9 Dobra śmierć.

Ostrze miecza Lana rozłupało nieomal na pół głowę Myrddraala. Mandarb zatańczył, a Lan wprawnymi ruchami wodzy cofnął go o parę kroków – tymczasem Pomor miotał się w spazmach śmierci, siejąc wokół fragmentami strzaskanej czaszki. Śmierdząca czarna krew zalała skały, już po tylekroć skrwawione.

– Lordzie Mandragoran!

Lan odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Zobaczył jednego ze swoich ludzi i jego rękę wyciągniętą mniej więcej w kierunku, gdzie znajdował się ich obóz. Powietrze nad nim barwiła łuna w kolorze jaskrawej czerwieni.

„Już południe?” – zdziwił się, unosząc miecz, żeby dać swoim Malkierczykom sygnał do odwrotu. Wojska Kandoru i Arafel zajmowały ich miejsce: lekka kawaleria uzbrojona w łuki zasypywała zbitą masę Trolloków kolejnymi zmasowanymi salwami strzał.

Odór był okropny. Lan i jego ludzie wycofali się z linii frontu, po drodze mijając dwóch Asha’manów i jedną Aes Sedai – Coladarę, która nalegała, żeby pozwolono jej wziąć udział w bitwie w charakterze doradczyni króla Paitara – używających Jedynej Mocy do podpalenia zwałów ciał padłych Trolloków. To z pewnością utrudni zadanie kolejnej fali atakujących bestii.

Wojska Lana ciągnęły swe krwawe dzieło, blokując Trollokom drogę przez Przełęcz, niczym kołek wbity w kadłub powstrzymuje wodę przed zalaniem przeciekającego kadłuba statku. Walczyli na przemian, zmieniając się co godzinę. W nocy przyświecały im ogniska i Asha’mani, tak żeby uniemożliwić Pomiotowi Cienia atak pod osłoną nocnych ciemności.

Po dwóch dniach okrutnej walki Lan zrozumiał, że taktyka, którą przyjęli, tak naprawdę sprzyja Trollokom. Ludzie zabijali je masami, ale Cień od wielu lat budował swoje siły. Każdej nocy Trolloki karmiły się ciałami poległych, nie musiały się martwić o aprowizację i inne rezerwy.

Starał się trzymać prosto na oczach odwodów, które właśnie go mijały, wkraczając do bitwy, ale tak naprawdę marzył tylko o tym, by paść na ziemię i spać przez wiele dni. Mimo silnego wsparcia, które przysłał mu Smok Odrodzony, każdy żołnierz musiał zmieniać się na pierwszej linii kilka razy dziennie. Sam Lan zawsze odbywał kilka nadprogramowych tur.

Znaleźć czas na sen nie było łatwo, skoro należało zadbać o ekwipunek, zebrać drzewo na ogniska i sprowadzić zapasy. Przyglądając się wycofującym się razem z nim żołnierzom, dumał nad tym, co mógłby jeszcze zrobić, żeby dodać im ducha. Jadący tuż obok Bulen zakołysał się bezwładnie w siodle. Trzeba koniecznie dopatrzeć, żeby tamten wreszcie się wyspał albo…

Bulen ześlizgnął się z siodła.

Lan zaklął, zatrzymał Mandarba i zeskoczył na ziemię. Podbiegł do leżącego Bulena i zobaczył jego oczy martwo wbite w niebo. W boku Bulena ziała wielka rana. Kolczuga była rozerwana jak żagiel, który złapał zbyt dużo wiatru. Bulen skrył ranę, narzucając kaftan na zbroję. Lan nie widział, kiedy tamten oberwał, nie widział też, jak kamuflował ranę.

„Głupcze!” – pomyślał, przykładając palce do szyi Bulena.

Nie wyczuł pulsu. Bulen nie żył.

„Głupcze!” – powtórzył po raz drugi w myślach, spuszczając głowę. – „Za nic nie chciałeś mnie zostawić, co? Dlatego skryłeś ranę. Bałeś się, że zginę tutaj, kiedy ciebie będą Uzdrawiać… Albo nie chciałeś zabierać sił przenoszącym Moc. Wiedziałeś, że dochodzą do granic swoich możliwości”.

Z zaciśniętymi zębami pochylił się, podniósł ciało poległego Bulena i przerzucił przez ramię. Potem objuczył nim wierzchowca tamtego, mocując, żeby pod drodze nie spadł. Andere i książę Kaisel – kandorański młodzieniec, zazwyczaj wraz ze swym oddziałem trzymał się blisko Lana w bitewnej zawierusze – siedzieli nieruchomo w siodłach, przyglądając się z powagą. Pod ich spojrzeniami Lan położył rękę na ramieniu umarłego.

– Dzielnie dotrzymywałeś pola, przyjacielu – zaczął. – Twoja sławę głosić będą pokolenia. Spocznij teraz w dłoniach Stwórcy, a ostatni uścisk matki niech cię powita w domu. – Odwrócił się do tamtych. – Nie będę pogrążał się w żałobie. Żałoba jest dla tych, którzy żałują, a ja nie żałuję tego, cośmy uczynili! Bulen nie mógł zginąć lepszą śmiercią. Nie będę po nim płakał, będę się radował!

Trzymając wodze wierzchowca Bulena, wskoczył na siodło Mandarba i wyprostował się. Nie okaże im wyczerpania, które czuł w całym ciele. Ani smutku.

– Czy ktoś wie, co się stało z Bakhem? Czy zginął? Jak? – zapytał, zwracając się do towarzyszy, którzy tymczasem zajęli miejsca obok niego. – Przytraczał kuszę do grzbietu konia. I zawsze miał ją ze sobą. Obiecałem mu, że jeśli kiedykolwiek „przypadkiem” wystrzeli, każę Asha’manowi powiesić go z nogi nad przepaścią.

– Zginął wczoraj, kiedy miecz uwiązł mi w zbroi Trolloka. Zdążył go wypuścić i spróbował dobyć drugi, ale Trolloki powaliły pod nim konia. Uznałem, że już po nim i ruszyłem w tamtą stronę, żeby się upewnić, a w wtedy on wstał z tą swoją przez Światłość przeklętą kuszą i z odległości dwóch stóp strzelił Trollokowi w oko. Grot przeszedł na wylot przez czaszkę. Ten drugi jednak zdążył go wypatroszyć, zanim mógł spróbować szczęścia z nożem. – Lan pokiwał głową. – Będę cię pamiętać, Bakh. Umarłeś dobrą śmiercią.

Przez kilka następnych chwil jechali w milczeniu, które w końcu przerwał książę Kaisel:

– Ragon. On też zginął dobrą śmiercią. Sam jeden ruszył na trzydzieści Trolloków, które zachodziły nas z flanki. Jego szarża prawdopodobnie uratowała kilkunastu ludzi, ponieważ pozwoliła nam się przegrupować. Widziałem, jak, kiedy ściągali go z konia, kopnął jednego w pysk.

– Tak, Ragon był natchnionym szaleńcem – dodał Andere. – Jestem jednym z tych, których wtedy ocalił. – Uśmiechnął się. – Zaiste zginął dobrą śmiercią. Światłości, dobrą śmiercią. Oczywiście najbardziej szaloną rzeczą, jaką widziałem ostatnio, była walka Kragila z Pomorem. Może któryś z was…

Zanim dotarli do obozu, śmiali się już, wychwalając w głos poległych towarzyszy. Lan skręcił w kierunku, gdzie stacjonowali Asha’mani, wiodąc za sobą konia z ciałem Bulena.

