15

O ósmej rano do pokoju Arii podano herbatę w porcelanowym serwisie z Limoges. Przez cały ranek starano się jak najwierniej odtwarzać jej pałacowy rytm dnia. Aria czuła, że z powrotem przyzwyczaja się do dawnego życia. Zgodziła się na pomoc żony ambasadora w ubieraniu, odesłała do kuchni truskawki, narzekała, że nikt w nocy nie wyglansował jej pantofelków, zrugała pokojówkę za to, że nie wycisnęła jej pasty do zębów na szczoteczkę. Częścią ja czuła, że nie podoba jej się to dawne wcielenie, ale druga część zdawała się nie mieć nad tym władzy.

O dwunastej czterdzieści pięć prawie zbiegła ze schodów, niecierpliwie oczekując na spotkanie z porucznikiem Montgomerym. Gdy go zobaczyła, rozrywkowy nastrój ją opuścił; zaczęła przypominać sobie plażowe przyjęcia i muzykę orkiestry Tommy’ego Dorseya.

Ale na twarzy J.T. malował się ledwie hamowany gniew. Wciągnął Arię do sali konferencyjnej.

– Oszukałaś mnie – powiedział, piorunując ją wzrokiem. – To małżeństwo miało być na stałe.

Nie było potrzeby pytać, o czym porucznik mówi.

– Tylko pod takim warunkiem twój rząd był gotów mi Pomóc. Musiałam się zgodzić, że uczynię amerykańskiego węża księciem małżonkiem.

– Królem – burknął.

Popatrzyła na niego.

– Czyli okłamałaś i mnie, i ich. Ja zawsze sądziłem, że to małżeństwo niedługo się skończy.

Nie odpowiedziała.

– Kiedy zamierzałaś mi o tym powiedzieć, co? Pewnie którejś nocy w łóżku. „Aha, wiesz, będziesz musiał mieszkać w tym zapapranym kraju do końca życia. Zrezygnujesz z rodziny, morza, statków i tego wszystkiego, co miałeś w Stanach, za to będziesz mógł jeździć na dychawicznej szkapie, rozbijać się limuzyną sprzed trzydziestu lat i machać ręką do tłumów, które będą cię nienawidzić za to, że jesteś Amerykaninem”. Czy tego się po mnie spodziewałaś?

– W ogóle się nad tobą nie zastanawiałam. Myślałam tylko o swoim kraju.

– Myślałaś o tym, czego sama chcesz. No, więc dowiedz się, że jestem Amerykaninem i zamierzam nim pozostać. Nie chcę tu mieszkać i na pewno nie chcę być nakręcanym, marionetkowym królem. Nie zamienię wolności na życie w klatce. Wyjeżdżam dzisiaj do Stanów. Armia zawarła umowę z tobą, a nie ze mną. Zaraz po powrocie wystąpię o unieważnienie naszego małżeństwa. Będzie tak, jakby nigdy do niego nie doszło, a ty będziesz mogła nabrać innego durnia i zrobić z niego półkróla. – Chwycił ją za ramię. – Zróbmy, co do nas należy, i kończmy z tym.

Arię całkiem usztywniło, aż dziw, że nie złamała się wpół. Tylko dzięki wieloletnim ćwiczeniom zniosła długi, milczący powrót do hotelu i przejście do restauracji.

– Zdaje się, że marny się pokłócić – powiedział chłodno, gdy usadzono ich na miejscach.

– Nie mam nastroju do kłótni – odparła wyniośle.

– Czyli księżniczka znów stała się księżniczką. Pewnie zmęczyło cię udawanie Amerykanki. Znowu jesteś rozpaskudzonym bachorem, którego znalazłem na wyspie. Mam się przed tobą kłaniać? Całować cię w rękę? Szanowna pani, uważam, że za występ na Key West powinna pani dostać Oscara. Jeszcze trochę i będzie z tego kupa śmiechu. Zechce pani oczywiście opowiedzieć swoim dostojnym krewnym, jak zrobiła z nas pani idiotów i jak wszyscy uwierzyliśmy jej grze. Czy będzie pani pokazywać swoim utytułowanym krewniakom parodie Billa, Dolly i reszty naszego towarzystwa? I czy opowie pani nowemu mężowi o seksie, który musiała pani ze mną uprawiać, żeby wrócić do ojczyzny?

Początkowo Aria osłupiała. Trwało to jednak sekundy. potem poczuła, że musi się za wszelką cenę bronić.

– Kocham mój kraj tak samo jak ty swój, a człowiek robi to, co musi.

Spojrzał na nią złym wzrokiem.

– Tu ci się nie udało. Wracam dziś wieczorem do Stanów i natychmiast występuję o unieważnienie naszego małżeństwa. Nie tkniesz Warbrooke Shipping.

Nie miała pojęcia, o czym on mówi, ale nie zamierzała się z tym zdradzić.

– Dam sobie radę bez tego.

– Będziesz musiała, dziecino.

– Wasza wysokość – poprawiła go, spoglądając na niego z góry.

Miał już coś na końcu języka, ale się nie odezwał, bo nadszedł kelner.

Aria zaczęła przeżuwać, jakby miała gumę w ustach.

– Więc wolisz tę tłustą, małą Heather Addison ode mnie – powiedziała głośno na użytek kelnera.

– Wolałbym kogokolwiek – odparł z zabójczą powagą w oczach. – Jesteś kłamliwą, pazerną na pieniądze suką, a poza tym gorszej kobiety w łóżku jeszcze nie miałem.

Aria nie musiała udawać łez w oczach.

– Naprawdę? – spytała szeptem.

– Naprawdę.

