Rozdział VII

Nie skończyliśmy jeszcze o nieszczęściach, jakie wynikły z wojny na górze – przerwałem, tylko by nabrać oddechu i trochę się wysapać. Przepraszam Czytelnika, jeśli już ma dość, ale pozostała jeszcze jedna sprawa, której absolutnie nie wolno mi pominąć, i zresztą najbliżej związana z tematem książki.

W wojnie na górze Familia sięgnęła z punktu po to, co uważała, nieco przesadnie, jak się miało okazać, za swój najoczywistszy atut – po stwierdzenie, że jest ona elitą tego kraju. A zatem ci, którzy ustawiają się do niej w opozycji, są, tutaj padały różne określenia, ciemnogrodem, czarną sotnią w każdym razie odwrotnością elity. Jeśli jesteś z Familią jesteś inteligentem, jeśli przeciwko – mówiąc delikatnie – nie jesteś inteligentem. Proste jak konstrukcja cepa.

Nie miało to nic wspólnego z prawdą. Mazowiecki nie był kandydatem inteligencji, występującym przeciwko kandydatowi roboli i chłopstwa, Wałęsie. Odsetek pracowników umysłowych (bo tylko tak można to statystycznie zmierzyć) w obu elektoratach był niemal identyczny. Ale propagandowa siła „Wyborczej” zrobiła wtedy i w następnych miesiącach swoje – udało się „bycie inteligentem” utożsamić z byciem wyznawcą michnikowszczyzny i wyborcą Unii Demokratycznej, względnie Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Oczywiście, twórcy tej propagandy – możliwe zresztą, że nawet niespecjalnie cokolwiek tu tworzono, że ten a nie inny ton licznych artykułów i wypowiedzi w mediach pojawił się i podchwycony został spontanicznie – przekonani byli, że z inteligencją w Polsce jest tak, jak z „klasą średnią” w USA. Jeśli wierzyć własnym deklaracjom, to amerykańska klasa średnia obejmuje dziewięćdziesiąt parę procent społeczeństwa – niemal każdy, kogo o to spytać, uważa się za członka klasy średniej, czy jest milionerem, czy starym komiwojażerem. Wydawało się Familii, że u nas każdy będzie chciał być inteligentem. Zwłaszcza, jeśli będzie to takie proste – tylko słuchać autorytetów moralnych i pilnie powtarzać to, co ogłoszą one w gazecie.

Nie była to wcale nieprzytomna intuicja. Michnik i jego kompania trafili tu doskonale w potrzeby bardzo licznej grupy ludzi. Być może ta grupa nie była jednak aż tak liczna, jak się to Familii wydawało, ale nie tu tkwił główny błąd. Sądzono, że zachowania tej grupy są przez resztę, świadomą swej podlejszej wobec niej kondycji, kopiowane w ramach podobnego snobizmu, jaki rządzi społeczeństwami zachodnimi – gdy tymczasem była ona przez resztę społeczeństwa traktowana bardzo podejrzliwie.

Muszę przyznać, że nie cierpię używać w tym kontekście słowa „inteligencja” i czynię to tylko dlatego, że „pracownicy umysłowi” to jakiś peerelowski językowy koszmarek. Nie lubię słowa „inteligencja” z uwagi na jego dwuznaczność. Używane w odniesieniu do grupy ludzi zdaje się ono sugerować, że chodzi o ludzi szczególnie inteligentnych, co jest mylące: nieszczęście na tym właśnie polega, że polska inteligencja jest, w swej masie, inteligentna niespecjalnie.

Co gorsza, polski inteligent jest wyjątkowym konformistą. Owszem, uwielbia mieć własne zdanie, ale pod warunkiem, że jest to zdanie podzielane przez wszystkich innych. Z przejęciem powtarza więc obiegowe banały i nawet nie przyjdzie mu do głowy, aby zadać jakieś pytanie. Uwielbia chodzić w nogę, być w masie, po słusznej stronie i śpiewać w chórze. Wielkie sukcesy „Gazety Wyborczej” mają swe źródło, poza oczywiście jej niewątpliwym profesjonalizmem, w tym, że umiała pełnić rolę codziennego podręcznika dla inteligenta, co mówić, co myśleć i przede wszystkim, co stanowczo odrzucać, aby nikt nie mógł ci zarzucić, że nie jesteś inteligentem. W końcu stał za tą gazetą kwiat polskich intelektualistów, uwiarygodniali ją profesorowie i nobliści, a ludzie o wielkich, sławnych nazwiskach, którzy mieliby ochotę podejmować z nią spór, przez długi czas w ogóle nie mieli tego gdzie zrobić.

Środowiskowa presja, by mieć słuszne, odpowiednie zdanie, by nie odstawać od wzorca narzuconego przez, jak to nazywał Piotr Wierzbicki, „eleganckie towarzystwo”, jest naprawdę silna. Jestem publicystą, który dość często wygłasza poglądy zaskakujące, politycznie niepoprawne, dla niektórych nawet, bywa, szokujące. Bynajmniej nie wskutek jakiegoś z góry przyjętego założenia, żeby szokować i mieć zawsze inne zdanie niż wszyscy. Jestem od takich pomysłów jak najdalszy, tak zwane „dowalanie równo wszystkim”, które w niektórych środowiskach uchodzi u nas za wielką cnotę, uważam za jakiś ponury absurd, bo „dowalać” trzeba nie „równo”, tylko tym, którzy na to zasłużyli. Ale ponieważ mam zasadę, żeby mówić i pisać to, co myślę, często rzeczywiście, przepraszam, że jeszcze przez jedno zdanie pozostanę w tym żargonie, coś „dowalającego” mi spod pióra spływa. Często słyszę potem (przepraszam, nie chełpię się, potrzebne mi to do wywodu): wie pan, ale pan dobrze napisał, dokładnie to, co ja sam na ten temat uważam!

Kiedy słyszę coś podobnego od taksówkarza albo inżyniera budowlanego, który nie ma okazji do wygłaszania tego, co uważa, przyjmuję to jako komplement i miłą oznakę, że mój wysiłek na coś tam się przydaje. Ale częściej, niżby się to mogło zdawać, słyszę takie komplementy od ludzi, którzy spokojnie mogliby podobną opinię wygłosić sami, mało tego, zabrzmiałaby ona wtedy znacznie mocniej, niż kiedy firmuje ją jakiś Ziemkiewicz. I nawet, myślę sobie, byłoby to dla sprawy doskonale, gdyby taką właśnie opinię wygłosił ktoś, kto nie jest uważany za prawicowca, oszołoma albo chorego z nienawiści.

Jak na potomka chłopów jestem dziwnie uprzejmy, więc nigdy jakoś nie zareagowałem pytaniem: no to dlaczego pan sam nigdzie tego nie napisze, dlaczego ja to musiałem zrobić? I tak wiem, co bym usłyszał po długiej chwili zdumionego milczenia: no, wie pan, jak to by było przyjęte, co by o mnie powiedziano?

Konformizm polskiego inteligenta wynika z jego dwóch wielkich kompleksów. Pierwszy silny jest szczególnie u tych, którzy stanowią liczebną większość: ludzi ze społecznego awansu, inteligentów w pierwszym pokoleniu, zwanych pogardliwie „półinteligentami”. Sam nie wywodzę się ze starej inteligencji, więc doskonale ten kompleks znam i rozumiem. Studia w peerelu, wbrew dzisiejszym wspominkom różnych sklerotyków, przeważnie warte były niewiele, i z dekady na dekadę mniej. Na tych, które pamiętam z autopsji, można się było czegoś nauczyć, jeśli się ktoś uparł – ale równie dobrze można było się nie nauczyć niczego i mieć dokładnie taki sam dyplom. Polski inteligent z awansu czuje swoją niekompetencję, słabość, i to go powstrzymuje przed ryzykiem własnego zdania. Wygłaszając opinię oryginalną, a już zwłaszcza sprzeczną z utartymi poglądami, potępioną przez autorytety, ośmielając się na spór, naraża się, że ktoś wytknie mu słomę w butach, której się bardzo wstydzi i bardzo by chciał ją ukryć.