Kiedy dojechał na miejsce, przez bramę Podróżowania stworzoną przez Narishmę właśnie przejeżdżał wóz z zapasami. Tamten skinął Lanowi głową.

– Lordzie Mandragoran?

– Chciałbym, żebyś przechował jego ciało w jakimś chłodnym miejscu – polecił, zsiadając z konia. – Kiedy to już się skończy i Malkier na powrót powstanie, znajdziemy stosowne miejsce spoczynku dla naszych szlachetnych poległych. Póki co nie chcę, żeby został spalony ani żeby zgnił. Był pierwszym Malkierczykiem, który powrócił pod sztandar króla Malkieru.

Narishma pokiwał głową i zadźwięczały dzwoneczki, którymi na arafeliańską modłę zdobił końce licznych warkoczyków. Pozwolił wozowi przejechać przez bramę i uniósł rękę, zatrzymując następne. Zamknął bramę, a po chwili otworzył następną – zaświtała w niej powierzchnia górskiego szczytu.

Zaświstał lodowaty wiatr. Lan ściągnął ciało Bulena z konia. Narishma ruszył mu z pomocą, ale Lan powstrzymał go gestem dłoni i stęknąwszy, zarzucił sobie zwłoki na ramię. Wyszedł przez bramę na śnieg, czując na policzkach ostre ukąszenia wiatru, jakby ktoś siekł je nożem.

Złożył ciało Burena na śniegu, a następnie przykląkł obok i delikatnym gestem zdjął mu hadori z czoła. Weźmie je ze sobą w bój, by walka Bulena miała dalszy ciąg, a po bitwie powróci po ciało.

– Dzielnie dotrzymywałeś pola, przyjacielu – powtórzył cicho rytualne słowa. – Dziękuję, że o mnie nie zapomniałeś.

Wstał i z towarzyszeniem skrzypienia butów po śniegu wrócił przez bramę z hadori Bulena w ręku. Kiedy sploty Narishmy rozwiązywały się, Lan – na wypadek gdyby Asha’man zginął w walce – zapytał o lokalizację szczytu, żeby w razie czego sam mógł znaleźć Bulena.

Zdawał sobie sprawę, rzecz jasna, że nie uda się w ten sposób zabezpieczyć ciał wszystkich poległych Malkierczyków, ale nawet jedno to lepiej niż nic. Potem owinął skórzany rzemyk hadori tamtego wokół rękojeści swego miecza tuż pod jelcem i mocno zawiązał. Wreszcie oddał wodze Mandarba koniuszemu, unosząc palec i zaglądając w czarne, wilgotne ślepia rumaka.

– Żadnego gryzienia koniuszych – warknął surowo.

Później udał się na poszukiwanie lorda Agelmara. Znalazł go w saldaeańskiej części obozu, rozmawiającego z Tenobią. Obok w dwustuosobowych szeregach stali łucznicy z naciągniętą bronią i bacznie obserwowali niebo. Już wcześniej odnotowano wypadki powietrznych ataków draghkarów. W momencie, gdy do nich podszedł, ziemia pod nogami zadrżała i zagrzmiała głucho.

Żaden z żołnierzy nawet nie mrugnął okiem. Przywykali do dziwnych zjawisk. w owe dni ziemia po prostu drżała.

W nagim kamienistym gruncie tuż obok Lana pojawiła się szczelina. Odskoczył nerwowo i wśród kolejnych drżeń obserwował, jak skałę znaczą cieniutkie rysy, nie grubsze niż włos. Zdało mu się, że w rysach tych dostrzegł coś bardzo złowrogiego. Były przy swojej grubości zbyt ciemne, zbyt głębokie. I choć grunt wciąż trząsł się pod jego stopami, podszedł bliżej i przyjrzał się szczelinom, próbując się zorientować, o co chodzi, choć ruchy ziemi utrudniały obserwację.

Odniósł wrażenie, że zagląda w nicość. Jakby skała chłonęła światło siatką pęknięć, a potem zasysała w głąb. Jakby przyglądał się rysom pęknięć w samej materii bytu.

Wreszcie ziemia przestała dygotać. Mrok zalegający w szczelinach zwlekał jeszcze przez chwilę, jakiej potrzeba do zaczerpnięcia paru oddechów, po czym odszedł, a cieniutkie włoskowate rysy stały się tym, czym być powinny – siateczką pęknięć w kamieniu. Ostrożnie podszedł, ukląkł i przyjrzał się z bliska. Naprawdę widział tę ciemność czy tylko mu się zdawało? A jeżeli tak, to jak miał rozumieć, co zobaczył?

Z lekka struchlały wstał i ruszył w swoją stronę.

„Nie tylko ludzie są wyczerpani” – pomyślał. – „Matka też słabnie”.

Szybko przeszedł przez pozycje Saldaean. Saldaeański obóz był najbardziej uporządkowany ze wszystkich, jakie na tyłach rozbiły armie biorące udział w walce o Przełęcz – rządziły w nim surową ręką żony oficerów. Lan natomiast większość swoich cywilów zostawił w Fal Dara, pozostali również przyprowadzili jedynie żołnierzy.

Obyczaje saldaeańskie były inne. Choć na sam Ugór kobiety raczej się nie zapuszczały, wszędzie indziej maszerowały wraz z mężami. Wprawiały się w walce na noże, w razie czego gotowe bronić obozu do ostatniej kropli krwi. Ale ich główną rolą była organizacja i podział zapasów oraz opieka nad rannymi.

Tenobia, jak to miała ostatnio w zwyczaju, znowu kłóciła się z Agelmarem o taktykę. Lan przyglądał się przez chwilę, jak wielki komendant z Shienaru kiwa głową, wysłuchując jej zaleceń. Tenobia całkiem nieźle sprawdzała się w roli dowódcy, jedyne, co można jej było zarzucić, to zbytnie ambicje strategiczne. Chciała odepchnąć Trolloki na Ugór i tym sposobem przenieść walkę na rodzime tereny przeciwnika.

W końcu zdała sobie sprawę z obecności Lana.

– Lord Mandragoran – powitała go, mierząc wzrokiem. Była całkiem zgrabną kobietą z ogniem w oczach i długimi czarnymi włosami. – Ostatnia wycieczka zakończyła się sukcesem?

– Kolejne sterty martwych Trolloków – lakonicznie odparł Lan.

– Walczymy w wielce chwalebnej bitwie – rzekła z dumą.

– Właśnie straciłem dobrego przyjaciela.

Tenobia zamilkła na moment i spojrzała mu w oczy, być może szukając w nich jakichś uczuć. Ale twarz Lana niczego nie zdradzała. Bulen umarł dobrą śmiercią.

– Chwała ludziom, którzy walczą – oznajmił Lan – ale w samej bitwie nie ma nic chwalebnego. Bitwa to po prostu bitwa. Lordzie Agelmar, mogę prosić na słowo?

Tenobia odstąpiła o krok, a Lan z Agelmarem odeszli na bok. Postarzały generał obrzucił Lana wdzięcznym spojrzeniem. Tenobia przyglądała się im jeszcze przez chwilę, wreszcie odeszła szybko, a jej dwaj przyboczni pospieszyli za nią.

„Jak jej nie upilnujemy, sama gotowa wkroczyć do bitwy” – pomyślał Lan. – „Ma głowę nabitą legendami i bohaterskimi pieśniami”.