Z wolna wstała od stołu i wyszła z restauracji. Jej matka miała rację: nie wolno ufać ludziom nie ze swojej klasy. Gorzko żałowała, że pozwoliła sobie na tak swobodne zachowanie w obecności porucznika Montgomery’ego. Zobaczył taką Arię, jakiej nie widział nikt inny. Pozwoliła mu nawet na siebie patrzeć, gdy płakała.

Ambasador pokazał jej na planie miasta, gdzie ma iść. Wybrał miejsce, w którym będzie dobrze widoczna. Od Białej bocznej uliczki odchodziła ścieżka pasterzy, prowadząca zakosami na górę. Pantofle Arii nie nadawały się do takiej wspinaczki, ale wysiłek fizyczny dobrze jej robił. przyśpieszyła kroku.

Zaskoczyło ją, gdy zza krzaka wyskoczył mężczyzna. Zdumiona, omal nie wykrzyknęła jego imienia. Był to trzeci sekretarz króla, milkliwy, cichy człowiek, na którego rzadko zwracano uwagę. I z pewnością nikt nie podejrzewałby w nim skończonego łajdaka.

– Zechce pani pójść ze mną, pani Montgomery?

– Mowy nie ma, koleś. – Odwróciła się i zrobiła krok w dół. Drogę zastąpił jej drugi człowiek. Pomocnik ochmistrza.

– To jest coś więcej niż prośba. – Wziął ją za ramię i pociągnął za sobą. Wydała okrzyk sprzeciwu, ale odeszła zbyt daleko, by ktokolwiek ją usłyszał.

Zaprowadzono ją do pasterskiej chaty. Tam do izby wszedł marszałek dworu. Aria ledwie powściągnęła wybuch gniewu. Temu człowiekowi dziadek zawsze ufał.

Marszałek dworu nie ukrywał swojej pogardy dla niej.

– Mam dla pani propozycję, pani Montgomery.

W dwadzieścia minut później Aria rozsiadła się wygodniej na swej ławie.

– Mówmy wprost Chcecie, żebym była waszą księżniczką?

– Tylko tymczasowo. Obawiamy się, że wiadomość o porwaniu wnuczki mogłaby zabić króla. To stary człowiek z chorym sercem, mógłby nie znieść tej nowiny. Nie będzie pani musiała niczego szczególnego robić, jedynie mieszkać w apartamentach jej wysokości i od czasu do czasu pokazywać się z daleka. Ogłosimy, że pani jest chora i nie może opuszczać swojej komnaty. Od czasu do czasu ktoś będzie do pani zaglądał, wtedy trzeba będzie odgrywać obłożnie chorą nieszczęśnicę. Ale większość czasu będzie pani miała dla siebie, na czytanie, słuchanie płyt i robienie tego, co robią Amerykanie. – Pogarda w jego głosie była wyraźna.

– Czyli mam być więźniem w kilku komnatach. Rozumiem, co wy z tego macie, ale co ja będę miała?

Marszałek dworu spojrzał na nią drętwo.

– Pomoże pani staremu człowiekowi, który niedługo umrze. Poza tym jest pani potrzebna naszemu krajowi.

– Moje pytanie pozostaje aktualne. Co ja z tego będę miała?

Marszałkowi dworu błysnęły oczy.

– Nie jesteśmy bogatym krajem.

– Może będziecie w stanie zapłacić mi inaczej. Co z tytułem? Bycie księżną chyba by mi się podobało.

Urzędnik skrzywił się z odrazą.

– Księżna jest tytułem dziedzicznym. Może primadonna? Zwracano by się do pani „Gracjo”.

– No, wiesz pan! – zachłysnęła się Aria. – Primadonny to lubi mój mąż. Nie życzę sobie nic w tym rodzaju.

– W naszym kraju ten wyraz ma inne znaczenie. To jest wysoki tytuł honorowy.

Wstała.

Ciao, panowie, czas na mnie. Miło mi było was poznać, ale nic się nie da zrobić. Nie chcę kiblować parę tygodni w kilku pokojach i udawać chorej.

– No, dobrze. Czym wobec tego mógłbym panią namówić?

Aria pomyślała chwilę i ponownie usiadła.

– Wiecie, nie dogadujemy się z mężem za dobrze. Więc właściwie mogłabym trochę pobyć księżniczką. Rozumiecie, nie? Nauczycie mnie, żebym gadała tak jak księżniczka, zachowywała się jak księżniczka, to może podłapię jakiegoś facia z błękitną krwią. Wtedy, jak wróci wasza prawdziwa księżniczka, będę mogła zostać żoną księcia albo innego hrabiego. Tak, hrabia by mi całkiem wystarczył.

Marszałek dworu nie ukrywał bynajmniej zgorszenia i odrazy.

– Dalej, chłopie, decyduj się – powiedziała Aria wstając. – Bo właściwie kto wie, co ty knujesz? Ten twój stary, chory król wie o tym? A amerykański ambasador? Jesteś pewien, że to czysta robota?

Marszałek dworu wyszedł z izby i po chwili zjawił się z damą do towarzystwa księżniczki Arii, lady Wertą.

– Czy to się da zrobić? Czy można ją wyćwiczyć, żeby mogła nie tylko spotkać się z rodziną jej wysokości, ale także wypełniać jej obowiązki? – spytał.

Lady Werta obdarzyła Arię protekcjonalnym spojrzeniem.

– Niech pani wstanie – zakomenderowała. – I przejdzie kilka kroków.

Aria już miała na końcu języka reprymendę, chciała przypomnieć lady Wercie o manierach. Posłusznie jednak zrobiła, co jej kazano. Leniwym krokiem przemierzyła pokój, falując przy tym biodrami.