Kompleks jest tym silniejszy, im w istocie bardziej ułamkowa jest inteligencja inteligenta i im mniejszy dystans dzieli go od środowiska, z którego wyszedł. Półinteligent w stopniu nieporównywalnym z inteligentem prawdziwym czuje się czymś lepszym od „chama” (w tym kontekście nie przypadkiem biorę to słowo w cudzysłów). Swój awans uważa za wielką nobilitację, chce nim kłuć w oczy, podkreślać na każdym kroku przynależność do kasty wyższej. Dla takich ludzi oferta Familii była czymś wspaniałym. I to oni właśnie stworzyli publiczność z największym zapałem podchwytującą kawały o Wałęsie, mądrości o „państwie wyznaniowym” szykowanym tu jakoby przez „czarnych”, oni najgoręcej oklaskiwali i z przejęciem powtarzali intelektualne wygibasy publicystów „Gazety Wyborczej”, udowadniających zgodnie z aktualną polityczną potrzebą, że sprawiedliwość jest zemstą, donoszenie za pieniądze nieszczęściem dla donosiciela, czerń bielą, uczciwość świństwem, świństwo cnotą, religijność fanatyzmem, a żadnego komunizmu nigdy w ogóle w Polsce nie było i tak dalej, można by tu wyliczyć szereg podobnych liczmanów z michnikowego niezbędnika, ale w sumie po co.

Jest też, oczywiście, w Polsce wciąż trochę starej inteligencji, z tradycją pokoleń, nie tak skłonnej do zamykania ust na pierwszą pogróżkę, że jeśli ośmielasz się mieć inne od autorytetów zdanie, to widocznie jesteś jakimś prymitywem i ciemnogrodzianinem. Są zresztą też, trudno tu generalizować, i wśród tych bez takiej tradycji ludzie na tyle pewni swej klasy i wartości, że szantaż jedynie słusznych poglądów na nich nie działa.

Ale trzeba pamiętać, że, jak to już sobie mówiliśmy, te niedobitki prawdziwej polskiej inteligencji przez pół wieku poddane były inwazji chamstwa na każdą dziedzinę życia publicznego. Człowiekowi, mającemu słabe, kruche paznokcie i zęby przystosowane do rozdrabniania ugotowanego pokarmu w walce wręcz trudno jest pokonać dzikie zwierzę, które do walki na szpony i kły przystosowane jest z natury. Podobnie bezbronny jest wychowanek starej, inteligenckiej rodziny w starciu z wypuszczonym z czworaków chamem, dla którego deptanie cudzej godności, walenie na odlew i urąganie jest chlebem codziennym, bo wiadomo – nie weźmiesz od razu pod fleki, to ciebie wezmą.

Inteligencja żyła w peerelu w stanie oblężenia i udręczenia – przez partyjnego dyrektora z awansu, przez chamusiowatych „fachowców”, demolujących dom przez tydzień, by wymienić dziurawą rurę, urzędasów, sklepowe, szoferaków… Wspominałem tu o filmach Barei: przecież cham, dręczący człowieka przyzwoitego, całe stada takich prześladujących go chamów, bezczelnych, perfidnych i prymitywnych, to najczęstsza w tych filmach sytuacja fabularna. W jednym z odcinków „Zmienników” poczciwy taksówkarz, litując się nad prośbami pasażerów, którzy uszkodzili mu samochód, macha ręką na poniesioną stratę, godząc się, że mu to potrącą z pensji. A gdy odchodzi, pasażer mówi do żony: „musi, taka jego mać, nieźle kraść, jak go stać na takie gesty”. To nie były dowcipy wyssane z palca, takie było polactwo w całej swej krasie, i takie jest nadal.

Więc trudno się dziwić, że ta sytuacja ciągłego oblężenia wywołała u polskiej inteligencji reakcję obronną: skłonność do idealizowania własnego środowiska, potrzebę takiego inteligenckiego azylu, gdzie wszyscy potrafią się posługiwać nożem i widelcem, toczą miłe, erudycyjne dialogi, nie kłócą się. Nie ma co gadać, eleganckie towarzystwo, które dała tym ludziom michnikowszczyzna było właśnie tym, czego potrzebowali zgoła rozpaczliwie.

Nie można odmówić Familii sukcesu. Ona rzeczywiście w pewnym momencie praktycznie zmonopolizowała polską inteligencję i miała prawo twierdzić, że przemawia jej głosem. Z Michnikiem, Kuroniem, Geremkiem i nawet pomniejszymi postaciami tej grupy się nie dyskutowało. Sam fakt podjęcia takiej dyskusji był grzechem niewybaczalnym i dyskwalifikującym. Jeśli ktoś głosował na PC czy ZChN, to musiał się tego wstydzić. A my, z naszymi prawicowymi, biedującymi gazetkami, byliśmy, co tu gadać, marginesem. Marginesem dodatkowo zaszachowanym wciąż przez różnych autentycznych antysemitów, moczarowców i siódme wody po ONR, przez to wszystko, co hasłowo nazywam tu Konfederacją – których z kolei „Wyborcza”, tym chętniej, im byli bardziej skrajni i żenujący, cytowała na swoich łamach, podtykając inteligentom: patrzcie, oto ci, którzy nienawidzą Unii Demokratycznej, oto są ci, którzy wojują z Michnikiem. I inteligentowi do głowy nie przyszło, żeby wziąć do ręki tekst Wierzbickiego, Łysiaka czy Rymkiewicza, o jakimś Ziemkiewiczu nie mówiąc. Inteligent, karmiony codzienną porcją swoich autorytetów, z góry wiedział, kim jesteśmy i co o nas myśleć. Boże mój, przecież michnikowszczyzna w dniach swojej potęgi była w stanie zrobić wariata i hunwejbina nawet ze Zbigniewa Herberta, i nie miała w tym żadnych skrupułów!


*

Za lat kilkanaście, a może już kilka, student historii najnowszej, siadając w czytelni nad rocznikami gazet z początków lat dziewięćdziesiątych, będzie pewnie przecierał oczy ze zdumienia, w jaki sposób formacja umysłowa, którą zwę tu michnikowszczyzną, zdołała rzucić tak przemożny urok na polskiego inteligenta. W gruncie rzeczy, kto przeczytał kilkadziesiąt artykułów powstałych w tym kręgu, bez trudu przewidzi, co napisane będzie w tysiącu następnych. Intelektualna sprawność michnikowszczyzny sprowadza się bowiem do jednego, stale powtarzanego chwytu. Do prostej, acz dla umysłu nie wyćwiczonego w obronie trudnej do odparcia erystycznej sztuczki, na dodatek potwornie starej (kto ciekaw, niech poczyta sobie książkę LR Stone’a o Sokratesie). Jest to metoda doprowadzania wszystkiego do absurdu przez stałe przedstawianie przykładów skrajnych jako reprezentatywnych, a wynaturzeń jako nieuniknionej konsekwencji przyjętych przez przeciwnika założeń – w połączeniu z wypracowaną przez propagandę systemów totalitarnych zasadą silnego oddziaływania na emocje odbiorcy. Argumentem przeciwko zakazowi zabijania poczętego dziecka jest lament nad losem regularnie gwałconej przez męża alkoholika matki dziewięciorga dzieci, w ciąży z dziesiątym, przymierającej głodem gdzieś na zapadłej wsi. Dekomunizacja zawężona zostaje do obrazu wściekłej tłuszczy prześladującej Bogu ducha winnych ludzi za to tylko, że byli kiedyś szeregowymi członkami PZPR. Lustracja, całkowicie wyrwana z kontekstu problemów sprawianych przez państwo w państwie, jakim były i w dużej mierze pozostały komunistyczne specsłużby, rozważana jest wyłącznie jako moralny problem, czy godzi się dodatkowo gnębić jakiegoś konkretnego człowieka, na którym szantażem, groźbami i prześladowaniem najbliższych ubecja wymusiła kiedyś, że „coś tam podpisał”.

