spo­tka­nia... – za­ciął się, wy­glą­da­ło na to, że już nie ru­szy. – Nie, nie będę o tym mó­wił. Oni... roz­sta­li się i było tyle gnie­wu, że ba­łem się, czy on jej nie za­bi­je. Po­tem pew­nej nocy oj­ciec za­kradł się pod okno mo­jej sy­pial­ni, obu­dził i za­brał w Step. Po­rzu­cił służ­bę, zde­zer­te­ro­wał. Przez na­stęp­ne dzie­więć lat ży­li­śmy jak ba­ni­ci. Dwa ko­nie, dwa łuki, dwie sza­ble. Cza­sem ca­ły­mi mie­sią­ca­mi je­dli­śmy tyl­ko to, co uda­ło się upo­lo­wać, cza­sem ca­ły­mi dnia­mi nie je­dli­śmy nic... Od... od ob­cych lu­dzi do­wie­dzie­li­śmy się, że ojcu skon­fi­sko­wa­no ma­ją­tek, po­zba­wio­no go stop­nia i że cały czas nas szu­ka­no. Mat­ka była upar­ta. Ale ja szyb­ko ro­słem, gdy mia­łem osiem lat, wy­glą­da­łem na dzie­sięć, gdy mia­łem dwa­na­ście – na szes­na­ście. Nie zna­leź­li nas...

Ka­ile­an pa­trzy­ła na nie­go, jak­by wi­dzia­ła go po raz pierw­szy w ży­ciu. Jan­ne za­wsze był ci­chy i ma­ło­mów­ny, ze swo­imi sze­ro­ki­mi ba­ra­mi i gru­bo po­nad sze­ścio­ma sto­pa­mi wzro­stu wy­da­wał się wcie­le­niem ma­ło­mów­ne­go, nie­zbyt by­stre­go wiel­ko­lu­da, co to wy­wi­ja to­po­rem jak sza­bel­ką, a z żar­tów za­wsze śmie­je się ostat­ni.

– Po kil­ku la­tach prze­sta­li­śmy się tak do­kład­nie ukry­wać. Oj­ciec za­pu­ścił bro­dę do pasa, mnie nie po­znał­by nikt, na­wet ro­dzo­na mat­ka. Naj­mo­wa­li­śmy się do ochro­ny ka­ra­wan, słu­ży­li­śmy jako oso­bi­ści straż­ni­cy temu i owe­mu. On... po­tra­fił tyl­ko jeź­dzić kon­no, ro­bić sza­blą i szyć z łuku... i tego mnie na­uczył... a po­tem, jak zo­ba­czył, jak ma­cham to­po­rem, tak­że i ma­cha­nia nim... to­po­rem, zna­czy się. A po­tem... umarł. Pew­ne­go dnia po­je­chał do mia­sta po je­dze­nie i nie wró­cił. Szu­ka­łem go i zna­la­złem... Nie wiem na­wet, kto go za­bił... strza­łą w ple­cy. – Ka­ga­nek za­trząsł się tak, że nie­mal zgasł.

– Zna­la­złem go, po dwóch dniach, tyl­ko dzię­ki kru­kom. One wi­dzia­ły... przy­la­ty­wa­ły na ucztę i ja... też wi­dzia­łem... Mia­łem wte­dy pięt­na­ście lat... by­łem sam na Ste­pach i bar­dzo, bar­dzo chcia­łem go od­na­leźć... i one go od­na­la­zły... dla mnie...

– Po­tra­fię... mogę... pta­ki... one mnie słu­cha­ją... cza­sem uży­cza­ją oczu... cza­sem ja uży­czam im mię­śni... nie wiem, czy to cza­ry... mogę... ka­zać im la­tać nade mną albo po­le­cieć tam, gdzie chcę... albo spaść ko­muś na gło­wę, ale wte­dy jest tak, jak­by spa­da­ły na moją...

Za­trząsł się.

– Nie­kie­dy na­zy­wa­ją mnie ptasz­ni­kiem i... i za­wsze jest tak, że z cza­sem ktoś za­uwa­ży, że to, co ro­bię, jest nie­zwy­kłe... Wte­dy mu­szę je­chać da­lej... Ni­g­dy nie od­wie­dzi­łem mat­ki... za to, co zro­bi­ła ojcu...

Za­mknął oczy, jak­by te parę nie­skład­nych zdań cał­kiem go wy­czer­pa­ło.

– Oto moja za­słu­ga.

* * *


Dro­ga wcią­gnę­ła ich w góry nie­mal nie­po­strze­że­nie. Gdy­by ktoś, ja­dąc tym szla­kiem, przy­snął na chwi­lę w sio­dle, po kwa­dran­sie, uno­sząc gło­wę, na­po­tkał­by ciem­ny ka­mień i wy­so­kie ścia­ny, po­ro­śnię­te ła­ta­mi mchów. Jak­by ja­kiś po­twór go po­żarł, wcią­gnął w prze­łyk. Bu­dow­ni­czo­wie dro­gi mu­sie­li wy­ko­rzy­stać na­tu­ral­ną prze­łęcz, pęk­nię­cie w ska­le, bo nie do po­my­śle­nia było, żeby coś ta­kie­go stwo­rzy­ła ludz­ka ręka. Ska­ły po obu stro­nach dro­gi pię­ły się na set­ki stóp wzwyż.

– Niech to de­mon... – Ko­ci­mięt­ka tyl­ko raz spoj­rzał w górę i z miej­sca za­cze­pił wzrok na koń­skiej grzy­wie. – To się za­raz za­wa­li.

– Nie za­wa­li­ło się przez ty­sią­ce lat, nie za­wa­li i te­raz. Po­tem ma być le­piej. Sze­rzej.

– Sze­rzej to jest, jak wi­dzę wszyst­ko na dzie­sięć mil wo­kół, Ka­ile­an. Te­raz jest wą­sko jak w szczu­rzym tył­ku.

* * *

– Oto moja za­słu­ga. Na­zy­wam się Sar­den Wa­edro­nyk, choć to nie jest moje praw­dzi­we imię ani na­zwi­sko. Po­cho­dzę z pół­noc­ne­go Lo­wen. Wszy­scy mó­wią na mnie Ko­ci­mięt­ka, bo lu­bię ten za­pach. Je­stem... by­łem żoł­nie­rzem, słu­ży­łem pod ge­ne­ra­łem La­skol­ny­kiem w Czter­dzie­stym Dru­gim Puł­ku Gwar­dii, do­chra­pa­łem się po­rucz­ni­ka. Wal­czy­łem z ko­czow­ni­ka­mi pod ko­niec woj­ny, bra­łem udział w bi­twie o Me­ekhan, w bi­twie pod Se­ren­tay i w Dłu­gim Po­ści­gu. I w dzie­siąt­kach mniej­szych po­ty­czek i starć.

Ko­ci­mięt­ka stał w krę­gu mi­go­czą­cych świa­te­łek i po raz pierw­szy, od­kąd go po­zna­ła, wy­glą­dał na onie­śmie­lo­ne­go. Nie uśmie­chał się kpią­co, nie wy­gła­dzał za­wa­diac­kim ru­chem wą­sów. Je­śli ktoś czuł, co tu się dzie­je, to wła­śnie on. Poza tym... Na Dzi­ki Uśmiech Sza­ro­wło­sej, był kie­dyś ofi­ce­rem, i to w gwar­dyj­skim puł­ku. Wie­dzia­ła, że słu­żył w ar­mii, ale da­wa­ła mu co naj­wy­żej dzie­sięt­ni­ka. Peł­ny po­rucz­nik. To zna­czy­ło, że mógł do­wo­dzić, a naj­pew­niej do­wo­dził, całą cho­rą­gwią.

– Dzie­sięć lat po woj­nie, gdy skoń­czył mi się kon­trakt, nie pod­pi­sa­łem na­stęp­ne­go, tyl­ko spa­ko­wa­łem się i wró­ci­łem do domu. Służ­ba w Gwar­dii, tuż przy sto­li­cy, to w cza­sie po­ko­ju za­ję­cie dla znu­dzo­nych szla­chec­kich sy­nal­ków. W cza­sie woj­ny na­wet zwy­kły pa­stuch może awan­so­wać na ofi­ce­ra. Po każ­dej bi­twie mu­sia­łem kil­ku lu­dziom ka­zać ob­szy­wać płasz­cze brą­zem, a zda­rza­ło się, że i czer­wie­nią, bo cho­rą­giew musi mieć do­wód­ców. Ja sam prze­sze­dłem od sze­re­go­we­go jeźdź­ca, przez dzie­sięt­ni­ka, młod­sze­go po­rucz­ni­ka, do peł­nej czer­wie­ni w mniej niż dwa lata. Ale po woj­nie wszyst­ko się zmie­ni­ło. Żeby awan­so­wać, trze­ba było mieć pa­pier, że jest się szlach­ci­cem, a naj­le­piej me­ekhań­skim szlach­ci­cem. Od­po­wied­nie na­zwi­sko zna­czy­ło wię­cej niż do­świad­cze­nie. W przy­gra­nicz­nych puł­kach tak się nie robi, tam, gdzie że­la­zo raz po raz bar­wi się krwią, pa­pier nie­wie­le zna­czy, ale w sto­li­cy bez ko­li­ga­cji nie osią­gniesz nic. Na­wet się nie obej­rza­łem, jak mu­sia­łem sa­lu­to­wać gów­nia­rzom o po­ło­wę młod­szym ode mnie, któ­rzy ko­czow­ni­ka wi­dzie­li tyl­ko z oka­zji wi­zy­ty ja­kie­goś po­sel­stwa. Wie­lu było ta­kich jak ja, któ­rzy w cza­sie woj­ny awan­so­wa­li z dnia na dzień, a po­tem na­gle sta­nę­li w miej­scu. Nie­wła­ści­we na­zwi­sko, po­cho­dze­nie, nie­wła­ści­wa krew. I nie ja je­den nie prze­dłu­ży­łem kon­trak­tu. We­thorm, Awen­lay, Kan­de­wyss, zna­cie ich, pro­wa­dzą wła­sne cza­ar­da­ny, wo­ląc chleb na­jem­ne­go za­bi­ja­ki od ce­sar­skie­go żoł­du.

Uśmiech­nął się na­gle, z za­że­no­wa­niem.

– Roz­ga­da­łem się jak prze­ku­pa. Nie o tym mia­łem. Wró­ci­łem i nie wie­dzia­łem, co ze sobą zro­bić. Pie­nią­dze, któ­re odło­ży­łem z żoł­du, wy­star­czy­ły na rok z okła­dem, bo więk­szość prze­ka­za­łem ro­dzi­nie, po­tem by­wa­ło róż­nie, cza­sem na­ją­łem się do ochro­ny, cza­sem pra­co­wa­łem jako po­ga­niacz by­dła. My­śla­łem na­wet, żeby wró­cić do ar­mii, lecz nie do sto­li­cy, tyl­ko za­cią­gnąć się do któ­re­goś z przy­gra­nicz­nych puł­ków. Sza­bla na pew­no by w po­chwie nie za­rdze­wia­ła. Ale nie, los chciał ina­czej. Moja ro­dzi­na, oj­ciec, mat­ka, trzech star­szych bra­ci, dwie sio­stry... – za­wa­hał się. – Ni­g­dy nie mia­łem z nimi ja­kichś szcze­gól­nie do­brych kon­tak­tów. Dużo stra­ci­li w cza­sie woj­ny, po­tem ca­ły­mi la­ta­mi mo­zol­nie sta­ra­li się to od­zy­skać. Chy­ba mie­li pre­ten­sje, że naj­młod­szy syn za­miast po­więk­szać ro­dzin­ny ma­ją­tek i ha­ro­wać jak wół, jeź­dzi w pa­ra­dach przed ce­sa­rzem. Ale pie­nią­dze ode mnie wzię­li bez mru­gnię­cia okiem, co po­win­no mnie ostrzec. Gdy oj­ciec i mat­ka znie­do­łęż­nie­li, mój naj­star­szy brat prze­jął obo­wiąz­ki go­spo­da­rza. Wdał się w ja­kieś dziw­ne in­te­re­sy z miej­sco­wą gil­dią ku­piec­ką, po­ży­czył od nich pie­nią­dze, po­tem miał od­dać w by­dle, by­dło po­dob­no za­cho­ro­wa­ło i wy­zdy­cha­ło, ale pro­cent rósł. Dzie­się­cio­let­ni ofi­cer­ski żołd le­d­wo wy­star­czył, żeby o rok od­su­nąć nie­unik­nio­ne. Stra­ci­li wszyst­ko, zie­mię, zwie­rzę­ta, cały ma­ją­tek. Moi ro­dzi­ce tego nie prze­ży­li, za­wsze uwa­ża­li, że bez wła­sne­go ka­wał­ka zie­mi czło­wiek jest ni­czym. Sio­stry, dzię­ki lo­so­wi, były już za­męż­ne i dzie­cia­te, ale bra­cia zo­sta­li z tym, co mie­li na grzbie­cie. Po­dob­no usły­sze­li, jak ktoś się chwa­lił, że ta cho­ro­ba, któ­ra wy­bi­ła im by­dło, to żad­na cho­ro­ba, tyl­ko ktoś zwie­rzę­ta otruł, żeby nie mo­gli spła­cić dłu­gu i żeby kup­cy prze­ję­li ich zie­mię. Głu­pia hi­sto­ria, ale oni w nią uwie­rzy­li. Po­sta­no­wi­li się ze­mścić i za­nim zdo­ła­łem ich po­wstrzy­mać, je­den był mar­twy, je­den cięż­ko ran­ny cze­kał na sąd, a ostat­ni ucie­kał w Ste­py, ści­ga­ny jako ban­dy­ta.

Kil­ka osób po­ki­wa­ło gło­wa­mi, ta­kie hi­sto­rie nie były ni­czym nie­zwy­kłym. Lu­dzie w kil­ka chwil tra­ci­li ro­dzin­ne ma­jąt­ki, jed­na zła de­cy­zja mo­gła ode­brać do­ro­bek ży­cia. Wy­pa­sa­łeś sta­do w złym miej­scu, wy­bra­łeś nie­od­po­wied­nie­go wspól­ni­ka, po­ży­czy­łeś pie­nią­dze od nie­wła­ści­wych, a co waż­niej­sze, wpły­wo­wych lu­dzi – mo­żesz się skar­żyć, ale na par­szy­wy los i wła­sną głu­po­tę.

– Gdy się o wszyst­kim do­wie­dzia­łem, zro­bi­łem to, co trze­ba. Ze­bra­łem kil­ku kam­ra­tów i po­je­cha­łem w ślad za na­jem­ni­ka­mi, ści­ga­ją­cy­mi mo­je­go bra­ta. Do­pa­dli­śmy ich nie­mal w ostat­niej chwi­li. Po­tem na­je­cha­li­śmy An­du­ren, gdzie sie­dział mój dru­gi brat, ten ran­ny. Ktoś o tym sły­szał?

Roz­le­gły się po­mru­ki i co dziw­ne, w więk­szo­ści z nich sły­chać było coś w ro­dza­ju uzna­nia.

