Ob­ję­cia mia­sta

Deszcz, deszcz i deszcz. Pa­da­ło od wie­lu dni i nie za­no­si­ło się na to, żeby mia­ło prze­stać. Sie­dzi na grzbie­cie anh’ogie­ra i spo­glą­da na le­żą­ce w do­li­nie mia­stecz­ko. Co tam mia­stecz­ko, wio­skę le­d­wo, tyle że miesz­kań­cy oto­czy­li ją wa­łem ziem­nym i pa­li­sa­dą i naj­wy­raź­niej nie mie­li za­mia­ru po­słu­chać roz­ka­zów, że wszy­scy lu­dzie od no­wo­rod­ków po star­ców mają opu­ścić te zie­mie i udać się na pół­noc. Być może rze­czy­wi­ście mie­li do­bre po­wo­dy, naj­pew­niej w wio­sce zo­sta­ło nie­wie­lu męż­czyzn, ra­czej same ko­bie­ty, dzie­ci i grup­ka sta­ru­chów. Je­śli wy­ru­szą, cią­gnąc wozy przez roz­mię­kłą rów­ni­nę – cią­gnąc wła­sno­ręcz­nie, bo za­ra­za wy­bi­ła ze­szłe­go roku wszyst­kie zwie­rzę­ta po­cią­go­we w pro­mie­niu stu mil – naj­pew­niej tyl­ko co pią­ty do­trze do celu. Po­jaz­dy będą grzę­znąć po osie w błoc­ku, któ­re po­kry­wa już całą oko­li­cę, lu­dzie za­pad­ną się naj­pierw po kost­ki, póź­niej po ko­la­na w szla­mie. Będą się prze­wra­cać, ta­plać i peł­zać. Wozy po­rzu­cą po kil­ku mi­lach, gdy oka­że się, że nie moż­na ich prze­pchnąć przez ba­gni­sty te­ren, a po­tem spró­bu­ją nieść reszt­ki do­byt­ku na wła­snych grzbie­tach. Ko­bie­ty we­zmą młod­sze dzie­ci na ręce, żeby im po­móc, a gdy za­czną opa­dać z sił, będą mu­sia­ły wy­bie­rać – ro­dzin­ny do­by­tek czy ma­lu­chy.

Wy­bio­rą dzie­ci. Za­wsze wy­bie­ra­ją dzie­ci.

Więc szlak ich wę­drów­ki zna­czy­ły­by naj­pierw po­rzu­co­ne wozy, po­tem rząd pa­czek, to­bo­łów i skrzyń, póź­niej śla­dy peł­znię­cia, czoł­ga­nia się, upad­ków i mo­zol­ne­go po­wsta­wa­nia, a po­tem pierw­sze cia­ła. Naj­pierw sta­rzy męż­czyź­ni, nie wie­dzieć cze­mu za­wsze są to sta­rzy męż­czyź­ni, jak­by sta­re ko­bie­ty moc­niej trzy­ma­ły się ży­cia. Ale w koń­cu po­ko­na ich wszyst­kich nie tyle mor­der­czy wy­si­łek, ile zim­no i wil­goć. Wy­chło­dze­nie. Gdy czło­wiek pierw­szy raz prze­wró­ci się w błoc­ko, jego szan­se ma­le­ją o po­ło­wę. Moż­na za­rzu­cić na grzbiet skó­rza­ną, na­tar­tą tłusz­czem pe­le­ry­nę, któ­ra chro­ni przed desz­czem, ale po upad­ku szlam bły­ska­wicz­nie wdzie­ra się pod ubra­nie, wci­ska pod nie jak żywa isto­ta, jak gi­gan­tycz­na pi­jaw­ka, spra­gnio­na cie­pła i sił ży­cio­wych. Na­gle po­ja­wia­ją się dresz­cze, bło­to cią­ży ni­czym ko­lej­ne war­stwy na­ło­żo­nych na sie­bie kol­czug, sto­py zda­ją się wra­stać w zie­mię. Ktoś po­mógł ci wstać, deszcz zmył wierzch­nią war­stwę błoc­ka, lecz to, któ­re do­sta­ło się pod ubra­nie, już za­czę­ło wy­sy­sać two­ją ener­gię i ży­cie. Więc ko­lej­ny upa­dek na­dej­dzie szyb­ko, a po nim na­stęp­ny, i jesz­cze je­den. A po­tem nikt już nie bę­dzie miał sił, żeby po­móc ci wstać.

Tak wła­śnie było i mógł przed­sta­wić na to nie­jed­no świa­dec­two. Wę­dru­jąc przez rów­ni­nę, jego od­dział na­tknął się na kil­ka kro­nik ta­kich ka­ra­wan, spi­sa­nych po­rzu­co­ny­mi wo­za­mi, to­bo­ła­mi i tru­pa­mi. Zba­dał sześć ciał, uwal­nia­jąc tkwią­ce w nich du­sze, i miał te­raz w so­bie ich wspo­mnie­nia. Wspo­mnie­nia męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci. To, co czu­li w ostat­nich chwi­lach, mógł­by na­zwać po­nu­rym fa­ta­li­zmem, po­go­dze­niem się z lo­sem, nad któ­rym nie ma się żad­nej wła­dzy. De­cy­zja nie na­le­ża­ła do nich, ale po­szli. I umie­ra­li, cie­sząc się na wła­sny ko­niec. To było naj­dziw­niej­sze, ten spo­kój i ta ra­dość, z jaką wi­ta­no śmierć. Jak­by daw­no ocze­ki­wa­ną, naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę.

Trze­ba coś zro­bić z tymi du­sza­mi. Wpro­wa­dza­ją za­męt, ich la­men­ty i jęki wy­pa­cza­ją Moc.

Kle­pie anh’ogie­ra po ma­syw­nym grzbie­cie. Spo­koj­nie, nie bę­dziesz mu­siał tam je­chać. Zwie­rzę rzu­ca łbem i pró­bu­je go ob­ró­cić w stro­nę jeźdź­ca, ale pan­cer­ne pły­ty wro­śnię­te w szy­ję sku­tecz­nie mu to unie­moż­li­wia­ją. Jesz­cze jego dziad­ko­wie byli zwy­kły­mi koń­mi, lecz ven­leg­go­wi na­praw­dę po­sia­da­li nie­zwy­kłe Moce. W dwa po­ko­le­nia zmie­ni­li ko­nie w anh’ogie­ry, po­kry­te pan­ce­rzem be­stie o po­ło­wę więk­sze od nor­mal­nych wierz­chow­ców. Ich pier­si, boki, zady, szy­je i nogi po­kry­wa­ła kost­no-chi­ty­no­wa zbro­ja, któ­rą ukształ­to­wa­no tak, by jeź­dziec nie po­trze­bo­wał sio­dła ani uprzę­ży. Po­tęż­ne pły­ty za­cho­dzi­ły pół­ko­li­ście z bo­ków, chro­niąc nogi wo­jow­ni­ka, a do kie­ro­wa­nia zwie­rzę­ciem wy­star­czył lek­ki na­cisk ko­la­na­mi. To była broń do­sko­na­ła, po­ru­sza­ją­ca się na czte­rech no­gach ma­chi­na znisz­cze­nia. Szko­da tyl­ko, że stwo­rze­nia ta­kie nie po­tra­fi­ły się same roz­mna­żać, ro­dzi­ły się ze zwy­kłych ma­tek i to tak, że klacz, roz­ry­wa­na od środ­ka, nie mia­ła szans na prze­ży­cie. Laal do­sta­ła sza­łu, gdy zo­ba­czy­ła pierw­sze­go anh’ogie­ra i zro­zu­mia­ła, co zro­bio­no jej uko­cha­nym ko­niom. Zro­dzo­ne z jej gnie­wu bu­rze spo­wo­do­wa­ły trą­by po­wietrz­ne, któ­re spu­sto­szy­ły set­ki obo­zów ven­leg­go­wi. A za wia­trem przy­by­li jeźdź­cy. Sza­le­ni i dzi­cy jak ich bo­gi­ni. Gdy­by wte­dy nie starł się z nią i nie zmu­sił do wy­co­fa­nia, być może a’Ove’te­ach mu­siał­by przy­wo­łać całą Moc kaaf... Le­piej nie my­śleć, jak by się to mo­gło skoń­czyć.

Pa­trzy jesz­cze raz na to­ną­cą w stru­gach desz­czu osa­dę.

Jej miesz­kań­cy się zbun­to­wa­li. Po­sta­no­wi­li od­rzu­cić po­win­ność, sprze­ci­wić się jego woli. To było... szu­kał wła­ści­we­go sło­wa... nie­wy­obra­żal­ne. Był ich pa­nem, a oni ro­dzi­li się, żeby słu­żyć. To je­dy­ny sens i cel ich ist­nie­nia. Pod­dać się Woli. Ich sprze­ciw... To tak, my­śli, jak­by wła­sna dłoń od­mó­wi­ła ci po­słu­szeń­stwa. Jak­by wła­sne oko prze­sta­ło pa­trzeć tam, gdzie je kie­ru­jesz, i po­sta­no­wi­ło za­cząć wła­sny ży­wot. Co zro­bisz w ta­kim przy­pad­ku?

Ode­tniesz dłoń. Wy­łu­pisz oko.

Zbli­ża się je­den ze zwia­dow­ców. Nie musi nic mó­wić, Wę­zeł tęt­ni, po chwi­li ob­ra­zy i wie­dza, jaką zdo­był wo­jow­nik, są już jego. W osa­dzie znaj­du­je się mniej niż set­ka miesz­kań­ców, część jest cho­ra. Po­zo­sta­ło tyl­ko kil­ku męż­czyzn w sile wie­ku. Wie­dzą, że je­śli opusz­czą domy, mniej niż trze­cia część z nich do­trze na zie­mie, gdzie nie pada deszcz. Na wspól­nej na­ra­dzie po­sta­no­wi­li zo­stać i cze­kać. Prze­wa­ży­ło zda­nie ko­biet, ma­tek. Głu­pie, czyż lu­dzie nie ro­dzą się po to, by umrzeć? Zwia­dow­ca nie musi tłu­ma­czyć, skąd wie o na­ra­dzie, w jego wspo­mnie­niach jest cień schwy­ta­ne­go z za­sko­cze­nia straż­ni­ka, mło­de­go chło­pa­ka, jest pra­cu­ją­cy nóż, dła­wio­ny krzyk i czer­wień roz­cień­cza­na desz­czem. Są też ob­ra­zy ostro­ko­łu i wału. Ule­wa wy­my­ła już spo­rą część zie­mi, od­sła­nia­jąc drew­nia­ną kon­struk­cję, wie­le pali stoi krzy­wo, wy­star­czy za­rzu­cić liny i więk­szość się roz­le­ci. W osa­dzie nie ma dość lu­dzi, by wy­grać z desz­czem.

Kiwa gło­wą, za­do­wo­lo­ny. Mógł­by przy­wo­łać Moc i zmieść bun­tow­ni­ków jed­nym ge­stem, ale ta­kie spra­wy na­le­ży za­ła­twiać ina­czej. Od­wra­ca się do swo­ich lu­dzi. Trzy­dzie­ści na­czyń cze­ka w go­to­wo­ści.

Co mamy ro­bić, Pa­nie? – Zwia­dow­ca uży­wa gło­su, czym nie­co go za­ska­ku­je. Ale ten chło­pak za­wsze był nie­za­leż­ny, na­wet po tym, gdy na­zna­czył go Wę­zeł.

Za­bij­cie ich – od­po­wia­da tak, by każ­dy usły­szał.

– Za­bij­cie wszyst­kich.

* * *


Obu­dził się tak, jak zwykł bu­dzić się od kil­ku lat, gdy po­wo­li prze­cho­dził ze świa­ta snu do peł­nej świa­do­mo­ści. Lecz dziś od razu wie­dział, gdzie jest. Pon­kee-Laa. Ban­le­ar, zwa­ny rów­nież Ka­łuż­ni­kiem. Trze­cia co do wiel­ko­ści, naj­młod­sza dziel­ni­ca Ni­skie­go Mia­sta. Miej­sce tra­dy­cyj­nie wią­za­ne z ludź­mi szu­ka­ją­cy­mi szczę­ścia w me­tro­po­lii. To tu naj­czę­ściej tra­fia­li przy­by­sze z pro­win­cji, ba­ka­ła­rze, uzdro­wi­cie­le i rze­mieśl­ni­cy pra­gną­cy zna­leźć pra­cę w któ­rymś z miej­skich ce­chów, cza­ro­dzie­je szu­ka­ją­cy pro­tek­to­ra lub szan­sy na zo­sta­nie człon­kiem po­tęż­nej gil­dii, wę­drow­ni ar­ty­ści, na­jem­ne za­bi­ja­ki, ubo­dzy szlach­ci­ce i ol­brzy­mia masa lu­dzi bez za­wo­du i wy­kształ­ce­nia, ma­ją­ca za cały ma­ją­tek parę rąk do pra­cy, a za mo­ty­wa­cję pu­sty brzuch. Do­bre miej­sce. Na po­wrót.

Przez chwi­lę le­żał nie­ru­cho­mo, czu­jąc że­la­zi­sty po­smak na ję­zy­ku i po­wo­li od­naj­du­jąc się we wła­snym cie­le. Ten sen był ła­god­ny, ury­wał się w od­po­wied­nim mo­men­cie, oszczę­dza­jąc mu scen rze­zi. Były już ta­kie, po któ­rych przez kil­ka nocy bał się za­snąć, wy­peł­nio­ne okru­cień­stwem, przy któ­rym ro­bo­ta mi­strza ka­tow­skie­go wy­da­je się de­li­kat­ną piesz­czo­tą. Nie cho­dzi­ło o bi­twy, gdy tęt­nią­ca mu w ży­łach Moc wią­za­ła i rzu­ca­ła do wal­ki dzie­siąt­ki ty­się­cy wo­jow­ni­ków, lecz o rze­zie ta­kie jak ta, któ­rej oglą­da­nia dziś mu oszczę­dzo­no. Sny o brnię­ciu w zie­mi czer­wo­nej od krwi bez­bron­nych, o mar­twych męż­czy­znach i ko­bie­tach, le­żą­cych wszę­dzie wo­kół. I o dzie­ciach, nie wie­dzieć cze­mu, spoj­rze­nie de­mo­na naj­czę­ściej przy­cią­ga­ły dzie­ci. To nie­praw­da, że dzie­ci umie­ra­ją ład­niej niż do­ro­śli i spra­wia­ją po­tem wra­że­nie, jak­by spa­ły, jak­by sama Pani zło­ży­ła na ich czo­łach po­ca­łu­nek. Te za­krwa­wio­ne strzę­py rzad­ko wy­glą­da­ły jak po­grą­żo­ne we śnie. Zwłasz­cza je­śli wcze­śniej padł roz­kaz, żeby za­bi­ja­no je tak, by czu­ły, że umie­ra­ją.

De­mon miał po­tęż­ną wła­dzę nad opę­ta­ny­mi przez nie­go ludź­mi. Wy­ko­ny­wa­li każ­dy roz­kaz, do­kład­nie i co do joty. Cza­sem tyl­ko, gdzieś na dnie ich oczu, po­ja­wia­ła się po­nu­ra roz­pacz. A do wal­ki sta­wa­li za­wsze z de­spe­ra­cją sza­leń­ców, któ­rzy szu­ka­ją spo­ko­ju, jaki nie­sie śmierć.

Miał wra­że­nie, że te kosz­ma­ry pró­bu­ją go wcią­gnąć do środ­ka. Do świa­ta rze­zi, desz­czu, bra­ku na­dziei i wo­jen­ne­go sza­łu, zo­sta­wia­ją­ce­go pod po­wie­ka­mi krwa­we po­wi­do­ki. Do świa­ta, w któ­rym woj­na prze­sta­ła być dro­gą do celu, lecz sta­ła się ce­lem sa­mym w so­bie.

To nie były zwy­kłe sny. W zwy­kłym śnie, choć­byś był ka­pła­nem, kup­cem, kró­lem lub ce­sa­rzem, za­wsze je­steś sobą. Pa­mię­tasz sie­bie jako oso­bę, na­wet je­śli we śnie od­gry­wasz cu­dzą rolę. Two­je praw­dzi­we ja cze­ka tuż za cien­ką li­nią, od­dzie­la­ją­cą prze­bu­dze­nie od jawy, i bez pro­ble­mu wska­ku­jesz w nie po otwar­ciu po­wiek, jak­byś wzu­wał do­brze roz­cho­dzo­ne buty. Cza­sem za­po­mi­nasz noc­ne ma­rze­nia, za­nim ran­kiem zdą­żysz się wy­si­kać.

Tych snów nie za­po­mi­nał. Ni­g­dy.

Za każ­dym ra­zem po­trze­bo­wał dłu­giej chwi­li, by przy­po­mnieć so­bie, kim jest, co robi i skąd się wziął w tym miej­scu. Alt­sin Awen­deh, zło­dziej, oszust, ma­ry­narz, wiej­ski pa­ro­bek, po­moc­nik ko­wa­la, sztuk­mistrz, dzwon­nik świą­tyn­ny, skry­ba... Przez ostat­nie pięć lat był wie­lo­ma oso­ba­mi. Zmie­niał miej­sca i za­wo­dy, cza­sem co kil­ka mie­się­cy, cza­sem czę­ściej. Sny pę­dzi­ły za nim, a on ucie­kał. Za każ­dym ra­zem, gdy prze­by­wał gdzieś dłu­żej, po­ja­wia­ły się już po kil­ku­na­stu dniach, naj­pierw krót­kie i spo­ra­dycz­ne, a po­tem co­raz dłuż­sze i częst­sze, aż wresz­cie na­wie­dza­ły go co noc. Wte­dy bez sło­wa zwi­jał ma­nat­ki i ucie­kał, byle da­lej, a sny gu­bi­ły jego trop i da­wa­ły mu chwi­lę spo­ko­ju.

Naj­dłu­żej, bo po­nad osiem mie­się­cy, zo­stał na stat­ku kur­su­ją­cym mię­dzy Pe­ron­wylk a Ar-Mit­tar. Zu­peł­nie jak­by sny nie mo­gły od­na­leźć go na mo­rzu. Ale gdy już zna­la­zły... Po­dob­no nie po­tra­fi­li go do­bu­dzić przez trzy dni, trzy dni śnił, pła­kał i krzy­czał na zmia­nę, po­grą­żo­ny w kosz­ma­rze nie­koń­czą­cej się bi­twy, w któ­rej cza­sem był męż­czy­zną, cza­sem ko­bie­tą, raz mło­dzień­cem, raz star­cem, wal­czył z ludź­mi i prze­ciw lu­dziom, bro­dził po ko­la­na we krwi, bro­cząc nią z se­tek ran. Naj­czę­ściej śnił, że jest sa­mym de­mo­nem.

Ock­nął się wte­dy w ma­łej świą­ty­ni Wiel­kiej Mat­ki pod We­nh­lo­ren. Ka­pi­tan wy­sa­dził go na ląd, nie za­pła­ciw­szy za ostat­ni mie­siąc służ­by, i znikł na mo­rzu. Ro­zu­miał go. Ma­ry­na­rze to prze­sąd­ni lu­dzie, ska­za­ni na ła­skę i nie­ła­skę Bliź­niąt Mórz. Nie­po­trzeb­ny im na po­kła­dzie sza­le­niec, wrzesz­czą­cy przez sen w ni­ko­mu nie­zna­nych ję­zy­kach.

Że mówi w nie­zna­nych dia­lek­tach – choć na szy­der­czy uśmiech Kleh, we śnie ro­zu­miał każ­de sło­wo – do­wie­dział się zresz­tą po raz pierw­szy wła­śnie w tej świą­ty­ni. Ka­pła­ni byli ludź­mi uczo­ny­mi, zna­li wie­le na­rze­czy i gwar, jako mi­sjo­na­rze na­wra­ca­li ludy pół­noc­no-za­chod­nie­go krań­ca kon­ty­nen­tu na wia­rę w Ba­el­ta’Ma­th­ran i po­rzą­dek im­pe­rial­ne­go pan­te­onu. Me­ekhan ni­g­dy nie pod­bił zbroj­nie tej czę­ści świa­ta, choć han­dlo­wo, kul­tu­ro­wo i re­li­gij­nie ra­dził so­bie cał­kiem nie­źle. A mi­sjo­na­rze naj­waż­niej­szej bo­gi­ni Im­pe­rium byli na­praw­dę do­brze wy­kształ­ce­ni.

Lecz na­wet oni nie po­tra­fi­li roz­po­znać, w ja­kich ję­zy­kach krzy­czał. Nie umie­li tak­że po­wie­dzieć, do ja­kich dia­lek­tów te ję­zy­ki są po­dob­ne.

Ale po­zwo­li­li mu zo­stać, a gdy wy­do­brzał, bo sny trzy­ma­ły się z dala od świą­ty­ni, nie wy­rzu­ci­li go za drzwi. Przez czte­ry mie­sią­ce kil­ka razy dzien­nie bił w dzwon na wie­ży, za­mia­tał po­sadz­ki, no­sił wodę ze stud­ni, po­ma­gał w kuch­ni. Dali mu świą­tyn­ny strój, luź­ną sza­tę z kap­tu­rem, po­zwo­li­li za­pu­ścić bro­dę. Nikt na świe­cie nie roz­po­znał­by w nim tego gów­nia­rza, któ­ry pięć lat wcze­śniej opusz­czał nocą Pon­kee-Laa. Wy­da­wa­ło się, że wresz­cie zna­lazł spo­kój.

Tyl­ko że świą­ty­nia była tak na­praw­dę wię­zie­niem. Wę­dro­wał wte­dy po wy­brze­żu do­pie­ro dru­gi rok i wy­da­wa­ło mu się, że nie ma ni­cze­go gor­sze­go niż spę­dze­nie resz­ty ży­cia za mu­ra­mi. Du­sił się, co­dzien­na ru­ty­na za­miast nieść uko­je­nie, do­pro­wa­dza­ła go do sza­łu. Wy­mknął się wresz­cie nocą, nie bu­dząc ni­ko­go, i po­wę­dro­wał na pół­noc.

Pra­co­wał, gdzie się dało, gdy trze­ba kradł i oszu­ki­wał, lecz sta­rał się to ro­bić tyl­ko wte­dy, kie­dy nie miał in­ne­go spo­so­bu na na­peł­nie­nie brzu­cha. Pod­czas kra­dzie­ży za­wsze ist­nia­ło ry­zy­ko schwy­ta­nia go i umiesz­cze­nia na co naj­mniej kil­ka mie­się­cy w lo­chu. Ra­zem z kosz­ma­ra­mi, któ­re mo­gły­by go do­paść. Wo­lał już wy­naj­mo­wać się jako pa­ro­bek za garść stę­chłej ka­szy.

Póź­niej od­krył, że umie­jęt­no­ści czy­ta­nia, pi­sa­nia i pod­sta­wo­wych ra­chun­ków, do któ­rych na­uki zmu­szał go Ce­tron, mają na pro­win­cji znacz­nie więk­szą war­tość niż w mie­ście. Skry­bów i wiej­skich pi­sa­rzy było tam jak na le­kar­stwo. Pręd­ko od­krył, że od­po­wied­ni strój i wy­gląd, czar­ny ka­ftan z czer­wo­ny­mi man­kie­ta­mi i koł­nie­rzem oraz pal­ce po­pla­mio­ne atra­men­tem, za­pew­nią mu ro­bo­tę szyb­ciej niż prze­py­ty­wa­nie go­spo­da­rzy i proś­by o moż­li­wość na­rą­ba­nia drew w za­mian za krom­kę chle­ba. Od­cho­dzą­ce Im­pe­rium za­bra­ło ze sobą więk­szość urzęd­ni­ków, a wie­lu spraw nie da­wa­ło się za­ła­twić na gębę. Wę­dru­jąc po wio­skach i mia­stecz­kach, spi­sy­wał umo­wy kup­na, in­ter­cy­zy mał­żeń­skie, spo­rzą­dzał po­da­nia do są­dów, uzu­peł­niał księ­gi uro­dzin i zgo­nów, je­śli ja­kieś zo­sta­ły w oko­li­cy. Trzy­krot­nie zo­stał na­wet na dłu­żej i pró­bo­wał sił, ucząc wiej­skie dzie­ci.

Za­wsze jed­nak w koń­cu do­ga­nia­ły go sny.

Tyl­ko raz spró­bo­wał szu­kać po­mo­cy. Za po­ra­dą miej­sco­wych tra­fił do zna­chor­ki, spe­cja­list­ki od za­ma­wia­nia kosz­ma­rów. Tyl­ko go do­tknę­ła, po czym wy­szła, ka­żąc zo­stać; w cha­łu­pie i cze­kać. Gdy­by nie wyj­rzał wte­dy przez okien­ko... Wró­ci­ła z gro­ma­dą wie­śnia­ków, a on, ukry­ty już na skra­ju lasu, pa­trzył, jak bez sło­wa ry­glu­ją od ze­wnątrz drzwi i okna do domu i pod­pa­la­ją cha­tę. Je­śli wiej­ska wiedź­ma wo­la­ła stra­cić do­ro­bek ży­cia, byle go za­bić, co zro­bi­li­by ka­pła­ni lub cza­ro­dzie­je? Czło­wiek do­tknię­ty przez de­mo­na, choć­by tyl­ko po­przez ulot­ne kra­iny snu, ni­g­dzie nie znaj­dzie spo­ko­ju.

Za­tem wę­dro­wał, z miej­sca na miej­sce, od wio­ski do wio­ski. A sny były co­raz szyb­sze, co­raz mniej nocy mógł prze­spać bez krwa­wych wi­zji i sma­ku że­la­za w ustach, któ­ry nie­od­mien­nie im to­wa­rzy­szył. Przez ostat­nie pół roku uwa­żał się za szczę­ścia­rza, je­śli miał spo­koj­ne trzy noce z rzę­du. Te­raz kosz­ma­ry się na­si­li­ły, mi­nio­ne dwa mie­sią­ce śnił je raz za ra­zem, i to bez wzglę­du na to, jak bar­dzo od­da­lił się od miej­sca, w któ­rym na­wie­dził go po­przed­ni. Kie­dy wczo­raj wie­czo­rem do­tarł do Pon­kee-Laa – prze­byw­szy wcze­śniej w trzy dni pra­wie sto mil, naj­pierw wo­zem, a póź­niej bar­ką spły­wa­ją­cą w dół El­ha­ran – sen do­padł go nie­mal na­tych­miast.

Nie było już gdzie ucie­kać. Te wi­zje za­czę­ły się tu, w mie­ście, gdy pa­łasz mło­de­go ba­ro­na roz­rą­bał mu bark. Wy­bu­chły w nim wte­dy krwa­wym sza­łem i dzię­ki nim po­ko­nał w po­je­dyn­ku uro­dzo­ne­go szer­mie­rza, on, któ­ry do tam­tej chwi­li nie miał praw­dzi­we­go mie­cza w ręku. W por­cie wal­czy­ło się szty­le­tem i pał­ką. De­mon oca­lił mu wte­dy ży­cie, ale dla ko­goś wy­cho­wa­ne­go na uli­cy nie ist­nia­ło nic ta­kie­go jak dar­mo­wa uprzej­mość. Stwór zza Mro­ku zro­bił to, bo zło­dziej był naj­pew­niej jego je­dy­nym łącz­ni­kiem ze świa­tem i gdy­by zgi­nął, de­mon nie mógł­by już tu wró­cić. Jak go opę­tał? Czy zwa­bi­ła go du­sza szy­ku­ją­ca się do opusz­cze­nia cięż­ko ran­ne­go cia­ła? Za­pach krwi? Tego Alt­sin nie wie­dział, i nie ob­cho­dzi­ło go to, już daw­no po­sta­no­wił, że je­śli ist­nie­je choć cień szan­sy na po­zby­cie się na­wie­dza­ją­cej go isto­ty, zro­bi to, choć­by miał wy­rwać so­bie po­ło­wę du­szy.