Może ktoś zauważyć, że skoro w taki sposób wszystko można doprowadzić do absurdu, ośmieszyć i skompromitować, to w takim razie da się zdyskredytować również te hasła i wartości, które głosi dyskredytujący. Słusznie. Właśnie dlatego musi istnieć instytucja autorytetów moralnych, rozstrzygających nieuchronnie pojawiające się sprzeczności poprzez orzeczenie, czego krytykować nie wolno, i mówiących rzeszy dbałych o swą inteligenckość inteligentów, czego się w danej chwili mają trzymać.

Propaganda michnikowszczyzny, ubrana w szatki moralizowania, rozważania wątpliwości i szlachetnej zadumy, była strasznie prymitywna. Ale na tę naszą zastępczą inteligencję wystarczała.


*

Taki sukces michnikowszczyzna osiągnęła nie tylko uczciwymi metodami. Zajadłość, z jaką Familia „musiała” zniszczyć Wałęsę, Kaczyńskich, ZChN i wszelką prawicę, aby ocalić Polskę przed powrotem Czarnej Sotni, przejawiała się w najostrzejszej bodaj formie w walce o zduszenie, zniszczenie, a przynajmniej zepchnięcie na margines jakichkolwiek niesympatyzujących z nią mediów. Gdyby jakaś licząca się gazeta czy telewizja pozostała poza kontrolą Unii Demokratycznej, a nie daj Boże wpadła w ręce prawicy, na pewno prędzej czy później ukazałoby się tam jakieś antysemickie podżeganie lub coś równie niedopuszczalnego. Tam, gdzie szło o uniemożliwienie adwersarzom możliwości głoszenia swoich poglądów, tam eleganckie towarzystwo nie czuło się skrępowane żadnymi zasadami elegancji. Los krakowskiego „Czasu”, który, mając największe czytelnictwo w regionie, nie mógł zdobyć żadnej reklamy i w końcu został zduszony finansowo, los „Spotkań” czy telewizji „RTL-7”, które, choć rozwijały się dynamicznie, były nagle niszczone przez zachodnioeuropejskiego inwestora, bo dotarły do niego ostrzeżenia, że zagnieździli się w tych mediach faszyści, to wdzięczne tematy dla kogoś, kto chciałby napisać o dziejach honoru w III RP Dlatego, nawiasem mówiąc, kiedy prominentni przedstawiciele Familii zanoszą się oburzeniem nad raportem Rokity, że jak można, jak można, no po prostu jak można insynuować, że „Agora” prowadziła jakąś nieładną grę z władzą, chcąc zapewnić sobie uprzywilejowaną pozycję na rynku mediów, to ja osobiście zupełnie powodów do oburzenia nie widzę, bo sięgam pamięcią do początków III RP, pamiętam, jak budowano tu „ład medialny” i uważam, że owszem, można.

Ten sukces był dla Polski kolejnym nieszczęściem, bo oznaczał on po prostu zdławienie debaty publicznej. Wielkie, ważne obszary stały się w Polsce tematami tabu. Choć nie pilnowała tego żadna cenzura, żaden wydział prasy KC, napisać o tym w żadnym z mediów mających naprawdę realny zasięg ani powiedzieć w telewizji się nie dało. Mówiliśmy tu o politycznej poprawności? Wiem co nieco na ten temat. Prędzej w „New York Timesie” można by było przeczytać, że homoseksualizm jest zboczeniem, niż w wolnych mediach wolnej Polski umieścić tekst broniący potrzeby przeprowadzenia lustracji i dekomunizacji.

Może ktoś powiedzieć, że jako uparty zwolennik wolnego rynku i kapitalizmu powinienem docenić przynajmniej jedno: że, mimo wszystko, michnikowszczyzna rozpięła parasol ochronny nad Balcerowiczem i jego reformami. Cóż, mimo wszystko nie jestem jej za to wdzięczny. Parasol ochronny, polegający na uczynieniu z dyskusji o reformach tabu, nie był wcale tym, o co chodziło. Ucinając wszelkie spory o plan Balcerowicza, wszelkie zastrzeżenia, bez różnicowania, czy wychodziły one od profesora Winieckiego, profesora Kurowskiego czy Zygmunta Wrzodaka, i bez względu na to, czy zarzucano Balcerowiczowi przesadne usztywnienie kursów, czy celowe niszczenie polskiej gospodarki na polecenie międzynarodowej finansjery, w gruncie rzeczy zrobiono reformom niedźwiedzią przysługę. Neoficki entuzjazm dla Balcerowicza ze strony salonu, w którym chwilę wcześniej z równym entuzjazmem zachwalano samorządy pracownicze i gdzie ludzi mających o ekonomii jako takie pojęcie można było policzyć na palcach jednej ręki, przyczynił się do tego, że próby rozsądnej debaty zginęły w populistycznym jazgocie.


*

Ale triumf michnikowszczyzny miał swoją ciemną stronę. Nie wiem, czy Familia w ogóle sobie to uświadomiła – jeśli tak, to za późno, by cokolwiek zrobić. Ta sama strategia propagandowa, która okazała się bardzo skuteczna wobec jednej grupy społecznej, która pozwoliła bardzo mocno związać ze sobą inteligencję i praktycznie zmonopolizować jej głos, odepchnęła od michnikowszczyzny większość. Przekonanie, że jeśli coś się społeczeństwu przedstawi jako opinię jednogłośnie podzielaną przez wszystkich ludzi wykształconych, inteligentnych i na poziomie, to ta opinia zostanie jednogłośnie przyjęta także przez tych mniej wykształconych, w oczywistym szacunku dla wiedzy i fachowości mądrzejszych od siebie – okazało się zupełnie fałszywe.

Gorzej. Brutalne postawienie sprawy: my jesteśmy głosem polskiej inteligencji, nasze poglądy są podzielane przez wszystkich ludzi „z górnej półki”, a kto głosi poglądy przeciwne, jest ciemnogrodzianinem i obskurantem – odnowiło, jak to już w innym miejscu wspominałem, starą ranę. Ranę pozornie zaszytą w sierpniu 1980, kiedy to robotnicy i inteligenci wystąpili przeciwko komunie razem, ramię w ramię, i razem założyli „Solidarność” – pozornie, bo już na pierwszym zjeździe związku złość delegatów na doradców, wtedy jeszcze nie nazywanych „różowymi hienami”, złość niewahająca się przed sięganiem po antysemickie emocje, wybuchła z siłą, która wielu przeraziła i napełniła niesmakiem.

Dziel i rządź, sformułował jedno z podstawowych przykazań autokraty rzymski cesarz. Towarzysz Stalin i jego uczniowie doskonale to wskazanie znali i umieli je zastosować w praktyce. Świadomie i cynicznie wygrywali wszelkiego rodzaju urazy, resentymenty i fobie. Także antysemityzm. Stalin nie ukrywał, że umieszcza w Polsce na najbardziej eksponowanych stanowiskach komunistów żydowskiego pochodzenia najzupełniej świadomie. U siebie grał tą kartą z dużym powodzeniem, dlaczegóżby nie miał robić tego w kraju podbitym?

Nie tylko partia komunistyczna podzieliła się na, jak trafnie nazwał to Jedlicki, „chamów” i „żydów”. W znacznym stopniu ten podział dotknął całe społeczeństwo i jest to jeszcze jedno ponure dziedzictwo peerelu, którego nie udało nam się przezwyciężyć. „Żyd” nadal boi się tu „chama”, „cham” boi się „żyda” – każdy patrzy na drugiego nieufnie i podejrzewa go o najgorsze.

Cudzysłowy są konieczne – czy jest się „chamem”, czy „żydem” to nie kwestia pochodzenia, tylko przynależności do pewnej grupy politycznej. Ekonomista, który pisze, że reformy były „obłędem” i „wyprzedażą” Polski, czyli to, co chcą słyszeć środowiska kolportujące różne parszywe „listy Żydów”, jest dla tych środowisk prawdziwym Polakiem, choć za jego aryjskość nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby złamanego grosza. I odwrotnie, politykowi partii liberalnej, który jasno się opowiada po stronie wolnego rynku, monetaryzmu i liberalizmu, ci sami ludzie urągają w swych pisemkach od „żydów”, chociaż jest wysokim, niebieskookim blondynem i pomiary antropologiczne na komisji poborowej do SS przeszedłby bez jednego punktu ujemnego (znowu nic nie zmyśliłem – oba wypadki jak najbardziej autentyczne, z łamów tej samej narodowo-katolickiej gazety; nie podaję nazwisk, bo nie chciałbym nikogo dotknąć, a w końcu chodzi o exemplum, nie o personalia).

