Rozdział VIII

O wielu sprawach tu nie napisałem. Nie napisałem, na przykład, zbyt wiele o Konfederacji. Skoro poświęcam tyle uwagi Familii, to symetria nakazywałaby skupić porównywalną uwagę na księdzu Rydzyku, Giertychach, „Głosie” czy „Naszej Polsce”. Ale co mi po symetrii? Symetria, jak słusznie zauważył pewien malarz, jest estetyką głupców. A w sferze idei symetria jest, obok idiotycznej zasady „prawda zawsze leży pośrodku”, głównym intelektualnym wyposażeniem półinteligenta. Jak wczoraj komunizm, to dziś katolicyzm. Jak socjalizm był utopią to liberalizm też musi być utopią. Jak wczoraj Moskwa, to dziś Bruksela, Waszyngton, Watykan, Tel Awiw, w każdym razie musi być symetrycznie, bo tak idiota rozumuje.

Konfederacji dostaje się wystarczająco od innych, przeważnie słusznie. Wyręczyli mnie już. Ode mnie też się jej zresztą nieraz dostawało. Jej wpływ na społeczeństwo nigdy nie był porównywalny z tym „rządem dusz”, jaki sprawowała Familia. Aberracje Polaka-katolika, co w tej książce podkreślałem wielokrotnie, wbrew potocznemu mniemaniu, dotyczą drobnej i wymierającej części społeczeństwa. Znacznie od nich groźniejsze są aberracje mas zdeprawowanych peerelem, dla których człowiek w sutannie, jakkolwiek potrzebny do chrzcin, ślubu i pogrzebu, jest takim samym „obcym” i obiektem zawiści o lepsze życie, jak ubrany w krawat i garnitur miastowy „Żyd”. Nie mam też w sumie do Konfederacji aż takich osobistych urazów. Owszem, za tych parę słów prawdy o ludziach, którzy patriotyzmem zastępują myślenie, a zgoła uważają je za rzeczy sprzeczne ze sobą, bywałem karany zjadliwymi atakami konfederackich publicystów. Nie pamiętam wśród nich żadnej obelgi na tyle inteligentnej, żeby mnie dotknęła. Zresztą mam po przodkach dość grubą skórę, a hołdując zasadzie, by się nie szczypać i nie owijać w bawełnę, tylko jechać otwartym tekstem, co o kim myślę, byłbym śmieszny, obrażając się za równie bezceremonialne odpowiedzi. Wybaczam obelgę, jeśli jest poparta argumentem. A jeśli, jak to zwykle bywa w pisemkach ludzi, którzy doznali olśnienia, posiedli sekret o prawdziwej naturze politycznej i społecznej rzeczywistości, obelga jest argumentem sama w sobie, nie chce mi się nawet trudzić informowaniem jej autora, gdzie może mi skoczyć.

No, z osobistych urazów godnym podjęcia jest jeden, wynikający z mojej rodzinnej endeckiej tradycji. Po części z tej tradycji, ale przede wszystkim z wyboru, czuję się narodowcem i, w jakimś stopniu, uczniem Dmowskiego. Ale nie we wnioskach, do jakich Dmowski w swoim myśleniu dochodził, bo te często uważam za całkowicie nie do przyjęcia – w metodzie, jaką zaproponował. Chciałbym, żeby Dmowskiemu pamiętano przede wszystkim to, iż bodaj jako pierwszy w Polsce stworzył on szkołę nowoczesnego, politycznego myślenia o sprawach narodu. Kiedy Dmowski się w polskiej polityce pojawił, nasza „myśl polityczna” ograniczała się do sekciarskich bredni towiańszczyzny, że należy w pole wyjść, ofiarę krwi złożyć, a Pan Bóg zajmie się resztą – oraz do starań grupek arystokratów, którzy uważali, że cokolwiek zdziałać można to tylko misterną grą prowadzoną z innymi arystokratami na dworach Europy i Rosji, w której to grze wszelka aktywność szlacheckiej ciemnoty, o „ludzie” nie wspominając, może tylko przeszkadzać.