A je­śli na świe­cie był ktoś, komu mógł choć odro­bi­nę za­ufać, kto mógł­by mu po­móc, to żył tu, w Pon­kee-Laa.

Oczy­wi­ście była spo­ra szan­sa, że gdy ten ktoś zo­rien­tu­je się, co się z nim dzie­je, po­stą­pi tak jak ta wiej­ska wiedź­ma. Pod­pa­li mu dach nad gło­wą. A Ce­tron i Zor­ste­an mie­li o wie­le więk­sze moż­li­wo­ści niż tyl­ko spro­wa­dze­nie ban­dy chłop­stwa. Więc ta odro­bi­na za­ufa­nia po­win­na być na­praw­dę odro­bi­ną, bo lu­dzie, któ­rzy po­kła­da­ją nad­mier­ną wia­rę w in­nych, koń­czą jako kar­ma dla ryb.

Wstał, ob­mył twarz i ubrał się w strój wę­drow­ne­go skry­by, po czym po­dra­pał się po bro­dzie, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła mu od dłuż­sze­go cza­su, i po­sta­no­wił, że jesz­cze tro­chę ją po­no­si. Przy­da­wa­ła mu lat, a choć praw­do­po­do­bień­stwo, że kto­kol­wiek bę­dzie cze­kał na jego po­wrót, było mi­zer­ne, to le­piej nie ku­sić li­cha. Hra­bia Ter­le­ach nie mu­siał być za­do­wo­lo­ny, że zło­dziej po­ja­wił się w mie­ście. Z ko­lei kil­ka in­nych osób z pew­no­ścią ucie­szy­ło­by się, że Alt­sin wró­cił i nie ko­rzy­sta już z pro­tek­cji Ce­tro­na. Nie­je­den nóż tę­sk­nił za jego ple­ca­mi.

No pro­szę, uśmiech­nął się pod no­sem, le­d­wo po­sta­wił sto­pę w mie­ście, a już za­czy­na my­śleć jak czło­nek zło­dziej­skiej gil­dii, miej oczy do­oko­ła gło­wy, noś je­den nóż na wierz­chu, a dwa inne do­brze ukry­te, sta­waj ple­ca­mi do so­lid­nej ścia­ny, nie pij ni­cze­go, cze­go nie skosz­to­wał twój go­spo­darz.

Ni­ko­mu nie ufaj, w nic nie wierz, za­wsze miej co naj­mniej dwie dro­gi uciecz­ki.

Wi­ta­my w Pon­kee-Laa, naj­więk­szym mie­ście za­chod­nie­go wy­brze­ża.

Się­gnął do sa­kiew­ki i prze­li­czył reszt­kę sre­bra. Wy­na­ję­cie osob­nej izby, na­wet je­śli była to tyl­ko ko­mór­ka na pod­da­szu, kosz­to­wa­ło, jed­nak było to lep­sze niż bu­dze­nie lo­ka­to­rów wspól­nej sy­pial­ni krzy­ka­mi i ga­da­niem w nie­zna­nym ję­zy­ku. Ktoś w koń­cu za­in­te­re­so­wał­by się nim i przy­słał tu ka­pła­nów albo cza­row­ni­ka. Pie­nię­dzy po­win­no mu wy­star­czyć na kil­ka dni, po­tem bę­dzie mu­siał albo zna­leźć so­bie pra­cę, albo za­cząć kraść.

Czy­li zna­leźć so­bie pra­cę.

Zszedł do głów­nej izby karcz­my. Tłok, gwar, dzie­siąt­ki lu­dzi róż­nych pro­fe­sji, za­pach piwa i ka­pu­sty go­to­wa­nej z ma­ły­mi kieł­ba­ska­mi, spe­cjal­ność ku­li­nar­na Ka­łuż­ni­ka. I wszy­scy pil­nu­ją swo­ich spraw, cze­ka­jąc, aż karcz­mar­ki po­da­dzą jed­no i dru­gie. Po trzech dniach ta­kiej die­ty lu­dzie albo prze­no­szą się do in­nych dziel­nic, albo wra­ca­ją, skąd przy­szli.

Zjadł, wy­pił, od­mó­wił do­kład­ki, za­pła­cił, wy­szedł.

Ka­łuż­nik za­wdzię­czał swo­ją na­zwę kiep­skiej ka­na­li­za­cji, a wła­ści­wie jej bra­ko­wi, gdyż to ni­g­dy nie mia­ła być praw­dzi­wa dziel­ni­ca. Po­wstał jako pod­gro­dzie, tro­chę wbrew pla­nom me­ekhań­skich in­ży­nie­rów, lecz gdy oka­za­ło się, że mia­sto przy­cią­ga masy lu­dzi z pro­win­cji i trze­ba ich gdzieś po­mie­ścić, na­ro­dzi­ła się dziel­ni­ca zło­żo­na gów­nie z karczm, za­jaz­dów i szop prze­ro­bio­nych na noc­le­gow­nie za mie­dzia­ka, gdzie kar­mio­no ka­pu­stą i kieł­ba­ska­mi i nikt nie py­tał, skąd je­steś. Za cza­sów Im­pe­rium po­wsta­wa­ły po­dob­no pla­ny wy­bu­do­wa­nia tu ka­na­li­za­cji, do­pro­wa­dze­nia wody i uczy­nie­nia z Ban­le­aru cze­goś wię­cej niż po­ten­cjal­nej wy­lę­gar­ni cho­rób, ale tym­cza­so­wość wszyst­kich tu­tej­szych bu­dow­li i cią­gły brak pie­nię­dzy za­wsze prze­kła­da­ły te pra­ce na póź­niej. I choć mia­sto w koń­cu wy­su­nę­ło ra­mio­na mu­rów i przy­tu­li­ło dziel­ni­cę do pier­si, na­dal trak­to­wa­ło ją bar­dziej jak ja­kąś na­rośl niż wła­sne dziec­ko. Mimo to mógł już my­śleć, że jest w Pon­kee-Laa. Ru­szył do por­tu i wte­dy ich za­uwa­żył.

Straż miej­ska, nic nie­zwy­kłe­go w tym miej­scu, po­dob­nie jak fakt, że straż­ni­ków było sze­ściu, za­miast jak zwy­kle trzech. Ka­łuż­nik ni­g­dy nie był spo­koj­ną dziel­ni­cą i cza­sem do­cho­dzi­ło tu do roz­ru­chów bie­do­ty. Alt­sin omió­tł­by ich obo­jęt­nym spoj­rze­niem i po­szedł da­lej, gdy­by nie prze­wo­dzi­li im dwaj osob­ni­cy, wy­glą­da­ją­cy przy po­zo­sta­łych jak ra­so­we char­ty przy miej­skich kun­dlach. Obaj no­si­li wy­so­kie do ko­lan buty, czar­ne spodnie, czar­ne ko­szu­le i na­rzu­co­ne na wierzch skó­rza­ne ka­mi­zel­ki, bar­wio­ne na głę­bo­ki brąz. Zło­dziej mi­mo­wol­nie zer­k­nął na ich man­kie­ty i koł­nie­rze, szu­ka­jąc mo­no­gra­mów, i to by­naj­mniej nie z po­wo­du oczy­wi­ste­go bo­gac­twa stro­jów, bo za ta­kie buty w tej dziel­ni­cy pod­rzy­na­no gar­dło, a ko­szu­le lśni­ły po­ły­skiem czy­ste­go je­dwa­biu. Nie, cho­dzi­ło o spo­sób, w jaki się po­ru­sza­li, jak­by ota­czał ich nie­wi­dzial­ny pan­cerz, za­pew­nia­ją­cy, że każ­dy zej­dzie im z dro­gi i nie bę­dzie się na­rzu­cał, do­pó­ki sami nie ze­chcą go za­uwa­żyć i przy­wo­łać. I o to, jak straż­ni­cy drep­ta­li za tą dwój­ką. Nikt nie mógł­by mieć wąt­pli­wo­ści, kto tu do­wo­dzi.

I mie­cze. Za­uwa­żył je od razu, choć w pierw­szej chwi­li aż za­mru­gał, żeby uwie­rzyć wła­snym oczom. Obaj no­si­li prze­rzu­co­ne przez ple­cy pół­to­ra­ki. Mie­cze wi­sia­ły tyl­ko w pę­tlach przy­mo­co­wa­nych do pa­sów prze­ci­na­ją­cych na skos tor­sy męż­czyzn. Kie­dy prze­cho­dzi­li obok, na­gie klin­gi sła­ły wo­kół lu­strza­ne bły­ski. Szlach­ta nie uży­wa­ła ta­kiej bro­ni, no­si­ła pro­ste, pa­rad­ne mie­czy­ki, kor­dy albo lek­kie pa­ła­sze. Alt­sin po­czuł się tro­chę tak, jak­by zo­ba­czył damę w suk­ni ba­lo­wej trzy­ma­ją­cą w dło­ni za­miast wa­chla­rza cięż­ki to­pór. Pół­to­ra­ków uży­wa­li na­jem­ni­cy, bo świet­nie nada­wa­ły się do wal­ki i z pie­cho­tą, i z jaz­dą. W za­uł­kach mia­sta ma­cha­nie czymś ta­kim mia­ło tyle sen­su, ile ta­ska­nie tu ze sobą ka­ta­pul­ty.

A jed­nak, do­tar­ło do nie­go po chwi­li, nikt nie pa­trzył na nich z po­li­to­wa­niem, nikt nie szcze­rzył się na wi­dok szla­chec­kich sy­nal­ków ba­wią­cych się w praw­dzi­wych wo­jow­ni­ków, nie sły­chać było kpią­cych gwiz­dów ani głu­pa­we­go re­cho­tu. Wszy­scy od­wra­ca­li wzrok i szyb­ko od­cho­dzi­li do wła­snych spraw. Uli­ca śmier­dzia­ła stra­chem.

Alt­sin cof­nął się nie­co, przy­kle­ił do ścia­ny i ob­ser­wo­wał. Cały od­dzia­łek za­trzy­mał się przy naj­bliż­szym za­uł­ku, wła­ści­wie szcze­li­nie mię­dzy dwo­ma bu­dyn­ka­mi, nie szer­szej niż trzy-czte­ry sto­py. Na znak jed­ne­go ze szła­chet­ków straż­ni­cy uję­li w łap­ska cięż­kie pał­ki, po­pra­wi­li tar­cze na ra­mio­nach i krzy­wiąc się, we­szli w głąb za­uł­ka. Ale we­szli bez ocią­ga­nia. Po chwi­li roz­le­gły się od­gło­sy sza­mo­ta­ni­ny, stłu­mio­nych ra­zów, dzie­cię­cy płacz i na głów­ną uli­cę wy­pchnię­to kil­ka osób.

Męż­czy­zna, ko­bie­ta i trój­ka dzie­ci w róż­nym wie­ku. Wszy­scy w łach­ma­nach i sło­mia­nych łap­ciach. Alt­sin na­pa­trzył się na ta­kich nę­dza­rzy w cza­sie swo­ich wę­dró­wek, wiej­ska ho­ło­ta no­szą­ca cały ma­ją­tek na grzbie­cie, wę­dru­ją­ca od wsi do wsi za ka­wał­kiem chle­ba. Na wi­dok dwóch zbroj­nych z mie­cza­mi na ple­cach na­tych­miast pa­dli na ko­la­na i za­sty­gli w trwoż­nym ocze­ki­wa­niu. Ko­bie­ta przy­tu­li­ła do sie­bie dzie­ci, męż­czy­zna uniósł bła­gal­nie ręce, a po­tem po­wie­dział coś ci­cho i wska­zał na pra­wą nogę. Przy­wią­za­ny do niej ka­wa­łek drew­na za­stę­po­wał mu pro­te­zę.

Mógł być zło­dzie­jem uka­ra­nym za kra­dzież, na pro­win­cji ob­ci­na­nie człon­ków wciąż było bo­wiem po­pu­lar­ną karą, choć Alt­sin sta­wiał ra­czej na wę­drow­ne­go pa­rob­ka, któ­ry stra­cił sto­pę w ja­kimś wy­pad­ku i po­sta­no­wił ra­zem z ro­dzi­ną spró­bo­wać szczę­ścia w me­tro­po­lii. Na wsi mógł­by tyl­ko że­brać, w mie­ście, je­śli miał spraw­ne i zręcz­ne ręce, ist­nia­ły set­ki za­jęć, któ­re po­zwo­li­ły­by mu utrzy­mać ro­dzi­nę.

Ża­den ze szlach­ci­ców na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Na nie­wi­docz­ny znak straż­ni­cy sztur­chań­ca­mi zmu­si­li całą piąt­kę do wsta­nia, po czym wska­za­li im dro­gę w stro­nę miej­skiej bra­my. Męż­czy­zna po­bladł jak trup, ko­bie­ta jęk­nę­ła ci­cho i spró­bo­wa­ła znów paść na ko­la­na, ale je­den ze straż­ni­ków zła­pał ją za ra­mię, pod­trzy­mał, rzu­cił kil­ka słów, po­ka­zu­jąc trzy­ma­ną w ręku pał­kę.

Zło­dziej pa­trzył, jak straż od­pro­wa­dza ich w głąb uli­cy, a w ustach zbie­ra­ła mu się gorz­ka fleg­ma. Pon­kee-Laa zmie­ni­ło się przez te kil­ka lat, daw­niej wy­rzu­ca­no lu­dzi z mia­sta za okre­ślo­ne prze­stęp­stwa, ale ni­g­dy za ka­lec­two i nę­dzę. Za­tem praw­dę mó­wi­li w oko­licz­nych wio­skach i mia­stecz­kach. W sto­li­cy dzia­ło się źle.

Na szczę­ście znał ko­goś, kto po­wi­nien po­wie­dzieć mu, o co tu cho­dzi.

* * *

Port. Tak na­zy­wa­no nie tyl­ko redę i po­prze­dzie­la­ne mo­la­mi na­brze­że, ale też wszyst­kie dziel­ni­ce są­sia­du­ją­ce bez­po­śred­nio z mo­rzem. Dla jed­nych było to ser­ce mia­sta, dla in­nych jego żo­łą­dek, płu­ca bądź gar­dło. Na pew­no je­den z ży­wot­nych or­ga­nów, bez któ­re­go Pon­kee-Laa by­ło­by co naj­wy­żej ry­bac­ką wio­ską na krań­cu świa­ta.

Mia­sto tej wiel­ko­ści nie mia­ło­by naj­mniej­szych szans wy­ży­wić się, ubrać, ogrzać i za­ba­wić bez nie­ustan­ne­go prze­pły­wu to­wa­rów, zwo­żo­nych i po­bie­ra­nych z jego ma­ga­zy­nów dzień w dzień przez set­ki stat­ków. Alt­sin za­trzy­mał się za­raz po prze­kro­cze­niu gra­ni­cy Śred­nie­go Va­lee i ode­tchnął peł­ną pier­sią. Mor­ska bry­za, ryby, wino, przy­pra­wy, go­to­wa­ne mał­że, ja­kieś pach­ni­dła o zbyt wy­raź­nej nu­cie piż­ma, ośmior­ni­ce sma­żo­ne na rusz­cie, my­dli­ny, świe­żo gar­bo­wa­na skó­ra. Za­pach han­dlu, pie­nię­dzy i umiar­ko­wa­ne­go do­bro­by­tu. Jak za­wsze w tej dziel­ni­cy. Na pierw­szy rzut oka nic się tu nie zmie­ni­ło.

Zło­dziej usiadł przed wi­niar­nią na­prze­ciw­ko skle­pi­ku Ce­tro­na i ob­ser­wo­wał. Gru­by lu­bił tę ka­mie­nicz­kę, trak­to­wał ją jak in­we­sty­cję i Alt­sin był go­tów się za­ło­żyć, że do dziś się jej nie po­zbył. Wy­star­czy­ło zresz­tą pół go­dzi­ny le­ni­we­go są­cze­nia wina, by przy­uwa­żył kil­ka osób, o któ­rych z pew­no­ścią wie­dział, że pra­co­wa­li dla jego by­łe­go pa­tro­na. Wcho­dzi­li, wy­cho­dzi­li, któ­ryś nie­mal wy­biegł, kie­ru­jąc się szyb­kim kro­kiem w stro­nę por­tu. Inni jak­by zni­kli po wej­ściu; wnio­sek, że albo wciąż sie­dzie­li w środ­ku, albo już daw­no sko­rzy­sta­li z tyl­ne­go wyj­ścia. Po go­dzi­nie pod­je­chał mały wóz i za­czę­to z nie­go wy­ła­do­wy­wać nie­ozna­ko­wa­ne pacz­ki i bele ma­te­ria­łu. Nor­mal­ny dzień pra­cy zwy­kłe­go kup­ca, roz­sy­ła­ją­ce­go po­le­ce­nia kup­na i sprze­da­ży, od­bie­ra­ją­ce­go za­mó­wio­ny to­war i za­ję­te­go po­mna­ża­niem ma­jąt­ku.

Tyl­ko że Ce­tron nie był kup­cem, a Alt­sin wąt­pił, by aż tak bar­dzo wczu­wał się w swo­ją rolę. To nie była zwy­kła ak­tyw­ność, chy­ba że Gru­by po­rzu­cił już gil­dię i za­jął się tak zwa­nym uczci­wym ży­ciem, na­ma­wia­jąc do tego tak­że swo­ich lu­dzi. Myśl była za­baw­na i nie­war­ta za­pa­mię­ta­nia.

Zło­dziej po­czuł pierw­sze ukłu­cie nie­po­ko­ju w chwi­li, gdy przed skle­pi­kiem za­trzy­ma­ło się kil­ku ry­ba­ków. Nic nie­zwy­kłe­go w por­cie, choć o tej po­rze dnia więk­szość ło­dzi cze­sa­ła sie­cia­mi mo­rze, i Alt­sin nie zwró­cił­by na to uwa­gi, gdy­by nie roz­po­znał dwóch z nich. To byli lu­dzie Rwys­sa, przy­wód­cy jed­nej z trzech naj­sil­niej­szych grup prze­myt­ni­ków Pon­kee-Laa. Mie­li swo­ją sie­dzi­bę w dziel­ni­cy Ce­tro­na, więc cza­sem do­cho­dzi­ło do kon­flik­tów, a raz czy dwa za po­mo­cą szty­le­tów, noży, pa­łek i kusz trze­ba było usta­lać, kto wła­ści­wie rzą­dzi w tej czę­ści por­tu. Alt­sin sam brał kie­dyś udział w ta­kich noc­nych ne­go­cja­cjach, gdy pło­nę­ły ło­dzie prze­myt­ni­ków, a fale zli­zy­wa­ły krew z pla­ży.

Ich obec­ność pod ka­mie­nicz­ką nie wró­ży­ła zbyt do­brze. Lecz, jak stwier­dził po chwi­li, było ich tyl­ko pię­ciu, więc może cho­dzi­ło o zwy­kłe in­te­re­sy? Zło­dziej na­peł­nił ku­bek po brze­gi. Nie pierw­szy raz...

Ucie­ka­ją! Po­szli w roz­syp­kę! Na­resz­cie!

Jego jaz­da ru­sza do ostat­nie­go po­ści­gu, pie­cho­ta ła­mie szyk i rzu­ca się za nie­przy­ja­cie­lem. Po­wstrzy­mu­je ją jed­nym roz­ka­zem, wróg i tak nie ma gdzie ucie­kać, je­dy­na dro­ga pro­wa­dzi w głąb cy­pla, na po­ra­sta­ją­cy jego ko­niec za­gaj­nik pe­łen mar­twych i wy­schnię­tych drzew. Tam usta­wia­ją ostat­nią li­nię obro­ny, drze­wa po­win­ny ochro­nić ich przed ka­wa­le­rią, a wal­ka w le­sie to za­wsze bar­dziej bi­ja­ty­ka niż bi­twa, prze­wa­ga li­czeb­na prze­ciw­ni­ków po­win­na mieć tam za­tem mniej­sze zna­cze­nie.

Wstrzy­mu­je po­ścig na kil­ka­set kro­ków przed ścia­ną za­gaj­ni­ka. Su­che trzci­ny trzesz­czą pod ko­py­ta­mi wierz­chow­ca, kie­dyś był tu pod­mo­kły te­ren, te­raz to pra­wie pu­sty­nia.

Wy­rów­nu­je szyk, czu­je na so­bie spoj­rze­nia po­bli­skich wo­jow­ni­ków. Ich nie­cier­pli­wość. Uderz­my. Uderz­my te­raz!

Pstry­ka pal­ca­mi i na zie­mię spły­wa iskra. Ła­god­nie opa­da na su­che ro­śli­ny i za­raz w nie­bo wę­dru­je smuż­ka dymu. Po chwi­li bu­cha pło­mień, a ła­god­ny wiatr pcha go w stro­nę za­gaj­ni­ka. Pło­mień ro­śnie, na­bie­ra mocy, z każ­dą po­żar­tą ło­dy­gą się­ga co­raz da­lej i po chwi­li przed drze­wa­mi wy­ra­sta ścia­na ognia. Utrzy­mu­je ją w miej­scu wy­star­cza­ją­co dłu­go, by nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, kogo słu­cha­ją pło­mie­nie, po czym uwal­nia wię­cej wia­tru.

Krzy­ki w le­sie trwa­ją dłu­żej, niż się spo­dzie­wał.

A kie­dy od­wra­ca się do swo­ich lu­dzi, wi­dzi prze­ra­że­nie.

I lęk. Lęk przed nim.

Do­brze. Bar­dzo do­brze.

Uro­dzi­li się po to, by słu­żyć, wal­czyć i umie­rać.

I niech o tym nie za­po­mi­na­ją.

Ni­g­dy.

Otwo­rzył oczy, za­mknął, wziął głę­bo­ki wdech i roz­luź­nił palce za­ci­śnię­te na kub­ku. Cy­no­we na­czyn­ko było lek­ko od­kształ­co­ne, a wino wy­la­ło się i le­pi­ło mu te­raz pal­ce.

Pierw­szy raz! Pierw­szy raz kosz­mar do­padł go nie w cza­sie snu, lecz w środ­ku dnia, na ja­wie. Przy­szedł pod­stęp­nie w po­ło­wie my­śli, wrzu­ca­jąc go w świat ma­ja­ków, nie da­jąc szans na obro­nę. Jak to się sta­ło? Ostat­nio było co­raz go­rzej, lecz ni­g­dy de­mon nie wcią­gnął go do swo­je­go kosz­ma­ru w taki spo­sób. Gdy­by zda­rzy­ło się to w in­nym miej­scu...

Alt­sin za­sta­no­wił się, jak dłu­go to trwa­ło. Lu­dzie Rwys­sa zni­kli sprzed skle­pi­ku, lecz to za mało, by oce­nił upływ cza­su. Ostroż­nie uniósł ku­bek do ust. Wino na­dal było chłod­ne, jak w chwi­li, gdy na­le­wał je z ka­mion­ko­wej flasz­ki. Więc krót­ko, kil­ka mi­nut naj­wy­żej, może na­wet kró­cej, ina­czej za­grza­ło­by się od cie­pła dło­ni. I słoń­ce wy­da­wa­ło się tkwić w tym sa­mym miej­scu, i nikt nie zwró­cił na nie­go uwa­gi, więc naj­pew­niej nie ję­czał i nie krzy­czał. Z dru­giej stro­ny, nie było po­wo­dów, tej wi­zji nie wy­peł­nia­ły krew i cier­pie­nie, po pro­stu de­mon przy­go­to­wy­wał swe woj­sko do ata­ku. Pew­nie dla­te­go, gdy się ock­nął, nie ota­czał go tłu­mek ga­piów.

To były spo­koj­ne, ko­ją­ce my­śli, chłod­na ana­li­za fak­tów, któ­rą pró­bo­wał przy­kryć na­ra­sta­ją­ce prze­ra­że­nie. Nie wie­dział, jak­by mógł się obro­nić przed czymś ta­kim. Może aku­rat prze­cho­dzić przez uli­cę, z kimś roz­ma­wiać, jeść, a wi­zja na­dej­dzie i zo­sta­wi go bez­bron­ne­go mię­dzy ludź­mi. Ile cza­su mi­nie, nim po ko­lej­nym ata­ku ock­nie się w lo­chu pod ja­kąś świą­ty­nią? Ka­pła­ni bar­dzo po­waż­nie pod­cho­dzi­li do opę­ta­nych przez de­mo­ny.

Po­trze­bo­wał po­mo­cy.

Uniósł ku­bek do ust i wy­pił nie­mal dusz­kiem. Ce­tron był jed­ną z tych osób, któ­re je­śli na­wet mu nie po­mo­gą, to znaj­dą ko­goś, kto spró­bu­je. Ist­nia­ły spo­so­by, by wy­rwać de­mo­na z czło­wie­ka, i nie wszyst­kie wią­za­ły się z chru­stem pło­ną­cym pod sto­pa­mi nie­szczę­śni­ka.

Wstał i w tej chwi­li Ce­tron uka­zał się w wej­ściu. Za­trzy­mał się, po­pa­trzył do­oko­ła i ru­szył w dół ulicz­ki, w stro­nę por­tu. Na to Alt­sin cze­kał. Od­li­czył do dzie­się­ciu i po­dą­żył za by­łym pa­tro­nem. Nie są­dził, by Gru­by, na­wet je­śli­by się obej­rzał, mógł go roz­po­znać. Mi­nę­ło pięć lat, zło­dziej no­sił bro­dę, po­ru­szał się ina­czej. No i oczy­wi­ście nie po­win­no go tu w ogó­le być.

Szedł za nim kil­ka mi­nut, do chwi­li, gdy Ce­tron za­trzy­mał się przy po­cząt­ku głów­nej uli­cy Śred­nie­go Va­lee. Uli­ca pro­wa­dzi­ła tu­taj lek­ko w dół, więc wi­dok był przed­ni. Dzie­siąt­ki skle­pi­ków, stra­ga­nów i ma­łych, ro­dzin­nych wi­niar­ni ob­sia­dły ją z obu stron, a gwar i szum han­dlu­ją­cych ra­do­wał uszy. Mimo wszyst­ko mia­sto nie za­tra­ci­ło swo­je­go du­cha.

Alt­sin pod­szedł szyb­kim kro­kiem i mruk­nął:

– Pięk­ny wi­dok, praw­da?

Su­kin­syn nie dał mu naj­mniej­szej sa­tys­fak­cji. Spoj­rzał, roz­po­znał, ski­nął gło­wą, jak­by – szlag by go tra­fił – jak­by mie­li wła­śnie tu i te­raz umó­wio­ne spo­tka­nie, i za­krę­cił w po­wie­trzu pal­ca­mi. Coś do­tknę­ło krzy­ży zło­dzie­ja, nie obej­rzał się, bo sko­ro na­wet nie usły­szał tego, któ­ry go pod­szedł, to wy­ko­ny­wa­nie te­raz gwał­tow­nych ru­chów by­ło­by bar­dzo nie­roz­sąd­ne.

Zło­dziej po­zwo­lił się ob­szu­kać, ode­brać szty­let i ka­stet. Po chwi­li kłu­ją­cy na­cisk na krzy­że znikł.

– Wę­drow­ni skry­bo­wie cho­dzą w dzi­siej­szych cza­sach do­brze uzbro­je­ni. – Ce­tron ob­ra­cał w ręku jego broń. Alt­sin uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust.

– Wszy­scy na pro­win­cji pra­gną skar­bów wie­dzy – od­pa­lił. – Mu­si­my ich więc strzec sami.

Gru­by nie od­po­wie­dział uśmie­chem. Pa­trzył. Chłod­no, spo­koj­nie, uważ­nie. Iry­tu­ją­co po­dejrz­li­wie.

