Rozdział trzeci Z naszej własnej ręki lub z żadnej

W którym nasz bohater odkrywa świat szpilek — Apostrofy sprzedawcy warzyw — Z.P. — Ścieżka Losu — Golemowa dama — Kwestia interesu i natura wolności dyskutowane po raz kolejny — Referent Brian wykazuje zaangażowanie

— Proszę Wstać, Panie Lipvig! To Pański Drugi Dzień Jako Poczmistrza!

Moist otworzył jedno zaropiałe oko i spojrzał na golema.

— Aha, czyli jesteś też budzikiem… — powiedział. — Aargh! Mój język! Mam wrażenie, jakbym go wsadził w łapkę na myszy.

Na wpół się przeczołgał, na wpół przetoczył po łożu listów, i zdołał wstać akurat przed drzwiami.

— Potrzebne mi nowe ubranie — stwierdził. — I jedzenie. I szczoteczka do zębów. Wychodzę, panie Pompa. A ty zostaniesz tutaj. Zajmij się czymś. Posprzątaj. Usuń te napisy na ścianach, co? Możemy się postarać, żeby przynajmniej wyglądało, że jest czysto.

— Cokolwiek Pan Sobie Życzy, Panie Lipvig.

— Słusznie — pochwalił go Moist i wymaszerował. A dokładniej, pomaszerował jeden krok i jęknął.

— Proszę Uważać Na Swoją Kostkę, Panie Lipvig.

— I jeszcze coś — dodał Moist, podskakując na jednej nodze. — Jak możesz mnie wyśledzić? Skąd właściwie wiesz, gdzie jestem?

— Sygnatura Karmiczna, Panie Lipvig — wyjaśnił golem.

— A co to dokładnie znaczy?

— To Znaczy, Że Dokładnie Wiem, Gdzie Pan Jest, Panie Lipvig.

Gliniana twarz nie zdradzała żadnych emocji. Moist zrezygnował.

Wykuśtykał w coś, co — jak na warunki miasta — było świeżym, nowym porankiem. Nocą nadszedł lekki przymrozek, akurat tyle, żeby powietrze wydawało się rześkie, a Moist nabrał apetytu. Noga wciąż bolała, ale przynajmniej nie musiał już opierać się na kuli.

Oto więc Moist von Lipwig szedł sobie przez miasto. Nigdy jeszcze tego nie robił. Tragicznie zmarły Albert Spangler owszem, podobnie jak Mundo Smith, Edwin Streep i pół tuzina innych osobowości, których używał przez jakiś czas, a potem odrzucił. Owszem, wewnątrz był Moistem (co za imię… słyszał już chyba wszystkie możliwe żarty), ale tamci istnieli na zewnątrz, pomiędzy nim a resztą świata.

Edwin Streep był prawdziwym dziełem sztuki. Zajmował się nadużyciami braku zaufania i musiał być dostrzeżony. W tak oczywisty, patentowy sposób nie radził sobie z oszukiwaniem w trzy karty i inne uliczne sztuczki, że ludzie ustawiali się w kolejkach, by nabrać niezręcznego nabieracza. Odchodzili radośnie uśmiechnięci… aż do chwili, kiedy próbowali wydać na coś monety, które tak szybko zdobyli.

Sztuka fałszerstwa ma swój sekret, a Moist go odkrył: w pośpiechu albo w podnieceniu ludzie dopełnią fałszerstwa własną zachłannością. Tak gorliwie będą chcieli wyrwać pieniądze z rąk wyraźnego durnia, że ich własne oczy dodadzą drobne szczegóły, które nie całkiem znajdują się na monetach szybko wsuwanych do kieszeni. Wystarczyło tylko je zasugerować.

Ale to dopiero początek. Niektórzy klienci nie odkryli nawet, że wrzucili do sakiewki fałszywe monety, w ten sposób bowiem zdradzili niekompetentnemu oszustowi, w której kieszeni ją trzymają. Później przekonywali się, że choć Streep jest całkowitym nieudacznikiem przy kartach, jednak z naddatkiem nadrabia ten brak swym wyjątkowym talentem kieszonkowca.

Teraz Moist czuł się jak obrana krewetka. Czuł się, jakby wyszedł na ulicę nago. A jednak nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie słyszał krzyków „Hej, ty!” ani wołań „To on!”. Widzieli go jako kolejną twarz w tłumie. To było dziwne, nieznane uczucie. Nigdy wcześniej nie musiał być naprawdę sobą.

Uczcił to, kupując od Gildii Kupców plan miasta. Wypił kawę i zjadł kanapkę z bekonem, przerzucając pospiesznie listę barów. Nie znalazł tam tego, czego szukał, ale trafił na listę fryzjerów i uśmiechnął się z satysfakcją. Przyjemnie było mieć rację.

Rzuciła mu się też w oczy informacja o Szpilkowej Giełdzie Dave’a przy Siostrach Dolly, w zaułku między domem negocjowalnego afektu i salonem masażu. Kupowano tam i sprzedawano szpilki miłośnikom szpilek.

Moist dopił kawę z miną, którą wszyscy dobrze go znający — grupa osób składająca się realnie z absolutnie nikogo — rozpoznaliby jako tworzenie się planu. W ostatecznym rachunku we wszystkim chodziło głównie o stosunki międzyludzkie. Jeśli miał tu jeszcze jakiś czas zostać, równie dobrze mógł zadbać o swoją wygodę.

Ruszył na spacer do tej samozwańczej „Oazy Akufilii!!!”.

To było jak podniesienie zwyczajnego kamienia i odkrycie pod nim całego nowego świata. Szpilkowa Giełda Dave’a była tym rodzajem małego sklepiku, w którym właściciel zna z imienia każdego swojego klienta.

Świat szpilek był światem cudownym. Szpilki to hobby, które może zająć człowieka na całe życie. Moist wiedział o tym, ponieważ wydał jednego dolara na „Szpilki” niejakiego J. Lanugo Owlsbury’ego, zapewne najnowsze dzieło na ten temat. Każdy ma swoje drobne dziwactwa, Moist chętnie to przyznawał, ale nie czuł się najlepiej wśród ludzi, którzy — gdyby zobaczyli przypięty obrazek z roznegliżowaną damą — zwracaliby uwagę na szpilki, którymi jest przypięty. Niektórzy klienci, przeglądający książki na półkach („Niedociągnięcia, podwójne ostrza i skazy”, „Szpilki Überwaldu i Genoi”, „Pierwsze kroki wśród szpilek”, „Przygody w Akufilii”…) i zerkający ukradkiem na gablotę szpilek pod szkłem, mieli twarze tak zachłanne, że go to przeraziło. Wyglądali trochę jak Stanley. Wszyscy byli płci męskiej. Najwyraźniej kobiety nie były naturalnymi „łebkarzami”.

Znalazł „Szpilki Totalne” na dolnej półce. Magazyn miał wygląd pisma przygotowanego w warunkach domowych i trochę rozmazany, drobny druk, brakowało mu natomiast takich subtelności jak akapity, a w wielu przypadkach także interpunkcja. Popularny przecinek popatrzył na minę Stanleya i uznał, że lepiej mu nie przeszkadzać.

Kiedy Moist położył niewielki magazyn na ladzie, właściciel sklepu — potężny brodaty mężczyzna z dredami na głowie, szpilką w nosie, piwnym brzuchem, który by wystarczył na trzy osoby, i słowami „Szpilki albo Śmierć” wytatuowanymi na bicepsie — podniósł broszurę, po czym upuścił lekceważąco.



— Jest pan pewien? — zapytał. — Mamy tu „Miesięcznik Szpilkowy”, „Nowe Szpilki”, „Szpilki Praktyczne”, „Szpilki Współczesne”, „Superszpilki”, „Szpilki Międzynarodowe”, „Mówią Szpilki”, „Świat Szpilek”, „Szpilki Świata”, „Szpilki i Szpilkarnie”… — Uwaga Moista zboczyła gdzieś, ale powróciła akurat na czas, by usłyszał: — „Przegląd Akufilii”, „Szpilki Ekstremalne”, z Überwaldu, bardzo dobre pismo, jeśli kolekcjonuje pan zagraniczne szpilki, „Szpilki dla Początkujących”… to takie pismo kolekcjonerskie, co tydzień dołączają nową szpilkę, „Czas Szpilek” oraz… — W tym miejscu właściciel mrugnął porozumiewawczo — „Szpilki w Zaułkach”.

— Ten zauważyłem — przyznał Moist. — Ma dużo obrazków kobiet w samej skórze.

