CZĘŚĆ TRZECIA

Notatki z martwej strefy

1

Portsmouth, N.H.

23 stycznia 1979


Drogi Tato


Strasznie jest pisać taki Ust, toteż postaram się, żeby był maksymalnie krótki. Kiedy go dostaniesz, prawdopodobnie nie będę już żył. Przydarzyła mi się straszna rzecz i myślę teraz, że wszystko moglo zacząć się na długo przed kraksą i śpiączką. Oczywiście, wiesz o tej sprawie z jasnowidzeniem i może pamiętasz, jak mama przysięgała na łożu śmierci, że taki byt Boski plan, że Bóg ma dla mnie jakieś zadanie. Prosiła mnie, żebym się przed tym nie uchylał, a ja obiecałem Jej, że nie będę – nie myślałem tego serio, po prostu chciałem, żeby się uspokoiła. Teraz wychodzi na to, że w jakiś dziwny sposób miała rację. Tak naprawdę, to dotąd nie wierzę w Boga (nie w Istotę, planującą za nas nasze życie i dającą nam do wykonania te wszystkie małe zadania jak harcerzom, zdobywającym odznaki sprawnościowe na Wielkiej Ścieżce Życia). Ale nie wierzę też, że wszystko, co mi się przydarzyło, to tylko ślepy przypadek.

Tato, w lecie 1976 roku poszedłem na mityng Stillsona w Trimbull, miasteczku w New Hampshire, w trzecim okręgu. Może przypominasz sobie, że Stillson kandydował wtedy po raz pierwszy. Kiedy szedł w stronę estrady, ściskał wiele rąk, między innymi moją. Możesz mieć kłopoty, żeby uwierzyć w to, co teraz napiszę, chociaż widziałeś mnie w akcji. Zahaczyłem wtedy coś, ale nie tylko „zobaczyłem", Tato. To była w i z j a, albo w sensie biblijnym, albo bardzo podobna. Co dziwniejsze, nie była taka jasna jak te obrazy, które widziałem wcześniej – wszystko zakrywał dziwny, niebieski poblask, którego nigdy przedtem nie było – ale za to niesamowicie potężna. Zobaczyłem Grega Stillsona jako prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie wiem, kiedy to miałoby nastąpić, mogę tylko powiedzieć, że był prawie łysy. Powiedziałbym, że za czternaście lat, najwyżej osiemnaście. Jak wiesz, mogę widzieć, a nie interpretować; a w tym przypadku zdolność widzenia była poważnie ograniczona przez ten dziwny niebieski filtr, ale widziałem wystarczająco wiele. Jeśli Stillson zostałby prezydentem, pogorszyłby drastycznie sytuację międzynarodową, od samego początku całkiem złą, ponadto spowodowałby powszechną wojnę atomową. Sądzę, że zaczęłaby się w Południowej Afryce. Wiem, że w trakcie tej krótkiej, krwawej wojny głowic użyłyby nie dwa lub trzy narody, lecz może nawet dwadzieścia – nie Ucząc grup terrorystycznych.

Tato, wiem, że może Ci się to wydać szaleństwem. Mnie samemu wydaje się szaleństwem. Ale nie mam wątpliwości, nie mam zamiaru siedzieć i myśleć, myśleć, aż wymyślę, że może to być mniej prawdziwe, mniej pilne, niż rzeczywiście jest. Nie wiedziałeś – nikt nie wiedział – że nie uciekłem od Chatswor-thów z powodu pożaru restauracji. Uciekałem przed Gregiem Stillsonem i tym, co powinienem zrobić. Kryłem się jak Eliasz w jaskini albo jak Jonasz, który skończył w brzuchu wieloryba. Myślałem, że poczekam i zobaczę, wiesz? Poczekam i zobaczę, czy zdarzy się coś, co będzie jasno wskazywać na tak straszliwą przyszłość. Prawdopodobnie czekałbym nadal, ale na jesieni zeszłego roku bóle głowy nasiliły się, ponadto zdarzył się też ten wypadek podczas budowy drogi, przy której pracowałem. Przypuszczam, że Keith Strang, majster, z którym pracowałem, będzie o nim pamiętał…

2

Fragment zeznań przed tak zwaną „Komisją Stillsona" pod przewodnictwem senatora Williama Cohena z Maine. Pytania zadaje Norman D. Verizer, Główny Doradca Komisji. Świadkiem jest pan Keith Strang zamieszkały na Desert Boulevard 1421 w Phoenix, Arizona.