– To ja – mruk­nął wresz­cie zło­dziej, żeby tyl­ko prze­rwać mil­cze­nie, choć Ce­tron oczy­wi­ście już to wie­dział. – Pa­mię­tasz? Alt­sin. Parę lat temu pra­co­wa­łem dla cie­bie.

– Je­śli do­brze pa­mię­tam, nie zło­ży­łeś mi przy­się­gi, tyl­ko opła­ca­łeś się gil­dii w za­mian za pra­wo do ro­bo­ty.

– Aha. I nie raz, nie dwa okrwa­wi­łem szty­let, dba­jąc o two­je in­te­re­sy.

– Jak wie­lu in­nych.

Za­pa­dła ci­sza. Alt­sin nie bar­dzo wie­dział, co po­wie­dzieć. Spo­dzie­wał się róż­nych wa­rian­tów tego spo­tka­nia, od ba­nal­ne­go zlek­ce­wa­że­nia do po­wy­bi­ja­nia mu zę­bów i po­ła­ma­nia ko­ści, w za­leż­no­ści od tego, jak dużo kło­po­tów na­ro­bi­ło Gru­be­mu zaj­ście z ba­ro­nem. Choć oczy­wi­ście po ci­chu li­czył, że emo­cje już opa­dły, a szef gil­dii na­wet się ucie­szy na jego wi­dok. Ale coś ta­kie­go? Spo­kój, dy­stans i... te­raz zro­zu­miał, peł­na chłod­nej ana­li­zy po­dejrz­li­wość. Ce­tron jed­nak był za­sko­czo­ny, lecz nie oka­zy­wał tego, pa­trzył tyl­ko na Alt­si­na, trzy­mał w ręku jego broń i my­ślał. Cze­kał na wy­ja­śnie­nia.

– Nie tego się spo­dzie­wa­łem, Cet.

– A cze­go?

– Ce­tron, któ­re­go pa­mię­tam, obił­by mi gębę, wrzu­cił do za­to­ki, spu­ścił ze scho­dów, a po­tem po­sta­wił mię­dzy nami gą­sio­rek wina i pi­li­by­śmy całą noc. Co się dzie­je w mie­ście?

Na twa­rzy przy­wód­cy gil­dii za­go­ści­ło coś na kształt uśmie­chu.

– Na­dal lu­bisz po­pi­sy­wać się by­stro­ścią, co, chłop­cze? Na obi­ja­nie gęby i wrzu­ce­nie do za­to­ki cią­gle jesz­cze mo­żesz się za­ła­pać. Pro­blem po­le­ga na tym, że ja cię nie znam. Mi­nę­ło pięć lat, nie wiem, gdzie by­łeś, z kim się za­da­wa­łeś, komu słu­ży­łeś i kto ku­pił two­ją lo­jal­ność. Nie da się spo­tkać dwa razy tego sa­me­go czło­wie­ka. Cza­sem wy­star­czy kil­ka ude­rzeń ser­ca, żeby ko­goś zu­peł­nie zmie­nić. A pięć lat? To całe ży­cie.

Zło­dziej par­sk­nął z iry­ta­cją.

– Chy­ba dla śle­dzia. Co ty bre­dzisz, Ce­tron? Znik­ną­łem, bo nie mia­łem wyj­ścia. Wę­dro­wa­łem po świe­cie, szu­ka­jąc miej­sca dla sie­bie, wró­ci­łem, bo naj­wy­raź­niej ta­kie­go miej­sca nie ma, nie poza tym cho­ler­nym mia­stem. Nie słu­żę ni­ko­mu, a mo­jej lo­jal­no­ści nie da się ku­pić. Przy­sze­dłem się przy­wi­tać, bo tak na­ka­zu­je sza­cu­nek, a tu ktoś przy­sta­wia mi nóż do ple­ców i za­bie­ra broń. Do tego ja­kiś cho­ler­ny gru­bas za­ba­wia się, gra­jąc przede mną wiej­skie­go mę­dr­ka. Nie da się spo­tkać tego sa­me­go czło­wie­ka – prze­drzeź­nił, na­śla­du­jąc na­wet ak­cent Ce­tro­na. – Puść bąka i bę­dziesz in­nym czło­wie­kiem. Na pew­no sa­mot­nym i ma­ją­cym wo­kół dużo wol­ne­go miej­sca. Prze­stań ga­dać głu­po­ty, do­brze?

Uśmiech star­sze­go męż­czy­zny nie­co się po­sze­rzył.

– Jak­bym sły­szał tego gów­nia­rza sprzed pię­ciu lat. Ten sam tu­pet, aro­gan­cja i szcze­niac­kie prze­ko­na­nie, że świat znie­sie każ­dą bez­czel­ność. – Spoj­rze­nie Ce­tro­na stward­nia­ło. – Ale nie je­steś już tym sa­mym chło­pacz­kiem, Alt­sin, więc prze­stań uda­wać. Wi­dzę mło­de­go męż­czy­znę, w prze­bra­niu i z bro­dą, któ­ry zja­wia się nie wia­do­mo skąd, w chwi­li, gdy na uli­cach mają za­cząć pa­dać tru­py. Każ­de­go bym się spo­dzie­wał, tyl­ko nie cie­bie. Więc albo Pani Losu so­bie z nas za­kpi­ła, albo to nie przy­pa­dek, a ty cze­goś chcesz.

Zmie­rzy­li się wzro­kiem. Alt­sin pa­mię­tał to spoj­rze­nie, zim­ne, ana­li­tycz­ne, po­zba­wio­ne emo­cji. Wi­dział już, jak Ce­tron tak na ko­goś pa­trzył. Za­zwy­czaj ten ktoś po­tem umie­rał, a je­śli przy­wód­ca gil­dii chciał wzbu­dzić prze­ra­że­nie i dać wro­gom na­ucz­kę, umie­rał dłu­go i bo­le­śnie. Naj­wy­raź­niej zło­dziej wró­cił w wy­jąt­ko­wo kiep­skim mo­men­cie.

– Przy­pły­ną­łem wczo­raj wie­czo­rem bar­ką z głę­bi lądu – za­czął ostroż­nie. – Ka­pi­tan bar­ki na­zy­wał się Sqraw. Wy­na­ją­łem po­ko­ik w za­jeź­dzie w Ka­łuż­ni­ku, za­jazd na­zy­wa się „Pod Strze­chą”. Mo­żesz to spraw­dzić. Je­stem w mie­ście pierw­szy raz od pię­ciu lat i nie bar­dzo się orien­tu­ję, co się dzie­je na uli­cach, choć to, że mają po­kryć się tru­pa­mi, nie jest ni­czym nie­zwy­kłym. Prze­ciw komu się szy­ku­jesz? Lu­dziom On­wer­sa? Sta­re­go Rzeź­bia­rza? Sę­pom wy­brze­ża ze wschod­nie­go por­tu? Ufasz ban­dy­tom Rwys­sa wy­star­cza­ją­co, by sta­li ci za ple­ca­mi?

Spoj­rze­nie Gru­be­go nie zmie­ni­ło się.

– To do cie­bie po­dob­ne, Alt­sin – mruk­nął ci­cho. – Jak­byś są­dził, że je­steś je­dy­nym ro­zum­nym czło­wie­kiem w pro­mie­niu dzie­się­ciu mil. Przejdź­my się.

Ru­szy­li w dół ulicz­ki. Zło­dziej na­gle zo­rien­to­wał się, że jego broń zni­kła z dło­ni Ce­tro­na. Na­wet nie za­uwa­żył, jak i kie­dy to się sta­ło.

Mil­cze­li, Alt­sin nie pró­bo­wał za­czy­nać roz­mo­wy. Je­śli szef gil­dii za­pro­po­no­wał prze­chadz­kę, na­le­ża­ło spa­ce­ro­wać, za­mknąć gębę na kłód­kę i cze­kać na py­ta­nia.

– Rwyss nie żyje – usły­szał na­gle. – Rzeź­bia­rza po­wie­si­li na haku po­nad rok temu, a jego lu­dzie po­szli w roz­syp­kę, część przy­sta­ła do mnie, część do des-Glan­hy. Gam­bel­li i jego ban­dy­ci, wszy­scy, co do jed­ne­go, dali gło­wę. Chłop­cy z po­łu­dnio­wych dziel­nic są tak prze­trze­bie­ni, że po­dob­no na środ­ku uli­cy moż­na tam zo­sta­wić sa­kiew­kę i nikt jej nie ukrad­nie. Te po­kra­ki ze wschod­nich dziel­nic za­ba­ry­ka­do­wa­ły się w ka­na­łach i opusz­cza­ją je tyl­ko nocą, ale i tak na nie­wie­le im się to zda­je. On­wers zło­żył mi przy­się­gę wier­no­ści mie­siąc temu. Czan­hor i ges-Bre­agd – dwa mie­sią­ce. Pół­noc­ne doki i ma­ga­zy­ny są neu­tral­ne, przy­naj­mniej tak mówi Ombe­lia, ale z nią tak na­praw­dę ni­g­dy nic nie wia­do­mo, więc mu­szę pil­no­wać ple­ców.

Mi­nę­li pierw­sze kra­my i skle­pi­ki, ofe­ru­ją­ce głów­nie bi­żu­te­rię, któ­rą ma­ry­na­rze, ry­ba­cy i drob­ni rze­mieśl­ni­cy ku­po­wa­li dla swo­ich ko­biet. Ta­nie na­szyj­ni­ki z ma­łych ka­wał­ków bursz­ty­nu, bran­so­le­ty z mie­dzi i brą­zu, pier­ścion­ki, łań­cusz­ki i ka­wał­ki szkła, uda­ją­ce praw­dzi­we klej­no­ty. W po­bli­żu por­tu za­wsze znaj­dy­wa­li się chęt­ni na ta­kie dro­bia­zgi.

– Wi­dzisz go? – Ce­tron wska­zał wy­su­szo­ne­go męż­czy­znę wspie­ra­ją­ce­go się na pro­te­zie nogi, sto­ją­ce­go za kra­mem z po­dob­ny­mi bły­skot­ka­mi. – Przy­był do mia­sta dzie­sięć lat temu, ma­jąc jed­ną nogę, parę rąk, żonę i czwo­ro dzie­ci. Dziś ma wła­sny warsz­tat, dwóch sy­nów ter­mi­nu­ją­cych u zna­ne­go ju­bi­le­ra i trze­cią część tej ka­mie­nicz­ki. Wiem, bo sam po­ży­czy­łem mu kie­dyś pie­nią­dze na za­ło­że­nie in­te­re­su. Je­dy­ne, co mu po­zo­sta­ło z tam­tych cza­sów, to ten je­den ku­las. Jego wnu­ki być może prze­pro­wa­dzą się kie­dyś do Wy­so­kie­go Mia­sta. Ro­zu­miesz?

Alt­sin ski­nął gło­wą, świa­dom, że Gru­by i tak na nie­go nie pa­trzy.

– To mia­sto ofe­ru­je lu­dziom moż­li­wo­ści, ja­kich nie znaj­dziesz w żad­nym in­nym miej­scu na świe­cie. Sły­sza­łeś o Fii­landz­kim Po­dat­ku? O dzie­się­ciu bar­kach, wy­ła­do­wa­nych po­trza­ska­ny­mi nes­bordz­ki­mi tar­cza­mi, heł­ma­mi i po­rą­ba­ny­mi zbro­ja­mi, któ­re zo­sta­ły, gdy Nes­bord­czy­cy spró­bo­wa­li zdo­być Pon­kee-Laa? To po tej bi­twie prze­sta­li pły­wać po oce­anie w li­czą­cych set­ki ło­dzi flo­tyl­lach i za­ję­li się nor­mal­nym han­dlem i uczci­wym pi­rac­twem. Po­wstrzy­ma­li­śmy ich, a z dwóch ty­się­cy ło­dzi, ja­kie wte­dy do nas przy­pły­nę­ły, tyl­ko pięć­dzie­siąt wró­ci­ło do do­mów. A kie­dy Im­pe­rium upo­mnia­ło się o za­le­gły po­da­tek, któ­re­go nie zdą­ży­ło po­brać, wra­ca­jąc na wschód, za­ła­do­wa­li­śmy na bar­ki to, co zo­sta­ło z nes­bordz­kiej ar­mii, i wy­sła­li­śmy w górę El­ha­ran. I Me­ekhan ni­g­dy już nie py­tał nas o pie­nią­dze.

Zło­dziej mil­czał. Mógł nie wi­dzieć Gru­be­go kil­ka lat, ale jed­no się nie zmie­ni­ło. Szef gil­dii na­dal lu­bił dłu­go krą­żyć wo­kół te­ma­tu, za­nim prze­szedł do sed­na.

– Ko­cham to mia­sto – stwier­dził wresz­cie Ce­tron. – Uro­dzi­łem się tu­taj, i tu mam za­miar umrzeć. Szli­fo­wa­łem jego bru­ki i ta­pla­łem się w ka­na­łach, wal­cząc ze szczu­ra­mi o reszt­ki, ale były i cza­sy, gdy jeź­dzi­łem po­wo­zem za­przę­żo­nym w szóst­kę koni i pła­ci­łem zło­tem za każ­dy kęs stra­wy, bo taki mia­łem ka­prys. Za­wsze też wie­dzia­łem, że jest tu jed­na rzecz rów­nie nie­zmien­na jak oce­an. Liga Czap­ki. Liga prze­trwa­ła wszyst­ko, i ka­pła­nów, i Me­ekhan, i sza­leń­stwo księ­cia. Za­wsze na rów­ni z Radą rzą­dzi­ła w Ni­skim Mie­ście i w por­cie, a nikt nie pod­wa­żał jej wła­dzy, bo była czę­sto spra­wie­dliw­sza i uczciw­sza niż straż miej­ska i sę­dzio­wie. Opła­ca­łeś się gil­dii w swo­jej dziel­ni­cy, to two­ja żona i cór­ki mo­gły bez­piecz­nie wy­cho­dzić nocą z domu, do któ­re­go nie mu­sia­łeś na­wet za­my­kać drzwi.

Z tym aku­rat Alt­si­no­wi trud­no się było zgo­dzić, ale roz­sąd­nie po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rza. Ce­tron nie mó­wił do nie­go, tyl­ko do sie­bie, więc na­le­ża­ło mil­czeć i po­ta­ki­wać.

– I ani straż miej­ska, ani Rada nie wtrą­ca­ły się do tego. Bo kto utrzy­mał­by spo­kój w por­cie, do któ­re­go za­wi­ja co mie­siąc pięć ty­się­cy stat­ków z ca­łe­go świa­ta? Kto za­pa­no­wał nad dziel­ni­ca­mi bie­do­ty? Kto chwy­cił za gar­dło gil­die po­śled­niej­szych cza­row­ni­ków, po­dob­nie jak tych sa­mo­dziel­nych? Na­wet me­ekhań­scy gu­ber­na­to­rzy, gdy już zro­zu­mie­li, jak bar­dzo Liga jest po­trzeb­na, po­wo­ła­li spe­cjal­ny od­dzia­łek Szczu­rów, od­po­wie­dzial­ny za utrzy­my­wa­nie kon­tak­tów z jej przy­wód­ca­mi. Bo oni wie­dzie­li, że Ni­skie Mia­sto ni­g­dy nie sy­pia i nocą ktoś musi trzy­mać nad nim pie­czę.

Za­trzy­ma­li się przed stra­ga­nem ze sło­dy­cza­mi. Ce­tron przez chwi­lę kon­tem­plo­wał roz­ło­żo­ne na de­skach cu­kier­ni­cze cu­deń­ka, po czym ru­szył da­lej. Wła­ści­ciel od­pro­wa­dzał ich uśmie­cha­mi i ukło­na­mi.

– Temu też po­ży­czy­łem pie­nią­dze – skwi­to­wał szef gil­dii. – Pięć­dzie­siąt or­gów. Dziś ma trzy stra­ga­ny i wła­sną pie­kar­nię. A ten obok, ten han­dlu­ją­cy suk­nem, miał kło­po­ty z po­dat­ka­mi, je­den po­bor­ca chciał mu po­li­czyć za weł­nę jak za je­dwab, bo niby taka do­bra i gład­ka. Wy­tłu­ma­czy­łem mu, na czym po­le­ga róż­ni­ca mię­dzy weł­ną a je­dwa­biem. Wiesz jak? Ka­za­łem upleść sznu­ry z jed­ne­go i dru­gie­go, je­dwab na­mo­czyć w oc­cie, a weł­nę w sło­nej wo­dzie, za­wią­zać na nich po kil­ka su­płów, a po­tem zła­pa­łem tego urzęd­ni­ka i wle­pi­łem mu po dwa­dzie­ścia ra­zów każ­dym na gołą dupę. Po dzie­sią­tym roz­po­zna­wał je bez­błęd­nie i już ni­g­dy nie po­my­lił ma­te­ria­łów.

Mi­nę­li kil­ka ko­lej­nych stra­ga­nów i skle­pi­ków. Wła­ści­wie wszy­scy kup­cy i rze­mieśl­ni­cy kła­nia­li się Ce­tro­no­wi, uśmie­cha­li i po­zdra­wia­li. Alt­sin dał­by so­bie gło­wę uciąć, że nie było w tym nic z pod­szy­tej stra­chem uni­żo­no­ści, cha­rak­te­ry­zu­ją­cych lu­dzi bo­ją­cych się o wła­sne ży­cie i ma­ją­tek. Jego by­łe­go pa­tro­na da­rzo­no naj­praw­dziw­szym sza­cun­kiem i zło­dziej za­sta­na­wiał się, jak mógł prze­ga­pić to kil­ka lat temu. Tyl­ko że wte­dy in­te­re­so­wa­ły go je­dy­nie szyb­kie zle­ce­nia od Ce­tro­na, szyb­ka go­tów­ka, któ­rą moż­na było na nich za­ro­bić, i jesz­cze szyb­sze jej wy­da­wa­nie, a nie szcze­gó­ły dzia­łal­no­ści Gru­be­go. Gdy czło­wiek ma kil­ka­na­ście lat i żyje na uli­cy, rzad­ko pla­nu­je da­lej niż kil­ka dni na­przód.

– A te­raz nas za­bi­ja­ją – w gło­sie Ce­tro­na po­ja­wił się nowy ton. – Straż i te zim­no­krwi­ste su­kin­sy­ny Ben­do­re­ta Ter­le­acha. Ogło­si­li świę­tą woj­nę z wy­stęp­kiem, jak to na­zy­wa­ją, i co mie­siąc bio­rą się do oczysz­cza­nia ko­lej­nej dziel­ni­cy. Naj­pierw aresz­tu­ją stam­tąd kil­ka osób i te zni­ka­ją w lo­chach Rady. Co z nimi ro­bią... – za­wa­hał się wy­raź­nie. – Tego nie wiem, ale po­tra­fią być prze­ko­nu­ją­cy, bo wszy­scy za­czy­na­ją mó­wić. A po­tem nad­cho­dzi czas ła­pa­nek i po­ka­zo­wych eg­ze­ku­cji. Słu­chasz, Alt­sin? Po­wie­dzia­łem eg­ze­ku­cji, nie pro­ce­sów. Już na­wet prze­sta­li się ba­wić w po­zo­ry pra­wa, ła­pią lu­dzi i na dru­gi dzień wie­sza­ją, bez wy­ro­ków. A na­wet naj­nędz­niej­szy rze­zi­mie­szek za­słu­gu­je na to, żeby sę­dzia po­wie­dział mu, za co bę­dzie miał spo­tka­nie z ka­tem i...

– Jak wy­glą­da­ją lu­dzie hra­bie­go?

Gru­by łyp­nął na nie­go okiem. Na­dal nie lu­bił, jak mu prze­ry­wa­no.

– Mło­dzi, ubie­ra­ją się w czer­nie i brą­zy, no­szą, tyl­ko się głu­pio nie uśmie­chaj, no­szą pół­to­ra­ki na ple­cach.

Alt­sin opi­sał mu zda­rze­nie, któ­re­go był świad­kiem w Ka­łuż­ni­ku.

– A tak, Ban­le­ar oczy­ści­li jako pierw­szą z dziel­nic. Lu­dzie sta­rej asd-Fen­le pró­bo­wa­li się opie­rać i skoń­czy­ło się rze­zią. Te­raz nikt tam nie rzą­dzi, kil­ka ma­łych gru­pek, głów­nie spo­za mia­sta, łupi i mor­du­je, kogo ze­chce. Ale w dzień przy­cho­dzą tam pa­tro­le stra­ży z Pra­wy­mi i wy­rzu­ca­ją za mury wszyst­kich sta­rych, cho­rych i ka­le­kich. Nie ma dla nich miej­sca, mó­wią, mia­sto to nie przy­tu­łek, tyl­ko sil­ni i zdro­wi mogą tu miesz­kać. Pan Bi­tew nie po­trze­bu­je la­dacz­nic, że­bra­ków i zło­dziei.

– Pan Bi­tew?

Ce­tron po­ki­wał gło­wą, uśmie­cha­jąc się kwa­śno.

– Tak. Bo to wszyst­ko czy­nią w imię Re­agwy­ra. Hra­bia jest jego fa­na­tycz­nym wy­znaw­cą. Na­zwał swo­ich zbi­rów z mie­cza­mi Pra­wy­mi i ka­zał im prze­jąć straż miej­ską. Trzę­sie Radą. Roz­gry­wał nie­na­wiść mię­dzy Wy­sse­ry­na­mi i gur-Do­re­sa­mi tak dłu­go, aż na­gle oka­za­ło się, że oba rody już się nie li­czą, a w rze­czy­wi­sto­ści mia­stem rzą­dzi hra­bia. Nie sam, zresz­tą. Hie­rar­cho­wie Świą­ty­ni Re­agwy­ra spo­ty­ka­ją się z nim tak czę­sto, że wła­ści­wie mo­gli­by się prze­pro­wa­dzić do Wy­so­kie­go Mia­sta.

– A inni ka­pła­ni? Nie bu­rzą się?

– A co mogą zro­bić? Prze­cież hra­bia nie urą­ga bo­gom, tyl­ko oczysz­cza mia­sto z ban­dy­ty­zmu i grze­chu. Jak mają po­tę­piać wal­kę ze zło­dzie­ja­mi...? Gry­ghas też nie robi nic w tej spra­wie. Po­wi­nien już rok temu wy­słać wia­do­mość do Rady, że Liga nie po­zwo­li so­bie na ta­kie trak­to­wa­nie, a za­miast tego sie­dzi w Wa­rzel­ni i uda­je, że nic się nie dzie­je.

Alt­sin wie­dział, jak wy­glą­da­ją ta­kie wia­do­mo­ści. Na­głe znik­nię­cie ja­kie­goś pa­tro­lu stra­ży lub kil­ku mniej waż­nych urzęd­ni­ków, któ­rym nie uda­ła się na­uka od­dy­cha­nia wodą z ka­na­łów, sta­no­wi­ło sy­gnał, że Liga Czap­ki nie ży­czy so­bie pod­wa­ża­nia jej praw w Ni­skim Mie­ście. A gdy to nie po­ma­ga­ło, ka­pi­ta­no­wie, kup­cy i rze­mieśl­ni­cy, zwią­za­ni z człon­ka­mi Rady Mia­sta, za­czy­na­li je­den po dru­gim za­my­kać swo­je in­te­re­sy. A wte­dy Rada Pon­kee-Laa albo szła po ro­zum do gło­wy, albo rzu­ca­ła wszyst­kie siły stra­ży miej­skiej do ochro­ny swo­ich lu­dzi, prze­ry­wa­jąc na­gon­kę. Liga osią­ga­ła za­mie­rzo­ny re­zul­tat.

Oczy­wi­ście Rada mo­gła kon­ty­nu­ować ba­ta­lię, ozna­cza­ło­by to jed­nak woj­nę na wy­nisz­cze­nie, pło­ną­ce stat­ki i ma­ga­zy­ny, tru­py na uli­cach Wy­so­kie­go i Ni­skie­go Mia­sta, skry­to­bój­ców bie­ga­ją­cych po da­chach. Nikt by tej woj­ny nie wy­grał, a na­wet je­śli, to wy­szedł­by z niej tak osła­bio­ny, że la­ta­mi li­zał­by rany. Obie stro­ny wo­la­ły za­cho­wy­wać chwiej­ną rów­no­wa­gę.

Żeby jed­nak tak się dzia­ło, Ra­dzie Mia­sta mu­sia­ła się prze­ciw­sta­wić sil­na i od­po­wied­nio kie­ro­wa­na Liga Czap­ki. Po­szcze­gól­ny­mi dziel­ni­ca­mi, a na­wet uli­ca­mi, rzą­dzi­ły na wpół nie­za­leż­ne gil­die zło­dziei, lecz wszy­scy ich przy­wód­cy tra­dy­cyj­nie skła­da­li przy­się­gę an­wa­la­ro­wi, wiel­kie­mu przy­wód­cy Ligi. Od­da­wa­li mu też dzie­sią­tą część do­cho­dów, w za­mian ocze­ku­jąc roz­strzy­ga­nia spo­rów, sta­nia na stra­ży ko­dek­sów i po­śred­ni­cze­nia w kon­flik­tach z pra­wem. Nie­je­den zło­dziej wy­szedł z lo­chów po prze­ka­za­niu od­po­wied­niej kwo­ty od­po­wied­nim lu­dziom, nie­je­den wy­rok za­mie­nio­no z ła­ma­nia ko­łem na ga­le­ry, z któ­rych moż­na uciec, albo na ba­ni­cję, z któ­rej moż­na po­wró­cić.

Jed­nak­że w sy­tu­acji, gdy Ligą rzą­dził nie­udacz­nik po­kro­ju Gry­gha­sa i każ­da gil­dia mu­sia­ła sama mie­rzyć się z ata­ka­mi hra­bie­go i jego fa­na­ty­ków, nie po­tra­fio­no po­wstrzy­mać rze­zi. Nic dziw­ne­go, że Gru­by szy­ko­wał się do woj­ny. Je­śli było coś, co ko­chał bar­dziej niż mia­sto, była to Liga Czap­ki, a ra­czej jej wy­ide­ali­zo­wa­ny ob­raz, lecz Alt­sin mu­siał też przy­znać, że mało kto nada­wał się na an­wa­la­ra le­piej niż Ce­tron-ben-Go­ron.

– Szy­ku­jesz się prze­ciw Gry­gha­so­wi? Chcesz zo­stać no­wym an­wa­la­rem? Ni­g­dy nie mia­łeś ta­kich am­bi­cji.

Gru­by wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To bar­dziej spra­wa ko­niecz­no­ści niż am­bi­cji. Lu­dzie do mnie przy­cho­dzą, ci z roz­bi­tych gil­dii i ci z tych za­gro­żo­nych. Czan­hor, ges-Bre­agd, On­wers, Van­ty­may­la – wszy­scy czu­ją sztych pół­to­ra­ka na gar­dle, że się tak ma­low­ni­czo wy­ra­żę. Ci stra­chliw­si po­cho­wa­li się po róż­nych dziu­rach, ale to nic nie daje. Pa­mię­tasz Mą­twę? Pró­bo­wał ukry­wać się w ka­na­łach pod sta­ry­mi do­ka­mi. Straż i Pra­wi wy­ku­rzy­li go stam­tąd w dwa dni.

– I co? – Alt­sin nie po­tra­fił ukryć zdzi­wie­nia. – Tak po pro­stu wło­żył łap­ki w dyby? Sam so­bie za­ło­żył pę­tlę na szy­ję? By­wa­łem w tam­tych ka­na­łach, ty­siąc lu­dzi by ich nie zdo­by­ło, gdy­by Mą­twa tego nie chciał.