– Niemożliwe – stwierdziła lady Werta. – Całkowicie niemożliwe.

– No, coś ty, słoneczko? – powiedziała Aria. – Tylko popatrz. – Przeszła przez pokój w królewskiej pozie i stanęła tuż przed lady Werta. – Będziesz się do mnie zwracać „wasza wysokość”, nie inaczej. I nie będę tolerować u ciebie takich fatalnych manier. A ty – zwróciła się do marszałka dworu – masz stać w mojej obecności. Teraz niech ktoś przyniesie mi herbatę.

– Tak jest, wasza wysokość – odpowiedzieli chórem i spojrzeli wstrząśnięci na Arię, która wyszczerzyła się W uśmiechu i strzeliła balonem z gumy.

– Jestem aktorką. Umiem zagrać swoją rolę naprawdę dobrze.

– No, no – sapnęła lady Werta. – Może jednak można ją wyuczyć.

– Stara jędza – mruknęła Aria pod nosem. – No, co, dostałam rolę?

– Pouczymy panią dwa dni i dopiero zobaczymy.

– Będziecie zdumieni, jak szybko się uczę.

– Zdaje się, że pani nie może mnie już niczym zdumieć. Może teraz porozmawiamy o szczegółach.


Aria siedziała absolutnie nieruchomo w swym hotelowym pokoju i czekała na J.T. Popołudnie było okropne. Jej przysposobienie do roli księżniczki zaczęło się natychmiast. Aria czuła się, jakby uczono ją regulaminu więziennego. Po kilku tygodniach w Stanach Zjednoczonych zapomniała o sztywnej etykiecie i o poczuciu osamotnienia, jakiego doświadczała jako księżniczka. Dręczono ją zasadami, zasadami i jeszcze raz zasadami. Lady Werta wyrzucała z siebie jednym tchem niezliczone zakazy. Z każdym słowem tej przemądrzałej staruchy Aria czuła się bardziej księżniczką, a mniej panią Montgomery.

Lady Werta zapowiedziała, że nazajutrz przyjdzie z gorsetami i sprawdzi, czy pasują. Aria miała za sobą stanowczo za dużo uczciwych amerykańskich posiłków, żeby jej ciało zachowało poprzednie kształty.

Właśnie teraz gorzko żałowała, że nie może wrócić do Stanów i iść z Dolly do salonu piękności Ethel, a potem ugotować spaghetti dla J.T. na kolację.

Na myśl o J.T. zdrętwiała. Niechętnie przypomniała sobie, jak głęboko ją uraził. Stopniowo go polubiła, a tymczasem okazało się, że przez cały czas była dla niego zwykłą zarazą, nie: królewską zarazą.

Gdy drzwi się otworzyły i J.T. wszedł do pokoju, siedziała w wyuczonej pozie, którą mogła utrzymywać godzinami: plecy sztywne i absolutnie proste, oddalone od oparcia krzesła.

– Dobry wieczór – powiedziała oficjalnie.

– Mówi się „wasza wysokość” – odparł z gryzącą ironią, wyciągnął z szafy walizkę i otworzył. – Spakowałaś bagaż?

– Tak – powiedziała cicho. – Żony pakują bagaże mężów. Tego mnie nauczyłeś.

Nie odwrócił się. Ramiona miał przygarbione, jakby robił coś wbrew własnej woli.

– To chodźmy na dół, niech już będzie z tym koniec. Chciałbym jechać do domu.

Wstała jak królowa.

– Nawiązali z tobą kontakt? – spytał J.T., gdy schodzili ze schodów.

– Tak.

Wziął ją za ramię i przytrzymał.

– Posłuchaj. Czuję się za ciebie do pewnego stopnia odpowiedzialny. Niepokoi mnie, że oni mogą odkryć prawdę, dowiedzieć się, że jesteś prawdziwą księżniczką. Ktoś już raz próbował cię zabić, może spróbować znowu.

– Są tu ludzie, którzy mnie ochronią. Ludzie, dla których nie będę takim ciężarem jak dla ciebie.

Patrzył na nią długo i Aria wstrzymała dech, bo wyglądał tak, jakby zamierzał ją pocałować.

– Jasne. Wszystko będzie dobrze. Będziesz miała swój kraj i zasiądziesz na złotym tronie, bo rozumiem, że masz zloty tron.

– Tylko złocony.

– Co za szkoda. Dobra, dziecino, jedzmy nasz ostatni wspólny posiłek.

Aria miała wielkie trudności z utrzymaniem wizerunku Nieznośnej Amerykanki. Oboje czekali, aż kelner wyleje na nich zupę, żeby pokłócić się i wyjechać z Escalonu.

– Ambasada miała urządzić ci dzisiaj zwiedzanie Escalonu – powiedziała Aria. – Widziałeś coś ciekawego?

– Kraj, który żyje w dziewiętnastym wieku. Nie, może nawet bardziej w osiemnastym. O ile dobrze zauważyłem, najnowszym samochodem w mieście, nie będącym własnością Amerykanina, jest Studebaker z dwudziestego dziewiątego roku. Ludzie nawet nie mają studni, noszą wodę z rzeki. Rozumiałbym to w biednym kraju ludzi nie wykształconych, ale macie tu przecież szkoły, macie dostęp do nowoczesnych środków komunikowania.

– Ale nie mamy pieniędzy. Jesteśmy biednym krajem, bez żadnych zasobów z wyjątkiem wanadu. Gdy nie ma wojny, żyjemy z turystyki.

– Macie winogrona. Kłopot tylko w tym, że brakuje wody z powodu suszy.

