Rozdział jedenasty Misja wobec świata

W którym lord Vetinari udziela porad — Słaba pamięć pana Lipwiga — Trudności w znalezieniu mieszkania przez złych Geniuszy Zbrodni — Pana Groata lęk przed kąpielą oraz dyskusja o wybuchowej bieliźnie — Pan Pony i jego kopie — Rada obraduje, Gilt postanawia — Moist von Lipwig próbuje niemożliwego

Zegary wybiły siódmą.

— Ach, pan Lipwig… — Vetinari uniósł głowę. — Bardzo dziękuję, że zechciał mnie pan odwiedzić. To był bardzo pracowity dzień, nieprawdaż… Drumknott, przysuń krzesło panu Lipwigowi. Proroctwo może być bardzo wyczerpujące, jak sądzę.

Moist skinieniem ręki odesłał sekretarza i usadził obolałe ciało.

— Ściśle mówiąc, wcale nie chciałem pana odwiedzać — powiedział. — Wielki troll ze straży wszedł i złapał mnie za ramię.

— Ach, chciał panu pomóc utrzymać równowagę, nie wątpię. — Lord Vetinari studiował bitwę między kamiennymi trollami a kamiennymi krasnoludami. — Towarzyszył mu pan z własnej i nieprzymuszonej woli, prawda?

— Jestem bardzo przywiązany do swojego ramienia. Pomyślałem, że lepiej pójść z tym trollem. Co mogę zrobić dla waszej lordowskiej mości?

Vetinari wstał i przeszedł do biurka. Ze swego fotela przyjrzał się Moistowi z czymś podobnym niemal do rozbawienia.

— Komendant Vimes przekazał mi zwięzły raport z dzisiejszych wydarzeń. — Odłożył figurkę trolla i przerzucił kilka kartek. — Poczynając od zamieszek w biurach Wielkiego Pnia, które, jak twierdzi, pan sprowokował.

— Zrobiłem tylko tyle, że zaproponowałem doręczenie tych sekarowych wiadomości, które zostały zatrzymane wskutek nieszczęśliwej awarii. Nie spodziewałem się, że ci idioci odmówią zwrócenia ich klientom! Przecież ludzie zapłacili im z góry! Ja tylko chciałem pomóc wszystkim w tej trudnej chwili. I z pewnością nikogo nie „sprowokowałem”, żeby uderzył urzędnika krzesłem!

— Oczywiście, że nie. Oczywiście — zgodził się Vetinari. — Jestem pewien, że działał pan całkowicie niewinnie i z najlepszymi intencjami. Ale nie mogę się doczekać, by usłyszeć o złocie, panie Lipwig. Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, o ile pamiętam.

— Niektórych fragmentów nie pamiętam — odparł Moist. — Wszystko jest trochę niewyraźne.

— Tak, tak, wyobrażam sobie. Może więc spróbuję wyjaśnić kilka szczegółów — zaproponował lord Vetinari. — Późnym rankiem, panie Lipwig, rozmawiał pan z ludźmi przed nieszczęśliwie uszkodzonym budynkiem, kiedy… — Tu Patrycjusz zajrzał do notatek. — Kiedy nagle spojrzał pan w niebo, osłonił oczy, osunął się na kolana i krzyknął: „Tak, tak, dzięki ci, nie jestem godny, chwała ci, oby ptaki dokładnie wyczyściły twe zęby, alleluja, niech grzechoczą twe szuflady” i podobne zdania, budząc powszechną troskę zebranych osób. Potem wstał pan, wyciągając rękę, zawołał: „Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów zakopane w polu! Dzięki ci, dzięki! Natychmiast je odbiorę!”. Po czym wyrwał pan łopatę jednemu z ludzi, którzy pomagali usuwać gruzy z budynku, i stanowczym krokiem skierował się pan poza miasto.

— Doprawdy? — zdziwił się Moist. — Wszystko to jest białą plamą.

— Jestem tego pewny — zgodził się z satysfakcją Patrycjusz. — I będzie pan mocno zaskoczony, jak się domyślam, gdy powiem, że podążała za panem spora grupa ludzi, w tym pan Pompa i dwóch przedstawicieli Straży Miejskiej?

— Wielkie nieba, naprawdę?

— Tak jest. Przez kilka godzin. Przystawał pan kilkakrotnie, by się pomodlić. Zakładam, że w celu zyskania wskazówek, które w końcu skierowały pańskie kroki do niewielkiej kępy drzew między polami kapusty.

— Doprawdy? Niestety, wspomnienia są dość mgliste.

— Strażnicy mówią, że kopał pan jak sam demon. Spora liczba powszechnie szanowanych świadków była obecna w chwili, kiedy łopata uderzyła o wieko skrzyni. Jak słyszałem, „Puls” w następnym wydaniu zamieści obrazki.

Moist milczał. To był jedyny sposób, by mieć pewność.

— Jakieś komentarze, panie Lipwig?

— Nie, wasza lordowska mość, właściwie nie.

— Hm… Mniej więcej trzy godziny temu siedzieli tutaj trzej wysocy kapłani trzech ważnych religii i dość oszołomiona niezależna kapłanka, która, jak rozumiem, na zasadzie agencyjnej prowadzi doczesne sprawy Anoi. Wszyscy twierdzili, że to ich bóg czy bogini zdradziła panu miejsce ukrycia złota. Nie przypomni pan sobie, które to z nich?

— Ja tak jakby raczej czułem ten głos, niż go słyszałem — odpowiedział ostrożnie Moist.

— No tak… Nawiasem mówiąc, wszyscy byli zdania, że ich świątynie powinny otrzymać dziesięcinę od tych pieniędzy — dodał. — Wszystkie.

— Sześćdziesiąt tysięcy dolarów? — oburzył się Moist. — To nieuczciwe.

— Muszę pochwalić pańską sprawność myślowej arytmetyki, nawet w obecnym stanie oszołomienia. Z zadowoleniem stwierdzam, że nie brakuje w niej precyzji — stwierdził Vetinari. — Radziłbym złożyć darowiznę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, podzieloną na cztery części. Jest to przecież bardzo publiczny, bardzo stanowczy i całkowicie bezsporny dar bogów. Czy nie należy skorzystać z okazji do okazania szacunku i wdzięczności?

Nastąpiła długa chwila ciszy. Potem Moist podniósł palec i wbrew wszelkim przeciwnościom zdołał się uśmiechnąć.

— Rozsądna rada, wasza lordowska mość. Poza tym człowiek nigdy nie wie, kiedy będzie potrzebował modlitwy.

— Otóż to — zgodził się Vetinari. — To mniej, niż żądali, ale więcej, niż się spodziewają. Przypomniałem im również, że pozostałe pieniądze zostaną wykorzystane dla dobra publicznego. Zostaną wykorzystane dla dobra publicznego, prawda, panie Lipwig?

— O tak. Oczywiście!

— To się dobrze składa, bo w tej chwili wciąż znajdują się w celi u kapitana Vimesa. — Vetinari spojrzał na spodnie Moista. — Widzę, że ma pan jeszcze błoto na swoim pięknym złotym stroju, poczmistrzu. Pomyśleć tylko, że tyle pieniędzy czekało zakopane na polu… I nadal nic pan nie pamięta z tego, jak się pan tam dostał?

Mina Patrycjusza zaczynała działać Moistowi na nerwy. Wiesz, pomyślał. Wiem, że wiesz. I wiesz, że ja wiem, że wiesz. Ale ja wiem, że nie możesz być pewny, nie całkiem.

— No… zjawił się anioł — oświadczył.

— Naprawdę? Jakiegoś szczególnego rodzaju?

— Rodzaju takich, które zjawiają się tylko raz. Tak myślę.