— Owszem, drogi panie. Ale trzeba uczciwie przyznać, że na ogół trzymają szpilki. No więc… nadal życzy pan sobie „Szpilki Totalne”? — dodał, jakby dawał głupcowi ostatnią szansę na zrezygnowanie z tego szaleństwa.

— Tak — potwierdził Moist. — A co z nimi jest nie w porządku?

— Ależ nic, nic zupełnie. — Dave w zadumie poskrobał się po brzuchu. — Po prostu wydawca jest trochę… trochę…

— Trochę jaki? — zapytał zniecierpliwiony Moist.

— No więc, prawdę mówiąc, uważamy tutaj, że trochę ma źle w głowie na punkcie szpilek.

Moist rozejrzał się po wnętrzu sklepu.

— Doprawdy?

Wyszedł do pobliskiego lokalu i przy kawie przejrzał magazyn. Jednym z jego talentów była umiejętność przyswajania akurat dostatecznej ilości informacji o czymkolwiek, by nieekspertom wydawać się ekspertem. Potem wrócił do sklepu.

Każdy ma swój punkt zaczepienia. Często jest nim chciwość. Na chciwości zwykle można polegać. Czasami jest to duma. To był punkt zaczepienia Groata — rozpaczliwie pragnął awansu, widać to było w jego oczach. Wystarczy znaleźć punkt zaczepienia, a dalej już wszystko szło gładko.

Stanley z kolei, Stanley… będzie łatwy.

Kiedy Moist wszedł, Duży Dave oglądał szpilkę pod wielkim szkłem powiększającym. Godzina szczytu szpilkowych zakupów musiała dobiegać końca, ponieważ już tylko kilku maruderów gapiło się na eksponaty pod szkłem albo przeglądało pisma z regału.

Moist przesunął się do lady i chrząknął.

— Słucham pana? — Duży Dave uniósł głowę. — Wracamy, co? Wciągnęły pana, co? Znalazł pan coś interesującego?

— Paczkę perforowanego papieru szpilkowego i torbę szczęśliwego trafu za dziesięć pensów poproszę — oznajmił głośno Moist.

Inni klienci spojrzeli na niego przelotnie, kiedy Dave zdejmował towar z półek, a potem wrócili do wcześniejszych zajęć. Moist pochylił się nad ladą.

— Zastanawiałem się — szepnął chrapliwie — czy nie ma pan czegoś… ostrzejszego.

Potężny mężczyzna obrzucił go starannie obojętnym wzrokiem.

— W jakim sensie ostrzejszego? — zapytał.

— No, wie pan… — Moist odkaszlnął. — Bardziej… spiczastego.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał głośno, kiedy wyszli ostatni z klientów, nasyceni szpilkami na jeden dzień. Dave patrzył, jak odchodzą, po czym wrócił do Moista.

— Jest pan koneserem, co? — zapytał i mrugnął porozumiewawczo.

— Poważnym badaczem. Większość towaru tutaj, cóż…

— Nie ruszam gwoździ — oznajmił surowo Dave. — Nie chcę ich nawet mieć w sklepie! Muszę pamiętać o reputacji. Przychodzą tu małe dzieci, wie pan…

— Och, nie! Szpilki i tylko szpilki, nic więcej — zapewnił szybko Moist.

— To dobrze. — Dave się uspokoił. — Tak się składa, że mam tu może jeden czy dwa eksponaty dla prawdziwego kolekcjonera. — Skinął w stronę zasłony z paciorków w tylnej części sklepu. — Nie mogę wykładać wszystkiego na półki, kręcą się tu dzieciaki, wie pan, jak to jest…

Moist podążył za nim przez grzechoczącą kotarę do zagraconego pokoiku, gdzie Dave — rozejrzawszy się konspiracyjnie — zdjął z półki małe czarne pudełko i otworzył je tuż przed nosem Moista.

— Nie widuje się takich codziennie, prawda?

O rany, to przecież szpilka, pomyślał Moist. Ale tonem dobrze wypracowanego szczerego zdumienia powiedział:

— Łau…

Kilka minut później wyszedł ze sklepu, walcząc z odruchem postawienia kołnierza. Na tym właśnie polegał kłopot z niektórymi odmianami szaleństwa: mogły zaatakować w każdej chwili. W końcu wydał właśnie 70 AM$ na jakąś nędzną szpilkę!

Przyjrzał się paczuszkom w dłoni i westchnął ciężko, a potem ostrożnie schował je do kieszeni. I wtedy trafił ręką na jakiś papier.

A tak. Ten list z Z.P. Już miał wcisnąć kopertę z powrotem, kiedy jego wzrok padł na starą tabliczkę z nazwą po drugiej stronie ulicy: Haka Lobbingu. A potem spojrzenie przesunęło się jeszcze kawałek, ponad pierwszy sklep w wąskiej uliczce.


NR 1A
PARKER I SYN’OWIE
SKLEP WARZYWNY
DOSTAWCY OWOC’ÓW I WARZYW
NAJWYŻSZEJ KLAS’Y.

Właściwie czemu by go nie doręczyć? Ha! Był przecież poczmistrzem. Na pewno tym sobie nie zaszkodzi.

Wsunął się do sklepu. Mężczyzna w średnim wieku wprowadzał właśnie świeże marchewki, czy też może marchew’ki, w życie kobiety z wielką torbą na zakupy i włochatymi brodawkami.

— Czy pan Antymoniusz Parker? — zapytał z powagą Moist.

— Zaraz do pan’a podejdę, ja tylko…

— Chcę tylko wiedzieć, czy jest pan Antymoniuszem Parkerem, to wszystko…

Kobieta odwróciła się i rzuciła intruzowi gniewne spojrzenie, a Moist obdarzył ją tak promiennym uśmiechem, aż przez moment pożałowała, że nie umalowała się dzisiaj.

— To mój ojciec — wyjaśnił sprzedawca. — Jest na zapleczu i walczy z kłopotliwą kapustą…

— To dla niego. — Moist położył kopertę na ladzie. — Poczta.

I wyszedł pospiesznie.

Sprzedawca i klientka przyjrzeli się różowej kopercie.

— Z.P.? — zdziwił się pan Parker.

— Och, budzą się wspomnienia, panie Parker — wyznała kobieta. — Za moich czasów pisaliśmy tak na listach przy zalotach. Pan nie? Zapieczętowane Pocałunkiem… Oprócz Z.P. było też L.A.N. C.R.E. i… — zniżyła głos i zachichotała. — I K.L.A.T.C.H. Pamięta pan?

— Wszystko to jakoś mnie ominęło, pani Goodbody — odparł surowo sprzedawca. — A jeśli to o’znacza młodych ludzi przynoszących naszemu ta’cie koperty z zp, to jestem za to wdzięczny. Nowoczes’ne czas’y, co?

Odwrócił się.

— Tato! — zawołał.


* * *

No cóż, spełniłem dziś dobry uczynek, pomyślał Moist. A w każdym razie uczynek.

Wyglądało na to, że pan Parker w taki czy inny sposób zdołał dorobić się synów. A jednak… dziwnie jest myśleć o tych wszystkich listach leżących w starym gmachu… Można je sobie wyobrażać jako maleńkie pakiety historii. Kiedy je dostarczyć, historia sunęła w jednym kierunku. Ale kiedy wcisnąć je w szczelinę pod deskami podłogi, sunęła w innym.

Ha… Pokręcił głową. Tak jakby wybór dokonany przez kogoś nieważnego sprawiał aż taką różnicę! Historia musi być twardsza. Wszystko w końcu przeskakuje z powrotem na miejsce, prawda? Był pewien, że gdzieś coś o tym czytał. Gdyby nie to, nikt nie odważyłby się niczego robić.

Stanął na małym placyku, gdzie zbiegało się osiem ulic. Postanowił wracać do domu Targową. Wybór był nie gorszy od innych.


* * *

Kiedy pan Groat się upewnił, że zarówno Stanley, jak i golem są zajęci przy hałdach poczty, wykradł się przez labirynt korytarzy. Paki listów były ustawione tak wysoko i ciasno, że ledwie mógł się między nimi przecisnąć, w końcu jednak dotarł do szybu hydraulicznej windy, dawno już nieużywanej. Szyb wypełniony był listami, ale drabina serwisowa pozostała wolna. Groat dotarł nią wreszcie na dach. Oczywiście były też schody przeciwpożarowe na zewnątrz, ale były właśnie na zewnątrz, a Groat nawet w najlepszych chwilach nie był entuzjastą wychodzenia z budynku. Zamieszkiwał Urząd Pocztowy jak bardzo mały ślimak bardzo wielką skorupę. Był przyzwyczajony do półmroku.