– Chy­ba że ktoś wy­dał­by na to na­praw­dę dużo pie­nię­dzy. A hra­bia nie oszczę­dza. Ma do­stęp do kasy mia­sta i je­śli trze­ba, za­trud­nia szpie­gów, ma­gów i ban­dy zbi­rów, któ­rzy wspo­ma­ga­ją straż i jego przy­du­pa­sów. Prze­ciw Mą­twie wy­słał trzy­stu lu­dzi, w tym kil­ku­na­stu cza­row­ni­ków, i to wy­star­czy­ło. A nie wy­naj­mu­je ulicz­nych ma­gi­ków, tyl­ko mi­strzów z wiel­kich gil­dii.

Do­cho­dzi­li do koń­ca ulicz­ki. Alt­sin za­trzy­mał się, od­wró­cił i oparł o ścia­nę, lu­stru­jąc uważ­nie oko­li­cę. Za cho­le­rę nie po­tra­fił wska­zać, kto spo­śród krę­cą­cych się po ulicz­ce lu­dzi pra­co­wał dla Ce­tro­na. Albo byli na­praw­dę do­brzy, albo kil­ka lat poza mia­stem po­zba­wi­ło go pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści.

– Któ­rzy są twoi? – rzu­cił wresz­cie.

Ce­tron wy­szcze­rzył się krzy­wo.

– Nie słu­cha­łeś, chłop­cze. Temu po­ży­czy­łem pie­nią­dze, tam­te­mu po­zwo­li­łem przez rok nie pła­cić czyn­szu, owe­mu – mach­nął ręką w stro­nę skle­pi­ku z przy­bo­ra­mi ma­ry­nar­ski­mi – wy­cią­gną­łem dwóch sy­nów z lo­chów. In­ne­mu przy­sła­łem w pre­zen­cie przy­ro­dze­nia trzech gnoj­ków, któ­rzy pró­bo­wa­li zgwał­cić mu cór­kę. Tak mię­dzy nami mó­wiąc, to była ostat­nia pró­ba gwał­tu w oko­li­cy. Wszy­scy ci lu­dzie są moi. Co do jed­ne­go. Ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem. Był­byś do­brym an­wa­la­rem.

– Nie pod­li­zuj się. Roz­ma­wia­łeś z hra­bią?

Py­ta­nie pa­dło nie­spo­dzie­wa­nie, a Alt­sin usły­szał w gło­wie ostrze­gaw­czy syk. Tym sa­mym to­nem Ce­tron prze­słu­chi­wał kie­dyś jed­ne­go zbi­ra spo­za mia­sta. Wte­dy po raz pierw­szy w ży­ciu zło­dziej wi­dział, jak wa­żą­cy dwie­ście pięć­dzie­siąt fun­tów i mie­rzą­cy pra­wie dzie­więć stóp drab pła­kał, szlo­chał i po­pusz­czał w spodnie ze stra­chu.

– Tuż za­nim ka­zał mi wy­je­chać z mia­sta. – Praw­da za­brzmia­ła dziw­nie nie­do­rzecz­nie. – Nie roz­ma­wia­li­śmy dłu­go.

Nie­do­brze, Alt­sin się skrzy­wił, za­czy­nasz się tłu­ma­czyć.

– Co mó­wił?

Znów ten ton, spo­kój i zwy­kła, nie­groź­na cie­ka­wość. Tyl­ko na­gle ścia­na za ple­ca­mi Alt­si­na zro­bi­ła się lo­do­wa­to zim­na.

– Nie pa­mię­tam do­kład­nie. By­łem ran­ny, obo­la­ły, stra­ci­łem dużo krwi. Mó­wił głów­nie o so­bie. O Re­agwy­rze, ja­kimś cu­dow­nym uzdro­wie­niu, obo­wiąz­kach wo­jow­ni­ka i in­nych głu­po­tach. I o po­li­ty­ce. Że nie dał się na­brać na in­try­gi Ewen­ne­ta-sek-Gre­sa i ba­ro­no­wej Le­wen­der. Tyle.

Ce­tron pa­trzył na nie­go i uśmie­chał się. Wbrew so­bie, Alt­sin prze­łknął śli­nę.

– Ba­ro­na sam za­bi­łeś, a Dar­we­nia Le­wen­der wy­je­cha­ła z mia­sta wkrót­ce po tym i słuch o niej za­gi­nął. Mnie in­te­re­su­je hra­bia. Ben­do­ret Ter­le­ach. Czy to, co mó­wił o Re­agwy­rze, brzmia­ło po­waż­nie? Czy on na­praw­dę wie­rzy... uwa­ża się za słu­gę Pana Mie­cza? Jak na ra­zie Świą­ty­nia Re­agwy­ra nie po­pie­ra go ofi­cjal­nie, ale ma w niej co­raz wię­cej sym­pa­ty­ków, a nie­któ­rzy hie­rar­cho­wie nie­mal go nie od­stę­pu­ją. Czy on po­słu­gu­je się nimi, czy oni nim? Co? Ka­pła­ni cią­gle pa­mię­ta­ją chwa­łę Le­gio­nów Pana Bi­tew i chęt­nie by ją wskrze­si­li. Nie wszy­scy, ale nie­któ­rzy, ow­szem. Pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć hra­bie­go, ze­brać o nim in­for­ma­cje, ale nie­wie­lu jest ta­kich, przed któ­ry­mi on się otwo­rzył. Więc?

Alt­sin się­gnął pa­mię­cią do tam­tej nocy, gdy de­mon na­wie­dził go po raz pierw­szy. Osła­bie­nie po prze­bu­dze­niu, pół­mrok wcze­sne­go świ­tu, ban­da­że, le­d­wo po­zwa­la­ją­ce po­ru­szyć ręką. Był wte­dy na ła­sce hra­bie­go. Pa­mię­tał smak wina, ci­chy głos, prze­ma­wia­ją­cy z we­wnętrz­ną siłą. Gdy mó­wił o Re­agwy­rze, po­ja­wia­ło się w nim ja­kieś cie­pło.

– Wie­rzy na­praw­dę – za­czął. – Jest po­li­ty­kiem i in­try­gan­tem jak wszy­scy w Ra­dzie, ale przede wszyst­kim wie­rzy, że zo­stał wy­bra­ny przez Pana Bi­tew. I nie są­dzę, by ka­pła­ni dali radę nim ma­ni­pu­lo­wać, bo Ter­le­ach uwa­ża, że Re­agwyr ule­czył go w ja­kimś celu i je­śli bę­dzie trze­ba, sam wy­bie­rze no­wych hie­rar­chów. Nie wiem jed­nak, co jest dla nie­go te­raz waż­niej­sze. Mi­nę­ło... pięć lat. Mogę ci opo­wie­dzieć o hra­bim, któ­ry mnie wy­pu­ścił, lecz nie­wie­le wiem o tym, któ­ry te­raz wal­czy z Ligą. Czy to rad­ca, któ­ry chce prze­jąć peł­nię wła­dzy w mie­ście, czy ra­czej fa­na­tyk, któ­ry ma mi­sję do speł­nie­nia.

Ce­tron po­ki­wał gło­wą.

– No to któ­ry z nich wy­pu­ścił cię ży­we­go?

To było py­ta­nie na wagę ży­cia.

– Ten dru­gi. Ten, któ­ry sę­dzio­wał przy po­je­dyn­ku i wie­rzył, że Pan Bi­tew był­by nie­za­do­wo­lo­ny, gdy­by mnie wte­dy za­bił.

Alt­sin cze­kał i pa­trzył, z peł­ną świa­do­mo­ścią, że wła­śnie waży się jego los. Je­śli Gru­by uzna, że skła­mał, a jego po­ja­wie­nie się wła­śnie tu i te­raz jest czę­ścią ja­kiejś in­try­gi uknu­tej przez hra­bie­go, noc­ne kosz­ma­ry oka­żą się na­praw­dę nie­wiel­kim pro­ble­mem. Naj­pew­niej zresz­tą na­stęp­ny nie zdą­ży go na­wie­dzić. Zło­dziej pró­bo­wał się nie wier­cić, choć wciąż wy­da­wa­ło mu się, że opie­ra się o blok lodu.

Wresz­cie Ce­tron zmru­żył lek­ko oczy i uśmiech­nął się pół­gęb­kiem, a ścia­na za ple­ca­mi Alt­si­na od­zy­ska­ła nor­mal­ną tem­pe­ra­tu­rę. Uda­ło mu się też po­wstrzy­mać głę­bo­kie wes­tchnie­nie i był z tego po­wo­du na­praw­dę dum­ny.

– Ilu ma tych Pra­wych? – rzu­cił, żeby coś po­wie­dzieć.

– Czter­na­stu. Dzie­się­ciu znam z imie­nia i na­zwi­ska, to głów­nie mło­dzi szlach­ci­ce z pro­win­cji. Lecz o czte­rech na­dal nic nie wiem. Wszy­scy to zim­no­krwi­ste, po­zba­wio­ne su­mie­nia i li­to­ści su­kin­sy­ny, co to po­tra­fią ko­bie­tę w cią­ży i z czwór­ką dzie­ci wy­rzu­cić z mia­sta, bo nie ma męża i mo­gła­by że­brać na uli­cy. Cho­dzą za­zwy­czaj pa­ra­mi i w to­wa­rzy­stwie kil­ku straż­ni­ków, któ­rzy na­wet nie uda­ją, że są czymś wię­cej niż pa­choł­ka­mi od brud­nej ro­bo­ty.

– Dla­cze­go jesz­cze żyją? Nie, nie – Alt­sin uniósł dłoń – wiem, że to by zna­czy­ło ofi­cjal­ną woj­nę z Radą. Ale gdy­by je­den czy dru­gi obry­zga­li krwią bruk, resz­ta stra­ci­ła­by na za­pa­le. Hę?

– A co my­ślisz, że wszyst­kie gil­die dają się wy­rzy­nać przez sza­cu­nek dla pra­wa? – Ce­tron skrzy­wił się, jak­by go bo­lał ząb. – Wi­dzia­łeś ich broń? Wi­dzia­łeś. A wi­dzia­łeś, jak nią wal­czą? Jak­by ich ktoś opę­tał. Za dwo­ma z nich Rzeź­biarz po­słał kie­dyś trzy­dzie­stu swo­ich chłop­ców. Do­pa­dli ich w śle­pej ulicz­ce. Oglą­da­łem po­tem to miej­sce, ręce, nogi, fla­ki. Te skur­wy­sy­ny za­bi­ja­ły tak, by było jak naj­bar­dziej wi­do­wi­sko­wo. I ża­den nie zo­stał na­wet dra­śnię­ty. Strze­la­no do nich z kusz, pró­bo­wa­no otruć, rzu­ca­no za­klę­cia. Bez­sku­tecz­nie. Chro­nią ich ja­kieś cza­ry, a gdy przy­cho­dzi do wal­ki twa­rzą w twarz... – Splu­nię­cie na bruk było aż nad­to wy­mow­ne. – Po­trze­bu­je­my Ligi. Ca­łej, sil­nej i zwar­tej, mo­gą­cej ku­pić so­bie po­moc do­brych cza­row­ni­ków, mo­gą­cej zła­mać Pra­wych i wresz­cie, je­śli i to nie po­mo­że, mo­gą­cej do­rwać hra­bie­go. Albo my, albo on.

– I dla­te­go szy­ku­jesz się do woj­ny z Gry­gha­sem? Chcesz być zbaw­cą Ligi?

– To złe py­ta­nie, chłop­cze. Po­win­no brzmieć: je­śli nie Liga, to kto po­wstrzy­ma Ter­le­acha i jego Pra­wych? I co bę­dzie na­stęp­ne? Od­no­wie­nie Przy­się­gi Mie­cza? Od­ro­dze­nie Le­gio­nów Re­agwy­ra i nowe woj­ny re­li­gij­ne? Pró­ba pod­bi­cia są­sied­nich ziem? Jak za­re­agu­je Ar-Mit­tar? Wol­ne Księ­stwa? Me­ekhan wresz­cie? Co zro­bi ksią­żę? Nie ma rze­czy­wi­stej wła­dzy nad mia­stem, ale for­mal­nie na­dal je­ste­śmy czę­ścią Fii­lan­du. Ci, któ­rzy są­dzą, że moż­na cof­nąć czas i że resz­ta świa­ta bę­dzie się temu bier­nie przy­glą­dać, są głup­ca­mi. A głup­cy nie po­win­ni rzą­dzić w Pon­kee-Laa.

– W two­im mie­ście?

– W moim mie­ście.

Przez chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem i Alt­sin zro­zu­miał, że tu nie otrzy­ma wspar­cia. Ce­tron za­an­ga­żo­wał się w woj­nę o wła­dzę w Li­dze Czap­ki, a po­tem chciał ne­go­cjo­wać pra­wo do współ­rzą­dze­nia mia­stem z Radą i nie miał ani cza­su, ani środ­ków, żeby po­ma­gać by­łe­mu pod­wład­ne­mu. Na do­da­tek po­ja­wie­nie się ko­goś, w czy­ich snach go­ści de­mon, mo­gło być dla nie­go groź­ne. Stwo­ry spo­za Mro­ku ko­cha­ły krew i prze­moc.

Za­sta­no­wił się.

– Zor­ste­an na­dal miesz­ka w D’Ar­twe­enie?

– Tak. Ale na two­im miej­scu nie cho­dził­bym tam te­raz.

– Za­ka­zu­jesz mi? Od kie­dy to rzą­dzisz tam­tej­szy­mi cza­row­ni­ka­mi?

– Nie ja. – Ce­tron po­krę­cił gło­wą. – Znów nie słu­chasz. Mó­wi­łem, hra­bia ogło­sił wal­kę z wy­stęp­kiem i zbrod­nią. A we­dług nie­któ­rych, a zwłasz­cza ka­pła­nów, nie ma więk­szej zbrod­ni niż nie­aspek­to­wa­ne cza­ry. To nie jest już zwy­kłe ga­da­nie po świą­ty­niach. Na ra­zie Rada nie ma od­wa­gi ani środ­ków, żeby ude­rzyć na gil­die, któ­re nie pod­po­rząd­ko­wa­ły się sta­rym me­ekhań­skim za­ka­zom, lecz robi się co­raz od­waż­niej­sza. A D’Ar­twe­ena za­wsze sły­nę­ła ze swo­ich cza­row­ni­ków i z tego, że aku­rat oni za­ka­zy mają w no­sie. Więc choć nasz głę­bo­ko wie­rzą­cy hra­bia nie chce na ra­zie ry­zy­ko­wać ma­gicz­ne­go star­cia w środ­ku mia­sta, to po­sta­no­wił wziąć ich gło­dem. Jego lu­dzie ob­sta­wi­li wszyst­kie ulicz­ki wo­kół dziel­ni­cy i ob­ser­wu­ją. Nie ro­bią nic poza prze­py­ty­wa­niem każ­de­go, kto tam wcho­dzi, po co, dla­cze­go, w ja­kim celu, na jak dłu­go i tak da­lej, ale to wy­star­czy. Mia­sto czu­je, że coś wisi w po­wie­trzu, więc wszy­scy za­czę­li omi­jać tę dziel­ni­cę. Już trze­cia część jej miesz­kań­ców wy­je­cha­ła z Pon­kee-Laa, a ci, co zo­sta­li, są co­raz bar­dziej zde­spe­ro­wa­ni. Nie ma klien­tów, nie ma pie­nię­dzy. Je­śli jed­nak je­steś pe­wien, że nikt z lu­dzi hra­bie­go cię nie roz­po­zna, za­ry­zy­kuj, ale...

– Ale?

– Je­steś sam.

Tak. Je­steś sam. Już nie je­steś moim czło­wie­kiem. Je­śli tra­fisz do lo­chu, to licz tyl­ko na sie­bie.

– Ro­zu­miem. Po co więc tra­cisz na mnie czas?

– Z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze chcia­łem się prze­ko­nać, kto po­wró­cił do mia­sta, dla­cze­go aku­rat te­raz i dla­cze­go hra­bia kie­dyś wy­pu­ścił go z rąk, choć po­wi­nien za­bić. A dru­gi po­wód to spła­ta sta­re­go dłu­gu. – Spoj­rze­nie Gru­be­go stward­nia­ło. – Za­bro­ni­łem ci wte­dy ba­wić się w ze­mstę. Nie po­słu­cha­łeś. Oka­za­łeś się aro­ganc­kim, za­ro­zu­mia­łym gnoj­kiem, któ­ry nie wie, kie­dy prze­stać. Ba­wi­łeś się w in­try­gi, jak­byś był rów­no­rzęd­nym gra­czem dla szlach­ty z Wy­so­kie­go Mia­sta.

Alt­sin od­chy­lił koł­nierz, po­ka­zu­jąc siną bli­znę.

– To była moja gra i za­pła­ci­łem za to.

– Nie tyl­ko ty. Hra­bia wy­słał mi wcze­śniej wia­do­mość, że­bym się nie an­ga­żo­wał. Gdy mimo wszyst­ko cię nie upil­no­wa­łem, wy­słał dru­gą, ze sło­wa­mi, że do­bry przy­wód­ca za­wsze po­no­si od­po­wie­dzial­ność za czy­ny swo­ich lu­dzi.

– Na­praw­dę strasz­ne. I co, tak się tego zlą­kłeś?

Ce­tron uśmiech­nął się tak, że ścia­na za ple­ca­mi Alt­si­na znów zmie­ni­ła się w blok lodu.

– Ka­zał za­bić Ker­la­na. Przy­słał mi jego gło­wę.

To było, jak­by lo­do­wy blok pękł i wiel­ka bry­ła spa­dła mu na gło­wę. Po­czuł...

Szał. „Nie brać jeń­ców!”, ry­czy i za­ci­ska Wolę, a jego lu­dzie wpa­da­ją w krwa­wy amok. Set­ka mie­czy, to­po­rów i włócz­ni uno­si się i opa­da, uno­si i opa­da, i nie ma w tym nic ze szla­chet­ne­go wo­jen­ne­go tań­ca, w któ­rym wo­jow­nik sta­je prze­ciw wo­jow­ni­ko­wi. Je­dy­nie zwy­kła rzeź.

A gdy ostat­ni wróg pada mar­twy, gdy mie­cze, to­po­ry i włócz­nie prze­sta­ją się uno­sić, pa­trzy na ko­tlin­kę, w któ­rej obcy szu­ka­li kry­jów­ki, i uśmie­cha się z gry­ma­sem sza­leń­ca. Ko­lej­ne dwa ty­sią­ce. Ni­g­dy nie zro­zu­mie, dla­cze­go zo­sta­wia­ją ich tu, po­grą­żo­nych w le­tar­gu, tka­ją­cych z Mocy dziw­ny ca­łun. To już trze­cie gniaz­do, któ­re od­krył w cią­gu mie­sią­ca. Ni­g­dy nie chro­nią go wo­jow­ni­cy, wy­star­czy więc set­ka lu­dzi, by w cza­sie, w ja­kim moż­na prze­biec milę, zie­mia zo­sta­ła oczysz­czo­na.

I tyl­ko jego wo­jow­ni­cy sła­nia­ją się na no­gach, jak­by do­pa­dła ich ja­kaś cho­ro­ba, wy­mio­tu­ją, a nie­któ­rzy na­wet pła­czą.

I musi co­raz moc­niej za­ci­skać Wolę na ich ser­cach, by roz­po­czął się ta­niec mie­czy.

Na­stęp­nym ra­zem bę­dzie mu­siał za­brać inny od­dział.

Ci w naj­bliż­szej bi­twie pój­dą na pierw­szą li­nię. Kan’na wspar­ła sio­strę, ośmie­li­ła się go za­ata­ko­wać.

Suka po­win­na po­czuć, że nie jest nie­śmiert...

... smak że­la­za w ustach, kro­ple potu na czo­le, drże­nie dło­ni. Za­ło­żył ręce na pier­si, żeby ukryć to drże­nie.

– Nic nie po­wiesz, Alt? Zbla­dłeś, spo­ci­łeś się i mil­czysz. Mam ro­zu­mieć, że się prze­ją­łeś?

Zło­dziej prze­łknął śli­nę, ma­jąc wra­że­nie, że przez gar­dło spły­wa mu po­zo­sta­łość po ja­kimś nie­uda­nym eks­pe­ry­men­cie al­che­micz­nym. To, co przed chwi­lą zo­ba­czył, nie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia.

Ker­lan. Od­kąd się­gał pa­mię­cią, Ker­lan był pra­wą ręką Ce­tro­na. Jako dzie­ciak Alt­sin uczył się u nie­go wal­ki no­żem i skra­da­nia się w nocy. Ker­lan zgi­nął... przez nie­go?

– Mu­szę iść – wy­stę­kał. – Nie czu­ję się naj­le­piej.

Ce­tron po­ki­wał gło­wą.

– Idź. Ale nie szwen­daj się po oko­li­cy przez naj­bliż­sze dni. Uli­ce są dziś nie­przy­ja­zne – zro­bił wy­mow­ną pau­zę – dla przy­by­szów spo­za mia­sta.

Nie­spo­dzie­wa­nie ob­jął go i po­kle­pał po ple­cach.

– Pa­mię­taj. Dwa po­wo­dy.

* * *


Cen­trum mia­sta pło­nie, a on pil­nu­je, by po­żar nie zgasł. Zbu­do­wa­li je mą­drze, na wy­so­kiej ska­le, oto­czy­li po­tęż­nym mu­rem, zgro­ma­dzi­li wiel­kie za­pa­sy wody i żyw­no­ści. Ścią­gnę­li z oko­li­cy wo­jow­ni­ków i wszyst­kich po­tra­fią­cych okieł­znać Moc. Po­kło­ni­li się Pani Skał. I to uzbro­iło ich w py­chę. Są­dzi­li, że da­dzą radę mu się prze­ciw­sta­wić, że ich sła­bo­wi­ta bo­gi­ni za­pew­ni im ochro­nę.

Przy­był pod te mury z nie­wiel­kim or­sza­kiem, le­d­wo kil­ka­na­ście na­czyń i mniej niż set­ka lu­dzi. Lecz i to prze­ra­zi­ło ich tak, że za­ba­ry­ka­do­wa­li bra­my i po­cho­wa­li się w do­mach.

A prze­cież nie żą­dał wie­le, le­d­wo pięć ty­się­cy męż­czyzn i chłop­ców mia­ło opu­ścić mia­sto, by pod­dać się jego Woli. Ko­bie­ty mo­gły zo­stać, żeby ro­dzić na­stęp­nych.

Wy­sła­li mu po­sła. Sa­mot­ne­go star­ca o oczach pło­ną­cych we­wnętrz­nym ogniem.

Nie bę­dzie­my two­im roz­pło­do­wym sta­dem, po­wie­dział, za­nim tra­fił na pal.

Trud­no.

Nie chcą, nie mu­szą.

Zła­mał ich ba­rie­ry ochron­ne w dzie­sięć ude­rzeń ser­ca, choć sta­wia­li za­cię­ty opór. Za­blo­ko­wał bra­my. I ob­da­ro­wał mia­sto dziec­kiem swe­go gnie­wu. Ko­lum­ną ognia wy­so­ką na pół mili, wy­ra­sta­ją­cą po­środ­ku miej­skich mu­rów. Po­tem wy­peł­nił fosę ole­jem skal­nym i ją też pod­pa­lił.

A te­raz stoi na po­bli­skim wzgó­rzu i pa­trzy.

Ogień w ser­cu mia­sta ro­śnie, po­chła­nia­jąc ko­lej­ne bu­dyn­ki, spy­cha­jąc miesz­kań­ców w stro­nę mu­rów. Du­szą się i umie­ra­ją na blan­kach, nie­któ­rzy kła­dą się i ko­na­ją, inni ska­czą w dół, jesz­cze inni otwie­ra­ją so­bie żyły. Ale nie mogą uciec. Słup dymu ma już kil­ka mil wy­so­ko­ści.

Do­brze.

Prze­bu­dze­nie było trud­niej­sze niż inne. Od­zy­ski­wał świa­do­mość po­wo­li, jak­by sen był smo­łą, le­pią­cą się do du­szy i pró­bu­ją­cą wcią­gnąć go w czar­ną ot­chłań. Przez dłu­gi czas nie mógł się zmu­sić do otwar­cia oczu.

Czuł to. Nie­po­skro­mio­ny, nie­okieł­zna­ny gniew i po­gar­dę. Lecz emo­cje te były w ja­kiś spo­sób chłod­ne. To nie był gniew, jaki ce­chu­je star­cie z rów­no­rzęd­nym prze­ciw­ni­kiem. Dla de­mo­na lu­dzie to nic nie­zna­czą­ce ro­bac­two, dla któ­re­go je­dy­nym ce­lem ist­nie­nia było pod­da­nie się Woli i zo­sta­nie na­rzę­dziem w jego ręku. Każ­dą pró­bę opo­ru to­pił we krwi, i to tak, by zła­mać du­cha in­nych – po­ten­cjal­nych bun­tow­ni­ków.

I znów, chłód – mia­sto pło­nę­ło, dwa­dzie­ścia ty­się­cy miesz­kań­ców od­da­wa­ło du­cha, a po­twór w jego gło­wie nie czuł na­wet mści­wej sa­tys­fak­cji. Jak­by był ogrod­ni­kiem po­le­wa­ją­cym mro­wi­sko wrząt­kiem. I świa­do­mość, że ta rzeź to le­d­wo epi­zod, że brał już udział w ta­kich, po któ­rych wy­mor­do­wa­nych li­czo­no w set­kach ty­się­cy.

De­mon uży­wał lu­dzi jak za­ba­wek. Byli też inni, tacy jak on. Pa­mię­tał imio­na, przy­dom­ki, a za tymi przy­dom­ka­mi cza­iła się wie­dza o ce­chach, któ­re okre­śla­ły. To­czył wraz z nimi woj­nę prze­ciw po­two­rom, któ­rych ob­cość w ja­kiś spo­sób przy­cią­ga­ła go i od­py­cha­ła jed­no­cze­śnie, i prze­ciw bo­gom, któ­rych imio­na znał, a śmier­tel­ni­cy w tych zma­ga­niach nie zna­czy­li wię­cej niż pion­ki na plan­szy, a ra­czej niż pył tę plan­szę po­kry­wa­ją­cy.

Naj­gor­sze było to, że za­raz po obu­dze­niu ja­kiś cień tych emo­cji w nim po­zo­sta­wał, lu­dzie to mierz­wa, szlam, ro­bac­two, gdy­by w tym mo­men­cie ja­kiś bóg starł całe Pon­kee-Laa z po­wierzch­ni zie­mi, zło­dziej ob­ró­cił­by się na bok i za­snął, za­do­wo­lo­ny, że wresz­cie nie prze­szka­dza­ją mu ha­ła­sy z uli­cy.

Otwo­rzył wresz­cie oczy i zwlókł się z pry­czy uda­ją­cej łóż­ko. Nie­wie­le pa­mię­tał z wczo­raj­sze­go dnia, spo­tka­nia z Ce­tro­nem i roz­mo­wy, z któ­rej tak na­praw­dę nic nie wy­ni­ka­ło. Przy­ćmi­ły się na­wet te dwie wi­zje, spa­da­ją­ce na nie­go w środ­ku dnia. Dla ob­ser­wa­to­ra z ze­wnątrz trwa­ją­ce mniej niż ude­rze­nie ser­ca, lecz jak dłu­go bę­dzie miał ta­kie szczę­ście? De­mon był co­raz sil­niej­szy.

Zło­dziej ob­mył twarz, prze­brał się i zszedł do głów­nej sali. Zu­peł­nie nie miał ocho­ty na ka­pu­stę z kieł­ba­ska­mi.