— Ach, no tak. Cóż, wszystko zatem wydaje mi się całkiem oczywiste. — Vetinari oparł się wygodnie. — Nieczęsto człowiek śmiertelny doznaje chwili tak cudownego objawienia boskiej mocy, ale kapłani zapewnili mnie, że takie rzeczy są możliwe, a kto mógłby wiedzieć lepiej od nich? Ktokolwiek zasugeruje, że te pieniądze były jakoś… pozyskane niesłusznym sposobem, będzie musiał to przedyskutować z bardzo wzburzonymi kapłanami, a w dodatku, jak podejrzewam, odkryje, że absolutnie nie da się zamknąć jego kuchennych szuflad. Poza tym ofiarowuje pan te pieniądze miastu… — Uniósł dłoń, gdy tylko Moist otworzył usta, i kontynuował: — …to znaczy Urzędowi Pocztowemu, więc nie można podnosić kwestii zysków osobistych. Wydaje się, że pieniądze te nie mają właściciela, choć do tej pory, ma się rozumieć, dziewięćset trzydzieści osiem osób pragnęło, bym uwierzył, że należą do nich. Żyjemy przecież w Ankh-Morpork. A więc, panie Lipwig, polecam panu odbudowę Urzędu Pocztowego w możliwie szybkim terminie. Rachunki zostaną zapłacone, a że pieniądze są praktycznie darem od bogów, nie obciążymy wpływów z podatków. Brawo, panie Lipwig. Doskonała robota. Niech mi pan nie pozwoli się zatrzymywać.

Moist dotykał już dłonią klamki, kiedy znów usłyszał głos za plecami.

— Jeszcze pewna drobnostka, panie Lipwig.

Znieruchomiał.

— Tak?

— Przyszło mi do głowy, że kwota, jaką bogowie tak wspaniałomyślnie uznali za stosowne nam zesłać, czystym przypadkiem jest w przybliżeniu równa szacunkowej zdobyczy znanego przestępcy, której, o ile mi wiadomo, nie udało się odzyskać.

Moist patrzył nieruchomo na drewniane drzwi przed sobą. Dlaczego ten człowiek rządzi tylko jednym miastem? — zastanawiał się. Czemu nie włada całym światem? Czy tak traktuje innych ludzi? Jak marionetki. Jedyna różnica polega na tym, że organizuje wszystko tak, by człowiek sam pociągał za swoje sznurki.

Odwrócił się ze starannie nieruchomą twarzą. Lord Vetinari przeszedł do swojej planszy.

— Doprawdy, wasza lordowska mość? Kim był ten człowiek? — zapytał Moist.

— Niejaki Albert Spangler, panie Lipwig.

— On nie żyje — stwierdził Moist.

— Jest pan pewien?

— Tak, wasza lordowska mość. Byłem przy tym, jak go wieszali.

— Dobrze zapamiętane, panie Lipwig — pochwalił Vetinari i przesunął krasnoluda przez całą planszę.


* * *

Niech to demony porwą! — krzyczał Moist, ale tylko w paśmie wewnętrznym.

Ciężko pracował na te pie… no, banki i kupcy ciężko pra… no, gdzieś tam ktoś ciężko pracował na te pieniądze, a teraz trzecia ich część została… no, ukradziona, tylko tak można to określić.

Moist odczuwał wskutek tego pewnie niepraworządne oburzenie.

Oczywiście, większość i tak przeznaczyłby na Urząd Pocztowy, o to przecież chodziło, ale da się przecież wznieść całkiem solidny budynek za znacznie mniej niż sto tysięcy dolarów i liczył na trochę dla siebie.

Mimo to czuł się dobrze. Może to właśnie było to uczucie cudownego, przyjemnego ciepła, o którym ludzie tyle opowiadali. Zresztą co by robił z pieniędzmi? I tak nigdy nie miał czasu, by je wydawać. W końcu co mógłby kupić geniusz zbrodni? Na rynku brakowało nadmorskich rezydencji z prawdziwymi strumieniami lawy i w pobliżu niezawodnego źródła piranii. Świat z całą pewnością mógł się obejść bez następnego Władcy Ciemności, skoro Reacher Gilt tak dobrze sobie radził. Gilt nie potrzebował wieży i obozujących wokół dziesięciu tysięcy trolli. Wystarczały mu księgi obrachunkowe i bystry umysł. Tak było taniej, a wieczorami mógł wychodzić na bankiety.

Przekazanie złota gliniarzom było trudne, ale właściwie nie miał wyboru. Zresztą trzymał ich w garści. Nikt przecież nie wstanie i nie powie, że bogowie nie robią takich rzeczy. Owszem, nigdy jeszcze nie robili, ale z bogami nigdy nic nie wiadomo. Z całą pewnością, po wydaniu popołudniowej edycji „Pulsu”, pod trzema świątyniami ustawią się kolejki.

Sytuacja prezentowała kapłanom pewien filozoficzny problem. Oficjalnie byli przeciwni gromadzeniu sobie skarbów na ziemi, musieli jednak przyznać, że zawsze dobrze jest mieć pośladki na kościelnych ławach, stopy w świętych gajach, ręce grzechoczące szufladami i palce zanurzane w sadzawkach małych krokodyli. Zdecydowali się więc na wygłaszane z płomiennym wzrokiem zaprzeczenia, by coś takiego mogło się zdarzyć ponownie, a równocześnie sugerowali, że właściwie to nigdy nie wiadomo, albowiem niezbadane są wyroki bogów, prawda? Poza tym petenci stojący w kolejkach i proszący w listach o wielkie worki gotówki byli otwarci na sugestię, że ci największą mają szansę otrzymania łaski, którzy już tę łaskę okazali. Przekaz ten docierał do nich już po kilku stuknięciach po głowie tacą na ofiary.

Nawet panna Extremella Mume, której niewielka, wielowyznaniowa świątynia nad biurem bukmacherskim przy Kablowej załatwiała codzienne sprawy doczesne kilkudziesięciu mniej ważnych bóstw, teraz robiła całkiem dobre interesy na tych, którzy nie chcieli przepuścić choćby niewielkiej szansy. Nawet powiesiła nad drzwiami transparent z napisem „To możesz być TY!”.

To nie mogło się zdarzyć. To nie powinno się zdarzyć. Ale nigdy nie wiadomo, tym razem… kto wie?

Moist rozpoznawał tę nadzieję. Dzięki niej zarabiał na życie. Człowiek wiedział, że ktoś, kto prowadzi grę w trzy karty, na pewno wygra, wiedział, że ktoś w potrzebie raczej nie będzie sprzedawał pierścionka z brylantem za ułamek jego wartości, wiedział, że życie podaje zwykle ten lepki koniec kija, i wiedział też, że bogowie nie wybierają z populacji jakiegoś niegodnego głupka, żeby zesłać mu majątek.

Tylko że tym razem człowiek może się mylić, prawda? Coś takiego może akurat się zdarzyć, tak?

Co łącznie znane było jako największy ze wszystkich skarbów, czyli Nadzieja. Dobra metoda, by bardzo szybko zbiednieć i już biednym pozostać. To możesz być ty… Ale nie będziesz.

W tej chwili Moist von Lipwig maszerował ulicą Antycznej Pszczoły w stronę Darmowego Szpitala Lady Sybil. Ludzie oglądali się, gdy ich mijał. W końcu od kilku dni nie opuszczał pierwszych stron azet. Miał tylko nadzieję, że skrzydlata czapka i złocisty strój zagwarantują mu bezpieczeństwo: ludzie będą widzieć złoto, a nie twarz.

Szpital nadal był w budowie, jak zwykle szpitale. Miał też kolejkę przed wejściem. Moist poradził z nią sobie, ignorując ją i przechodząc prosto do wnętrza. Dalej, w głównym holu, stali ludzie, którzy wyglądali na takich ludzi, których zadaniem jest wołanie „Ej, ty!” do ludzi, którzy po prostu wchodzą. Moist jednak generował osobiste pole „Jestem zbyt ważny, żeby mnie zatrzymywać” i jakoś nie udało im się sformułować właściwych słów.

I oczywiście, kiedy ktoś już przedarł się przez demony wejścia dowolnej organizacji, ludzie zakładali, że ma prawo tam być, i udzielali mu wskazówek.

Pan Groat miał pokój tylko dla siebie, a tabliczka na drzwiach ostrzegała „Nie wchodzić”. Ale Moist rzadko przejmował się tabliczkami.

Staruszek siedział na łóżku z ponurą miną, lecz ucieszył się na widok Moista.

— Panie Lipwig! Co za widok dla moich zmęczonych oczu! Może pan się dowiedzieć, gdzie schowali moje spodnie? Mówiłem im, że jestem zdrowy jak pchełka, sir, a i tak zabrali mi spodnie! Niech mnie pan ratuje, zanim mnie zaniosą do następnej kąpieli. Kąpieli, sir!