Teraz, powoli i ostrożnie, na drżących nogach wspiął się po pokładach listów i z trudem otworzył klapę na samym szczycie.

Zamrugał i zadrżał w obcym sobie blasku słońca, po czym podciągnął się na płaski dach.

Nigdy mu się to nie podobało, ale jak inaczej mógłby postąpić? Stanley jadł jak ptaszek, a on sam zwykle funkcjonował na herbacie i sucharkach, jednak wszystko to kosztowało pieniądze. Nawet jeśli człowiek chodził na targ tuż przed zamknięciem. Kiedyś w przeszłości, dziesiątki lat temu, pensja przestała docierać, a Groat był zbyt wystraszony, by iść do pałacu i wyjaśnić dlaczego. Bał się, że jeśli spyta o pieniądze, zwolnią go z pracy. Zaczął więc wynajmować stary gołębnik. Co w tym złego? Wszystkie gołębie już przed laty dołączyły do swych dzikich braci, a w tym mieście porządna szopa była czymś nie do pogardzenia, nawet jeśli trochę w niej cuchnęło. Miała osobne wejście po schodach przeciwpożarowych i wszystko co trzeba. W porównaniu z większością kwater można by ją uznać za prawdziwy pałac.

Poza tym chłopcy twierdzili, że zapach im nie przeszkadza. Byli wielbicielami gołębi. Groat nie był pewien, co to znaczy, oprócz tego, że aby wielbić je należycie, musieli używać niedużej wieżyczki sekarowej. Jednak płacili w terminie i to było najważniejsze.

Ominął wielką kadź na deszczówkę, element hydrauliki nieczynnej windy, i bokiem przesunął się wzdłuż krawędzi dachu aż do szopy. Zapukał grzecznie.

— To ja, chłopcy. Przyszedłem w sprawie czynszu.

Drzwi się otworzyły i usłyszał strzępy rozmowy.

— …olinowanie nie wytrzyma tego dłużej niż trzydzieści sekund…

— Ach, to pan Groat… Proszę wejść — zaprosił go człowiek, który otworzył.

Nazywał się Carlton i miał brodę, z której dumny byłby krasnolud. Nie, nawet dwa krasnoludy byłyby dumne. Wydawał się rozsądniejszy od kolegów, co nie było trudne.

Groat zdjął czapkę.

— Przyszedłem po czynsz — powtórzył, zaglądając za plecy Carltona. — Mam też parę nowin. Pomyślałem sobie, chłopcy, że lepiej was uprzedzę: mamy nowego poczmistrza. Moglibyście na jakiś czas być bardziej ostrożni? Rozumiemy się chyba, nie?

— Jak długo ten nowy przetrwa? — zapytał mężczyzna siedzący na podłodze. Pracował nad wielkim metalowym bębnem, pełnym czegoś, co dla Groata wyglądało jak bardzo skomplikowany mechanizm zegarowy. — Zepchniesz go z dachu najdalej w sobotę, tak?

— Nie, panie Winton, naprawdę nie ma pan powodu, żeby tak sobie ze mnie żartować — odparł nerwowo Groat. — Kiedy pobędzie tu już parę tygodni i trochę się urządzi, to ja tak jakby, no… napomknę mu, że tu jesteście, zgoda? Z gołębiami wszystko w porządku?

Rozejrzał się po gołębniku. Był tylko jeden gołąb, skulony w kącie pod dachem.

— Wyleciały teraz trochę poćwiczyć — wyjaśnił Winton.

— Aha, oczywiście. No, to by było wszystko — uznał Groat.

— Zresztą w tej chwili bardziej interesują nas dzięcioły… — Winton wyciągnął z bębna wygięty metalowy pręt. — Widzisz, Alex? Mówiłem ci, że się skrzywił. A dwa tryby są starte do czysta…

— Dzięcioły? — zdziwił się Groat.

Nastąpiło pewne obniżenie temperatury, jak gdyby powiedział coś niewłaściwego.

— Zgadza się, dzięcioły — potwierdził trzeci głos.

— Dzięcioły, panie Emery?

Trzeci wielbiciel gołębi zawsze wzbudzał u Groata nerwowość. Chodziło o to, że jego oczy wydawały się bezustannie poruszać, jakby próbował zobaczyć wszystko naraz. I prawie zawsze trzymał jakąś dymiącą rurę albo inny fragment maszynerii. Oni wszyscy bardzo się interesowali rurami i kółkami zębatymi. Dziwne, ale Groat nie widział żadnego z nich trzymającego gołębia. Nie wiedział, jak należy wielbić gołębie, ale zakładał, że raczej z bliska.

— Tak, dzięcioły. — Rura w rękach pana Emery’ego zmieniła kolor z czerwonego na niebieski. — Ponieważ… — Niepokojący lokator urwał i zastanowił się chwilę. — Sprawdzamy, czy nie dałoby się ich nauczyć, żeby… a tak, żeby wystukiwały wiadomość, kiedy już dolecą na miejsce. Rozumie pan? To o wiele lepsze od gołębi pocztowych.

— Dlaczego? — zdziwił się Groat.

Przez moment pan Emery patrzył na cały świat.

— Ponieważ… mogą dostarczać wiadomości po ciemku?

— Nieźle — mruknął człowiek rozkładający bęben.

— Może się bardzo przydać, to widzę — przyznał Groat. — Ale nie przypuszczam, żeby dało się tak pokonać sekary.

— O tym właśnie chcemy się przekonać — oświadczył Winton.

— Ale będziemy bardzo wdzięczni, jeśli nikomu pan o tym nie powie — dodał pospiesznie Carlton. — Tu są pańskie trzy dolary, panie Groat. Widzi pan, nie chcielibyśmy, żeby jacyś ludzie ukradli nasz pomysł.

— Moje usta są zapieczętowane — zapewnił Groat. — Nie musicie się niczym martwić. Na Groacie można polegać.

Carlton przytrzymał mu drzwi.

— Wiemy o tym. Do widzenia, panie Groat.

Kiedy Groat ruszył z powrotem, usłyszał za sobą zatrzaskujące się drzwi. Zdawało się, że w gołębniku wybuchł jakiś spór. Ktoś powiedział głośno:

— No i dlaczego musiałeś mu to powiedzieć?

Trochę go to zabolało — ktoś uznał, że nie można mu zaufać. A zsuwając się w dół po długiej drabinie, zastanawiał się, czy powinien im uświadomić, że dzięcioły nie będą przecież latać po ciemku. Zadziwiające, że tacy inteligentni chłopcy nie zauważyli tej luki w rozumowaniu. Uznał, że są trochę naiwni.


* * *

Sto stóp niżej i ćwierć mili w bok — lotem dzięcioła w porze dnia — Moist podążał ścieżką przeznaczenia.

W tej chwili prowadziła przez okolicę znajdującą się w opadającej części dowolnej krzywej, po której wznoszącej stronie człowiek miał nadzieję kupować swoją nieruchomość. Wszędzie pełno było śmieci i graffiti. To zresztą dałoby się powiedzieć o całym mieście, jednak gdzie indziej leżały śmieci lepszej jakości, a graffiti miało mniej błędów ortograficznych. Cała ta okolica czekała, aż coś się wydarzy — na przykład wybuchnie naprawdę wielki pożar.

I wtedy zobaczył. Była to jedna z tych beznadziejnych wystaw sklepów, których czas życia mierzy się w dniach, jak Wielka Końcowa Wyprzedaż!!! skarpet mających po dwie pięty każda, rajtuzów z trzema nogawkami i koszul z jednym rękawem, za to długim na cztery stopy. Okno wystawowe było zabite deskami, ale ponad nimi, ledwie widoczne wśród graffiti, widniały słowa „Powiernictwo golemów”.

Moist pchnął drzwi. Szkło zachrzęściło mu pod butami.

— Trzymaj ręce tam, gdzie mogę je widzieć — usłyszał.

Ostrożnie uniósł ręce i wytężył wzrok w ciemności. Stanowczo tkwiła w niej kusza trzymana przez niewyraźną postać. Światło, jakie zdołało się przecisnąć między deskami, odbijało się od czubka grotu.

— Och… — mruknął ten ktoś w ciemności, jakby lekko poirytowany tym, że nie ma żadnego pretekstu, by kogoś zastrzelić. — No dobrze. W nocy mieliśmy tu wizytę.