Do­pa­dli go za­raz po wyj­ściu z za­jaz­du, naj­zwy­czaj­niej zła­pa­li za ra­mio­na i wcią­gnę­li do naj­bliż­sze­go za­uł­ka. Czte­rech, choć wy­da­wa­ło się to gru­bą prze­sa­dą, zwa­żyw­szy, że każ­dy z nich był o pół gło­wy wyż­szy i na oko o do­bre sto fun­tów cięż­szy. Dwóch zbi­rów po­sta­wi­ło go pod ścia­ną, trze­ci stał przed nim, za­ci­ska­jąc pię­ści, czwar­ty za­jął po­zy­cję przy wej­ściu do ulicz­ki, nie­mal cał­ko­wi­cie je blo­ku­jąc. Ce­tron miał ra­cję, uli­ce zro­bi­ły się nie­bez­piecz­ne dla no­wych, a Alt­sin naj­wy­raź­niej stra­cił in­stynkt miej­skie­go szczu­ra. Kil­ka lat wcze­śniej nie wy­szedł­by z za­jaz­du jak ostat­ni du­reń, wprost w ich łapy, zwłasz­cza że ci tu­taj nie spra­wia­li wra­że­nia zbyt spryt­nych. Ot, zbi­ry za­ra­bia­ją­ce na chleb ła­ma­niem lu­dziom ko­ści i to­pie­niem ich w ka­na­łach. Ra­czej nie wy­glą­da­li na ta­kich, co to po­tra­fią my­śleć o kil­ku spra­wach na­raz. Może dla­te­go byli tacy do­brzy w wy­ko­ny­wa­niu po­le­ceń – krót­kich i za­wie­ra­ją­cych nie­wie­le skom­pli­ko­wa­nych słów. Naj­le­piej trzy­li­te­ro­wych, ta­kich jak „wal, kop, bij”.

Uspo­ko­ił się i przy­brał pozę prze­stra­szo­ne­go sza­racz­ka.

– Ale... ale... ale ja nic... ja nic nie zro­bi­łem... ja nic...

– Wy­star­czy – do­bie­gło z głę­bi ulicz­ki. – Mo­żesz nie uda­wać.

Ten głos wy­da­wał się zna­jo­my. Alt­sin spoj­rzał w stro­nę, skąd do­cho­dził.

– Tak. – Męż­czy­zna w stro­ju na­jem­ne­go tra­ga­rza ski­nął gło­wą. – Znasz mnie. Hun­der-dyc-Kla­ew. Spo­ty­ka­li­śmy się kil­ka lat temu, gdy przy­no­si­łem Gru­be­mu po­le­ce­nia od an­wa­la­ra.

– Pa­mię­tam.

Hun­de­ra zna­li wszy­scy zło­dzie­je w mie­ście, to on był gło­sem an­wa­la­ra, ogła­szał wy­ro­ki, wy­da­wał roz­ka­zy, przy­po­mi­nał wszyst­kim, że przy­wód­ca czu­wa. Po­dob­no miał tak do­brą pa­mięć do twa­rzy, że roz­po­znał kie­dyś na uli­cy swo­ją mat­kę, któ­ra po­rzu­ci­ła go, za­nim skoń­czył trzy lata, po czym po­de­rżnął jej gar­dło. Jed­na z miej­skich le­gend, po­wta­rza­nych w każ­dej zło­dziej­skiej no­rze.

– Alt­sin Awen­deh. – Hun­der pod­szedł bli­żej, a jego szczu­rza twarz zmarsz­czy­ła się w czymś w ro­dza­ju uśmie­chu. – Pięć lat. Wszy­scy mó­wi­li, że w koń­cu ta dziw­ka, któ­ra była two­ją mat­ką, po­de­rżnę­ła ci gar­dło, w chwi­li, gdy z niej zła­zi­łeś. Po­dob­no nie chcia­łeś za­pła­cić, mó­wiąc, że od ro­dzi­ny nie po­win­na brać pie­nię­dzy. Praw­dę ga­da­ją?

– Praw­dę. Jak wi­dzisz je­stem mar­twy, więc może za­miast tra­cić czas na roz­mo­wę z du­chem, zaj­miesz się czymś po­ży­tecz­niej­szym? Wi­dzia­łem w por­cie nowy sta­tek pe­łen ge­wen­tyj­skich ma­ry­na­rzy. Py­ta­li o cie­bie. Mó­wią, że tę­sk­nią.

Uśmiech się po­sze­rzył.

– Ten sam. Mło­dy, głu­pi i py­ska­ty. I zu­peł­nie nie wie, kie­dy za­mknąć gębę na kłód­kę, spu­ścić oczka i szlo­chać, bła­ga­jąc o li­tość.

– Po­dejdź tak, że­bym po­czuł twój od­dech, to kto wie?

– Złam­cie mu ze dwa że­bra.

Sto­ją­cy przed nim drab od­wi­nął się i ude­rzył oszczęd­nym ru­chem. Dźwięk był taki, jak­by ktoś wal­nął ki­jem w wór pe­łen wil­got­nej mąki, a Alt­sin w pierw­szej chwi­li nie po­czuł cio­su, po pro­stu po­wie­trze ucie­kło mu z płuc, a nie­wi­dzial­na siła po­de­rwa­ła mu sto­py w po­wie­trze.

Rzeź trwa trze­ci dzień. Stoi na ryn­ku po­środ­ku mia­sta i pa­trzy, jak jego lu­dzie koń­czą po­rząd­ki. Trzy­dzie­ści ty­się­cy, tyle tru­pów tu po­zo­sta­wią, lecz nad­cho­dzą­cy ven­leg­go­wi nie zdo­bę­dą nie­wol­ni­ków i sług.

Tu­tej­si głup­cy od­mó­wi­li opusz­cze­nia swo­je­go mia­sta, a te­raz na­wet mar­mu­ro­we po­mni­ki pła­czą krwią. Wszyst­ko przez to, że obcy ogło­si­li, iż przyj­mą wszyst­kich chęt­nych w ob­ję­cia kaaf. Po­kój, rów­ność, spra­wie­dli­wość.

Dał im rów­ność w śmier­ci.

Gdy wkro­czył przez bra­my, za­stał za­mknię­te wszyst­kie drzwi i okna. Miesz­kań­cy po­cho­wa­li się przed jego ar­mią. To aku­rat było mu na rękę, ob­jął Mocą całe mia­sto i w jed­no ude­rze­nie ser­ca w miej­scu drzwi i okien wy­ro­sły ka­mien­ne blo­ki. Trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi zo­sta­ło uwię­zio­nych we wła­snych do­mach, a on mógł zro­bić to, co na­le­ża­ło.

Przy­pro­wa­dził tyl­ko ty­siąc lu­dzi, wię­cej nie po­trze­bo­wał, po­dzie­lił ich na od­dzia­ły po pięt­na­stu i wy­słał do pierw­szych do­mów. Wy­ła­my­wa­li ka­mien­ne za­po­ry, wy­wle­ka­li miesz­kań­ców na uli­cę i wią­za­li im ręce na ple­cach, mó­wiąc, że zo­sta­ną wy­pę­dze­ni z mia­sta. Po­tem pro­wa­dzi­li ich na ry­nek.

Uklęk­nąć nad ka­na­łem od­pro­wa­dza­ją­cym ście­ki, po­chy­lić gło­wę, za­mknąć oczy, wy­pa­li­my wam znak zdraj­ców na kar­ku. Na­dzia­ki w górę. Ostrze wy­ku­te tak, by prze­bi­jać kol­czu­gi i bry­gan­ry­ny, bez pro­ble­mu wcho­dzi w miej­sce sty­ku czasz­ki i krę­go­słu­pa. Cia­ła tra­fia­ją do świą­ty­ni May­chy.

Pani Woj­ny naj­pierw jest wście­kła, czu­je jej gniew, dziw­ne, bo kie­dyś lu­bi­ła ta­kie ofia­ry. Nie przy­bę­dzie jed­nak, by sta­nąć do kon­fron­ta­cji, jest zbyt da­le­ko, zresz­tą jej gniew szyb­ko zmie­nia się w zmie­sza­nie, nie­do­wie­rza­nie, a po­tem, gdy ro­zu­mie wresz­cie, że to nie jest zwy­kła pro­fa­na­cja, w prze­ra­że­nie. Zry­wa wresz­cie kon­takt z wła­sną świą­ty­nią i ucie­ka.

A prze­cież pro­po­no­wał jej so­jusz.

Pierw­sze­go dnia uda­je mu się uzy­skać od­po­wied­nie tem­po, miesz­kań­cy są bier­ni i ła­two wie­rzą w ba­jecz­kę o wy­pę­dze­niu, dają się zwią­zać, klę­ka­ją nad ście­kiem, wo­ląc znak zdra­dy od śmier­ci, i umie­ra­ją. Świą­ty­nia wy­peł­nia się w jed­nej trze­ciej. Po każ­dej eg­ze­ku­cji jego lu­dzie wia­dra­mi wody spłu­ku­ją krew do ka­na­łów.

Po­tem jed­nak ktoś za­czy­na wrzesz­czeć, ktoś sta­wia opór, nie­któ­re domy trze­ba zdo­by­wać siłą, tu­tej­si bro­nią się roz­pacz­li­wie, krzy­czą, bła­ga­ją, szar­pią się i prze­kli­nają. Ko­bie­ty wy­cią­ga­ją dzie­ci w stro­nę wo­jow­ni­ków, za­wo­dzą, by oca­li­li choć je, ba­cho­ry płaczą, i cze­pia­ją się ubrań ma­tek. To za­mie­sza­nie sły­chać w za­mknię­tych jesz­cze do­mach, więc z każ­dym na­stęp­nym jest co­raz go­rzej. Na szczę­ście nie­któ­re ro­dzi­ny uła­twia­ją mu spra­wę i za­bi­ja­ją się same. Po wy­wa­że­niu za­po­ry wo­jow­ni­cy znaj­du­ją tyl­ko cia­ła. Je też za­no­szą do świą­ty­ni, ale przy­naj­mniej nie tra­cą cza­su.

Z każ­dej uli­cy wy­bie­ra jed­ne­go mło­de­go męż­czy­znę. Im rze­czy­wi­ście wy­pa­la­ją na czo­le znak zdraj­cy, wią­żą i sa­dza­ją w rogu ryn­ku. Ra­zem bę­dzie ich nie­mal trzy­dzie­stu, cie­szy się, że ka­zał oszczę­dzić aż tylu, bo wie­czo­rem dru­gie­go dnia kil­ku już nie żyje. Dwóch umie­ra zu­peł­nie bez żad­nych ze­wnętrz­nych oznak, je­den od­gry­za so­bie ję­zyk, ko­lej­ny mimo wię­zów wali gło­wą o bruk tak dłu­go, aż pęka mu czasz­ka. Nic nie szko­dzi, tak na­praw­dę wy­star­czy mu sze­ściu po­słań­ców. Wy­śle ich jed­nak wię­cej, żeby wia­do­mość na pew­no do­tar­ła do każ­de­go z po­zo­sta­łych miast, któ­rych miesz­kań­cy rów­nież po­sta­no­wi­li sta­wić opór.

Wia­do­mość jest krót­ka.

Nad­cho­dzę z moim gnie­wem.

Trze­cie­go dnia cia­ła le­d­wo miesz­czą się w świą­ty­ni. Się­ga­ją już na wy­so­kość trzy­dzie­stu stóp, a mimo że rany nie krwa­wią zbyt ob­fi­cie, po scho­dach pro­wa­dzą­cych do bu­dow­li spły­wa ciem­no­bru­nat­ny stru­mień.

Koń­czą wraz z za­cho­dem słoń­ca. Trzy­dzie­ści ty­się­cy ude­rzeń na­dzia­ka­mi. Trzy­dzie­ści ty­się­cy ciał wy­peł­nia­ją­cych świą­ty­nię Pani Woj­ny nie­mal po sam dach. Czu­je zmę­cze­nie. Przez trzy dni i dwie noce nie­ustan­nie wspo­ma­ga swo­ich lu­dzi Wolą, trzy­ma ich w że­la­znych ob­ję­ciach, wspie­ra­jąc de­ter­mi­na­cję i hart. Naj­go­rzej było z dzieć­mi, musi siłą ła­mać opór wo­jow­ni­ków wy­zna­czo­nych do eg­ze­ku­cji, by uno­si­li i opusz­cza­li broń.

Wy­jeż­dża­jąc z mia­sta, uwal­nia­jąc na­zna­czo­nych więź­niów, każ­de­mu da­jąc ko­nia i po­le­ce­nie, by za­nie­śli jego sło­wa resz­cie.

Roz­bi­ja­ją obóz poza mu­ra­mi. Kła­dzie się spać pod stra­żą na­czyń. Gdy za­sy­pia, roz­luź­nia wię­zy Woli.

Ran­kiem stu dwu­na­stu jego lu­dzi nie żyje. Otwo­rzy­li so­bie żyły, rzu­ci­li się na mie­cze.

Ci, któ­rzy prze­ży­li, mają du­sze wy­pa­lo­ne jak garść po­pio­łu. W naj­bliż­szej bi­twie trze­ba ich bę­dzie usta­wić w pierw­szej li­nii.

Ból eks­plo­do­wał z le­wej stro­ny, jak­by me­du­za przy­lgnę­ła mu do boku i owi­nę­ła tu­łów pa­rzy­deł­ka­mi. Był nie­po­wstrzy­ma­ny, wy­ci­snął jęk przez za­ci­śnię­te zęby, po­wró­cił szlo­chem przy roz­pacz­li­wym za­ssa­niu po­wie­trza. Alt­sin nie­mal stra­cił czu­cie w no­gach, ko­la­na ugię­ły się i na­gle ude­rzył o bruk.

Nie pod­trzy­ma­li go. Nie­do­brze. Za­raz będą ko­pać.

Nie­waż­ne. Nie cho­dził już po uli­cach ob­ce­go mia­sta, bro­dząc po kost­ki we krwi.

– No... ak od... zu... epiej – głos do­cho­dził z góry, le­d­wo zro­zu­mia­ły, przez szum krwi w uszach. – ... a... ola­nach... ak jak na­le­ży. Pod­nieś gło­wę.

Nie po­słu­chał od razu, więc czy­jaś pięść za­ci­snę­ła się na jego wło­sach i po­de­rwa­ła gło­wę go góry.

– Le­piej. – Uśmie­szek Hun­de­ra był taki sam jak kil­ka chwil temu. – Po­my­śla­łeś pew­nie, że Ash ude­rzył cię ka­ste­tem, praw­da? Ale nie. Ka­stet za­kła­da, gdy chce ko­goś za­bić. Jak że­bra?

Zła­ma­ne. Co naj­mniej dwa. Od­dy­cha­nie boli, jak­by ktoś wbi­jał mu mię­dzy ko­ści tępy ko­łek.

– My­ślę, że co naj­mniej dwa. To tak na­praw­dę nie było moc­ne ude­rze­nie, Ash nie cof­nął się na­wet, żeby wziąć po­rząd­ny za­mach. No trud­no. Do­sta­łem po­le­ce­nie, żeby cię nie za­bi­jać, za­nim nie prze­ko­nam się, do cze­go mo­żesz się przy­dać. Za­cznie­my od tego, czy dasz radę wstać. Je­śli nie sta­niesz na nogi, za­nim po­li­czę do dzie­się­ciu, chłop­cy po­bru­dzą so­bie tro­chę buty. Raz, dwa, trzy...

Szyb­ko li­czył, skur­wiel, bez żad­nej ta­ry­fy ulgo­wej, czte­ry pa­dło, gdy zło­dziej pod­parł się na dło­niach, żeby nie wal­nąć no­sem o zie­mię, pięć, sześć i sie­dem zla­ły się nie­mal w jed­no sło­wo. Alt­sin za­ci­snął zęby, przy­gry­za­jąc so­bie war­gę, usta wy­peł­ni­ła mu krew, i z cięż­kim stęk­nię­ciem wstał. Czar­ne pla­my za­tań­czy­ły przed ocza­mi, świat za­wi­ro­wał, a me­du­za przy­kle­jo­na do boku za­pro­si­ła do sie­bie kil­ka sióstr. Zło­dziej jęk­nął i za­to­czył się w tył, szu­ka­jąc za ple­ca­mi ścia­ny.

– ... dzie­sięć. Do­brze. Je­śli oprzesz się o ścia­nę, Ash zła­mie ci na­stęp­ne że­bra. Masz stać sam.

Za­marł na mo­ment. Wstrzy­mał od­dech, po­wo­li roz­sta­wił nogi, za­ci­snął dło­nie w pię­ści. Smak krwi w ustach nie znikł, ale to aku­rat był naj­mniej­szy pro­blem. Pla­my czer­ni od­pły­nę­ły na boki i wy­ło­ni­ła się z nich tę­pa­wa twarz, wy­ra­ża­ją­ca nie­chęt­ne uzna­nie. To mu­siał być ów słyn­ny Ash.

– Do­brze – po­wie­dział. Alt­sin miał wra­że­nie, jak­by sło­wa zbi­ra do­cie­ra­ły do nie­go z dru­gie­go krań­ca mia­sta. – Pierw­szy raz ktoś wstał tak szyb­ko.

– Nie od­zy­waj się, Ash. – Hun­der-dyc-Kla­ew stał z boku, ale zło­dziej nie za­ry­zy­ko­wał spoj­rze­nia w jego stro­nę. – A ty słu­chaj i od­po­wia­daj na py­ta­nia. Spo­tka­łeś się wczo­raj z Ce­tro­nem?

– Tak.

Nie było sen­su za­prze­czać, gdy­by nie wie­dzie­li o spo­tka­niu, naj­pew­niej w ogó­le nie po­fa­ty­go­wa­li­by się do nie­go.

– Do­brze. Roz­ma­wia­li­ście?

– Tak.

– O czym?

– O mie­ście.

Sta­ją­cy przed Alt­si­nem zbir zer­k­nął w bok, jak­by cze­ka­jąc na po­le­ce­nie bi­cia. Ono jed­nak nie pa­dło.

– Do­brze. I co ben-Go­ron są­dzi o two­im po­wro­cie? Ucie­szył się? Ostat­nio ja­koś nie bar­dzo ma ocho­tę roz­ma­wiać z an­wa­la­rem. Od­mó­wił na­wet za­pła­ce­nia dzie­się­ci­ny i nie od­po­wia­da na we­zwa­nia. Nie­ład­nie.

Za­pa­dła ci­sza, jak­by Hun­der uznał te­mat za wy­czer­pa­ny. Alt­sin od­krył, że je­śli nie wy­ko­nu­je żad­nych ru­chów i nie od­dy­cha zbyt głę­bo­ko, ból sta­je się jak­by lżej­szy.

– I co z tego? – za­py­tał wresz­cie. – Gry­ghas po­wi­nien mieć dość lu­dzi, żeby prze­mó­wić Gru­be­mu do ro­zu­mu.

– He, he, he. Do­bre. Moż­na by po­my­śleć, że go­dzi­nę roz­ma­wia­li­ście o sta­rych cza­sach, wspo­mi­na­jąc, jak to wam ra­zem było do­brze, go­łą­becz­ki. Obaj wie­my, o czym ga­da­li­ście. O hra­bim i jego mi­sji. Stra­ci­li­śmy już tro­chę lu­dzi, ale Liga nie jest od tego, by na­tych­miast rzu­cać się wszyst­kim fa­na­ty­kom do gar­dła. Cier­pli­wość jest cno­tą, nie są­dzisz?

Zwłasz­cza ta, któ­rą mają mar­twi, po­my­ślał zło­dziej, ale zmil­czał, zer­k­nąw­szy na łapy Asha. Przy­po­mniał so­bie sta­rą zło­dziej­ską za­gad­kę: „Jaki jest naj­sku­tecz­niej­szy kne­bel na świe­cie? Pięść ła­mią­ca ci że­bra”. Kie­dyś ten dow­cip wy­da­wał mu się lep­szy.

– A te­raz ten cho­ler­ny gru­bas, któ­ry po­wi­nien być szczę­śli­wy, że an­wa­lar tyle lat to­le­ro­wał jego rzą­dy w por­cie, na­gle od­krył w so­bie am­bi­cje przy­wód­cze. Od­ma­wia pła­ce­nia da­ni­ny, nie sta­wia się na spo­tka­nia, po­więk­sza bez po­zwo­le­nia wła­sną gil­dię, przyj­mu­je przy­się­gi, do któ­rych nie ma pra­wa. Ne­go­cju­je z in­ny­mi przy­wód­ca­mi, jak­by Liga nie mia­ła pra­wo­wi­te­go an­wa­la­ra.

– I co z tego? Mó­wi­łem, niech Gry­ghas wy­śle lu­dzi, by go prze­ko­na­li, że robi błąd.

– Ale po co? Po co nam noc­na woj­na na uli­cach? An­wa­lar jej nie chce, bo to tyl­ko osła­bi Ligę.

Alt­sin za­ry­zy­ko­wał wresz­cie ob­ró­ce­nie gło­wy i spoj­rze­nie na Hun­de­ra.

– Nie chce, czy jest na nią za sła­by? Ile gil­dii od­po­wie­dzia­ło­by na jego we­zwa­nie? Ilu lu­dzi mógł­by po­słać do por­tu, któ­ry Gru­by za­mie­nił w twier­dzę? Wi­dzia­łem to, tam na­praw­dę każ­da uli­ca na­le­ży do Ce­tro­na. Gry­ghas mu­siał­by mieć ar­mię.

Hun­der spoj­rzał na nie­go z iro­nią. Twarz skur­czy­ła mu się we wred­nym uśmiesz­ku.

– Po co ar­mia tam, gdzie wy­star­czy je­den czło­wiek?

Do­tar­ło to do nie­go z pręd­ko­ścią beł­tu wy­strze­lo­ne­go z ku­szy.

– Zro­zu­mia­łeś. – Uśmie­szek po­sze­rzył się. – To do­brze. Gru­by za­wsze chwa­lił cię, że niby po­tra­fisz szyb­ko my­śleć. Masz ra­cję, że Ce­tron zmie­nił port w twier­dzę i co naj­gor­sze, lu­dzie są wo­bec nie­go lo­jal­ni. Ni­g­dzie nie cho­dzi sam, ni­g­dy nie od­sła­nia ple­ców, nie opusz­cza ulic, na któ­rych zna każ­de­go czło­wie­ka, od dzie­ci po star­ców. Nie spo­sób zbli­żyć się do nie­go nie­spo­dzie­wa­nie. Tyl­ko ktoś, komu ufa...

– A jak ten ktoś miał­by wyjść z tego cało?

Nie za­da­łem tego py­ta­nia, po­my­ślał. To nie ja. To ktoś inny. Nie tar­gu­ję się te­raz o wła­sne ży­cie, kup­cząc śmier­cią Ce­tro­na.

– Do­bre py­ta­nie. Roz­my­śla­li­śmy nad tym dłuż­szy czas i oczy­wi­ście do­szli­śmy do wnio­sku, że śmierć Gru­be­go, od noża czy ga­ro­ty, jak­kol­wiek wi­do­wi­sko­wa, da­wa­ła­by ni­kłe szan­se na prze­ży­cie na­sze­mu czło­wie­ko­wi. Dla­te­go trud­no by­ło­by ko­go­kol­wiek skło­nić do ta­kiej ro­bo­ty. Więc po na­my­śle stwier­dzi­li­śmy, że naj­lep­sze bę­dzie coś ta­kie­go.

W ręku Hun­de­ra po­ja­wi­ła się mała, ciem­na bu­te­lecz­ka.

– Omwi­ron, tru­ci­zna do­sko­na­ła. Nie ma sma­ku, za­pa­chu ani an­ti­do­tum. Szyb­ko się wchła­nia, na­wet je­śli wy­wo­łasz wy­mio­ty za­raz po po­łknię­ciu, nie ura­tu­jesz się. Dzia­ła dłu­go, przez kil­ka dni i nie daje żad­nych ob­ja­wów. Po­wo­li krą­ży we krwi, gro­ma­dząc się w ner­kach, wą­tro­bie, trzu­st­ce i płu­cach. A po­tem, pią­te­go lub szó­ste­go dnia, na­gle za­czy­nasz si­kać i pluć krwią, boli cię całe cia­ło, tra­cisz wzrok, du­sisz się i umie­rasz. Wszyst­ko w kró­cej niż kwa­drans. Bo­le­sna, ale w mia­rę szyb­ka śmierć. Te pięć dni wy­star­czy, żeby nasz czło­wiek wy­je­chał z mia­sta. Bar­dzo bo­ga­ty. Tak bo­ga­ty, że bę­dzie mógł ku­pić so­bie ja­kąś po­sia­dłość, gdzie spę­dzi resz­tę ży­cia wśród win­nic, ro­biąc bę­kar­ty oko­licz­nym chłop­kom. Sam bym się sku­sił, gdy­by ist­nia­ła szan­sa, że Gru­by do­pu­ści mnie do sie­bie.

Tru­ci­zna. Mimo iż w mie­ście ist­nia­ło kil­ka gil­dii skry­to­bój­ców, uży­wa­nie wol­no dzia­ła­ją­cych tru­cizn uwa­ża­ne było za wy­jąt­ko­wo nie­ho­no­ro­we. Co in­ne­go na­sma­ro­wać bełt czy ostrze szty­le­tu czymś, co zwięk­szy ich sku­tecz­ność, a co in­ne­go po­dać nie­świa­do­mej ofie­rze tru­ci­znę w je­dze­niu lub pi­ciu i ob­ser­wo­wać, jak kona przez kil­ka dni. Na­wet dzia­ła­ją­ce w mie­ście szko­ły al­che­mii ak­cep­to­wa­ły nie­pi­sa­ną umo­wę i nie­zmier­nie rzad­ko sprze­da­wa­ły coś ta­kie­go.

Alt­sin uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Jesz­cze pa­mię­tam co nie­co z za­sad pa­nu­ją­cych w mie­ście. Nie bę­dzie ta­kie­go miej­sca w Fii­lan­dzie, gdzie wasz czło­wiek mógł­by się ukryć.

– Do­sta­niesz dość zło­ta, by wy­je­chać da­lej. Na­wet do sa­me­go Im­pe­rium. Zmie­nisz imię, wy­gląd, oże­nisz się i spło­dzisz dzie­ci, któ­rym ku­pisz ty­tu­ły szla­chec­kie. Oczy­wi­ście ro­bie­nie bę­kar­tów chłop­kom na­dal wcho­dzi w grę. Bę­dziesz bo­ga­ty, le­ni­wy i syty ży­cia. Za­po­mnisz o bie­dzie, chło­dzie i gło­dzie. To będą naj­ła­twiej za­ro­bio­ne pie­nią­dze w two­im ży­ciu. Wró­cisz do Gru­be­go, na­pi­je­cie się wina na zgo­dę. On za­wsze miał do cie­bie sła­bość. A po­tem wy­je­dziesz z mia­sta...

Hun­der mó­wił krót­ki­mi, pro­sty­mi, nie­mal hip­no­ty­zu­ją­cy­mi zda­nia­mi. Bu­te­lecz­ka w jego ręku ko­ły­sa­ła się mo­no­ton­nie. Zbó­je za ple­ca­mi Alt­si­na tkwi­li nie­ru­cho­mo jak po­są­gi. Tyl­ko Ash po­zwa­lał so­bie na za­ci­ska­nie pię­ści, roz­glą­da­nie wo­kół i dra­pa­nie po gło­wie.

Alt­sin sta­nął na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach, chwie­jąc się lek­ko, i prze­stał słu­chać. Ból z nie­zno­śne­go stał się du­szą­cy, z po­ła­ma­ny­mi że­bra­mi nie da się wziąć peł­ne­go od­de­chu, ale trud­no. Czuł cię­żar w rę­ka­wie. Nie ob­szu­ka­li go, co było błę­dem, wsta­jąc, wy­cią­gnął szty­let z cho­le­wy, choć na wszyst­kich bo­gów nie pa­mię­tał, żeby świa­do­mie pod­jął taką de­cy­zję. Te­raz przy­trzy­my­wał broń ostrzem w dół, czu­bek klin­gi kłuł go w pa­lec. Wy­star­czy roz­luź­nić dłoń i schwy­cić rę­ko­jeść.