Data zeznań: 17 sierpnia 1979 roku.

Verizer: W tym czasie John Smith zatrudniony był w Departamencie Robót Publicznych w Phoenix, prawda?

Strang: Tak, proszę pana.

V.: Było to na początku grudnia 1978 roku?

S.: Tak, proszę pana.

V.: Czy siódmego grudnia zdarzyło się coś, co pan specjalnie zapamiętał? Coś związanego z Johnnym Smithem?

S.: Tak, proszę pana.

V.: Jeśli jest pan tak uprzejmy, proszę opowiedzieć o tym komisji.

S.: No, wróciłem do naszych garaży, żeby wziąć dwie dwu-dziestokilogramowe beczki pomarańczowej farby. Rozumie pan, malowaliśmy linie na drodze. Tego dnia, o którym pan mówi, Johnny – to znaczy John Smith – był na Rosemont Avenue, malując nowe linie. No, więc dotarłem tam około czwartej piętnaście, jakieś czterdzieści pięć minut przed końcem pracy, i ten Herman Joellyn, z którym już panowie rozmawialiście, podszedł do mnie i powiedział: „Lepiej sprawdź Johnny'ego, Keith. Coś się z nim stało. Próbowałem z nim rozmawiać, ale zachowuje się tak, jakby mnie nie słyszał. Prawie mnie rozjechał. Lepiej doprowadź go do porządku". Tak właśnie powiedział. Więc ja odrzekłem mu: „A co on takiego robi, Hermie?" A Hermie mówi: „Sprawdź sam". Więc pojechałem na drogę i najpierw wszystko było w porządku, a później, jejku!

V.: Co pan zobaczył?

S.: To znaczy, przed spotkaniem z Johnnym?

V.: Tak, oczywiście.

S.: Linia, którą malował, była nierówna. Najpierw tylko odrobinę – raz w jedną, raz w drugą stronę – nie była prosta, rozumie pan. A Johnny zawsze malował najlepsze linie w całym zespole. Później było już całkiem źle. Całą drogę pokrywały zygzaki i pętle. Gdzieniegdzie wyglądało to tak, jakby jeździł w kółko. Przez jakieś sto metrów malował linię na miękkim poboczu.

V.: I co pan zrobił?

S.: Zatrzymałem go. To znaczy, w końcu go zatrzymałem. Podjechałem do jego wózka i zacząłem krzyczeć. Musiałem krzyknąć kilkanaście razy, bo w ogóle mnie nie słyszał.

A później skręcił i wgniótł błotnik w moim samochodzie. Też własność Departamentu. Więc nacisnąłem klakson i znów na niego wrzasnąłem, i to chyba wreszcie do niego dotarło. Wrzucił luz i spojrzał na mnie. Zapytałem go, co na miłość Boską wyprawia.

V.: Co panu odpowiedział?

S.: „Cześć". I to wszystko. „Cześć, Keith". Jakby wszystko było w najlepszym porządku.

V.: A pan odpowiedział…

S.: Moja odpowiedź nie nadaje się do powtórzenia. Byłem wściekły. A Johnny po prostu tam stał, rozglądał się i opierał o wózek, jakby miał upaść, gdyby go puścił. Wtedy zorientowałem się, że wygląda na bardzo chorego. Zawsze był chudy, wie pan, ale teraz był też blady jak papier, a kącik ust miał jakby… wie pan… opuszczony. Najpierw nawet nie rozumiał, co do niego mówię. Później rozejrzał siei zobaczył, jak namalował linię: po całej drodze.

V.: I powiedział…

S.: Powiedział, że przeprasza. A później… nie wiem, jak to powiedzieć… zachwiał się i przyłożył dłoń do twarzy. Więc zapytałem go, co się stało, a on powiedział… no, mnóstwo dziw-nych rzeczy. Mówił bez sensu.