— Ta wystawa? — spytał Moist.

— Coś takiego zdarza się mniej więcej raz w miesiącu. Sprzątałam tu. — Trzasnęła zapałka i zapłonęła lampa. — Na ogół nie atakują samych golemów, nie teraz, kiedy kręcą się tu wolne. Ale szkło nie może oddać.

Lampa została odwrócona i oświetliła wysoką młodą kobietę w wąskiej, szarej wełnianej sukni, z czarnymi włosami zaczesanymi tak gładko, że wyglądała jak drewniana lalka, a z tyłu zwiniętymi w ciasny kok. Oczy zdradzały ślady lekkiej czerwieni, co sugerowało, że płakała.

— Ma pan szczęście, że mnie zastał — powiedziała. — Przyszłam tylko, żeby sprawdzić, czy czegoś nie zabrali. Chce pan sprzedać czy wynająć? Może pan już opuścić ręce — dodała i schowała kuszę pod ladę.

Moist opuścił ręce i powtórzył niepewnie:

— Sprzedać czy wynająć?

— Golema — dokończyła tonem kogoś, kto rozmawia z osobnikiem opóźnionym w rozwoju. — Jesteśmy Powiernictwem Go-lemów. Kupujemy albo wynajmujemy go-lemy. Chce pan sprzedać go-lema czy wynająć go-lema?

— Dzię-ku-ję — odparł Moist. — Mam go-lema. To znaczy, go-lem dla mnie pra-cu-je.

— Naprawdę? A gdzie? — zdziwiła się kobieta. — I myślę, że możemy chyba trochę przyspieszyć.

— W Urzędzie Pocztowym.

— Ach, Pompa 19… Mówił, że pracuje w służbie rządowej.

— Nazywamy go panem Pompą — oświadczył z godnością Moist.

— Naprawdę? I ogarnia pana wtedy ciepłe uczucie miłosierdzia?

— Słucham? Co takiego?

Moist był trochę oszołomiony. Zaczynał podejrzewać, że ta kobieta z surową miną nabija się z niego.

— Przepraszam. — Westchnęła. — Jestem trochę nerwowa. Cegła lądująca na biurku może popsuć nastrój. Powiedzmy tyle, że one nie widzą świata w taki sam sposób jak my, jasne? Mają uczucia, na swój sposób, ale nie takie jak nasze. Zresztą… W czym mogę panu pomóc, panie…

— Von Lipwig — przedstawił się Moist i żeby najgorsze mieć za sobą, dodał: — Moist von Lipwig.

Kobieta nawet się nie uśmiechnęła.

— Lipwig, niewielkie miasteczko w Bliskim Überwaldzie — stwierdziła, podnosząc cegłę leżącą wśród odprysków szkła na biurku. Przyjrzała się jej krytycznie, a potem odwróciła do stojącej z tyłu starej szafki na dokumenty i schowała pod literą C. — Główny artykuł eksportowy to oczywiście ich słynne psy, na drugim miejscu lokalne piwo, oprócz dwóch tygodni w Sektobrze, kiedy eksportują… używane piwo, prawdopodobnie.

— Nie wiem. Wyjechaliśmy, kiedy byłem jeszcze mały — wyznał Moist. — Jeśli o mnie chodzi, to tylko zabawne nazwisko.

— No to proszę porównać z Adorą Belle Dearheart…

— Och, to wcale nie jest zabawne nazwisko — stwierdził Moist.

— Wcale — zgodziła się Adora Belle Dearheart. — W tej chwili jestem całkowicie pozbawiona poczucia humoru. A teraz, kiedy już zachowaliśmy się mniej więcej po ludzku wobec siebie nawzajem, to czego pan właściwie chce?

— Widzi pani, Vetinari zrzucił mi na kark pana… to znaczy Pompę 19 jako… asystenta. Ale nie wiem, jak traktować… — Moist szukał w jej oczach jakiejś sugestii co do politycznie poprawnego określenia, aż w końcu zdecydował się na „go”.

— Hę? Proszę go traktować normalnie.

— To znaczy normalnie jak istotę ludzką czy normalnie jak osobnika z gliny wypełnionej ogniem?

Ku zaskoczeniu Moista Adora Belle Dearheart wyjęła z szuflady biurka papierosy i zapaliła. Chyba źle zrozumiała wyraz jego twarzy, gdyż podsunęła mu paczkę.

— Nie, dziękuję. — Zamachał rękami.

Jeśli nie liczyć czasem jakiejś staruszki z fajką, nigdy jeszcze nie widział palącej kobiety. Było to… dziwnie atrakcyjne, zwłaszcza odkąd się okazało, że pali papierosa, jakby żywiła wobec niego jakąś urazę: zasysa dym i niemal natychmiast go wydmuchuje.

— Zaczyna pan mieć tego dosyć, tak?

Kiedy paliła, trzymała papierosa na wysokości ramienia, a lewy łokieć opierała na prawej dłoni. Adora Belle Dearheart budziła silne wrażenie, że ledwie hamuje gniew.

— Tak! A raczej… — zaczął Moist.

— Ha! To zupełnie jak Kampania Równego Wzrostu i ich protekcjonalne gadanie o krasnoludach, jak to nie powinniśmy używać takich terminów jak „krótka rozmowa” czy „mała kawa”. Golemy nie dźwigają naszego bagażu problemów typu „kim jestem i skąd się tu wziąłem”, jasne? Ponieważ wiedzą. Zostały stworzone, żeby być narzędziami, żeby być czyjąś własnością, żeby pracować. Praca to ich zajęcie. W pewnym sensie praca jest także tym, czym są. I koniec egzystencjalnych niepokojów.

Adora Belle zaciągnęła się i zaraz wypuściła dym nerwowo.

— A potem głupi ludzie próbują ich nazywać „glinianymi osobami” albo „panem Wiertarką”, co wydaje się im dość dziwaczne. Rozumieją, na czym polega wolna wola. Rozumieją też, że jej nie posiadają. Chociaż trzeba pamiętać, że kiedy golem staje się swoim właścicielem, sytuacja całkowicie się zmienia.

— Właścicielem? Jak własność może należeć do siebie? Mówiła pani, że były…

— Oszczędzają i wykupują się, naturalnie. Samoposiadanie to jedyna droga do wolności, jaką skłonne są zaakceptować. Naprawdę działa to tak, że wolne golemy wspierają Powiernictwo, a Powiernictwo wykupuje golemy, gdzie tylko może. Potem nowe golemy wykupują się od Powiernictwa po kosztach. Wszystko dobrze się układa. Wolne golemy zarabiają przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, osiem dni w tygodniu, a jest ich coraz więcej i więcej. Nie jedzą, nie śpią, nie noszą ubrań, nie rozumieją koncepcji odpoczynku. Potrzebna czasem tubka kleju do ceramiki nie kosztuje dużo. W tej chwili wykupują coraz więcej golemów miesięcznie, płacą mi pensję i nikczemną stawkę czynszu, jakiej gospodarz żąda za tę ruinę, bo wie, że wynajmuje ją golemom. Widzi pan, one nigdy się nie skarżą. Płacą tyle, ile się od nich żąda. Są tak cierpliwe, że mogą doprowadzić do szału.

Tubka kleju do ceramiki… Moist próbował zapamiętać tę informację, na wypadek gdyby kiedyś miała się przydać, jednak niektóre procesy umysłowe były całkowicie zajęte coraz silniejszym uświadamianiem sobie, jak wspaniale wyglądają niektóre kobiety w surowych, prostych sukniach.

— Można je chyba uszkodzić, prawda? — zdołał spytać.

— Oczywiście. Młot kowalski trafiający w odpowiedni punkt naprawdę może narobić zniszczeń. Posiadane golemy w tej sytuacji stoją i przyjmują ciosy. Ale golemy Powiernictwa mają prawo się bronić, a kiedy ktoś ważący tonę wyrywa panu młot z ręki, lepiej ustąpić, i to szybko.

— Wydaje mi się, że pan Pompa ma prawo uderzyć człowieka — stwierdził Moist.

— Całkiem możliwe. Dużo wolnych jest temu przeciwnych, ale inne uważają, że nie można winić narzędzia za czyn, do którego zostanie użyte. Wiele o tym dyskutują. Całymi dniami.

Żadnych pierścionków ani obrączek na palcach, zauważył Moist. Jak to jest, że atrakcyjna dziewczyna zgadza się pracować dla bandy glinianych typów?

— Fascynujące — zapewnił. — Gdzie mógłbym dowiedzieć się więcej?