Ash był naj­groź­niej­szy, to z nim roz­ma­wiał Hun­der, wi­dać miał pew­ność, że rze­zi­mie­szek zro­zu­mie jego po­le­ce­nia i po­tra­fi wy­ko­nać je co do joty. Cios w tęt­ni­cę szyj­ną albo w gar­dło. Ża­den czło­wiek na świe­cie nie bę­dzie wal­czył z rę­ka­mi przy­ci­śnię­ty­mi do roz­pła­ta­nej szyi. Drab przy wej­ściu może sta­no­wić pe­wien pro­blem, ale może się też przy­dać. Prze­mknię­cie obok nie­go bę­dzie cho­ler­nie trud­ne, ale je­śli uda mu się go oka­le­czyć, naj­le­piej prze­ci­na­jąc ścię­gno pod ko­la­nem, to prze­wró­ci się i za­blo­ku­je za­ułek, da­jąc zło­dzie­jo­wi czas na uciecz­kę. To do­brze, że ten su­kin­syn nie po­zwo­lił mu się oprzeć o ścia­nę. Te­raz ma dwóch zbi­rów za ple­ca­mi, a oni nie wy­glą­da­li na zbyt szyb­kich.

Zło­dziej stał i po­ta­ki­wał sło­wom Hun­de­ra, któ­re i tak do nie­go nie do­cie­ra­ły. Cze­kał, aż ode­zwie się któ­raś z tych iry­tu­ją­cych, głu­pa­wych my­śli, ja­kie za­wsze po­ja­wia­ły mu się w ta­kich chwi­lach w gło­wie. Nic z tego. Jego my­śli sta­ły się po­dej­rza­nie kla­row­ne i spo­koj­ne. Plan za­tem za­li­czał się albo do do­sko­na­łych i nie zo­sta­ło w nim już nic do do­da­nia, albo do kom­plet­nie sza­lo­nych, a wte­dy wszel­kie pro­te­sty i tak nie zda­ły­by się na nic.

Oso­bi­ście był skłon­ny zgo­dzić się z tym dru­gim.

– Hun­der.

Zdu­mie­wa­ją­ce, jak szyb­ko tam­ten się za­mknął, prze­ry­wa­jąc w pół sło­wa li­ta­nię zy­sków i do­bro­dziejstw, ja­kie spły­ną na Alt­si­na za otru­cie Ce­tro­na. Czło­wie­ka, któ­ry przez po­nad dzie­sięć lat roz­ta­czał nad nim pie­czę, szko­lił i chro­nił przed kło­po­ta­mi.

– Nie zro­bię tego.

Hun­der przy­glą­dał mu się kró­cej niż ude­rze­nie ser­ca. A jed­nak tyle wy­star­czy­ło, by zro­zu­miał, że dal­sze ga­da­nie nie ma sen­su. Twarz ścią­gnę­ła mu się dziw­nie, ob­na­żył zęby w dzi­kim gry­ma­sie.

– Za...

Nie zdą­żył do­koń­czyć. Alt­sin roz­luź­nił dłoń, rę­ko­jeść szty­le­tu wpa­dła w nią sama i na­gle wszyst­ko jak­by zwol­ni­ło. Ash chy­ba rze­czy­wi­ście był naj­by­strzej­szy i naj­szyb­szy z ca­łej czwór­ki dra­bów, ale jego pięść wy­da­wa­ła się wę­dro­wać w stro­nę twa­rzy zło­dzie­ja w tem­pie mu­chy nur­ku­ją­cej w sło­ju z mio­dem. Krót­ki cios prze­ciął mu żyły i ścię­gna po we­wnętrz­nej stro­nie nad­garst­ka. Ko­niec z okła­da­niem lu­dzi pię­ścia­mi. Alt­sin ode­pchnął się od nie­go, fala bólu pły­ną­ca z po­ła­ma­nych że­ber prze­mknę­ła gdzieś obok, i już był przy Hun­de­rze. Ude­rzył od góry, rę­ko­jeść szty­le­tu tra­fi­ła ban­dy­tę w na­sa­dę nosa, chrup­nę­ło, i w na­stęp­nej chwi­li stał już za ple­ca­mi po­słań­ca an­wa­la­ra. Przy­kle­ił się do nich tak, że tam­ten nie mógł na­wet drgnąć, i za­krwa­wio­nym szty­le­tem gła­skał grdy­kę męż­czy­zny.

– Stać!

Wszy­scy za­mar­li. Alt­sin też, mimo że to on wrza­snął. To nie tak mia­ło wy­glą­dać, tyl­ko tyle zdo­łał po­my­śleć, mia­łeś biec do wyj­ścia.

I wła­śnie ko­nać, ka­to­wa­ny na śmierć przez Asha i jego kam­ra­tów. Nie mi­nął­byś ich wszyst­kich.

– Daj mi tę bu­te­lecz­kę – za­chry­piał w ucho Hun­de­ra.

Na­czyn­ko z tru­ci­zną zmie­ni­ło wła­ści­cie­la.

– Pięć­set ce­sar­skich... – szept był nie­mal nie­zro­zu­mia­ły. – Tyle an­wa­lar pła­ci za gło­wę Gru­be­go. Nie mó­wi­łem wcze­śniej... te­raz wiesz... Pięć­set w zło­cie i klej­no­tach... moż­na za to ku­pić po­sia­dłość... moż­na...

Zło­dziej lek­ko na­ci­snął ostrzem jego gar­dło i szept się urwał.

– Ash. – Osi­łek spoj­rzał na nie­go tępo. – Prze­wiąż swo­ją ranę. Niech tam­ci dwaj ci po­mo­gą.

Opa­try­wa­nie trwa­ło krót­ko, zbó­jom mu­siał wy­star­czyć ode­rwa­ny rę­kaw i pa­sek.

– Do­brze. A te­raz wy­no­ście się stąd. Tak, ma­cie wyjść i wró­cić do Gry­gha­sa. Praw­da?

Szty­let skrob­nął lek­ko za­rost Hun­de­ra.

– Ta... Tak... Już. Idź­cie.

Zbi­ry opu­ści­ły za­ułek. Alt­sin cze­kał. Ist­nia­ło ry­zy­ko, że będą spryt­ni, zlek­ce­wa­żą roz­kaz i za­cza­ją się na nie­go przy wej­ściu, ale było to mniej wię­cej tak samo pew­ne, jak to, że za­raz po­ja­wi się tu me­ekhań­ski ce­sarz.

– Co te­raz? – Hun­der od­zy­skał głos.

– Ty zo­sta­jesz, ja wy­cho­dzę. I nie, nie po­de­rżnę ci gar­dła. Prze­ka­żesz ode mnie wia­do­mość Gry­gha­so­wi. Cena, któ­rą wy­mie­nił, jest odro­bi­nę za ni­ska, więc niech le­piej do­kład­nie prze­my­śli, ile jest go­tów za­pła­cić za coś ta­kie­go.

To było... roz­sąd­ne po­su­nię­cie. Do­pó­ki będą są­dzić, że moż­na go ku­pić, nie wy­ślą ko­lej­nych ban­dzio­rów. To mu da czas, żeby ob­my­ślić na­stęp­ny krok.

– Te­raz uklęk­nij. Za­mknij oczy.

Krót­kim cio­sem w skroń po­słał ban­dy­tę na zie­mię. Wpraw­dzie za­nim jego lu­dzie wró­cą z po­sił­ka­mi, ktoś mógł go tu zna­leźć, ogra­bić i po­de­rżnąć gar­dło, ale to już nie był pro­blem Alt­si­na.

Mu­siał za­sta­no­wić się co da­lej, i to szyb­ko, bo w mie­ście na­gle zro­bi­ło się dla nie­go za cia­sno.

* * *

Wa­rzel­nia. Jed­na z pierw­szych dziel­nic me­tro­po­lii. Daw­niej ser­ce mia­sta, pro­du­ku­ją­ce mi­lio­ny fun­tów naj­czyst­szej soli mor­skiej rocz­nie, w związ­ku z gwał­tow­nym roz­wo­jem Pon­kee-Laa prze­bu­do­wa­ne na­stęp­nie na dziel­ni­cę ba­ra­ków i ma­ga­zy­nów.

Nad­cią­ga­ją­cy ze wscho­du zdo­byw­cy mu­sie­li do­ko­nać wy­bo­ru. Albo ol­brzy­mi port, ty­sią­ce do­ków, warsz­ta­tów rze­mieśl­ni­czych, rzeź­ni, gar­bar­ni i far­biar­ni, albo krysz­ta­ło­wo czy­ste mo­rze, nie­zbęd­ne do wa­rze­nia soli. Me­ekhań­czy­cy, któ­rzy po­trze­bo­wa­li przede wszyst­kim por­tu dla swo­ich okrę­tów i bazy dla flo­ty han­dlo­wej, nie za­sta­na­wia­li się dłu­go. Sól, rzecz ja­sna, przy­no­si­ła kro­cio­we zy­ski, ale Me­ekhan miał wła­sne, ol­brzy­mie źró­dła do­cho­du w po­sta­ci ko­palń w cen­tral­nych pro­win­cjach Im­pe­rium. Nie po­trze­bo­wał kon­ku­ren­cji dla swo­ich gór­ni­ków i kup­ców. Na­zwa jed­nak po­zo­sta­ła, choć soli nie wa­rzo­no tu już od do­brych trzy­stu lat.

Do wy­bu­do­wa­nia swo­je­go naj­waż­niej­sze­go por­tu Me­ekhan za­brał się z iście im­pe­rial­nym roz­ma­chem. Wy­ko­rzy­sta­no na­wet to, że Wa­rzel­nia le­ża­ła tuż obok mo­rza, przy płyt­kiej za­tocz­ce. In­ży­nie­ro­wie po­głę­bi­li jej dno i wy­ko­pa­li ze­spół ka­na­łów, któ­ry­mi cięż­kie bar­ki do­wo­zi­ły to­war wprost pod drzwi ma­ga­zy­nów. W re­zul­ta­cie każ­dy bu­dy­nek stał na czymś w ro­dza­ju wła­snej, sztucz­nej wy­spy, po­mię­dzy któ­ry­mi prze­cho­dzi­ło się po kład­kach i most­kach łą­czą­cych da­chy. A same ma­ga­zy­ny były gi­gan­tycz­ne, każ­dy miał po­nad sto jar­dów dłu­go­ści, pięć­dzie­siąt sze­ro­ko­ści i nie­mal pięt­na­ście wy­so­ko­ści. Po­dob­no w daw­nych cza­sach po­tra­fio­no je wy­peł­nić po same da­chy, gdyż skła­do­wa­no w nich głów­nie ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne i ol­brzy­mie czę­ści do okrę­tów im­pe­rial­nej flo­ty. Po odej­ściu Im­pe­rium ma­ga­zy­ny za­zwy­czaj świe­ci­ły pust­ka­mi, ol­brzy­mie hale nie były dłu­żej do ni­cze­go po­trzeb­ne. Trans­por­ty gra­ni­to­wych blo­ków i dę­bo­wych pni nie pły­nę­ły już w dół rze­ki.

Te­raz dziel­ni­ca mia­ła złą sła­wę na­wet wśród pa­skud­niej­szych dziel­nic Ni­skie­go Mia­sta. Przede wszyst­kim nikt w niej nie miesz­kał, nie było ka­mie­ni­czek, ulic, kra­mów i skle­pi­ków, a tyl­ko od cza­su do cza­su ja­kiś zde­spe­ro­wa­ny ku­piec wy­naj­mo­wał tu za kil­ka gro­szy miej­sce na to­wa­ry, któ­rych i tak nikt nie chciał­by mu ukraść, ta­kich jak dwa­dzie­ścia ty­się­cy ce­gieł albo set­ka wiel­kich kę­sów że­la­za. Przez więk­szość cza­su w ha­lach hu­lał jed­nak wiatr.

Każ­dy an­wa­lar Ligi Czap­ki tra­dy­cyj­nie sam de­cy­do­wał, gdzie bę­dzie jego głów­na sie­dzi­ba. Za­zwy­czaj zresz­tą był to ten re­jon mia­sta, z któ­re­go dany przy­wód­ca po­cho­dził, bez­piecz­niej jest prze­by­wać na uli­cach, na któ­rych czło­wiek się wy­cho­wał i gdzie ota­cza­ją cię lu­dzie, któ­rych znasz. Gry­ghas jed­nak wy­brał na kwa­te­rę Wa­rzel­nię, dziel­ni­cę pu­stą i nie­mal bez­lud­ną, co wie­le mó­wi­ło o jego pa­ra­no­icz­nej oso­bo­wo­ści. Od kil­ku lat w dziel­ni­cy tej mo­gli prze­by­wać tyl­ko jego naj­bar­dziej za­ufa­ni pod­wład­ni, pół set­ki za­bi­ja­ków, któ­rych je­dy­nym ce­lem była ochro­na an­wa­la­ra.

Alt­sin, ob­ser­wu­jąc z ukry­cia da­chy czte­rech cen­tral­nie po­ło­żo­nych ma­ga­zy­nów, mu­siał stwier­dzić, że te in­for­ma­cje są nie­ak­tu­al­ne. W go­dzi­nę na­li­czył po­nad osiem­dzie­się­ciu lu­dzi krę­cą­cych się tu i tam, zmie­nia­ją­cych po­zy­cje, prze­my­ka­ją­cych z roz­ka­za­mi. Więk­szość po­ru­sza­ła się w gru­pach pię­cio-, sze­ścio­oso­bo­wych, w spo­sób zbyt re­gu­lar­ny, by moż­na to uznać za przy­pad­ko­we dzia­ła­nie. Ktoś nimi do­wo­dził, ktoś za­pla­no­wał obro­nę Wa­rzel­ni przed ewen­tu­al­nym ata­kiem i nie zro­bił tego tępy zbir.

Za­zwy­czaj da­chy ma­ga­zy­nów były nie­mal pła­skie, peł­ne ko­mi­nów, przy­bu­dó­wek, ma­łych szop i stert ru­pie­ci, lecz te­raz wszyst­ko, co dało się usu­nąć, zo­sta­ło usu­nię­te, śmie­ci zrzu­co­no na dół, szo­py ro­ze­bra­no lub roz­myśl­nie uży­to ich w cha­rak­te­rze punk­tów opo­ru, a na środ­ku każ­de­go da­chu po­sta­wio­no wie­żę z be­lek wy­so­ką na kil­ka­na­ście stóp, zwień­czo­ną plat­for­mą obi­tą de­ska­mi. W każ­dej tkwi­ło kil­ku lu­dzi uzbro­jo­nych w ku­sze. Po­mo­sty łą­czą­ce ma­ga­zy­ny z resz­tą bu­dyn­ków prze­gro­dzo­no ba­ry­ka­da­mi z cięż­kich skrzyń, be­czek i róż­nych pa­kun­ków, a drew­nia­ne kład­ki zo­sta­ły usu­nię­te.

Wszy­scy krę­cą­cy się po da­chach byli uzbro­je­ni po zęby. Alt­sin wi­dział ku­sze, sza­ble, mie­cze, lek­kie to­po­ry, pał­ki, na­wet krót­kie włócz­nie. Nie­mal każ­dy z obec­nych miał ja­kiś pan­cerz, choć­by w po­sta­ci skó­rza­nej kurt­ki na­bi­ja­nej gu­za­mi z brą­zu, ale dało się za­uwa­żyć rów­nież kil­ka kol­czug. I heł­my, co dru­gi no­sił hełm.

Wy­glą­da­ło na to, że Gry­ghas na ca­łe­go szy­ku­je się do woj­ny. A je­śli na da­chach miał pra­wie stu lu­dzi, roz­są­dek pod­po­wia­dał, że we­wnątrz ma­ga­zy­nów bę­dzie ich trzy razy tyle. To praw­dzi­wa ar­mia. Przy­wód­ca Ligi za­mie­nił te kil­ka ma­ga­zy­nów w twier­dzę i szy­ko­wał się do od­par­cia ata­ku.

Alt­sin wy­brał so­bie na sta­no­wi­sko ob­ser­wa­cyj­ne sta­ry dźwig, któ­re­go rusz­to­wa­nie od lat gó­ro­wa­ło nad Wa­rzel­nią. Od ma­ga­zy­nów Gry­gha­sa dzie­li­ło go w li­nii pro­stej nie­speł­na dwie­ście jar­dów, ale nikt nie mógł go tu do­strzec. Kon­struk­cja dźwi­gu była ma­syw­na, kry­ta de­ska­mi, któ­re chro­ni­ły ze­staw cięż­kich ko­ło­wro­tów przed desz­czem. To do­bre miej­sce na kry­jów­kę, jego szczyt znaj­do­wał się po­nad trzy­dzie­ści stóp nad da­cha­mi ma­ga­zy­nów i zło­dziej wi­dział stąd wszyst­ko jak na dło­ni.

I to go wła­śnie naj­bar­dziej nie­po­ko­iło. Zgrzy­ta­ło w ca­łym ob­raz­ku i ko­pa­ło zdro­wy roz­są­dek po kost­kach. Zło­dziej wszedł do Wa­rzel­ni po­przed­nie­go dnia tuż po za­pad­nię­ciu zmro­ku, a do­tar­cie w to miej­sce za­ję­ło mu pra­wie całą noc, mimo że do przej­ścia miał tyl­ko kil­ka wą­skich ulic. Skra­dał się od cie­nia do cie­nia, od osło­ny do osło­ny, z ser­cem wa­lą­cym jak dzwon. Dwa razy omal nie zre­zy­gno­wał, gdy mimo dłu­gie­go, bar­dzo dłu­gie­go tkwie­nia w bez­ru­chu i na­słu­chi­wa­nia ja­kich­kol­wiek śla­dów obec­no­ści war­tow­ni­ków nic nie wy­czuł. Choć wie­dział, że straż­ni­cy po­win­ni tam być. Ci­sza, od cza­su do cza­su wiatr po­świ­stu­ją­cy mię­dzy ścia­na­mi i plusk wody w ka­na­łach. Albo lu­dzie Gry­gha­sa byli tacy do­brzy, albo on tak kom­plet­nie stra­cił zło­dziej­skie umie­jęt­no­ści, że wła­ści­wie był już tru­pem.

Dźwig, w któ­rym miał za­miar się ukryć, znaj­do­wał się tuż przy pierw­szym ka­na­le, le­d­wo kil­ka­dzie­siąt stóp od naj­bliż­sze­go ma­ga­zy­nu. Da­lej po Wa­rzel­ni moż­na było po­ru­szać się albo ło­dzią, albo da­cha­mi. Przez całą noc ni­ko­go nie zo­ba­czył ani nie usły­szał, a gdy do­tarł do dźwi­gu, trze­ci raz miał ocho­tę od­wró­cić się i uciec. To był naj­wyż­szy bu­dy­nek w dziel­ni­cy i każ­dy, ale to każ­dy, kto miał­by choć odro­bi­nę ole­ju w gło­wie, po­wi­nien ob­sa­dzić go kil­ko­ma ludź­mi.

Alt­sin tkwił pod wy­so­ką na pra­wie sto stóp kon­struk­cją do bla­de­go świ­tu, cze­ka­jąc, aż znaj­du­ją­cy się tam war­tow­ni­cy zdra­dzą swo­ją obec­ność. Bo lu­dzie ni­g­dy nie po­tra­fią za­cho­wy­wać ab­so­lut­nej ci­szy, zwłasz­cza je­śli jest ich kil­ku. Na do­da­tek, kie­dy roz­sta­wiasz li­nie wart, mu­sisz mieć ja­kiś spo­sób ko­mu­ni­ko­wa­nia się z nimi, czy to przez okrzy­ki­wa­nie się po nocy, czy przez sy­gna­li­za­cję zna­ka­mi świetl­ny­mi, aby mieć pew­ność, że war­tow­ni­cy nie śpią i że nikt im nie po­de­rżnął gar­deł. Tym­cza­sem cała bu­dow­la była ci­cha i ciem­na jak grób. Go­dzi­nę przed wscho­dem słoń­ca zło­dziej za­ry­zy­ko­wał, wziął kil­ka ma­łych ka­my­ków i ci­snął w głąb ulicz­ki. Od­głos był tak nie­na­tu­ral­ny, że po­wi­nien zwró­cić uwa­gę każ­de­go war­tow­ni­ka w po­bli­żu. I znów nic. Ci­sza i spo­kój.

Wszedł wresz­cie do środ­ka, sta­nął tuż za drzwia­mi i na­głym ru­chem wy­mknął się z po­wro­tem na ze­wnątrz. Je­śli w dźwi­gu byli lu­dzie Gry­gha­sa, to w tym mo­men­cie mu­sie­li­by pod­nieść alarm.

Bu­dy­nek zda­wał się z nie­go drwić.

No cóż, wy­szcze­rzył się w my­ślach. Je­śli cię te­raz zła­pią, to przy­naj­mniej prze­grasz z naj­lep­szy­mi.

Ostroż­nie do­tknął le­we­go boku. Że­bra miał owi­nię­te kil­ko­ma war­stwa­mi ban­da­ża, a cy­ru­lik, z któ­re­go po­mo­cy sko­rzy­stał, oka­zał się do­brym fa­chow­cem, bo rana już wła­ści­wie nie bo­la­ła. Po­wi­nien pójść do jed­ne­go z miej­skich uzdro­wi­cie­li, ale po pierw­sze, nie miał dość pie­nię­dzy, a po dru­gie, nie chciał, żeby oglą­dał go kto­kol­wiek po­tra­fią­cy ko­rzy­stać z Mocy. Ni­g­dy nie wia­do­mo, na kogo się tra­fi i co zdo­ła z cie­bie wy­czy­tać.

Uśmiech­nął się po­nu­ro. Wró­cił tu, żeby zna­leźć roz­wią­za­nie wła­snych pro­ble­mów, tym­cza­sem mia­sto i ow­szem, roz­ło­ży­ło ra­mio­na i przy­ci­snę­ło go do pier­si, i to jak mało kogo. Z tym że ob­ję­cia Pon­kee-Laa cza­sem wy­cho­dzi­ły lu­dziom bo­kiem. Naj­czę­ściej ra­zem z kil­ko­ma ca­la­mi za­krwa­wio­nej sta­li.

Za­jął po­zy­cję tuż pod sa­mym da­chem, gdzie szpa­ry mię­dzy de­ska­mi były wy­star­cza­ją­co duże, by dało się swo­bod­nie ob­ser­wo­wać oko­li­cę, i cze­kał. Zdrzem­nął się na­wet dwa razy, zjadł tro­chę su­szo­ne­go mię­sa i po­pił cie­płą wodą z bu­kła­ka. Było go­rą­co i dusz­no. Za­no­si­ło się na bu­rzę.

Przez cały czas, kie­dy pa­trzył, jak ban­dy­ci an­wa­la­ra pa­tro­lu­ją da­chy, miał świa­do­mość, że coś tu nie gra. Wy­glą­da­ło na to, że Gry­ghas od­dał całą dziel­ni­cę ko­mu­kol­wiek, kto tyl­ko ze­chciał ją so­bie wziąć, i sku­pił się na obro­nie kil­ku ma­ga­zy­nów. Alt­sin po­sta­wił­by obie ręce, że ka­na­ły w po­bli­żu czte­rech cen­tral­nych bu­dyn­ków prze­gro­dzo­no li­na­mi i łań­cu­cha­mi, więc atak ło­dzia­mi od­pa­dał, a pod­kra­da­nie się da­cha­mi za­kra­wa­ło na sza­leń­stwo, to wciąż po­stę­po­wa­nie an­wa­la­ra wy­glą­da­ło na idio­tycz­ne. Prze­ciw­nik mógł swo­bod­nie za­jąć po­zy­cje przed ude­rze­niem, roz­sta­wić siły, wy­brać mo­ment na­tar­cia.

Tyl­ko od kie­dy ten śmier­dzą­cy szczur, któ­ry uda­je an­wa­la­ra, był spe­cja­li­stą od woj­sko­wej stra­te­gii?, po­my­ślał kwa­śno. Gry­ghas dzia­ła wła­śnie tak jak ka­na­ło­we ścier­wo, sku­pił swo­ich lu­dzi w jed­nym miej­scu, bo tak czu­je się bez­piecz­niej. Na samą myśl, że miał­by ro­ze­słać ich po ca­łej dziel­ni­cy, a sam zo­stać pod ochro­ną tyl­ko pięć­dzie­się­ciu czy stu przy­bocz­nych, robi w por­t­ki ze stra­chu. Wie, że tym ra­zem spra­wy za­szły za da­le­ko, więk­szość gil­dii jest prze­ciw nie­mu, a te, któ­re nie są, lada chwi­la mogą do­łą­czyć do Ce­tro­na. Więc po­sta­no­wił wziąć wszyst­kich na prze­cze­ka­nie. Każ­dy ko­lej­ny mie­siąc przy­bli­ża hra­bie­go do wy­gra­nia tej jego wo­jen­ki z wy­stęp­kiem, więc Gry­ghas wie, że je­śli prze­trwa wy­star­cza­ją­co dłu­go, to kie­dy wyj­dzie wresz­cie z ob­lę­że­nia, nie bę­dzie już ni­ko­go, kto mógł­by mu za­gro­zić.

Myśl była lo­gicz­na i bar­dzo, ale to bar­dzo roz­sąd­na. Wy­ja­śnia­ła nie­mal wszyst­ko, choć igno­ro­wa­ła je­den fakt. Skąd, do cięż­kiej cho­le­ry, Gry­ghas wie­dział, że Ben­do­ret Ter­le­ach nie wy­zna­czy wła­śnie jego na na­stęp­ny cel? Czyż­by są­dził, że tych kil­ku­set zbi­rów zdo­ła po­wstrzy­mać straż miej­ską, pro­wa­dzo­ną przez Pra­wych i wspie­ra­ną przez cza­row­ni­ków? Je­śli Mą­twa nie utrzy­mał się w ka­na­łach dłu­żej niż dwa dni, to ma­ga­zy­ny pad­ną po kil­ku go­dzi­nach. Mimo im­po­nu­ją­cej ko­lek­cji bro­ni i umoc­nie­nia da­chów, Alt­sin nie da­wał mu więk­szych szans.

Wnio­sek na­su­wał się sam.

Liga tak na­praw­dę nie mia­ła już przy­wód­cy, praw­da? Był tyl­ko je­den po­wód, dla któ­re­go Gry­ghas mógł być pe­wien, że Pra­wi nie ude­rzą na nie­go. Po­wód, któ­ry wy­ja­śniał­by rów­nież, dla­cze­go hra­bia tak ła­two roz­gry­za struk­tu­rę Ligi i bez żad­ne­go wy­sił­ku ją dzie­siąt­ku­je.

Każ­de­go moż­na ku­pić.

Uśmie­cha­jąc się kwa­śno, zło­dziej opróż­nił bu­kłak.

Zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie...

... pa­trzy na pół­noc. Ju­tro opusz­cza­ją tę bez­i­mien­ną wy­ży­nę, któ­rej na­zwy nie po­zna­li, bo za­miesz­ku­ją­cy ją lud zo­stał wy­rżnię­ty do nogi albo uciekł na po­łu­dnie. Trzy wiel­kie bi­twy, pięć ty­się­cy za­bi­tych.

Wresz­cie zła­mał du­cha Amu­len’drech, błę­kit­no­skó­rych.