Ale czyż sam nie zachęcał swoich ludzi do opowiadania i śpiewania tych samych legend i pieśni? Nie. Była różnica, czuł ją wyraźnie. Jedną rzeczą jest uczyć ludzi gotowania się na śmierć i chwały dla poległych towarzyszy… inną zupełnie śpiewać pieśni o tym, jak wspaniale jest walczyć na pierwszej linii.

Nieszczęśliwie się składało, że różnicę tę można było zrozumieć, jedynie walcząc w prawdziwej bitwie. Może Światłość sprawi, że Tenobia nie zrobi nic pochopnego, za co przyjdzie zapłaci jej lub jej ludziom… Lan widział już w życiu dostatecznie wielu młodych z tym błyskiem w oku. Jedynym sposobem na nich było kilka tygodni ciężkiego szkolenia, musztra do momentu, w którym padali z nóg i marzyli wyłącznie o łóżku, zamiast o „chwale”, która pewnego dnia przypadnie im w udziale. Wątpił jednak, aby sposób ten można było zastosować do królewskiej osoby.

– Od czasu, gdy Kalyan ożenił się z Ethenielle, robi się z każdym dniem coraz bardziej nierozważna – cicho wyjaśnił lord Agelmar, idąc obok Lana w kierunku tylnich linii i kiwając po drodze głową do salutujących żołnierzy. – Przypuszczam, że tylko on… może jeszcze Bashere… byli w stanie ją trochę utemperować, ale teraz, kiedy żadnego nie ma w pobliżu… – Westchnął ciężko. – Cóż, nieważne. Czego sobie życzysz, Dai Shan?

– Toczymy dobry bój – wyjaśnił Lan. – Ale coraz bardziej martwię się wyczerpaniem, jakie się wkrada w nasze szeregi. Nie wiem, czy długo jeszcze damy radę powstrzymywać te masy Trolloków.

– Masz rację, wróg w końcu się przedrze – zgodził się Agelmar.

– Wobec tego, co robimy?

– Walczymy dalej. A kiedy już naprawdę nie będziemy w stanie utrzymać pozycji, wycofamy się, żeby zyskać na czasie.

Lan zesztywniał.

– Wycofamy się?

Agelmar przytaknął.

– Walczymy tu tylko po to, żeby spowolnić pochód Trolloków. Cel swój osiągniemy, utrzymując jak najdłużej Przełęcz, a potem powoli cofając się ku Shienarowi i tocząc bój w odwrocie.

– Nie przybyłem na Przełęcz Tarwina po to, żeby się z niej wycofywać, Agelmar.

– Dai Shan, nie chcesz chyba, żebym pomyślał, iż przybyłeś tu w poszukiwaniu śmierci.

Trudno było zaprzeczyć.

– Nie porzucę po raz wtóry Malkier na pastwę Cienia. Przybyłem na Przełęcz… ja, oraz Malkierczycy, którzy poszli za mną… żeby udowodnić Czarnemu, że nas nie pokonał. Odwrót w sytuacji, gdy już zdobyliśmy przyczółek…

– Dai Shan – rzekł lord Agelmar cichym głosem; dalej szli przez obóz – Szanuję twoją decyzję o kontynuowaniu walki. Pozostali podzielają moje uczucia, twój marsz tysiące natchnął odwagą. Oczywiście wcale nie musiało to być twoim celem, niemniej taki cel splotły dla ciebie obroty Koła. Determinacja człowieka zapatrzonego w ideę sprawiedliwości nie jest czymś, co można traktować lekko. Wszelako nadszedł czas, aby usunąć się na bok i dostrzec rzeczy ważniejsze.

Lan przystanął, zmierzył wzrokiem starzejącego się generała.

– Uważaj, lordzie Agelmar. Z twoich słów można domniemywać, że uważasz, iż kieruje mną osobisty interes.

– Tak właśnie myślę – powiedział Agelmar. – I tak właśnie jest, Lan.

Lan nawet nie mrugnął.

– Przybyłeś tu, żeby złożyć swoje życie w ofierze Malkier. Co samo w sobie jest szlachetnym celem. Wszelako w obliczu Ostatniej Bitwy jest równocześnie dość nieroztropne, wręcz głupie. Potrzebujemy cię. A przez twój upór tutaj wielu zginie.

– Nie prosiłem ich, żeby za mną poszli. Światłości! Zrobiłem to wszystko po to, żeby tego nie robili.

– Obowiązek cięższy niż góra, Dai Shan.

Tym razem Lan się skrzywił. Kiedy po raz ostatni ktokolwiek rzucił mu w twarz te słowa? Pamiętał przecież, jak uczył ich pewnego młodzieńca z Dwu Rzek. Pasterza, nieświadomego spraw świata, zalęknionego losem, jaki szykuje dlań Wzór.

– Są ludzie – ciągnął dalej Agelmar – których losem jest śmierć i obawiają się jej. Innym pisane jest żyć, przewodzić drugim, ale swój los widzą jako ciężar. Jeżeli zechcesz walczyć tutaj do ostatniego żołnierza, oczywiście nikt ci nie przeszkodzi, a twoi ludzie będą umierać, śpiewając chwalebne pieśni. Z drugiej strony, możesz przecież zrobić coś, co okaże się znacznie bardziej użyteczne. Wycofać się, kiedy pozycja stanie się nie do utrzymania, zmienić taktykę, w odwrocie opóźniać postępy Cienia, jak długo się da. Póki nie otrzymamy wsparcia.

– Dysponujemy tu nadzwyczaj mobilnymi siłami. Armie wszystkich krajów wysłały ci na pomoc najświetniejsze kawalerie. Widziałem tu dziewięciotysięczny oddział saldaeańskiej lekkiej konnicy, wykonujący manewry zadziwiające precyzją. Możemy tu jeszcze dać się we znaki Cieniowi, niemniej przewaga liczebna napastników jest przytłaczająca. Większa, niż początkowo uważałem za możliwe. Podczas boju w odwrocie zadamy im kolejne straty. Obmyślimy taktykę, która każe im zapłacić krwią za każdy krok zdobytej ziemi. Tak, Lan. Sam mnie zrobiłeś polowym dowódcą. I taka jest rada, której ci niniejszym udzielam. Może nie dzisiaj, może dopiero za tydzień, ale musimy rozpocząć odwrót.

Lan szedł przez chwilę w milczeniu, szukając słów. Zanim je znalazł, zobaczył płonące na niebie błękitne światło. Sygnał alarmowy z Przełęczy. Oddziały, które właśnie weszły do walki, prosiły o pomoc.

„Zastanowię się nad tym” – obiecał sam sobie w myślach. Ignorując dławiące go zmęczenie, ruszył szybko w kierunku rzędów końskich, gdzie koniuszy zapewne odprowadził Mandarba.

Nie musiał brać udziału w tej wycieczce. Nie odetchnął jeszcze po poprzedniej. Ale ciągnęło go w bój. Otworzył już usta, żeby kazać Bulenowi gotować konia i poczuł się jak głupiec. Światłości, ależ nawykł polegać na pomocy tamtego…

„Agelmar ma rację” – pomyślał, kiedy koniuszowie jeden przez drugiego siodłali rumaka, dopinali popręgi, sprawdzali uprząż. Koń był nerwowy, wyczuwając nastrój swego pana. „Pójdą za mną na ślepo, jak Bulen. A ja poprowadzę ich na śmierć pod sztandarem nieistniejącego królestwa… a wraz z nimi siebie… Czym to miałoby się niby różnić od postawy Tenobii?”