– No, właśnie. Modlimy się o deszcz, ale…

– A czy słyszeliście w ogóle o nawadnianiu, tamach, studniach…

– Powiedziałam ci, że nie stać nas na…

– Nie stać! Co ty mówisz? Dwie trzecie waszych mężczyzn całymi dniami siedzi po kafejkach. Piją kiepskie wino i jedzą ser z koziego mleka. Gdyby się ruszyli i trochę popracowali, może pomogliby temu biednemu krajowi.

– Nazwałeś nas tchórzami, a teraz zarzucasz nam do tego, że jesteśmy leniwi – syknęła.

– Widocznie skądś się to bierze, dziecino.

– Rozumiem, że twój kraj jest dużo lepszy. Twoi rodacy poświęcają energię na budowanie bomb.

– A twój kraj tak kocha pokój, że jego obywatele porywają własną następczynię tronu i próbują ją zabić.

– A wy zabiliście Abrahama Lincolna.

– To było pokolenia temu. Nie mówmy już o tym. Chciałbym zjeść chociaż jeden posiłek w tym mieście, nie bojąc się niestrawności.

Zaczęli jeść w milczeniu, ale przełknęli zaledwie po parę kęsów, gdy kelner oblał J.T. zupą.

Wybuch J.T. był całkiem szczery.

– Mam tego dość! – krzyknął. – Bokiem mi wychodzi ten kraj i ci ludzie! Dziś wieczorem transportowy samolot będzie tu uzupełniał paliwo. Odlatujemy. – Chwycił Arię za ramię i pociągnął ją za sobą na schody.

– Głupio to wymyśliłeś – powiedziała, gdy znaleźli się w pokoju. – Lankonia nie może pozwalać na tankowanie żadnym samolotom wojskowym, bo jest neutralna. Nie możemy popierać żadnej ze stron w tej wojnie.

J.T. nie odpowiedział. Chwycił za dwie swoje walizki i zaczai wynosić je z pokoju. Przy kontuarze recepcji zostawił studolarowy banknot i wyszedł na dwór. W pobliżu czekała taksówka. Na gwizdek J.T. natychmiast podjechała. J.T. wsadził walizki do bagażnika.

– Na lotnisko – powiedział, niemal wpychając Arię na tylne siedzenie.

– Powinieneś był zmienić mundur – powiedziała cicho. – Cały jesteś w zupie. – Nie odpowiedział, zajęty wyglądaniem przez okienko. Aria była ciekawa, o czym rozmyśla.

Zdawała sobie sprawę, że J.T. jest dla niej ostatnim łącznikiem z wolnością, którą cieszyła się w Stanach Zjednoczonych. Usiłowała panować nad sobą i pamiętać, że robi to wszystko dla swego kraju. Za kilka tygodni obraz tego człowieka prawie zatrze się jej w pamięci, a jeśli cokolwiek z niego pozostanie w jej wspomnieniach, to tylko ordynarny, bezczelny typ. I jeszcze ten koszmarny tydzień na wyspie, podczas którego cisnął jej rybę na kolana. Z pewnością zapomni, jak obejmował ją w nocy, nie będzie też zachowywać w pamięci tego popołudnia, gdy przyrządziła mu hamburgery na podwórzu, ani tego, co działo się wieczorem, po tańcach z jego matką.

– Jesteśmy na miejscu. Wysiadasz?

Aria w milczeniu przeszła do samolotu. Na pokładzie spotkali pana Sandersona, który siedział tam z plikiem papierów na kolanach. Natychmiast po odlocie zaczął mówić. Samolot będzie lądować przymusowo z powodu kłopotów z silnikiem około stu pięćdziesięciu kilometrów na południe od stolicy Lankonii i tam J.T., z Arią się rozstaną. Aria miała pozostać w Lankonii i wrócić do Escalonu pasterskim wózkiem tak, żeby zdążyć na poranne spotkanie z marszałkiem dworu.

– Nie mamy pojęcia, czy to ten właśnie człowiek zarządził zamach na księżniczkę Arię – powiedział pan Sanderson. – Marszałek dworu może po prostu reagować na porwane kobiety, którą uważa za prawdziwą księżniczkę. Lady Werta musi coś wiedzieć. Jest za blisko księżniczki, żeby było inaczej.

Ledwie samolot wystartował, już znowu dotknął ziemi. Pan Sanderson wyjrzał przez okienko.

– Pasterz czeka, wasza wysokość. To jeden z naszych ludzi. Postara się, żeby podróż była jak najmniej uciążliwa. W tylnej części wózka zrobiono łóżko. Mam nadzieję, że wasza wysokość będzie mogła zasnąć.

Pan Sanderson stanął przy drzwiach, ale J.T. nadal siedział na swoim miejscu i wyglądał na zewnątrz.

Aria wyciągnęła rękę do J.T.

– Bardzo dziękuję za pomoc, poruczniku Montgomery. Dziękuję za uratowanie życia i bardzo przepraszam za wszystkie kłopoty i niewygody, które na pana sprowadziłam. Proszę powtórzyć Dolly, że napiszę do niej, jak tylko będzie to możliwe.

J.T. błyskawicznym ruchem zamknął ją w objęciach, posadził sobie na kolanach i zajął namiętnym pocałunkiem. Przylgnęła do niego z całej siły. Miała ochotę błagać go, by jej nie opuszczał.

– Do widzenia, księżniczko – szepnął. – Powodzenia.

– Dziękuję – szepnęła uświadamiając sobie, że porucznik czuje zupełnie co innego niż ona.

– Wasza wysokość – powiedział ze zniecierpliwieniem pan Sanderson. – Musimy iść.