Cohen: Panie Strang, komisja szczególnie interesuje się wszystkim, co powiedział pan Smith i co może rzucić światło na tę sprawę. Czy pamięta pan jego słowa?

S.: No, najpierw powiedział, że nic się nie stało, tylko pachnie to jak opona. Jak płonąca opona. A później dodał: „Akumulator wybuchnie, kiedy będziesz chciał go doładować". I coś takiego: „Mam w szufladzie ziemniaki, a oba radia są na słońcu. Więc dla drzew wszystko skończone". Tyle zapamiętałem. Jak powiedziałem, to wszystko było dziwne i zwariowane.

V.: A co się zdarzyło potem?

S.: Stracił równowagę. Złapałem go za ramię i dłoń, ta, którą zasłaniał sobie twarz, opadła. Zobaczyłem, że prawe oko ma całkiem przekrwione. Zemdlał.

V.: Ale zanim zemdlał, powiedział coś jeszcze, prawda?

S.: Tak, proszę pana, powiedział.

V.: A co to było takiego?

S.: Powiedział: „Później będziemy martwić się o Stillsona, tato, jest teraz w martwej strefie".

V.: Jest pan pewien, że powiedział właśnie to? S.: Tak, proszę pana. Nigdy tego nie zapomnę.

3

…a kiedy się obudziłem, leżałem w małej szopie na narzędzia na początku Rosemont Drive. Keith powiedział, że powinienem natychmiast pojechać do lekarza i mam nie wracać do pracy, dopóki nie pojadę. Byłem przerażony, Tato, ale nie z tych powodów, o których chyba myślał Keith. W każdym razie umówiłem się na wizytę u neurologa, o którym napisał mi Sam Weizak w liście z początku listopada. Rozumiesz, napisałem do Sama, że boję się prowadzić samochód, bo czasami widzę podwójnie. Odpisał mi natychmiast, że muszę zobaczyć się z doktorem Vannem; sugerował, że symptomy są niepokojące, ale na odległość nie może postawić diagnozy.

Nie poszedłem od razu do tego lekarza. Przypuszczam, że mózg może płatać człowiekowi różne psikusy, i aż do tego przypadku na drodze myślałem, że przechodzę po prostu taką fazę i że mi się poprawi. Chyba nie chciałem myśleć, co to może oznaczać. Ale ten wypadek przeważył szalę. Poszedłem do lekarza, bo się bałem, ale nie o siebie. Bałem się tego, o czym wiedziałem.

Więc spotkałem się z tym doktorem Vannem; zrobił badania, a później wszystko mi wytłumaczył. Okazało się, że nie mam tak wiele czasu, jak myślałem, bowiem…

4

Fragment zeznań przed tak zwaną „Komisją Stillsona" pod przewodnictwem senatora Williama Cohena z Maine. Pytania zadaje Norman D. Verizer, Główny Doradca Komisji. Świadkiem jest doktor Quentin M. Vann, zamieszkały przy Parkland Drive 17, Phoenix, Arizona.

Data zeznania: 22 sierpnia 1979 roku.

Verizer: Po badaniach i sformułowaniu diagnozy zaprosił pan Johna Smitha do swojego gabinetu, prawda?

Vann: Tak. To było trudne spotkanie. Takie spotkania są zawsze trudne.

Ver.: Czy mógłby pan ujawnić treść tej rozmowy?

Van.: Tak. W tych niezwykłych okolicznościach można, moim zdaniem, uchylić rąbka tajemnicy lekarskiej. Zacząłem od stwierdzenia, że Smith musiał mieć przerażające doświadczenie. Zgodził się. Prawe oko miał nadal bardzo przekrwione, choć było już lepiej. Przerwaniu uległo małe naczynie krwionośne. Jeśli można odwołać się do planszy…

(W tym miejscu materiał został skrócony i skondensowany).