Gdyby Familii udało się spełnić swoje marzenia i, powiedzmy, uzyskałaby całkowitą kontrolę nad mediami, to wcale nie oznaczałoby, jak ostrzegali liczni politycy Konfederacji, monopolu jednej opcji politycznej. Familia gotowa jest w sobie mieścić wszelkie polityczne opcje – w takich michnikowych mediach mieliby swoje miejsce i lewicowy Beylin, i prawicowcy od Halla, i katolik Turnau, i antyglobalista Domosławski… Familia nie jest opcją polityczną, tylko Towarzystwem. Towarzystwem eleganckim, najlepszym z możliwych, poza którym po prostu nie może istnieć nic godnego uwagi. Pamiętam pewnego redaktora z tego towarzystwa, z drugiego szeregu, ale na tyle wiernego, że dostał kolejno pod zarząd różne medialne przedsięwzięcia, a kiedy okazał się w tej dziedzinie totalnym antytalentem i wszystkie po kolei doprowadził do bankructwa, został dyrektorem państwowej instytucji kulturalnej, która zbankrutować nie może. Otóż u początków swojej kariery człowiek ów był szefem redakcji parlamentarnej w jednym z programów państwowego radia. Kiedy przez antenę przewinęło się już, na jego zaproszenie, coś ze dwudziestu posłów UD i KLD, plus kilku przedstawicieli „światłej części” SdRP, dyrektor programu zagadnął podwładnego, czy nie sądzi, że z czystej przyzwoitości należałoby zaprosić choć raz kogoś z PC, ZChN albo innej partii z tych okolic. Redaktor popatrzył na szefa z bezbrzeżnym zdumieniem i autentycznie zdziwiony zapytał: ale po co, panie dyrektorze? Co oni mogą mieć do powiedzenia?

Los Unii Demokratycznej, partii „ludzi rozumnych”, wiecznie sparaliżowanej konfliktami między frakcją „demokratycznej prawicy” i „społecznego liberalizmu”, dobrze pokazuje, co było istotą Familii. Kiedy odnosiła sukcesy, odnosiła je nie dlatego, że była lewicowa czy prawicowa, ale dlatego, że była elegancka. Gdy zaś zaczęto ją skreślać, to też nie dlatego, że była za bardzo czy za mało lewicowa, prawicowa, konserwatywna czy liberalna, ale dlatego, że była „arogancka”. To określenie, „arogancja”, było w kontekście UD, a potem UW, powtarzane wielokrotnie. To jasne: skoro jakieś towarzystwo mówi „my mamy monopol na kulturę, rozum, przyzwoitość”, to tak samo, jakby mówiło wszystkim innym: a wy jesteście chamami.

No, to jak my jesteśmy chamami, powiedziały na to chamy – to wy jesteście żydy!

W czasie wojny na górze rozdrapano tę straszną bliznę, odnowiono ranę, przecinającą polskie społeczeństwo na nierówne części. Zresztą wszystkie podziały, wydobyte ze zbiorowej pamięci, nałożyły się na siebie. Podział na „chamów” i „żydów”, podział na zaborców i okupowanych, na fornali i dziedziców, na rządzącą partię i jej poddanych, na władzę i społeczeństwo, zlały się w jeden wielki podział na „nas” i „onych”. Państwo w tym podziale jest strukturą z zasady należącą do onych. Tu jest sedno naszych społecznych nieszczęść: państwo polskie dla większości swych mieszkańców nie jest ich państwem.

Francis Fukuyama sformułował tezę, podjętą przez wielu myślicieli i powszechnie dziś podzielaną, że oprócz kapitału finansowego, kapitału pracy i kapitału wiedzy, czwartym, zasadniczym czynnikiem cywilizacyjnego rozwoju jest kapitał społecznego zaufania. Nie może się szybko i dobrze rozwijać społeczeństwo podzielone, w którym rządzeni przyjmują z biernym oporem albo wręcz sabotują wszystkie zarządzenia władzy, a i na siebie nawzajem patrzą tak podejrzliwie, że wszelkie transakcje zawierać trzeba na zasadzie „z ręki do ręki”.

Nasz wieszcz na długo przed Fukuyamą tę samą intuicję ujął w słowach: „Jeden, jeden tylko cud – z polską szlachtą polski lud!”. Ten cud jak dotąd się nie ziścił.


*

Nie lubię słowa „antysemityzm”. Niewiele ono wyjaśnia, raczej zaciemnia sprawę. W odniesieniu do problemu, z jakim mamy miejsce w Polsce, znacznie poręczniejszym wydaje mi się słowo „żydofobia”. Polactwo słowem „Żyd” zwykło określać każdego obcego, i w każdym Żydzie widzi obcego, a obcy oznacza kogoś wrogiego. „Żydem” w pewnym momencie zostanie każdy, kto cokolwiek w Polsce zaczyna znaczyć. Zdawałoby się, że buraczana fizjonomia Leppera przynajmniej jego jednego ochroni na sto procent przed takim oskarżeniem, a dopiero co widziałem w kiosku książeczkę „Cała prawda o Lepperze”, na okładce której wódz „Samoobrony” wyobrażony był w mycce, a paski na krawacie miał biało-niebieskie. Pluję sobie zresztą w brodę, że książeczki tej nie kupiłem, bo już następnego dnia nakład we wszystkich okolicznych kioskach był wyczerpany. A jeśli i Lepper może być ukrytym Żydem, to co dopiero ludzie o bardziej inteligentnym wyglądzie?

Ten smród ciągnie się za nami z głębin ruskiego zaboru i pewnie będzie się ciągnął jeszcze długo. W chłopskiej, pańszczyźnianej nieufności polactwa do władzy gotowość na przyjęcie do wiadomości, że ten czy tamten jest Żydem jest tak nieustająca, że wystarczy tylko rzucić hasło, bez silenia się na najgłupsze choćby dowody. Znikąd się ta nieufność nie bierze – wychrzczonych Żydów było w aparacie bezpieczeństwa i partii sporo, wielu z nich zmieniało nazwiska, wielu zbrodniarzom dorobiono potem fałszywe życiorysy i do dziś dziennikarz natyka się ze zdziwieniem na fakt, że historia rodziny wysokiego urzędnika państwowego zaczyna się od roku 1957, a wykazywanie się nadmiarem ciekawości w tej sprawie grozi zawodową i cywilną śmiercią. Nie są niczyim zmyśleniem plugastwa środowisk żydowskich z Zachodu o „polskich obozach koncentracyjnych”, „polskich nazistach”, „oddziałach polskich i niemieckich likwidujących warszawskie getto” czy Armii Krajowej, „która eksterminowała polskich Żydów najpierw u boku hitlerowców, a po ich wycofaniu się, samodzielnie”. Nie są wytworem chorej wyobraźni pazerni adwokaci z Nowego Jorku, którzy z shylockowską bezwzględnością zabierają się do odbierania dzisiejszym właścicielom majątku nie na rzecz ich prawowitych właścicieli i spadkobierców, ale przyznając sobie na mocy jakiejś dziwnej, plemiennej logiki prawo własności do mienia, które kiedykolwiek należało do Żydów, choć Żydzi ci i ich gminy dawno już bezpotomnie i bez prawnych spadkobierców zginęli – dodajmy, przy całkowitej i haniebnej obojętności żydowskiej społeczności zza oceanu, która się dziś wzięła za „odzyskiwanie” ich majątków.