— Muszą cię nosić? — zmartwił się Moist. — Nie możesz chodzić, Tolliverze?

— Mogę, sir, ale walczę z nimi, sir. Bronię się. Kąpać mnie, sir? I to kobiety! Które się gapią na moją trąbkę i bile! Uważam, że to bezwstyd, sir! Wszyscy wiedzą, że mydło zabija naturalne emisje, sir! Och, sir! Och, sir! Trzymają mnie tu w niewoli, sir! I jeszcze zrobili mi spodnioktomię!

— Niech pan się uspokoi, panie Groat. — Moist wystraszył się trochę, gdyż staruszek mocno poczerwieniał na twarzy. — Czyli rozumiem, że czuje się pan już dobrze?

— To tylko zadrapanie, sir, proszę spojrzeć… — Groat odpiął guziki nocnej koszuli. — Widzi pan?

Moist o mało nie zemdlał. Banshee próbował zrobić z piersi Groata planszę do gry w kółko i krzyżyk. Ktoś inny pozszywał go równiutko.

— Nieźle się postarali, muszę im przyznać — stwierdził niechętnie Groat. — Ale muszę już wstać i wracać do urzędu, sir. Praca czeka!

— Jest pan pewien, że już pan wyzdrowiał? — Moist wpatrywał się w siatkę strupów.

— Zdrów jestem jak rydz, sir, jak rydz! Tak im powiedziałem, sir, że jak banshee nie mógł się przebić przez mój ogrzewacz piersi, to żaden z tych ich niewidzialnych gryzących małych demonów też nie da rady. Założę się, że tam wszystko się sypie, a Aggy rządzi się jak zawsze! Założę się! I na pewno mnie pan potrzebuje, sir!

— Hm… Owszem. Dają panu lekarstwa?

— Ha! Oni to nazywają lekarstwem… Nagadali mi różne hokus-kadabry, jakie to niby wspaniałe, ale jeśli chce pan poznać moje zdanie, to brakuje temu zapachu i smaku, sir. Tłumaczą, że dobrze mi zrobi, ale ja im na to, że ciężka praca mi dobrze robi, a nie siedzenie w wodzie z mydłem, kiedy młode kobiety patrzą na moje grzechotki i flet. I jeszcze usunęli mi włosy, sir. Mówią, że są niehigieniczne, sir! Co za bezczelność! Pewnie, trochę się ruszają same z siebie, ale to przecież naturalne! Miałem te włosy już od bardzo dawna, sir, i się przyzwyczaiłem do ich zabawnych sztuczek.

— A co się tutaj hwyprawia? — rozległ się głos pełen urażonego poczucia własności.

Moist obejrzał się na drzwi.

Jeśli jedna z zasad, które powinno się wpoić młodemu mężczyźnie, brzmi: „Nie kombinuj ze zwariowanymi dziewczynami, które palą jak smoki”, to druga winna brzmieć: „Uciekaj przed każdą kobietą, która do w dokłada h”.

Ta kobieta mogłaby być dwoma kobietami. Z pewnością miała dostateczną objętość, a że nosiła się całkiem na biało, wyglądała całkiem jak góra lodowa. Tylko zimniejsza. I z żaglami. I w czepku wykrochmalonym do zabójczej ostrości.

Dwie mniejsze kobiety stały za nią po obu stronach, zagrożone zmiażdżeniem, gdyby zrobiła krok do tyłu.

— Przyszedłem odwiedzić pana Groata — wyjaśnił Moist słabym głosem.

Groat zaskomlał i naciągnął kołdrę na głowę.

— Hwykluczone. Jestem tu przełożoną, młody człowieku, i muszę nalegać, żebyś natychmiast opuścił ten pokój. Stan chorego jest hwyjątkowo niestabilny!

— Jak dla mnie pan Groat wygląda całkiem zdrowo.

Musiał podziwiać to spojrzenie, jakim obrzuciła go przełożona. Sugerowało, że właśnie odkryła Moista przyklejonego do podeszwy jej buta. Odpowiedział własnym lodowatym wzrokiem.

— Młody człowieku, jego stan jest hwybitnie krytyczny — rzuciła gniewnie. — Odmawiam zwolnienia go.

— Droga pani, choroba to nie zbrodnia! Ludzie nie są zwalniani ze szpitala. Po prostu wychodzą.

Przełożona wyprostowała się z godnością i uśmiechnęła tryumfalnie.

— Otóż to, młody człowieku, tego hwłaśnie się obawiamy!


* * *

Moist był pewien, że lekarze trzymają u siebie szkielety, by zastraszać pacjentów. No, no, wiemy, jak wyglądasz pod spodem… Ale aprobował takie podejście. Wzbudzało poczucie pewnej wspólnoty. Takie miejsca, jak Szpital Lady Sybil, w dzisiejszych czasach spotykało się rzadko, ale mimo to był pewien, że czekałaby go całkiem dochodowa kariera, gdyby zdecydował się nosić biały fartuch, używać długich i uczonych nazw na dolegliwości typu katar i spoglądać z mądrą miną na różne rzeczy w buteleczkach.

Po drugiej stronie biurka jakiś dr Lawn — nazwisko miał wypisane na tabliczce ustawionej na blacie, ponieważ lekarze są zapracowani i nie mogą wszystkiego pamiętać — uniósł głowę znad notatek na temat Tollivera Groata.

— To było całkiem ciekawe, panie Lipwig. Pierwszy raz w życiu musiałem operować, żeby usunąć ubranie pacjenta — powiedział. — Nie wie pan przypadkiem, z czego zrobiony był ten okład? Nie chciał nam powiedzieć.

— Wydaje mi się, że to warstwy flaneli, gęsiego smalcu i chlebowego puddingu — odparł Moist, rozglądając się po gabinecie.

— Chlebowy pudding? Prawdziwy chlebowy pudding?

— Prawdopodobnie.

— Czyli nie coś żywego? Wydawało nam się skórzaste. — Doktor przerzucił notatki. — A tak, już mam. Jego spodnie zostały zdetonowane w kontrolowanych warunkach po tym, jak eksplodowała jedna ze skarpetek. Nie wiemy czemu.

— Wsypuje do nich siarkę i węgiel drzewny, żeby dbać o świeżość stóp, a spodnie nasącza saletrą, by zapobiegać gzom. Widzi pan, on jest wielkim wyznawcą medycyny naturalnej. Nie ufa lekarzom.

— Doprawdy? — zdziwił się Lawn. — Zachował więc resztki zdrowego rozsądku. A przy okazji, taki właśnie rozsądek sugeruje, by nie dyskutować z personelem pielęgniarskim. Przekonałem się, że najlepszym wyjściem jest rzucenie kilku czekoladek w jednym kierunku i pospieszne oddalenie się w przeciwnym. Pan Groat, jak rozumiem, uważa, że każdy jest dla siebie najlepszym lekarzem?

— Przyrządza własne leki — potwierdził Moist. — Każdy dzień zaczyna od szklaneczki dżinu zmieszanego z roztworem saletry, sproszkowanej siarki, jałowca i sokiem cebuli. Mówi, że to oczyszcza armaturę.

— Wielkie nieba, na pewno. Czy on pali?

Moist zastanowił się chwilę.

— Chyba nie. To wygląda raczej jak para niż jak dym.

— A jego znajomość podstaw alchemii jest…?

— Żadna, o ile wiem. Ale robi dość ciekawe cukierki od kaszlu. Kiedy possać je parę minut, czuje się, jak woskowina wypływa z uszu. A kolana maluje jakąś mieszanką jodyny i…

— Dość — przerwał mu lekarz. — Panie Lipwig, są takie chwile, kiedy my, skromni praktycy sztuki medycznej, musimy odstąpić zdumieni. W przypadku pana Groata odstąpić całkiem daleko i najlepiej za jakieś drzewo. Proszę go zabrać. Wbrew wszelkim przewidywaniom okazał się zadziwiająco zdrowy. I chyba rozumiem, czemu tak łatwo wrócił do siebie po ataku banshee. Podejrzewam nawet, że pana Groata nie da się zabić żadnymi normalnymi środkami, choć radzę, by nie pozwolił mu pan na naukę stepowania. Aha, i niech pan zabierze też jego perukę. Próbowaliśmy schować ją do szafki, ale się wydostała. Rachunek prześlemy do Urzędu Pocztowego, dobrze?

