CZĘŚĆ DRUGA

Roześmiany tygrys

ROZDZIAŁ 17

l

Chłopiec czytał powoli, przesuwając palcem po linijkach tekstu; długie, opalone nogi futbolisty wyciągnął w stronę basenu. Był pogodny czerwcowy dzień.

„Oczywiście młody Denny Ju… Juniper… młody Denny Juniper był martwy i przy… przypuszczam, że niewielu ludzi na tym świecie powiedziałoby, że nie za… zaś… za…" – O cholera, nie wiem.

– Niewielu ludzi na tym świecie powiedziałoby, że nie zasłużył na śmierć – podpowiedział mu Johnny Smith. – To tylko taki bardziej skomplikowany sposób stwierdzenia, że ludzie zgodziliby się, iż śmierć Denny'ego to dobra rzecz.

Chuck przyglądał mu się; na jego zazwyczaj miłej twarzy odbiły się znajome emocje: rozbawienie, złość, zawstydzenie i cień gniewnej niecierpliwości. Westchnął i opuścił wzrok na książkę Maxa Branda, którą trzymał w ręku.

„Zasłużył na śmierć. Ale moją wielką tra… traaa…"

– Tragedią – podpowiedział mu Johnny.

„Ale moją wielką t r a g e d i ą było to, że zginął, kiedy miał właśnie odkupić niektóre ze swych złych uczynków jedną wielką oddaną światu przysługą.

Oczywiście natychmiast doprowadziło mnie to do mdło… mdłoś… mdło…"

Chuck zamknął książkę, spojrzał na Johnny'ego i uśmiechnął się pogodnie.

– Skończmy na dziś, Johnny. Co ty na to? – Uśmiech Chucka sprawiał wrażenie najszczerszego w świecie. Widząc ten uśmiech, dziewczyny od dopingu w całym New Hampshire prawdopodobnie od razu padały na łóżka. – Czyż ten basen nie wygląda wspaniale? Założę się, że tak! Widzę, jak pot spływa po tym twoim niedożywionym, chudym, biednym ciałku.

Johnny musiał przyznać – przynajmniej w myśli – że basen rzeczywiście wygląda wspaniale. Pierwsze tygodnie lata 1976, Roku Dwusetlecia, były niezwykle gorące i duszne. Za ich plecami, po drugiej stronie dużego, białego domu, brzęczała kosiarka, którą Ngo Phat, wietnamski ogrodnik, kosił to, co Chuck nazywał frontową czterdziestką. Dźwięk ten sprawiał, że miało się ochotę wypić dwie szklanki lemoniady i zasnąć.

– Tylko bez żadnych ubliżających uwag o moim chudym ciałku – powiedział. – A poza tym, dopiero zaczęliśmy rozdział.

– Jasne. Ale przedtem przeczytaliśmy już dwa. – Błaganie.

Johnny westchnął. Zazwyczaj udawało mu się utrzymać Chucka przy książce, ale nie dziś po południu. Dziś mały walczył nieudolnie z fragmentem, w którym John Sherburne ustawił swych strażników wokół więzienia w Amity, ale zły Czerwony Jastrząb przedarł się przez nich i zabił Denny'ego Junipera.

– No dobrze, skończ tę stronę. Słowo, na którym utknąłeś, to „mdłości". Przecież cię nie ugryzie.

– Dzięki, dobry człowieku. – Chuck rozpromienił się. -I żadnych pytań, dobrze?

– Noo… może kilka.

Chuck zasmucił się, ale było to robione; wyłgał się łatwo i wiedział o tym. Otworzył książkę z ilustracją na okładce, przedstawiającą rewolwerowca wchodzącego do sałoonu przez uchybie drzwi, i zaczął czytać powoli, z wahaniem… Jego głos podczas czytania tak różnił się od głosu, którym mówił normalnie, że mógł należeć do zupełnie innego chłopaka.

„Oczywiście natychmiast doprowadziło mnie to do mdło… do mdłości. Ale okazało się, że to nic w porównaniu z tym, co czekało mnie przy łóżku biednego Toma Ken… Kenyona.

Kenyon dostał kulkę i szybko uwierał, kiedy…"

– Umierał – wtrącił Johnny cicho. – Kontekst, Chuck. Czytaj w kontekście.

– Szybko uwierał. – Chuck zachichotał. Wrócił do lektury. „…szybko umierał, kiedy przy… przyje… przyjechałem."

Johnny czuł, jak znów ogarnia go litość. Litował się nad Chuckiem, pochylonym nad egzemplarzem Ognistej Głowy, tej dobrej końskiej opery, która sama powinna się czytać – Chuckiem, pracowicie śledzącym palcem proste, prowadzące czytelnika,stąd-dotąd" zdania Maxa Branda. Jego ojciec, Roger Chatsworth, był właścicielem „Tkalni i Przędzalni Chatswortha" – w New Hampshire oznaczało to wiele. Miał ten szesnastopoko-jowy dom w Durham ze służbą składającą się z pięciu osób, włączając w to Ngo Phata, który raz na tydzień jeździł do Portsmouth na kurs przygotowawczy dla przyszłych obywateli Stanów Zjednoczonych. Chatsworth jeździł odrestaurowanym kabrioletem Cadillac z 1957 roku, jego żona, słodka czterdziestodwuletnia kobieta o czystych oczach, miała mercedesa, Chuck dostał corvette. Fortuna rodziny wynosiła mniej więcej pięć milionów dolarów.