Nie minęło dużo czasu, a już galopował ku frontowym liniom obrony, gdzie omalże Trolloki nie pokonały wyłomu. Wsparł wycieczkę i tym razem, obrona utrzymała się. Utrzymała się aż do rana. Kiedyś w końcu szeregi się załamią. Co wtedy?

Wtedy… wtedy on po raz kolejny porzuci Malkier i zrobi to, co konieczne.


Siły Egwene zgromadziły się na południowym obszarze Pola Merrilora. Według harmonogramu miały Podróżować do Kandoru, gdy tylko wojska Elayne zostaną wyekspediowane do Caemlyn. Armie Randa nie ruszyły jeszcze do Thakan’dar, tylko przeszły na teren przejściowy, położony w północnej części Pola, dokąd łatwiej docierały zapasy. Smok Odrodzony utrzymywał, że czas na wyprawę jeszcze nie nadszedł…

Światłości, spraw, żeby chociaż dokonał jakichś postępów z Seanchanami.

Organizacja przemarszu tak licznych wojsk była przedsięwzięciem przyprawiającym o ból głowy. Bramy Podróżowania otwierane przez Aes Sedai stały długim rzędem niczym boczne drzwi jakiejś gigantycznej sali balowej. Żołnierze tworzyli zwarte formacje, czekając na przejście. Wielu spośród najsprawniej władających Jedyną Mocą zwolniono od obowiązku splatania strumieni Podróżowania, gdyż ich siła wkrótce potrzebna będzie w walce, a ona była zdecydowanie ważniejsza.

Oczywiście rozstąpili się przed Amyrlin. Awangarda dotarła już na miejsce, prowizoryczny obóz był rozbity – czas nadszedł, aby Amyrlin objęła bezpośrednie dowództwo nad operacją. Cały ranek zajęło jej posiedzenie Komnaty, które musiało załatwić niezliczoną ilość mniej lub bardziej ważnych spraw z rodzaju raportów o zapasach i szacowania terenu walki. Zadowolona była, że wcześniej zgodziła się na poważny udział Komnaty w wojnie – Zasiadające stanowiły prawdziwy rezerwuar rozmaitych umiejętności i wiedzy, w końcu wiele z nich żyło na tym świecie ponad sto lat.

– Nie znoszę przedłużającego się oczekiwania – mruknął jadący obok niej Gawyn.

Popatrzyła na niego znacząco.

– Ufam ocenom topograficznym generała Bryne’a, Komnata jest podobnego zdania – powiedziała, gdy mijali Illiańskich Towarzyszy. Każdy miał lśniący napierśnik z Dziewięcioma Pszczołami Illian. Zasalutowali jej do stożkowych hełmów, których okapy rozstępowały się tylko nad twarzami.

Nie potrafiła do końca zdecydować, czy cieszy ją ich udział w przygotowywanej operacji – w końcu mogła się spodziewać, że będą bardziej lojalni wobec Randa niż wobec niej – ale Bryne nalegał. Dowodził, że jej armii, choć liczebnie była ogromna, brakowało elitarnego oddziału w rodzaju Towarzyszy.

– Będę się upierać, że powinniśmy wyruszyć wcześniej – mówił Gawyn w chwili, gdy oboje wyjeżdżali z bramy na tereny położone przy granicach Kandoru.

– To tylko kilka dni zwłoki.

– Kilka dni, podczas których Kandor płonął. – Czuła w więzi jego gniew. Czuła też jego miłość do siebie, gorącą. Wzięli ślub. Ślubu udzieliła Silviana, odprawiając prostą ceremonię poprzedniej nocy. Wciąż wydawało się jej dziwne, że musiała udzielić sobie samej zgody na własny ślub. Ale czegóż innego można oczekiwać, gdy piastuje się najwyższą władzę?

Kiedy wjechali do obozu, Bryne ruszył w ich stronę, wydając jeszcze po drodze kilka rozkazów patrolom zwiadu. Kiedy znalazł się przed nią, zeskoczył z siodła i skłonił nisko, a potem pocałował pierścień. Następnie spokojnie wsiadł na konia i zajął się swoimi obowiązkami. Mając na względzie, że właściwie siłą zmuszony został do objęcia dowództwa armii Aes Sedai, to należało przyznać, że traktował ją z właściwym szacunkiem. Oczywiście, postawił swoje warunki, twarde warunki, które zostały natychmiast spełnione – więc być może należało uznać, że on również użył wobec nich siły. Poza tym, dowództwo nad wojskiem Białej Wieży dawało mu sposobność oderwania się od bezczynności – żaden człowiek nie lubił, jak się go wysyłało na zieloną trawkę. Jednego z wielkich komendantów w ogóle nie powinien spotkać taki los.

U boku Bryne’a jechała Siuan. Na jej widok Egwene uśmiechnęła się z zadowoleniem. „Tym sposobem związał się z nami jeszcze mocniej”.

Rozejrzała się po wzgórzach, które ciągnęły się wzdłuż południowo-wschodniej granicy Kandoru. Choć brakowało im zieleni – jak zresztą większości miejsc na świecie w tych dniach – tchnęły niewzruszonym spokojem, jakby nieświadome, że kraj za nimi płonął. Stolica kraju, Chachin, praktycznie rzecz biorąc, zamieniła się w kupę gruzów. Przed wyprawą na front wraz z resztą Pograniczników królowa Ethenielle zwróciła się o pomoc w organizacji operacji ratunkowych do Egwene i Komnaty Wieży. Aes Sedai zrobiły, co mogły, wysyłając zwiadowców na główne drogi w poszukiwaniu grup uchodźców, a potem sprowadzając ich w bezpieczne miejsce – jeżeli takowe gdziekolwiek dziś istniało.

Główna armia Trolloków zostawiła za sobą płonące miasta i teraz szła na południowy zachód ku wzgórzom i rzece, które tworzyły granicę Kandoru z Arafel.

Silviana podjechała do Egwene od przeciwnej strony, niż jechał Gawyn. Zaszczyciła go tylko pojedynczym wściekłym spojrzeniem – ta dwójka mogłaby już doprawdy przestać na siebie warczeć, bo to się robiło męczące! – zanim pocałowała pierścień Egwene.

– Matko.

– Silviana.

– Otrzymałyśmy aktualny raport od Elayne Sedai.

Egwene pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Obie, zupełnie niezależnie od siebie, mówiąc o Elayne, posługiwały się tytułem nadanym jej przez Białą Wieżę, zamiast należnym jej politycznej pozycji.

– I?

– Proponuje, abyśmy ustaliły lokalizację miejsca, do którego będzie można wysyłać rannych na Uzdrawianie.

– Wcześniej mówiłyśmy o tym, że Żółte będą podążać z jednego pola bitewnego na drugie.

– Elayne Sedai obawia się, że mogą paść ofiarą zbrojnych ataków – wyjaśniła Silviana. – Chce mieć stacjonarny szpital.

– To chyba będzie bardziej skuteczne, Matko – powiedział Gawyn, drapiąc się po brodzie. – Zbieranie rannych z pola bitwy to okrutna robota. Nie wiem, co bym sobie myślał, gdyby mi przyszło wysyłać siostry na selekcję poległych. Ta wojna może się ciągnąć przez tygodnie, jeśli nie miesiące. Wcześniej czy później Cień zacznie brać na cel Aes Sedai.

– Elayne Sedai… nalegała, abyśmy przyjęły jej propozycję – stwierdziła Silviana. Jej twarz była niczym nieruchoma maska, głos całkowicie pozbawiony wyrazu, mimo to udało się jej bez trudu przekazać głębokie niezadowolenie, jakie czuła. Silviana była w tym mistrzynią.

