38 Miejsce, którego nie było.

Rand ujrzał upadek Lana i poczuł, jak ogarnia go kolejna fala cierpienia. Czarny napierał na niego ze wszystkich stron, pochłaniał go, rozdzierał na strzępy. Rand nie miał już sił, by odeprzeć ten atak. Był całkowicie wyczerpany.

„Odpuść” – usłyszał głos ojca.

– Muszę ich ratować… – wyszeptał.

„Pozwól im ponieść tę ofiarę. Nie możesz wszystkiego zrobić sam”.

– Muszę… Tak miało być… – Bezmiar zagłady, jaką szerzył Czarny, dopadł go niczym stado tysiąca wron, szarpiąc jego ciało i odrywając je od kości. Poczucie straty przytłaczało go z taką siłą, że ledwo mógł myśleć. Śmierć Egwene i wielu pozostałych.

„Odpuść”.

„To był ich własny wybór”.

Tak bardzo chciał ich chronić, ludzi, którzy w niego uwierzyli. Ich śmierć i niebezpieczeństwo, jakiemu stawili czoło, ciążyły mu niezmiernie. Jak można się z czymś takim pogodzić? Czyż to nie oznaczałoby wyzbycia się wszelkiej odpowiedzialności?

A może w ten sposób złożyłby odpowiedzialność na nich?

Rand mocno zacisnął powieki, myśląc o tych wszystkich, którzy oddali za niego życie. O Egwene, którą poprzysiągł sobie chronić.

„Głupcze”. Jej głos rozbrzmiał wewnątrz jego głowy, ostry, a jednocześnie pełen czułości.

– Egwene?

„Czy nie mogę też stać się bohaterem?”

– To nie tak…

„Ty idziesz na śmierć, a wszystkim innym chcesz tego zabronić?”

– Ja…

„Odpuść, Rand. Pozwól nam zginąć za to, w co wierzymy, i nie próbuj nam tego odebrać. Objąłeś własną śmierć, przyjmij więc i moją”.

Łzy pociekły mu z oczu.

– Wybacz mi…

„Dlaczego?”

– Zawiodłem.

„Nie. Jeszcze nie”.

Czarny znów zaatakował. Rand kulił się pod naporem ogromu nicości i krzyczał w agonii, nie mając sił się poruszyć.

Potem zaś odpuścił.

Wyzbył się poczucia winy. Wyzbył się wstydu za to, że nie zdołał ocalić Egwene i pozostałych. Pozbył się przekonania, że musi chronić ją i wszystkich innych.

Pozwolił im zostać bohaterami.

Imiona płynęły przez jego umysł. Egwene, Hurin, Bashere, Isan z plemienia Aielów Chareen, Somara i tysiące innych. Jedno po drugim, z początku powoli, potem coraz szybciej, przeglądał listę we własnej głowie. Z początku lista obejmowała wyłącznie kobiety, później jednak znaleźli się na niej wszyscy, których znał i którzy oddali za niego życie. Nie zdawał sobie dotąd sprawy z tego, do jakich urosła rozmiarów i jak wielkim obarczył się brzemieniem.

Imiona wręcz wyrywały się z niego jak fizyczne byty, niczym gołębie zrywające się do lotu, a każde zabierało ze sobą część udręki. Ciężar przytłaczający jego ramiona zniknął. Rand zaczął oddychać swobodnie. Zupełnie jak gdyby Perrin pojawił się tu ze swoim młotem i roztrzaskał tysiące łańcuchów, które Rand wlókł za sobą.

Ilyena była ostatnia.

„Odrodziliśmy się – pomyślał – może więc następnym razem pójdzie nam lepiej”.

„A więc spisz się lepiej”.

Otworzył oczy i uniósł dłoń, opierając ją o materialną w dotyku czerń. Jego jaźń, rozmyta i rozdarta przez ataki Czarnego, teraz znów się scaliła. Wsparł się na drugiej ręce i dźwignął na kolana.

Potem zaś Rand al’Thor, Smok Odrodzony, powstał raz jeszcze, by stawić czoła Cieniowi.


– Nie, nie… – szepnęła piękna Shendla, patrząc na ciało Demandreda. Serce w niej zamarło i zachwiała się, wpijając dłonie we włosy. Wpatrując się w ukochanego, z wolna nabrała powietrza w płuca i uwolniła je z przeraźliwym okrzykiem:

– Bao Wyld nie żyje!

Zdało się, iż całe pole bitwy zamarło w bezruchu.