Nie jest też wyssana z palca wrogość, jakiej z racji swego żydostwa, choć z reguły bardzo odległego i dawno zapomnianego, doznawali wielokrotnie przedstawiciele Familii. Nie zmyśla prasa antysemickich złorzeczeń, sypiących się na protestacyjnych wiecach czy wypisywanych na transparentach. Nie zmyśla takich faktów, jak pani nauczycielka w prowincjonalnej szkole, używająca wobec nielubianej uczennicy obelgi „żydówa”. Ludzie dotknięci żydowską traumą gromadzą te fakty bardzo starannie, przeceniając ich znaczenie. Z żydofobią polactwa zderza się wywołana urazami przeszłości i teraźniejszości fobia przed antysemityzmem, a tam, gdzie się fobia zderzy z fobią, rozum nie ma już nic do powiedzenia.

Są ludzie, dla których antysemityzm jest główną cechą polskości, i są ludzie, dla których życiową misją i wykładnią polskości jest obowiązek walki z „żydowską okupacją”. Nie jest przecież ani jednych, ani drugich aż tak wielu, by wokółżydowskie histerie miały być głównym polskim problemem. Zwłaszcza, gdy niepostrzeżenie wokół nas zrobił się wiek XXI i Europa. A jednak wciąż są do takiej rangi podnoszone.

Bo brakuje nam tych normalnych, którzy rozdzieliliby fobie kordonem sanitarnym zdrowego rozsądku. Słaba, przetrzebiona i pełna konformizmu inteligencja zastępcza III RP nader rzadko wydaje ze swych szeregów ludzi, którzy mieliby odwagę pchać się między młyńskie kamienie. Jedni, bijąc pokłony bożkowi politycznej poprawności, chcą napełniające ich wstydem zachowania rodaków wynagrodzić Żydom wzmożoną i śmieszną żydofilią, a plugastwa o „polskich nazistach” ocenzurować i przemilczeć, aby nie jątrzyły. Drugim brak odwagi, by na zebraniu katolickiej organizacji czy partii prawicowej zażądać wyrzucenia robiącego antysemicki smród maniaka na zbity pysk za drzwi. Nikt nie chce ryzykować znalezienia się na liście Żydów albo na liście antysemitów.


*

Radio, jestem zaproszony jako jeden z gości, dyskusja nie pomnę już o czym, i w pewnym momencie prowadzący używa określenia „naród polski”. Siedząca z nami młoda pani doktor filozofii, na oko dwadzieścia parę lat, podskakuje i z miną pełną bezbrzeżnego obrzydzenia oznajmia: „ale ja bardzo proszę, nie używajmy takich określeń. To się przecież jak najgorzej kojarzy!”.

Naprawdę, nie zawracałbym głowy, gdyby to był wypadek odosobniony. Ale nie jest. W różnych kontekstach stwierdzenie, że nie należy w ogóle używać słowa „naród”, że to słowo cuchnie, ciągnie za sobą skojarzenia z ciemnotą, z pogromami i wszystkim co najgorsze, sam słyszałem i czytałem wielokrotnie, i dostrzegło je wielu znajomych. Zresztą zbieżność sformułowań nie dziwi, michnikowszczyzna zawsze używa tych samych zdań, zbitek i frazesów, wszyscy ci ludzie nagrani są jedną płytą z głosem swych autorytetów. Regularna, bezkrytyczna lektura „Wyborczej” robi swoje – byle cipcia, która pewnie nie wie, czym się różniło Monte Cassino od Monte Carlo, ma już wdrukowane w zwoje, że słowem „naród”, cóż dopiero samym narodem, trzeba się brzydzić, bo to coś podejrzanego.

Właśnie dlatego nazywam michnikowszczyznę „Familią”, nawiązując do tamtej, przedrozbiorowej formacji, która w imię unowocześnienia Polski zadała jej pospołu z dwiema konfederacjami katolickich patriotów śmiertelne ciosy. Familia Michnika, Geremka i Kuronia też chciała Polskę unowocześnić i wprowadzić do Europy, ale, tak samo jak Familia Czartoryskich, uznała, że główną przeszkodą, jaką trzeba w tym celu pokonać, jest nasza polskość. Bo Familia nie umie i nigdy nie będzie umiała odróżniać patrioty od nacjonalisty. Dobry Polak (swoją drogą, to też zwrot, którego nie wolno używać, bo się źle kojarzy) to taki Polak, który całkowicie odrzuca swą narodowość na rzecz kosmopolityzmu. A jeśli nie może się wylegitymować jakimś przodkiem w KPP lub organizacjach zbliżonych, to jedyną drogą uzyskania przez niego glejtu człowieka rozumnego jest publiczna aprobata dla stwierdzenia, że wszyscy Polacy, z wyjątkiem tych, którzy to publicznie przyznają, to ciemni antysemici.

Familia, co oczywiste, jest genetycznie niezdolna do sformułowania dla narodu i państwa polskiego sensownego programu, bo samo istnienie narodu odrzuca, a w państwie widzi narzędzie do odpolaczania polactwa. Jest jeszcze gorzej: Familia w ogóle nie jest w stanie sformułować żadnego sensownego programu, bo jej zauroczenie Zachodem, co także stanowi podobieństwo do Familii przedrozbiorowej, jest powierzchowne i sentymentalno-naiwne. Familia wpatrując się w „starszą siostrę” Francję nie umie dostrzec, że pod powierzchnią salonowego bełkociku o tolerancji, walce z fundamentalizmem i innych postępowych błyskotkach, elity tamtejsze bardzo ostro formułują swoje narodowe interesy i dochodzą ich z bezwzględnością pruszkowskiego egzekutora długów. Familia widzi tylko błyskotki i zachwyca się nimi bez reszty, a zdawkowe komplementy chwyta jak fundamentalne deklaracje, zmieniające na raz-dwa, tylko dzięki autorytetowi tego lub innego Profesora z warszawsko-krakowskiego salonu, całą europejską i światową politykę. Zawsze wydawało się jej, że wystarczy cały kraj przebrać z kontuszy i sukman w pluderki i peruki, a cała reszta dokona się sama z siebie.

Zaślepiona miłością własną, zaślepiona pychą i zaczadzona poczuciem bycia elitą elit, stale skupiała Familia uwagę swoją i swoich stronników nie na tym, co naprawdę stanowiło problem, ale na czymś zupełnie innym. Kiedy problemem była apatia społeczeństwa, Familia drżała ze strachu, aby przypadkiem nie zrobiło ono jakiegoś nieprzemyślanego powstania. Kiedy komuniści na potęgę budowali swe fortuny, w nos się śmiejąc patrzącym na to bezradnie prostym ludziom – Familia wytoczyła najpotężniejsze działa przeciwko żądaniom „odwetu” na ludziach obalonego reżimu. Kiedy przestępcze układy rodem z poprzedniego systemu zawłaszczały Polskę kawałek po kawałku, zmieniając ją w kartoflaną podróbkę republik bananowych, Familia toczyła wściekłą walkę przeciwko demonom nietolerancji. I tak na każdym kroku – polactwo zatraca wszelkie, poza najbardziej trywialnymi, cechy narodowej wspólnoty, a Familia histerycznie wojuje z nacjonalizmem i szowinizmem. Rozpadają się podstawowe kodeksy moralne, pleni się powszechnie aprobowane złodziejstwo, cwaniactwo, Polki od żon górników po studentki modnych wydziałów kurwią się bez cienia wyrzutów sumienia, elementarnej uczciwości ani za grosz – a michnikowszczyzna tokuje o zagrożeniu religijnym fundamentalizmem i państwem wyznaniowym. A kiedy buduje swą potęgę postkomunistyczny, czy, może należy powiedzieć, post-postkomunistyczny populista grający na miłości do peerelu, Gierka i dobrobytu dawnych pegeerów, za szczyt intelektualnej mody nadal uchodzi walenie na odlew w wymierającego „Polaka-katolika”. Zawsze od czapy, zawsze tyłem do wydarzeń, i zawsze z niewiarygodną pychą, pewnością siebie i przekonaniem o nieomylności.