Dmowski jako pierwszy dostrzegł naród polski, zdefiniował jego interesy, zdefiniował zasady polityki, wyznaczając drogę realizowania tych interesów – i to właśnie powinno być mu pamiętane, a nie antyżydowskie, antymasońskie i antykapitalistyczne obsesje, w które popadł na starość. I którymi, ku mojemu obrzydzeniu, cała kupa ludzi nikczemnych, uświnionych i skompromitowanych kolaboracją z komunizmem, i to jeszcze w jego stalinowskiej, najbardziej odrażającej, prymitywnej i zbrodniczej formie, usiłuje tę kolaborację usprawiedliwić i wybielić, twierdząc, że komunizm owszem, zły był, ale to i tak nic wobec tego endeckiego ciemnogrodu, którego rządom przynajmniej zapobiegł.

Z dwóch ojców założycieli naszej niepodległości w roku 1918 Dmowski był znakomitym teoretykiem, który ze swej teorii wyciągnął, niestety, fatalne wnioski w praktyce – Piłsudski zaś wybitnym praktykiem, na skutkach działań którego fatalnie zaciążyło zaniedbanie teoretycznej refleksji. Z nich dwóch Dmowski nie doczekał się dotąd sprawiedliwości.

Po części sprawiło to, że do jego tradycji przyczepiła się taka ekipa, że, jak pozwoliłem sobie kiedyś ku jej oburzeniu napisać, i jak tu powtórzę raz jeszcze, gdyby sam Dmowski mógł dzisiejszych neodmowszczan zobaczyć, pewnie by na ich widok zwymiotował. Dzisiejsza neodmowszczyzna, silny nurt Konfederacji, z politycznej myśli Dmowskiego nie rozumie nic a nic. Bliższa jest głupocie patriotyzmu mistycznego, w typie powstańczym, z którym Dmowski w całej swej działalności zajadle wojował, widząc w nim szkodliwe szaleństwo niszczenia narodowej substancji. Neodmowszczyzna zamiast sposobu rozumowania patrona podchwyciła właśnie jego starcze obsesje – wyżywa się w wojowaniu z masonami, Żydami i kapitalizmem. Tylko że Dmowski opowiadał się za kontrolą rządu nad gospodarką, bo wierzył – i w świetle tego, co wiedziano we wczesnych latach trzydziestych, miał prawo wierzyć – że państwowa gospodarka lepiej sprzyja industrializacji, bardziej efektywnemu wykorzystaniu zasobów i budowaniu gospodarczej siły państwa, będącego z kolei podstawą siły narodu. Natomiast jego, pożal się Boże, uczniowie domagają się większej roli rządu w gospodarce po to, aby skromne narodowe zasoby tym bardziej trwonić na dotowanie niepotrzebnych narodowi reliktów sowieckiego kompleksu zbrojeniowego, na podtrzymywanie wegetacji skansenu rozdrobnionego rolnictwa i sponsorowanie byczących się degeneratów, których, prawdę mówiąc, w interesie narodu byłoby raczej eutanazować (i zresztą robi się to, w cywilizowany sposób, pozwalając na masową produkcję i sprzedaż siarkowanego zajzajeru na bazie soków owocowych i podejrzanej jakości spirytusu, żartobliwie nazywanego w Polsce winem). Jako wnuk zagorzałego endeka, na tych pseudoendeków nie umiem patrzeć bez irytacji, ani tym bardziej puszczać mimo wygadywanych i wypisywanych przez nich bredni. Nadają się w sam raz do wojowania z pederastami i nieudacznymi artystami, i zresztą w tym się czują najlepiej.

Ale to sprawy marginalne. Spory o Dmowskiego i Piłsudskiego nie mają dla dzisiejszej Polski żadnego praktycznego znaczenia. Twierdzenie śp. Redaktora, jakoby Polską ciągle władały ich trumny, mam za przejaw jego wyjścia z czasu rzeczywistego w ostatnich latach życia. Właściwie to bez sensu, że nie oparłem się pokusie wtrącenia tutaj powyższej dygresji; nie miała ona większego znaczenia, poza nabiciem objętości książki, od której w końcu zależy moje honorarium.