Wstała z kolan J.T.

– Ja też życzę panu wszystkiego najlepszego – powiedziała oficjalnie i wysiadła.

W kilka minut później była ukryta w zatęchłym pasterskim wózku. Nieustanne wstrząsy uniemożliwiały jej sen. Skończyło się, powtarzała sobie bez końca. Od tej pory musiała patrzeć przed siebie. Zapomnieć o swym amerykańskim mężu. Od tej pory wolno jej było myśleć tylko o swym kraju.

Może będzie mogła szybko wziąć ślub z Julianem. Hrabiego przygotowano do roli króla. Mimo że w jego kraju monarchię zniesiono w 1921 roku, ojciec wychował go na władcę. Między innymi dlatego dziadek wybrał jej takiego męża.

Wcisnęła się w słomę. Tak, Julian był człowiekiem, na którego powinna patrzeć z nadzieją. Był przystojny, znal wagę obowiązku, a do tego miał przygotowanie do objęcia tronu. On znał zasady protokołu. Wiedział, że ma iść dwa kroki za swą królewską żoną.

Przez chwilę Aria wyobrażała sobie J.T. jako księcia małżonka. Ubrani w ceremonialne szaty wchodziliby właśnie na schody, prowadzące do budynku Rady Najwyższej, gdy J.T. poczułby nagle zniecierpliwienie, bo tego samego popołudnia odbywałby się mecz kierowanej przez niego ligi baseballowej dla dzieci, z udziałem ich synów. Chwyciłby więc Arię za rękę i wciągnął ją do budynku.

Co za absurd, pomyślała, ale uśmiechnęła się na myśl o synach.

Nie, wykluczone! Miała zostać królową, a nie amerykańską panią domu. Nie wolno jej było pozwolić sobie na męża, który nie wiedział niczego o obowiązkach i odpowiedzialności. Musiała się skupić na księciu Julianie. Przypomniała sobie ich jedyny pocałunek. Zastanowiło ją, czy Julian jest zdolny do czegoś więcej. Przed wyjazdem do Ameryki nie zdawała sobie sprawy z drzemiącej w niej namiętności, więc nie miała sposobu, żeby ocenić Juliana. Postanowiła sprawdzić, jak zachowywałby się nie tylko jako książę małżonek, lecz również jako mąż.

Przed świtem zrobiła się senna. Jak buduje się tamę? – rozmyślała. Jak nawadnia się plantację na zboczach gór? Może Julian będzie to wiedział. Albo może najmie do pomocy amerykańskiego inżyniera. Zasnęła.


Poruczniku – odezwał się pilot – Wygląda na to, że naprawdę coś jest nie tak z silnikiem. Mamy jeszcze parę minut do odlotu, więc jeśli pan chce, może pan rozprostować kości.

– Jasne – mruknął J.T. i wyskoczył na zewnątrz.

Było ciemno, ale księżyc świecił jasno. J.T. poszedł na koniec pasa startowego, przyglądając się skąpej górskiej roślinności. Zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem. Szukał czegoś, co mogłoby go uspokoić.

Nigdy nie pragnął niczego bardziej, niż odlecieć z tego kraju, znaleźć się o setki kilometrów od swojej księżniczki.

– Jaka tam moja księżniczka? – burknął pod nosem i przydeptał niedopałek papierosa.

– Pan pójdzie ze mną – powiedział ktoś za jego plecami.

J.T. odwrócił się i zobaczył uzbrojonego człowieka. Nie dyszał, jak mężczyzna podchodził. W oddali rozległ się odgłos samolotowych silników.

– Pan pójdzie ze mną, poruczniku Montgomery – powtórzył mężczyzna.

– Muszę wsiąść do tego samolotu. – J.T. chciał odepchnąć napastnika, ale z krzaków wyłoniło się trzech jego kolegów z bronią gotową do strzału.

– Musi pan iść z nami.

J.T. potrafił ocenić, kiedy opór nie ma sensu. Dwaj mężczyźni szli przed nim, dwaj z tyłu. W ich towarzystwie dotarł do czarnego samochodu ukrytego w mroku. Już siedząc w środku ujrzał odlatujący samolot.

– Niech ją szlag trafi! – prychnął, był bowiem przekonany, że to, co go teraz czeka, jest bezpośrednim następstwem znajomości z księżniczką Arią.

Jechali trzy kwadranse. Wreszcie dotarli do dużego, kamiennego domu, otoczonego potężnymi drzewami.

– Tędy – powiedział jeden z uzbrojonych mężczyzn.

Wnętrze domu było oświetlone setkami świec stojących w zabytkowych, srebrnych kandelabrach. Z sufitu zwieszały się flagi, ściany były obite zakurzonymi tkaninami.

Jeden ze strażników wpuścił porucznika do jakiegoś pomieszczenia, a potem zamknął za nim drzwi. Minęła dłuższa chwila, nim oczy J.T. przywykły do nowego miejsca. Cały pokój był ciemny, tylko w głębi paliło się światło.

Za stołem siedział potężny, siwowłosy mężczyzna. Przed nim stały srebrne półmiski z jedzeniem. Za obitym tkaniną masywnym krzesłem z wysokim oparciem stał drugi mężczyzna, wysoki i żylasty.

– Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie – odezwał się pierwszy z nich. – Czy coś pan jadł?

– Nie lubię, kiedy ktoś mi rozkazuje, trzymając mnie na muszce – burknął J.T. i nadal trwał na swym miejscu.

– Nikt nie lubi, ale w czasie wojny trzeba znosić różne pożałowania godne maniery. Mam tu cielęcinę, zająca, pasztet i trochę waszej amerykańskiej wołowiny. Jest też przepiórka, którą osobiście ustrzeliłem. Przypuszczam, że pan nie jadł obiadu.

