II. O ROZKOSZY OPOWIADANIA

Pisząc te słowa, bez przerwy dręczą mnie wątpliwości, czy w ogóle wolno mi opowiedzieć tę historię. Czy nie byłoby lepiej, gdybym ją zachował dla siebie, tak jak uczynili to ci, którzy byli do tej pory wtajemniczeni. Ale czyż milczenie nie jest największym z kłamstw? I czyż nawet błąd nie przyczynia się do poznania prawdy? Nieświadom więc owej prawdy, która przez całe życie pozostaje ukryta nawet przed prawdziwym chrześcijaninem, i ciągle szukający ucieczki w świadectwie wiary długo rozważałem wszystkie za i przeciw do chwili, gdy wzięła górę nieprzeparta, granicząca z rozkoszą chęć opowiedzenia tej historii, tak jak ją usłyszałem w owych osobliwych okolicznościach.

Kocham klasztory, trudny do wyjaśnienia wewnętrzny przymus kieruje me kroki do tych odciętych od świata miejsc, które, co należy od razu na wstępie zaznaczyć, znajdują się w najpiękniejszych zakątkach ziemi. Kocham klasztory, czas bowiem jak się wydaje, zatrzymał się tam w miejscu. Upajam się delikatnym zapachem minionych wieków, wypełniającym szeroko rozgałęzione korytarze ich budowli, ową mieszaniną woni pogrążonych w wiecznym rozpamiętywaniu przeszłości foliałów, wilgocią świeżo umytych krużganków i ulatniającego się kadzidła. Przede wszystkim zaś kocham klasztorne ogrody, zazwyczaj ukryte przed ludźmi z zewnątrz. Dlaczego? Nie wiem; to przecież chyba właśnie one pozwalają nam wyobrazić sobie, jak wygląda raj.

Te moje skłonności powinny wyjaśnić, dlaczego wtargnąłem do raju klasztoru benedyktynów owego pogodnego jesiennego dnia, jaki potrafi wyczarować jedynie niebo południa. Udało mi się wtedy po zwiedzeniu kościoła, krypty i biblioteki oderwać od grupy turystów, po czym odkryłem drogę prowadzącą przez jeden z małych bocznych portali, za którym, jak można było przypuszczać znając plan św. Benedykta, powinien znajdować się klasztorny ogród.

Ogródek ten był wyjątkowo mały, o wiele mniejszy niż można było oczekiwać po klasztorze tej wielkości. Wrażenie to spotęgowane było nisko wiszącym na nieboskłonie słońcem, które po przekątnej dzieliło rajski kwadrat na jaskrawo oświetloną i pogrążoną w głębokim cieniu połowę. Po napełniającym uczuciem niepokoju chłodzie wnętrza klasztoru ciepło słońca sprawiało prawdziwą ulgę. W pełni rozkwitłe wczesnojesienne kwiaty, floksy, dalie, irysy, gladiole i łubiny z ciężkimi pąkami kwiatów, były jak pionowe akcenty, na wąskich grządkach pieniły się wszelkiego rodzaju dziko rosnące zioła, oddzielone od siebie zwykłymi deskami. Nie, ten klasztorny ogród nie miał nic wspólnego z przypominającymi parki zieleńcami innych benedyktyńskich klasztorów, które obramowane ze wszystkich stron falangą napierających budynków i otoczone krużgankiem konkurowały z takimi świeckimi budowlami, jak Wersal czy Schönbrunn. Ten zaś ogród klasztorny wyrósł jakby sam z siebie, a w późniejszym okresie został przekształcony w taras na południowym stoku klasztoru, opierający się na wysokim murze z trasu występującego w tej okolicy. Widoku na południe nie zasłaniała żadna przeszkoda, a w pogodne dni na horyzoncie można było dostrzec łańcuch Alp. W części warzywnej ogrodu słychać było szmer wody wypływającej z żelaznej rury do kamiennego koryta; obok stał próchniejący domek ogrodnika, będący raczej szopą zbudowaną z desek, którą usiłowało naprawić z nader mizernym skutkiem wielu już budowniczych. Od deszczu chronił ją dach z papy, a jedynym miejscem, przez które wpadało do środka światło, było poprzecznie wstawione w ścianę, wysłużone skrzydło okienne. Całość sprawiała osobliwie wesołe wrażenie, zapewne dlatego, że konstrukcja ta w jakiś sposób przypominała owe domki z desek, jakie będąc dziećmi budowaliśmy w czasie wakacji. Z głębokiego cienia dobiegł mnie nagle czyjś głos.