Klu­czem były ich wa­row­ne wio­ski, peł­ne sa­mic, star­ców i szcze­niąt. Za­wsze bro­ni­li ich z taką za­wzię­to­ścią, że wo­lał uni­kać na­wet ma­łych starć w ich po­bli­żu. Ale w koń­cu zna­lazł spo­sób, by to wy­ko­rzy­stać prze­ciw nim. Wcią­gał ich w bi­twę, a po­tem wy­sy­łał bo­kiem sil­ny od­dział, któ­ry ata­ko­wał naj­bliż­szą wio­skę ogniem, cza­ra­mi i że­la­zem. Wo­jow­ni­cy w polu za­wsze wy­czu­wa­li, gdy ich sa­mi­ce za­czy­na­ły gi­nąć, ła­ma­li szyk i pę­dzi­li ku ro­dzi­nom, za­po­mi­na­jąc o obro­nie. Jego jaz­da ko­si­ła ich jak zbo­że.

Przed nim ostat­nia osa­da. Pa­li­sa­da już znisz­czo­na, rzę­dy dziw­nych, owal­nych do­mów wy­glą­da­ją stąd jak dzie­cię­ce za­baw­ki. Zwia­dow­cy mel­du­ją, że zo­sta­ło kil­ka­dzie­siąt sa­mic i szcze­niąt. Sa­mi­ce mogą sta­no­wić pro­blem, są wy­so­kie jak ich wo­jow­ni­cy, na pra­wie sie­dem stóp, ży­la­ste, sil­ne i za­wsze wal­czą w obro­nie mło­dych. Mają wą­skie dło­nie z pal­ca­mi za­koń­czo­ny­mi pa­zu­ra­mi i wi­dział już, jak roz­ry­wa­ją nimi ludz­kie gar­dła. Całe szczę­ście, że błę­kit­no­skó­rych nie wspie­ra żad­na z ze­wnętrz­nych Po­tęg. Przy­by­li sami, a choć po­tra­fi­li kształ­to­wać Moc, nie po­tra­fi­li sta­wić mu czo­ła.

Mimo wszyst­ko stra­cił tu więk­szość ar­mii i po­sta­no­wił, że nie bę­dzie wię­cej prze­le­wał krwi wo­jow­ni­ków.

Wska­zu­je wio­skę Gen­le­sho­wi. Pierw­szy z jego bi­tew­nych cza­row­ni­ków roz­sta­wia swo­ich lu­dzi, przy­pa­tru­je się przez chwi­lę osa­dzie i się­ga po Moc. Czu­je ją i jest pe­łen uzna­nia, Gen­lesh to wy­jąt­ko­wo uta­len­to­wa­ny cza­row­nik. Gdy­by zna­la­zło się kil­ku­set ta­kich jak on, mo­gli­by prze­ciw­sta­wić mu się w wal­ce twa­rzą w twarz. Ale tacy jak on ro­dzą się je­den na dzie­sięć ty­się­cy albo i rza­dziej.

Nie­znacz­nie wspo­ma­ga za­klę­cie cza­row­ni­ka wła­sną po­tę­gą i zie­mia drży, gdy fale ener­gii suną przez sko­ru­pę pla­ne­ty i spo­ty­ka­ją się pod wio­ską. Roz­le­ga się wstrzą­sa­ją­cy nie­bem huk i po­twor­na szcze­li­na roz­ry­wa zie­mię. Owal­ne cha­ty za­pa­da­ją się w nią jak na roz­kaz, bu­cha dym i para wod­na.

Wy­da­je mu się, że sły­szy od­le­gły krzyk...

... ro­bią de­spe­rac­kie rze­czy.

Bu­kłak wy­padł zło­dzie­jo­wi z rąk. Znów, w środ­ku dnia, na kró­cej niż ude­rze­nie ser­ca, de­mon wcią­gnął go w świat swo­ich ma­ja­ków. A gdy­by wła­śnie wcho­dził po scho­dach? Wspi­nał się po li­nie? Wal­czył?

Spoj­rzał na mo­rze, nad fa­la­mi za­czy­na­ła się zbie­rać wie­czor­na mgła.

Zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie ro­bią de­spe­rac­kie rze­czy.

* * *


Nie zwią­za­li mu rąk, choć tego się wła­śnie spo­dzie­wał. Ob­szu­ka­li tyl­ko, za­bra­li broń i wy­sła­li goń­ca na dół po in­struk­cje. Po kil­ku mi­nu­tach przy­szło po­le­ce­nie, żeby za­pro­wa­dzić go do Gry­gha­sa.

Wnę­trze ma­ga­zy­nu ro­bi­ło wra­że­nie. Oko­ło pięć­dzie­się­ciu słu­pów – po­mię­dzy któ­ry­mi pło­nę­ły ko­sze z drew­nem – wzno­si­ło się w górę ni­czym ka­mien­ny las. Do tego mnó­stwo po­chod­ni, lam­pek i ka­gan­ków. Wiel­kie wro­ta za­mknię­to od środ­ka i wzmoc­nio­no, przy­bi­ja­jąc do nich dzie­siąt­ki dłu­gich de­sek. Gdy­by nie ogień, w po­miesz­cze­niu za­pew­ne nie by­ło­by nic wi­dać. Rzecz ja­sna mo­gło cho­dzić też o to, że Gry­ghas bał się ciem­no­ści. Ktoś, kto jest tak lu­bia­ny, musi drżeć przed każ­dym cie­niem.

Alt­sin ob­ser­wo­wał i li­czył. Lu­dzie an­wa­la­ra sta­li, gra­li w ko­ści lub drze­ma­li na pry­mi­tyw­nych, zbi­tych z de­sek pry­czach. Wszy­scy mie­li pod ręką broń i była ich do­brze po­nad set­ka. Czy­li nie my­lił się, ob­ser­wu­jąc dach – więk­szość zbi­rów Gry­gha­sa sie­dzia­ła we­wnątrz ma­ga­zy­nów, za­pew­ne ocze­ku­jąc na atak. Każ­dy, kto ośmie­li się na nie ude­rzyć, w kil­ka chwil bę­dzie miał do czy­nie­nia z gru­pą nie kil­ku­dzie­się­ciu, lecz kil­ku se­tek ban­dy­tów. Je­śli ata­ku­ją­cy źle ob­li­czy swo­je siły, z łow­cy zmie­ni się w zwie­rzy­nę.

Przy­wód­ca Ligi go za­sko­czył. Zło­dziej nie wi­dział go ni­g­dy w ży­ciu, lecz gdzieś w głę­bi du­szy wy­obra­żał so­bie an­wa­la­ra jako spa­sio­ne­go, tłu­ste­go wie­prza, le­żą­ce­go w cuch­ną­cej no­rze na sto­sie ak­sa­mi­tów, ob­gry­za­ją­ce­go wo­ło­wy udziec. Tym­cza­sem czło­wiek, przed któ­re­go ob­li­czem sta­nął, był szczu­pły, nie­mal ży­la­sty. Miał twarz wę­drow­ne­go mni­cha, ta­kie­go, co to re­gu­lar­nie nie do­ja­da i sy­pia w szcze­rym polu. I wy­jąt­ko­wo prze­ni­kli­we spoj­rze­nie.

Gry­ghas sie­dział na krzy­wo zbi­tym krze­śle, po­sta­wio­nym pod jed­nym z cen­tral­nych słu­pów. Do­oko­ła pło­nę­ło kil­ka ko­szy z drew­nem, a ich świa­tło nada­wa­ło twa­rzy męż­czy­zny nie­mal asce­tycz­ny wy­gląd.

– Po­dob­no skra­da­łeś się po da­chach – ode­zwał się lek­ko schryp­nię­tym gło­sem.

– Twoi lu­dzie tak po­wie­dzie­li? – Alt­sin do­tknął ręką szkar­łat­ne­go płasz­cza. – Więc jak są­dzisz, dla­cze­go ubra­łem się w coś ta­kie­go...?

– Dla­cze­go?

– Żeby wi­dzie­li z da­le­ka, jak nad­cho­dzę, i żeby ża­den nie spa­ni­ko­wał i nie wy­strze­lił.

An­wa­lar wska­zał dwa szty­le­ty le­żą­ce z boku.

– A to?

– To? Pa­miąt­ki ro­dzin­ne. Po­my­śla­łem, że sko­ro już będę się skra­dał – pod­kre­ślił ostat­nie sło­wo iro­nicz­nym uśmiesz­kiem – to przy­naj­mniej we­zmę je ze sobą. Twoi chłop­cy by­li­by roz­cza­ro­wa­ni, gdy­by nic przy mnie nie zna­leź­li, praw­da?

– Będę zga­dy­wał. Przy­sze­dłeś, żeby przy­jąć moją pro­po­zy­cję?

– Nie. Przy­sze­dłem zło­żyć wła­sną.

Roz­ma­wia­li sami. W pro­mie­niu do­brych trzy­dzie­stu stóp nie było ni­ko­go, a gwar set­ki lu­dzi i szum wody w ka­na­łach sku­tecz­nie chro­ni­ły ich przed pod­słu­chi­wa­niem, ale Alt­sin ani przez chwi­lę nie wie­rzył, że Gry­ghas po­zo­sta­je bez ochro­ny. De­li­kat­ne swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi było rów­nie wy­mow­ne jak set­ka świą­tyn­nych dzwo­nów. Gdzieś w po­bli­żu był cza­row­nik, może na­wet kil­ku, któ­rzy pil­no­wa­li bez­pie­czeń­stwa swo­je­go pra­co­daw­cy. Poza tym gdy­by ten wy­su­szo­ny su­kin­kot miał zwy­czaj pro­wa­dze­nia po­ga­wę­dek w czte­ry oczy z każ­dym po­dej­rza­nym osob­ni­kiem, któ­re­go do nie­go przy­pro­wa­dzą, nie prze­żył­by jako an­wa­lar kil­ku mie­się­cy.

– My­śla­łem, że to jed­na z tych pro­po­zy­cji, któ­re nie pod­le­ga­ją ne­go­cja­cjom.

– My­śla­łeś też, że ten du­reń Hun­der i kil­ku osił­ków wy­star­czą, by ją zło­żyć. Nikt nie jest nie­omyl­ny.

– Naj­wy­raź­niej. Więc cze­go chcesz?

– Dwa ty­sią­ce ce­sar­skich, a nie pięć­set. I nie bę­dzie tru­ci­zny. Za­ła­twię to po swo­je­mu. Obaj na tym zy­ska­my.

– Tak są­dzisz?

Wciąż ten sam ton, to samo spoj­rze­nie, ta sama obo­jęt­na mina.

– Tak. Mi­nę­ło­by kil­ka dni, za­nim miał­bym oka­zję, żeby się z Gru­bym na­pić, i kil­ka na­stęp­nych, za­nim­by umarł. Obaj wie­my, że może ude­rzyć wcze­śniej. Jest już nie­mal go­to­wy. To był­by szcze­gól­nie zło­śli­wy żart Pani Losu, gdy­by po­de­rżnął ci gar­dło, żeby po­tem sa­me­mu sko­nać.

– I są­dzisz, że by mu się uda­ło? Po­trze­bo­wał­by ca­łej ar­mii, żeby tu do­trzeć.

– On ma ar­mię. Pięć lat temu trzy­mał w por­cie przy­naj­mniej trzy­stu lu­dzi, a te­raz, gdy do­łą­czy­ła do nie­go resz­ta? Ty­siąc, pół­to­ra ty­sią­ca? Obro­nisz się tu przed taką siłą? Na mie­ście sta­wia­ją pięć do jed­ne­go na Gru­ba­sa.

– Kto po­wie­dział, że ci tu­taj to wszyst­ko, co mam?

– Kto po­wie­dział, że hra­bia do­trzy­ma sło­wa?

Tra­fił ide­al­nie. Gry­ghas szarp­nął się, jak­by do­stał szty­le­tem w brzuch, po­bladł, twarz skur­czy­ła mu się w nie­ład­nym, bli­skim pa­ni­ki gry­ma­sie. Alt­sin usły­szał ostrze­gaw­czy dzwo­nek pod czasz­ką. Spa­ni­ko­wa­ni lu­dzie ro­bią głu­pie rze­czy, zwłasz­cza gdy mają pod ręką kil­ku­set ban­dzio­rów.

– Skąd wiesz?!

Głos też się zmie­nił, nie­bez­piecz­nie zbli­żył do krzy­ku.

– To tyl­ko plot­ka, któ­ra za­czy­na krą­żyć po uli­cach. Po­dej­rze­wam zresz­tą, że Gru­by sam ją roz­pusz­cza. Ale jest sku­tecz­na. Na ra­zie mó­wią tak tyl­ko w por­cie, ale za kil­ka dni bę­dzie ją po­wta­rzać całe mia­sto. Gry­ghas sprze­dał Ligę hra­bie­mu i jego bę­kar­tom z mie­cza­mi na ple­cach. Gdy uwie­rzą w nią nie­zde­cy­do­wa­ne gil­die, na przy­kład Szkut­ni­cy Ombe­lii, to Ce­tron przy­pro­wa­dzi do Wa­rzel­ni pięć ty­się­cy lu­dzi. Ja mogę za­ła­twić spra­wę w dwa, góra trzy dni. Gdy zgi­nie...

Za­wie­sił głos. Nie ma to jak od­po­wied­nia in­to­na­cja. Oczy­wi­ste było, że je­śli Ce­tron zgi­nie, mon­to­wa­ny przez nie­go so­jusz roz­pad­nie się. Po­szcze­gól­ne gil­die będą wal­czyć na wła­sną rękę lub w te pędy po­bie­gną do an­wa­la­ra, od­na­wia­jąc przy­się­gi i ła­sząc się w na­dziei na li­tość. Zło­dziei z Ni­skie­go Mia­sta mógł utrzy­mać w ry­zach tyl­ko na­praw­dę sil­ny przy­wód­ca.

Gry­ghas uspo­ko­ił się, choć lewy po­li­czek wy­krzy­wiał mu ner­wo­wy tik.

– Dla­cze­go chcesz to zro­bić?

Alt­sin osten­ta­cyj­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Po­trze­bu­ję pie­nię­dzy.

– To za mało. Parę lat temu ucho­dzi­łeś za jego wy­cho­wan­ka, przy­gar­nął cię z uli­cy, na­kar­mił, ubrał, opła­cił na­ukę w szko­le, na­uczył fa­chu... Więc za­py­tam ostat­ni raz i le­piej, żeby od­po­wiedź mnie za­do­wo­li­ła. Dla­cze­go?

– Bo mnie wy­sta­wił. To­bie i two­im zbi­rom. Masz lu­dzi w por­cie, praw­da?

Ostroż­ne ski­nie­nie gło­wą mu­sia­ło mu wy­star­czyć za od­po­wiedź.

– No to za­osz­czę­dzisz na ich wy­pła­cie. Gdy do nie­go po­sze­dłem, Gru­by roz­ma­wiał ze mną wy­jąt­ko­wo dłu­go, na­wet jak na swo­je zwy­cza­je. A na po­że­gna­nie ob­jął i po­wie­dział, że tra­cił na mnie czas z dwóch po­wo­dów. Pierw­szy to sta­ry sen­ty­ment, a dru­gi to na­ucz­ka, któ­rą chciał mi dać. Hun­der w Ka­łuż­ni­ku to była ta na­ucz­ka. I po­ła­ma­ne że­bra. Ten cho­ler­ny tłu­ścioch roz­ma­wiał ze mną tak dłu­go, aż na­brał pew­no­ści, że twoi szpie­dzy nas za­uwa­ży­li. To oczy­wi­ście zna­czy, że wie, kto szpie­gu­je, i naj­pew­niej każe temu ko­muś przy naj­bliż­szej oka­zji po­pły­nąć wpław na dru­gą stro­nę oce­anu. Ale to też zna­czy, że wy­sta­wił mnie na śmierć. Chciał się prze­ko­nać, kto wró­cił do mia­sta, no to się do­wie. Dwa ty­sią­ce ce­sar­skich, to moja cena.

– I do­pu­ści cię na dłu­gość szty­le­tu?

– Po­trze­bu­je każ­de­go czło­wie­ka. A gdy pój­dę do nie­go i opo­wiem o Hun­de­rze, o tym, jak to mu le­d­wo ucie­kłem i po­ka­żę po­ła­ma­ne że­bra, nie po­wi­nien wy­brzy­dzać.

Za­pa­dło mil­cze­nie. Gry­ghas wle­piał w nie­go prze­ni­kli­wy wzrok, ogień trza­skał w ko­szach, cie­nie tań­czy­ły na ka­mien­nych słu­pach, po­sadz­ce, twa­rzy an­wa­la­ra.

– Dwa ty­sią­ce to dużo. Nie za­pła­cił­bym tyle na­wet za księ­cia.

– Księ­cia ła­two po­dejść. Nie jest przy­wód­cą por­to­wych zło­dziei, spo­dzie­wa­ją­cym się szty­le­tu w każ­dej dło­ni, i nie ota­cza­ją go lu­dzie, któ­rzy za­wdzię­cza­ją mu wszyst­ko, co osią­gnę­li. Sam nie dał­bym za nie­go wię­cej jak dwie­ście. Poza tym dla­cze­go kto­kol­wiek miał­by za­bi­jać księ­cia? Zresz­tą te­raz nie ku­pu­jesz śmier­ci Gru­be­go.

– A co?

– Spo­kój i wła­dzę w Ni­skim Mie­ście. Pew­ność, że przez wie­le lat nikt nie za­gro­zi two­jej po­zy­cji. Wła­sne ży­cie wresz­cie.

Ci­sza. Wró­ci­ła bez­na­mięt­na mina, spo­kój i obo­jęt­ność.

– A skąd ci przy­szło do gło­wy, że wła­dza w Ni­skim Mie­ście musi wy­glą­dać tak jak do tej pory? – do­bie­gło z tyłu.

Ktoś przy­ło­żył zło­dzie­jo­wi mię­dzy ło­pat­ki dzban, w któ­rym tkwił rój wście­kłych szer­sze­ni. Pra­wie pod­sko­czył do góry, w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­mał jęk. Od­wró­cił się po­wo­li, tak, aby mieć i an­wa­la­ra, i tego no­we­go gra­cza na oku. Ma­gia, Moc, któ­ra od nie­go pro­mie­nio­wa­ła, była po­tęż­na, tak po­tęż­na, że na­wet pło­mie­nie zda­wa­ły się przy­ga­sać i od­chy­lać do tyłu. Alt­sin rzu­cił okiem na Gry­gha­sa, któ­ry wy­glą­dał, jak­by wła­śnie zo­ba­czył swo­ją śmierć, i zło­dziej nie mu­siał roz­glą­dać się na boki, by wie­dzieć, że lu­dzie an­wa­la­ra gdzieś zni­kli, roz­pro­szy­li się pod ścia­na­mi lub ucie­kli na dach.

Każ­de­go moż­na ku­pić, a nie­kie­dy naj­lep­szą mo­ne­tą jest strach.

Na­wet się nie zdzi­wił, gdy obcy wszedł w krąg świa­tła, bły­ska­jąc rę­ko­je­ścią pół­to­ra­ka nad ra­mie­niem.

– Cza­sy Ligi i sta­rych po­rząd­ków do­bie­ga­ją koń­ca, przy­ja­cie­lu. Nie bę­dzie już band rze­zi­miesz­ków za­pro­wa­dza­ją­cych na uli­cach wła­sne pra­wo. Pora to za­koń­czyć, pora, by Pan Bi­tew upo­mniał się o na­leż­ne mu miej­sce i ob­jął to mia­sto swo­im nie­śmier­tel­nym du­chem, aby je oczy­ścić i po­wieść ku chwa­le...

Alt­sin prze­stał słu­chać mniej wię­cej w po­ło­wie dru­gie­go zda­nia. To zna­czy do­cie­ra­ło do nie­go, co ten rzeź­nik hra­bie­go mó­wił, ale szcze­gó­ły wła­ści­wie nie mia­ły zna­cze­nia. Prze­cież jak za­wsze cho­dzi­ło o coś w sty­lu „te­raz my tu rzą­dzi­my”.

Zło­dzie­ja bar­dziej in­te­re­so­wa­ło, w jaki spo­sób su­kin­syn z mie­czem się po­ru­sza, jak sta­wia sto­pę za sto­pą, mięk­ko, lek­ko ugi­na­jąc ko­la­na, jak­by brał udział w po­wol­nym, sfor­ma­li­zo­wa­nym do gra­nic ab­sur­du dwor­skim tań­cu. I jego strój, czar­ne spodnie i ko­szu­la oraz lek­ka, skó­rza­na ka­mi­zel­ka na wierz­chu. Nic, co by go spo­wal­nia­ło, krę­po­wa­ło ru­chy, od­bie­ra­ło kon­tro­lę nad prze­bie­giem star­cia. Jak się sta­je do wal­ki z czymś ta­kim, jak ten ka­wał że­la­za, któ­ry chło­pak ta­skał na ple­cach, trze­ba albo za­ło­żyć peł­ną pły­to­wą zbro­ję, albo wła­śnie po­le­gać na szyb­ko­ści i uni­kach.

Chło­pak... To było od­po­wied­nie sło­wo. Ta twarz chy­ba jesz­cze nie pie­ści­ła się z brzy­twą. Szes­na­ście, sie­dem­na­ście lat? Mło­dy jak na ko­goś bu­dzą­ce­go aż taką gro­zę.

Tyl­ko że tu nie cho­dzi­ło ani o spo­sób po­ru­sza­nia się, ani o wiel­ki miecz na ple­cach. Cho­dzi­ło o Moc, któ­ra aż pro­mie­nio­wa­ła z po­sta­ci. O aurę Po­tę­gi. I ta Po­tę­ga na­gle za­ci­snę­ła się w pięść.

... wrzask i ło­mot. Wy­cie zda­je się do­cho­dzić ze­wsząd, jak­by na­wet nie­bo i zie­mia krzy­cza­ły. Koń po­trzą­sa łbem, par­ska. Za­pach krwi nie­po­koi na­wet jego, ogie­ra szko­lo­ne­go do wal­ki. Po chwi­li wy­cie milk­nie, roz­pa­da się na po­je­dyn­cze dźwię­ki, brzęk me­ta­lu, skom­le­nie ran­nych, czła­pa­nie ty­się­cy stóp.

Od­wra­ca się i wpa­tru­je w są­sied­nie wzgó­rze. Nie musi tego ro­bić. Wie, gdzie jest Amu­ro­ee – Dłoń Po­cie­sze­nia, lecz wie­dzieć a wi­dzieć to dwie róż­ne spra­wy. Oczy­wi­ście ona wie, że na nią pa­trzy, uno­si w górę za­krwa­wio­ną włócz­nię na znak, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Jej gest jest tak samo zbęd­ny jak jego spoj­rze­nie, bo gdy­by co­kol­wiek było nie tak, od razu by to po­czuł. Ale chce pa­trzeć i chce, by ona o tym wie­dzia­ła. Sio­stra w woj­nie, w rze­zi i w smut­ku.

Na dole, u stóp wzgó­rza, któ­re trze­ba utrzy­mać, pie­cho­ta po­rząd­ku­je szyk. Cięż­kie tar­cze jesz­cze raz two­rzą li­nię, dłu­gie piki wy­ra­sta­ją la­sem nad ich gór­ny­mi kra­wę­dzia­mi. Cof­nąć się o dzie­sięć kro­ków, my­śli, i pięć ty­się­cy lu­dzi robi dzie­sięć kro­ków w tył. Te­raz wróg na­po­tka na swo­jej dro­dze ko­lej­ną prze­szko­dę, bo roz­mię­kły od krwi grunt bę­dzie ucie­kał mu spod stóp.

Roz­to­czył nad nimi swo­je­go du­cha. Czu­je każ­de­go wo­jow­ni­ka z osob­na i czu­je ich jako jed­ność, od­dział. Są jego dzieć­mi, za­przy­się­że­ni i zwią­za­ni, i nie ma ta­kiej siły, któ­ra zła­ma­ła­by ich wier­ność. Trze­ci dzień sto­ją u stóp tego wzgó­rza i od­pie­ra­ją atak za ata­kiem. Z pięt­na­stu ty­się­cy zo­sta­ło pięć, ale dzię­ki temu za­pa­sy wody, któ­re przy­nie­śli, wy­star­czą na dłu­żej. Gdy­by na­dal miał pod sobą pięt­na­ście ty­się­cy, pi­li­by już wła­sny mocz.

Amu­ro­ee też stra­ci­ła więk­szość lu­dzi. Jej Świę­ty Hu­fiec z dzie­się­ciu ty­się­cy skur­czył się do dwóch. Lecz jej obec­ność jest na­dal tak sil­na i pew­na jak trzy dni temu. Dwer­tyss, Han­we’ra, Lan­wee i Kam­ryh przy­by­wa­ją. Są już kil­ka mil od nich. Czu­je w środ­ku spo­koj­ną, twar­dą jak ska­ła pew­ność. Wkrót­ce zgnio­tą wro­ga.

Atak jest pro­wa­dzo­ny tak jak po­przed­nie, z ję­kiem trąb i me­ta­licz­nym sko­wy­tem nie­zna­nych in­stru­men­tów. Nad­cho­dzą ty­sią­ca­mi, bla­do­skó­rzy, o wło­sach tak ja­snych, że pra­wie bia­łych, w pan­cer­zach wy­glą­da­ją­cych jak zro­bio­ne z por­ce­la­no­wych sko­rup. Suną ni­czym fala, bez ładu i skła­du, co jest sprzecz­ne z ich do­tych­cza­so­wą tak­ty­ką. Gdzie się po­dzia­ły rów­ne czwo­ro­bo­ki, któ­ry­mi ata­ko­wa­li do tej pory? Co się zmie­ni­ło?

Prze­no­si wzrok na do­li­nę, któ­rej wyj­ście za­my­ka­ją ską­pa­ne we krwi wzgó­rza, ob­sa­dzo­ne przez nie­go i sio­strę. Ado­euynn tkwi nie­ru­cho­mo do­kład­nie w tym miej­scu, gdzie się ob­ja­wiło. Bla­da kula o śred­ni­cy stu stóp, ja­śnie­ją­ca per­ło­wym bla­skiem. Moc ar­te­fak­tu jest po­tęż­na. Po­trze­bu­je wszyst­kich sił, by po­sta­wić jej ba­rie­rę, by ścią­gnąć wal­kę z płasz­czy­zny star­cia by­tów do po­zio­mu cio­sów mie­czy i to­po­rów. Dzię­ki temu ist­nie­je szan­sa, że te­ren na pięć­dzie­siąt mil wo­kół nie zmie­ni się w kra­ter wy­peł­nio­ny szkli­wem.

Być może, prze­my­ka mu przez gło­wę, być może ono też czu­je ich zbli­ża­ją­ce się ro­dzeń­stwo. Sze­ścio­ro to za­le­d­wie po­ło­wa, lecz i tak dość, by zmu­sić zie­mię, aby otwo­rzy­ła się i po­chło­nę­ła obcą obrzy­dli­wość. Być może ten atak to akt de­spe­ra­cji.

Szy­ko­wać się, grzmi w gło­wach wszyst­kich wo­jow­ni­ków. Trzy li­nie! Piki przed tar­cze! Trzy sze­re­gi!

Pi­ki­nie­rzy prze­my­ka­ją mię­dzy pa­węż­ni­ka­mi, kar­nie zaj­mu­ją po­zy­cję. W bie­gu od­da­ją swo­je ma­nier­ki to­wa­rzy­szom. Nie zdo­ła­ją się wy­co­fać, mają jed­nak osła­bić atak, nie do­pu­ścić, by zwar­ta masa na­past­ni­ków ude­rzy­ła o mur tarcz z ca­łym im­pe­tem, bo mo­gła­by go prze­rwać. Wi­dział to już wie­le razy.

Pierw­szy sze­reg pi­ki­nie­rów klę­ka, dru­gi po­chy­la się lek­ko, trze­ci obu­rącz uno­si broń. Trzy li­nie dłu­gich gro­tów mie­rzą w pier­si ata­ku­ją­cych.