– W osiem koni pod­je­cha­li­śmy pod wię­zie­nie i za­nim kto­kol­wiek się zo­rien­to­wał, już śmi­ga­li­śmy przez Ste­py. I tak, ni z tego, ni z owe­go, zo­sta­łem przy­wód­cą dzi­kiej ban­dy. Gdy­by­śmy się wte­dy spo­tka­li, cza­ar­dan roz­niósł­by nas na ko­py­tach. Ale nie było już od­wro­tu, tak w każ­dym ra­zie my­śla­łem, i za­czę­ło się ży­cie ba­ni­ty. Z po­cząt­ku... z po­cząt­ku pró­bo­wa­łem sam przed sobą uda­wać, że tyl­ko się msz­czę za krzyw­dę ro­dzi­ny. Na­pa­da­li­śmy ka­ra­wa­ny tej gil­dii, któ­ra za­ję­ła na­szą zie­mię, nisz­czy­li­śmy wszyst­ko, co no­si­ło jej zna­ki, za­gar­nia­li­śmy ich sta­da i ta­bu­ny. Ale po­tem ich wozy za­czę­ły jeź­dzić w gru­pach po dwa­dzie­ścia i trzy­dzie­ści, do tego ota­cza­ło je pół set­ki kon­nych, więc nie mie­li­śmy szans, by się na nie po­rwać. No to na­ją­łem no­wych lu­dzi, ale ci nie chcie­li wal­czyć w imię na­szej ze­msty. Chcie­li łu­pów, koni, wina i ko­biet. Więc żeby ich przy so­bie za­trzy­mać, to za­gar­nę­ło się ja­kiś ta­bun, na­le­żą­cy już sam nie wiem do kogo, to na­pa­dło na sa­mot­ny wóz, po­swa­wo­li­ło w po­ło­żo­nej na ubo­czu wio­secz­ce. Tak, krok po kro­ku, zmie­nia­łem się w kon­ne­go hersz­ta, dzi­kie­go wa­taż­kę. Trzy­ma­łem lu­dzi krót­ko, po woj­sko­we­mu, żad­nych gwał­tów, żad­ne­go mor­do­wa­nia dla przy­jem­no­ści, dys­cy­pli­na i po­słu­szeń­stwo. W za­mian wy­pro­wa­dza­łem ich z opre­sji, któ­re zmio­tły­by z po­wierzch­ni zie­mi inną ban­dę. Przy­po­mi­na­ły mi się daw­ne cza­sy, gdy za­jeż­dża­łem Se-koh­land­czy­ków, tyl­ko że te­raz za­jeż­dża­łem swo­ich. Przez trzy lata wy­my­ka­li­śmy się ob­ła­wom, ude­rza­li­śmy, gdzie nas się nie spo­dzie­wa­no, gra­li­śmy na no­sie woj­sku, gil­diom ku­piec­kim, pra­wu. Ze­msta po­szła w za­po­mnie­nie, li­czy­ła się tyl­ko sła­wa, duma i za­ba­wa. To było jak gra, od­na­la­złem się, a może ra­czej za­gu­bi­łem w niej, i to tak bar­dzo, że na­wet śmierć bra­ci, za­bi­tych w ja­kiejś po­tycz­ce, nie­wie­le mnie obe­szła. – Ko­ci­mięt­ka spoj­rzał w pło­myk trzy­ma­ne­go w ręku ka­gan­ka. – Na­zy­wa­łem się wte­dy Aerus Blan­ko­wyk.

Na­ra­sta­ją­cy od kil­ku chwil szmer wy­buchł gwa­rem. Blan­ko­wyk? Ten Blan­ko­wyk? Czar­ny Blan­ko­wyk?

– W koń­cu tra­fi­łem na lep­sze­go od sie­bie. Na naj­lep­sze­go ze wszyst­kich. – Były ban­dy­ta spoj­rzał na do­wód­cę cza­ar­da­nu. – Gdy­bym wcze­śniej usły­szał, że Gen­no La­skol­nyk wró­cił na Wschód, roz­pu­ścił­bym ban­dę i pró­bo­wał ukryć się gdzieś in­dziej, choć­by po dru­giej stro­nie Im­pe­rium. Ale nie usły­sza­łem... i wpa­dli­śmy w ob­ła­wę, któ­rą wspo­ma­gał kha-dar. Każ­dy mój pod­stęp za­wo­dził, każ­da sztucz­ka oka­zy­wa­ła się gów­no war­ta. Ucie­ka­li­śmy trzy dni i noce, a po­goń nie da­wa­ła się zgu­bić. Cała cho­rą­giew pół­pan­cer­na. Od­cię­li nas od rze­ki, więc nie mo­gli­śmy na­wet uciec na dru­gą stro­nę gra­ni­cy, choć pew­nie to też by nic nie dało. Wresz­cie, czwar­te­go dnia rano, do­pa­dli nas, w chwi­lę po tym, jak wy­da­łem roz­kaz, żeby każ­dy pró­bo­wał ra­to­wać się na wła­sną rękę. To była krót­ka wal­ka, z trzy­dzie­stu mo­ich lu­dzi prze­ży­ło ośmiu. Nie­któ­rzy słu­żą ze mną na­dal.

Gwar i spoj­rze­nia rzu­ca­ne na boki. Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie.

– By­łem już go­tów przy­wo­łać lwa i sta­nąć do ostat­niej wal­ki, gdy po­ja­wił się on – Ko­ci­mięt­ka ski­nął gło­wą na La­skol­ny­ka – i od razu wie­dzia­łem, dla­cze­go nam się nie uda­ło. I z miej­sca wró­ci­ły daw­ne wspo­mnie­nia. Pra­wie za­czą­łem sa­lu­to­wać. Roz­po­znał mnie, na­wet się nie zdzi­wił, a po­tem za­dał py­ta­nie, ja za­da­łem mu swo­je, od­po­wiedź mi się spodo­ba­ła i na­dal jeż­dżę po Ste­pach.

Uśmiech­nął się i cze­kał. Ale zgod­nie ze zwy­cza­jem, nikt nie mógł się ode­zwać, do­pó­ki nie pa­dła od­po­wied­nia for­mu­ła.

– Chce­cie wie­dzieć ja­kie? La­skol­nyk za­py­tał, czy będę dla nie­go jeź­dził. Ja za­py­ta­łem, co z mo­imi ludź­mi. Jak po­wie­dział mi póź­niej, to była od­po­wiedź, któ­rą chciał usły­szeć. Gdy­bym nie za­in­te­re­so­wał się wte­dy lo­sem mo­ich kam­ra­tów, ka­zał­by mnie za­bić na miej­scu jak wście­kłe­go psa. I może na­wet by mu się to uda­ło.

Ro­zej­rzał się, a oczy po­ciem­nia­ły mu na­gle jak wie­czor­ne nie­bo.

– Je­stem Dwu­kształt­nym, taki się uro­dzi­łem i nic ni­ko­mu do tego. Kha-dar o tym wie, wie­dział o tym już w cza­sie woj­ny. Im­pe­rium nie to­le­ru­je ta­kich umie­jęt­no­ści. Ni­g­dy nie to­le­ro­wa­ło, ale nie wiem dla­cze­go, bo dwu­kształt­ność nie jest groź­niej­sza niż przy­wo­ły­wa­nie du­chów czy de­mo­nów, któ­rych Ko­deks też za­bra­nia, ale nie ści­ga z taką za­cie­kło­ścią. Moja mat­ka opo­wie­dzia­ła mi kie­dyś, że gdy się ro­dzi­łem, mia­ła wi­zję wiel­kie­go lwa, lwi­cy, któ­ra we­szła do po­ko­ju i uro­dzi­ła jed­no mło­de. W tej sa­mej chwi­li, w któ­rej i ja przy­sze­dłem na świat. I od­kąd skoń­czy­łem dwa­na­ście lat, czu­ję tego lwa, po­tęż­ne­go wyn-nero, jak po­ru­sza się tuż obok mnie. Cza­sem śnię, mie­wam sny o świe­cie, gdzie nie ma lu­dzi, są tyl­ko lwy, sar­ny, je­le­nie i ba­wo­ły. I wiem, że cza­sem on śni o mnie, o jeź­dzie na ko­niu i ro­bie­niu sza­blą. Ja... nie zmie­niam tak na­praw­dę kształ­tu, tyl­ko za­mie­niam się z nim miej­sca­mi. On prze­cho­dzi do na­sze­go świa­ta, a ja do jego. Wte­dy... wte­dy je­stem czło­wie­kiem w cie­le lwa albo lwem z ludz­ką du­szą, a gdzieś tam, po dru­giej stro­nie Wszech­rze­czy, jest lew w cie­le czło­wie­ka albo czło­wiek z du­szą lwa. To nie­bez­piecz­ne, tu i tam. Zwłasz­cza tam. Lew w cie­le czło­wie­ka po­śród in­nych lwów. Śni­łem kie­dyś o tym, o uciecz­ce, szu­ka­niu schro­nie­nia przed po­bra­tym­ca­mi, obłęd­nym stra­chu. To nie­uczci­wa za­mia­na, więc rzad­ko z niej ko­rzy­stam. Ale cza­sem trze­ba.

Na­brał tchu, jak­by wła­śnie zrzu­cił z sie­bie wiel­ki cię­żar.

– Oto moja za­słu­ga.

* * *


Tak jak prze­wi­dy­wa­ła, wą­wóz, któ­rym je­cha­li, za­czął się roz­sze­rzać. Ścia­ny od­da­li­ły się od sie­bie, na­chy­li­ły ła­god­niej, gdzie­nie­gdzie po­ra­sta­ły nie tyl­ko mchem, ale rów­nież kę­pa­mi tra­wy i ma­ły­mi krzacz­ka­mi.

– Zgod­nie z tym, co mó­wił La­skol­nyk, dro­ga co­raz bar­dziej się roz­sze­rza i pro­wa­dzi do do­li­ny, na któ­rej koń­cu stoi za­mek.

– Wiem o tym, Ka­ile­an. – Ko­ci­mięt­ka otrzą­snął się już z pierw­sze­go wra­że­nia. – Po­praw mnie, je­śli się mylę, ale do­li­na to coś jak­by dziu­ra mię­dzy ska­ła­mi?

– Mniej wię­cej. Tak samo jak koń to taki ko­ciak z ko­py­ta­mi.

– Mą­dra­la.

* * *

– Oto moja za­słu­ga.

Te pierw­sze sło­wa, to pra­wie ma­gicz­ne wy­zna­nie wy­rwa­ło się jej z ust nie­mal prze­mo­cą. Otwar­cie szło po kole i choć­by bar­dzo chcia­ła, nie mo­gła go unik­nąć. Oczy­wi­ście ist­nia­ło roz­wią­za­nie, mo­gła zga­sić swój ogień, od­wró­cić się i wyjść w noc. Nikt nie pró­bo­wał­by jej za­trzy­mać, nikt nie po­wie­dział­by sło­wa. Po pro­stu prze­sta­ła­by być czę­ścią cza­ar­da­nu.

– Na­zy­wam się Ka­ile­an-ann-Ale­wan i to moje praw­dzi­we imię i na­zwi­sko. Je­stem Me­ekhan­ką czy­stej krwi, nie­mal jak klacz z ro­do­wo­dem. Po­cho­dzę z pół­no­cy, z Ole­ka­dów, ale moja ro­dzi­na wy­wo­dzi się z cen­tral­nych pro­win­cji...

Te­raz zro­zu­mia­ła, co daje trzy­ma­na w dło­ni świecz­ka. Za­pa­trzy­ła się w tań­czą­cy na kno­cie pło­myk i na­gle, sama nie wie­dzia­ła jak, ten mały ognik stał się cen­trum jej wszech­świa­ta. Nie było ni­cze­go in­ne­go, staj­ni, to­wa­rzy­szy z cza­ar­da­nu, in­nych pło­mie­ni, była tyl­ko ona i trzy­ma­ne w ręku świa­teł­ko. To jemu się spo­wia­da­ła.

Opo­wie­dzia­ła mu o swo­im ży­ciu w gó­rach, cięż­kiej pra­cy, gło­dzie i chło­dzie, opo­wie­dzia­ła o wy­pra­wie na po­łu­dnie w po­szu­ki­wa­niu lep­sze­go ży­cia i o spo­tka­niu z ban­dy­ta­mi. Opo­wie­dzia­ła o ro­dzi­nie Ver­dan­no, któ­ra ją przy­gar­nę­ła. Nie­któ­rzy z ota­cza­ją­cych ją lu­dzi sły­sze­li już te opo­wie­ści, ale na­wet gdy­by sta­ła te­raz przed wie­lo­ty­sięcz­nym, nie­zna­nym tłu­mem, nie mia­ło­by to zna­cze­nia. Li­czył się tyl­ko trzy­ma­ny w ręku ognik i jej hi­sto­ria. Krót­ka i zwię­zła.

Za­koń­czy­ła ją szyb­ko, szyb­ciej niż Ko­ci­mięt­ka i Da­ghe­na. Ale nie mo­gła wy­krztu­sić sa­kra­men­tal­ne­go „Oto moja za­słu­ga”. Prze­łknę­ła śli­nę raz, po­tem dru­gi, za­mknę­ła oczy i kon­ty­nu­owa­ła:

– Mia­łam psa, wa­bił się Ber­deth. Zgi­nął, gdy na­pa­dli nas ban­dy­ci. I zo­stał ze mną. Jego duch to­wa­rzy­szy mi cały czas... i... nie, to nie tak, nie łazi za mną, do­ma­ga­jąc się, że­bym rzu­ci­ła mu kość. Po pro­stu jest w po­bli­żu. Gdy po­trze­bu­ję, gdy bar­dzo po­trze­bu­ję, wspie­ra mnie w wal­ce, daje siłę, szyb­kość i dzi­ką od­wa­gę. Ale naj­czę­ściej wa­łę­sa się gdzieś wo­kół i uda­je, że nie sły­szy, jak go wo­łam. Dzię­ki nie­mu po­tra­fię cza­sem wi­dy­wać du­chy, cza­sem wy­czuć Moc. Jest czymś w ro­dza­ju prze­wod­ni­ka... przy­ja­cie­la... Po­śred­ni­ka mię­dzy świa­tem du­chów a na­szym. Ni­g­dy mnie nie za­wiódł...

Otwo­rzy­ła oczy. Po­wie­dzia­ła to. Po­wie­dzia­ła to nie lu­dziom w staj­ni, nie to­wa­rzy­szom z cza­ar­da­nu, mimo że nie­je­den raz wal­czy­ła z nimi ra­mię w ra­mię i wie­lu z nich było dla niej jak dru­ga, a może trze­cia ro­dzi­na, tyl­ko wy­zna­ła to pło­mie­nio­wi. A on przy­jął jej sło­wa, za­mi­go­tał na chwi­lę i za­pło­nął ja­śniej.

– Oto moja za­słu­ga – za­koń­czy­ła.

Unio­sła wzrok i spoj­rza­ła wprost na La­skol­ny­ka. Ski­nął jej gło­wą. Po­wio­dła spoj­rze­niem wo­kół. Ko­ci­mięt­ka, Lea, Da­ghe­na, Jan­ne, Fay­len, Niiar, Lan­deh i inni. W ni­czy­im wzro­ku nie zna­la­zła po­tę­pie­nia. Nie moż­na po­tę­pić słów, któ­re pa­dły w ogień.

* * *


– My­śli­cie, że da­dzą radę utrzy­mać od­po­wied­nie tem­po?

Dro­ga, któ­rą je­cha­li, na­dal była me­ekhań­skim trak­tem, ale te­raz na­wet ce­sar­scy in­ży­nie­ro­wie mu­sie­li po­kło­nić się po­tę­dze gór i zre­zy­gno­wa­li z li­nii pro­stych. Tra­sa, pro­wa­dzą­ca do twier­dzy po­ło­żo­nej z dala od głów­nych szla­ków han­dlo­wych, wiła się ła­god­nie, raz wzdłuż jed­ne­go, raz dru­gie­go zbo­cza, prze­ska­ki­wa­ła stru­mień, żeby za­raz skrę­cić ostro w pra­wo i znik­nąć za za­krę­tem. Wą­wóz zo­sta­wi­li za sobą i te­raz mie­li nad gło­wa­mi wię­cej nie­ba, a wzro­kiem się­ga­li da­lej. Mimo to Ka­ile­an wy­raź­nie czu­ła, że jej to­wa­rzy­sze, dzie­ci sze­ro­kich ste­pów, czu­ją się nie­swo­jo. Jan­ne za­dał to py­ta­nie chy­ba tyl­ko po to, żeby prze­rwać po­nu­rą ci­szę.

– Jak do tej pory ra­dzą so­bie le­piej, niż kto­kol­wiek są­dził. A je­śli nie – uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko – Lea ich po­go­ni.

* * *

– Oto moja za­słu­ga. Na­zy­wam się Lea Ka­me­ney. Je­stem Ha­run­dyn­ką, moja ro­dzi­na po­cho­dzi z da­le­kie­go Po­łu­dnia, z Ma­łych Ste­pów. Małe Ste­py są nie­mal ta­kie jak te tu­taj, tyl­ko są... no, małe. Wiel­ka rów­ni­na bez śla­du drzew, na po­łu­dniu i wscho­dzie ogro­dzo­na gó­ra­mi, na pół­no­cy mo­rzem, od za­cho­du gra­ni­czą­ca z Im­pe­rium. Mat­ka mi o niej opo­wia­da­ła. O go­rą­cych la­tach, ostrych zi­mach, wio­snach, gdy tra­wy są mięk­kie jak sierść mło­de­go za­ją­ca, i je­sie­niach, gdy by­dło robi się tak tłu­ste, że le­d­wo może ustać na no­gach. Od dzie­siąt­ków lat Im­pe­rium han­dlu­je z za­miesz­ku­ją­cy­mi tam lu­da­mi, chęt­nie za­cią­ga też na­szych wo­jow­ni­ków do swo­ich puł­ków lek­kiej jaz­dy. Gdy po­ja­wi­li się Se-koh­land­czy­cy, wie­lu mło­dych po­je­cha­ło na woj­nę z nimi, szu­ka­jąc chwa­ły i łu­pów. Wie­lu nie wró­ci­ło. Tak jak mój oj­ciec. Mat­ka cze­ka­ła na nie­go trzy lata. Po­tem sprze­da­ła nasz ro­dzin­ny ma­ją­tek, za­ła­do­wa­ła resz­tę, w tym i mnie, na sześć koni i wy­ru­szy­ła na pół­noc, żeby go szu­kać.