Ver.: A kiedy już wytłumaczył pan to Smithowi…

Van.: Zapytał mnie, jakie mogą być konsekwencje. Użył dokładnie tego słowa: konsekwencje. Wywarł na mnie duże wrażenie swym spokojem, cierpliwością i odwagą.

Ver.: Jakie to były konsekwencje, doktorze Vann?

Van.: Co? Ach, myślałem, że wszystko jest już jasne. John Smith miał zaawansowany nowotwór w płacie czołowym mózgu.

(Poruszenie wśród publiczności, krótka przerwa).

Ver.: Doktorze, przepraszam za tę przerwę. Przypominam publiczności, że są to obrady komisji i że to śledztwo, a nie cyrk. Albo zapanuje tu porządek, albo każę porządkowym opróżnić salę.

Van.: Nic nie szkodzi, panie Verizer.

Ver.: Dziękuję, doktorze. Czy może pan powiedzieć komisji, jak Smith przyjął tę wiadomość?

Van.: Był spokojny. Niezwykle spokojny. Myślę, że w głębi duszy sformułował podobną diagnozę. Powiedział jednak, że bardzo się boi. I zapytał, jak długo będzie żył.

Ver.: Co mu pan odpowiedział?

Van.: Powiedziałem, że w tym momencie pytanie nie ma sensu, ponieważ nadal istnieją pewne możliwości. Powiedziałem mu, że konieczna będzie operacja. Powinienem wspomnieć, że w tamtej chwili nie wiedziałem nic o jego śpiączce i niezwykłym, niemal cudownym wyzdrowieniu.

Ver.: Jaka była jego reakcja?

Van.: Powiedział, że nie będzie żadnej operacji. Był spokojny, lecz bardzo, bardzo stanowczy. Żadnej operacji. Wyraziłem nadzieję, że to sobie przemyśli, bowiem odrzucając operację, wydaje na siebie wyrok śmierci.

Ver.: Jak na to zareagował?

Van.: Poprosił, żebym określił, jak długo może żyć bez operacji.

Ver.: Czy podał mu pan swe przypuszczenia?

Van.: Określiłem to w wielkim przybliżeniu, tak. Powiedziałem mu, że takie guzy rozwijają się bardzo różnie i że znam pacjentów, u których nie powiększały się nawet przez dwa lata, ale coś takiego zdarza się raczej rzadko. Powiedziałem, że bez operacji będzie najprawdopodobniej żył przez osiem do dwudziestu miesięcy.

Ver.: A on nadal nie wyrażał zgody na operację, prawda?

Van.: Tak, to prawda.

Ver.: Czy zdarzyło się coś niezwykłego, kiedy Smith wychodził?

Van.: Powiedziałbym, że było to bardzo niezwykłe.

Ver.: Jeśli pan może, proszę nam o tym opowiedzieć.

Van.: Dotknąłem jego ręki, chyba pragnąc go powstrzymać. Rozumie pan, nie chciałem, żeby wychodził z gabinetu w takiej sytuacji. Kiedy to zrobiłem, poczułem coś od niego… przypominało to szok elektryczny, ale odniosłem także wrażenie, jakby coś ze mnie wyciągał, jakby mnie osłabiał. Jakby coś ze mnie czerpał. Zgadzam się, że ten opis jest niezwykle subiektywny, ale pochodzi od człowieka wtajemniczonego we wszystkie sekrety sztuki obserwacji. Upewniam pana, że nie było to przyjemne. Odsunąłem się… odsunąłem się od niego… a on zaproponował, żebym zadzwonił do żony, bo wujek Strawberry poważnie się zranił.

Ver.: Strawberry?

Van.: Tak, tak właśnie się wyraził. Brat mojej żony… nazywa się Stanbury Richards. Mój najmłodszy syn, kiedy był mały, zawsze nazywał go wujaszkiem Strawberry. Nawiasem mówiąc, przypomniałem sobie o tym dopiero później. Wieczorem zaproponowałem żonie, żeby zadzwoniła do brata mieszkającego w Coose Lakę w stanie Nowy Jork.

Ver.: I zadzwoniła?

Van.: Tak, zadzwoniła. Serdecznie sobie pogadali.