J.T. przysunął się do stołu. Mężczyzna miał prawdopodobnie pięćdziesiąt kilka lat, ale siłą i sylwetką sprawiał wrażenie młodszego. Był bardzo mocnej budowy ciała. J.T. walczył z pokusą, by spytać go, czy dla rozrywki nie skręca karku bykom.

– Ned – powiedział nieznajomy – nalej naszemu Amerykaninowi trochę wina.

J.T. wzruszył ramionami, usiadł i zaczął nakładać sobie mięso na talerz.

– Co jest takie ważne, że aż musiałem przez te wysiąść z samolotu?

– Pański prezydent i ja chcemy prosić pana o przysługę.

J.T. znieruchomiał z kęsem wołowiny na widelcu.

– Roosevelt? – Spojrzał na mężczyznę bardzo badawczo. – Kim pan jest?

– Tak się składa, że królem tego kraju.

J.T. przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem zaczął jeść.

– Słyszałem, że pan leży na łożu śmierci, ale na moje oko nie jest pan ciężko chóry.

– Do jego wysokości należy zwracać się z odpowiednim szacunkiem – burknął żylasty człowiek, stojący za krzesłem.

– Ned bardzo o mnie dba – wyjaśnił król z uśmiechem. – Ale nie sądzę, żebyśmy chcieli uczyć Amerykanina poddańczego zachowania. Rozumiem, że moja wnuczka jest w drodze do Escalonu, gdzie zajmie należne jej miejsce.

J.T. nie odpowiedział. Król podobno nie wiedział niczego o perypetiach wnuczki, najwyraźniej jednak było inaczej. Mimo to J.T. nie zamierzał odkrywać kart i zdradzać królowi więcej ponad to, co władca Lankonii już wie.

– Może wyjaśni mi pan to i owo – powiedział w końcu.

– Zgoda – odrzekł król. – Kłopoty zaczęły się zaraz po rozpoczęciu przez moją wnuczkę wizyty w Stanach Zjednoczonych. Porwano ją i próbowano zastrzelić, prawdopodobnie na zlecenie kogoś z Lankonii. O ile wiem, uratował ją Pan z narażeniem życia. Jestem panu za to dozgonnie wdzięczny.

– W porządku.

– Z pańską pomocą moja wnuczka zwróciła się do władz Stanów Zjednoczonych o pomoc w odzyskaniu tronu. Armia Pańskiego kraju nalegała na jej ślub z Amerykaninem i osadzenie go obok niej na tronie. Sądzę, że chodzi o założenie amerykańskich baz wojskowych w Lankonii.

– Między innymi.

– Ano tak – powiedział król. – Jest jeszcze wanad. Ale Aria już się zgodziła sprzedać go Stanom Zjednoczonym. Czy jak dotąd się nie mylę?

– Jeszcze mnie pan nie znudził.

Król uśmiechnął się.

– Na męża wybrano pana. Po obejrzeniu pańskiego drzewa genealogicznego muszę stwierdzić, że jak na Amerykanina ma pan całkiem niezłych antenatów.

J.T. nie odpowiedział; dalej spokojnie jadł.

– Mieszkaliście we dwoje na Key West. Pan miał tam przydział wojskowy, a moja wnuczka uczyła się zachowywać jak Amerykanka. Musi pan opowiedzieć mi o tym zdjęciu Arii i pana matki, które ukazało się w „Key West Citizen”. Pani Montgomery wydaje się wspaniałą kobietą.

– Dobrze wyszła za mąż. Czy mógłby pan się trochę pośpieszyć? Chciałbym wrócić następnym samolotem do domu. Toczy się wojna, mam swoje zadania i nie stać mnie na dalszą zwłokę.

– Zadania? Ano tak. Jeszcze wina, poruczniku? – spytał król i dał znak Nedowi, żeby napełnił kieliszek. – Moja wnuczka właśnie wraca, żeby z pomocą tego ważniaka, ambasadora Stanów Zjednoczonych, zająć miejsce następczyni tronu. I znowu jej życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.

J.T. przestał jeść.

– Powiedziano mi, że będzie miała ochronę.

– A komu mogę zaufać? Obecny tu Ned jest jedyną osobą, która bez wątpienia nie ma nic wspólnego z tą intrygą, ale on siedzi ze mną. Nie mogę ufać ani doradcom Arii, ani krewnym, ani nawet jej damom dworu.

– Czy nie może pan się dowiedzieć, kto podstawił fałszywą księżniczkę? Tę kobietę porwano. Może będzie się pan mógł czegoś od niej dowiedzieć.

– Sam wysłałem ją do Stanów Zjednoczonych – odrzekł król. – Kiedy prezydent przekazał mi wiadomość, że moją wnuczkę porwano, natychmiast zorientowałem się w niebezpieczeństwie. Groziło mi wciągnięcie Lankonii w wojnę. Dlatego wyprawiłem Neda na południe po kuzynkę Arii, która oprócz jakichś dwudziestu kilo ekstra jest do niej bardzo podobna. Kuzynka natychmiast odleciała do Ameryki z zadaniem odegrania Arii.

– Aria powiedziała mi, że wiadomość o jej porwaniu mogłaby pana zabić.

Król zajrzał do swojego kieliszka.

– Jestem twardszy, niż jej się zdaje. Obowiązek i królestwo idą najpierw, sprawy osobiste dopiero potem.

– Ona jest taka sama jak pan.

Król uśmiechnął się.