Lea uśmiech­nę­ła się do trzy­ma­ne­go w ręku pło­mie­nia.

– Ko­bie­ty w moim ple­mie­niu mogą tak ro­bić, to one dys­po­nu­ją ro­dzin­ny­mi do­bra­mi, by­dłem, na­mio­ta­mi, stro­ja­mi i bi­żu­te­rią. Ale moja mat­ka ni­g­dy, na­wet w naj­gor­szych snach, nie są­dzi­ła, że świat może być taki wiel­ki. Dla niej Im­pe­rium to kil­ka ogro­dzo­nych ka­mien­ny­mi mu­ra­mi miast, przy­le­ga­ją­cych do na­szych Ste­pów. Gdzieś tam na pół­no­cy mia­ła być woj­na, ale mat­ka są­dzi­ła, że do każ­de­go miej­sca, o któ­rym sły­sza­ła, do­je­dzie w mie­siąc.

Uśmiech się po­sze­rzył i po­smut­niał.

– Po mie­sią­cu by­ły­śmy w po­ło­wie dro­gi do Gór Krze­mien­nych. Mło­da ko­bie­ta, mała dziew­czyn­ka i czte­ry ko­nie. Dwa mu­sia­ła sprze­dać, bo oka­za­ło się, że w każ­dej karcz­mie i w każ­dym za­jeź­dzie mu­si­my pła­cić za staj­nie wię­cej niż za po­kój dla nas. Mat­ka wy­na­ję­ła prze­wod­ni­ka i tłu­ma­cza, któ­ry miał ją za­pro­wa­dzić do Lo­ven, tu wła­śnie, gdzie po­noć ostat­nio wi­dzia­no ojca ży­we­go. Nie zna­ła ję­zy­ka, nie mó­wi­łam? Nie zna­ła sło­wa po me­ekhań­sku, nie zna­ła oby­cza­jów, dro­gi, hi­sto­rii Im­pe­rium. Ni­cze­go. Ale po­wę­dro­wa­ła na kraj świa­ta, żeby zna­leźć swo­je­go męż­czy­znę.

– W po­ło­wie dro­gi do Gór Krze­mien­nych prze­wod­nik okradł nas i zo­sta­wił. Za­brał wszyst­kie pie­nią­dze, ko­nie, cały do­by­tek. Zo­sta­ły­śmy tyl­ko z tą odro­bi­ną bi­żu­te­rii, któ­rą mat­ka mia­ła na so­bie, i ra­chun­kiem w za­jeź­dzie do za­pła­ce­nia. Opo­wia­da­ła mi, jak omal wte­dy nie umar­ła. Ale była upar­ta i dum­na. Spła­ci­ła karcz­ma­rza pra­cą, przez na­stęp­ne trzy mie­sią­ce zaj­mu­jąc się koń­mi w staj­ni, sprzą­ta­niem, rą­ba­niem drew­na, no­sze­niem wody i tak da­lej. Spa­ła ra­zem ze mną w pu­stym bok­sie, ran­kiem wy­cho­dzi­ła do ro­bo­ty, a ja zo­sta­wa­łam tam na nie­mal cały dzień. Uczy­ła się ję­zy­ka. Po­tem zo­sta­ły­śmy na­stęp­ne trzy mie­sią­ce, bo na­de­szła zima, a z nią śnieg i chłód. I mia­ła ra­cję, że nie sprze­da­ła tych kil­ku zło­tych dro­bia­zgów, któ­re jej zo­sta­ły. Dzię­ki temu wio­sną mo­gła ku­pić dwa ko­nie i wy­ru­szyć da­lej.

Lea przy­mknę­ła oczy, a Ka­ile­an do­brze ją ro­zu­mia­ła.

– Do tej pory uni­ka­ły­śmy wiel­kich miast, ale w koń­cu i tam mu­sia­ły­śmy tra­fić, bo tyl­ko przez jed­no z nich moż­na było prze­kro­czyć rze­kę. An­de­len, trzy­dzie­ści dwa ty­sią­ce głów. Dla Im­pe­rium dziu­ra, ro­dzaj na­ro­śli wo­kół mo­stu i waż­nej prze­pra­wy. Na­wet nie sie­dzi­ba żad­nych władz. Dla mo­jej mat­ki – cały świat. Opo­wia­da­ła mi, że trzy dni ko­czo­wa­ła pod bra­mą, za­nim ze­bra­ła się na od­wa­gę i wje­cha­ła do środ­ka. Ni­g­dy nie są­dzi­ła na­wet, że w jed­nym miej­scu może żyć na­raz tylu lu­dzi. Domy, bu­do­wa­ne je­den na dru­gim, uli­ce, stra­ga­ny i kłę­bią­cy się tłum. A po­środ­ku sa­mot­na, mło­da ko­bie­ta ubra­na jak dzi­ku­ska, z dziec­kiem przy pier­si i z parą ku­pio­nych za ostat­nie pie­nią­dze cha­bet. Nikt nie na­uczył mnie o od­wa­dze tyle co ona.

W tym uśmie­chu były i mi­łość, i duma.

– Po­dróż na pół­noc za­ję­ła nam prze­szło rok. Po roku od wy­ru­sze­nia do­tar­ła tu­taj. Na­dal byłą dzi­ku­ską, ale mó­wi­ła już po me­ekhań­sku w mia­rę zro­zu­mia­le. Na­dal też wie­dzia­ła, cze­go chce. Za­czę­ła szu­kać. Zna­ła tyl­ko na­zwę puł­ku ojca i miej­sce, gdzie ostat­nio słu­żył. Szu­ka­ła na­stęp­ne trzy lata. Trzy lata wę­dró­wek z miej­sca na miej­sce, zbie­ra­nia opo­wie­ści, szu­ka­nia lu­dzi, któ­rzy roz­ma­wia­li z in­ny­mi ludź­mi, któ­rzy po­noć wie­dzie­li coś o jej mężu. W cza­sie woj­ny nie pro­wa­dzi­ło się ja­kichś spe­cjal­nych za­pi­sów w ar­mii, wy­star­czy­ło, że umiesz sie­dzieć w sio­dle i strze­lać z łuku. Po trzech la­tach... ktoś wska­zał jej kur­han. Po­dob­no to była jed­na z ostat­nich więk­szych po­ty­czek, pod sam ko­niec Dłu­gie­go Po­ści­gu, gdy ko­czow­ni­cy ucie­ka­li od bram No­we­go Me­ekha­nu aż za rze­kę, z ar­mią kon­ną na ple­cach. Po­dob­no pułk mo­je­go ojca za bar­dzo się wy­sfo­ro­wał w przód, od­cią­gnął od głów­nej ar­mii zbyt wiel­kie siły i... jak to mó­wią, osa­czył bor­su­ka w no­rze. Mała po­tycz­ka zmie­ni­ła się w re­gu­lar­ną bi­twę, po któ­rej usy­pa­li po­le­głym wspól­ny grób. To ten kur­han na Awe­do­wym Polu.

Dziew­czy­na wes­tchnę­ła i otwo­rzy­ła oczy. Spoj­rza­ła na swo­ich to­wa­rzy­szy.

– Do tej pory nie wiem, czy on tam leży. Moja mat­ka też nie wie­dzia­ła, ale wte­dy, w czte­ry lata po opusz­cze­niu ro­dzin­nych stron, po prze­je­cha­niu po­ło­wy świa­ta, wresz­cie się pod­da­ła. Na tym kur­ha­nie zło­ży­ła ofia­rę dla du­chów przod­ków, od­pra­wi­ła ob­rzę­dy po­grze­bo­we i po­że­gna­ła pa­mięć o ojcu. Bo w jej ży­ciu po­ja­wił się już inny męż­czy­zna. Jeź­dził z nią od prze­szło roku, po­ma­gał, strzegł. Dziś są mał­żeń­stwem, mają piąt­kę dzie­ci, wiel­ki ta­bun koni, kil­ka stad by­dła. Miesz­ka­ją na po­łu­dnie stąd, przy sa­mym mo­rzu. Ni­g­dy nie mia­łam pre­ten­sji do mat­ki, że wy­szła po­now­nie za mąż. Czte­ry lata to dłu­go, a ona i tak zro­bi­ła wię­cej, niż zro­bi­ła­by ja­ka­kol­wiek inna ko­bie­ta na jej miej­scu. I nie je­stem... nie­chcia­nym dziec­kiem, oj­czym trak­tu­je mnie jak wła­sną cór­kę, przy­rod­nie ro­dzeń­stwo – wzru­szy­ła ra­mio­na­mi – to po pro­stu moi bra­cia i sio­stry. Ale słu­cham zie­mi. Od­kąd pa­mię­tam, za­wsze sły­sza­łam wię­cej niż inni, za­wsze wie­dzia­łam, gdzie jest moja mat­ka, na­wet je­śli była od­da­lo­na o całe mile, za­wsze po­tra­fi­łam po­wie­dzieć, gdzie pasą się na­sze ko­nie, czy wszyst­ko z nimi w po­rząd­ku, czy zbli­ża­ją się wil­ki albo ban­dy­ci. Zie­mia prze­no­si głos, wie­cie o tym, nie­raz przy­kła­da­li­ście do niej ucho, na­słu­chu­jąc od­gło­su ko­pyt. Ja... gdy wbi­ję w zie­mię dło­nie, mogę usły­szeć ło­pot za­ję­cze­go ser­ca z dzie­się­ciu mil. Ale to nie dźwięk, tyl­ko... nie wiem jak to na­zwać... wszyst­ko, co żyje, jest ze sobą po­łą­czo­ne. Me­ekhań­scy cza­ro­dzie­je twier­dzą, że ta Moc po­cho­dzi z aspek­tów, z Li­ścia, Gorz­kie­go Mio­du, Krwi. Ale to tak, jak­by wy­dzie­lać z zupy po­szcze­gól­ne sma­ki, nie czu­jąc jej peł­ne­go aro­ma­tu. Nie umiem tego na­zwać. Czu­ję... słu­cham zie­mi nie tyl­ko przez ka­mień i ska­łę, ale też przez to, co wo­kół żyje, tra­wę, ro­bac­two, po­lne my­szy, kró­li­ki... Ale na po­łu­dniu, gdzie do ko­czow­ni­ków jest da­lej, pro­win­cje są spo­koj­niej­sze, ktoś w koń­cu zwró­cił uwa­gę na dziw­ne dziec­ko, któ­re go­dzi­na­mi sie­dzi w miej­scu, wkła­da­jąc ręce w my­sie nory i inne dziu­ry. Słu­cha­nie Zie­mi... Wiel­ki Ko­deks nie za­bra­nia tego wprost, ale na­ka­zu­je mieć na oku lu­dzi z ta­ki­mi uzdol­nie­nia­mi. Mat­ka i oj­czym szyb­ko na­uczy­li mnie ukry­wać tę zdol­ność, ale plot­ki po­zo­sta­ły, a gdy skoń­czy­łam szes­na­ście lat, po­ja­wi­li się lu­dzie, py­ta­ją­cy o moją ro­dzi­nę. Wte­dy spa­ko­wa­łam na ko­nia cały swój do­by­tek i ru­szy­łam na pół­noc, do Lo­ven. Kha-dar od­na­lazł mnie i przy­jął do cza­ar­da­nu. Oto moja za­słu­ga.

* * *


– Oto moja za­słu­ga...

– Na­zy­wam się Fay­len-ena-Klo­wer...

– Mat­ka na­zwa­ła mnie Dle­wynn Gło­śny Krzyk, ale wszy­scy wo­ła­ją na mnie Niiar...

– Ve­ria, tak na­zwa­no mnie za­raz po uro­dze­niu, bo po­dob­no po­ród trwał dzie­sięć ude­rzeń ser­ca. Ve­ria zna­czy szyb­ka...

– ... oj­ciec chciał, że­bym wstą­pił do woj­ska, ro­dzin­na tra­dy­cja tak na­ka­zy­wa­ła. Za­czął się do mnie znów od­zy­wać do­pie­ro wte­dy, gdy do­wie­dział się, że jeż­dżę pod Gen­nem La­skol­ny­kiem...

– ... nie po­tra­fię strze­lać z łuku, chy­ba że mam tra­fić ko­nia z trzech kro­ków...

– ... nie mam żad­nych Mocy, ale po­tra­fię ukraść każ­de­go ko­nia, ja­kie­go mi się wska­że. W moim ple­mie­niu kra­dzież koni to szla­chet­ne i god­ne po­chwa­ły za­ję­cie...

– ... słu­ży­łem w woj­sku jako zwia­dow­ca...

– ... lu­bię wal­kę, lu­bię się bić, wszyst­ko mi jed­no, z ko­nia czy pie­szo, sza­bla, to­pór czy nóż...

– ... pierw­sze­go czło­wie­ka za­bi­łem, jak mia­łem je­de­na­ście lat...

– ... mój oj­ciec zgi­nął w bi­twie o Me­ekhan, to­wa­rzy­sze z puł­ku przy­wieź­li do domu tyl­ko jego sza­blę. Uży­wam jej do dziś...

– ... nie lu­bię cza­rów, wo­lał­bym, żeby wszyst­ko za­wsze od­by­wa­ło się jak na­le­ży, że­la­zo na że­la­zo, pan­cerz prze­ciw pan­ce­rzo­wi...

– ... Awien za­sło­nił mnie przed cio­sem, po­tem tra­fi­ły go dwie strza­ły... Śni mi się to do dziś...

– ... je­stem We­ssyr­czy­kiem...

– ...je­stem pół­krwi Ver­dan­no...

– ... mój oj­ciec był Me­ekhań­czy­kiem, mat­ka po­cho­dzi­ła stąd...

– ... je­stem z rodu On­we­low, z ple­mie­nia Ja­cen­nów...

– ... Ka­lend, z da­le­kie­go Za­cho­du...

– ...je­stem...

– ... je­stem...

– ...je­stem...

– Oto moja za­słu­ga.

* * *


Ko­ci­mięt­ka je­chał z gło­wą za­dar­tą w górę, roz­glą­da­jąc się na boki. Wła­śnie mi­ja­li ko­lej­ny wą­wóz, ostat­ni przed zam­kiem, je­śli wie­rzyć in­for­ma­cjom prze­ka­za­nym przez La­skol­ny­ka.

– Set­ka lu­dzi nad nami, kil­ka gła­zów ze­pchnię­tych na dro­gę i moż­na za­trzy­mać całą ar­mię – mruk­nął wresz­cie. – Nie po­do­ba mi się to.

– Mnie też nie. Ale chy­ba trud­no wy­ma­gać, żeby Im­pe­rium zbu­do­wa­ło gład­kie i pro­ściut­kie po­dej­ście pod swo­ją twier­dzę, hę? Dro­ga jest sze­ro­ka i rów­na, za­krę­ty nie­zbyt ostre, most so­lid­ny, to i tak wię­cej, niż się spo­dzie­wa­łam. Ile jesz­cze do zam­ku?

Da­ghe­na ziew­nę­ła sze­ro­ko, za­sła­nia­jąc dło­nią usta.

– Ło­oooooch... Ty się mnie nie py­taj, Ka­ile­an, bo ja nie je­stem stąd. Je­dzie­my tędy już ja­kąś... go­dzi­nę? Parę mil prze­by­li­śmy. Za­mek ma być dwa­na­ście mil od roz­jaz­du, ale nikt nie po­wie­dział, czy po dro­dze, czy w li­nii pro­stej. Więc je­ste­śmy albo w po­ło­wie dro­gi, albo w jed­nej trze­ciej. Je­śli je­ste­śmy w po­ło­wie, mo­że­my je­chać da­lej, bo zdą­ży­my rzu­cić na nie­go okiem i wró­cić. Je­śli w jed­nej trze­ciej, to chy­ba nie bar­dzo, bo przed po­łu­dniem nie bę­dzie­my z po­wro­tem.

– Wie­dzą, gdzie po­je­cha­li­śmy.

Da­ghe­na ziew­nę­ła jesz­cze sze­rzej.

– No pew­nie. Jak za­wsze. Ale nie chce mi się je­chać pół dnia tam i z po­wro­tem tyl­ko po to, żeby obej­rzeć mur sto­ją­cy na szczy­cie góry. Tu gdzieś po­win­na być czuj­ka z zam­ku, straż. Je­śli nas za­uwa­ży­li, pew­nie już dali znać da­lej, więc, oooooooch... pew­nie wkrót­ce spo­tka­my ja­kiś pa­trol, któ­ry za­py­ta, co­śmy za jed­ni i co tu ro­bi­my, i cze­mu szpie­gu­je­my pod zam­kiem, bo jak wia­do­mo, wszy­scy szpie­dzy jeż­dżą za­wsze w bia­ły dzień środ­kiem dro­gi. Spo­tka­ją nas, po­ka­że­my pi­smo, za­py­ta­my jak to da­le­ko i wró­ci­my do roz­jaz­du.