Ver.: Czy pan Richards – pański szwagier – czuł się dobrze?

Van.: Tak, czuł się doskonale. Ale w następnym tygodniu podczas malowania domu spadł z drabiny i złamał kręgosłup.

Ver.: Doktorze Vann, czy wierzy pan, że John Smith wiedział, że to nastąpi? Czy wierzy pan, że miał moment jasnowidzenia dotyczący brata pańskiej żony?

Van.: Nie wiem. Ale wierzę… że tak mogło być.

Ver.: Dziękuję panu, doktorze…

Van.: Czy mogę powiedzieć coś jeszcze?

Ver.: Oczywiście.

Van.: Jeśli rzeczywiście ciążyło nad nim takie przekleństwo – tak, trzeba nazwać to przekleństwem – to mam nadzieję, że Bóg okaże litość jego umęczonej duszy.

5

…i wiem, Tato; ludzie powiedzą, że zrobiłem to, co planuję, z powodu guza, ale Tato, proszę, nie wierz im. To nieprawda. Guz to tylko ten wypadek, który mnie dogonił, wypadek, który – moim zdaniem - nigdy nie przestał mi się zdarzać. Rośnie w tym samym miejscu, które zostało uszkodzone podczas wypadku, w tym samym miejscu, które - jak sądzę – uszkodziłem podczas upadku, kiedy jako dziecko jeździłem na łyżwach na Roudaround Pond. To właśnie wtedy po raz pierwszy coś zobaczyłem, chociaż nie pamiętam dokładnie, o co chodziło. I miałem też dziwne widzenia tuż przed wypadkiem, na jarmarku w Esty. Zapytaj o to Sarę, jestem pewien, że pamięta. Guz znajduje się w miejscu, które nazywałem „martwą strefą". Okazało się, że to dobra nazwa, prawda? Aż za dobra. Bóg… przeznaczenie… los… jakkolwiek chcesz to nazwać, wydaje się sięgać i równoważyć szalę pewną ręką, a od jego wyroku nie ma odwołania. Być może miałem zginąć w wypadku albo znacznie wcześniej, tego dnia na jeziorku. I wierzę, że kiedy wypełnię swoją misję, szale znów się zrównoważą.

Tato, kocham Cię. Najgorsza – oprócz przekonania, że karabin to jedyna droga wydostania się z pułapki, w której się znalazłem – jest pewność tego, że obciążam Cię brzemieniem gniewu i nienawiści tych, którzy nie wierzą, że Stillson był niedobrym i niesprawiedliwym człowiekiem.

6

Fragment zeznań przed tak zwaną „Komisją Stillsona" pod przewodnictwem senatora Williama Cohena z Maine. Pytania zadaje pan Albert Renfrew, Zastępca Głównego Doradcy Komisji. Świadkiem jest doktor Samuel Weizak, zamieszkały przy Harlow Court w Bagnor, Maine.

Data zeznania: 23 sierpnia 1979.

Renfrew: Zbliżamy się już do przerwy, doktorze Weizak, i w imieniu komisji chciałem panu podziękować za cztery długie godziny zeznań, którze rzuciły wiele światła na interesującą nas sprawę.

Weizak: Nic nie szkodzi.

R.: Chciałem zadać panu ostatnie pytanie, doktorze Weizak, pytanie, które ma, moim zdaniem, największe znaczenie; dotyczy kwestii poruszonej przez Johna Smitha w liście do ojca, znajdującym się w materiale dowodowym. Pytanie brzmi…

W.: Nie.

R.: Pan wybaczy?

W.: Chce mnie pan zapytać, czy to guz mózgu spowodował pociągnięcie za spust tego dnia w New Hampshire, prawda?

R.: Do pewnego stopnia, chyba tak…

W.: Odpowiedź brzmi – „nie". Johnny Smith myślał i rozumował logicznie aż do ostatniej chwili życia. Wskazuje na to jego list do ojca oraz list do Sary Hazlett. Obdarzony był straszliwą, boską mocą – a może klątwą, jak to nazwał mój kolega doktor Vann – ale ani nie był szaleńcem, ani nie działał pod wpływem fantazji wywołanych uciskiem śródczaszkowym – jeśli coś takiego w ogóle jest możliwe.