– Jak mnie znalazłeś, mój synu?

Osłoniłem oczy dłonią, aby zlustrować zacienioną część ogrodu. Widok, jaki ujrzałem, sparaliżował mnie na moment. Przede mną siedział w inwalidzkim wózku wyprostowany mnich z twarzą okoloną bujną śnieżnobiałą brodą. Odziany był w szarawy habit, zdecydowanie odbijający od wytwornej czerni benedyktynów. Kiedy przypatrywał mi się przenikliwie patrzącymi oczami, kręcił głową tam i z powrotem jak drewniana marionetka, nie spuszczając przy tym ze mnie wzroku ani na chwilę.

– Co pan ma na myśli? – zapytałem, aby wygrać na czasie, mimo iż doskonale zrozumiałem jego pytanie.

– Jak mnie znalazłeś, mój synu? – powtórzył dziwny mnich wykonując przy tym ten sam ruch głowy. Przez chwilę wydawało mi się, że w jego wzroku widzę pustkę.

Moja odpowiedź była nader niezobowiązująca, i taką też miała być, nie miałem bowiem pojęcia, co począć z tym dziwacznym człowiekiem i jego równie dziwacznym pytaniem.

– Nie szukałem ojca – odparłem – zwiedzałem klasztor i chciałem rzucić okiem na ogród. Proszę mi wybaczyć – dodałem i już zamierzałem pożegnać się skinieniem głowy i odejść, gdy nagle starzec poruszył rękami, które do tej pory nieruchomo spoczywały na oparciu wózka. Pchnął nimi koła tak mocno, że wózek potoczył się w moją stronę, jakby został wystrzelony z katapulty. Starzec musiał być silny jak niedźwiedź. Zatrzymał się równie szybko, jak jechał. Kiedy przyjrzałem mu się z bliska, oświetlonemu już promieniami słońca, zobaczyłem okoloną kosmykami włosów i brodą pociągłą bladą twarz, o wiele młodszą, niż się mogła wydawać na pierwszy rzut oka. To spotkanie zaczęło mnie niepokoić.

– Czy znasz proroka Jeremiasza? – zapytał znienacka mnich. Zawahałem się na moment, zastanawiając, czy nie powinienem po prostu odejść, ale jego przenikliwy wzrok i bijące od tego człowieka niezwykłe dostojeństwo kazało mi pozostać.

– Tak – odpowiedziałem – znam proroka Jeremiasza, a także Izajasza, Barucha, Ezechiela, Daniela, Amosa, Jonasza, Zachariasza i Malachiasza – wyliczyłem innych, którzy pozostali w mej pamięci z czasów pobytu w internacie prowadzonym przez jeden z klasztorów.

Odpowiedź zaskoczyła mnicha, a nawet, jak się wydawało, wywołała jego zadowolenie, z jego twarzy bowiem nagle zniknęła sztywność, ruchy zaś utraciły dotychczasową marionetkowość.

– W owym czasie, jak powiada Jeremiasz, dobędzie się z grobów kości królów judzkich i kości ich książąt, kości kapłanów, kości proroków i kości mieszkańców Jeruzalem. I rozłoży się je na słońcu i w świetle księżyca, i wszystkich ciał niebieskich, które kochali, które czcili, za którymi chodzili, których się radzili i którym się kłaniali; nie będą zebrane ani pogrzebane, staną się nawozem na polu. Lecz wszyscy, którzy ocaleją z tego rodu złego, wybiorą raczej śmierć niż życie na wszystkich miejscach, dokądkolwiek ich wygnałem, mówi Pan Zastępów.

Spojrzałem pytająco na mnicha, który ujrzawszy bezradność w moim wzroku powiedział: – Jeremiasz osiem, jeden do trzy.

Przytaknąłem. Mnich uniósł głowę, wysuwając brodę nieomal poziomo do przodu, i grzbietem dłoni delikatnie zaczął gładzić od spodu swe wspaniałe uwłosienie.