– Roz­ga­da­łaś się, Dag.

– No. – Ski­nę­ła gło­wą. – Nie lu­bię gór. Pierw­szy raz w nich je­stem, ale już wiem, że ich nie lu­bię. Są za wy­so­kie, za stro­me i za ska­li­ste. Jacy lu­dzie chcie­li­by tu miesz­kać?

Ka­ile­an wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ci, któ­rzy po­wie­dzą, że Ste­py są za ni­skie, za pła­skie i za dużo na nich tra­wy. Dzi­wa­cy, jed­nym sło­wem.

Da­ghe­na po­sła­ła jej sła­by uśmiech i wró­ci­ła do roz­glą­da­nia się. Trakt wiódł wą­wo­zem, skal­ne ścia­ny wzno­si­ły się co­raz wy­żej i wy­żej, co­raz mniej nie­ba mie­li nad gło­wą. Za­sta­na­wia­ła się, jak po­dróż tędy znio­są lu­dzie uro­dze­ni i wy­cho­wa­ni na rów­ni­nach, dla któ­rych kupa kom­po­stu była wznie­sie­niem o zna­cze­niu stra­te­gicz­nym. Na­wet ona czu­ła się nie­swo­jo.

Za ko­lej­nym za­krę­tem na­tknę­li się na roz­sta­je. Nic wiel­kie­go, głów­ny trakt cią­gle był sze­ro­ki i po me­ekhań­sku so­lid­ny, ale od nie­go od­bi­ja­ła w bok mniej­sza, węż­sza dro­ga. Wy­ło­żo­na pła­ski­mi ka­mie­nia­mi, wy­koń­czo­na byle jak, przy im­pe­rial­nej tra­sie wy­glą­da­ła jak ubo­ga wie­śniacz­ka przy księż­nej. Wy­ra­sta­ła z le­wej stro­ny, przez kil­ka­dzie­siąt kro­ków nie­mal przy­tu­la­ła się do więk­szej krew­niacz­ki, by po­tem od­bić ostro i znik­nąć w skal­nej szcze­li­nie. Za­trzy­ma­li się przy roz­sta­jach, mniej­sza dro­ga bie­gła pod górę, mię­dzy wciąż zwę­ża­ją­cy­mi się ra­mio­na­mi wą­wo­zu, i gi­nę­ła gdzieś z przo­du. Ktoś za­dał so­bie trud, żeby przy roz­ga­łę­zie­niu po­sta­wić ta­bli­cę. Ka­ile­an pod­je­cha­ła bli­żej.

– I co tam pi­sze?

– Cze­kaj – mruk­nę­ła. Ta­bli­ca była w do­brym sta­nie, na dę­bo­wych de­skach ktoś wy­rył in­for­ma­cję, ale użył do tego tak cu­dacz­nych, peł­nych za­wi­ja­sów i ozdob­ni­ków li­ter, że od sa­me­go pa­trze­nia roz­bo­la­ły ją oczy. – Tu idzie tak: „Dro­ga na­le­ży do szla­chet­ne­go hra­bie­go Cyw­ra­sa-der-Ma­le­ga z Klen­do­an, bo­ha­te­ra bi­twy pod Wen­der-hyz, pana na zie­miach...”. Tego wam nie będę czy­tać, bo wy­mie­nił z osob­na chy­ba każ­dy kur­nik, jaki po­sia­da, więc bla, bla, bla, „...i pro­wa­dzi do wie­ży ob­ser­wa­cyj­nej, któ­rą Jego Mi­łość po­sta­wił na skra­ju swo­ich ziem dla chwa­ły Ce­sa­rza...”, bla, bla, bla. Nie mó­wi­łam wam, że oni tu za­wsze i wszyst­ko ro­bią dla chwa­ły ce­sa­rza? Na­wet sra­ją, z wy­pię­ty­mi tył­ka­mi i wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi, a za każ­dym ra­zem, gdy gów­no wpad­nie do dołu, pod­ry­wa­ją się i wy­krzy­ku­ją „Chwa­ła Ce­sa­rzo­wi!”. Zo­rien­to­wa­ła się, że bar­dziej war­czy, niż mówi. Po­zo­sta­li przy­glą­da­li jej się z dziw­ny­mi mi­na­mi.

– Co cię tak po­nio­sło?

– Nasz ba­ron, od któ­re­go dzier­ża­wi­li­śmy zie­mię, słu­żył u tego hra­bie­go. Za każ­dym ra­zem, kie­dy pod­no­sił dzier­ża­wę, mó­wił, że to z roz­ka­zu Cyw­ra­sa-der-Ma­le­ga. I za każ­dym ra­zem jego nad­zor­ca wy­krzy­ki­wał „Dla chwa­ły Ce­sa­rza!”. A my po­tem przez cały rok głod­ni cho­dzi­li­śmy.

– Ten hra­bia mógł na­wet o tym nie wie­dzieć – za­uwa­żył przy­tom­nie Jan­ne.

– A po­wi­nien! Mój dzia­dek nie prze­żył zimy, bo nie mie­li­śmy dość je­dze­nia. Po­wi­nien! – Wzię­ła głę­bo­ki od­dech, żeby się uspo­ko­ić. – No do­bra, kto je­dzie ze mną?

Ko­ci­mięt­ka zmie­rzył wzro­kiem wzno­szą­cą się stro­mo dróż­kę.

– Po co?

– Wie­ża ob­ser­wa­cyj­na. Tak tu na­pi­sa­no. Bę­dzie się moż­na ro­zej­rzeć po oko­li­cy bez od­pa­rza­nia so­bie tył­ka w sio­dle.

– Aha. – Pod­je­chał do ta­bli­cy. – A czy tam na dole nie do­da­no, żeby nikt bez po­zwo­le­nia pana hra­bie­go nie wa­żył się wjeż­dżać na dro­gę?

– Może. Ale ja nie­uczo­na je­stem, czy­tać nie umiem. Poza tym to jest Im­pe­rium, a nie ma ta­kich praw, któ­re za­bro­ni­ły­by Me­ekhan­ce czy­stej krwi wjeż­dżać, gdzie za­pra­gnie.

Ko­ci­mięt­ka wy­szcze­rzył się kwa­śno.

– Ja nie je­stem Me­ekhan­ką czy­stej krwi, Ka­ile­an.

– Nic nie szko­dzi, ad­op­tu­ję cię na te parę chwil. Poza tym dama po­trze­bu­je eskor­ty.

Da­ghe­na par­sk­nę­ła.

– Dama? Nie­po­tra­fią­ca czy­tać i z od­ci­ska­mi od cię­ci­wy na pal­cach?

– Cze­piasz się. Je­dzie­cie?

– No pew­nie.

Skie­ro­wa­li ko­nie na dro­gę do wie­ży. Ścia­ny, mię­dzy któ­re wje­cha­li, były nie­mal pio­no­we, ciem­ne i wil­got­ne, mech roz­ra­stał się ra­do­śnie w każ­dej szcze­li­nie. Śla­dy ob­rób­ki i rysy po ude­rze­niach oskar­dów su­ge­ro­wa­ły, że po­sze­rzo­no tu na­tu­ral­ne pęk­nię­cie w ska­le, żeby do­stać się na szczyt. Ko­nie wspi­na­ły się nie­chęt­nie, w po­ło­wie tra­sy mu­sie­li zsiąść i po­pro­wa­dzić je za uzdy. Tej dro­gi z pew­no­ścią nie zbu­do­wa­no dla jeźdź­ców. Po kil­ku chwi­lach lu­dzie i zwie­rzę­ta dy­sze­li cięż­ko i spły­wa­li po­tem. Da­ghe­na za­klę­ła pod no­sem.

– Niech cię li­cho, Ka­ile­an. Po co ja cię po­słu­cha­łam?

– Żeby za­osz­czę­dzić so­bie pół dnia w sio­dle na ob­jeż­dża­nie oko­li­cy. Nie ma­rudź, już wi­dzę ko­niec dro­gi.

– Jak to bę­dzie tak wy­glą­dać cały czas... Łyd­ki mam jak z roz­ża­rzo­ne­go że­la­za.

– Po­cze­kaj, aż bę­dzie­my scho­dzić. – Ka­ile­an wy­szcze­rzy­ła się sze­ro­ko. – Po­czu­jesz, że masz uda i ty­łek.

– Nie będę scho­dzić. Sią­dę i po­cze­kam, aż te góry się roz­pad­ną.

Do­tar­cie na szczyt za­ję­ło im prze­szło kwa­drans. To chy­ba nie był naj­lep­szy po­mysł, oce­ni­ła Ka­ile­an, pa­trząc, jak wszy­scy sa­pią i ocie­ra­ją pot. Ona sama dy­sza­ła jak miech ko­wal­ski, nogi jej drża­ły, a ko­szu­la le­pi­ła się do cia­ła. Po­wiał lek­ki wie­trzyk i mo­men­tal­nie za­trzę­sła się z zim­na. Parę lat wcze­śniej prze­by­ła­by tę dro­gę lek­kim truch­tem i na­wet by się nie zgrza­ła. Dla ko­goś, kto jak Da­ghe­na całe ży­cie spę­dził na Ste­pach, wspi­nacz­ka po gó­rach to nie lada wy­zwa­nie. Dla koni też. To­ryn pa­trzył na nią wy­raź­nie zły, tyl­ne nogi lek­ko mu drża­ły.

– Wszy­scy... – wzię­ła głę­bo­ki od­dech, żeby uspo­ko­ić ło­mot ser­ca – ... wszy­scy po­trze­bu­je­my za­pra­wy w mar­szu po gó­rach. Lu­dzie i zwie­rzę­ta. Ina­czej do na­stęp­nej zimy stąd nie wyj­dzie­my.

– Mnie to mó­wisz. – Ko­ci­mięt­ka się­gnął po ma­nier­kę i po­cią­gnął kil­ka dłu­gich ły­ków. – Uch, gdy­bym do­dał do sie­bie wszyst­kie scho­dy i pa­gór­ki, na któ­re się w ży­ciu wspią­łem, to nie wy­szła­by na­wet po­ło­wa z tego, ile ma ta góra. Bo to góra jest, praw­da?

Ro­zej­rze­li się wresz­cie. Szczyt zo­stał kie­dyś czę­ścio­wo wy­kar­czo­wa­ny, sta­li więc na czymś na kształt po­la­ny oto­czo­nej wy­so­ki­mi świer­ka­mi. Po­środ­ku niej, ja­kieś dwie­ście jar­dów od nich, wzno­si­ła się czwo­ro­kąt­na wie­ża. Jej ka­mien­na pod­sta­wa mia­ła sze­ro­kość oko­ło trzy­dzie­stu stóp i po­dob­ną wy­so­kość. Zwień­czał ją zę­ba­ty mur. W ścia­nie, któ­rą wi­dzie­li, znaj­do­wa­ły się dwa rzę­dy krzy­żo­wych szcze­lin strzel­ni­czych, pierw­szy pięt­na­ście stóp nad zie­mią, dru­gi dzie­sięć stóp nad nim. Nad ca­ło­ścią, ni­czym maszt na peł­no­mor­skim stat­ku, gó­ro­wa­ła po­je­dyn­cza, wy­so­ka na co naj­mniej sześć­dzie­siąt stóp kon­struk­cja z drew­na, na któ­rej szczy­cie za­miesz­czo­no coś w ro­dza­ju za­da­szo­ne­go bo­cia­nie­go gniaz­da czy też ma­łej bud­ki straż­ni­czej.

– Nie­źle. – Jan­ne przy­glą­dał się bu­dow­li z wy­raź­ną cie­ka­wo­ścią. – Par­ter, dwa pię­tra i ob­lan­ko­wa­ny dach. Moż­na się bro­nić i ma się wi­dok na wszyst­ko wo­kół. Je­dzie­my?

– Po­pro­wa­dzi­my ko­nie. Przy­da się im jesz­cze chwi­la od­de­chu, nam też. W gó­rach le­piej nie sty­gnąć zbyt szyb­ko. Wiatr prze­wie­je cię na wy­lot, po­tem bę­dzie go­rącz­ka, dresz­cze i cięż­kie cho­rób­sko. Nie mó­wiąc o mię­śniach, któ­re od­mó­wią po­słu­szeń­stwa. Tak więc idzie­my – pod­kre­śli­ła.

Ru­szy­li. Ci, któ­rzy kar­czo­wa­li las, na­praw­dę się po­sta­ra­li, usu­nię­to każ­dy pień, każ­dy więk­szy głaz i wy­rów­na­no te­ren, w wy­ni­ku cze­go wie­ża z każ­dej stro­ny mia­ła do li­nii lasu co naj­mniej dwie­ście pięć­dzie­siąt jar­dów. Kępy tra­wy i małe krzacz­ki nie da­wa­ły­by ewen­tu­al­nym na­past­ni­kom żad­nej osło­ny. Sam po­ste­ru­nek ota­czał sze­ro­ki na dwa­dzie­ścia stóp pas za­ostrzo­nych pali, przez któ­ry wą­ska i krę­ta ścież­ka pro­wa­dzi­ła do ma­leń­kiej furt­ki.

– Me­ekhań­czy­cy – mruk­nął Ko­ci­mięt­ka, gdy za­trzy­ma­li się przed pa­la­mi. – Na­wet wy­cho­dek po­tra­fią zmie­nić w twier­dzę.

– Ja tam nie na­rze­kam. – Jan­ne roz­glą­dał się po po­la­nie. – Wolę srać w twier­dzy niż w szcze­rym polu. Cie­ka­we, kie­dy to po­sta­wi­li?

– Ze trzy-czte­ry lata temu.

– Skąd wiesz, Ka­ile­an?

Wska­za­ła na ka­mien­ną ścia­nę.

– Dość świe­żo wy­mu­ro­wa­na, mech jesz­cze nie za­czął jej po­ra­stać i drew­no czę­sto­ko­łu nie ściem­nia­ło. Miej­sco­wa szlach­ta ob­cho­dzi w ten spo­sób pra­wo.

– Pra­wo?

– Nie mogą bu­do­wać zam­ków wszę­dzie tam, gdzie im się spodo­ba. Mają pra­wo umoc­nić ro­do­wą sie­dzi­bę, ale poza tym nie wol­no im wzno­sić żad­nych no­wych for­ty­fi­ka­cji. Więk­szość tu­tej­szych hra­biów i ba­ro­nów wy­wo­dzi się z me­ekhań­skich ofi­ce­rów, gdy­by im po­zwo­lić, całe góry prze­ro­bi­li­by na twier­dzę.

– Ce­sarz po­wi­nien być z tego za­do­wo­lo­ny.

– Z cze­go? Że jego ary­sto­kra­cja za­mie­nia swo­je zie­mie w for­te­ce? Im grub­sze i wyż­sze mury, tym mniej wła­dzy czu­ją nad sobą. Dla­te­go pra­wo mówi ja­sno, ro­do­wa sie­dzi­ba może być umoc­nio­na, ale wię­cej zam­ków sta­wiać nie wol­no. Więc sta­wia­ją coś ta­kie­go – wska­za­ła mur. – Wie­że ob­ser­wa­cyj­ne. Niby wy­star­czy­ło­by tu trzech czy czte­rech lu­dzi, któ­rzy mają oko na oko­li­cę i dają świa­tłem i dy­mem sy­gna­ły, żeby za­wia­do­mić o nie­bez­pie­czeń­stwie, ale jak wi­dać, ca­łość musi być ob­mu­ro­wa­na, opa­lo­wa­na i...

– I ci­cha – prze­rwał jej Ko­ci­mięt­ka.

– Co?

– Ka­ile­an, prze­stań się za­cie­trze­wiać, wszy­scy już wie­dzą, że nie lu­bisz miej­sco­wej szlach­ty. Je­śli ci to po­pra­wi hu­mor, ja też mogę ich znie­lu­bić, ale my we­szli­śmy na górę już parę mi­nut temu, a nikt ze środ­ka na­wet nas nie okrzyk­nął. Co to za wie­ża ob­ser­wa­cyj­na? Ilu lu­dzi może być w środ­ku?

– Kil­ku?

– Żad­ne­go. Albo wszy­scy pi­ja­ni. – Przy­ło­żył ręce do ust. – He­eeeej!