Ta głupota Familii ugodziła straszliwie w polską gospodarkę. Familia, generalnie, nie ma pojęcia o ekonomii i gardzi nią. Uważa, że to sprawa, do której się wzywa jakiegoś profesora, jak hydraulika do cieknącej rury, i szkoda sobie zawracać tak nikczemnymi sprawami głowę. W pismach podziemnych, we wszystkich zapisach umysłowego życia opozycji, poza Kisielem i Dzielskim, nie uświadczysz bodaj cienia zainteresowania sprawami narodowej gospodarki. Owszem, eleganckie towarzystwo poparło Balcerowicza, bo właściwe autorytety powiedziały, że należy on do eleganckiego towarzystwa, ale gdyby Balcerowicz się nazywał Kołodko albo Pipsztycki i gdyby nie realizował takiej ekonomicznej teorii, tylko zupełnie inną, towarzystwo popierałoby go równie gorliwie, równie nie rozumiejąc ani w ząb, co właściwie facet robi, i nie czując wcale potrzeby rozumienia. Towarzystwo kształtowało się w duchu demokratycznego socjalizmu i jako takie uważało, że kapitalizm z zasady musi nieść ze sobą niesprawiedliwości. Kiedy więc ktoś usiłował mu wytłumaczyć, że czerwoni dopuszczają się strasznych świństw, machali ręką – trudno, kapitalizm jest skuteczny, ale nieetyczny, niesprawiedliwość jest wpisana i w ten ustrój, i w układ Okrągłego Stołu, a tak między nami, przecież wszyscy wiedzą („przecież wszyscy wiedzą” to ulubiony argument towarzystwa), że pierwszy milion trzeba ukraść. Niech się byli komuniści zmieniają w kapitalistów, bardzo dobrze. Tego, że zmieniają się oni nie w kapitalistów, tylko w oligarchów, że to, co budują, nie jest przejawem gospodarki wolnorynkowej, tylko jej zaprzeczeniem, że tworzy się i krzepnie struktura, która zawłaszczając majątek, szybko będzie w stanie zawłaszczyć także władzę polityczną, a potem państwo, tego towarzystwo swoimi salonowymi móżdżkami pojąć nie umiało. Że nie umiało, można wybaczyć – Pan jednym daje rozum, innym nie, i do tych, których nie obdarował, pretensji mieć nie można. Wybaczyć nie można tego, że ktokolwiek próbował zwrócić uwagę społeczeństwa, co się naprawdę dzieje, był przez towarzystwo niszczony i usuwany poza nawias debaty publicznej, równie skutecznie, jak niegdyś eliminował ludzi zakaz publikacji wydany przez wydział kultury albo prasy w KC.

Nie za to skreślam tu Familię podwójną krechą, że prawem i lewem uzyskała rząd dusz nad polską inteligencją, bo gdzie jest walka, tam są zwycięzcy, i tylko idiota miałby komuś za złe, że się okazał lepszy od rywali. Skreślam ją za to, że hołdując przy tym swej wewnętrznej salonowej hierarchii, uczyniła się ślepą i głuchą, zabiła w sobie krytycyzm i kreatywność, zdolność analizy i syntezy, zdolność tworzenia idei czy choćby tylko przejawiania zdrowego rozsądku. I że uzyskując władzę nad polskim życiem umysłowym i miażdżąc wszelką debatę publiczną wykraczającą poza jej wewnętrzną paplaninę zaraziła tą chorobą całą polską inteligencję, czy raczej te jej resztki, które zwę tutaj inteligencją zastępczą, i przerobiła ją na stado bezmyślnych potakiwaczy, przeżuwających pseudomądrości z warszawki i krakówka. A trochę i za to, że, być może, tych, którzy nie chcą się z tym pogodzić, na długi czas zepchnęła swą agresywną polityką w mediach i swym rozpanoszeniem w nich na pozycję bohaterów cytowanej tu lemowej przypowieści, zmuszonych ukrywać się w robocich skorupach, każdy z osobna, każdy przekonany, że jest on ostatnim autentycznym człowiekiem ukrywającym się pośród zarazem bezmyślnych i agresywnych automatów.


*

Uwaga, odpowiadam na ważne, może kluczowe dla całej tej pracy pytanie, które mi zadawali i przyjaciele, i ludzie wobec mojej publicystyki niechętni, ilekroć w felietonach czy artykułach wspomniałem o polactwie. A co się czepiasz, mówili, w innych krajach to niby nie ma hołoty? Czy w niemieckiej knajpie siedzą lepsi pijaczkowie, niż w polskiej? Czy angielscy chuligani różnią się czymś od polskich? Czy francuski chłop jest mniej pazerny i przejawia więcej troski o państwo, niż polski? I sam pisałeś, że wykolejeńcy na amerykańskim murzynowie niczym się poza kolorem skóry i wyborem środków odurzających nie różnią od pegeerowskiej degenery spod Słupska.

Otóż jest jedna zasadnicza różnica. W krajach cywilizowanych nad ludźmi ze społecznych nizin są ludzie ze społecznych wyżyn. W krajach zachodnich nikt nie przejmuje się tym, jeśli prosty chłop nie uświadamia sobie interesu narodowego i nie dba o jego realizację, bo od tego są elity, które sobie doskonale z tym poradzą. A u nas tych elit praktycznie nie ma, bo te, które są, okazały się niezdatne. U nas elity nie prowadzą ze sobą społeczeństwa, tylko korzystają ze swoich przywilejów wobec niego, społeczeństwo nie wzoruje się na elitach, tylko ich nienawidzi, a awans społeczny, który najprościej dokonuje się w drodze kariery w aparacie partii politycznej albo związku zawodowego, nie oznacza wejścia pomiędzy ludzi lepszych, mądrzejszych i uczciwszych, tylko przejście spomiędzy frajerów pomiędzy cwaniaków, którzy tych frajerów dudkają i na nich pasożytują.

A do tego wszystkiego – mamy demokrację, to znaczy jej zewnętrzne atrybuty, jej procedury, które dla zachodniego świata są tak strasznie ważne, że zupełnie nie zwraca on uwagi, jak te procedury w konkretnym społeczeństwie funkcjonują i czemu konkretnie służą. Mamy demokrację, która sprawia, że polactwo może meblować kraj po swojemu, odsuwając tych, na których gęby nie może już patrzeć, i premiując politycznych cwaniaczków, którzy umiejętnie wciągną je w swoje szwindle.


*

Poświęciłem w tej książce nieproporcjonalnie wiele miejsca Adamowi Michnikowi. Proszę mi to wybaczyć i zrozumieć – to ostatnia okazja. Książkę piszę raz na kilka lat, częściej nie potrafię. A o Michniku napisać mogę, co myślę tylko i wyłącznie we własnej książce. Gazet i czasopism ten temat nie interesuje. Nie ma w tym, oczywiście, żadnej spiskowej teorii, po prostu nikt nie chce z tym człowiekiem zadzierać, zwłaszcza że znana jest jego drażliwość na własnym punkcie. Nawet w pismach uchodzących za bardzo antymichnikowe bywałem uprzejmie proszony, żebym dał sobie spokój. Nie upieram się – Michnik nie jest jakąś moją obsesją, z ostatnich pięciu lat, obejmujących przecież także okres afery Rywina, zebrały mi się na twardym cztery traktujące o nim teksty, z których trzech nikt nie chciał opublikować. Nie tak wiele. Ale rzecz czegoś mnie drażni. Prędzej można w Polsce obsobaczyć samego Papieża, niż skrytykować, choćby w bardzo wyważonych słowach, redaktora naczelnego prywatnej gazety. A jeśli to się już zdarzy, przychodzą jakieś absurdalne pozwy i wydawca gazety, która się nieopatrznie publikacji dopuściła, blednie, kaja się na swoich łamach i zabrania mnie tam więcej wpuszczać, prywatnie przepraszając, że oskarżenie może być choćby i najgłupsze, ale z człowiekiem, który ma takie koneksje i którego stać na takich prawników to my sobie na proces pozwolić nie możemy.