— Zdawało mi się, że przy wejściu było napisane „Darmowy szpital” — zdziwił się Moist.

— W zasadzie tak. W zasadzie — przyznał doktor Lawn. — Ale ci, na których bogowie zesłali tyle łask… sto pięćdziesiąt tysięcy, ściśle mówiąc… nie potrzebują chyba więcej dobroczynności?

A wszystko to leży w celi na komendzie straży, pomyślał Moist. Sięgnął do kieszeni i wyjął pomięty plik zielonych dolarowych znaczków Ankh-Morpork.

— Przyjmie pan to? — zapytał.


* * *

Obrazek Pieszczocha wynoszonego z pożaru przez Moista von Lipwiga — ponieważ dotyczył zwierzęcia — został przez „Puls” uznany za budzący najwięcej emocji i teraz figurował dumnie na pierwszej stronie.

Reacher Gilt obejrzał go, nie zdradzając nawet śladu irytacji. Potem raz jeszcze przeczytał artykuł pod nagłówkami:


CZŁOWIEK RATUJE KOTA

Obietnica „Odbudujemy większy” przy płonącym Urzędzie Pocztowym

150.000$ — dar bogów

Fala zaciętych szuflad ogarnia miasto


— Wydawca „Pulsu” chyba czasem żałuje, że ma tylko jedną pierwszą stronę — zauważył oschle.

Charakterystyczny odgłos zabrzmiał od strony mężczyzn siedzących wokół wielkiego stołu w biurze Gilta. Był to odgłos, jaki powstaje, kiedy ludzie się tak naprawdę nie śmieją.

— Myślisz, że ma po swojej stronie bogów? — zapytał Greenyham.

— Trudno to sobie wyobrazić. Musiał wiedzieć, gdzie są te pieniądze.

— Tak myślisz? Gdybym to ja wiedział, gdzie leży tyle pieniędzy, nie zostawiłbym ich w ziemi.

— Nie, ty byś nie zostawił — stwierdził spokojnie Gilt takim tonem, że Greenyham poczuł się trochę niepewnie.

— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — wrzasnął Alfons, podskakując na swoim drążku.

— Wychodzimy na durniów, Reacher! — odezwał się Stowley. — On wiedział, że wczoraj zerwie się linia! Równie dobrze mogli mu to zdradzić bogowie! Już teraz tracimy komunikację lokalną! Za każdym razem, kiedy wyłączamy wieżę, można być pewnym, że z czystej złośliwości wyśle tam dyliżans! Nie ma podłości, do jakiej ten człowiek się nie zniży! Zamienił Urząd Pocztowy w… w widowisko!

— Wcześniej czy później każdy cyrk wyjeżdża z miasta — mruknął Gilt.

— Ale on się z nas śmieje! — nie ustępował Stowley. — Jeśli Pień znów będzie miał awarię, wcale się nie zdziwię, jeśli ten człowiek wyśle dyliżans do Genoi.

— Droga zajmie tygodnie…

— Tak, ale przesyłki są tańsze i docierają do celu. Tak właśnie powie. I to powie głośno. Musimy coś zrobić, Reacher!

— Co byś zasugerował?

— Może jednak wyłożymy trochę pieniędzy na porządną konserwację?

— Nie możecie — zabrzmiał nowy głos. — Nie macie ludzi.

Wszyscy obrócili głowy w stronę człowieka na samym końcu stołu. Miał marynarkę narzuconą na kombinezon roboczy, a obok siebie położył na stole bardzo pognieciony cylinder. Nazywał się Pony i był głównym mechanikiem Wielkiego Pnia. Trafił tu w początkach firmy, ale trzymał się jej, bo w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, z rwaniem w kciukach, chorą żoną i bólami w krzyżu, człowiek dwa razy sobie przemyśli różne dumne gesty w rodzaju wyjścia i trzaśnięcia drzwiami. Pierwszy raz zobaczył sekary trzy lata temu, kiedy powstała pierwsza firma, ale był człowiekiem metodycznym, a mechanika to mechanika.

W tej chwili jego najlepszym przyjacielem była kolekcja różowych kopii. Robił, co mógł, ale nie miał zamiaru za wszystko odpowiadać, kiedy ci tutaj w końcu polecą; jego różowe kopie miały mu to zagwarantować. Notatki służbowe na białym papierze trafiały do prezesa, żółte przebitki do akt, a różowe człowiek przechowywał u siebie. Nikt później nie powie, że nie ostrzegał.

Dwucalowy plik ostatnich kopii miał teraz wpięty do notatnika. I czuł się jak dawny bóg, który wychyla się z chmur jakiegoś Armagedonu i huczy z góry: „A nie mówiłem? Nie ostrzegałem was? Ale czy słuchaliście? Teraz już za późno, żeby słuchać!”.

— Mam sześć zespołów remontowych — oświadczył tonem znużonej cierpliwości. — W zeszłym tygodniu miałem osiem. Wysłałem informację o tym, mam tutaj kopię. Powinniśmy ich mieć osiemnaście. Połowa chłopaków wymaga nauki w locie, a nie mamy czasu na ich kształcenie. Za dawnych czasów postawilibyśmy chodzące wieże, żeby przejęły obciążenie. Teraz nie mamy na to ludzi…

— No dobrze, sprawa wymaga czasu, rozumiemy — zapewnił Greenyham. — Ile panu trzeba, żeby… zatrudnić więcej ludzi, uruchomić te chodzące wieże i…

— Kazaliście mi wyrzucić wielu fachowców — przypomniał Pony.

— Nie wyrzuciliśmy ich. Pozwoliliśmy im odejść — sprostował Gilt.

— My… redukowaliśmy zatrudnienie — dodał Greenyham.

— No to chyba wam się udało, panowie — stwierdził Pony. Wyjął z jednej kieszeni ogryzek ołówka, a z drugiej brudny notes. — Chcecie, żeby było szybko, tanio czy porządnie? W takiej sytuacji, jaką mamy obecnie, mogę wam obiecać tylko jedno z tych trzech.

— Jak szybko Wielki Pień może pracować należycie? — zapytał Greenyham.

Gilt odchylił głowę i przymknął oczy.

Pony bezgłośnie poruszał wargami, spoglądając na swoje wyliczenia.

— Za dziewięć miesięcy — oświadczył w końcu.

— Przypuszczam, że kiedy ludzie zobaczą, jak ciężko pracujemy przez dziewięć miesięcy, to mimo zdarzających się awarii… — zaczął Stowley.

— Dziewięć miesięcy całkowitego wyłączenia — uzupełnił Pony.

— Chyba zgłupiałeś, człowieku!

— Nie zgłupiałem, drogi panie, jeśli można prosić — rzucił ostro mechanik. — Muszę znaleźć i wyszkolić nowych fachowców, bo większość dawnej ekipy nie wróci, choćbym nie wiem ile im proponował. Jeśli wyłączymy wieże, mogę użyć sygnalistów, oni przynajmniej wiedzą, jak to wszystko działa. Praca pójdzie szybciej, jeśli nie będziemy ciągnęli i rozstawiali chodzących wież. Zacznijmy na czysto. Te wieże od początku nie były solidnie budowane. Dearheart nie spodziewał się takiego obciążenia. Dziewięć miesięcy ciemnych wież, panowie.

Chciał im powiedzieć, och, jak bardzo chciał im powiedzieć: Wiecie, kto to są fachowcy? To ludzie, którzy mają swoją dumę, którzy mieli już dość i odeszli, kiedy kazaliście im pracować byle jak, byle szybko. I teraz nieważne, ile zechcecie im zapłacić. Dlatego jako „fachowców” zatrudniam takich, którzy ledwie się nadają do zamiatania w warsztacie. Ale was to nie obchodzi, bo uważacie, że jeśli człowiek przez cały dzień nie szlifuje tyłkiem krzesła, to nieważne, czy uczył się przez siedem lat, czy jest pętakiem, którego trzeba sprawdzać, za który koniec trzyma młotek. Nie powiedział tego głośno, ponieważ starszy człowiek ma może o wiele krótszą przyszłość niż młody, ale też o wiele bardziej się o nią troszczy…

— Nie może się pan bardziej postarać? — zapytał Stowley.