*

Chcieliście Polski, no to ją macie, pisał pewien poeta. Mamy więc Polskę. Mamy Polskę, która wprawdzie dawno już straciła opinię lidera przemian, ale wciąż zaliczana jest do pierwszej ligi w swoim regionie – za Słowenią, Czechami, Węgrami i Estonią, ale przed pozostałymi. Polskę, która należy do NATO, choć dwa tysiące żołnierzy w Iraku, bez ciężkiego sprzętu, korzystających z amerykańskiego transportu i w większej części opłacanych przez amerykańskiego podatnika, to, jak nieopatrznie wypsnęło się stosownemu ministrowi, wszystko, na co nas stać. Polskę, która należy do Unii Europejskiej, chociaż, zmarnowawszy ogromną część swojego budżetu na bzdury, nie umie znaleźć pieniędzy na współfinansowanie inwestycji infrastrukturalnych, do których Unia gotowa była dołożyć się w połowie, i tym samym nie wyciąga ze swego członkostwa takich korzyści, jakie by wyciągnąć mogła. Polskę, w której rozwija się wolna przedsiębiorczość, ale też Polskę zamienioną w, jak to nazwał profesor Winiecki, urzędniczy gangland, w której rozchamiona biurokracja najbezczelniej w świecie wymusza od przedsiębiorcy, a i od zwykłego obywatela pragnącego, na przykład, postawić sobie dom, bandyckie haracze, pod grozą przewlekania w nieskończoność idiotycznych procedur, nękania nieustającymi inspekcjami, złośliwego interpretowania wzajemnie sprzecznych i mętnie sformułowanych przepisów czy blokowania wymaganych prawem zezwoleń – choćby najprostszą, stosowaną na co dzień metodą nieodpowiadania na podania, na które urząd teoretycznie ma obowiązek odpowiadać w ustawowym terminie; tylko że za niewywiązywanie się z tego obowiązku nic urzędnikowi nie grozi, podczas gdy prosty obywatel, po dawnemu bezbronny wobec urzędniczej samowoli, jeśli mylnie wpisze w papierach jakiś idiotyczny numer, ciągany jest po sądach. Mamy Polskę, która osiągnęła znowu wysoki wzrost gospodarczy, eksportuje coraz więcej przetworzonych wyrobów, a nie tylko, jak kiedyś, surowce, ma stabilną walutę i niską inflację, ale też jest zadłużona w stopniu zagrażającym finansową katastrofą na miarę tego, co dotknęło Argentynę, wcześniej Meksyk, Rosję i Daleki Wschód.

Mamy Polskę zalewaną wzbierającymi potokami coraz to nowych ustaw, przepisów i zarządzeń. W roku 1989, ostatnim roku istnienia zbiurokratyzowanego ponad wszelki rozsądek peerelu ostatnia ustawa opublikowana w Dzienniku Ustaw miała numer 341. W 1994 uchwalonych ustaw było już 700, w 1998 – 1300, w 2002 – 2100. Parlament, zaludniony w większości partyjniakami bez wykształcenia i jakichkolwiek kwalifikacji, produkuje prawnicze buble w takim tempie, że Trybunał Konstytucyjny nie nadąża z orzekaniem ich niezgodności z Konstytucją, ograniczając się do tych najważniejszych – co zresztą przychodzi mu bez trudu, jako że Konstytucja, zafundowana nam przez szeroką koalicję sił politycznych, pełna jest takich mętniactw i diabli wiedzą co znaczących frazesów, że sprzeczne z nią może być właściwie wszystko. W administracji co roku przybywa trzydzieści tysięcy stołków, bo partie wciąż potrzebują więcej i więcej synekur dla swoich kolesiów. Z tego samego powodu nie można wciąż sprywatyzować idiotycznych „jednoosobowych spółek skarbu państwa”, dostarczających władzy tysięcy dobrze opłacanych stołków w radach nadzorczych i zarządach, a na dodatek pieniędzy na polityczne potrzeby, łatwych do wydobycia ze szkodą dla przedsiębiorstwa.

Mamy Polskę ze śmiechu wartą, ale wciąż oficjalnie „bezpłatną” służbą zdrowia i katastrofalnie złym, ale naturalnie wciąż państwowym i „bezpłatnym” szkolnictwem. No i, co najgorsze, Polskę ogarniętą całkowitym politycznym bezwładem. Nie sposób przepchnąć przez parlament jakiejkolwiek sensownej reformy, bo partie licytują się w demagogii i obietnicach bez pokrycia, kto lepiej się przypodoba najbardziej tępej części elektoratu, uważając, nie bezpodstawnie, że to właśnie ta jego część jest kluczem do politycznego sukcesu.