Cze­ka­li chwi­lę, wsłu­chu­jąc się w ci­szę. Wresz­cie Ko­ci­mięt­ka wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Kto idzie spraw­dzić, co tu się dzie­je?

– Ja pój­dę – za­de­cy­do­wa­ła Ka­ile­an. – Po­cze­kaj­cie tu.

– I ja. – Jan­ne się­gnął po to­pór przy­tro­czo­ny do sio­dła. – Nie wej­dziesz tam sama.

Za­mach­nął się bro­nią, po na­my­śle prze­su­nął po­chwę z no­żem na brzuch.

– Coś czu­jesz? – spy­ta­ła.

– Nie, ale tu nie ma pta­ków.

– Pu­sta oko­li­ca – mruk­nę­ła Da­ghe­na i spraw­dzi­ła, czy sza­ble lek­ko wy­cho­dzą z po­chew, że­la­zo ci­cho zgrzyt­nę­ło o oku­cie. – Psia­krew! Ro­bię się przez was ner­wo­wa.

Jan­ne po­krę­cił gło­wą.

– Po­słu­chaj. Nie, nie mnie. Lasu. Ci­sza. Spo­kój. W lesie za­wsze są ja­kieś pta­ki, na ta­kich po­la­nach, w tra­wie, mają mnó­stwo je­dze­nia, lu­bią ta­kie miej­sca. Tu ich nie ma, na pół mili wo­kół nie ma ani jed­ne­go. Miej­cie oczy otwar­te. Idziesz, Ka­ile­an?

– Idę. Zo­stań, To­ryn.

Przej­ście mię­dzy pa­la­mi było tak wą­skie, że na­wet ona le­d­wo się zmie­ści­ła. Pro­wa­dzi­ło wprost do ma­leń­kiej furt­ki z oku­te­go że­la­zem drew­na, sze­ro­kiej na dwie sto­py, wy­so­kiej na pięć. Na ten wi­dok Jan­ne sap­nął.

– Będę mu­siał na klęcz­kach wcho­dzić.

– Wła­śnie o to cho­dzi, nie są­dzisz? Ja pierw­sza.

Drzwicz­ki otwie­ra­ły się, zgod­nie z wszel­ki­mi za­sa­da­mi sta­wia­nia obron­nych bu­dow­li, na ze­wnątrz. I oczy­wi­ście nie mia­ły żad­nej klam­ki czy uchwy­tu. Ka­ile­an bez prze­ko­na­nia zła­pa­ła za kra­wędź, nie spo­dzie­wa­jąc się zbyt wie­le.

Otwo­rzy­ły się bez­sze­lest­nie.

Jan­ne obej­rzał się przez ra­mię na Da­ghe­nę i Ko­ci­mięt­kę. Obo­je trzy­ma­li już w ręku sza­ble, Dag marsz­czy­ła brwi, jak­by nie po­do­bał jej się ja­kiś za­pach.

– Wcho­dzi­my. – Lek­ko klep­nął ją w ra­mię.

Ścia­na wie­ży mia­ła pięć stóp gru­bo­ści, więc za furt­ką był krót­ki ko­ry­ta­rzyk i dru­gie drzwi, otwie­ra­ne tym ra­zem do we­wnątrz. Te też uchy­li­ły się, le­d­wo do­tknię­te pal­cem. Mu­sia­ła się schy­lić w odrzwiach; gdy­by we­wnątrz cza­to­wał ktoś z bro­nią w ręku, miał­by oka­zję do czy­ste­go cię­cia. No ale, po­cie­szy­ła się, gdy­by za­ło­ga wie­ży chcia­ła ich za­bić, to już daw­no wy­strze­la­ła­by całą czwór­kę z kusz.

Mia­ła na­dzie­ję, że nikt nie bawi się z nimi w kot­ka i mysz­kę.

W środ­ku pa­no­wa­ła ciem­ność, tro­chę świa­tła wpa­da­ją­ce­go przez uchy­lo­ne drzwi le­d­wo ją roz­ja­śnia­ło. Za­trzy­ma­ła się, żeby przy­zwy­cza­ić oczy do pół­mro­ku. Jan­ne pra­wie wlazł jej na ple­cy.

– Po­cze­kaj. – Zła­pa­ła go za ra­mię, gdy pró­bo­wał ją wy­mi­nąć. – Tu gdzieś po­win­ny być... O, są.

Dwie cięż­kie, oku­te że­la­zem kło­dy mia­ły za­pew­ne pod­pie­rać furt­kę od środ­ka. Otwo­rzy­ła sze­ro­ko we­wnętrz­ne i ze­wnętrz­ne drzwi i za­blo­ko­wa­ła je bel­ka­mi. Od razu zro­bi­ło się ja­śniej.

Na par­te­rze zna­leź­li mnó­stwo be­czek, be­czu­łek i wor­ków, ja­kieś pa­kun­ki, spo­ro po­wią­za­nych w pęcz­ki strzał i beł­tów, całą lewą ścia­nę zaj­mo­wa­ły sto­ja­ki z pa­ska­mi su­szo­ne­go mię­sa. Pęki ce­bu­li i czosn­ku zwie­sza­ły się z be­lek su­fi­tu. Moż­na by­ło­by tu prze­trwać pół­rocz­ne ob­lę­że­nie. Po­środ­ku tkwił drew­nia­ny słup o śred­ni­cy oko­ło trzech stóp.

– Ja­kaś becz­ka im prze­cie­ka. – Jan­ne wska­zał na pod­ło­gę za­la­ną wodą.

– Nie umrzesz od odro­bi­ny wil­go­ci. Idzie­my da­lej.

Wy­żej pro­wa­dzi­ły so­lid­ne, ka­mien­ne scho­dy. Kla­pa nad nimi była za­chę­ca­ją­co otwar­ta. Po chwi­li sta­li już na pierw­szym pię­trze. Tu­taj naj­wy­raź­niej mie­ści­ła się część miesz­kal­na, oczy­wi­ście słup prze­cho­dził przez śro­dek po­miesz­cze­nia, ale wy­ko­rzy­sta­no go po­my­sło­wo, mon­tu­jąc wo­kół blat i sta­wia­jąc kil­ka krót­kich ław. Pod ścia­na­mi mie­ści­ły się pię­tro­we pry­cze. W rogu ciem­nym gar­dłem stra­szył po­tęż­ny ko­mi­nek. Przez wą­skie okna-strzel­ni­ce wpa­da­ło nie­wie­le świa­tła.

Jan­ne pod­szedł do ko­min­ka, szturch­nął że­la­znym prę­tem po­piół. Za­mi­go­ta­ły iskry.

– Jesz­cze rano pa­li­li – mruk­nął. – Osiem­na­ście pry­czy. Ale tyl­ko sześć z ko­ca­mi. Zdą­ży­li zjeść śnia­da­nie. Po­tem zni­kli.

Mam­ro­tał krót­kie, pro­ste zda­nia, ra­czej jak­by gło­śno my­ślał, niż chciał jej coś prze­ka­zać. Ka­ile­an do­pie­ro te­raz zwró­ci­ła uwa­gę na to, że w po­miesz­cze­niu wy­ko­rzy­sty­wa­no tyl­ko sześć łó­żek.

– Mało ich coś.

– To za­ło­ga na czas po­ko­ju. Ob­ser­wa­cyj­na. Szko­da pie­nię­dzy na utrzy­my­wa­nie peł­ne­go sta­nu, je­śli parę mil stąd jest im­pe­rial­na twier­dza. Sze­ściu lu­dzi wy­star­czy, żeby pil­no­wać oko­li­cy i dbać o wie­żę. To też zna­czy, że pan hra­bia nie ma żad­nych za­tar­gów z są­sia­da­mi, ina­czej zo­sta­wił­by tu dwu­dzie­stu albo wię­cej straż­ni­ków. Tak są­dzę – do­dał po chwi­li.

– Do­brze są­dzisz. – Ka­ile­an ru­szy­ła na dru­gie pię­tro. – A skąd wiesz o śnia­da­niu?

– Czu­ję za­pach ja­kie­goś gu­la­szu. Z dużą ilo­ścią czosn­ku i ce­bu­li. A ty nie?

– Nie, ale też je­stem już głod­na. No, idzie­my da­lej.

Po­wy­żej znaj­do­wa­ła się kuch­nia, wiel­ki i cięż­ki piec zaj­mo­wał pół ścia­ny. Tu­taj było ja­śniej, bo spo­ro świa­tła wpa­da­ło przez kla­pę pro­wa­dzą­cą na dach. Piec, stół, kil­ka drew­nia­nych ta­bo­re­tów, jesz­cze dwa łóż­ka i oczy­wi­ście gi­ną­cy w su­fi­cie słup. Ka­ile­an zaj­rza­ła do sto­ją­ce­go na sto­le ko­cioł­ka. Ka­sza z ja­kimś gu­la­szem. Od za­pa­chu czosn­ku aż za­krę­ci­ło jej się w no­sie.

– O Pani, z pew­no­ścią nie mie­li ka­ta­ru.

– To z po­wo­du mię­sa. – Jan­ne zaj­rzał jej przez ra­mię. – Ba­ra­ni­na. Ja­dłaś kie­dyś taką bez czosn­ku?

– Ja­dłam. Jak do­brze przy­rzą­dzić...

– Ka­ile­an, to wa­row­na wie­ża, a nie za­mek. Pan hra­bia nie przy­sy­ła tu naj­lep­szej mło­dej ja­gnię­ci­ny, lecz mię­so ze sta­re­go try­ka albo z owiec, któ­re już na­wet weł­ny nie dają. Gdy­by nie ce­bu­la i czo­snek, odór mógł­by nas po­zba­wić zmy­słów. Może dla­te­go wła­śnie nie ma tu ni­ko­go. Do­sta­li o jed­ną por­cję ba­ra­ni­ny za dużo i po­sta­no­wi­li rzu­cić służ­bę...

– Daj spo­kój. – Po­chy­li­ła się nad ko­cioł­kiem i jesz­cze raz po­cią­gnę­ła no­sem. – Albo i masz ra­cję. Na­dal czu­ję tyl­ko czo­snek. Cie­ka­we, jak sma­ku­je?

Zła­pa­ła za drew­nia­ną łyż­kę.

Wiel­ka dłoń za­ci­snę­ła się jej na nad­garst­ku.

– Oni zje­dli i prze­pa­dli, dziew­czy­no. Może ktoś im cze­goś do­dał do śnia­da­nia albo mię­so oka­za­ło się ze­psu­te. Sprawdź­my naj­pierw dach.

Pu­ści­ła łyż­kę, uśmie­cha­jąc się z za­kło­po­ta­niem. Jan­ne ni­g­dy nie spra­wiał wra­że­nia bły­sko­tli­we­go, da­le­ko mu było do swo­bo­dy Ko­ci­mięt­ki, zło­śli­wo­ści Da­ghe­ny czy pro­mie­niu­ją­cej ukry­tym au­to­ry­te­tem po­sta­wy La­skol­ny­ka. Ła­two było się co do nie­go po­my­lić.

– Idzie­my.

Kla­pa była otwar­ta. Słup strze­lał po­środ­ku da­chu w górę, rząd przy­bi­tych do nie­go drew­nia­nych szcze­bli pro­wa­dził do sta­no­wi­ska ob­ser­wa­to­ra. Ca­łość wzmac­nia­ło drew­nia­ne rusz­to­wa­nie. Wspi­nacz­ka na szczyt mu­sia­ła sta­no­wić nie lada wy­zwa­nie na­wet w dzień, przy do­brej po­go­dzie. Wo­la­ła nie wy­obra­żać so­bie, jak to wy­glą­da nocą, w desz­czu.

– No nie. Ja tam na pew­no nie wej­dę. – Za­dar­ła gło­wę w górę i wpa­try­wa­ła się w tkwią­cą na koń­cu słu­pa ma­leń­ką bud­kę, aż za­czę­ły jej łza­wić oczy. – To i tak jest za małe, żeby zmie­ści­ło się tam sze­ściu lu­dzi.

– Wej­dziesz.

Jan­ne stwier­dził to z ta­kim spo­ko­jem, jak­by trzy­mał za pa­zu­chą pi­smo z roz­ka­zem sa­me­go ce­sa­rza, któ­ry stwier­dzał, że ona, Ka­ile­an-ann-Ale­wan, ma oso­bi­ście wdra­pać się jesz­cze sześć­dzie­siąt stóp w górę.

– Bo co? Zmu­sisz mnie?

– Nie. – Wzru­szył sze­ro­ki­mi ra­mio­na­mi. – Ale bę­dziesz mu­sia­ła zejść na dół i po­wie­dzieć Dag, że po tym, jak na­mó­wi­łaś nas na wspi­nacz­kę, nie chcia­ło ci się wdra­pać na ten słup i ro­zej­rzeć po oko­li­cy. Mie­li­śmy spraw­dzić, jak da­le­ko jest za­mek, pa­mię­tasz? Je­śli te­raz skre­wisz, ona i Ko­ci­mięt­ka będą ci to wy­po­mi­nać przez na­stęp­ne pół roku.

Miał ra­cję. W ten swój lek­ko fleg­ma­tycz­ny, iry­tu­ją­co bez­po­śred­ni spo­sób tra­fił w sed­no. Skrzy­wi­ła się wście­kle, mie­rząc jesz­cze raz słup wzro­kiem. Z tego miej­sca wy­glą­dał na dwa razy wyż­szy niż z ze­wnątrz wie­ży.

– Może ty wej­dziesz? – spró­bo­wa­ła jesz­cze.

– Ja? Ja nie po­cho­dzę z gór. No i... Oni zni­kli, Ka­ile­an. Co naj­mniej sze­ściu lu­dzi. – Mach­nął bro­nią. – Nie zo­sta­wię cię tu sa­mej.

– Po­ra­dzę so­bie le­piej niż ty.

– Ale nie z to­po­rem. Je­śli ktoś bę­dzie chciał wejść tu przez tę kla­pę, to­pór jest lep­szy niż sza­bla.

Oczy­wi­ście py­ta­nie, kto mógł­by wejść przez kla­pę wie­ży, któ­rą już spraw­dzi­li i do któ­rej nikt nie mógł się nie­po­strze­że­nie do­stać, po­zo­sta­wa­ło otwar­te, lecz Jan­ne znów miał ra­cję. To­pór był lep­szy do roz­wa­la­nia głów niż sza­bla. Wy­glą­da­ło na to, że wspi­nacz­ka jej nie omi­nie.

Po­de­szła do kra­wę­dzi da­chu. Da­ghe­na spraw­dza­ła po­pręg swo­je­go sio­dła. Ko­ci­mięt­ka uważ­nie ob­ser­wo­wał wie­żę. Gdy tyl­ko się po­ka­za­ła, po­zdro­wił ją unie­sio­ną ręką.

– Pu­sto! – krzyk­nę­ła. – Ani ży­wej du­szy.

Ski­nął gło­wą i wska­zał pal­cem słup. Drań.

I wte­dy na­de­szło wy­ba­wie­nie.

Za ple­ca­mi Da­ghe­ny, na sa­mej kra­wę­dzi lasu, po­ja­wił się męż­czy­zna. Za­trzy­mał się, przy­ło­żył rękę do twa­rzy, jak­by ra­zi­ło go świa­tło, po czym ru­szył w ich stro­nę. Po­trze­bo­wa­ła chwi­li, żeby zo­rien­to­wać się, co jest nie tak. Obcy szedł sztyw­no, nie­mal nie ugi­na­jąc ko­lan, ręce trzy­mał przy­ci­śnię­te do bo­ków, gło­wa ki­wa­ła mu się na wszyst­kie stro­ny. Bar­dziej przy­po­mi­nał ku­kłę, za­wie­szo­ną na sznur­ku prze­cią­gnię­tym przez krę­go­słup, niż ży­we­go czło­wie­ka. Po­czu­ła dreszcz.

Ber­deth?

Po raz pierw­szy od dłuż­sze­go cza­su się­gnę­ła my­ślą do psa. Był gdzieś tu, na po­gra­ni­czu świa­do­mo­ści, ale naj­wy­raź­niej nie za­mie­rzał się jesz­cze po­ka­zy­wać. Mimo to po­czu­ła się pew­niej.

Spoj­rza­ła na Ko­ci­mięt­kę i mach­nę­ła w stro­nę przy­by­sza. Obej­rzał się, rzu­cił słów­ko do Da­ghe­ny i zer­ka­jąc z po­wro­tem na wie­żę, wska­zał pal­cem zie­mię. Do mnie.

Ode­rwa­ła się od muru i ru­szy­ła do kla­py.

– Mamy go­ścia, Jan­ne. Je­den. Pie­szo. Bły­ska­wicz­nie zbie­gli na dół. Gdy do­łą­czy­li do po­zo­sta­łej dwój­ki, obcy był już w po­ło­wie po­la­ny.