— Mamy broszurę — oświadczyła prawie na pewno panna Dearheart. Wysunęła szufladę i rzuciła na biurko cienką książeczkę. — Należy się pięć pensów.

Tytuł na okładce brzmiał „Glina powszednia”.

Moist położył na biurku dolara.

— Reszty nie trzeba.

— Nie! — zawołała panna Dearheart, szukając w szufladzie monet. — Nie przeczytał pan tego, co jest wypisane nad drzwiami?

— Owszem. „RozwaL Darni!”.

Panna Dearheart zmęczonym gestem przycisnęła dłoń do czoła.

— No tak. Malarz jeszcze nie przyszedł. Ale pod spodem… Proszę spojrzeć, jest na tylnej okładce naszej broszury…



— przeczytał, a przynajmniej popatrzył Moist.

— To jeden z ich języków — wyjaśniła panna Dearheart. — Trochę jest… mistyczny. Podobno mówią nim anioły. Tłumaczy się na „Z Naszej Własnej Ręki Albo Żadnej”. Są bardzo stanowczo niezależne. Nie ma pan nawet pojęcia.

Ona je podziwia, pomyślał Moist. Ojoj. Ale… anioły?

— Bardzo dziękuję — powiedział. — Chyba już pójdę. Postaram się… no, w każdym razie dziękuję.

— Co pan robi w Urzędzie Pocztowym, panie von Lipwig? — spytała, gdy otwierał drzwi.

— Proszę mi mówić „Moist” — poprosił Moist, a pewne elementy jego wewnętrznego „ja” zadygotały. — Jestem nowym poczmistrzem.

— Poważnie? — zdziwiła się panna Dearheart. — W takim razie cieszę się, że ma pan Pompę 19. Rozumiem, że kilku ostatnich poczmistrzów nie przetrwało długo.

— Chyba coś o tym słyszałem — zgodził się Moist z uśmiechem. — Wygląda na to, że za dawnych czasów nie było to bezpieczne stanowisko.

Panna Dearheart zmarszczyła czoło.

— Za dawnych czasów? Zeszły miesiąc to dawne czasy?


* * *

Lord Vetinari wyglądał przez okno. Z jego gabinetu rozciągał się kiedyś wspaniały widok na miasto. I technicznie biorąc, wciąż tam był, tyle że linię dachów porastał gąszcz wież sekarowych, mrugających i migających w promieniach słońca. Na Tumpie, starym wzgórzu zamkowym za rzeką, wielka wieża — jeden koniec Wielkiego Pnia wijącego się ponad dwa tysiące mil przez cały kontynent, do Genoi — połyskiwała od semaforów.

Przyjemnie było widzieć krwiobieg handlu, wymiany i dyplomacji pracujący równym strumieniem — zwłaszcza jeśli zatrudniało się urzędników wyjątkowo dobrze radzących sobie z deszyfracją. Czerń i biel za dnia, światło i ciemność nocą… przesłony nieruchomiały tylko w czasie mgły i śnieżycy.

Przynajmniej do niedawna. Bo od kilku miesięcy…

Patrycjusz westchnął i wrócił za biurko.

Leżała tam otwarta teczka. Zawierała raport komendanta Vimesa ze Straży Miejskiej, z licznymi wykrzyknikami. Zawierała również bardziej wyważony raport referenta Alfreda, a Vetinari zakreślił fragment zatytułowany „Dymiące Gnu”.

Zabrzmiało delikatne pukanie do drzwi i urzędnik Drumknott wsunął się do gabinetu niczym duch.

— Panowie z kompanii semaforowej Wielki Pień są już wszyscy, panie — oznajmił. Położył na blacie kilka kartek papieru pokrytych drobnymi, gęstymi znakami. Vetinari rzucił okiem na stenogram.

— Swobodne pogawędki? — zapytał.

— Tak, panie. Można powiedzieć, że aż do przesady. Ale jestem pewien, że wlot rury głosowej jest praktycznie niewidoczny pod tynkiem, panie. Został bardzo umiejętnie ukryty pod złoconym cherubinem. Referent Brian wbudował go w róg obfitości, który najwyraźniej lepiej zbiera dźwięki i może być skierowany w stronę…

— Nie trzeba czegoś widzieć, by wiedzieć, że tam jest, Drumknott. — Vetinari postukał w zapisane kartki. — Ci ludzie nie są głupcami. No, w każdym razie niektórzy. Masz ich akta?

Blade oblicze Drumknotta na moment nabrało wyrazu cierpienia człowieka zmuszonego do zdrady wspaniałych zasad rejestracji i prowadzenia akt.

— W pewnym sensie, panie. Prawdę mówiąc, nie mamy niczego konkretnego w kwestii któregokolwiek z zarzutów, naprawdę niczego. Prowadzimy Concludium w Długiej Galerii, ale obawiam się, że to tylko pogłoski. Są… sugestie, tu czy tam, ale potrzebujemy czegoś solidniejszego…

— Pojawi się okazja — uspokoił go Vetinari.

Sprawowanie władzy absolutnej nie było dzisiaj tak proste, jak mogłoby się wydawać. A przynajmniej nie takie proste, jeśli jego ambicje obejmowały sprawowanie władzy absolutnej również jutro. Pewnie, można rozkazać swoim ludziom, by wyważyli drzwi i zaciągnęli kogoś do lochu, bez żadnych sądów, ale zbyt wiele takich działań dowodziło braku stylu, a poza tym źle wpływało na interesy, było uzależniające i bardzo, bardzo niebezpieczne dla zdrowia. Myślący tyran, uważał Vetinari, miał pracę o wiele trudniejszą niż ktoś wyniesiony do władzy przez jakiś idiotyczny system typu „kto jest za tym, żeby wszyscy byli bogaci” — jak na przykład demokracja. Tamten przynajmniej mógł powiedzieć ludziom, że to ich wina.

— …normalnie w tej sytuacji jeszcze byśmy nie zakładali teczek indywidualnych. — Drumknott był bliski załamania. — To znaczy, tylko uzupełniałbym codziennie…

— Twoja troska jest, jak zwykle, godna najwyższej pochwały. Widzę jednak, że kilka teczek przygotowałeś.

— Tak, panie. Niektóre dopełniłem kopiami analizy produkcji wieprzowiny w Genoi, dokonanej przez referenta Harolda.

Drumknott wyglądał na nieszczęśliwego, przekazując plik tekturowych teczek. Świadomie błędne przyporządkowanie dokumentacji było jak przeciągnięcie paznokciami po tablicy jego duszy.

— Bardzo dobrze — pochwalił go Vetinari. Położył teczki na biurku, wyjął z szuflady jeszcze jedną i umieścił na samym wierzchu, po czym trochę przesunął papiery, by zakryły powstały stosik. — A teraz wprowadź naszych gości, proszę.

— Jest wśród nich pan Slant — uprzedził sekretarz.

Vetinari uśmiechnął się posępnie.

— Cóż za niespodzianka…

— Oraz pan Reacher Gilt — dodał Drumknott, bacznie obserwując przełożonego.

— Oczywiście.

Kiedy finansiści weszli gęsiego kilka minut później, stół konferencyjny na końcu pokoju był błyszczący i prawie pusty — leżał tam tylko plik teczek i notatnik. Vetinari znowu stał przy oknie.

— Witam panów. Jak miło, że zechcieli panowie wpaść na pogawędkę. Właśnie podziwiałem widok.

Odwrócił się gwałtownie i zobaczył przed sobą rząd zdziwionych twarzy — prócz dwóch. Jedna była szara i należała do pana Slanta, najbardziej znanego, kosztownego i z pewnością najstarszego prawnika w mieście. Od wielu lat był zombi, choć przechodząc od życia do śmierci, najwyraźniej nie zmienił przyzwyczajeń. Druga twarz miała jedno oko i jedną czarną opaskę oraz uśmiech jak u tygrysa.

— Szczególnie cieszy widok znów działającego Wielkiego Pnia — stwierdził Vetinari, ignorując tę twarz. — O ile pamiętam, był wczoraj nieczynny przez cały dzień. I myślałem sobie wtedy, jaka szkoda… Wielki Pień jest tak kluczowo istotny dla nas wszystkich, a niestety istnieje tylko jeden… To smutne, ale słyszałem, że upadło wsparcie dla Nowego Pnia, wskutek czego, oczywiście, na Wielki Pień spada cały splendor, a wasza firma, panowie, pozostaje bez żadnej konkurencji. Och, ale o czym ja myślę… Proszę, siadajcie, panowie.