Mamy Polskę, jak to już powiedziałem, leżącą w dryfie. Nie jest to Polska „wyprzedana i zniszczona”, jak bredzą ku ukontentowaniu gawiedzi różni wariaci albo cyniczni dranie, chcący też się dorwać do koryta, jakie daje władza. Ale też wciąż nie jest to Polska, w której by się chciało żyć. Jest to Polska coraz bardziej stająca się krajem pastuchów, rządzona kaprysami motłochu i manipulujących tym motłochem cynicznych, bezwzględnych „układów”. Czyli taka Polska, w której ci, którzy w normalnym kraju tworzą dobrobyt i pracują na cywilizacyjny awans narodu, nie mają głosu.

Ale ci, którzy nie mają głosu, mają nogi. I paszporty. Prawie połowa studentów polskich uczelni, przypomnę to badanie, chce stąd wyjechać. Najlepiej na zawsze. I nikt im tego nie zabroni. Jeśli Polska nie stanie się wreszcie krajem, w którym człowiek zdolny może rozwijać swoje zdolności, a przedsiębiorczy i mądry czerpać ze swej przedsiębiorczości i mądrości profity, zamiast utrzymywać meneli, wyłudzających świadczenia oszustów, małorolnych chłopów i niewykwalifikowanych robotników, to… To znowu ktoś w końcu zapuka w mapę, żeby wygniłe państwo wysypało się z niej i stworzyło miejsce dla jakichś sprawniejszych struktur.


*

Pytanie, jak tę Polskę naprawić, jest pytaniem tego samego rodzaju, co, „jak schudnąć”. Każdy wie, jak: przestać żreć. Recepta prosta i oczywista, ale spróbuj grubasa przekonać, żeby ją zastosował. Jak uzdrowić nasz kraj, pisali i mówili wielokrotnie ludzie ode mnie mądrzejsi. Po prostu: trzeba wreszcie skończyć z socem i wprowadzić wolny ranek, prawdziwy wolny rynek, nie żadne durnowate hybrydy wymyślone przez bogate kraje do trwonienia bogactwa. Trzeba przestać mamlać polactwu bzdury w stylu „tyle kapitalizmu, ile konieczne, tyle socjalizmu, ile można”, bo to – wypisz, wymaluj – ta koreańska pasza z trawy z niezbędną domieszką ekstraktu zbożowego, czy też, jak to trafnie ujęła Ayn Rand, „kompromis między chlebem a trucizną”. Trzeba przestać się popisywać „społeczną wrażliwością”, licytować na obietnice i szukać łatwego poklasku, tylko po prostu zacząć się kierować dobrem państwa i narodu, troską o ich przyszłość.

Jak naprawić Polskę, to łatwo powiedzieć, łatwo zrozumieć – tylko strasznie trudno przyjąć polactwu do wiadomości. Ludziom, którzy uwierzyli w swoje „prawa socjalne” i w to, że pieniądze na ich realizację muszą się znaleźć, a jeśli pan dziedzic twierdzi, że cały folwark przez to zbankrutuje i pójdzie pod wykup, to jego zmartwienie – takim ludziom wyperswadować, że trzeba skończyć z socjalizmem, jest równie trudno, jak grubasowi z programu Jerry’ego Springera, że jeśli będzie żarł na obiad codziennie cztery wielkie pizze, kojfhie przed czterdziestką. Trudno także dlatego, że elity, które powinny się o przyszłość Polski troszczyć, po części same są za głupie, by sformułować narodowe interesy, i gotowe wierzyć, że Państwo Polskie istnieje przede wszystkim po to właśnie, aby być dla polactwa zarazem niańką i dojną krową – a po części interesuje je tylko napchanie własnej kabzy. A także dlatego, że nie ma w tym gnijącym kraju autorytetu, któremu jego mieszkańcy potrafiliby zaufać. I nie dojdziesz, czy dlatego, że polactwo tak już zdegenerowane i nic poza własnym tyłkiem nikogo nie obchodzi, czy też dlatego, że od lat nikt z nim nigdy nie rozmawiał uczciwie, nie starał się, jak Reagan czy Thatcher, nakreślić wiarygodnej wizji przyszłości i porwać do jej realizowania. Wszyscy z góry zakładali, że z ciemnotą nie ma co poważnie gadać i nie ma co jej tłumaczyć, trzeba pleść to, co tłuszcza chce usłyszeć, a jak się dorwiemy do władzy, to weźmiemy jakiegoś profesora, on zrobi reformy, zanim kadencja minie reformy przyniosą ciemnocie poprawę i problem tłumaczenia jej czegokolwiek zniknie.