— Panie Stowley, bardzo się będę starał, żeby zmieścić się w dziewięciu miesiącach. — Pony wrócił myślami do rzeczywistości. — Jeśli nie chcecie wyłączyć wież, może uda mi się to zrobić w półtora roku, o ile znajdę dostatecznie wielu ludzi, a wy włożycie w to dostatecznie dużo pieniędzy. Ale awarie będą się zdarzać codziennie. Pień będzie działał bardzo kulawo, panie Stowley.

— Ten typ, von Lipwig, przez dziewięć miesięcy wdepcze nas w ziemię! — zawołał Greenyham.

— Bardzo mi przykro, proszę pana.

— A ile to będzie kosztować? — zapytał sennie Gilt, nie otwierając oczu.

— Może być trochę mniej albo więcej, ale myślę, że jakieś dwieście tysięcy — uznał Pony.

— To śmieszne! Mniej zapłaciliśmy za cały Pień! — wybuchł Greenyham.

— Owszem, proszę pana. Ale widzi pan, konserwację i obsługę trzeba robić przez cały czas. Wieże były zajeżdżone do ostatka. Mieliśmy wielką wichurę w sektobrze i te problemy w Überwaldzie. A ja nie mam kim pracować. Jeśli pomija się konserwację i obsługę, drobne usterki szybko zmieniają się w wielkie. Wysyłałem panom liczne raporty. A panowie dwukrotnie obcięli mi budżet. Mogę zapewnić, że moi chłopcy i tak dokonywali cudów…

— Panie Pony — rzucił niegłośno Gilt. — Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z konfliktem kultur. Czy zechciałby pan przejść teraz do mojego gabinetu? Igor poda panu herbatę. Bardzo dziękuję.

Kiedy Pony wyszedł, znowu odezwał się Greenyham.

— Wiecie, co mnie w tej chwili niepokoi?

— Wyjaśnij, bardzo proszę. — Gilt złożył ręce na swej kosztownej kamizelce.

— Nie ma tu pana Slanta.

— Przeprosił. Powiedział, że ma bardzo ważne sprawy.

— Jesteśmy jego największymi klientami! Co może być ważniejsze od nas? Nie, nie ma go tutaj, bo chce być gdzie indziej! Ten stary upiór wyczuwa kłopoty i nigdy nie ma go tam, gdzie sprawy źle się układają. Slant zawsze wychodzi z bagna, pachnąc różami!

— To w każdym razie aromat przyjemniejszy od jego zwykłej formaliny — zauważył Gilt. — Nie wpadajmy w panikę, panowie.

— Ktoś jednak wpadł — mruknął Stowley. — Nie wmówisz mi, że ten pożar wybuchł przypadkiem! Prawda? A co się stało z tym biednym tłuściochem Horsefryem, co?

— Uspokójcie się, przyjaciele, uspokójcie — poprosił Gilt.

Są jak sklepikarze, pomyślał. Nie łowcy, ale padlinożercy. Nie mają wizji.

Odczekał, aż zamilkną. Po chwili wszyscy patrzyli na niego tym dziwnym i dość przerażającym wzrokiem, charakterystycznym dla ludzi bogatych, którzy obawiają się, że wkrótce zostaną ludźmi biednymi.

— Spodziewałem się czegoś podobnego — oświadczył. — Vetinari próbuje nas kąsać, to wszystko.

— Sam wiesz, Reacher, jakie będziemy mieli kłopoty, jeśli Pień przestanie funkcjonować — powiedział Nutmeg. — Niektórzy z nas mają… długi do obsłużenia. Jeśli Pień padnie na dobre, ludzie… zaczną zadawać pytania.

Och, te znaczące pauzy… Malwersacja to takie trudne słowo…

— Wielu z nas ciężko pracowało, by zdobyć niezbędną gotówkę — dodał Stowley.

Tak, zachowanie powagi przy klientach nie jest łatwe, pomyślał Gilt. I powiedział:

— Sądzę, że musimy zapłacić, panowie. Naprawdę tak uważam.

— Dwieście tysięcy? — zapytał Greenyham. — Skąd weźmiemy takie pieniądze?

— Poprzednio je zdobyliście — mruknął Gilt.

— A niby co chcesz przez to powiedzieć, jeśli wolno spytać? — W głosie Greenyhama zabrzmiało odrobinę za wiele oburzenia.

— Biedny Crispin przyszedł się ze mną spotkać w noc przed swoją śmiercią — odparł Gilt chłodno jak sześć cali śniegu. — Bełkotał, och… o najdziwniejszych rzeczach. Szkoda nawet powtarzać. Uważał chyba, że jacyś ludzie go śledzą. Nalegał jednak, bym wziął od niego niewielki zeszyt z rejestrami. Nie muszę chyba mówić, że ten zeszyt jest schowany w bezpiecznym miejscu.

W pokoju zapadła cisza, głębsza i gorętsza z powodu grupy zdesperowanych ludzi myślących intensywnie i szybko. Byli, według własnych standardów, uczciwi — w takim sensie, że robili tylko to, o czym wiedzieli albo podejrzewali, że robią wszyscy, no i nigdy nie było widocznych śladów krwi… W tej chwili jednak byli raczej ludźmi na zamarzniętym morzu, daleko od brzegu, którzy właśnie usłyszeli trzask pękającego lodu.

— Podejrzewam, że będzie to kosztowało trochę mniej niż dwieście tysięcy — dodał Gilt. — Pony byłby głupi, gdyby nie zostawił sobie żadnego marginesu.

— Nie uprzedzałeś nas o tym, Reacher — zauważył z wyrzutem Stowley.

Gilt zamachał rękami.

— Musimy spekulować, by akumulować. Urząd Pocztowy? Sztuczki i kuglarstwo. Och, von Lipwig ma świetne pomysły, lecz to wszystko. Wzbudził sensację, ale brak mu wytrwałości na dłuższy dystans. Jednak, gdy się nad tym zastanowić, wyświadczył nam przysługę. Byliśmy może… odrobinę zadufani, odrobinę rozleniwieni, ale opanowaliśmy tę lekcję! Ponaglani przez konkurencję, inwestujemy kilkaset tysięcy dolarów…

— Kilkaset tysięcy? — powtórzył Greenyham.

Gilt uciszył go ruchem ręki i kontynuował:

— …kilkaset tysięcy dolarów w ambitną, znaczącą i ekscytującą modernizację systemową całej naszej organizacji, koncentrując się na kluczowych kompetencjach, a równocześnie podtrzymując pełną i wielostronną współpracę ze społecznościami, którym z dumą służymy. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że nasze energiczne wysiłki, by zmobilizować odziedziczoną, wadliwą infrastrukturę, okazały się nie do końca zadowalające. Ufamy jednak i mamy nadzieję, że nasi cenieni i lojalni klienci pozostaną przy nas w nadchodzących miesiącach, kiedy to synergicznie reagujemy i korygujemy zmiany w nieodmiennym dążeniu do doskonałości. To jest naszą misją.

Zapadło pełne podziwu milczenie.

— I tak wracamy do gry — rzekł Gilt.

— Ale powiedziałeś, że kilkaset…

Gilt westchnął.

— Powiedziałem — przyznał. — Zaufajcie mi. To jest gra, panowie, a dobry gracz to ten, który potrafi złą sytuację obrócić na swoją korzyść. Doprowadziłem was aż tutaj, prawda? Trochę gotówki i właściwe podejście pozwoli nam pokonać resztę drogi. Jestem pewien, że znajdziecie więcej pieniędzy — dodał — gdzieś, gdzie nikt nie zauważy ich braku.

To już nie była cisza. To było coś sięgające poza ciszę.

— Co sugerujesz? — odezwał się w końcu Nutmeg.

— Malwersacje, kradzież, nadużycie zaufania, defraudacje funduszy… ludzie bywają tacy surowi… — Gilt rozłożył ramiona, a przyjazny uśmiech wykwitł na jego twarzy, jakby słońce wynurzyło się zza chmur. — Panowie! Doskonale rozumiem! Pieniądze powinny pracować, płynąć, przyrastać, a nie tkwić w jakimś skarbcu. Nieszczęsny pan Horsefry, obawiam się, nie do końca to pojmował. Tyle miał na głowie, biedaczysko… Ale my… my jesteśmy ludźmi interesu. My rozumiemy te sprawy, drodzy przyjaciele.