Owszem, są też pisemka, które chętnie wydrukują coś złego o Michniku, ale, po pierwsze, one nie mają ochoty współpracować ze mną, było nie było, człowiekiem umieszczonym przez „Naszą Polskę” na liście wrogów Radia Maryja, jak raz między arcybiskupem Życińskim a samym Adamem Zagozdą – a po drugie, ja bym nie chciał, aby mój tekst sąsiadował z artykułem, w którym jakiś prawdziwy patriota protestuje przeciwko temu, że krzyże na karetkach pogotowia zastępowane są „stylizowaną gwiazdą Dawida” i napisem wykonanym wprawdzie naszymi literami, ale po żydowsku, wspak. (Nie zmyśliłem tego, przeczytałem taki tekst w „Naszym Dzienniku”.) Zresztą tym pismom w zupełności, jak się zdaje, wystarcza, że Michnik działał w antykomunistycznej opozycji. Prawdziwi patrioci, ideowy trzon Konfederacji, już dawno, jak się zdaje, doszli do wniosku, że opozycyjna przeszłość hańbi, bo w latach peerelu wypadało być jedynie u Moczara, względnie w którejś z satelickich organizacji PZPR-u.

A czasu jest coraz mniej, bo niebawem nadęta wielkość Michnika pęknie jak balon. Dlaczego tak uważam? Bo jego coraz bardziej nieodpowiedzialne wyskoki kosztują „Agorę” straszne pieniądze. Jeśli Michnik w swej bucie nie zauważył, że od roku 1990, kiedy to nikt nie odważył się go publicznie spytać, czego szukał w teczkach bezpieki, czy to znalazł i, jeśli tak, co z tym zrobił – że od tego czasu coś się jednak w Polsce zmieniło, jeśli swoim niejasnym zachowaniem w aferze Rywina, swoim pokrzykiwaniem na komisję sejmową i sąd doprowadza do tego, że wiarygodność gazety spada o połowę; jeśli potem w środku kosztującej grube miliony kampanii reklamowej, która ma temu zaradzić, a której on sam jest główną twarzą, brutalnie ruga radiową dziennikarkę i pokazuje się na obiadku z osobą najbardziej w całej aferze podejrzaną, to na miejscu udziałowców „Agory” nie zastanawiałbym się dłużej, czy taki Michnik jest mi jeszcze do czegokolwiek potrzebny.

Gdy zaś okaże się, że Michnik nie jest już wcale takim mocarzem, jakim się wydawał, głosów ludzi krytykujących go za wszelakie jego błędy, małości i błazeństwa będzie się wokół odzywać tyle, że swojego już bym wolał pośród nich nie słyszeć.

A przecież jest to jedna z najważniejszych postaci minionego piętnastolecia. Człowiek niegdyś wielce zasłużony, a potem z kolei nieopisanie szkodliwy, który z bohatera stoczył się do rangi żałosnego pajaca w rękach sprytnych komuchów. Wspaniały temat na powieść, oczywiście, jeśli jakiś autor i wydawca gotowi są potem długo się procesować.

Więc piszę tu o nim niewątpliwie za dużo, zaburzając proporcje, ale dzięki temu, mam nadzieję, nie będę już o nim musiał pisać później.


*

Właśnie dopiero co, w piętnastą rocznicę Okrągłego Stołu, pojawił się telewizyjnej dyskusji towarzysz Ciosek. I postawił tezę, że w czasach przed Okrągłym Stołem tymi, którzy najbardziej ryzykowali, nie byli wcale opozycjoniści. Skądże; najwięcej ryzykowali on (Ciosek, znaczy), Urban oraz jeden ubecki generał, z którym wspólnie przygotowywali dla Najwyższych Czynników Partyjnych i Państwowych, zresztą na ich zlecenie, poufne memoriały, analizujące sytuację w państwie i proponujące zawarcie z opozycją „historycznego kompromisu”. Czynnikom przecież mogła się ta śmiała myśl nie spodobać i mogły Cioska z Urbanem oraz tym trzecim za nią ukarać.

No pewnie – bo co właściwie ryzykował w peerelu opozycjonista? Najwyżej, że go wsadzą do więzienia. Albo że mu odbiją nery. Względnie, że zjawią się u niego „nieznani sprawcy”. Awansować i tak nie mógł, paszportu mu i tak nie dawali, chyba że bez prawa powrotu, do mienia też nie był przyzwyczajony, bo mu je w każdej chwili mogli skonfiskować. A takiemu Cioskowi niełaska władzy mogła złamać karierę! Mógł, aż strach pomyśleć, pójść w odstawkę! Stracić dochody, willę, wylądować w jakimś gminnym komitecie albo na ambasadzie w Mongolii. Więc to chyba jasne, kto się wtedy bardziej dla Polski narażał!

Nie zawracałbym miłemu Czytelnikowi głowy jakimś Cioskiem, gdyby to, co przy okazji rocznicowej dyskusji z niego wylazło, nie było bardzo charakterystyczne. Ludzie peerelowskiego reżimu, w jego schyłkowych, Jaruzelskich czasach, mieli w zasadzie wszystko, poza jednym: dobrym imieniem. I z jakiegoś powodu brakowało im tego do szczęścia. Nie wszystkim, oczywiście. Ale tym najważniejszym – owszem. Czuli się strasznymi świniami, a mało kto lubi się tak czuć.

Za Jaruzelskiego psychologiczna sytuacja komuny była zasadniczo odmienna, niż za, powiedzmy, Bieruta, czy jeszcze nawet średniego Gierka. Czerwona mafia, oczywiście, nadal trzymała wszystko za pysk, nadal miała na swe rozkazy esbecję, zomoli i wojsko, nadal mogła każdego bezkarnie zamordować, spałować, wsadzić do więzienia lub zgnoić w inny sposób. Ale nie miała już do tego ideologicznej podkładki. Poza grupką starych pryków w partyjnej centrali i pewną liczbą ideowych głupoli, też przeważnie ze starych roczników, rozsianych po niższych sferach aparatu, nikt już w komunizm nie wierzył. Władzy, zwanej żartobliwie „ludową”, pozostał na użytek ludu już tylko jeden, ostatni, „geopolityczny” argument – że póki za Bugiem stoi czterdzieści dywizji, póty w Polsce musi być tak, jak jest. Ażeby było jak jest, ktoś się musi poświęcić i okupantowi wysługiwać. Ale sami twórcy tej propagandy doskonale sobie zdawali sprawę z tego co jest warta. W pamiętnikach któregoś z prominentnych komuchów, bodajże Urbana, znalazłem śmieszną do rozpuku, ale i nader pouczającą historyjkę, jak to czerwoni postanowili sobie poćwiczyć przed Okrągłym Stołem argumenty. Zebrali się więc w którymś z ośrodków KC, podzieli, że jedni na niby będą władzą, a drudzy „Solidarnością”, przystąpili do ćwiczebnej dysputy – i okazało się, że ćwiczebna „opozycja” bez trudu wymyśla przeciwko ustrojowi nieodparte argumenty, na które nikt na sali nie umie znaleźć odpowiedzi.

Tutaj leży jeszcze jedno, wcześniej nie wspomniane, źródło siły, jaką w latach dziewięćdziesiątych miał Adam Michnik. Otóż stał się on dla byłych komunistów naczelnym rozgrzeszaczem i dowartościowywaczem. Można powiedzieć, zgoła nosił przy sobie stosowny kwitariusz z zaświadczeniami, że niniejszy komuszek był typem pozytywnym i reformatorem, jak lekarz nosi bloczek z formularzami recept: tylko wpisać imię i nazwisko, potwierdzić brudziem, i ot, mamy następnego bohatera i człowieka honoru.