– Na ko­niach?

Da­ghe­na nie mu­sia­ła pre­cy­zo­wać, o co jej cho­dzi. Za­ata­ko­wa­nie ko­goś sie­dzą­ce­go w sio­dle jest trud­niej­sze niż pie­sze­go. No i ła­twiej by­ło­by im wte­dy uciec.

Ko­ci­mięt­ka po­krę­cił gło­wą.

– Dla jed­ne­go pie­sze­go? Jak zo­ba­czy, że wsia­da­my na ko­nie, od­wró­ci się i uciek­nie. Ale bądź­cie go­to­wi. – Nie pa­trzył na ob­ce­go, tyl­ko lu­stro­wał ścia­nę lasu.

– Może nie jest sam. Nie uła­twiaj­my ni­ko­mu strza­łu. Męż­czy­zna szedł na­przód, po­tknął się raz i dru­gi, ale nie zmie­niał kie­run­ku. Gdy zna­lazł się ja­kieś sie­dem­dzie­siąt jar­dów od nich, Jan­ne sap­nął, zro­bił krok do przo­du i wy­szep­tał:

– Oczy. Jego oczy, pa­trz­cie.

Po po­licz­kach przy­by­sza pły­nę­ła krew. Oczo­do­ły miał pu­ste.

Po ple­cach Ka­ile­an znów prze­szedł dreszcz.

Ber­deth!

Tym ra­zem po­ja­wił się od razu, sza­ry grzbiet wy­rósł obok i wszedł w pole wi­dze­nia. Po­pa­trzył na męż­czy­znę, ci­cho za­skom­lił.

Obcy zbli­żał się nie­prze­rwa­nym, sztyw­nym kro­kiem. Gdy dzie­li­ło go od nich ja­kieś trzy­dzie­ści kro­ków, sta­nął, otwo­rzył usta, chlu­snął krwią na pierś i za­krzy­czał. Chra­pli­wy, pe­łen bólu okrzyk za­brzmiał nad po­la­ną. Po­tem na­stęp­ny.

– Ję­zyk! – Sap­nął zdu­szo­nym gło­sem Jan­ne. – On nie ma ję­zy­ka.

Da­ghe­na nie wy­trzy­ma­ła, sko­czy­ła do przo­du, w mgnie­niu oka była przy oka­le­czo­nym męż­czyź­nie, wy­cią­gnę­ła rękę i de­li­kat­nie po­ło­ży­ła mu ją na ra­mie­niu.

Za­wył. Za­wył tak, że dziew­czy­na aż od­sko­czy­ła, a on rzu­cił się w tył, po­tknął, prze­wró­cił i mo­men­tal­nie sku­lił w po­zy­cji pło­do­wej, osła­nia­jąc gło­wę rę­ka­mi. Krzy­czał cały czas.

Do­pa­dli do nie­go we czwór­kę. Wy­czu­wa­jąc ruch, za­czął ko­pać i wyć jesz­cze gło­śniej. Ko­ci­mięt­ka pró­bo­wał zła­pać go za nogi, tra­fio­ny w brzuch za­klął i zgiął się wpół, Ka­ile­an mu po­mo­gła, wspól­nie unie­ru­cho­mi­li ran­ne­go, Sar­den usiadł mu na no­gach, przy­ci­snął do zie­mi. Da­ghe­na i Jan­ne zła­pa­li go za ręce, siłą wy­pro­sto­wa­li, prze­wró­ci­li na ple­cy. Wy­cie prze­szło w skom­le­nie.

Da­ghe­na mó­wi­ła cały czas:

– Już... spo­koj­nie... je­steś wśród swo­ich... nic ci nie gro­zi... spo­koj­nie... nie zro­bi­my ci krzyw­dy...

Nie wy­glą­da­ło na to, żeby co­kol­wiek do nie­go do­cie­ra­ło. Kie­dy w koń­cu umilkł, zro­bił to bar­dziej z po­wo­du prze­ra­że­nia niż dla­te­go, że ją zro­zu­miał.

Jan­ne za­blo­ko­wał jego rękę i wzro­kiem wska­zał na dłoń.

– Trzy­ma coś... uff – stęk­nął – ależ ma krze­pę.

Ka­ile­an de­li­kat­nie do­tknę­ła dło­ni le­żą­ce­go. Za­skom­lił gło­śniej.

– Nie zro­bi­my ci krzyw­dy – po­wtó­rzy­ła za Da­ghe­ną, jak­by to mo­gło mieć dla nie­go ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. – Nie je­ste­śmy wro­ga­mi.

Może coś do nie­go do­tar­ło, a może po pro­stu wła­śnie w tej chwi­li się pod­dał, bo na­gle zwiot­czał i za­pła­kał. Otwo­rzył pal­ce – coś okrą­głe­go mo­kro pac­nę­ło o zie­mię.

Po­pa­trzy­ła, co upu­ścił, zu­peł­nie nie po­tra­fiąc tego zi­den­ty­fi­ko­wać. Ma­chi­nal­nie po­chy­li­ła się i pod­nio­sła tę rzecz. Bia­ła, ku­li­sta, lep­ko przy­lgnę­ła do dło­ni, zna­cząc ją czer­wie­nią. Wie­dzia­ła już, co trzy­ma, mimo to nie upu­ści­ła ani nie od­rzu­ci­ła tego od sie­bie, nie­zdol­na za­ak­cep­to­wać okro­pień­stwa.

Oko.

Spoj­rza­ła na jego dru­gą, wciąż za­ci­śnię­tą dłoń. Męż­czy­zna przy­szedł pod wie­żę, nio­sąc wła­sne oczy. Ber­deth nie­pro­szo­ny wtar­gnął w jej umysł, po­łą­czył się. Trzy­ma­ny w ręku kształt prze­stał na­pa­wać ją gro­zą.

Wy­czu­ła ich z tyłu w tym sa­mym mo­men­cie, gdy ko­nie par­sk­nę­ły ostrze­gaw­czo. Lu­dzie i zwie­rzę­ta. Od­rzu­ci­ła strzęp cia­ła, się­gnę­ła po sza­blę.

– Nie ru­szać się! Pil­nuj!!!

Kto­kol­wiek krzy­czał, mu­siał mieć płu­ca jak ko­wal­ski miech. Pierw­sze po­le­ce­nie było do nich, dru­gie – do dzie­się­ciu wiel­kich, ma­syw­nych psów, któ­re na­gle za­kłę­bi­ły się wo­kół. Oto­czy­ły ich, przy­war­ły do zie­mi, za­war­cza­ły, ob­na­ża­jąc po­tęż­ne kły. Mi­mo­wol­nie od­po­wie­dzia­ła ni­skim, wy­zy­wa­ją­cym wark­nię­ciem, po­ka­za­ła zęby w dzi­kim gry­ma­sie.

Ale za­mar­ła, z sza­blą do po­ło­wy wy­cią­gnię­tą z po­chwy, psy wy­glą­da­ły bo­wiem na prze­ciw­ni­ka, z któ­rym wy­pa­da­ło się li­czyć.

W parę chwil oto­czy­ło ich kil­ku­na­stu lu­dzi. Dziw­na zbie­ra­ni­na, chy­ba każ­dy no­sił inny pan­cerz i inną broń, ale byli za do­brze uzbro­je­ni jak na gór­skich ban­dy­tów. No i te psy, na przed­nów­ku ban­dy­ci psy zja­da­li, a nie wy­ko­rzy­sty­wa­li do po­lo­wa­nia na lu­dzi.

Pra­wie co dru­gi trzy­mał w rę­kach ku­szę. Po­wo­li, uni­ka­jąc szyb­szych ru­chów, Ka­ile­an wsu­nę­ła sza­blę do po­chwy.

– Mam na­dzie­ję, że wie­cie, jak to wy­glą­da?

Ten, któ­ry się ode­zwał, no­sił kol­czu­gę i zwy­kły hełm. Okrą­głą tar­czę prze­wie­sił przez ple­cy. Pro­sty, dłu­gi miecz trzy­mał w ręku nie­dba­le, ale ze swo­bo­dą, su­ge­ru­ją­cą wpra­wę w po­słu­gi­wa­niu się bro­nią. Krót­ka, in­ten­syw­nie ruda bro­da i nie­bie­skie oczy – to pierw­sze, na co zwra­ca­ło się uwa­gę w jego wy­glą­dzie.

– Oni trzy­ma­ją tego nie­szczę­śni­ka, roz­krzy­żo­wu­jąc go na zie­mi – rudy wska­zał gło­wą – a ty sto­isz z jego okiem w ręku.

Rze­czy­wi­ście. Ależ to mu­sia­ło wy­glą­dać z boku. Z wy­sił­kiem po­wstrzy­ma­ła się od prze­łknię­cia śli­ny.

– Gdy­bym do­pie­ro te­raz wy­szedł zza wie­ży, ka­zał­bym was za­strze­lić na miej­scu i z czy­stym su­mie­niem po­ło­żył się wie­czo­rem spać. Na wa­sze szczę­ście – kon­ty­nu­ował – sie­dzi­my na skra­ju po­la­ny od do­brych trzech go­dzin. Wi­dzie­li­śmy, jak pod­jeż­dża­cie, ba­da­cie wie­żę, jak pró­bu­je­cie mu po­móc.

Ko­ci­mięt­ka, wciąż sie­dzą­cy na no­gach oka­le­czo­ne­go męż­czy­zny, wy­pro­sto­wał się, ostroż­nie po­ru­szył rę­ka­mi, opu­ścił je i roz­luź­nił.

– Po­de­szli­ście z dru­giej stro­ny? – za­py­tał chra­pli­wym gło­sem.

Ka­ile­an na­gle po­czu­ła jego za­pach. Ostry, piż­mo­wy, z nutą gnie­wu i sza­leń­stwa. Zro­zu­mia­ła, co miał na my­śli, mó­wiąc kie­dyś, że ko­nie nie będą go chcia­ły nieść.

– Sar­den, nie – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie. – Żad­nych głupstw.

– Wła­śnie, żad­nych głupstw. – Obok do­wód­cy po­ja­wił się ko­ści­sty, ży­la­sty bar­ba­rzyń­ca z twa­rzą po­kry­tą ta­tu­aża­mi. – Jak bę­dzie­my uni­kać głupstw, może nikt nie zgi­nie.

Prze­rzu­cił cięż­ki to­pór z ręki do ręki i uśmiech­nął się. Dziw­ne, ale na wi­dok tego uśmie­chu po­czu­ła się pew­niej. Ber­deth wy­co­fał się, sku­lił głę­biej w jej umy­śle.

– Wła­śnie tak. To nie są ban­dy­ci. Choć nie po­sta­wi­ła­bym na to wie­le.

– I jesz­cze nas ob­ra­ża­ją... – Wy­ta­tu­owa­ny zmie­rzył ją wzro­kiem. – Dwie ko­bie­ty i dwóch męż­czyzn, kon­no, z bro­nią. Nie­co­dzien­ny wi­dok. Kim je­ste­ście?

– A...

Ko­ci­mięt­ka naj­wy­raź­niej za­mie­rzał za­dać nie­śmier­tel­ne „A wy?”. Zły po­mysł, gdy dzie­się­ciu lu­dzi mie­rzy do cie­bie z kusz.

– Ka­ile­an-ann-Ale­wan, Da­ghe­na Oany­ter, Sar­den Wa­edro­nyk i Jan­ne Ne­wa­ryw z wol­ne­go cza­ar­da­nu ge­ne­ra­ła La­skol­ny­ka – prze­rwa­ła mu. – Chcie­li­śmy ro­zej­rzeć się z wie­ży po oko­li­cy.

– Po­rucz­nik Ken­neth-lyw-Da­ra­wyt. – Rudy ski­nął dło­nią i ku­sze skie­ro­wa­ły się w zie­mię. – A to Var­henn Ve­ler­gorf, mój za­stęp­ca. Gór­ska Straż. Kie­dyś Czer­wo­ne Szóst­ki z Be­len­den, dziś Czer­wo­ne Szóst­ki z Bę­kar­tów Czar­ne­go. Mo­że­cie go pu­ścić, tyl­ko nie wy­ko­nuj­cie gwał­tow­nych ru­chów, nie po­do­ba­cie się psom.

W cał­ko­wi­tej ci­szy zo­sta­wi­li ran­ne­go na zie­mi i od­su­nę­li się od nie­go. Psy wo­dzi­ły za nimi wzro­kiem, już nie war­cza­ły, ale pod­wi­nię­te war­gi wciąż ob­na­ża­ły kły. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by uśmie­cha­ły się wy­zy­wa­ją­co.

– Do­brze.

Na ko­lej­ny gest kil­ku żoł­nie­rzy pod­bie­gło do męż­czy­zny, zła­pa­ło go za ręce i nogi i spraw­nie skrę­po­wa­ło. Ka­ile­an spoj­rza­ła na ofi­ce­ra i unio­sła brwi w nie­mym py­ta­niu.

– To trze­ci, któ­re­go zna­le­zio­no ży­we­go. Dwóch wcze­śniej­szych prze­gry­zło so­bie żyły, za­nim miej­sco­we Szczu­ry zdą­ży­ły z nimi po­roz­ma­wiać. No i co, Wilk?

Straż­nik, do któ­re­go skie­ro­wał to py­ta­nie, pod­szedł tak ci­cho, że na­wet Ber­deth go nie wy­czuł.

– Nic, pa­nie po­rucz­ni­ku. Była ich trój­ka, wy­pu­ści­li go na skra­ju lasu, pew­nie na ich wi­dok, i za­wró­ci­li. Po trzy­dzie­stu kro­kach ślad się ury­wa. Jak­by od­fru­nę­li.

– Więc wra­ca­my do zam­ku. A wy z nami. Mamy do po­ga­da­nia.

* * *

– Od trzech mie­się­cy w gó­rach giną lu­dzie. – Do­wód­ca twier­dzy po­chy­lił się nad sto­łem i wle­pił w nich wzrok. – Pi­sa­łem o tym do sto­li­cy. A wszyst­ko za­czę­ło się wkrót­ce po tym, jak do­sta­łem roz­kaz, że mam szu­kać dro­gi na Wy­ży­nę Ly­the­rań­ską, i to ta­kiej, któ­rą bę­dzie mógł prze­je­chać wóz. Znaj­du­ję ją, jest dłu­ga i nie­bez­piecz­na, trze­ba zbu­do­wać dwa mo­sty i po­sze­rzyć kil­ka przejść w ska­łach, ale da się nią prze­je­chać. I na­gle za­czy­na­ją gi­nąć lu­dzie. Wy­sy­łam wieść do Me­ekha­nu. I co? Za­miast kom­pa­nii czy dwóch Szczu­rów, wspar­tych kil­ko­ma wiel­ki­mi ma­ga­mi, do­sta­ję to! Jak­bym miał mało pro­ble­mów!

Ka­ile­an zdą­ży­ła już wy­czuć, że w ta­kich chwi­lach nie na­le­ży nic mó­wić. Ka­wer Mo­nel, zwa­ny nie wie­dzieć cze­mu Czar­nym Ka­pi­ta­nem, mimo iż ge­ne­ral­ski błę­kit na jego płasz­czu kłuł w oczy, nie chciał za­da­wać im py­tań, tyl­ko na nich na­wrzesz­czeć. I trze­ba mu było na to po­zwo­lić, choć­by ze wzglę­du na siwe wło­sy i po­bruż­dżo­ną zmarszcz­ka­mi twarz.

Wie­dzia­ła, co go tak roz­wście­czy­ło. Niby do­stał roz­ka­zy i po­wi­nien się tego wła­śnie spo­dzie­wać, lecz wi­dok dzie­się­ciu ty­się­cy wo­zów wjeż­dża­ją­cych w do­li­nę po­ło­żo­ną u stóp zam­ku każ­de­go mógł wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. Po­dob­nie jak świa­do­mość, że to tyl­ko ćwierć kło­po­tów.

– Jak mam utrzy­mać po­rzą­dek w Ole­ka­dach, jak za­bez­pie­czyć na­sze skrzy­dło, na wy­pa­dek, gdy­by ko­czow­ni­cy ru­szy­li, je­śli sami ko­pie­my w gniaz­do os? Po­wiesz mi, Szczu­rze? A może ty, pa­nien­ko? Hę?

Już raz ktoś na­zwał ją pa­nien­ką, ale wte­dy brzmia­ło to le­piej. Mniej... lek­ce­wa­żą­co.

– Te za­bój­stwa i przy­by­cie Ver­dan­no nie mają ze sobą nic wspól­ne­go. – Męż­czy­zna po jej pra­wej po­wie­dział to spo­koj­nie, nie­mal men­tor­skim to­nem. Błąd.