– Wasze kłótnie są dobrze znane, i w Stanach Zjednoczonych, i w Lankonii. Aria jest świetną aktorką, prawda?

– Czego ode mnie chcecie? – spytał J.T.

– Żeby pan został w Lankonii.

– Za nic – odparł J.T. wstając. – Chcę się znaleźć jak najdalej stąd. Mój kraj toczy wojnę, jestem tam potrzebny.

– Już pana zastąpiono.

– Niewielu ludzi wie o okrętach tak dużo jak ja – powiedział J.T. – Niełatwo mnie zastąpić.

– A co pan sądzi o Jasonie Montgomerym? Dwa dni temu przejął pańskie obowiązki. Da sobie radę?

J.T. z wrażenia usiadł. Stryj Jason był najmłodszym bratem jego ojca. J.T. marzył, żeby kiedyś wiedzieć tyle o okrętach co on.

– Całkiem dobrze. Kto pomaga ojcu prowadzić Warbrooke Shipping?

– Matka i jeden z pańskich braci, który leczy się z ran. Woli dochodzić do siebie siedząc za biurkiem, niż leżeć w wojskowym szpitalu.

– Zdaje się, że pan cholernie dużo wie – warknął gniewnie J.T.

Król uniósł rękę, żeby powstrzymać niechętną reakcję Neda.

– Od kilku tygodni bardzo się interesuję panem i pańską rodziną. Chciałem zdobyć pewność, że mogę panu ufać.

– Na pańskim miejscu nie ufałbym absolutnie nikomu. Nigdy nie widziałem takiego gniazda intryg.

– Owszem i właśnie dlatego chcę, żeby w pobliżu mojej wnuczki znajdował się ktoś, kto na pewno nie macza palców w tych brudnych machinacjach.

J.T. upił łyk wina.

– Czy powie mi pan, po co komu wpływy w tym zacofanym kraju? Czy wanad jest taki cenny?

– Wanad nie, ale uran tak – odrzekł spokojnie król. – Tuż po wybuchu wojny okazało się, że w Lankonii są pokłady uranu. Natychmiast zrozumiałem, że jeśli wiadomość o tym się rozniesie, to wplączę kraj w wojnę, bo obie strony będą chciały zyskać dostęp do uranu. Starałem się więc za wszelką cenę utrzymać odkrycie w tajemnicy. Najwyraźniej jednak ktoś się dowiedział i chce przejąć władzę. Ten człowiek widocznie wie, że Arii nie można łatwo narzucić swojego zdania, dlatego chciał się jej pozbyć.

– Kto wobec tego zostaje? Nie wyobrażam sobie, żeby pan ustąpił bez walki.

– Byłem prawdopodobnie następny na liście. Królową zostałaby moja wnuczka Eugenia, młodsza siostra Arii, którą, co z przykrością stwierdzam, dość łatwo byłoby sterować.

– Nie domyśla się pan, kto pragnie śmierci Arii?

– Każdy z pewnej grupy osób. Chcę, żeby pan został w Lankonii i się tego dowiedział, a w najgorszym razie zapewnił jej ochronę.

– Ona jest stanowczo zbyt uparta, żeby ją chronić. Widzi pan, to nie jest moja walka. Mój kraj toczy wojnę, więc skoro nie jestem potrzebny na Key West, to równie dobrze mogę dźwigać karabin jak każdy inny mężczyzna.

– Ale tego tutaj nie może zrobić każdy mężczyzna. Powiedziałem prezydentowi pana kraju, że jeśli odda mi pana do dyspozycji, to sprzedam uran Stanom Zjednoczonym. – Król wręczył porucznikowi kopertę, opatrzoną nagłówkiem „Ściśle tajne”.

J.T. otworzył ją nader niechętnie, wiedział bowiem, co zawiera. W liście prezydent Franklin Roosevelt prosił go o pozostanie w Lankonii i pomoc w tej trudnej sprawie. Przekonywał, że J.T. lepiej pomoże swemu krajowi będąc w Lankonii niż w Stanach Zjednoczonych.

– Czemu nie poprosi mnie, żebym poszedł na front? – wymamrotał J.T. składając list.

Król przystąpił do jedzenia winogron.

– Czy mogę spytać, czemu to zadanie budzi w panu taka niechęć? Będzie pan mieszkał w pałacu, w pięknym otoczeniu. Najbardziej uciążliwym pana obowiązkiem będzie towarzyszenie mojej wnuczce podczas porannej konnej przejażdżki. Będzie pan jadł, czego dusza zapragnie. Dlaczego woli pan zginąć od kuli?

– Bo nie chcę znowu oglądać na oczy pana wnuczki, ot co. Jest rozpaskudzonym dzieciuchem, który traktuje ludzi jak zabawki. Mam jej dość.

– Rozumiem. A więc z powodów osobistych. Czyli Amerykanie przedkładają sprawy osobiste nad obowiązek wobec kraju.

– Wcale nie. Tylko że… – J.T. urwał. – Ojczyzna znaczy dla mnie więcej. Chcę jej pomóc tak, jak umiem.

– Wobec tego niech pan zostanie i zapewni ochronę mojej wnuczce – powiedział król. – Nie jestem przyzwyczajony do ustawicznych próśb, ale teraz bardzo pana o to proszę. Dla pana ona może być kłopotliwa, ale dla mnie stanowi największą radość w życiu. Jest dobra, pełna ciepła i miłości, a poza tym w jej rękach leży przyszłość naszego kraju. Przykro mi, że pan widzi ją w inny sposób niż ja.

– Ona potrafi być całkiem w porządku – przyznał opornie J.T., bawiąc się widelcem. Nie chciał znów widywać Arii dzień w dzień. – Jak mógłbym to zrobić? To znaczy, jak mógłbym się znaleźć w jej kręgu towarzyskim, gdybym zgodził się zostać?