„Odegrałam swoją rolę w mianowaniu Elayne głównodowodzącą” – napomniała się w myślach. – „Gdybym teraz jej odmówiła, stworzyłabym niebezpieczny precedens”. Ale zastosowanie się do poleceń królowej Andoru miałoby podobny skutek. Może mimo wszystko uda się im ocalić przyjaźń w tych ciężkich czasach.

– Elayne Sedai okazała się mądrością – powiedziała na koniec. – Powiedz Romandzie, że zrobimy to według jej wskazówek. Niech Żółte Ajah znajdą sobie jedno miejsce, gdzie wszystkie będą Uzdrawiać, pod warunkiem, że nie będzie to Biała Wieża.

– Matko? – zdziwiła się Silviana.

– Chodzi o Seanchan – wyjaśniła Egwene. I znowu, jak za każdym razem, gdy o nich pomyślała, musiała zdusić węża niepokoju, który podnosił łeb w jej duszy. – Nie będę ryzykować, że Żółte padną ofiarą ataku, kiedy będą zmęczone Uzdrawianiem. Biała Wieża nie jest bezpieczna, bo może w każdej chwili stać się celem ataku wroga… jeżeli nie Seanchan, to Cienia.

– Słuszna uwaga – zgodziła się Silviana, aczkolwiek z pewną niechęcią. – Wobec tego, gdzie? Caemlyn padło, a Ziemie Graniczne są zbyt niebezpieczne. Łza?

– Raczej nie – zaprotestowała Egwene. To był obszar pozostający pod kontrolą Randa, a poza tym wybór był jakby zbyt oczywisty. – Zapytaj Elayne i przekaż jej nasze sugestie. Może Pierwsza z Mayene zechce przeznaczyć na ten cel odpowiedni budynek, ale musi być bardzo duży. – Egwene postukała palcem o krawędź siodła. – Przyjęte i nowicjuszki udadzą się na miejsce z Żółtymi siostrami. Nie mam zamiaru wysyłać ich na pola bitewne, niemniej ich siłę można wykorzystać do Uzdrawiania.

Połączona w krąg z Żółtą siostrą najsłabsza nowicjuszka mogła dołączyć strumyczek Mocy i w ten sposób uratować wiele żywotów. Wiele z pewnością przeżyje rozczarowanie – zapewne marzyły o zabijaniu Trolloków. Cóż, będzie to dla nich szansa na wsparcie wysiłku wojennego, a równocześnie sposób, żeby niewyćwiczone nie plątały się pod stopami.

Egwene obejrzała się przez ramię. Przemarsz przez bramy nie skończy się szybko.

– Silviana, przekaż moje słowa Elayne Sedai – poleciła. – Gawyn, mam coś do zrobienia.

Chubaina znaleźli, jak doglądał rozbijania polowej kwatery głównej w dolinie na zachód od rzeki, tworzącej granicę między Kandorem a Arafel. Stąd pójdzie atak przez krainę wzgórz na zbliżającą się armię Trolloków, równocześnie w pobliskich dolinach rozmieszczone zostały siły, których zadaniem miało być nękanie wroga, a na szczytach wzgórz jednostki defensywne i oddziały łuczników. Plan polegał na zdecydowanym uderzeniu w momencie, gdy Cień będzie próbował wtargnąć na wzgórza i zadaniu mu największych jak to możliwe strat. Jednostki przeznaczone do nękania przeciwnika będą szarpać jego flanki, podczas gdy oddziały defensywne przyjmą na siebie impet głównego ataku.

Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa raczej nie uda się im utrzymać pozycji, więc dalsze plany przewidywały odwrót na szerokie równiny Arafel, które pozwolą bardziej efektywnie wykorzystać kawalerię. Siły Egwene, podobnie jak siły Lana na północy, miały w pierwszym rzędzie za zadanie opóźnić pochód Trolloków do czasu, aż Elayne upora się z armiami na południu. W idealnej sytuacji utrzymać się do przybycia posiłków.

Chubain zasalutował i od razu zaprowadził ich do właśnie wzniesionego namiotu w pobliżu. Egwene zsiadła z konia i już chciała wejść do środka, gdy poczuła na ramieniu rękę Gawyna. Westchnęła, ale puściła go przodem.

Wewnątrz, na podłodze, z podwiniętymi nogami siedziała Seanchanka, którą Nyaneve nazywała Egeanin, a która sama o sobie mówiła, że ma na imię Leilwin. Trzech żołnierzy Gwardii Wieży pilnowało jej i jej illiańskiego męża.

Leilwin spojrzała na wchodzącą Egwene, po czym natychmiast podniosła się na klęczki i wykonała głęboki ukłon, przyciskając czoło do podłogi namiotu. Mąż poszedł za jej przykładem, bez większego przekonania. A być może po prostu był gorszym aktorem niż ona.

– Wyjść – rozkazała Egwene gwardzistom.

Nie protestowali, choć wychodzili z wyraźnym wahaniem. Jakby ona i jej Strażnik nie umieli sobie poradzić z dwójką osób, które nie potrafiły przenosić. Mężczyźni.

Gawyn stanął pod ścianą namiotu, zapewniając jej symboliczną swobodę w rozmowie z więźniami.

– Nynaeve twierdzi, że przynajmniej w minimalnym stopniu można ci ufać – odezwała się Egwene do Leilwin. – Och, usiądźże. Nikt nie kłania się tak nisko w Białej Wieży, nawet najpokorniejsze sługi.

Leilwin zajęła poprzednią pozycję, ale oczy trzymała spuszczone.

– Zawiodłam srodze i nie wypełniłam powierzonego mi obowiązku, tym samym narażając sam Wzór na zniszczenie.

– Tak – zgodziła się Egwene. – Bransolety. Wiem wszystko. Czy gotowa jesteś skorzystać z szansy na spłacenie swego długu?

Tamta pokłoniła się znowu, wciskając czoło w podłogę namiotu. Egwene westchnęła, zanim jednak zdążyła zakazać Leilwin dalszych gestów, ta przemówiła:

– Na Światłość i moją nadzieję zbawienia i odrodzenia – zaczęła – przysięgam służyć tobie i chronić cię, Amyrlin, władczyni Białej Wieży. W imię Kryształowego Tronu i krwi Imperatorowej łączę mój los z tobą, zobowiązuję się wypełniać wszystkie twoje rozkazy i cenić twoje życie ponad własne. W imię Światłości, niech się tak stanie. – Pocałowała podłogę.

Egwene patrzyła na nią, oszołomiona. Tylko Sprzymierzeniec Ciemności byłby skłonny złamać tak wiążącą przysięgę. Oczywiście, każdy Seanchanin był kimś w rodzaju Sprzymierzeńca Ciemności.

– Wydaje ci się, że potrzebna mi ochrona? – zapytała Egwene. – Że nie poradzę sobie bez kolejnej sługi?

– Myślę tylko o tym, jak spłacić mój dług – odparła Leilwin.

W tonie jej głosu Egwene wyłowiła nuty niezdarne, nuty gorzkie. Rezonowały prawdą. Poniżanie się tej kobiecie nie przychodziło łatwo.

Egwene zaplotła ramiona na piersiach, zbita z tropu.

– Co możesz mi powiedzieć o seanchańskiej sile zbrojnej, jej uzbrojeniu, zdolności bojowej i planach Imperatorowej?

– Co nieco wiem na ten temat, Amyrlin – odpowiedziała Leilwin. – Ale byłam kapitanem okrętu. A to, co wiem o seanchańskiej marynarce, na wiele ci się nie przyda.