Rzucił kolejny przyjazny uśmiech panu Slantowi i zajął miejsce przy stole.

— Nie znam chyba wszystkich obecnych…

Pan Slant westchnął.

— Wasza lordowska mość pozwoli sobie przedstawić pana Greenyhama z Ankh-Sto, Spółka Cywilna, który jest skarbnikiem Kompanii Wielkiego Pnia, pana Nutmega z Aktywów Równin Sto, pana Horsefrya z Handlowego Banku Kredytowego Ankh-Morpork, pana Stowleya z Ankh Przyszłości (Doradcy Finansowi) oraz pana Gilta…

— …całkiem samodzielnego — dokończył spokojnie jednooki.

— Ach, pan Reacher Gilt… — Vetinari spojrzał wprost na niego. — Tak się… cieszę, że wreszcie mogę pana poznać.

— Wasza lordowska mość nie bywa na moich przyjęciach — zauważył Gilt.

— Proszę o wybaczenie. Sprawy państwowe zajmują mi wiele czasu — odparł szorstko Patrycjusz.

— Wszyscy powinniśmy znaleźć wolną chwilę, by się rozerwać, panie. Jak to mówią: Komu po pracy zabawa się nie zdarza, ten często zmienia się w nudziarza.

Kilku spośród obecnych wstrzymało oddech, słysząc te słowa, ale Vetinari tylko stwierdził obojętnie:

— Interesujące.

Przerzucił kilka teczek i otworzył jedną.

— Mój personel przygotował kilka notatek na podstawie informacji publicznie dostępnych w Barbakanie — powiedział, zwracając się do prawnika. — Składy zarządów, na przykład. Oczywiście, tajemniczy świat finansów jest dla mnie zamkniętą… a tak, księgą, ale odniosłem wrażenie, że niektórzy z pańskich klientów pracują, jak się okazuje, dla siebie nawzajem.

— Tak, wasza lordowska mość?

— Czy to normalne?

— Och, to dość powszechna sytuacja, że osoby o szczególnych umiejętnościach zasiadają w radach kilku firm.

— Nawet jeśli te firmy ze sobą rywalizują?

Finansiści zaczęli się uśmiechać. Większość usiadła trochę swobodniej. Ten człowiek najwyraźniej w ogóle nie miał pojęcia o interesach. Czy wiedział na przykład, co to jest procent składany? Odebrał tylko klasyczne wykształcenie. Ale potem przypomnieli sobie, że odbierał je w szkole Gildii Skrytobójców, i przestali się uśmiechać. Tylko pan Gilt patrzył na Vetinariego nieruchomo.

— Istnieją metody… niezwykle honorowe metody zagwarantowania poufności i uniknięcia konfliktu interesów, panie — zapewnił pan Slant.

— Chodzi panu o… zaraz, gdzie to było… szklany sufit? — zapytał Vetinari uprzejmie.

— Nie, wasza lordowska mość. To co innego. Wydaje mi się, że wasza lordowska mość ma na myśli agatejski mur — poprawił go gładko pan Slant — Ta metoda efektywnie gwarantuje, że nie nastąpi naruszenie tajemnicy, gdyby na przykład jedna część organizacji weszła w posiadanie zastrzeżonej informacji, która, być może, mogłaby zostać wykorzystana przez inną część do osiągnięcia nieetycznych korzyści.

— Fascynujące! — oświadczył Vetinari. — A jak to konkretnie działa?

— Zainteresowane osoby zgadzają się, że nie będą tego robić — wyjaśnił Slant.

— Przepraszam? Mówił pan chyba, że jest jakiś mur…

— To tylko nazwa, panie. Na zgodę, by tego nie robić.

— Tak? I zgadzają się? To cudowne! Nawet jeśli w tym przypadku niewidzialny mur musi przebiegać przez środek ich mózgu?

— Mamy przecież Kodeks Postępowania, wie pan… — odezwał się ktoś.

Wszystkie oczy — prócz tych należących do pana Slanta — zwróciły się w stronę mówiącego, który wiercił się niespokojnie na krześle. Pan Slant od wielu lat studiował Patrycjusza i wiedział, że kiedy obiekt wydaje się zagubionym urzędnikiem publicznym, zadającym niewinne pytania, należy bardzo pilnie na niego uważać.

— Miło mi to słyszeć, panie…? — zaczął Vetinari.

— Crispin Horsefry, panie, i nie podoba mi się ton pańskich pytań!

Przez chwilę wydawało się, że nawet krzesła starają się od niego odsunąć. Pan Horsefry był człowiekiem stosunkowo młodym i nie po prostu tęgim, ale w zaawansowanym stadium tęgiej otyłości. W wieku trzydziestu lat zdobył imponującą kolekcję podbródków, które teraz trzęsły się z urażonej dumy[2].

— Dysponuję także innymi tonami — zapewnił chłodno Patrycjusz.

Pan Horsefry spojrzał na kolegów, którzy nagle znaleźli się na dalekim horyzoncie.

— Chciałem tylko zaznaczyć, że nie zrobiliśmy nic złego — wymamrotał. — Nic więcej. Mamy przecież Kodeks Postępowania.

— Z całą pewnością nie sugerowałem, że zrobili panowie coś złego — odparł Vetinari. — Jednakże zanotuję, co mi pan właśnie powiedział.

Przysunął sobie kartkę papieru i zapisał kaligraficznym pismem „Kodeks Postępowania”. Kartka odsłoniła teczkę oznaczoną „Malwersacja”. Z punktu widzenia reszty grupy słowo było wypisane dołem do góry, a że zapewne nieprzeznaczone do czytania przez nich, więc je przeczytali. Horsefry przekręcił nawet głowę, by lepiej widzieć.

— Jednakże — ciągnął Vetinari — skoro już kwestia złych postępków została tu przywołana przez pana Horsefrya… — Rzucił młodemu człowiekowi przelotny uśmiech. — Jestem pewien, że dotarły do panów pogłoski sugerujące zmowę was wszystkich, mającą na celu utrzymanie wysokich opłat i zagwarantowanie braku konkurencji. — Zdanie to wysunęło się szybko i zaskakująco, jak język węża, a szybkim śmignięciem na końcu były słowa: — A nawet, trzeba dodać, pewne plotki na temat śmierci młodego pana Dearhearta w zeszłym miesiącu.

Poruszenie wśród finansistów dowodziło, że padły słowa dramatyczne. Co prawda słowa niezbyt wyczekiwane, ale i niezbyt zaskakujące. I zrobiły „łups!”.

— To karalne oszczerstwo — oznajmił pan Slant.

— Wręcz przeciwnie, panie Slant — sprzeciwił się Vetinari. — Samo wspomnienie o istnieniu pogłosek nie jest karalne, z czego niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę.

— Nie ma żadnych dowodów, że mieliśmy cokolwiek wspólnego z zamordowaniem tego chłopca! — warknął Horsefry.

— Ach, więc pan również słyszał, jak ludzie powtarzają, że go zamordowano? — rzekł Patrycjusz, nie odrywając wzroku od twarzy Gilta. — Te plotki krążą wszędzie, prawda…

— Ludzie gadają, wasza lordowska mość — zgodził się ostrożnie pan Slant. — Ale fakty są takie, że pan Dearheart był sam na wieży. Nikt inny na nią nie wchodził, nikt z niej nie zszedł. Jego lina bezpieczeństwa najwyraźniej nie została przypięta do czegokolwiek. Takie wypadki często się zdarzają. Tak, wiemy, ludzie opowiadają, że miał połamane palce, ale po upadku z takiej wysokości, przy zaczepianiu w drodze o konstrukcję wieży, czy należy się dziwić? To przykre, ale Kompania Wielkiego Pnia nie jest obecnie popularna, co sprawia, że formułowane są takie oszczercze i bezpodstawne oskarżenia. Jak zauważył pan Horsefry, nie ma absolutnie żadnych dowodów sugerujących, że to coś więcej niż tragiczny wypadek. A jeśli mogę zapytać otwarcie, to jaki jest cel wezwania nas tutaj? Moi klienci są ludźmi zapracowanymi.

Vetinari złożył palce obu dłoni.