R.: Lecz czy nie jest prawdą, że Charles Witman, zwany „Teksaskim Snajperem", miał…

W.: Tak, miał guz. Tak jak pilot Eastern Airlines, którego samolot parę lat temu rozbił się na Florydzie. Nikt nie zasugerował nawet, że guz wywarł decydujący wpływ na działania któregokolwiek z nich. Chciałbym zwrócić pańską uwagę na fakt, że inni ludzie złej sławy: Richard Speck zwany „Synem Sama" i Adolf Hitler – nie potrzebowali guza mózgu, by popełniać mordy. Także Frank Dodd, morderca, którego sam Johnny odkrył w miasteczku Castle Rock. Niezależnie od tego, jak komisja oceni czyn Johnny'ego, popełnił go człowiek normalny. Cierpiący wielką umysłową mękę, być może… ale normalny.

7

…a najważniejsze, nie wierz, że dokonałem tego bez długich, bolesnych przemyśleń. Jeśli jego śmierć da mi pewność, że ludzkość przeżyje jeszcze cztery, jeszcze dwa lata, nawet osiem miesięcy, warto go zabić. To źle, ale może przynieść dobre skutki. Nie wiem. Ale nie będę już dłużej odgrywał Hamleta. W i e m, jak niebezpieczny jest Stillson. Tato, bardzo Cię kocham. Uwierz mi.


Twój syn

Johnny.

8

Fragment zeznań przed tak zwaną „Komisją Stillsona" pod przewodnictwem senatora Wilłiama Cohena z Maine. Pytania zadaje Albert Renfrew, Zastępca Głównego Doradcy Komisji. Świadkiem jest pan Stuart Clawson, zamieszkały przy Black-strap Road w Jackson, New Hampshire.

Renfrew: Więc mówi pan, że tylko przypadkiem miał przy sobie swój aparat, panie Clawson?

Clawson: Jasne! Również przypadkiem wyszedłem z domu. Omal nie poszedłem tego dnia na spotkanie, chociaż lubię Stillsona – no, w każdym razie lubiłem go przedtem. Wie pan, ratusz stał się dla mnie nieprzyjemnym miejscem.

R.: Z powodu egzaminu?

C.: Zgadł pan. Oblać egzamin na prawo jazdy to doprawdy okropna rzecz. Ale w końcu powiedziałem sobie, co, do diabła! I zrobiłem zdjęcie. Rany! Chyba nieźle na nim zarobię. Jak podniesienie flagi na Iwo Jima.

R.: Mam nadzieję, że nie sądzi pan, iż to wszystko urządzono wyłącznie z myślą o pańskiej karierze, młody człowieku.

C.: Ależ nie! Myślałem… no… sam nie wiem, co myślałem. Jezu, jestem tylko szczęśliwy, że miałem przy sobie mojego ni-kona, to wszystko.

R.: I zrobił pan zdjęcie, kiedy Stillson podnosi to dziecko?

C.: Matta Robesona. Tak, szanowny panie.

R.: Czy to powiększenie tego zdjęcia?

C.: To moje zdjęcie, tak.

R.: Co się działo, kiedy pan już je zrobił?

C.: Pogoniło za mną dwóch jego gangsterów. Krzyczeli: „Oddaj nam aparat, mały! Rzuć go!" Takie gów… no, takie różne.

R.: A pan uciekał?

C.: Czy uciekałem? Boże, pewnie, że uciekałem. Gonili mnie prawie aż do miejskiego parkingu. Jeden omal mnie nie złapał, ale poślizgnął się na lodzie i upadł.

Cohen: Młody człowieku, powiedziałbym, że uciekając przed tymi łobuzami, wygrał pan najważniejszy wyścig w życiu.

C.: Dziękuję panu. To, co zrobił Stillson… może gdyby pan tam był, ale… zasłaniać się dzieckiem, to wstrętne. Założę się, że ludzie z New Hampshire nie wybiorą go teraz nawet na hycla. Nawet…

R.: Dziękuję, panie Clawson. Świadek jest wolny.