– Bez żadnych przebrań. Mogliśmy się spotkać, kiedy pański samolot przymusowo wylądował dla dokonania naprawy. Polubiłem pana i zatrudniłem jako doradcę w sprawach technicznych. Albo na przykład pański prezydent mógł pana delegować do nadzoru nad realizacją umowy w sprawie wanadu. Pańska żona oczywiście wróciła do Stanów Zjednoczonych. Tak czy owak nie miałby pan żadnych obowiązków oprócz sprawowania ochrony nad moją wnuczką. Mieszkałby Pan tutaj otoczony szacunkiem i wygodami.

– A co z ludźmi, którzy sądzą, że Aria to Kathy Montgomery?

– Będą przeklinać los, który zesłał ich na drogę wtrącającego się do wszystkiego starego króla.

J.T. przez chwilę siedział w milczeniu, manipulując jednym z pięciu widelców spoczywających po lewej stronie Jego talerza.

– Nie pozostaje mi nic innego, jak wszędzie chodzić za Pana wnuczką. Chcę wprowadzić parę zmian w tym kraju.

Wyraz twarzy króla od razu się zmienił. Sympatycznego, starego człowieka zastąpił potomek wielu pokoleń wojowników.

– Jakie zmiany ma pan na myśli?

– Nawodnienie. Tamy. Chciałbym przynajmniej pod pewnymi względami wprowadzić ten kraj w dwudziesty wiek.

Król wydawał się zaskoczony.

– Zna się pan na tym? To wspaniale. Naturalnie może pan pomóc parobkom tak, jak pan chce.

– Parobkom? Nikt ich nie uwolnił? – spytał ironicznie J.T.

– Ależ są wolni, oczywiście. To tylko takie słowo. – Król zamilkł na chwilę. – Poruczniku Montgomery, chcę pana o coś spytać. Generał Brooks meldował o tym osobiście prezydentowi. Opisał moją wnuczkę tak, jak ją zastał w waszym domku na Key West. Czy to możliwe?

J.T. uśmiechnął się na wspomnienie tamtego popołudnia. Niemal słyszał ryczące radio.

– Włosy w papilotach, dżinsy, moja koszula, obok chrypiące na cały głos radio, a ona przyrządza hamburgery z rusztu i tańczy? – spytał.

– Tak – potwierdził król z niedowierzaniem. – Nigdy jej tak nie widziałem. Jej matka, żona mojego syna, zawsze pamiętała, że Aria któregoś dnia zostanie królową, i wychowywała ją tak, żeby nie znała żadnych uczuć, a w każdym razie ich nie okazywała. Niech pan mi powie, czy pan kiedykolwiek widział ją płaczącą?

– Tylko raz.

Król przez chwilę przyglądał się J.T. w zamyśleniu.

– Pozwoliła panu zobaczyć coś takiego? Nie miałem pojęcia, że byliście ze sobą tak blisko.

– Są dwie Arie. Jest moja żona, która potrafi… – J.T. uśmiechnął się. – Która potrafi być do rzeczy. No, i jest księżniczka Aria, sztywniaczka w gorsecie zasad. Tej Arii nie mogę znieść, a w Lankonii Aria z każdą sekundą coraz bardziej staje się babą, którą poznałem na wyspie.

Król zapatrzył się w zawartość kieliszka.

– Może mógłby jej pan pokazać, jak być w mniejszym stopniu… jak pan to ujął? Sztywniaczka w gorsecie zasad?

– To nie robota dla mnie – powiedział J.T. odsuwając krzesło. – Jestem tutaj, żeby zapewnić jej ochronę i pomóc w modernizacji kraju. Jak dla mnie może sobie pozostać sztywniaczka. Jestem dzięki temu bardziej bezpieczny. Kiedy jest taka, nie grozi mi, że się zaangażuję uczuciowo.

– Obawia się pan zaangażować? – spytał cicho król.

– Owszem. Trudno mi było powiedzieć jej do widzenia pierwszym razem, przy następnej okazji byłoby jeszcze gorzej.

– Rozumiem. Ale oczywiście następna okazja jest nieunikniona. Rząd Stanów Zjednoczonych powinien był przyjrzeć się lankońskiemu prawu. Amerykanin bez tytułu nie może być małżonkiem królowej. Musiałaby abdykować. Chyba że upomniałby się o pana naród lankoński, w co szczerze wątpię.

– Ona nie abdykuje, a nawet gdyby chciała, nie pozwoliłbym jej na to. I milo mi słyszeć, że nie mogę być królem, zresztą nawet gdyby ktoś mi złożył taką propozycję, nie przyjąłbym tego stanowiska. A teraz może ktoś wskaże mi sypialnię, chyba że mam spędzić noc w lochu, razem z innymi więźniami.

Król skinął głową na Neda, który pociągnął za sznur przy ścianie. Natychmiast otworzyły się drzwi i weszło czterech strażników.

– Proszę zaprowadzić porucznika Montgomery’ego do czerwonej sypialni – polecił król.

Gdy J.T. odszedł, odezwał się Ned.

– Ten człowiek nie panuje nad swym językiem. Nie jest godzien dotknąć sukni jej wysokości.

Król opadł na oparcie krzesła i uśmiechnął się.

– Jest lepszy, niż się spodziewałem. Postaraj się być dla niego miły, Ned, bo jeśli postawię na swoim, to ten człowiek będzie następnym królem Lankonii. – Roześmiał się, widząc, że Ned prawie spluwa z obrzydzeniem.

Загрузка...