„Oczywiście” – pomyślała Egwene. Spojrzała przelotnie na Gawyna, a ten wzruszył ramionami.

– Proszę – błagalnie szepnęła Leilwin. – Pozwól, żebym w jakikolwiek sposób mogła dowieść swej wartości. Niewiele więcej mi zostało. Nawet imię noszę nie własne.

– Najpierw – rzekła Egwene – musisz mi opowiedzieć o Seanchanach. Nie obchodzi mnie, co uznasz za ważne, a co za nieważne. Wszystko, czego się od ciebie dowiem, może okazać się przydatne. – Tudzież może obnażyć ewentualne kłamstwa Leilwin, co może być równie pomocne. – Gawyn, znajdź mi krzesło. Wysłucham, co ona ma do powiedzenia. Potem… zobaczymy…


Rand samotnie przebierał w stosie map, notatek i raportów. Stał z kikutem założonym za plecy. Na jego biurku paliła się pojedyncza lampa. Otulony szkłem płomień tańczył w błędnych podmuchach wiatru wpadającego do namiotu.

Czy płomień jest żywy? Przecież je i porusza się sam przez się. Można go zdusić, więc chyba na swój sposób oddycha? Czy to jest równoznaczne z życiem?

Czy idee zdolne są do życia?

„Świat bez Czarnego. Świat bez zła”.

Wrócił do swych map. To, co z nich wyczytał, zrobiło na nim spore wrażenie. Przygotowania czynione przez Elayne szły nadzwyczaj sprawnie. Nie uczestniczył we wszystkich naradach, na których układano plany bitew. Większość jego uwagi pochłaniała północ. Gdzie leżało Shayol Ghul. Jego przeznaczenie. Jego grób.

Nienawidził tego, w jaki sposób mapy wojskowe z lakonicznymi oznaczeniami dla jednostek i grup bojowych sprowadzały ludzkie żywoty do znaczków na papierze. Liczby i statystyka. Och, zgadzał się w pełni z tym, że jasność widzenia, którą zapewniał tylko odpowiedni dystans, jest decydujący dla dowódcy. Ale i tak jej nienawidził.

Przed sobą miał płomień, który żył, a równocześnie ludzi, którzy byli już martwi. I znowu – nie byłby niezdolny do poprowadzenia żołnierzy w bój. Po prostu wolałby nie oglądać takich map. Udział w przygotowaniach do wojny wzbudzał żal z powodu ginących żołnierzy.

Poczuł przeszywający go znienacka lodowaty dreszcz, włosy stanęły mu dęba na przedramionach – nadzwyczaj osobliwy, a równocześnie niedający się pomylić z niczym dreszcz gdzieś w pół drogi między podnieceniem a przerażeniem. Jakaś kobieta przenosiła Moc.

Rand uniósł głowę i zobaczył Elayne, która pod jego wzrokiem zamarła w wejściu do namiotu.

– Światłości! – prawie krzyknęła, zaskoczona. – Rand! Co ty tu robisz? Próbujesz mnie przerazić na śmierć?

Przyjrzał się jej uważnie, chłonąc jej postać. Palce spoczęły nieruchomo na mapach. To dopiero było życie! Zarumienione policzki, złote włosy tknięte lekką nutą miodu i róży, oczy, które płonęły niczym ogniska. Szkarłatna suknia opinała wypukłość brzucha, w którym były jego dzieci. Światłości, ależ była piękna!

– Rand al’Thor? – zapytała Elayne. – Masz zamiar porozmawiać ze mną czy będziesz się dalej tak gapił?

– Jeżeli nie mógłbym gapić się na ciebie, to na kogo miałbym? – zapytał Rand.

– Przestań się do mnie szczerzyć w ten sposób, wieśniaku – przekomarzała się z nim. – Wślizgnąłeś się do mojego namiotu? Naprawdę. Co ludzie powiedzą?

– Powiedzą, że pewnie musiałem cię zobaczyć. Poza tym nie wślizgiwałem się. Gwardziści mnie wpuścili.

Zaplotła ramiona na piersiach.

– Nic mi nie powiedzieli.

– Poprosiłem ich o to.

– Wobec tego, mając na względzie zamiary i sposoby, w jakie wprowadziłeś je w życie, wślizgnąłeś się. – Elayne przeszła obok niego blisko. Pachniała wspaniale. – Szczerze mówiąc, już tego, co Aviendha zrobiła…

– Nie chciałem, aby widzieli mnie prości żołnierze – wyjaśnił Rand. – Nie chciałem wywoływać zamieszania w twoim obozie. Poprosiłem gwardzistów, żeby nie wspominali, iż mnie widzieli. – Podszedł do niej, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Musiałem cię raz jeszcze zobaczyć, zanim…

– Widzieliśmy się na Polu Merrilora.

– Elayne…

– Przepraszam – powiedziała, odwracając się ku niemu. – Jestem taka szczęśliwa, mogąc cię zobaczyć i tak się cieszę, że przyszedłeś. Po prostu próbuję bez powodzenia ułożyć sobie w głowie to, jakie jest twoje miejsce w tym wszystkim. Jakie jest nasze miejsce.

– Nie wiem – odparł Rand. – Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. Przykro mi.

Westchnęła, siadając za biurkiem.

– Powinnam chyba być zadowolona, że są jakieś rzeczy, których nie potrafisz załatwić gestem dłoni.

– Jest wiele rzeczy, których nie potrafię załatwić, Elayne. – Odruchowo zerknął na biurko i leżące na nim mapy. – Tak wiele…

„Nie myśl o tym”.

Ukląkł przed nią, za co został obdarzony spojrzeniem spod uniesionej brwi, które zniknęło, gdy kładł dłoń na jej brzuchu – początkowo delikatnie i z wahaniem.

– Nie wiedziałem – powiedział. – Do niedawna. Dowiedziałem się dopiero w noc przed spotkaniem. Bliźnięta, tak mówią?

– Tak.

– Więc Tam zostanie dziadkiem – mówił dalej. – A ja…

Jak mężczyzna miałby zareagować na takie wieści? Przewrócić się, poczuć, jak ziemia usuwa mu się spod stóp? Rand w swoim życiu przeżył już dość niespodzianek, aby można było obdzielić nimi wiele żywotów. Czasami wydawało mu się, że nie może dać dwóch kroków, żeby jego świat nie wywrócił się.

Ale to… to nie była niespodzianka. Kiedy się dowiedział, przekonał się, że gdzieś w głębi miał nadzieję, iż kiedyś będzie ojcem. I tak się stało. Wraz z tą wiedzą zrodziły się w nim ciepłe uczucia. Choć jedna rzecz w świecie toczyła się we właściwy sposób, to tyle innych szło złym kursem.

Dzieci. Jego dzieci. Zamknął oczy, ciesząc się tą myślą.

Nigdy ich nie pozna. Osieroci je, zanim się w ogóle urodzą. Ale sam przecież też został osierocony przez Janduina – i ostatecznie wyszedł na ludzi. Może to i owo mogło pójść lepiej, ale…

– Masz już dla nich imiona? – zapytał w końcu.

– Jeżeli urodzi się chłopiec, chciałabym dać mu na imię Rand.

Zamarł, skupiając się na dłoni spoczywającej na jej łonie. Jakiś ruch? Kopnięcie?

– Nie – powiedział cicho. – Proszę cię, nie dawaj żadnemu z dzieci mojego imienia, Elayne. Niech żyją własnym życiem. Świat i tak będzie żył w moim długim cieniu.