9

I znów październik.

Sara długo zwlekała z tą podróżą, ale teraz nadszedł czas, kiedy nie sposób już było zwlekać dłużej. Czuła to. Zostawiła dwójkę dzieci z panią Ablanap – mieli teraz pomoc domową i dwa samochody zamiast małego czerwonego pinto; dochody Walta sięgały trzydziestu tysięcy dolarów rocznie – i sama przyjechała do Pownall.

Zatrzymała się na poboczu ładnej, wiejskiej drogi, wysiadła i przeszła na drugą stronę, na niewielki cmentarz. Mała, zaśniedziała plakietka na kamiennym słupie bramy oznajmiała jego nazwę: BRZOZY. Otaczał go chwiejny, kamienny murek, teren był utrzymany w czystości. Po Dniu Pamięci sprzed pięciu miesięcy pozostały gdzieniegdzie wypłowiałe flagi. Wkrótce miał je przykryć śnieg.

Szła powoli nie śpiesząc się; wiatr powiewał rąbkiem jej ciemnozielonej sukienki. Tu leżały pokolenia BOWDENÓW, tu rodzina MARSTENÓW, tu, wokół dużego granitowego nagrobka PILLBURY'OWIE, których rodowód sięgał 1750 roku.

A pod tylną ścianą stał względnie nowy nagrobek z prostym napisem: JOHN SMITH. Sara uklękła i powoli, z namysłem, przesunęła palcami po jego gładkiej powierzchni.

10

23 stycznia 1979


Kochana Saro.


Właśnie napisałem do ojca bardzo ważny Ust, zabrało mi to prawie półtorej godziny ciężkiej pracy. Nie mam już siły pisać go jeszcze raz, więc chcę Cię poprosić, byś skontaktowała się z Tatą n a t y c h m i a s t. Zrób to, nim zaczniesz czytać dalej.

Teraz więc, najprawdopodobniej, wiesz już wszystko. Chcę Ci tylko wyznać, że ostatnio dużo myślałem o naszej randce na jarmarku w Esty. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że dwie rzeczy, które z niej zapamiętałaś, to prawdopodobnie szczęśliwa passa, którą miałem przy kole fortuny (pamiętasz tego dzieciaka, który powtarzał: „Uwielbiam patrzeć, jak ten gość dostaje w tyłek"), i maska, którą włożyłem, żeby Cię przestraszyć. Miał to być żart, ale rozgniewałaś się i nasza randka omal się wtedy nie skończyła. Pewnie gdyby tak się to wszystko skończyło, nie byłoby mnie tu teraz, a ten taksówkarz nadal by żył. Jednak, z drugiej strony, może ważne rzeczy w przyszłości są nieuniknione i to, co się zdarzyło, miałoby miejsce i tak, tydzień, miesiąc albo rok później.

Cóż, mieliśmy szansę i chyba okazało się, że wylosowaliśmy przegrywający numer, podwójne zero. Ale chcę, żebyś wiedziała, że myślę o Tobie, Saro. Nigdy naprawdę nie miałem nikogo innego i ta noc by la naszą najlepszą nocą…

11

Cześć, Johnny – szepnęła Sara, a gałęziami drzew płonących jesiennymi barwami poniszył wiatr; czerwony liść spłynął z jasnobłękitnego nieba i nie zauważony wylądował na jej włosach. – Jestem tu. W końcu przyjechałam.