Fakt, tłumaczyć niełatwo. Polactwo nie uwierzy, że od lat żyje ponad stan. „Ponad stan” w potocznym rozumieniu oznacza luksusy, a przecież to oczywiste, że te kilkaset złotych miesięcznie zasiłku czy renty to żaden luksus. Ale fakt jest faktem, wystarczy porównać strukturę wydatków u nas i u sąsiadów, którzy mają dochód na głowę mieszkańca znacznie wyższy, a żyją o wiele od Polski skromniej. Pewien zachodni dziennikarz ujął to prosto i obrazowo: gdy się przejeżdża przez Czechy czy Węgry, jedzie człowiek doskonałą autostradą, a na prawo i lewo widzi skromne domy. W Polsce odwrotnie, droga jest wąska, pełna wybojów i dziur, za to widać z niej wille jak pałace.

W latach siedemdziesiątych, mając w pamięci los swego poprzednika, Gierek nakazał rzucić znaczną część zaciąganych pożyczek na konsumpcję. A że osiągnięty w ten sposób wzrost poziomu życia mas nie zadowolił, odsetek ten stopniowo zwiększano. Oczywiście, kosztem inwestycji, infrastruktury, odnawiania parku maszynowego przedsiębiorstw. Potem przyszedł Jaruzel, któremu tym bardziej zależało na kupieniu sobie społeczeństwa, więc wszystko, co tylko dało się jeszcze wyskrobać z dna kasy i pożyczyć, znowu szło na zawyżenie stopy życiowej. A potem zaczęła się wolna Polska i licytacja pomiędzy partiami i partyjkami, kto rozda więcej, kto jest bardziej wrażliwy społecznie i bardziej „po stronie ludzi”, bo to przecież „człowiek jest najważniejszy”, a nie ekonomiczne doktryny.

Jak pan możesz mówić ludziom, że żyją ponad stan, jak oni żyją w biedzie? Ależ oni właśnie dlatego żyją w biedzie, że od dziesięcioleci – ponad stan! Wcale nie trzeba wkuwać tej tak pogardzanej przez większość naszych polityków ekonomii, żeby to zrozumieć. Roczny Produkt Krajowy Brutto – to jak wór zboża, plon z pola. Im więcej zjesz, tym mniej zasiejesz. Im więcej zasiejesz, tym więcej zbierzesz w przyszłym roku. Jeśli zaciśniesz pas na rok, parę lat, będziesz się bogacił szybko, a jeśli nie odmówisz sobie jedzenia do syta, będziesz się bogacił wolniej albo w ogóle.

Jeśli od lat prawie całe plony są zżerane i sieje się za mało, to bieda na naszym folwarku trwa i trwa, wyrwać się z niej ciągle nie można, ciągle na wszystko brak i brak. Gdyby drobną część tego, co przez ostatnie trzydzieści lat poszło na rozkurz i zostało zećpane, zasiano, dziś byśmy żyli o wiele lepiej. I jeśli dalej będziemy wszystko, co się da, przeżerać, ledwie urośnie, to się z tej bylejakości nie wyrwiemy nigdy. Z wyjątkiem oczywiście tych, którzy machną ręką i pojadą szukać szczęścia do innych krajów.