– Ja jestem Jeremiaszem – powiedział, w tonie zaś jego głosu zabrzmiała swego rodzaju próżność, cnota zupełnie nie kojarząca się z mieszkańcami klasztorów. – Wszyscy tutaj nazywają mnie bratem Jeremiaszem, ale to bardzo długa historia.

– Jesteś, ojcze, benedyktynem?

– Wsadzono mnie do tego klasztoru – odparł czyniąc przeczący ruch dłonią – ponieważ sądzono, że mogę tu wyrządzić najmniej szkód. Tak więc żyję tutaj bez godności, jako konwertyta, według Ordo Sancti Benedict *, spokojny i nieskalany potrzebami doczesnej egzystencji. Gdybym tylko mógł, uciekłbym!

– Od jak dawna jest ojciec w tym klasztorze?

– Od tygodni, miesięcy, a może od lat. Jakie to ma znaczenie!

Skargi brata Jeremiasza wzbudziły moje zainteresowanie, więc z pożądaną w takiej sytuacji ostrożnością zacząłem wypytywać go o wcześniejsze losy.

Wtedy zagadkowy mnich zamilkł, opuścił brodę na piersi i spojrzał w dół na swe sparaliżowane nogi. Poczułem, że zbyt daleko posunąłem się swoim pytaniem, ale zanim zdołałem go przeprosić, Jeremiasz zaczął mówić.

– Cóż możesz wiedzieć, mój synu, o Michelangelo…

A potem zaczął opowiadać, mówiąc urywanym głosem, nie spoglądając przy tym na mnie. Widać było, że zastanawia się nad każdym słowem, zanim je wypowie, a mimo to wydały mi się one chaotyczne i pozbawione związku. Nie przypominam sobie już szczegółów, przede wszystkim dlatego, że mnich ciągle poprawiał się, połykał słowa i zaczynał zdania na nowo. Zapamiętałem jednakże z tej opowieści, że za murami Watykanu dzieją się rzeczy, o których praktykujący i głęboko wierzący chrześcijanin nie ma bladego pojęcia oraz, co mnie przeraziło, że Kościół jest casta meretrix, niepokalaną ladacznicą. Mnich opowiadając używał przy tym wyrażeń fachowych i upajał się nieomal takimi słowami, jak teologia kontrowersji, teologia moralności i dogmatyka, co spowodowało, że moje wątpliwości, iż brat Jeremiasz może nie być przy zdrowych zmysłach, zniknęły o wiele szybciej, aniżeli się pojawiły. Wymieniał nazwy i daty soborów, dzieląc je na partykularne, plenarne i prowincjalne, opowiadał o zaletach i wadach episkopalizmu, by nagle przerwać i zapytać: „Czy także i ty uważasz mnie za szalonego?”

Tak, powiedział słowo „także”, co mnie zaskoczyło. Najwyraźniej brat Jeremiasz był traktowany w tym klasztorze jako człowiek niepoczytalny, jak jakiś uciążliwy heretyk. Nie przypominam sobie, co odpowiedziałem na to pytanie. Pamiętam tylko, że moje zainteresowanie tym mężczyzną było coraz większe. Powróciłem więc do mego poprzedniego pytania i poprosiłem, aby opowiedział mi, w jaki sposób znalazł się w tym klasztorze. Jeremiasz jednak zwrócił twarz ku słońcu i milczał z zamkniętymi oczami. Obserwując go zauważyłem po chwili, iż jego broda zaczyna drżeć; trudne z początku do zauważenia ruchy ciała stawały się coraz gwałtowniejsze i naraz konwulsje ogarnęły cały tors mnicha, wargi zaś dygotały niby w gorączce. Cóż za straszliwe wydarzenia musiały przewijać się przed zamkniętymi oczyma tego człowieka!

Z wieży klasztornego kościoła dobiegł nas dźwięk dzwonu zwołującego na modły do prezbiterium. Brat Jeremiasz wyprostował się, jakby obudzony nagle z głębokiego snu.

– Nie opowiadaj nikomu o naszym spotkaniu – rzekł pośpiesznie. – Najlepiej będzie, jeżeli ukryjesz się w altanie i nie zauważony opuścisz klasztor podczas nieszporów. Przyjdź jutro o tej samej porze! Będę na ciebie czekał!