To, że mówiła na głos, powinno wydawać się dziwne; kiedyś powiedziałaby, że tylko szaleńcy rozmawiają z umarłymi na cmentarzach. Lecz teraz zaskoczyły ją jej własne uczucia, uczucia tak silne, tak intensywne, że poczuła kłucia w sercu i zacisnęła dłonie. Być może, mimo wszystko, rozmowa z nim w tej chwili była całkiem na miejscu; przecież minęło już dziewięć lat i wszystko się skończyło. Teraz będzie już tylko Walt, dzieci i mnóstwo uśmiechów z jednej z ław stojących za mównicą, z której przemawia jej mąż, nie kończące się uśmiechy w tle i od czasu do czasu artykuły w niedzielnych dodatkach – jeśli tylko kariera polityczna jej męża rozwinie się tak, jak pewien jest, że się rozwinie. Z każdym rokiem przybędzie więcej siwych włosów, nie będzie już mogła chodzić bez biustonosza, zacznie robić silniejszy makijaż; w przyszłości będzie prowadziła zajęcia w YWCA w Bagnor, robiła zakupy, Denny pójdzie do pierwszej klasy, a Janis do przedszkola; w następnych latach czekają ją sylwestrowe zabawy, śmieszne kapelusze, wejdzie w lata osiemdziesiąte rodem wprost z powieści science fiction, a także w to dziwne, niemal nieuchwytne zjawisko – wiek średni.

W jej przyszłości nie ma już jarmarków.

Oczy napełniły się gorzkimi łzami.

– Och, Johnny – powiedziała – wszystko miało być inaczej, prawda? Nie miało się tak skończyć.

Opuściła głowę, przełknęła gwałtownie łzy – nic nie pomogło. Zaczęła szlochać i jaskrawe światło słońca rozszczepiło się w tęczę. Wiatr, tak łagodny w porze babiego lata, na jej mokrych policzkach wydawał się zimny jak w lutym.

– To nie w porządku! – krzyknęła BOWDENOM, MARSTENOM i PILLSBURYM, martwej kongregacji słuchaczy, którzy mogli tylko zaświadczyć, że życie jest krótkie, a śmierć to kres wszystkiego. – O Boże, to nie w porządku!

I wtedy poczuła dłoń na szyi.

12

…ta noc była naszą najlepszą nocą, chociaż czasami trudno mi uwierzyć, że w ogóle byt rok 1970, niepokoje na kampusach, Nixon jako prezydent, żadnych kieszonkowych kalkulatorów, żadnych magnetowidów, żadnego Bruce'a Springsteena i kapel punkowych. A czasem wydaje mi się, jakby to zdarzyło się wczoraj, jakbym był w stanie tego niemal dotknąć; wydaje mi się, że gdybym tylko mógł wziąć Cię w ramiona albo dotknąć Twojego policzka lub szyi, to zabrałbym Cię w inną przyszłość, w której nie ma bólu, ciemności i trudnych wyborów.

Cóż, wszyscy robimy, co możemy, i to musi wystarczyć… a nawet jeśli nie wystarczy i tak musi wystarczyć. Mam tylko nadzieję, że będziesz wspominać mnie jak najlepiej, kochana Saro. Wszystkiego najlepszego.

Z wyrazami miłości

Johnny.

13

Sara wciągnęła powietrze w płuca, wyprostowała się, oczy miała wielkie, okrągłe…

– Johnny…?

I wszystko znikło.

Cokolwiek to było, znikło. Rozejrzała się i oczywiście nie było tu nikogo. Ale mogła sobie wyobrazić, jak stoi obok z rękami głęboko w kieszeniach spodni, z tym swoim lekkim, łatwym, krzywym uśmieszkiem na ustach i twarzą bardziej miłąniż przystojną, opierając się wygodnie o nagrobek, bramę albo drzewo z liśćmi płonącymi gasnącym ogniem jesieni. Nie ma sprawy, Saro – tylko czy ciągle wąchasz tę wstrętną kokainę?

Nie ma tu nikogo oprócz Johnny'ego; jest gdzieś blisko, może wszędzie?

„Wszyscy robimy, co możemy, i to musi wystarczyć… a nawet jeśli nie wystarczy, i tak musi wystarczyć. Nigdy nic nie tracimy, Saro. Nic, czego nie można odzyskać."

– Zawsze ten sam stary Johnny – szepnęła, opuściła cmentarz i przeszła przez drogę. Zatrzymała się na chwilę i obejrzała. Powiał mocny, październikowy wiatr i przez świat przemknęły wielkie plamy światła i cienia. Drzewa zaszumiały tajemniczo.

Sara wsiadła do samochodu. Odjechała.

Загрузка...