Przed sobą widział twarze ludzi, którzy wiedzą, że dosiedli tygrysa. Jazda była całkiem przyjemna, aż do mniej więcej zeszłego tygodnia. I nie chodziło o to, że nie mogą zsiąść. Mogli zsiąść. Nie na tym polegał kłopot. Kłopot polegał na tym, że tygrys wiedział, gdzie mieszkają.

Nieszczęsny pan Horsefry… Krążyły plotki. Były to plotki całkowicie pozbawione podstaw, gdyż pan Gryle znakomicie wykonywał swoją pracę, kiedy tylko nie miał do czynienia z gołębiami. Poruszał się jak cień z pazurami i chociaż zostawił lekki zapach, całkowicie zamaskowała go krew. Dla wilkołaczego nosa krew przebija wszystko. Ale plotki krążyły po ulicach jak opary nad stosem śmieci.

I wtedy jednemu czy dwóm członkom rady przyszło do głowy, że w ustach Reachera Gilta, tak szczodrego w zaproszeniach, w drobnych sugestiach i cennych radach, a także w butelkach szampana, ci jowialni „drodzy przyjaciele” zaczynali pobrzmiewać w swej tonacji i podtekstach całkiem podobnie do słowa „koleś” w ustach jakiegoś typa w ciemnym zaułku, który w zamian za nieotrzymanie pieniędzy proponuje wykonanie rozbitą butelką operacji plastycznej. Ale do tej pory byli bezpieczni, może więc warto podążać za tygrysem aż do końcowego skoku? Lepiej iść śladem bestii, niż stać się jej ofiarą.

— Właśnie sobie uświadomiłem, że w niewybaczalny sposób uniemożliwiam panom udanie się na spoczynek — powiedział Gilt. — Dobranoc, przyjaciele. Możecie spokojnie zostawić wszystko mnie. Igorze!

— Tak, jafnie panie — odezwał się Igor za jego plecami.

— Odprowadź panów do wyjścia i poproś pana Pony’ego, żeby tu przyszedł.

Gilt przyglądał się, jak odchodzą, z uśmiechem satysfakcji, który stał się promienny i pełen zadowolenia, kiedy Igor wprowadził pana Pony.

Rozmowa z mechanikiem przebiegała tak:

— Panie Pony — rzekł Gilt. — Z prawdziwą przyjemnością chcę pana poinformować, że rada nadzorcza, doceniając pańskie oddanie i ciężką pracę, jakie pan demonstruje, jednogłośnie postanowiła zwiększyć pańską pensję o pięćset dolarów rocznie.

Pony się rozpromienił.

— Bardzo panu dziękuję. Na pewno bardzo się przyda…

— Jednakże, panie Pony, jako członka kierownictwa firmy… bo przecież myślimy o panu jak o jednym z nas… muszę prosić, by miał pan na uwadze naszą płynność finansową. W tym roku nie możemy autoryzować na remonty więcej niż dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

— To tylko jakieś siedemdziesiąt dolarów na jedną wieżę! — zaprotestował mechanik.

— Naprawdę tyle? Mówiłem im, że się pan nie zgodzi. Pan Pony jest uczciwym mechanikiem, powiedziałem. Nie zgodzi się nawet na pensa poniżej pięćdziesięciu tysięcy. Tak powiedziałem.

Pony wydawał się bezradny.

— Niewiele będę mógł zrobić, panie Gilt, nawet za tyle. Mogę pchnąć w teren parę zespołów z chodzącymi wieżami, owszem, ale te górskie i tak działają w pożyczonym czasie…

— Liczymy na ciebie, George — oświadczył Gilt.

— No, przypuszczam… A czy moglibyśmy dostać znowu godzinę umarłych, panie Gilt?

— Naprawdę wolałbym, aby nie używał pan tej dziwacznej nazwy. Nie przekazuje odpowiedniego wizerunku.

— Przepraszam. — Pony westchnął. — Jednak nadal będzie mi potrzebna.

Gilt zabębnił palcami o blat.

— Prosisz o wiele, George, naprawdę o wiele. Mówimy tu o przychodach firmy. Rada nie będzie ze mnie zadowolona, jeśli…

— Chyba jednak muszę nalegać, panie Gilt. — Pony wpatrywał się we własne buty.

— A co możesz za to obiecać? Rada będzie chciała to wiedzieć. Spytają mnie: Reacher, dajemy dobremu staremu George’owi wszystko, o co prosi, ale co dostaniemy w zamian?

Zapominając na chwilę, że to zaledwie czwarta część tego, o co prosił, dobry stary George odpowiedział:

— No, możemy jakoś wszystko połatać, a parę naprawdę rozklekotanych wież doprowadzić do jakiego takiego porządku, zwłaszcza 99 i 201. Och, tyle jest do zrobienia…

— A czy, na przykład, da nam to rok rozsądnie sprawnego działania?

Pan Pony bohatersko walczył z typowym dla każdego mechanika lękiem przed składaniem jakichkolwiek obietnic. W końcu wykrztusił:

— No, jeśli nie stracimy zbyt wielu pracowników, a zima nie będzie za ostra, ale oczywiście zawsze jest jeszcze…

Gilt pstryknął palcami.

— Do licha, George, przekonałeś mnie! Powiem radzie, że cię popieram, i niech ich demony porwą!

— No, to bardzo miło z pańskiej strony, panie Gilt — zapewnił oszołomiony Pony. — Ale to i tak tylko łatanie dziur. Jeśli nie zabierzemy się do poważnej przebudowy, tylko szykujemy grunt pod większe problemy w przyszłości…

— Za rok mniej więcej, George, będziesz mógł nam przedstawić dowolne plany! — zapewnił Gilt serdecznie. — Twoje umiejętności i pomysłowość będą ratunkiem dla naszej firmy! A teraz… wiem, że jesteś człowiekiem zapracowanym i nie powinienem cię zatrzymywać. Proszę więc, ruszaj i dokonuj cudów ekonomii, George!

Pan Pony wyszedł chwiejnie, dumny, ogłupiały i pełen lęku.

— Stary dureń — mruknął Gilt.

Schylił się i otworzył dolną szufladę biurka. Wyjął z niej potrzask na niedźwiedzie, który zastawił z pewnym wysiłkiem, a potem stanął plecami do niego, na środku podłogi.

— Igorze! — zawołał.

— Tak, jafnie panie — odezwał się za nim Igor. Rozległ się trzask. — To chyba pańfkie, fir — dodał i wręczył Giltowi potrzask.

Gilt spojrzał w dół — nogi sługi wydawały się niedraśnięte.

— Jak ci się…? — zaczął.

— Och, my, Igory, częfto trafiamy do pańftwa o badawczych umyfłach — odparł posępnie Igor. — Jeden z moich dżentelmenów czafem ftawał odwrócony plecami do jamy z kolcami. Ależ chichotalifmy…

— I co się stało?

— Któregof dnia zapomniał i wpadł do niej. To dopiero było fmiechu, fir…

Gilt zaśmiał się także i wrócił do biurka. Lubił tego rodzaju żarty.

— Czy powiedziałbyś, Igorze, że jestem szalony? — zapytał.

Igory nie powinny okłamywać swoich pracodawców. Jest to ważny punkt Kodeksu Igorów. Igor szukał więc ucieczki w ścisłej lingwistycznej prawdomówności.

— Nie fądzę, jafnie panie, bym mógł powiedzieć cof takiego.

— Muszę być szalony, Igorze. Albo ja, albo wszyscy inni — stwierdził Gilt. — Przecież pokazuję im, co robię, pokazuję, jak są znaczone karty, mówię, kim jestem… a oni tylko poszturchują się porozumiewawczo, szczerzą do siebie i każdy myśli, jakim to jest świetnym gościem, że robi ze mną interesy. Rzucają dobre pieniądze do fałszywych. Uważają się za sprytnych, a jednak idą na rzeź jak owieczki. Jak ja lubię widzieć ich twarze, kiedy sądzą, że są przebiegli…

— Iftotnie, fir — zgodził się Igor.