Zastosowałem się do zaleceń mnicha i ukryłem w małej drewnianej szopie. Zaraz potem usłyszałem zbliżające się kroki. Wyjrzałem ukradkiem przez na wpół zaślepione okno i zobaczyłem jednego z benedyktynów popychającego wózek z Jeremiaszem w kierunku kościoła. Obaj mężczyźni nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Zdawało się, że nie zauważają się nawzajem, jak gdyby jeden dopełniał jakiegoś niezmiennego rytuału, drugi zaś znosił to z całkowitą obojętnością.

Nieco później, usłyszawszy dobiegające z kościoła gregoriańskie pieśni, wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem ku wyjściu, trzymając się jednak cienia rzucanego przez altanę, aby nie zostać odkrytym przez kogoś, kto mógłby patrzeć z jednego z okien otaczających ogród budynków klasztornych, chciałem bowiem koniecznie znowu spotkać się z bratem Jeremiaszem. Wzdłuż wysokiego muru oporowego prowadziły w dół strome kamienne schody; na ich końcu znajdowała się broniąca wejścia żelazna brama, którą jednak łatwo można było pokonać.

Tą właśnie drogą opuściłem klasztor i rajski ogród, następnego dnia zaś wszedłem doń w taki sam sposób. Nie czekałem zbyt długo i jeden z konfratrów, bez słowa, jak poprzedniego dnia, wtoczył do ogrodu wózek z siedzącym w nim Jeremiaszem.

– Od kiedy tu jestem, nikt nie zainteresował się moim dawnym życiem – zaczął bez ogródek mnich – a nawet wręcz przeciwnie, zadano sobie wiele trudu, aby o nim zapomnieć i odizolować mnie od świata. Chcieli mi tu wmówić, że zwariowałem, tak jak gdybym był zdemoralizowanym spirytualistą czy wyznawcą mahometańskiej sekty Starca z Gór. Być może, pełna prawda o mnie nie dotarła do tego klasztoru; choćbym zaklinał się po tysiąckroć, nikt mi nie uwierzy. Nie inaczej musiał czuć się niegdyś i Galileusz.

Zapewniłem uroczyście, że wierzę w każde jego słowo; czułem, iż ma wielką potrzebę zwierzenia się komuś.

– Moja opowieść jednak nie uczyni cię szczęśliwym – zaznaczył brat Jeremiasz, ja zaś odpowiedziałem, że potrafię to znieść. Wtedy samotny zakonnik rozpoczął swoje opowiadanie. Mówił spokojnie, chwilami nawet z dużym dystansem do wydarzeń, o jakich opowiadał. Pierwszego dnia dziwiłem się, dlaczego sam nie występuje w tej opowieści, ale już drugiego stało się dla mnie stopniowo jasne, że jego postać pojawia się w niej w trzeciej osobie jako neutralny obserwator. Tak, jedną z osób, o których tak szeroko opowiadał, musiał być on sam – brat Jeremiasz.

Spotykaliśmy się w rajskim ogrodzie klasztoru przez pięć kolejnych dni, ukrywając za dziko wybujałym różanym żywopłotem lub też niekiedy w butwiejącej szopie. Jeremiasz opowiadał, wymieniając nazwiska i fakty, i mimo iż czasami jego historia wydawała się zupełnie fantastyczna, ani przez moment nie wątpiłem w jej prawdziwość. Opowiadając, brat Jeremiasz tylko z rzadka spoglądał na mnie; jego wzrok był utkwiony w jakimś dalekim, wyimaginowanym punkcie, tak jak gdyby odczytywał tekst umieszczony na tablicy. Nie odważyłem się przerwać jego opowieści ani razu, nie zadałem też ani jednego pytania, w obawie, że straci wątek, a także dlatego, iż jego historia całkowicie mnie zafascynowała. Unikałem również jakichkolwiek notatek, które mogłyby powstrzymać potok słów zakonnika, tak więc poniższą historię spisuję z pamięci. Sądzę jednak, że jej treść jest zbliżona do słów, jakie wypowiedział brat Jeremiasz.

Загрузка...