– Dobrze.

Uniósł głowę, spojrzał jej w oczy i zobaczył w nich czułość. Oparła gładką dłoń na jego policzku.

– Będziesz wspaniałym ojcem.

– Elayne…

– Ani słowa na ten temat – szepnęła, unosząc palec. – Żadnych rozmów o śmierci, o obowiązku.

– Nie możemy udawać, że nie stanie się, co się stanie.

– Ale nie musimy o tym gadać – ucięła. – Nauczyłam cię dość o tym, jak być królem, Rand. Zdaje mi się, że zapomniałam o jeszcze jednej lekcji. Oto ona: najlepiej przygotować się na najgorszy możliwy bieg spraw, ale absolutnie nie wolno się nad nim rozwodzić. Nie wolno się na nim obsesyjnie skupiać. W pierwszym rzędzie królowa musi kierować się nadzieją.

– Nie nurzam się w beznadziejności – zapewnił ja Rand. – Jednak przedmiotem mojej nadziei jest świat, ty, wszyscy, którzy muszą walczyć. To nie zmienia faktu, że zaakceptowałem swoją śmierć.

– Dość – rzekła. – Powiedziałam: żadnych więcej rozmów na ten temat. Dziś wieczorem zjem kolację z mężczyzną, którego kocham.

Rand westchnął, ale podniósł się i usiadł w krześle obok niej. Zaraz zawołała do gwardzistów stojących przy wejściu do namiotu, żeby kazali im przynieść kolację.

– Nie moglibyśmy przynajmniej omówić przyjętej taktyki? – zapytał Rand. – Jestem naprawdę pod wrażeniem tego, co tu osiągnęłaś. Sam bym tego lepiej nie zrobił.

– W istotnej części to dzieło wielkich komendantów.

– Widziałem adnotacje skreślone twoją ręką – upierał się. – Bashere i tamci pozostali to znakomici dowódcy, ale interesują ich tylko konkretne bitwy. Ktoś musi koordynować ich działania, a ty wywiązujesz się z tego zadania znakomicie. Masz do tego głowę.

– Nie, nie mam – zaprzeczyła Elayne. – Mam po prostu za sobą życie spędzone w roli Dziedziczki Tronu Andoru i niekończące się przygotowania do wojen, które mogą nadejść. Podziękuj generałowi Bryne’owi i mojej matce za stworzenie osoby, którą masz przed sobą. Znalazłeś coś w tych notatkach, co chciałbyś zmienić?

– Caemlyn od Lasu Braem, gdzie chcesz urządzić zasadzkę na Cień, dzieli sto pięćdziesiąt mil – zauważył Rand. – Ryzykowna sprawa. Co się stanie, jeżeli twoje wojska natkną się na przeciwnika, zanim dotrą do Lasu? Dalej: wszystko zależy od zwycięstwa nad Trollokami pod Lasem. Nasze oddziały nękające będą korzystać z najsilniejszych, najszybszych wierzchowców. Nie ma wątpliwości, że to będzie wyczerpujący wyścig, a konie zostaną zajeżdżone prawie na śmierć, zanim dotrą do Lasu. Mamy nadzieję, że Trolloki będą w owym czasie w jeszcze gorszej kondycji, co powinno nam ułatwić zadanie.

Na dyskusjach o taktyce zszedł im wieczór. Pojawiła się służba z kolacją – bulion i pieczeń z dzika. Rand miał wcześniej nadzieję, że jego obecność w obozie przejdzie niepostrzeżenie, ale służba zawsze wiedziała o wszystkim.

Zasiedli do kolacji, Rand dał się porwać rozmowie. Które pole bitewne było najbardziej niebezpieczne? Któremu z wielkich komendantów przyznać rację, gdy pojawi się między nimi różnica zdań, co wcale nie zdarzało się tak rzadko? Jak zgrać działania militarne z operacją armii Randa, która wciąż czekała na właściwy moment, żeby wejść do Shayol Ghul?

Rozmowa obudziła w nim wspomnienia z czasów, które razem spędzili w Łzie, między kolejnymi lekcjami politycznej mądrości, kradnąc sobie pocałunki w fortecy Kamienia. Wtedy to Rand zakochał się w Elayne. Prawdziwą miłością. A nie tylko podziwem chłopaka rzucającego się w otchłań dla swej księżniczki – a przecież w tych czasach wiedział o miłości niewiele więcej, niż wiejski chłopak wymachujący mieczem mógł wiedzieć o wojnie.

Ich miłość zrodziła się z rzeczy, które ich połączyły. Z Elayne mógł swobodnie mówić o polityce i ciężarze władzy. Rozumiała. Naprawdę rozumiała, lepiej niż ktokolwiek ze wszystkich ludzi, jakich znał. Wiedziała, jak to jest, gdy podejmuje się decyzje, które odmienią los tysięcy. Miała świadomość tego, czym jest służba ludowi, narodowi. Rand nie mógł się nadziwić, że choć często zmuszeni byli przebywać z dala od siebie, intelektualna bliskość wciąż trwała. Po prawdzie, to stawała się z każdym dniem silniejsza. A teraz Elayne była królową i nosiła w łonie jego dzieci.

– Skrzywiłeś się.

Rand uniósł wzrok znad talerza z rosołem. Elayne dotarła dopiero do połowy swego posiłku – pozwolił jej mówić, sam raczej słuchając. Niemniej wyglądało na to, że więcej jeść nie będzie, ponieważ w jej ręku zobaczył filiżankę z herbatą.

– Co zrobiłem? – zapytał.

– Skrzywiłeś się. Kiedy wspomniałam o kontyngentach, na twojej twarzy pojawił się taki przelotny grymas.

Nie było nic dziwnego w tym, że zauważyła – to Elayne nauczyła go zwracać uwagę na drobne zmiany wyrazu twarzy u rozmówców.

– Wszyscy ci ludzie walczą w moje imię – wyjaśnił. – Tak wielu za mnie odda życie.

– To jest ciężar, który wojna nakłada na ramiona władców.

– Nie potrafię się opędzić od myśli, że powinienem ich chronić – upierał się Rand.

– Jeżeli ci się zdaje, że możesz ochronić wszystkich, Randzie al’Thor, to jesteś znacznie głupszy, niż można by sądzić.

Popatrzył na nią, ich spojrzenia zetknęły się.

– Nie twierdzę, że mogę, ale że nęka mnie myśl, iż powinienem i przez to ich śmierć mi ciąży. Czuję, że mógłbym zrobić dla nich więcej, zwłaszcza teraz, gdy wróciły do mnie moje dawne wspomnienia. On próbował mnie złamać, ale mu się nie udało…

– To właśnie wydarzyło się na szczycie Góry Smoka?

Nikomu nie mówił, co tam się wydarzyło. Teraz przysunął swoje krzesło bliżej niej.

– Tam na Górze zrozumiałem, że dręczyła mnie obsesja siły. Chciałem być twardy, twardy jak stal. I goniąc za tym celem, narażałem na szwank swoją zdolność do współczucia, troski o innych. To był błąd. Ponieważ, żeby wygrać, muszę troszczyć się o innych. A z tym, na całe nieszczęście, wiąże się współodczuwanie z nimi w bólu ich śmierci.

– Pamiętasz Lewsa Therina? – zapytała szeptem. – Wiesz wszystko, co on wiedział? To nie jest nimb, który wokół siebie budujesz?

– Jestem nim. Zawsze byłem. Teraz o tym wiem, pamiętam.

Elayne odetchnęła głęboko, jej oczy się rozszerzyły.