— Rozważmy sytuację, kiedy grupa bystrych i bardzo pomysłowych młodych ludzi wymyśla zadziwiający system komunikacji — powiedział. — To, czym dysponują, to jakby żarliwa pomysłowość w dużych ilościach. To, czego im brakuje, to pieniądze. Nie orientują się w sprawach pieniędzy. Poznają więc pewnych… ludzi, którzy przedstawiają ich innym ludziom, bardzo przyjacielskim, którzy za, no, powiedzmy czterdzieści procent udziałów w przedsięwzięciu użyczają im tak potrzebnej gotówki oraz, co bardzo ważne, wielu ojcowskich porad oraz polecenia ich naprawdę dobrej firmie księgowej. Działają więc dalej i wkrótce pieniądze zaczynają spływać, a także wypływać, ale przekonują się, że z jakichś powodów ich sytuacja finansowa nie jest tak stabilna, jak im się wydawało, więc muszą zdobyć więcej pieniędzy. Cóż, to żaden kłopot, wszyscy przecież rozumieją, iż przedsięwzięcie stanie się pewnego dnia prawdziwą kopalnią zysków, więc czy to jakiś problem, że odstąpią jeszcze piętnaście procent? To tylko pieniądze. Nie są ważne, nie w taki sposób jak mechanizm przesłon, prawda? A potem nagle się przekonują, że owszem, są ważne. Że są wszystkim. Nagle świat wywraca się do góry nogami, nagle ci mili ludzie nie są już tacy przyjaźni, nagle te kawałki papieru, które podpisywali w pośpiechu, które podpisać radzili im ludzie cały czas uśmiechnięci, znaczą, że w rzeczywistości nic już nie jest ich własnością, ani patenty, ani konstrukcje, nic… nawet zawartość ich głów. Nawet pomysły, na jakie mogliby wpaść, też do nich nie należą, jak się zdaje. I jakoś nadal mają problemy z pieniędzmi. No więc niektórzy uciekają, niektórzy zaczynają się ukrywać, a niektórzy próbują walczyć, co jest wybitnie nierozsądne, gdyż okazuje się, że wszystko przeprowadzono legalnie, bez najmniejszych wątpliwości. Niektórzy przyjmują zatem jakieś niskie stanowiska w firmie, bo przecież trzeba z czegoś żyć, a zresztą firma jest teraz właścicielem nawet tego, o czym śnią nocami. I mimo to, jak się zdaje, nie miało miejsca nic realnie nielegalnego. Interes to interes.

Lord Vetinari uniósł powieki. Wszyscy siedzący przy stole wpatrywali się w niego.

— Tak tylko głośno myślałem — wyjaśnił. — Z pewnością odpowiecie mi, panowie, że to nie jest interes rządu. Wiem, że powie tak pan Gilt. Jednakże, skoro już zdobyliście Wielki Pień za ułamek jego wartości, muszę zauważyć, że awarie są coraz częstsze, szybkość przekazywania wiadomości spada, a koszt dla klientów wzrósł. W zeszłym tygodniu Wielki Pień nie działał przez niemal trzy dni. Nie mogliśmy nawet rozmawiać ze Sto Lat, panowie. Niezbyt to „Szybkie jak światło”, panowie.

— Przerwa służyła pracom konserwacyjnym… — zaczął Slant.

— Nie. To były naprawy — przerwał mu Vetinari ostro. — Pod poprzednim kierownictwem system zatrzymywano codziennie na jedną godzinę. To była konserwacja. Teraz wieże pracują, dopóki coś się nie rozpadnie. Co wy wyprawiacie, panowie?

— A to, wasza lordowska mość, naprawdę nie pański interes.

Lord Vetinari się uśmiechnął. I po raz pierwszy tego ranka był to uśmiech szczerej satysfakcji.

— Ach… Pan Reacher Gilt. Zastanawiałem się, kiedy coś od pana usłyszymy. Był pan nietypowo milczący. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem pański ostatni artykuł w „Pulsie”. Jest pan żarliwym obrońcą wolności, jak rozumiem. Trzykrotnie użył pan słowa „tyrania” i raz „tyran”.

— Niech wasza lordowska mość daruje sobie ten protekcjonalny ton — odparł Gilt. — Wielki Pień jest naszą własnością. Wasza lordowska mość to rozumie? Własność to fundament wolności. Och, klienci narzekają na poziom usług i cenę, ale klienci zawsze na to narzekają. Nie brak nam klientów, niezależnie od cen. Przed zainstalowaniem semaforów wiadomości z Genoi potrzebowały miesięcy, by do nas dotrzeć. Dzisiaj trwa to mniej niż dzień. To magia, na którą można sobie pozwolić. My jesteśmy odpowiedzialni tylko wobec naszych akcjonariuszy, panie. A nie, z całym szacunkiem, przed waszą lordowską mością. To nie pański interes. To nasz interes i będziemy go prowadzić według wskazań rynku. Mam nadzieję, że nie panuje tutaj tyrania. Z całym szacunkiem, to wolne miasto.

— Tyle szacunku bardzo mi pochlebia — zapewnił Patrycjusz. — Ale jedyny wybór, jaki mają wasi klienci, jest pomiędzy wami i niczym.

— Dokładnie tak — przyznał spokojnie Reacher Gilt. — Zawsze jest jakiś wybór. Mogą przejechać konno parę tysięcy mil albo mogą cierpliwie czekać, aż nam się uda przesłać ich wiadomość.

Vetinari rzucił mu uśmiech trwający tak długo jak błysk pioruna.

— Albo sfinansować i zbudować inny system — rzekł. — Choć zauważam, że każda inna firma, która próbowała stworzyć konkurencyjną sieć sekarów, padała dość szybko, często w niepokojących okolicznościach. Upadki ze szczytów wież semaforowych i tak dalej.

— Wypadki się zdarzają. To bardzo przykre — oświadczył Gilt sztywno.

— Bardzo przykre — powtórzył Vetinari.

Znowu przysunął sobie papier, lekko przemieszczając teczki, by pojawiło się parę nazwisk. Po czym zanotował „Bardzo przykre”.

— No cóż, to chyba wyczerpuje wszystkie kwestie — stwierdził. — Właściwie celem naszego spotkania było oficjalne powiadomienie panów, że w końcu otwieram na nowo Urząd Pocztowy, zgodnie z planem. To grzecznościowe zawiadomienie, ale uznałem, że powinienem panów uprzedzić, jako że przecież prowadzą panowie podobny interes. Jak sądzę, ostatni łańcuch wypadków powinien ulec prze…

Reacher Gilt parsknął śmiechem.

— Przepraszam, panie… Czy poprawnie cię zrozumiałem? Czy naprawdę zamierzasz, wbrew wszystkiemu, kontynuować to szaleństwo? Poczta? Kiedy wszyscy wiemy, że było to powolne, zacofane, z przerostem zatrudnienia, ociężałe monstrum? Ledwie zarabiało na własne utrzymanie! Było samą esencją i przykładem przedsięwzięcia publicznego.

— To prawda, Urząd Pocztowy nigdy nie przynosił wielkich zysków, lecz w centralnych rejonach miasta dostarczano listy siedem razy dziennie — przypomniał Vetinari tonem lodowatym jak morskie głębiny.

— Ha! Ale nie pod koniec! — wtrącił pan Horsefry. — Pod koniec był już demonicznie bezużyteczny!

— W samej rzeczy. Klasyczny przykład rozpadającego się przedsięwzięcia rządowego, wyciągającego pieniądze z publicznej sakiewki — dodał Gilt.

— Szczera prawda! — zgodził się pan Horsefry. — Mówiło się, że aby się pozbyć trupa, wystarczyło go zanieść na pocztę i już nigdy więcej nikt go nie widział.

— A widział? — Vetinari uniósł brew.

— Co widział?

— Czy ktoś widział tego trupa.

W oczach pana Horsefrya błysnął nagły lęk.

— Co takiego? Skąd mogę wiedzieć?

— Ach, rozumiem… — rzekł lord Vetinari. — To był żart. No cóż… — Przełożył jakieś papiery. — Niestety, Urząd Pocztowy zyskał sobie opinię nie systemu służącego efektywnemu dostarczaniu poczty, dla dobra i korzyści nas wszystkich, ale czegoś w rodzaju skarbonki. Dlatego upadł, tracąc i listy, i pieniądze. Może powinno to być lekcją dla nas wszystkich. W każdym razie wiążę wielkie nadzieje z panem Lipwigiem, młodym człowiekiem z głową pełną pomysłów. I nie traci jej na dużych wysokościach, choć nie przypuszczam, żeby wspinał się na wieże.

— Mam tylko nadzieję, że ta inicjatywa nie obciąży naszych podatków — odezwał się pan Slant.