– Jak to, na cyc­ki An­day’yi, nic wspól­ne­go?! Co ty mi tu, chłop­cze, wci­skasz za głu­po­ty?! Wszyst­ko za­czę­ło się wła­śnie wte­dy, gdy da­łem znać, że jest dro­ga na Wy­ży­nę!

„Chło­piec” miał na oko do­brze po­wy­żej trzy­dziest­ki. Ek­ken­hard, Wol­ny Szczur, jak się już zdą­ży­ła do­wie­dzieć. Oka­za­ło się, że znał La­skol­ny­ka oraz więk­szość lu­dzi z jego cza­ar­da­nu. Naj­praw­do­po­dob­niej to wła­śnie jemu za­wdzię­cza­li, że ostat­nich go­dzin nie spę­dzi­li w naj­głęb­szym lo­chu twier­dzy. Ka­ile­an wy­mie­ni­ła spoj­rze­nie z Da­ghe­ną, byli w kom­na­cie ge­ne­ra­ła we czwór­kę. One, Szczur i do­wód­ca ca­łej Gór­skiej Stra­ży sta­cjo­nu­ją­cej w Ole­ka­dach. To Ek­ken­hard je tu za­pro­sił, ale do­tych­czas nie miał oka­zji, by po­wie­dzieć po co.

Choć głów­ny po­wód Ka­ile­an zna­ła. W gó­rach, zwłasz­cza w oko­li­cach zam­ku, od dłuż­sze­go cza­su ro­bi­ło się co­raz go­rę­cej. Nie­szczę­sna wie­ża, któ­rą spraw­dza­li, była szó­stą w cią­gu ostat­nich trzech mie­się­cy, któ­rej za­ło­gę za­mor­do­wa­no. Dzie­sięć pa­tro­li Stra­ży za­gi­nę­ło bez wie­ści, choć jak po­wie­dział ten rudy ofi­cer, wszy­scy się spo­dzie­wa­ją, że gdy tyl­ko pusz­czą śnie­gi, ich cia­ła zo­sta­ną od­na­le­zio­ne. O stra­tach wśród oko­licz­nej lud­no­ści krą­ży­ły jak na ra­zie tyl­ko ma­ka­brycz­ne plot­ki.

Wśród miej­sco­wej szlach­ty wrza­ło. Hra­bio­wie i ba­ro­no­wie od­gra­ża­li się, że je­śli Straż nie za­pew­ni bez­pie­czeń­stwa, sami to zro­bią. Już kil­ka razy żoł­nie­rze na­po­ty­ka­li w gó­rach po­dej­rza­ne ban­dy, le­gi­ty­mu­ją­ce się po­zwo­le­niem miej­sco­we­go ba­ro­na na pa­tro­lo­wa­nie oko­li­cy i za­trzy­my­wa­nie każ­de­go po­dej­rza­ne­go. Jak na ra­zie obe­szło się bez starć, ale wid­mo beł­tów świsz­czą­cych w po­wie­trzu i le­pią­cych się od krwi ostrzy spę­dza­ło wszyst­kim sen z po­wiek. Naj­wy­raź­niej Law-Onee prze­sta­ło być naj­nud­niej­szą pro­win­cją Im­pe­rium.

A w to wszyst­ko wjeż­dża­ło wła­śnie czter­dzie­ści ty­się­cy ver­dań­skich wo­zów. Nic dziw­ne­go, że ge­ne­rał był wście­kły.

– Co ten La­skol­nyk wy­my­ślił, hę?

* * *


Otwar­cie szło po kole i za­mknę­ło się na do­wód­cy cza­ar­da­nu. Uśmiech­nął się i po­pa­trzył na nich z ja­kąś taką... czu­ło­ścią.

– Wszy­scy, praw­da? Więc te­raz ja. Na czym skoń­czy­łem? A... Chcia­łem odejść. Ale ze sto­li­cy nie da się odejść tak ła­two. Gdy ba­wi­ło się w in­try­gi Rady Pierw­szych, nie moż­na ogło­sić, że już nam się ode­chcia­ło. Mia­łem przy­ja­ciół i so­jusz­ni­ków w ar­mii, wśród im­pe­rial­nych Szczu­rów, na dwo­rze, w oto­cze­niu sa­me­go ce­sa­rza. Uprze­dzi­li mnie, że je­śli wy­co­fam się, sprze­dam ma­ją­tek, wy­ja­dę na pro­win­cję, nie prze­ży­ję trzech mie­się­cy. Ta księż­na nie była je­dy­nym śmier­tel­nym wro­giem, ja­kie­go so­bie zro­bi­łem. Spadł­bym z ko­nia na po­lo­wa­niu, za­dła­wił się ością, skrę­cił kark na scho­dach. Mo­głem spę­dzić resz­tę ży­cia, trzę­sąc się ze stra­chu i wy­da­jąc for­tu­nę na straż­ni­ków. Albo przy­jąć pro­po­zy­cję Szczu­rzej Nory. Wy­wiad We­wnętrz­ny za­ofe­ro­wał mi ochro­nę i za­ję­cie... – Przez staj­nię prze­biegł szmer, ale La­skol­nyk zda­wał się go igno­ro­wać. – Mia­łem zo­stać... nie, nie szpie­giem, tyl­ko kimś, kto wy­ku­je dla Szczu­rów broń. Od­mó­wi­łem, by­łem wte­dy żoł­nie­rzem... uwa­ża­łem się za żoł­nie­rza i po­trak­to­wa­łem tę pro­po­zy­cję jak obe­lgę. Miał­bym zo­stać zwie­rząt­kiem na szczu­rzej smy­czy? Ni­g­dy.

Ka­ile­an bar­dzo do­brze ro­zu­mia­ła ten szmer. Im­pe­rial­ne Szczu­ry, Wy­wiad We­wnętrz­ny, zaj­mo­wa­ły się tro­pie­niem szpie­gów w gra­ni­cach Im­pe­rium, wy­kry­wa­niem in­tryg na dwo­rze, pil­no­wa­niem gil­dii ma­gów i świą­tyń, pa­trze­niem na ręce ar­mii. Szczu­ry mia­ły po­tęż­ną wła­dzę i czę­sto ko­rzy­sta­ły z niej w spo­sób bez­względ­ny. Nikt ich nie lu­bił.

– Lecz Szczu­ry po­tra­fią być prze­ko­nu­ją­ce. Po­ka­za­ły mi... pew­ne rze­czy. Opo­wie­dzia­ły hi­sto­rię o wio­sce zmie­cio­nej z po­wierzch­ni zie­mi i dziw­nych wy­da­rze­niach, któ­re temu to­wa­rzy­szy­ły. Po­ka­za­ły ry­sun­ki i efek­ty dzia­ła­nia sił, o któ­rych na­wet nie śni­łem. Za­wio­zły do tej wio­ski i po­zwo­li­ły się zdrzem­nąć. Tyl­ko zdrzem­nąć, a przez na­stęp­ny rok bu­dzi­ły mnie kosz­ma­ry. A po­tem po­pro­si­ły o po­moc... Po­pro­si­ły – La­skol­nyk uśmiech­nął się – a było we mnie wte­dy jesz­cze na tyle dużo dwor­skie­go in­try­gan­ta, że wie­dzia­łem, iż nie kła­mią. Proś­ba była szcze­ra. Szczu­ry nie przej­mu­ją się Ko­dek­sem, mają lu­dzi, któ­rzy po­tra­fią wła­dać ma­gią inną niż aspek­to­wa­na, ale nie­zbyt wie­lu i wszy­scy z nich są pod ści­słą kon­tro­lą. Po­trze­bo­wa­ły in­nych. Chcia­ły, że­bym zna­lazł dla nich tych, któ­rzy po­tra­fią okieł­znać Moc, nie kro­cząc Ścież­ka­mi ani nie uży­wa­jąc Źró­deł. Bo w miej­scu, gdzie mnie za­bra­ły, aspek­ty nie dzia­ła­ły, były tak wy­pa­czo­ne, że zwy­kli ma­go­wie tra­ci­li zmy­sły. Nie! – Uniósł dłoń.

– Nie prze­ry­waj­cie mi te­raz. Wszy­scy wi­dzie­li, co sta­ło się trzy mie­sią­ce temu, gdy po­lo­wa­li­śmy na Źre­bia­rzy. Nikt z was o tym gło­śno nie mówi, ale nie­je­den pa­trzy krzy­wo na Leę, Jan­ne czy Dag. Nie­któ­rzy są­dzą, że to źle mieć w cza­ar­da­nie ko­goś ta­kie­go, cho­ciaż do­brze wie­cie, że nie­mal w każ­dym in­nym są po­dob­ni lu­dzie. Do­brze mieć ko­goś ta­kie­go przy boku, gdy strza­ły za­czy­na­ją świ­stać koło ucha. Ko­goś, kto we­zwie na po­moc du­chy przod­ków albo usta­li, skąd nad­cho­dzi wróg. I... do cho­le­ry, nie to chcia­łem po­wie­dzieć. Te­raz wie­cie, że jest tu nas wię­cej. Ka­ile­an, Sar­den... ja.

Gdy­by na­gle pę­kła za­sło­na Mro­ku i naj­po­tęż­niej­szy z de­mo­nów Nie­chcia­nych po­ja­wił się mię­dzy nimi, nie zro­bił­by więk­sze­go wra­że­nia. Ka­ile­an otwo­rzy­ła usta i tak za­mar­ła.

– Ja – po­wtó­rzył La­skol­nyk, jak­by nie wi­dział ich re­ak­cji. – Prze­mó­wi­łem do pierw­sze­go ko­nia, gdy mia­łem sześć lat. A on prze­mó­wił do mnie. Na­zwał mnie dwu­no­gim źre­bię­ciem i po­zwo­lił się do­siąść. To był ogier mo­je­go ojca, czar­ny jak smo­ła, wiel­ki jak dom. Bo­jo­wy koń o du­szy wo­jow­ni­ka i moja mat­ka pra­wie ze­mdla­ła, gdy mnie zo­ba­czy­ła na jego grzbie­cie. A mój ta­lent się roz­wi­jał. Po­tra­fię wy­czuć, gdzie są wszyst­kie ko­nie w pro­mie­niu kil­ku mil. Dla do­wód­cy jaz­dy to umie­jęt­ność cen­niej­sza niż wzrok. Po­tra­fię do­siąść i okieł­znać każ­de­go ko­nia, a z nie­któ­ry­mi z nich mogę roz­ma­wiać. Je­stem Mów­cą Koni. I dziś, w tej chwi­li, roz­wią­zu­ję cza­ar­dan La­skol­ny­ka.

Ci­sza eks­plo­do­wa­ła okrzy­ka­mi. Ka­ile­an po­czu­ła, jak ugi­na­ją się pod nią nogi.

– Nie! – Głos La­skol­ny­ka był jak cię­cie sza­blą. – Ci­sza!

Umil­kli, nie­chęt­nie i po­nu­ro.

– Cza­ar­dan to wo­ju­ją­cy ród. Nie może być opar­ty na kłam­stwie, a ja okła­my­wa­łem was od po­cząt­ku. Od chwi­li, gdy za­przy­sią­głem pierw­sze­go z was. Z po­wo­du tych kłamstw ze­szłej je­sie­ni zgi­nę­ła ko­bie­ta, Vee’ra, żona ko­wa­la, któ­rą sza­no­wa­łem jak sio­strę. – Ka­ile­an po­czu­ła na so­bie wzrok La­skol­ny­ka. – Wszy­scy o tym sły­sze­li­ście. To nie ban­dy­ci ich na­pa­dli, lecz im­pe­rial­ne Oga­ry. A ra­czej na­jem­ni­cy wy­sła­ni przez Psiar­nię. Wiem tyl­ko, że coś się wy­da­rzy­ło na Po­łu­dniu. Dru­gi Ogar Im­pe­rium zgi­nął w szczu­rzym zam­ku i wy­bu­chła woj­na mię­dzy wy­wia­dem ze­wnętrz­nym a we­wnętrz­nym, a Oga­ry do­wie­dzia­ły się skądś o mo­jej umo­wie ze Szczu­ra­mi. Już leje się krew, już tru­py spły­wa­ją rze­ka­mi, lu­dzie wy­cho­dzą z do­mów i ślad po nich gi­nie, a to do­pie­ro po­czą­tek. Je­śli cza­ar­dan La­skol­ny­ka bę­dzie jeź­dził po Ste­pach, sta­nie się ce­lem. Za­czną na was po­lo­wać jak na wil­ki.

Umilkł. Ka­ile­an po­wio­dła po wszyst­kich wzro­kiem. Spoj­rze­nia były róż­ne, uważ­ne, dzi­kie, aro­ganc­kie i iro­nicz­ne. Wszyst­kie mó­wi­ły jed­no: „Niech po­lu­ją, a co? Nie mamy kłów?”.

La­skol­nyk też je wi­dział.

– To nie za­ba­wa ze ste­po­wy­mi ba­ni­ta­mi, dzie­ci – wes­tchnął. – Woj­na wy­wia­dów to brud­na wal­ka, na tru­ci­znę w kie­li­chu i nóż w ple­cach, na fał­szy­we oskar­że­nia i cza­ry wy­peł­nia­ją­ce płu­ca krwią. Szczu­ry twier­dzą, że są nie­win­ne, że to nie oni za­bi­li tego Oga­ra. Nie wiem, jak było, ale to nie ma zna­cze­nia. Je­stem z nimi, bo sny, któ­re do mnie przy­szły po nocy w tam­tej wio­sce, są waż­niej­sze. I będę z Im­pe­rium, bo nie znisz­czę wła­sny­mi rę­ka­mi tego, cze­go przez pół ży­cia bro­ni­łem. Bo je­stem bę­kar­tem, a no­szę im­pe­rial­ny błę­kit i mó­wię do ce­sa­rza po imie­niu. Ro­zu­mie­cie?

Po­ki­wa­li gło­wa­mi.

– Ver­dan­no chcą od­zy­skać swo­ją wy­ży­nę. Wie­cie o tym. Plot­ki są szyb­sze niż wiatr. A ja przy­rze­kłem, że im po­mo­gę. I to tak, by Im­pe­rium na tym zy­ska­ło.

– Jak, kha-dar? – wy­rwa­ło jej się.

– Dwa mie­sią­ce temu po­pro­si­łem, żeby zna­le­zio­no dro­gę przez Ole­ka­dy. Sły­sza­łem kie­dyś plot­ki o ja­kichś ucie­ki­nie­rach z wy­ży­ny, Ver­dan­no, któ­rzy prze­by­li te góry. I Gór­ska Straż, któ­rej te­raz tam peł­no, zna­la­zła taką dro­gę. Wy­śle­my więc Wo­za­ków na pół­noc, wzdłuż za­chod­nie­go krań­ca Ole­ka­dów. Ofi­cjal­nie na ce­sar­ski roz­kaz, żeby usu­nąć ich znad gra­ni­cy Ste­pów i nie pro­wo­ko­wać Se-koh­land­czy­ków. A po­tem oni pod­nio­są bunt i przej­dą przez góry pro­sto na wy­ży­nę. Na­sze nie­licz­ne siły nie zdo­ła­ją ich po­wstrzy­mać. Być może Ver­dan­no po­ja­dą pro­sto na śmierć, ale będą mie­li więk­sze szan­se, niż gdy­by pró­bo­wa­li prze­bić się przez pół Ste­pów. I nie, nie wy­ślę ich tam z za­wią­za­ny­mi ocza­mi. Star­szy­zna obo­zów zna ry­zy­ko i je ak­cep­tu­je. Wie, że je­śli opusz­czą Im­pe­rium, będą ska­za­ni na wła­sne siły. Ale je­śli nie po­śle­my ich przez góry, bę­dzie­my mu­sie­li wio­sną sztur­mo­wać ich obo­zy. Nie chcę woj­ny do­mo­wej na gra­ni­cy.

Za­milkł, jak­by wła­śnie wy­czer­pał wszyst­kie siły. Ka­ile­an daw­no nie sły­sza­ła, żeby na­raz tyle mó­wił.