Ude­rze­nie!

Czu­je je na ca­łej li­nii. Fala na­past­ni­ków roz­bi­ja się na pi­kach, na­pie­ra, pierw­sze sze­re­gi giną, lecz ko­lej­ne rzu­ca­ją się na­przód. Prze­my­ka­ją pod i mię­dzy dłu­gi­mi drzew­ca­mi, do­pa­da­ją jego wo­jow­ni­ków, w ruch idą to­po­ry, za­krzy­wio­ne mie­cze, noże. Sto­ją­ce wo­kół na­czy­nia szar­pią się i drżą, od­bie­ra­jąc echo tego ude­rze­nia, falę naj­pierw dzie­siąt­ków, po­tem se­tek śmier­ci. Uspo­ka­ja ich przez Wę­zeł – jesz­cze nie czas.

Po­wstrzy­mu­je im­pul­sem Woli pa­ni­kę na pra­wym skrzy­dle, gasi strach, na­peł­nia żyły bi­tew­nym szałem. Pi­ki­nie­rzy, gdy już nie mogą uży­wać głów­nej bro­ni, rzu­ca­ją drzew­ca i z krót­ki­mi mie­cza­mi ska­czą wro­gom do gar­deł. Wal­czą jak de­mo­ny, gdy mie­cze ła­mią się lub grzę­zną w cia­łach, walą ka­mie­nia­mi, heł­ma­mi zdję­ty­mi z głów, du­szą, wy­łu­pu­ją oczy, gry­zą i ko­pią. Prze­sta­ją za­bi­jać do­pie­ro wte­dy, gdy sami pa­da­ją mar­twi.

Lecz jed­ni umie­ra­ją szyb­ciej, a inni wol­niej. O to mu cho­dzi­ło. Wróg do­cie­ra do głów­nej li­nii obro­ny, dłu­gie­go sze­re­gu pa­wę­ży, nie jed­ną zwar­tą masą, lecz wie­lo­ma ma­ły­mi od­dzia­ła­mi. I gi­nie. Nad tar­cza­mi po­chy­la się ko­lej­na li­nia pik, za któ­ry­mi – gdy prze­ciw­nik jest już bar­dzo bli­sko – po­ja­wia się kwiat jego ar­mii, cięż­ka pie­cho­ta uzbro­jo­na w ber­dy­sze, kor­ba­cze na dłu­gich trzon­kach i bo­jo­we cepy. Cios kor­ba­czem, za­da­ny obu­rącz zza cięż­kiej tar­czy, roz­bi­ja heł­my, ła­mie krę­go­słu­py, miaż­dży że­bra.

Krew ob­cych wo­jow­ni­ków jest rów­nie czer­wo­na jak krew jego lu­dzi.

Po­wo­li na­cisk na li­nię tarcz ro­śnie. Pa­węż­ni­ków do­bie­rał sta­ran­nie, wszy­scy to ni­skie, krę­pe, lecz sil­ne jak woły chło­py, a prze­cież te­raz mu­szą za­pie­rać się z ca­łych sił, by nie ro­ze­rwać szy­ku. Ber­dy­sze, cepy i kor­ba­cze raz za ra­zem uno­szą się i opa­da­ją, uno­szą i opa­da­ją, cią­gnąc za sobą war­ko­cze krwi i strzę­py ciał. Zda­je się jed­nak, że to za mało, bo eh­lu­re­ho­wie prą na­przód, jak gdy­by nie za­le­ża­ło im na wła­snym ży­ciu. Ze szczy­tu wzgó­rza wi­dzi ich twa­rze o ostrych ry­sach, w któ­rych ko­ści po­licz­ko­we i pod­bród­ki wy­glą­da­ją tak, jak­by ukształ­to­wa­no je ude­rze­nia­mi dłu­ta kiep­skie­go rzeź­bia­rza. I pla­my czer­ni wy­peł­nia­ją­ce jamy oczo­do­łów. Są do­sko­na­ły­mi wo­jow­ni­ka­mi, a te­raz zmie­nia­ją się w be­stie.

Przed ścia­ną tarcz utwo­rzy­ła się już war­stwa mar­twych i umie­ra­ją­cych nie­przy­ja­ciół, któ­rzy nie mogą upaść, bo na­stęp­ne sze­re­gi prą na­przód zbyt moc­no. Li­nia jego wojsk za­czy­na się chwiać.

„Pięć kro­ków w tył!”.

Pa­węż­ni­cy od­ry­wa­ją się od wro­ga i sze­re­gi mar­twych wresz­cie walą się na zie­mię. To po­wstrzy­mu­je na chwi­lę im­pet na­tar­cia.

Nim mi­nie sto ude­rzeń ser­ca, musi znów wy­dać roz­kaz wy­co­fa­nia się.

A po pięć­dzie­się­ciu – ko­lej­ny.

Za każ­dym ra­zem skra­ca li­nię obro­ny, bo nie wszyst­kim wo­jow­ni­kom uda­je się ode­rwać od nie­przy­ja­cie­la. Nie­któ­rzy zo­sta­ją i giną. Oce­nia, że stra­cił już ko­lej­ny ty­siąc lu­dzi, a każ­dy z nich był na swój spo­sób bez­cen­ny. Jed­nak trze­ba było po­wstrzy­mać na­jeźdź­ców, a te­raz zro­bi wszyst­ko, by śmierć dziel­nych lu­dzi nie po­szła na mar­ne.

Się­ga ku Amu­ro­ee, tym ra­zem Wolą. Nie jest źle, jej wzgó­rze jest bar­dziej stro­me, ła­twiej się bro­nić, a wróg nie może ro­ze­rwać li­nii obro­ny samą masą, bo ta masa wła­śnie dzia­ła prze­ciw nie­mu. Ata­ku­ją­cy śli­zga­ją się po na­mok­nię­tych zbo­czach i zsu­wa­ją w dół. Do­brze.

Czu­je zmę­cze­nie swo­ich lu­dzi, każ­dą tar­czę cięż­szą od młyń­skie­go ka­mie­nia, każ­dy to­pór, miecz i włócz­nię, któ­re nie­mal nie dają się już pod­nieść do cio­su. Wal­czą trzy dni i trzy noce bez od­po­czyn­ku, pod­trzy­my­wa­ni tyl­ko Wolą. Lecz na­wet Wola może nie wy­star­czyć.

I wte­dy, gdy musi ich cof­nąć o ko­lej­ne pięć kro­ków, czu­je ich. Zie­mia drży. Trzę­sie się jak w ata­ku go­rącz­ki. A w tym drże­niu jest ło­skot, grzmot i tę­tent. Dzie­sięć ty­się­cy cięż­kiej jaz­dy wali dro­gą mię­dzy wzgó­rza­mi i ude­rza w bok ata­ku­ją­cych. Lan­wee – Bia­ła Strza­ła, wy­prze­dził resz­tę, by wspo­móc obro­nę.

Tę­sk­ni­li­ście? Od­sy­ła mu po­brzmie­wa­ją­ce kpi­ną prze­cze­nie. Tę­sk­nić? Za ka­wał­kiem wła­snej du­szy?

Niby po co?

Nie zdo­łał ustać na no­gach. Na­gle coś się sta­ło z po­sadz­ką, któ­ra ru­szy­ła mu na spo­tka­nie, a spo­sób, w jaki o nią wal­nął, po­wi­nien przejść do le­gen­dy. Jak­by ktoś jed­nym ru­chem pod­ciął mu wszyst­kie ścię­gna. Su­szo­ne mię­so i cie­pła woda wy­rwa­ły się z żo­łąd­ka przez na wpół otwar­te usta.

Co się z nim, na li­tość Wiel­kiej Mat­ki, dzia­ło?! Moc bi­ją­ca od tego gów­nia­rza we­pchnę­ła go wprost w ob­ję­cia... cze­goś. To wspo­mnie­nie było inne. Tym ra­zem nie czuł chłod­nej, pod­szy­tej po­gar­dą nie­na­wi­ści, nie czuł chę­ci mor­du. To była zwy­kła, nor­mal­na bi­twa, któ­rą na­le­ża­ło wy­grać, lecz w któ­rej tak­że śmierć każ­de­go czło­wie­ka mia­ła zna­cze­nie. Tym ra­zem... ża­ło­wał każ­de­go za­bi­te­go, Woli uży­wał ra­czej jako wspar­cia mo­ra­le niż na­rzę­dzia do ła­ma­nia du­cha, a lu­dzie wal­czy­li i gi­nę­li... dla nie­go.

Ostrze do­ty­ka­ją­ce kar­ku było go­rą­ce, jak­by do­pie­ro co wy­ję­to je z pa­le­ni­ska.

– Tak są­dzi­łem – głos zda­wał się wy­peł­niać cały ma­ga­zyn. – Nie je­steś zwy­kłym rynsz­to­ko­wym szczu­rem. Więc kim? Co ucze­pi­ło się tego ka­wał­ka łaj­na, któ­ry na­zy­wasz du­szą? Kogo przy­wlo­kłeś tu zza Mro­ku? Och, gdy­bym miał wię­cej cza­su, po­pra­co­wał­bym nad tobą tak, że wy­pluł­byś płu­ca, pró­bu­jąc od­po­wie­dzieć na wszyst­kie moje py­ta­nia. Wstań!

Alt­sin na­gle od­zy­skał wła­dzę w koń­czy­nach. I rów­nie na­gle od­krył, że nie czu­je ani oszo­ło­mie­nia, ani zmę­cze­nia, ani tę­pe­go bólu po­ła­ma­nych że­ber. I że wi­dzi ota­cza­ją­cą chło­pa­ka mięk­ką, sza­rą aurę, jak­by coś z nie­go pa­ro­wa­ło.

Wstał po­wo­li, dy­sząc cięż­ko i chwie­jąc się na no­gach. Się­gnął do za­pię­cia płasz­cza. Je­den ruch i trzy­mał go w ręku, zwi­nię­ty w kłąb. W tej sa­mej chwi­li z da­chu do­biegł ich prze­cią­gły, alar­mo­wy okrzyk. Ry­chło w czas.

– Wi­dzę, że resz­ta por­to­wych ścierw po­sta­no­wi­ła po­szu­kać chwa­ły w wal­ce. – Mło­dzik stał trzy jar­dy od nie­go, ścią­gnię­ty z ple­ców miecz trzy­mał jed­ną ręką, od­chy­lo­ny w bok. – To na­wet le­piej, niż mo­głem są­dzić, za jed­nym za­ma­chem po­zbę­dzie­my się więk­szo­ści z nich.

Alt­sin od­chrząk­nął i wy­pluł kulę lep­kiej, kwa­śnej fleg­my. Wi­dział go. WI­DZIAŁ go. Nie tyl­ko jako syl­wet­kę oświe­tlo­ną drżą­cy­mi pło­mie­nia­mi. Wi­dział wy­raź­nie, ni­czym w peł­nym słoń­cu, każ­de drgnie­nie twa­rzy, cień na dnie źre­nic, pra­cę dło­ni za­ci­śnię­tej na rę­ko­je­ści.

– A skąd przy­szło ci do gło­wy – le­d­wo roz­po­znał wła­sny głos – że oni po­trze­bu­ją ja­kiej­kol­wiek chwa­ły? To ban­dy­ci, zło­dzie­je i mor­der­cy. Przy­szli tu, by za­bić to coś, co po­da­je się za an­wa­la­ra.

Gry­ghas wciąż sie­dział nie­ru­cho­mo jak przy­kle­jo­ny do krze­sła. Mło­dy szlach­cic mach­nął lek­ce­wa­żą­co dło­nią.

– Za­nim zo­rien­tu­ją się, w któ­rym ma­ga­zy­nie prze­by­wa, przy­bę­dą na­sze po­sił­ki.

Tak, to mia­ło sens. Ob­sa­dze­nie kil­ku ma­ga­zy­nów, zmu­sze­nie Ce­tro­na do sztur­mo­wa­nia jed­ne­go za dru­gim, a w koń­cu za­ata­ko­wa­nie jego osła­bio­nych sił. Do­bry, so­lid­ny, żoł­nier­ski plan. Zu­peł­nie w sty­lu by­łe­go woj­sko­we­go, ta­kie­go jak hra­bia. To tłu­ma­czy­ło, dla­cze­go Wa­rzel­nia spra­wia­ła wra­że­nie opu­sto­sza­łej. Resz­ta Pra­wych i więk­szość stra­ży miej­skiej ukry­wa­ła się za­pew­ne albo na jej gra­ni­cy, albo w któ­rymś z dal­szych ma­ga­zy­nów.

– A gdy mnie do nie­go pro­wa­dzi­li, to ten pięk­ny, wi­docz­ny na milę płaszcz za­ło­ży­łem, żeby ochro­nić się przed wie­czor­ną bry­zą? – Alt­sin po­trzą­snął trzy­ma­ną w ręku tka­ni­ną. – Sko­ro już wspo­mnia­łem o bry­zie... Czy wiesz, że cięż­kie bar­ki wpły­wa­ły do tu­tej­szych ka­na­łów naj­czę­ściej wła­śnie wie­czo­rem? Wie­ją­cy od mo­rza wiatr uła­twiał ich wpro­wa­dza­nie. Czy te liny i łań­cusz­ki, któ­ry­mi prze­gro­dzi­li­ście ka­na­ły, po­wstrzy­ma­ją dłu­gą na sto stóp, roz­pę­dzo­ną kry­pę?

Gry­ghas za­skom­lił coś i rzu­cił się na nie­go, bły­ska­jąc trzy­ma­nym w ręku szty­le­tem. Alt­sin zro­bił unik, kop­nął ata­ku­ją­ce­go z pół­ob­ro­tu w ko­la­no i przy­ło­żył po­tęż­nym sier­po­wym w skroń. An­wa­lar ru­nął na zie­mię jak ster­ta szmat.

Mło­dzik na­wet nie drgnął i zło­dziej zo­rien­to­wał się, że sam też jest ob­ser­wo­wa­ny i oce­nia­ny.

Krzy­ki na da­chu wy­bu­chły ze zdwo­jo­ną siłą. Coś ol­brzy­mie­go wtar­gnę­ło mię­dzy ma­ga­zy­ny. Gi­gan­tycz­ny obiekt prze­su­wał się po­wo­li, zdra­pu­jąc war­stwę wo­do­ro­stów i musz­li ze ścian ka­na­łu.

A po­tem w za­ba­ry­ka­do­wa­ne wro­ta rąb­nę­ła boża pięść. Już po pierw­szym ude­rze­niu roz­legł się od­głos pę­ka­ją­ce­go drew­na, a przy­bi­te od środ­ka de­ski syp­nę­ły drza­zga­mi i gwoźdź­mi.

– Usta­wi­li ta­ran na bar­ce. Gru­by wciąż umie za­ska­ki­wać, nie są­dzisz...? – Alt­sin mach­nął ręką i rzu­cił zwi­nię­ty płaszcz do naj­bliż­sze­go ko­sza z ogniem. Syp­nę­ły iskry, ogień za­bar­wił się na głę­bo­ką pur­pu­rę.

Na­głe zwę­że­nie źre­nic, drgnie­nie dło­ni za­ci­śnię­tej na mie­czu i nie­mal nie­zau­wa­żal­ne prze­nie­sie­nie środ­ka cięż­ko­ści w przód. A po­tem miecz kre­ślą­cy w po­wie­trzu za­wi­ły łuk i zmie­rza­ją­cy wprost w stro­nę jego gło­wy. I ręka zło­dzie­ja, wę­dru­ją­ca na spo­tka­nie klin­gi.

Zła­pał głow­nię pra­wą ręką mniej wię­cej w po­ło­wie, stal przy­kle­iła się do dło­ni, ostrze po­ca­ło­wa­ło ją mięk­ko, bez­bo­le­śnie, dru­ga dłoń wy­strze­li­ła do przo­du i schwy­ci­ła miecz ni­żej, tuż przy jel­cu. Szarp­nął w górę, wy­rwał broń z ręki za­sko­czo­ne­go Pra­we­go, sta­nął na pal­cach i z góry, jak­by był ry­ba­kiem po­lu­ją­cym za po­mo­cą har­pu­na, wal­nął go pro­sto w twarz gło­wi­cą mie­cza.

Nos pękł, za­mie­nio­ny w krwa­wy pla­cek, usta eks­plo­do­wa­ły. Szlach­cic zła­pał się za twarz, krzyk za­mie­nił się w char­kot i ugrzązł za po­ła­ma­ny­mi zę­ba­mi. Alt­sin pod­rzu­cił miecz w górę, płyn­nie, jak­by ćwi­czył to od uro­dze­nia, zła­pał go w po­wie­trzu i za­młyn­ko­wał. Ostrze nie tań­czy­ło wo­kół nie­go. Ostrze było nim, czę­ścią cia­ła, ka­wał­kiem woli, du­szy, jed­no­ścią. Spoj­rzał na rzę­żą­ce­go mło­dzi­ka. Ota­cza­ją­ca go aura już nie wy­glą­da­ła prze­ra­ża­ją­co, zni­kło uczu­cie obez­wład­nia­ją­cej Po­tę­gi. W nocy świe­ca może ucho­dzić za słoń­ce, lecz w dzień...

Trze­ba go za­bi­jać po­wo­li... ob­ciąć dło­nie... po­tem sto­py... wy­ka­stro­wać... wy­łu­pić oczy i wy­rwać ję­zyk... ze­rwać kil­ka pa­sów skó­ry...

A po­tem zo­sta­wić, niech go znaj­dą. Niech się boją.

Ob­li­zał war­gi, czu­jąc sło­no-że­la­zi­sty po­smak. Coś lep­kie­go i go­rą­ce­go po­pły­nę­ło mu po po­licz­kach.

Wy­pad i sztych, chło­pak wciąż trzy­ma ręce przy twa­rzy, char­czy, pró­bu­je wy­wrzesz­czeć z sie­bie ból, ostrze ude­rza tuż nad prze­po­ną, prze­bi­ja skó­rza­ną kurt­kę, roz­ci­na ser­ce i wy­cho­dzi ple­ca­mi.

Nie. Je­śli za­bi­jasz, rób to szyb­ko.

Jak­by we wnę­trzu gło­wy zde­rzy­ły mu się dwa peł­no­mor­skie dro­mo­ny.

A może to huk wy­ła­my­wa­nych wrót i ryk set­ki lu­dzi Ce­tro­na, sztur­mu­ją­cych wnę­trze ma­ga­zy­nu?

Alt­sin pu­ścił rę­ko­jeść i prze­wró­ci­li się obaj – on i mar­twy już szlach­cic.

* * *

Szum mo­rza, lek­kie ko­ły­sa­nie, skrzy­pie­nie wio­seł. Noc. Był na bar­ce, co ozna­cza­ło, że Gru­by nie zo­sta­wił go w ma­ga­zy­nie.

– Ock­ną­łeś się.

Głos do­cho­dził z góry. Po chwi­li ktoś cięż­ko klap­nął obok nie­go. Ce­tron.

– Ock­ną­łem. Jak oko?

– Nie naj­go­rzej. – Po ich ostat­nim spo­tka­niu Ce­tron no­sił po­tęż­ną śli­wę pod le­wym okiem. – Sto ude­rzeń ser­ca. Może mniej. Tyle to nam za­ję­ło. Tak jak pla­no­wa­li­śmy, synu. I nie stra­ci­łem ani jed­ne­go czło­wie­ka, byli zbyt za­sko­cze­ni, żeby za­re­ago­wać. Ryba nie ma już łba.

– A łeb gdzie?

Zło­dziej uniósł rękę i de­li­kat­nie ob­ma­cał twarz. Wąsy i bro­dę po­kry­wał na wpół za­schnię­ty skrzep, na po­licz­kach i wo­kół uszu twar­da sko­ru­pa kru­szy­ła się pod pal­ca­mi.

– Po­pły­nął do Bliź­niąt z ka­mie­niem u stóp. I tak masz gębę, jak­byś ją wsa­dził do ka­dzi do ro­bie­nia ka­szan­ki. Mało bra­ko­wa­ło, a by­li­by­śmy cię prze­ga­pi­li. Mu­sia­łeś obe­rwać ja­kimś za­klę­ciem.

Alt­sin ostroż­nie wziął głęb­szy od­dech. Bo­la­ły go sta­wy, bo­la­ły że­bra, coś kłu­ło w le­wym boku. Miał wra­że­nie, że po­sta­rzał się o dwa­dzie­ścia lat.

To przej­dzie, z głę­bi umy­słu na­pły­nę­ła spo­koj­na pew­ność. Że­bra za­go­iły ci się w dwa dni, a z tym pój­dzie jesz­cze szyb­ciej. Ju­tro ból bę­dzie tyl­ko echem, a po­ju­trze snem. Tak, obe­rwa­łeś za­klę­ciem. Ta­kim, któ­re po­zwo­li­ło ci zła­pać ostrze pół­to­ra­ka gołą dło­nią. Ta­kim, któ­re spra­wia, że chcesz ob­dzie­rać lu­dzi żyw­cem ze skó­ry i krwa­wisz z nosa, oczu i uszu, jak­by wy­buchł ci mózg. To była Moc, w to­bie. Ra­zem z de­mo­nem.

– Mia­łeś do­bry po­mysł z tym płasz­czem, ina­czej mo­gli­by­śmy was szu­kać do tej pory.

Tak. Zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie ro­bią de­spe­rac­kie rze­czy, a on ani przez chwi­lę nie miał wąt­pli­wo­ści, że ofer­ta Hun­de­ra jest war­ta tyle, co ro­bak wi­ją­cy się na ha­czy­ku. Je­śli z niej sko­rzy­sta, bę­dzie mar­twy.

Była jesz­cze spra­wa Gru­be­go. Zło­dziej wró­cił do por­tu, wszedł do ka­mie­nicz­ki Ce­tro­na i na po­wi­ta­nie grzmot­nął go w zęby. Sta­ry su­kin­syn był w pra­wie, za śmierć Ker­la­na mógł wy­sta­wić go lu­dziom Gry­gha­sa, ale by­ło­by do­brze, gdy­by uprze­dził, że Alt­sin po­wi­nien mieć oczy do­oko­ła gło­wy. Z dru­giej stro­ny komu mógł za­ufać w tej sy­tu­acji? Po­ka­zał więc Gru­be­mu bu­te­lecz­kę z tru­ci­zną i przed­sta­wił pro­po­zy­cję an­wa­la­ra. A ten zre­wan­żo­wał się swo­ją: szyb­ki atak od stro­ny mo­rza, za­bi­cie Gry­gha­sa i wy­co­fa­nie się. Plan był pro­sty i de­spe­rac­ki, za­miast wie­lo­mie­sięcz­nej woj­ny mię­dzy gil­dia­mi, z cie­niem hra­bie­go nad kar­kiem, bły­ska­wicz­ne ude­rze­nie, od­rą­bu­ją­ce ry­bie łeb, jak ma­wia­no w por­cie. Bez Gry­gha­sa jego lu­dzie byli tyl­ko ban­dą zbi­rów, po­zba­wio­ną przy­wódz­twa i co naj­waż­niej­sze, mo­ty­wa­cji do wal­ki. Liga Czap­ki stra­ci­ła an­wa­la­ra, lecz chy­ba nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że nie na dłu­go.

Je­dy­ną rze­czą, któ­ra po­wstrzy­ma­ła wcze­śniej Ce­tro­na, był fakt, iż Gry­ghas ob­sa­dził swo­imi ludź­mi kil­ka ma­ga­zy­nów i nikt nie wie­dział, w któ­rym znaj­do­wał się na­praw­dę.

Alt­sin wy­szedł wte­dy od Gru­be­go, po­spa­ce­ro­wał po por­cie, wy­pił kil­ka piw, zjadł do­bry obiad i wró­cił z wła­snym pla­nem. Po­wie­dział, że pój­dzie do Gry­gha­sa w czer­wo­nym, wi­docz­nym na milę płasz­czu, aby lu­dzie Ce­tro­na, ob­ser­wu­ją­cy ich z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, mo­gli od razu usta­lić, do któ­re­go ma­ga­zy­nu go za­bio­rą. I że dla pew­no­ści wszy­je pod po­szew­kę kil­ka wo­recz­ków z al­che­micz­nym prosz­kiem, któ­ry pa­ląc się, zmie­nia bar­wę pło­mie­ni. Uży­wa­no go do noc­nej sy­gna­li­za­cji mię­dzy stat­ka­mi na mo­rzu. Je­śli bę­dzie miał moż­li­wość, to we­wnątrz ma­ga­zy­nu pod­pa­li płaszcz i tak za­sy­gna­li­zu­je ich po­zy­cję. Dzię­ki temu po wy­ła­ma­niu wrót lu­dzie Gru­be­go nie mie­li pro­ble­mów, by go od­na­leźć w ol­brzy­mim bu­dyn­ku.

A wraz z nim Gry­gha­sa.

Plan do­sko­na­ły. Im­pe­rial­ne Szczu­ry po­win­ny się od nich uczyć.

Po­tem wy­mie­nił swo­ją cenę.

Pięć­set ce­sar­skich.

Za taką kwo­tę znaj­dzie lu­dzi, któ­rzy wy­rwą mu z gło­wy de­mo­na.

Zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie po­win­ni ko­rzy­stać z każ­dej nada­rza­ją­cej się szan­sy.

Gru­by wła­śnie mó­wił coś do nie­go, coś o po­zo­sta­niu w mie­ście ra­zem z nim i ro­bie­niu po­rząd­ków. Każ­dy może mieć wła­sne ma­rze­nia.

– Moje pie­nią­dze? – Ałt­sin prze­rwał mu, uno­sząc dłoń.

– Do­sta­niesz. Tak jak się umó­wi­li­śmy.

– Do­brze. Masz mi­skę z wodą na tej łaj­bie?

– Coś znaj­dę.

– Przy­nieś mi ją. Chcę ob­myć twarz. A po­tem wy­sa­dzisz mnie na na­brze­żu. A gdy prze­ślesz mi zło­to, to zo­sta­wisz w spo­ko­ju. To nie jest moja woj­na, Cet, nie moja spra­wa.

Przy­mknął po­wie­ki. Ci­sza, któ­ra za­pa­dła nad jego gło­wą, była bar­dziej niż wy­mow­na. Gru­by nie od­zy­wał się przez resz­tę dro­gi, pa­trzył tyl­ko, jak Alt­sin zmy­wa krew z twa­rzy, pa­ku­je swo­je rze­czy i szy­ku­je się do zej­ścia na ląd. Bar­ka, pcha­na pięć­dzie­się­cio­ma wio­sła­mi, szyb­ko do­tar­ła do głów­ne­go por­tu.

Alt­sin ze­sko­czył na ciem­ne na­brze­że i od­wró­cił się do by­łe­go pa­tro­na.

– Nie zmu­szę cię do ni­cze­go – głos Ce­tro­na był spo­koj­ny, obo­jęt­ny.

– Nie. Nie zmu­sisz. Ni­g­dy tego nie ro­bi­łeś. Wo­la­łeś, żeby lu­dzie szli za tobą sami, niż cią­gnąć ich uwią­za­nych na po­wro­zach. Bę­dziesz do­brym an­wa­la­rem. I Ce­tron...

– Co?

– Ja też lu­bię to mia­sto. Więc... je­śli za­cznę się dziw­nie za­cho­wy­wać... je­śli usły­szysz, że ro­bię rze­czy, któ­rych nie po­wi­nie­nem... któ­rych na pew­no bym nie zro­bił... Przy­ślij do mnie lu­dzi. Do­brych lu­dzi. Naj­lep­szych, ja­kich bę­dziesz miał. Nie ża­łuj na nich zło­ta.

Ukrył się w cie­niu, za­nim Gru­by zdą­żył za­re­ago­wać.


Загрузка...