Nie trzeba ciąć socjalu, reformować finansów państwa, uznali przywódcy wolnej Polski, podtrzymamy go na dotychczasowym poziomie dzięki wpływom z prywatyzacji. W ten sposób prywatyzację, która powinna służyć modernizacji gospodarki, zamieniono w wyprzedaż. Zamiast prywatyzować to, co przestarzałe, wymagające inwestycji i głębokiej restrukturyzacji – prywatyzowano to, za co można było najwięcej dostać do budżetu. Byle mieć czym opędzić bieżące wydatki, załatać dziurę w budżecie. Aby do następnych wyborów. Polska zachowywała się jak pijak, który woli wynosić z domu rodowe srebra i meble, żeby zdobyć na następną flaszkę, niż podjąć próbę wyjścia z nałogu.

Nie trzeba ciąć socjalu ani reformować finansów państwa, uznawano nadal, kiedy okazało się, że niewiele już zostało do sprzedania, dostaniemy fundusze z Unii Europejskiej. I publiczne pieniądze wciąż szły w większej części na rozkurz i opędzanie roszczeń co silniejszych grup zawodowych, niż na inwestycje.

Nie trzeba ciąć socjalu ani reformować finansów państwa, uznała postkomuna, kiedy się okazało, że rozszerzenie nie nastąpi tak szybko. Trochę zwiększymy deficyt, pożyczymy, potem przyjdzie wzrost gospodarczy, przyjdą w końcu te fundusze z Unii, się jakoś pospłaca. Każdy kolejny rząd zadłużał nas coraz bardziej, ale to, co rozpoczął Miller, to była już istna orgia zaciągania długów na prawo i lewo. W ciągu dwóch lat nabrał ich Miller drugie tyle, co jego poprzednicy przez dziesięć. Nie na inwestycje – na podtrzymanie tego marnotrawczego systemu, na dalsze przejadanie zasobów.

Jest wiosna 2004, towarzysz Miller obrzydł w końcu do cna nawet własnemu „żelaznemu elektoratowi” i schował się na zapleczu, SLD się rozpękł, na lidera obozu postkomunistycznego wyrósł Lepper, gospodarcze wskaźniki drgnęły – i oto z Sejmu Rzeczypospolitej dobiega wrzawa przekrzykujących się lewicowych i lewicujących politykierów, że oto wreszcie jest, jest wzrost gospodarczy, trzeba go zaraz jak najszybciej „zdyskontować na rzecz potrzebujących”, skonsumować, uchwalić nowe zasiłki, nowe dopłaty, wziąć na utrzymanie budżetu jeszcze liczniejszą grupę obiboków, żeby pozyskać w zamian ich głosy, i pod pozorem nasilenia państwowej opiekuńczości naustawiać nowych biurek dla kolesiów.

A tu w istocie nie ma żadnych owoców wzrostu, są gigantyczne długi, zaciągnięte pod ich zastaw zanim jeszcze wykiełkowały – długi, od których bieżące odsetki pochłaniają już bez mała piątą część rocznego budżetu państwa! I które, jeśli jakieś zawirowanie światowej gospodarki spowoduje gwałtowny ruch kursów walut, w kilka tygodni mogą doprowadzić Rzeczpospolitą do bankructwa. A bankruta się licytuje i nie ma on już nic do gadania.

Nie będzie tak źle, pocieszają niektórzy ekonomiści. Jakoś tam się uda utrzymać deficyt pod kontrolą. Nie wiem, czy to nie jeszcze gorzej. Czy już nie byłoby, z dwojga złego, lepiej zbankrutować i zacząć od zera, na nowo, niż jeszcze przez wiele lat spłacać koszty szaleństwa, patrząc bezradnie, jak ucieka nam świat, jak ucieka stąd marząca o lepszym życiu, najzdolniejsza młodzież, a w końcu, kiedy odwrócą się przychylne międzynarodowe koniunktury, jak nasz wiecznie na poły zdechły i słaby kraj znowu nie jest w stanie oprzeć się działającym nam siłom?

Z każdym dniem przegrywamy przyszłość, odbieramy własnym dzieciom szansę życia w wolnej i normalnej Polsce. Codziennie triumfuje głupota lewicowych i lewicujących polityków, gotowych podejmować najbardziej szkodliwe dla państwa i narodu decyzje, byle tylko poprawić swoje szanse na usadzenie się w Sejmie, rządzie, radach nadzorczych i zarządach wciąż niesprywatyzowanych, państwowych pseudospółek. I każdego dnia polactwo, doprowadzone do totalnego skołowania, sfrustrowane, skundlone, oduczone troski o jakiekolwiek wspólne dobro, wymusza na swoich elitach taką właśnie politykę. Aby pod siebie. Aby do jutra.