Zastanawiał się, czy ta posada w nowym szpitalu nadal jest wolna. Jego kuzyn Igor już się tam zatrudnił i opowiadał, że jest cudownie. Czasami trzeba pracować całą noc! Dostaje się biały fartuch, tyle gumowych rękawiczek, ile tylko zdoła się zjeść, a przede wszystkim ma się facunek.

— To takie… oczywiste — ciągnął Gilt. — Robi się pieniądze, kiedy się załamuje, robi się pieniądze, kiedy się go odbudowuje, można nawet trochę zarobić na prowadzeniu go, a potem sprzedaje się go samemu sobie, kiedy już padnie. Same dzierżawy warte są fortunę. Daj Alfonsowi jego orzeszki, dobrze?

— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — zawołała kakadu, przechodząc w podnieceniu z końca na koniec drążka.

— Oczywifcie, jafnie panie.

Igor wyjął z kieszeni torebkę i zbliżył się ostrożnie. Alfons miał dziób jak para nożyc.

A może spróbować pracy weterynaryjnej, jak mój drugi kuzyn Igor, myślał Igor. To solidna, tradycyjna dziedzina. Szkoda, że wybuchło takie zamieszanie, kiedy chomik wyłamał pręty z kołowrotka i zanim wyfrunął przez okno, odgryzł właścicielowi nogę, ale to właśnie jest Poftęp. Najważniejsze to wynieść się, zanim nadciągnie tłum. A kiedy szef zaczyna opowiadać powietrzu, jaki jest sprytny, nadeszła właściwa pora.

— Nadzieja jest przekleństwem ludzkości, Igorze — stwierdził Gilt i splótł dłonie na karku.

— To możliwe, fir — zgodził się Igor, próbując unikać strasznego zakrzywionego dzioba.

— Tygrys nie ma nadziei, że dogoni ofiarę, ani antylopa, że uda się wymknąć pazurom. One biegną, Igorze. Tylko bieg ma znaczenie. Wiedzą, że muszą biec, nic więcej. A teraz i ja muszę pobiec do tych przemiłych ludzi z „Pulsu”, żeby im opowiedzieć o naszej nowej, jasnej przyszłości. Sprowadź powóz, dobrze?

— Naturalnie, jafnie panie. Jefli zechce pan wybaczyć, pójdę też dobrać naftępny palec.

Chyba jednak ruszę z powrotem w góry, postanowił. Tam przynajmniej potwory mają dość przyzwoitości, by wyglądać potwornie.


* * *

Noc jaśniała w blasku flar wokół ruin Urzędu Pocztowego. Golemom nie były potrzebne, ale mierniczym owszem. Moist dostał dobre ceny. W końcu bogowie przemówili. I firmie na pewno nie zaszkodzi, jeśli będzie kojarzona z tym feniksem wśród budynków.

W tym fragmencie, który wciąż stał, podparty i osłonięty plandekami, Urząd Pocztowy pracował przez całą noc — to znaczy pracowali ludzie, którzy byli Urzędem Pocztowym. Prawdę mówiąc, nie mieli aż tyle do zrobienia, żeby wystarczyło dla każdego, ale i tak przyszli, żeby to zrobić. Taka to była noc. Trzeba było tam być, żeby później opowiadać: „…i byłem tam, tej właśnie nocy…”.

Moist wiedział, że powinien się przespać, ale on też musiał tam być, przytomny i roziskrzony. To było… niewiarygodne. Słuchali go, pracowali dla niego, krzątali się przy nim, jakby był prawdziwym przywódcą, a nie jakimś kanciarzem i oszustem.

Były też listy. Och, one sprawiały ból! Nadawano ich coraz więcej, adresowanych właśnie do niego. Nowiny obiegły już miasto. Pisali o tym nawet w azecie! Tego człowieka słuchali bogowie!

…doręczamy nawet samym bogom…

Miał złoty strój i nosił czapkę ze skrzydłami. Dlatego z oszusta zrobili posłańca bogów i na jego nadpalone biurko zrzucali swoje nadzieje i lęki… owszem, zapisane z błędami interpunkcji, rozmazanym ołówkiem albo darmowym atramentem Urzędu Pocztowego, który rozpryskiwał się na papierze od pospiesznego pisania.

— Uważają, że jesteś aniołem — wyjaśniła panna Dearheart, która siedziała po drugiej stronie biurka i pomagała mu sortować te żałosne petycje.

Mniej więcej co pół godziny pan Pompa przynosił ich więcej.

— Ale nie jestem — burknął Moist.

— Przemawiasz do bogów, a bogowie słuchają. — Panna Dearheart uśmiechnęła się szeroko. — Powiedzieli ci, gdzie jest ukryty skarb. To jest porządna religia… A tak przy okazji, skąd wiedziałeś, że są tam pieniądze?

— Nie wierzysz w żadnych bogów?

— Nie, oczywiście. Nie, kiedy chodzą po tej ziemi tacy jak Reacher Gilt. Jesteśmy tylko my. A pieniądze…?

— Nie mogę powiedzieć.

— Czytałeś te listy? — spytała panna Dearheart. — Chore dzieci, konające żony…

— Niektórzy chcą tylko gotówki — oświadczył pospiesznie Moist, jakby to w czymś pomagało.

— A czyja to wina, Sprytku? Jesteś człowiekiem, który potrafi naciągnąć bogów na masę forsy!

— Więc co powinienem zrobić z tymi… modlitwami? — spytał Moist.

— Doręczyć je, oczywiście. Musisz. Jesteś posłańcem bogów. A one mają znaczki. Niektóre są całkiem oklejone znaczkami! To twoja praca. Zanieś je do świątyń. Obiecałeś, że to zrobisz.

— Nigdy nie obiecywałem, że…

— Obiecałeś, kiedy sprzedałeś im znaczki!

Uderzyła tym zdaniem jak pięścią — Moist o mało nie spadł z krzesła.

— I da im to nadzieję — dokończyła już spokojniej.

— Fałszywą nadzieję. — Moist starał się wyprostować.

— Może tym razem nie… Na tym polega nadzieja. — Wzięła do ręki pogięte resztki obejmy z ramienia Anghammarada. — On niósł tę wiadomość poprzez cały Czas. Myślisz, że tobie jest ciężko?

— Panie Lipwig!

Głos nadpłynął z hali, a równocześnie gwar w tle opadł jak nieudany suflet.

Moist podszedł do miejsca, gdzie kiedyś była ściana. Teraz z trzeszczących pod nogami, nadpalonych desek podłogi mógł zobaczyć całą halę. Jakaś część jego umysłu pomyślała: Przy odbudowie trzeba tu wstawić duże okno widokowe. Słowami nie da się tego opisać…

Usłyszał wszędzie szepty, a także kilka westchnień. Zjawiło się już wielu klientów mimo tej porannej, mglistej godziny. Zawsze jest odpowiednia pora na modlitwę.

— Wszystko w porządku, panie Groat?! — zawołał.

Coś białego powiewało w powietrzu.

— Wczesny egzemplarz „Pulsu”, sir! — krzyknął Groat. — Właśnie przyszedł! Gilt jest na całej pierwszej stronie, sir! Gdzie pan powinien być, sir! Nie spodoba się panu, sir!


* * *

Gdyby Moista von Lipwiga kształcono na klauna, bywałby na jarmarkach i w cyrkach, by podziwiać królów błazeństwa. Zachwycałby się elegancją trajektorii ciasta z budyniem, uczył na pamięć nowych zagrań z drabiną i wiadrem farby, czujnie obserwował każde źle podrzucone jajko. Kiedy reszta publiczności oglądałaby pokaz z należytą grozą, gniewem czy irytacją, on by robił notatki.

Teraz, jak uczeń studiujący dzieło mistrza, czytał w wilgotnej jeszcze azecie słowa Reachera Gilta.