— Zapewniam, że poza skromną sumą, niezbędną na, jak to mówią, wstępny rozruch, służba pocztowa będzie się utrzymywać samodzielnie, tak jak było kiedyś. Nie możemy zbyt głęboko sięgać do publicznej kiesy, prawda? Cóż, panowie, zdaję sobie sprawę z faktu, że oderwałem was od waszych bardzo ważnych zajęć. Mam nadzieję, że Pień już wkrótce znów zacznie funkcjonować.

Wstali wszyscy. Reacher Gilt pochylił się jeszcze nad stołem.

— Czy wolno mi pogratulować waszej lordowskiej mości?

— To prawdziwa rozkosz wiedzieć, że ma pan chęć pogratulować mi czegokolwiek, panie Gilt — odparł Vetinari. — A czemu zawdzięczam to niezwykłe zdarzenie?

— Temu, panie. — Gilt wskazał boczny stolik, na którym leżał obciosany z grubsza kamienny blok. — Czy to nie oryginalna płyta Hnaflbaflsniflwhifltafl? Llamedosjańska błękitna skała, prawda? A figury wyglądają na bazalt, demonicznie trudny do rzeźbienia. Cenny antyk, jak sądzę.

— Dostałem to w prezencie od Dolnego Króla krasnoludów — wyjaśnił Patrycjusz. — Rzeczywiście, to bardzo stary zestaw.

— I widzę, że ma pan tu rozpoczętą partię. Gra pan stroną krasnoludów, prawda?

— Tak. Gram za pośrednictwem sekarów z dawną przyjaciółką w Überwaldzie. Miałem szczęście, bo wasza wczorajsza awaria dała mi dodatkowy dzień na przemyślenie następnego posunięcia.

Spojrzeli sobie w oczy. Reacher Gilt wybuchnął śmiechem. Vetinari uśmiechnął się lekko. Pozostali, którzy rozpaczliwie pragnęli się zaśmiać, zaśmiali się także. Widzicie, jesteśmy zaprzyjaźnieni, właściwie to jesteśmy kolegami, na pewno nie stanie się nic złego.

Śmiech ucichł trochę niepewnie. Gilt i Vetinari zachowali swe uśmiechy, utrzymali kontakt wzrokowy.

— Powinniśmy zagrać — uznał Gilt. — Sam mam całkiem ładną planszę. Zwykle wolę grać stroną trolli.

— Bezlitośni, początkowo walczący z przeważającym liczebnie wrogiem, skazani na klęskę w rękach nieuważnego gracza — rzekł Vetinari.

— Tak, tak. A krasnoludy polegają na chytrości, zwodniczych manewrach i szybkich zmianach pozycji. Na tej planszy człowiek może się wiele dowiedzieć o słabościach przeciwnika — stwierdził Gilt.

— Doprawdy? — Vetinari uniósł brwi. — Czy nie powinien raczej dowiadywać się o własnych?

— Och, to tylko łups! Łatwy! — wykrzyknął ktoś.

Obaj spojrzeli na Horsefrya, któremu ulga dodała pewności siebie.

— Grałem w to jako dzieciak — paplał. — Nuda! Krasnoludy zawsze wygrywają!

Gilt i Vetinari wymienili spojrzenia. Mówiły one: choć panem i każdym aspektem pańskiej osobistej filozofii pogardzam do głębi niemierzalnej żadną sondą, muszę jednak przyznać, że przynajmniej nie jest pan Crispinem Horsefryem.

— Pozory często mylą, Crispinie — oświadczył jowialnie Gilt. — Grający trollami wcale nie musi przegrać, jeśli tylko dobrze się skoncentruje.

— Kiedyś wepchnąłem krasnoluda sobie do nosa i mama musiała go wyciągać spinką do włosów — oświadczył Horsefry takim tonem, jakby było to dla niego źródłem ogromnej dumy.

Gilt objął go za ramiona.

— To bardzo ciekawe, Crispinie — zapewnił. — Myślisz, że coś takiego mogłoby zdarzyć się znowu?

Kiedy wyszli, Vetinari stanął przy oknie i patrzył na miasto. Po kilku minutach zjawił się Drumknott.

— W przedpokoju nastąpiła krótka wymiana zdań, panie — poinformował.

Vetinari nie obejrzał się, ale uniósł dłoń.

— Niech pomyślę… Przypuszczam, że jeden z nich powiedział coś w rodzaju: „Myślicie, że on…”, a Slant natychmiast go uciszył. Pan Horsefry, jak podejrzewam…

Drumknott zerknął na trzymaną w ręku kartkę.

— Prawie co do słowa, panie.

— Nie wymaga to przesadnie bujnej wyobraźni — westchnął Patrycjusz. — Drogi pan Slant. Jest taki… niezawodny. Czasami myślę, że gdyby już nie był zombi, koniecznie należałoby go przemienić.

— Czy mam polecić rozpoczęcie dochodzenia pierwszego stopnia wobec pana Gilta?

— Wielkie nieba, nie! On jest za sprytny. Rozpocznij je wobec pana Horsefrya.

— Naprawdę, panie? Przecież sam wczoraj mówiłeś, że uważasz go jedynie za chciwego durnia.

— Nerwowego durnia, co może się okazać przydatne. Jest sprzedajnym tchórzem i żarłokiem. Widziałem, jak siada do kociołka au feu z białą fasolą, i był to wstrząsający widok, Drumknott, którego nie zapomnę łatwo. Sosem chlapał na wszystkie strony. A te różowe koszule, które nosi, kosztują powyżej stu dolarów za sztukę. Och, zdobywa cudze pieniądze w sposób pewny, sekretny i niezbyt sprytny. Wyślij… tak, wyślij referenta Briana.

— Briana, panie? — zdziwił się Drumknott. — Jesteś pewien? Brian świetnie sobie radzi z urządzeniami, ale na ulicy nie potrafi się zachować. Zobaczą go.

— Owszem, wiem. Ale chcę, żeby pan Horsefry stał się trochę… bardziej nerwowy.

— Ach… rozumiem, panie.

Vetinari odwrócił się od okna.

— Drumknott, czy powiedziałbyś, że jestem tyranem?

— Z całą pewnością nie, panie. — Drumknott zaczął sprzątać na stole.

— Ale oczywiście na tym polega problem, nieprawdaż… Kto powie tyranowi, że uważa go za tyrana?

— Trudne pytanie, panie, bez wątpienia. — Drumknott ułożył równo teczki.

— W swoich „Myślach”, co do których zawsze uważałem, że wiele straciły w tłumaczeniu, Bouffant stwierdza, że interweniując, by nie dopuścić do morderstwa, ograniczamy wolność mordercy, a przecież wolność z definicji jest naturalna i powszechna, bezwarunkowa. Przypominasz sobie zapewne jego słynną maksymę: „Jeśli jakikolwiek człowiek nie jest wolny, to ja jestem małym pasztecikiem zrobionym z kurczęcia”, która wywołała liczne dyskusje. Możemy zatem uznać, na przykład, że odebranie butelki komuś, kto sam siebie zabija pijaństwem, jest dziełem miłosiernym, więcej — godnym podziwu. A jednak wolność znów podlega ograniczeniu. Pan Gilt studiował Bouffanta, lecz obawiam się, że go nie zrozumiał. Wolność może i jest naturalnym stanem ludzkości, ale podobnie naturalne jest siedzenie na drzewie i zjadanie posiłku, kiedy jeszcze się wije. Z drugiej strony Freidegger w swoich „Kontekstualnościach modalnych” twierdzi, że wszelka wolność jest ograniczona, sztuczna, a zatem iluzoryczna, w najlepszym razie stanowi wspólną halucynację. Żadna normalna istota ludzka nie jest prawdziwie wolna, ponieważ prawdziwa wolność jest tak straszna, że tylko szaleńcy i święci mogą patrzeć na nią otwartymi oczami. Przygniata umysł, całkiem jak stan, który gdzie indziej opisuje jako Vonallesvolkommenunverstandlichdasdaskeit. Jaką pozycję zajmujesz w tym sporze, Drumknott?

— Zawsze uważałem, panie, że świat najbardziej potrzebuje szafek na teczki, które nie są takie delikatne — odparł Drumknott po chwili namysłu.

— Hmm… Z pewnością jest to uwaga warta przemyślenia.

Patrycjusz urwał. Na rzeźbionej dekoracji nad kominkiem mały cherubinek zaczął się odwracać z cichym zgrzytaniem. Vetinari uniósł brew i spojrzał na sekretarza.

— Natychmiast rozmówię się z referentem Brianem, sir — obiecał Drumknott.

— Dobrze. Przekaż mu, że powinien częściej wychodzić na świeże powietrze.

Загрузка...