– Wy­bra­łem was – pod­jął ci­cho – nie tyl­ko tych, któ­rzy po­tra­fią ro­bić rze­czy za­ka­za­ne przez Ko­deks, ale i resz­tę, każ­de­go z osob­na, bo każ­dy ma w so­bie coś spe­cjal­ne­go. Niiar wal­czy to­po­rem jak de­mon, Lan­deh strze­la na­wet le­piej niż Ka­ile­an, Ve­ria tro­pi jak nikt. Ale nie o to cho­dzi, a ra­czej nie tyl­ko o to. Każ­de­mu z was bez wa­ha­nia po­wie­rzył­bym wła­sne ży­cie. Przez ostat­nie mie­sią­ce sta­li­ście się naj­lep­szym od­dzia­łem, ja­kim do­wo­dzi­łem. Je­ste­ście praw­dzi­wym cza­ar­da­nem, nie z na­zwy, ale z du­cha. Wie­cie, o czym mó­wię? No­si­cie tar­cze, żeby osła­niać to­wa­rzy­szy, tak mó­wią na Ste­pach i nie ma lep­sze­go okre­śle­nia na to, kim się sta­li­ście. Więc nie wy­sta­wię was na kły Oga­rów. Ju­tro ogło­szę ofi­cjal­nie, że roz­wią­za­łem cza­ar­dan. Plot­ka pry­śnie w świat jak pest­ka wi­śni i zo­ba­czy­my, co z niej da­lej wy­ro­śnie.

Uśmiech­nął się.

Za­pa­no­wa­ła ci­sza, jak­by nikt nie wie­dział, co ma te­raz ro­bić. Tak po pro­stu? We­szli tu jako cza­ar­dan, a wyj­dą jako garść sza­bel do wy­na­ję­cia? To...

– Wsadź se łeb w koń­ską dupę, ge­ne­ra­le – głos był tak stłu­mio­ny, że z po­cząt­ku go nie po­zna­ła. Fay­len wy­su­nął się na śro­dek krę­gu, świe­ca, któ­rą trzy­mał, drża­ła tak, że wy­da­wa­ło się, iż za­raz zga­śnie. Mimo to kon­ty­nu­ował – cza­ar­dan to cza­ar­dan. Ród. Je­dy­ny, jaki mo­żesz wy­brać, i je­dy­ny, jaki może wy­brać cie­bie. – Na­brał po­wie­trza w płu­ca. – Ja, Fay­len-ena-Klo­wer, przy­się­gam na pło­mień w mym ręku, że uzna­ję Gen­na La­skol­ny­ka za mo­je­go kha-dara, bez wzglę­du na wszyst­ko, co nie­sie dla nie­go i dla mnie los. I każ­dy, kto na­zwie go kha-da­rem, bę­dzie moim bra­tem.

– Albo sio­strą – wtrą­ci­ła Da­ghe­na, z sza­lo­nym, ra­do­snym uśmie­chem na twa­rzy. – To przy­się­ga przy­ję­cia do rodu z mo­je­go ple­mie­nia, wy­po­wiedz ją jak na­le­ży, głup­ku.

– Albo sio­strą. – Fay­len ski­nął gło­wą. – Mój na­miot bę­dzie jego na­mio­tem, mój koń jego ko­niem, moja tar­cza jego tar­czą. Ani krew, ani ogień, ani woda, ani zie­mia, ani że­la­zo nie sta­ną mię­dzy nami. To usły­szał pło­mień i niech zo­sta­nie w nim za­pi­sa­ne.

Zdmuch­nął swo­ją świe­cę.

– Fay­len?

– Słu­cham, kha-dar?

– Nie mo­żesz...

– Ja, Da­ghe­na Oany­ter z rodu We­ghe­in z ple­mie­nia He­ary­sów, przy­się­gam na pło­mień w mym ręku...

Ka­ile­an słu­cha­ła słów przy­się­gi, tego dzi­wacz­ne­go, po­wsta­łe­go pod wpły­wem chwi­li zwy­cza­ju, bę­dą­ce­go mie­sza­ni­ną me­ekhań­skiej przy­się­gi na pło­mień i he­ary­skiej przy­się­gi przy­ję­cia do rodu, i czu­ła, jak coś w niej ło­po­cze i wy­ry­wa się na ze­wnątrz.

Po­trze­bu­je­my tego, po­my­śla­ła, dzie­ci róż­nych ple­mion, wy­cho­wa­ne w róż­nych zwy­cza­jach, na­uczo­ne róż­nych prawd o świe­cie. Po­trze­bu­je­my wspól­nych ry­tu­ałów, wspól­nych ob­rzę­dów, bo ina­czej ni­g­dy nie po­tra­fi­li­by­śmy żyć ra­zem. Na­sze na­ro­dy to­czy­ły kie­dyś woj­ny, skła­da­ły i ła­ma­ły przy­się­gi, wal­czy­ły wspól­nie lub prze­ciw so­bie. A my sto­imy tu­taj ra­zem, po­łą­cze­ni zwy­cza­jem przy­nie­sio­nym z Za­cho­du przez Im­pe­rium i ze Wscho­du przez ko­czow­ni­cze ple­mię, i na nowo wy­ku­wa­my swo­ją toż­sa­mość. Kha-dar, cza­ar­dan, am­reh, otwar­cie. Każ­de sło­wo po­cho­dzi z in­ne­go ję­zy­ka, ale wszyst­kich uży­wa­my, jak­by były na­szy­mi ro­dzi­my­mi. I wią­że­my się no­wy­mi oby­cza­ja­mi, spla­ta­jąc sta­re. Nie je­ste­śmy już Me­ekhań­czy­ka­mi, He­ary­sa­mi, pół­krwi Ver­dan­no czy jesz­cze in­ny­mi mie­szań­ca­mi, tyl­ko cza­ar­da­nem La­skol­ny­ka. Na­wet je­śli on tego nie chce.

Oto na­sza za­słu­ga.

Ko­lej­ne świa­teł­ka ga­sły w staj­ni, a gdy na­de­szła jej ko­lej, wy­szcze­rzy­ła się do kha-dara i wy­stą­pi­ła na śro­dek.

* * *


– Ge­ne­rał La­skol­nyk chce dać ko­czow­ni­kom za­ję­cie, tak, żeby nie mo­gli na­wet po­my­śleć o ata­ku na Im­pe­rium. A Ver­dan­no da­dzą im wy­star­cza­ją­co dużo po­wo­dów do zmar­twień. – Szczur mó­wił to gład­kim, peł­nym szcze­ro­ści to­nem, któ­rym lu­dzie za­wsze okła­mu­ją in­nych. – Ale za­nim doj­dzie do tego... hm, bun­tu, mamy inny kło­pot. Te za­bój­stwa mogą pod­bu­rzyć miej­sco­wą szlach­tę prze­ciw nam. Prze­ciw de­cy­zji ce­sa­rza, mó­wiąc ści­śle. Już nie­któ­rzy po­war­ku­ją, że za­miast ści­gać spraw­ców, przy­sy­ła się do pro­win­cji ban­dę dzi­ku­sów, co to na­wet wła­snych do­mów nie po­tra­fią bu­do­wać. Jesz­cze kil­ku na­jem­ni­ków uto­pio­nych w becz­kach, a bę­dzie­my mie­li otwar­ty i praw­dzi­wy bunt.

Za­ło­gę wie­ży, z wy­jąt­kiem oka­le­czo­ne­go nie­szczę­śni­ka, zna­le­zio­no w becz­kach na wodę na dole bu­dyn­ku. Ktoś ich po­to­pił jak ko­cię­ta. Pię­ciu do­ro­słych, sil­nych męż­czyzn.

– Szczu­ry są po to, żeby za­po­bie­gać ta­kim pro­ble­mom. – Czar­ny Ka­pi­tan wle­pił wzrok w twarz Ek­ken­har­da.

– Mamy za mało lu­dzi, ge­ne­ra­le. Ni­g­dy nie po­trze­bo­wa­li­śmy ich tu zbyt wie­lu. Law-Onee sły­nę­ło z bez­względ­nej lo­jal­no­ści miej­sco­wej szlach­ty. Te­raz na­gle wszę­dzie pod­no­szą się gło­sy prze­ciw tro­no­wi. To nie przy­pa­dek. Na do­da­tek Oga­ry po­szar­pa­ły na­szą siat­kę dość moc­no. To, co się dzie­je – wzru­szył ra­mio­na­mi – nie ma żad­ne­go sen­su, żad­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia. Te mor­dy, te plot­ki, ja­ko­by Wo­za­cy mie­li do­sta­wać za dar­mo zie­mię, z któ­rej wy­własz­czo­na zo­sta­nie część osad­ni­ków, te opo­wie­ści o me­ekhań­skich dzie­ciach, któ­re Ver­dan­no skła­da­ją w ofie­rze Laal. To nie Ste­py, Sza­ro­wło­sa nie jest tu mile wi­dzia­ną bo­gi­nią. Po­trze­bu­je­my in­for­ma­cji.

– I co ja mam z tym zro­bić? Wy­my­ślić ci coś?

– Nie. Pan, ge­ne­ra­le, nie może nic zro­bić, moi agen­ci, ci, któ­rzy po­zo­sta­li przy ży­ciu, też nie. Ale one mogą.

One? Ja­kie one? Ka­ile­an mi­mo­wol­nie ro­zej­rza­ła się po kom­na­cie, spo­dzie­wa­jąc się, że za­raz otwo­rzą się drzwi i wej­dzie tu ktoś jesz­cze. Po chwi­li zro­zu­mia­ła, że obaj pa­trzą na nią i Da­ghe­nę.

– My?

– Tak. Wy. Nikt was tu nie zna. Ani moje Szczu­ry, ani agen­ci Oga­rów. Mo­że­cie wje­chać do zam­ku Cyw­ra­sa-der-Ma­le­ga, naj­po­tęż­niej­sze­go z miej­sco­wych hra­biów, i po­wę­szyć.

Wy­mie­ni­ły z Dag spoj­rze­nia. Ten Szczur wy­glą­dał na­wet sym­pa­tycz­nie, a tu pro­szę, jed­nak sza­lo­ny.

– Niby jak? – Ka­ile­an sta­ra­ła się mó­wić po­wo­li. – Jak, na li­tość Pani, mamy wje­chać do tego zam­ku? Jako kto? Służ­ba? Ku­chen­ne? A może mam uda­wać szlach­cian­kę, a ona moją po­ko­jów­kę? A hra­bia przyj­mie nas jak za­gi­nio­ne cór­ki?

Ek­ken­hard uśmiech­nął się ra­do­śnie i na­gle do­tar­ło do niej, że ani nie żar­to­wał, ani nie jest sza­lo­ny.

– Tra­fi­łaś pra­wie w śro­dek tar­czy, moja dro­ga. Z tym, że to ona bę­dzie księż­nicz­ką, a ty jej słu­żą­cą, a ra­czej damą do to­wa­rzy­stwa i na­uczy­ciel­ką ję­zy­ka. Tu­tej­sza szlach­ta zna ko­li­ga­cje wszyst­kich me­ekhań­skich ro­dów do trzy­stu lat wstecz, więc nie uda się za­mie­nić cię w ja­kąś ba­ro­nów­nę czy hra­bian­kę. Poza tym, z ca­łym sza­cun­kiem, nie wy­glą­dasz. Ale ona, two­ja to­wa­rzysz­ka, wy­glą­da jak uro­dzo­na na wo­zie, ciem­na kar­na­cja, wy­sta­ją­ce ko­ści po­licz­ko­we, mig­da­ło­we oczy. Może uda­wać, przy­jąć rolę ver­dań­skiej księż­nicz­ki, z bocz­nej ga­łę­zi kró­lew­skie­go rodu, ale jed­nak ksią­żę­cej krwi. Roz­ma­wia­łem z radą obo­zu i są go­to­wi po­twier­dzić tę hi­sto­rię. Księż­nicz­ka Gee’nera z rodu Fren­wel­sów i jej to­wa­rzysz­ka i na­uczy­ciel­ka ję­zy­ka, Inra-lon-We­ris. Na­zwi­sko tak po­pu­lar­ne na Wscho­dzie, że gdzie­kol­wiek rzu­cić ka­mie­niem, tam się tra­fi w ja­kąś lon-We­ris. Księż­nicz­ka mia­ła ka­prys od­wie­dzić miej­sco­we­go ma­gna­ta, bo, wy­ob­raź­cie so­bie, nu­dzi się w po­dró­ży. A hra­bia z pew­no­ścią nie od­mó­wi, bo na­wet bar­ba­rzyń­ska księż­nicz­ka to jed­nak za­szczyt. A gdy już bę­dzie­cie w jego zam­ku, spraw­dzi­cie, cze­mu więk­szo­ści za­bójstw do­ko­na­no nie da­lej niż trzy­dzie­ści mil od nie­go.

Po­pa­trzy­ły na sie­bie i obie za­śmia­ły się gło­śno. Da­ghe­na wy­ko­na­ła ja­kiś swój ple­mien­ny gest.

– Ty, Szczu­rze, mu­sia­łeś upaść na gło­wę. Ja wo­zac­ką księż­nicz­ką? Na nic lep­sze­go cię nie stać?

Spo­waż­niał w jed­nej chwi­li i Ka­ile­an wie­dzia­ła, że głu­pi czy nie, bę­dzie re­ali­zo­wał swój plan.

– Wi­dzia­łem tych lu­dzi, któ­rych uto­pio­no w becz­kach. Oni sami do nich we­szli. Do­bro­wol­nie. Ten nie­szczę­śnik, któ­re­go spo­tka­li­ście pod wie­żą, sam wy­łu­pił so­bie oczy i sam od­gryzł ję­zyk. I cały czas pró­bu­je się za­bić. Nie dzi­wię mu się, ale jest w jego de­ter­mi­na­cji coś wię­cej niż tyl­ko sza­leń­stwo oka­le­czo­ne­go czło­wie­ka. A ja je­stem w tej chwi­li naj­wyż­szym ran­gą Szczu­rem w pro­win­cji i nie mam ni­ko­go, kogo mógł­bym po­słać do hra­bie­go, a dał­bym so­bie łeb ob­ciąć, że to ma coś z nim wspól­ne­go. Więc po­ślę was, w na­dziei, że nie po­zwo­li­cie się zde­ma­sko­wać i za­bić, choć wiem, że to ło­wie­nie po­two­ra na przy­nę­tę z dzie­ci. A wy zro­bi­cie, o co pro­szę.

– Bo?

– Bo La­skol­nyk za­apro­bo­wał mój plan, a wy zło­ży­ły­ście mu przy­się­gę. Nie Im­pe­rium, tyl­ko jemu. I wolę nie wie­dzieć, co jest w tym czło­wie­ku ta­kie­go, że wszy­scy mu ufa­ją i są go­to­wi dla nie­go wal­czyć i gi­nąć, ale sko­ro tak, wy­ko­rzy­stam to. Zro­zu­mia­ły­ście? Po­wie­dział, że bę­dzie­cie jego strza­łą na wie­trze, co­kol­wiek mia­ło­by to zna­czyć.

Po­wo­li ski­nę­ły gło­wa­mi. Je­śli La­skol­nyk wie­dział, spra­wy wy­glą­da­ły ina­czej. Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się do Da­ghe­ny.

– Pa­mię­tasz tę za­ba­wę? Je­den na jed­ne­go w wy­so­kiej tra­wie?

– Pew­nie. Raz czy dwa w to gra­łam. Mała przy­jem­ność.

Szpieg wo­dził mię­dzy nimi wzro­kiem.

– O czym mó­wi­cie?

– O ste­po­wych pod­cho­dach. – Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się lek­ko. – Dwóch lu­dzi po­lu­je na sie­bie, kry­jąc się w wy­so­kich tra­wach. Ża­den z nich nie wie, gdzie jest wróg. Wresz­cie je­den na­pi­na łuk i wy­pusz­cza strza­łę w nie­bo. Jest szan­sa, że prze­ciw­nik spło­szy się, drgnie, unie­sie na­gle gło­wę, by śle­dzić lot po­ci­sku, i tym sa­mym zdra­dzi po­zy­cję. De­spe­rac­kie po­su­nię­cie, ale cza­sem sku­tecz­ne i...

– I jest też dru­ga część tego po­wie­dze­nia – Da­ghe­na prze­rwa­ła jej w pół sło­wa. – Strza­ła wy­pusz­czo­na na wiatr czę­sto nie wra­ca do koł­cza­nu. Kha-dar mówi, że mamy uwa­żać. Że to bar­dzo nie­bez­piecz­ne za­da­nie. Jak­by­śmy same nie wie­dzia­ły. Je­steś go­to­wa, Ka­ile­an?

– Oczy­wi­ście. Ale na­zwij mnie choć raz swo­ją dro­gą Inrą, a cię za­tłu­kę. Zro­zu­mia­łaś, wa­sza wy­so­kość?

– Oczy­wi­ście, moja dro­ga, oczy­wi­ście.

– Za kil­ka dni wy­ru­sza­cie. Ge­ne­rał da wam eskor­tę, na­leż­ną wy­so­ko uro­dzo­nym, a ja przez ten czas na­uczę was kil­ku rze­czy. I ni­ko­mu ani sło­wa. Zo­ba­czy­my się wie­czo­rem.

Od­wró­cił się i wy­szedł. Tak po pro­stu.


Загрузка...