Nic w tym dziwnego. Zaraza socjalizmu daje te same skutki wszędzie, gdzie się pojawi – czy choroba przebiega w ostrej, totalitarnej formie, czy w łagodnej, demokratycznej, to kwestia drugorzędna. Bogate i zepsute tym bogactwem państwa zachodniej Europy ugrzęzły w tym samym bagnie co i my – tłumy wychodzą dziś na niemieckie i francuskie ulice przeciwko każdej, najdelikatniejszej nawet próbie ograniczenia ich „praw socjalnych”, choć kraje te pod ciężarem rozdętego socjalu zupełnie już przestały się rozwijać. Te tłumy nie różnią się wiele od polactwa. Tyle, że tam spada się z wyższego poziomu. I że tamtejsi politycy, rozpaczliwie szukając, czym by tu do najbliższych wyborów opędzić narastające roszczenia, mają jeszcze po co sięgać. Między innymi, będą mogli sięgnąć po obiecane nam unijne fundusze na pokrycie połowy kosztów inwestycji w infrastrukturę – z których i tak nie korzystamy, bo przepuściliśmy już tę drugą połowę. Będą też naciskać, żeby Polska doszlusowała do ich poziomu wydatków na socjal, będą naciskać na „jednolitą europejską politykę społeczną i podatkową”, żeby ich pracodawcy nie wynosili się do nowych krajów członkowskich. Pewnie bez trudu znajdą tu chętnych do wyświadczenia im takiej przysługi.

Pomóc to nie pomoże – wiemy na pewno, bo widzieliśmy u siebie. Im bardziej „państwo opiekuńcze” wyprzedaje się i zadłuża, by podołać żądaniom milionów swych beneficjentów, tym bardziej ci ostatni są niezadowoleni. Im więcej rozda socjalu, tym więcej go musi rozdać w roku następnym. Im większa część produktu krajowego znajdzie się w rękach państwa, tym wolniejszy rozwój, i tym większą część trzeba z kolei zabrać potem. Rozwścieczeni niewolnicy socjalu odrzucają więc gniewnie swe polityczne elity, obdarowując sympatią radykalnych populistów. Europa, zwłaszcza Francja i Niemcy, stanem ducha coraz bardziej przypominają Republikę Weimarską. Dojrzewa do oddania się duszą i ciałem jakimś neobolszewikom, którzy mają na wszystko proste wyjaśnienia: wszystko przez globalny kapitalizm, przez syjonizm i amerykański imperializm. Jeśli w chwili, gdy to się stanie, Polska wciąż będzie krajem beznadziejnie chorym, słabym i niereformowalnym, to marny jej los.

Z tym się nie da nic zrobić, mówią mi przyjaciele, trzeba wypieprzać, póki jest dokąd. W Polsce nie trafi się Pinochet, bo skąd takiego wziąć w armii zdominowanej przez komunistycznych trepów po moskiewskiej akademii, w Polsce nie będzie rodzimego Reagana ani Thatcher, bo tam było się do kogo odwołać, była jeszcze normalna, zdrowa struktura społeczna, trochę tylko zniszczona socem, a u nas – pańszczyźniane chamstwo i niewiele więcej.

Nie da rady, mówią mi niektórzy.

Może mają rację. A może nie. Może ta dziwna siła, którą zapamiętałem z sierpnia osiemdziesiąt, wciąż gdzieś w nas tkwi, w głębokim uśpieniu? Może jeszcze umiemy być narodem? Może, jeśli ktoś wreszcie spróbuje się do tej umiejętności odwołać, obudzić w polactwie Polaków, wybuchnie raz jeszcze ten sam entuzjazm, siła, nadzieja, i można będzie zbudować na nich lepszą, IV Rzeczpospolitą?

Niemożliwe, myślę sobie czasem.

A kiedy indziej: co za gadanie, czy możliwe? Ważne, że konieczne.


czerwiec 2004

Загрузка...