– Jakie to daje możliwości…

Ze wszystkich ludzi, którym się przyznał, tylko ona zareagowała w ten sposób. Cóż za wspaniała kobieta.

– Dysponuję całą jego wiedzą, niemniej on nie może mi powiedzieć, co mam zrobić. – Wstał, zaczął się przechadzać. – Więc sama widzisz, że powinienem być w stanie zaradzić całemu złu. Znaleźć jakiś sposób, żeby nikt nie musiał za mnie umierać. Bo to jest moja walka. Dlaczego wszyscy inni mają znosić tyle cierpienia?

– Odmawiasz nam prawa do walki? – zdziwiła się, prostując w krześle.

– Nie, oczywiście, że nie – sprostował Rand. – Niczego wam nie mogę odmówić. Po prostu chciałbym jakoś… jakimś sposobem położyć temu kres. Czy moja ofiara nie wystarczy?

Wstała, ujęła go za rękę. Odwrócił się do niej.

Wtedy go pocałowała.

– Kocham cię – powiedziała. – Jesteś wielkim królem. Ale jeżeli spróbujesz dobrym ludziom Andoru odebrać prawo do walki we własnym imieniu, prawo do udziału w Ostatniej Bitwie… – Jej oczy płonęły, policzki nabiegły rumieńce. Światłości! Jego dość nieporadne myśli naprawdę ją rozzłościły.

Nigdy tak naprawdę nie wiedział, co właściwie może od niej za chwilę usłyszeć i to czyniło przebywanie z nią tak zajmujące. Jak przyglądanie się fajerwerkom – wiadomo, że nocny kwiat na niebie będzie piękny, ale nigdy nie wiadomo, jaką postać to piękno przybierze.

– Powiedziałem przecież, że nie odmawiam wam prawa do walki – powtórzył.

– Tu nie chodzi tylko o mnie, Rand. To chodzi o wszystkich ludzi. Nie potrafisz tego zrozumieć?

– Wydaje mi się, że potrafię, jak najbardziej.

– To dobrze. – Z powrotem usiadła, upiła łyk herbaty i zaraz się skrzywiła.

– Zepsuła się? – zapytał.

– Tak, ale nie miałam innego wyjścia, jak do tego przywyknąć. Z drugiej strony, niedobra herbata to prawie równie kiepski pomysł, jak nie pić niczego, poza tym wszystko wokół psuje się tak szybko…

Rand podszedł i wyjął jej filiżankę z palców. Trzymał ją przez chwilę, ale nie sięgnął do Źródła.

– Mam coś dla ciebie. Zapomniałem wspomnieć.

– Herbatę?

– Nie, powiedzmy, że ona jest na dokładkę. – Oddał jej filiżankę, upiła łyk.

Jej oczy rozszerzyły się.

– Cudowna. Jak to zrobiłeś?

– To nie ja – stwierdził, siadając na powrót. – To Wzór.

– Ale…

– Jestem ta’veren – ciągnął dalej. – Wokół mnie dzieją się różne rzeczy, niesamowite, nieprzewidywalne. Przez dłuższy czas w wydarzeniach tych panowała równowaga. Powiedzmy, że w pewnym mieście ktoś zupełnie nieoczekiwanie znalazł pod schodami wielki skarb. Wtedy w kolejnym, które odwiedzałem, ludzie przekonywali się, że posiadane przez nich pieniądze są falsyfikatami wciśniętymi im przez zręcznego fałszerza.

– Jedni ginęli w najokropniejszy sposób, inni ratowali się cudownym przypadkiem. Śmierci i narodziny. Małżeństwa i rozstania. Sam raz widziałem, jak pióro spadło z nieba i wbiło się końcem prosto w ziemię. A potem dziesięć innych w ten sam sposób. Czysty przypadek. Dwie strony tej samej monety.

– Ta herbata to nie jest czysty przypadek.

– Mylisz się – zauważył Rand – ponieważ nie bierzesz pod uwagę, że ostatnimi czasy mnie wypada wciąż tylko jedna strona monety, a druga… czyli wszelkie zło… komuś innemu. Czarny sączy grozę w świat i jest odpowiedzialny za śmierć, zło i szaleństwo. Ale Wzór… Wzór dba o równowagę, sam jest tą równowagą. A więc poprzez moją osobę wspiera przeciwną stronę. Im bardziej natęża się Czarny, tym potężniejsze efekty wywiera moja osoba.

– Zieleniejąca trawa… – w namyśle stwierdziła Elayne. – Pierzchające chmury. Niezepsute jedzenie.

– Tak. – Cóż, od czasu do czasu przydawała się jedna czy dwie sztuczki, ale o tym nie miał zamiaru wspominać. Wydobył z kieszeni niewielki mieszek.

– Jeżeli masz rację – Elayne dalej głośno myślała – wobec tego nigdy nie może być dobra na świecie.

– Oczywiście, że może.

– Czy Wzór nie zbilansuje go złem?

Zawahał się z odpowiedzią. Tego rodzaju rozumowanie doprowadziło go do stanu, w jakim się znalazł przed Górą Smoka – wynikającego z przekonania, że nie ma żadnych innych możliwości prócz tych, które zostały dlań z założenia przewidziane.

– Póki troszczymy się o innych – powiedział – dobro zawsze będzie mogło zaistnieć. Wzór nie dba o uczucia… nie dba nawet o dobro i zło. Czarny jest zewnętrzną wobec niego siłą, która gwałtem odmienia tkaninę świata.

A on, Rand, z tym skończy. Jeżeli zdoła.

– Masz – rzekł. – Podarunek, o którym wspomniałem. – Podsunął jej mieszek po blacie.

Spojrzała nań z zaciekawieniem. Rozwiązała rzemyki i wydobyła ze środka niewielką statuetkę przedstawiającą postać kobiety. Miała postawę wyprostowaną i szal na ramionach, choć nie wyglądała jak typowa Aes Sedai. Oraz dojrzałe oblicze, mądre mądrością wieku, takoż mądre spojrzenie i uśmiech na twarzy.

– Angreal? – zapytała Elayne.

– Nie, Ziarno.

– Ziarno…?

– Dysponujesz Talentem tworzenia ter’angreali – tłumaczył Rand. – Angreale tworzy się zupełnie inaczej. Proces wymaga właśnie takiego Ziarna, czyli przedmiotu stworzonego po to, żeby czerpać z ciebie Moc i zaszczepiać ją w innym przedmiocie. Proces wymaga czasu i kosztuje cię mnóstwo sił. Przez kilka miesięcy możesz być słaba, więc raczej odradzałbym rozpoczynanie go w czasie, gdy mamy wojnę. Ale kiedy znalazłem je, zupełnie zapomniane, zaraz pomyślałem o tobie. Od dawna zastanawiałem się, co mógłbym ci podarować.

– Och, Rand, ja też mam coś dla ciebie. – Szybko podeszła do szkatułki z kości morsa, która stała niedaleko na polowym stoliku i wyciągnęła z niej coś. Sztylet, jak się zaraz okazało, z krótkim, tępym ostrzem i rękojeścią z rogu jelenia oplecioną złotą siateczką.

Rand pytająco popatrzył na sztylet.

– Bez urazy, ale nie bardzo przypomina skuteczną broń, Elayne.

– To jest ter’angreal, który może ci się przydać w Shayol Ghul. Dzięki niemu Cień nie będzie w stanie cię zobaczyć.

Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego twarzy. Przykrył dłonią jej rękę.

Byli razem długo w noc.

Загрузка...