I znów: nie mam zresztą zamiaru potępiać Michnika za sam fakt, że sobie takie uprawnienie przyznał. Skoro chciał wejść w politykę, a przecież miał do tego prawo, to rzecz oczywista, używał w grze wszystkiego, co mogło być jego atutem. Taśmowe wystawianie rozmaitym szujom świadectw moralności na pewno nie jest ładne z etycznego punktu widzenia, i na pewno nie przystoi komuś, kto się stroi w piórka moralisty – ale polityka mniej baczy na to, co jest etyczne, a bardziej, co skuteczne. A to, jak najbardziej, skuteczne być mogło. Problem nie w tym, że Michnik budował swoje wpływy na brataniu się z ludźmi nikczemnymi, nawet nie na tym, że swymi świadectwami moralności z czasem coraz bardziej szafował – ale w tym, że rozdawał je, z punktu widzenia polityki, za bezdurno, nie zagwarantowawszy sobie trwałości świadczeń wzajemnych. Posolidamościowa centroprawica, która oskarżała Michnika, że niszczył legendę „Solidarności” w zamian za polityczne wpływy i ułatwienie jego środowisku objęcie niepodzielnego „rządu dusz” w mediach, moim skromnym zdaniem Michnika w ten sposób przeceniła. On wcale takiego dilu nie zawierał – w zamian za usługi, które świadczył kreaturom reżimu, wystarczały mu pochlebstwa. Może jego pokręconej psyche przedziwnie dogadzał fakt, że jest otaczany czołobitnością właśnie przez swych byłych oprawców i różnych partyjnych karierowiczów, że tacy ludzie jak Kwaśniewski czy Urban przychodzą do niego z wódką, że Jaruzelski traktuje jak rodzonego syna, i wszyscy razem prawią mu, jak się niezmiernie co do niego mylili, jaki jest wspaniały, jak uosabia samą cnotę i szlachetność, jak się pięknie umiał wznieść ponad nienawiść i osobiste krzywdy, stanowiąc drogowskaz moralny dla wszystkich krajów i społeczeństw wychodzących z socjalizmu. Po prawdzie, ludziom, którzy przeszli partyjny trening w smarowaniu wazeliną, pochlebstwa na zawołanie przychodziły zapewne bez trudu, ale – choć trudno mi uwierzyć – na Michnika to wystarczyło. A może bardziej od tych pochlebstw uderzyła mu do głowy sama czynność udzielania rozgrzeszeń, dająca złudę bycia jakimś omalże postkomunistycznym Bogiem, w którego mocy wyrokować, kto zostanie zbawiony, a kto nie?

Akurat w dniu, gdy pisałem powyższe słowa, „Gazeta Wyborcza” piórem jednego ze swych czołowych publicystów postanowiła dać odpór oskarżeniu Jarosława Kaczyńskiego, że stanowi ona część rządzącego Polską oligarchicznego układu. Myśl główna tego odporu była taka, iż twierdzenie, jakoby Michnik był oligarchą to taki absurd, że w ogóle polemizować z nim nie warto. To, nawiasem, dowód, że „Wyborcza” nie zmienia się nic a nic – stwierdzenie, że argumenty czy tezy przeciwnika są tak głupie i absurdalne, że w ogóle nie warto się nimi zajmować, to chwyt przez publicystów tej gazety ulubiony. I zresztą jej przeciętnemu czytelnikowi zawsze to w zupełności wystarczało; „Wyborczej”, powtórzę raz jeszcze, nie czytało się u nas po to, by poznać argumenty za i przeciw czemukolwiek, tylko żeby się dowiedzieć, co wypada w danym tygodniu myśleć. Inna sprawa, że ostatnio ten wpływ gazety wydaje się słabnąć. Ale wracając do rzeczy: istotnie, twierdzenie że Michnik jest oligarchą, to nonsens. Tylko co zrobić, skoro on sam, jak się zdaje, w ten nonsens uwierzył? Bo, ujmując sprawę krótko, na tym właśnie zasadzała się cała „afera Rywina”: Michnik sądził, że jest oligarchą, a nagle wyszło, że tylko mu się tak wydawało.

Nie chodzi, oczywiście, o finansowy kontekst tego słowa. Michnik czuł się oligarchą nie w tym sensie, że uważał się za jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, ale w tym, że sądził, iż jako Michnik ma na najwyższych urzędników państwa wpływ porównywalny do takiego, powiedzmy, Kulczyka. Nie z tego powodu, że ma pieniądze, tylko z tego, że jest Michnikiem, najwyższym autorytetem i wyrocznią w kwestiach etyki – takim oligarchą ducha, można powiedzieć. Kiedy byłem mały, często sobie wyobrażałem, że jestem dowódcą czołgu. Wyciągałem przed siebie wyprostowaną prawą rękę, zwijałem dłoń w pięść imitującą wylot lufy, wydawałem na wargach dźwięki imitujące pracę silnika i serwomotorów wieży, a potem z głośnym „puff” strzelałem z wyciągniętej ręki i cel przestawał istnieć. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Michnikowi przez wiele lat na podobnej zasadzie wydawało się, że robi wielką politykę. Że jego biesiadne gaduły z tym czy innym ważniakiem ustawiają rządy i międzynarodowe traktaty, że jakieś tam bełkotliwe „aha” czy inne beknięcie współbiesiadnika oznacza, iż właśnie załatwił z nim Michnik sprawę.

Błazen.

Wyobrażam sobie, jak musiało go zaboleć, że do kogoś takiego „grupa trzymająca władzę” miała czelność przysłać Rywina z oznajmieniem, iż układ ganglandu nie przewiduje żadnych wyjątków dla autorytetów moralnych i one też muszą bulić – ustawa pozwalająca mu kupić telewizję będzie mianowicie kosztować siedemnaście i pół miliona zielonych. A zwłaszcza, kiedy potem okazało się, że ani premier, ani prezydent, nie zakipieli tym samym oburzeniem i nie ukarali zuchwalców przykładnie – lub, jeszcze gorzej, zakipieli tylko w bezpośredniej rozmowie, a po wyjściu oberguru wyśmieli go w kułak. A wreszcie, o zgrozo, że jakieś sejmowe komisje czy sądy ośmielają się jego, Michnika, przesłuchiwać jak zupełnie zwykłego człowieka, a jakiś Rokita pisać o wątku „Agory” w aferze. Świat naszego oligarchy ducha po prostu się zawalił. Ciekawe, czy on sam już to przyjął do wiadomości.

Podobnie jak Wałęsa, Michnik wskoczył w za wielkie dla siebie buty. I podobnie jak on, gdy rzeczywistość zaprzeczyła miłości własnej, poszedł w urojenia. Wałęsa do dziś, sądząc po jego wypowiedziach, nie przyjął do wiadomości, że przegrał jakieś wybory – przegrał, mówi, tylko liczenie głosów. Michnik nadal chyba sądzi, że rozdaje w polskiej polityce karty. Ale w istocie Familia przegrała i została ostatecznie zmarginalizowana już w momencie, gdy władzę nad postkomuną chwycił Miller i jego partyjniacy, którym na świadectwach moralności od Michnika zależało mniej więcej w tym samym stopniu, jak mnie na nagrodach od „ministry” Jarugi-Nowackiej. Familia stopniowo zeszła na margines i już z niego nie wyjdzie. Konfederacja zresztą też. Gęby za lud krzyczące szybko lud znużyły i lud zwrócił się ku stanowiącym obraz i podobieństwo jego, pozbawionych intelektualnych czy ideologicznych obciążeń chamusiom, czy to ze związku, czy z pezetpeeru, czy z pegeeru, ale nieodmiennie spod transparentu z radosnym „tera, kurwa, my!!”.

Adam Michnik uwielbia być porównywany do Jerzego Giedroycia i uwielbia się do niego sam porównywać. „Mój wielki poprzednik”, mawia, a kontekst nie pozostawia wątpliwości, o kogo chodzi. Stać mnie przecież, żeby na zakończenie tego wątku zrobić mu tę drobną uprzejmość i też go z Redaktorem porównać. Otóż w „Autobiografii na cztery ręce” powiada Giedroyc, że wszystkiego, czego w życiu dokonał, dokonał kosztem życia osobistego, którego nie miał. O Michniku powiedzieć można, że wszystko, co zmarnował i roztrwonił, a zmarnował i roztrwonił, poza szansami Polski, także cały dorobek swojego niełatwego życia, to zmarnował i roztrwonił w imię życia towarzyskiego – w imię toastów i pochlebstw, które ukochał bardziej niż cokolwiek innego.

Загрузка...