Rand stanął przed Czarnym w miejscu, którego nie było, otoczony bezmiarem czasu i pustką jednocześnie. Jego ciało pozostawało nadal w jaskini Shayol Ghul, uwięzione w czasie podczas walki z Moridinem, jednak jego dusza znajdowała się tutaj.

Istniał w miejscu, którego nie było, miejscu poza Wzorem, miejscu, w którym zrodziło się zło. Przyjrzał mu się i rozpoznał je. Czarny nie był istotą, tylko mocą – potęgą tak wielką, jak sam wszechświat, który Rand widział teraz w najdrobniejszych szczegółach. Niezliczone gwiazdy i planety, niczym pyłki unoszące się wokół ogniska.

Czarny nadal usiłował go unicestwić, Rand jednak czuł się silny, pomimo jego ataków. Pozbywszy się brzemienia, mógł znowu walczyć. Zebrał się w sobie. Nie było to łatwe, jednak teraz to on miał przewagę.

Postąpił krok naprzód.

Ciemność zadrżała. Zaczęła dygotać i wibrować, jakby w niedowierzaniu.

TO JA NISZCZĘ WSZYSTKICH.

Czarny nie był istotą. On był ciemnością pomiędzy. Pomiędzy rozbłyskami światła, pomiędzy chwilami i mrugnięciami powiek.

TYM RAZEM WSZYSTKO NALEŻY DO MNIE. TAK MIAŁO BYĆ OD POCZĄTKU. I TAK POZOSTANIE NA ZAWSZE.

Rand oddawał cześć poległym. Krew spływająca po kamieniach. Szloch tych, którzy widzieli, jak padają inni. Cień cisnął w niego tym wszystkim, by go zniszczyć, jego to jednak nie pokonało.

– Nigdy się nie poddamy – wyszeptał. – Ja nigdy się nie poddam.

Olbrzymi Cień zagrzmiał i zadrżał w posadach, a wstrząs targnął całym światem.

Ziemia rozstąpiła się, prawa natury się zachwiały. Miecze zwróciły się przeciw swym właścicielom, żywność zepsuła się, a skały obróciły się w błoto.

Rand poczuł kolejne uderzenie, napór nicości, usiłujący rozedrzeć go na strzępy. Siła ataków nie słabła, a mimo to nagle wydały mu się one zaledwie słabym brzęczeniem.

Nie poddadzą się. Nie chodziło już tylko o Randa. Wszyscy będą nadal walczyli. Ataki Czarnego straciły na znaczeniu. Skoro nie były w stanie go złamać, nie wystarczały, by go pokonać, to cóż były warte?

Pośród szalejącej nawałnicy Rand szukał pustki, tak jak uczył go Tam. Zebrał wszystkie emocje, cierpienie i troski i rzucił je w płomień samotnej świecy.

Poczuł spokój. Spokój, z jakim pojedyncza kropla wody mąci powierzchnię stawu. Spokój poszczególnych chwil, spokój pomiędzy drgnieniem powiek, spokój pustki.

– Nie poddam się – powtórzył i słowa te wydały mu się cudem.

MAM ICH W SWOJEJ MOCY. ZŁAMIĘ ICH. PRZEGRAŁEŚ, SYNU LUDZKOŚCI.

– Jeśli tak uważasz – wyszeptał Rand prosto w ciemność – to dlatego, że nic nie widzisz.


Loial dyszał ciężko, kiedy dotarł do północnego skraju Wzniesień. Przekazał Matowi wieści o tym, jak bohatersko walczył Lan, zanim padł, zabierając Demandreda ze sobą. Jego raport zasmucił głęboko Mata i całą jego armię, a w szczególności ludzi z Ziem Granicznych, którzy stracili króla i swego brata. W szeregach Sharan również zapanował niepokój – jakimś sposobem wieść o śmierci Demandreda już się między nimi rozeszła.

Mat stłumił rozpacz – Lan z pewnością by sobie tego życzył – po czym uniósł wysoko ashandarei.

– Tai’shar Malkier! – zawołał najdonośniej, jak tylko mógł. – Lanie Mandragoran, ty cholerny, wspaniały człowieku! Udało ci się!

Jego okrzyk dźwięczał jeszcze w ciszy, gdy Mat ruszył naprzeciw armiom Cienia.

Głośny odzew zerwał się za jego plecami:

– Tai’shar Malkier! – Okrzyk podjęli wszyscy, Ludzie z Ziem Granicznych czy nie. Pomknęli przez Wzniesienia w ślad za Matem i razem przypuścili atak na oszołomione armie wroga.

Загрузка...