To był bełkot, ale przygotowany przez eksperta. O tak… Człowiek musiał podziwiać sposób, w jaki całkowicie niewinne słowa zostały okaleczone, zgwałcone, pozbawione wszelkiego prawdziwego znaczenia i przyzwoitości, a następnie posłane na ulicę, by pracować dla Reachera Gilta, chociaż „synergicznie” prawdopodobnie każde od początku było dziwką. Problemy Wielkiego Pnia były najwyraźniej skutkiem jakiegoś tajemniczego spazmu wszechświata i nie miały nic wspólnego z chciwością, arogancją i umyślną głupotą. Pewnie, kierownictwo Wielkiego Pnia popełniało błędy… nie, nie, to znaczy „podejmowało słuszne w intencjach decyzje, które — wobec późniejszych doświadczeń — mogły niestety okazać się w pewnych aspektach błędne”… te jednak występowały, jak się zdawało, głównie przy korygowaniu „zasadniczych wad wprowadzonych przez poprzednie kierownictwo”. Nikt za nic nie przepraszał, albowiem żadna żywa istota nie postąpiła niewłaściwie; złe rzeczy zdarzały się wskutek spontanicznej ich generacji w jakichś przedziwnych, zimnych, geometrycznych zaświatach i były „pożałowania godne”[10].

Reporter „Pulsu” starał się, ale chyba tylko trzęsienie ziemi mogłoby powstrzymać Gilta w jego szaleńczym ataku na znaczenia znaczeń. W Wielkim Pniu „chodziło o ludzi”, a reporter nie zdołał zadać pytania, co to właściwie znaczy tak dokładnie. A potem był jeszcze ten fragment zatytułowany „Nasza misja”.

Moist poczuł, jak kwas wzbiera mu w gardle, aż mógł pluciem wycinać koronki w arkuszach stali. Bezsensowne głupie słowa, wypowiadane przez ludzi pozbawionych mądrości, inteligencji i dowolnych zdolności poza umiejętnością rozwadniania sensu wyrażeń. Och, Wielki Pień popierał wszystko, od życia i wolności po domowy cierpiący pudding naszej mamy. Popierał wszystko oprócz czegokolwiek.

Poprzez różową mgłę jego oczy wychwyciły zdanie „Bezpieczeństwo jest dla nas warunkiem podstawowym”. Dlaczego ołowiane czcionki się nie roztopiły, dlaczego papier nie zapłonął, by nie uczestniczyć w takim plugastwie? Prasa powinna się zaciąć, wałek powinien się wbić w płytę…

To było złe. Ale potem zobaczył odpowiedź Gilta na pospieszne pytanie o Urząd Pocztowy.

Reacher Gilt kochał Urząd Pocztowy i błogosławił jego malusie kopertki. Był wdzięczny za pomoc w trudnym okresie i liczył na przyszłą współpracę, choć oczywiście Urząd Pocztowy w rzeczywistym współczesnym świecie nie może konkurować na żadnym poziomie z wyjątkiem całkiem lokalnego. Jasne, ktoś musi przecież doręczać rachunki, ho, ho…

To było mistrzostwo. Co za drań!

— Ehm… Dobrze się czujesz? Czy mógłbyś przestać krzyczeć? — spytała panna Dearheart.

— Co takiego? — Mgła rozwiewała się z wolna.

Wszyscy w hali patrzyli na niego z rozdziawionymi ustami i otwartymi szeroko oczami. Wodnisty atrament ściekał z urzędowych piór, a znaczki wysychały na językach.

— Krzyczałeś — oświadczyła panna Dearheart. — A właściwie przeklinałeś.

Panna Maccalariat przecisnęła się między ludźmi z wyrazem determinacji na twarzy.

— Panie Lipwig, mam nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszę w tym budynku takich wyrażeń! — powiedziała.

— Dotyczyły prezesa Kompanii Wielkiego Pnia — wyjaśniła panna Dearheart tonem, który u niej był pojednawczy.

— Ach… — Panna Maccalariat zawahała się, ale opanowała szybko. — W takim razie… może choć odrobinkę ciszej?

— Oczywiście, panno Maccalariat — zgodził się posłusznie Moist.

— I może bez tego słowa na K?

— Tak, panno Maccalariat.

— A także bez słowa na P, słowa na S, obu słów na Z, słowa na W i słowa na D?

— Jak pani sobie życzy, panno Maccalariat.

— Ale „oślizły morderczy bękart i oszust” było akceptowalne.

— Będę o tym pamiętał, panno Maccalariat.

— Bardzo dobrze, panie poczmistrzu.

Panna Maccalariat odwróciła się na pięcie i wróciła do nękania kogoś, kto nie używał suszki.

Moist oddał azetę pannie Dearheart.

— On się z tego wywinie — powiedział. — Tylko rzuca naokoło słowami. Pień jest zbyt wielki, by upaść. Ma zbyt wielu inwestorów. Ten dureń zbierze więcej pieniędzy, utrzyma system w ruchu tuż przed granicą katastrofy, a w końcu pozwoli mu upaść. Potem może kupi go przez podstawioną firmę po cenie wyprzedaży.

— Jestem skłonna podejrzewać go o wszystko — zgodziła się panna Dearheart. — Ale wydajesz się bardzo pewny.

— Tak ja bym zrobił — wyjaśnił Moist. — To znaczy… gdybym był tego rodzaju człowiekiem. To najstarsza sztuczka w podręcznikach. Masz układ… to znaczy masz innych ludzi zaangażowanych tak mocno, że nie ośmielą się wycofać. Dajesz im marzenie, rozumiesz? Wierzą, że jeśli zostaną, wszystko zacznie działać. Nie ośmielają się nawet pomyśleć, że to tylko marzenie. Używasz wielkich słów, by ich przekonać, że dżem dostaną jutro, a oni mają nadzieję. Tylko że nigdy nie wygrają. Część każdego z nich wie o tym, ale reszta nigdy tej części nie słucha. Kasyno zawsze wygrywa.

— Dlaczego takim ludziom jak Gilt coś takiego zawsze wychodzi?

— Właśnie ci powiedziałem. Dlatego że ludzie mają nadzieję. Wierzą, że ktoś sprzeda im prawdziwy brylant za dolara. Przykro mi.

— Czy wiesz, w jaki sposób trafiłam do pracy w Powiernictwie? — spytała panna Dearheart.

Bo łatwiej sobie radzić z glinianymi ludźmi, pomyślał Moist. Nie kaszlą, kiedy z nimi rozmawiasz.

— Nie — powiedział.

— Kiedyś pracowałam w banku w Sto Lat. Spółdzielcza Kasa Hodowców Kapusty…

— Ten na rynku? Z kapustą wyrzeźbioną nad wejściem? — spytał Moist, zanim zdążył się ugryźć w język.

— Znasz go?

— Trochę. Przejeżdżałem kiedyś tamtędy…

Nie, myślał, kiedy umysł wyprzedził konwersację. Błagam, nie…

— To nie była zła praca — ciągnęła panna Dearheart. — W naszym dziale sprawdzaliśmy czeki i weksle. Pilnowaliśmy, czy nie są fałszywe, rozumiesz… Aż pewnego dnia przepuściłam cztery. Cztery podróbki! Kosztowało to bank dwa tysiące dolarów. Polecenia wypłaty, z perfekcyjnymi podpisami. Zwolnili mnie. Powiedzieli, że muszą coś zrobić, inaczej stracą zaufanie klientów. To nie jest zabawne, kiedy ludzie uważają cię za oszustkę. I to właśnie czeka takich jak my. Takim jak Gilt zawsze uchodzi na sucho. Dobrze się czujesz?

— Hmm? — wymruczał Moist.

— Wyglądasz trochę… blado.

To był dobry dzień, myślał Moist. Przynajmniej do tej chwili był dobry. Moist był wtedy bardzo z niego zadowolony. Nie powinno potem się spotykać tamtych ludzi. Niech demony porwą pana Pompę i jego ideę ułamkowego morderstwa.

Westchnął. No cóż, musiało do tego dojść. Wiedział, że dojdzie. On i Gilt siłujący się na ręce o to, który z nich jest większym draniem.

— To jest terenowe wydanie „Pulsu” — powiedział. — Wydanie miejskie nie trafi pod prasę jeszcze przez dziewięćdziesiąt minut, na wypadek gdyby w ostatniej chwili zdarzyła się jakaś sensacja. Myślę, że zdołam przynajmniej zetrzeć mu z gęby ten uśmiech.

— Co chcesz zrobić? — zdziwiła się panna Dearheart.

Moist poprawił na głowie skrzydlatą czapkę.

— Spróbuję niemożliwego — oświadczył.

Загрузка...