A siedemnastoletni Chuck był marzeniem Boga, ożywiającego martwą glinę – tak przynajmniej często myślał Johnny. Fizycznie prezentował się wspaniale. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a jego doskonale umięśnione ciało ważyło osiemdziesiąt pięć kilogramów. Jego twarz nie była może na tyle interesująca, by nazwać ją przystojną, ale nie miał trądziku ani pryszczy, dysponował za to parą wspaniałych, zielonych oczu – oczu, które przypominały Johnny'emu jedyną, oprócz Chucka, osobę na świecie, która miała naprawdę zielone oczy – Sarę Hazlett. W liceum Chuck stał się aż niewiarygodną apoteozą Wzorowego Ucznia. Był kapitanem drużyny baseballowej i drużyny futbolowej, przewodniczącym samorządu trzeciej klasy, którą właśnie skończył, wybrano go także przewodniczącym samorządu klasy czwartej. Lecz najbardziej zdumiewające okazało się, że nic z tego nie uderzyło mu do głowy. Mówiąc słowami Herba, który przyjechał raz do Chatsworthów, by sprawdzić, jak się powodzi Johnny'emu, Chuck był „normalnym facetem" – a w jego słowniku nie było większego komplementu. W dodatku pewnego dnia miał stać się szalenie bogatym, normalnym facetem.

A przecież teraz siedział pochylony w ponurym skupieniu nad książką jak żołnierz nad karabinem maszynowym na jakimś samotnym posterunku, strzelając słowami po jednym – tak jak formowały się w jego mózgu. Traktował błyskawiczną akcję powieści Maxa Branda o wędrowcu Johnie „Ognistej Głowie" Sherburnie i jego konfrontacji z renegatem Komanczów, Czerwonym Jastrzębiem, jakby była równie ekscytująca co reklama półprzewodników lub części radiowych.

Lecz Chuck nie był głupi. Miał dobre stopnie z matematyki, wspaniałą pamięć i wystarczające zdolności manualne. Dysponował bogatym słownictwem i rozumiał teorię wymowy, choć najwyraźniej nie jej praktykę; czasami bezbłędnie powtarzał zdanie, by napotkać nieprzezwyciężone trudności, gdy przyszło mu opowiedzieć jego treść. Jego ojciec obawiał się, że cierpi na dysleksję, ale John nie sądził, by tak było – nigdy jeszcze nie spotkał dziecka cierpiącego na prawdziwą dysleksję, chociaż wielu rodziców z ochotą sięgało po ten termin, by wyjaśnić lub usprawiedliwić problemy, jakie ich dzieci miały z czytaniem. Problem Chucka wydawał się bardziej ogólny: wielki, nieopanowany wstręt do czytania.

Problem ten stawał się coraz poważniejszy w ciągu ostatnich pięciu lat nauki, lecz rodzice – i sam Chuck – potraktowali go serio dopiero wtedy, kiedy zaczął zagrażać możliwości uprawiania sportu. Nie to było jednak najgorsze. Jeśli Chuck zechce iść na studia na jesieni 1977 roku, tej zimy będzie miał ostatnią szansę zdania Testu Wiedzy Naukowej. Matematyka nie stanowiła wielkiego problemu, ale reszta egzaminu… cóż… gdyby ktoś głośno czytał mu pytania, osiągnąłby pewnie rezultat średnio dobry. Pięćset punktów, żaden problem. Ale na test WN nie pozwalają wprowadzać kogoś, kto czyta ci na głos pytania, nawet jeśli twój tata jest wielką szychą w biznesie stanu New Hampshire.

„Lecz stwierdziłem, że się zmie… zmie… zmienił. Wiedział, czemu przyjdzie mu stawić czoła i jego odwaga była wspa… wspaaaa… wspaniała. O nic nie prosił, niczego nie żałował. Strach i nie… nieko… niepokój, który od… odczy… odczuwał tak długo, jak długo stał przed nieznanym losem…"

Johnny przeczytał ogłoszenie POSZUKUJĘ NAUCZYCIELA i odpowiedział na nie bez większych nadziei. W połowie lutego przeniósł się do Kittery; musiał, po prostu musiał wynieść się z Pownal z jego napełniającą się codziennie skrzynką pocztową, z reporterami, których coraz więcej znajdowało drogę do jego domu, z nerwowymi kobietami o oczach pełnych krzywdy, które „wpadły tu", ponieważ „akurat były w okolicy" (jedna z tych, które akurat były w okolicy, prowadziła samochód z rejestracją z Maryland, stary ford innej pochodził z Arizony). Ich ręce, wyciągnięte, by go dotknąć…

W Kittery po raz pierwszy w życiu zorientował się, że anonimowe nazwisko John – bez inicjału drugiego imienia – Smith ma swoje dobre strony. Trzeciego dnia w miasteczku zgłosił się do baru poszukującego kucharza, podając jako referencję pracę w okresie studiów i lato, kiedy gotował na uczniowskich koloniach w Rangley Lakes. Właścicielka baru, twarda jak kość wdowa nazwiskiem Ruby Pelletier, spojrzała na jego podanie i stwierdziła:

– Jesteś cholernie wyedukowany jak na odsmażanie frytek. Wiesz o tym, co, siłaczu?

– Jasne – odparł Johnny. – Tak się wyedukowałem, że za nic nie ma dla mnie roboty.

Ruby Pelletier położyła ręce na chudych biodrach, odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła śmiechem.

– A nie zesrasz się o drugiej w nocy, kiedy zwali się tu dwunastu kowbojów z ciężarówek i zamówi jajecznicę, boczek, parówki, grzanki i placuszki?

– Myślę, że nie.

– Myślę, że na razie za cholerę nie wiesz, o czym mówię, ale przyjmę cię, profesorze. Załatw badania, żeby wszystko było jasne dla Ministerstwa Zdrowia, i przynieś zaświadczenie. Zaczynasz od razu.

Zrobił, co chciała, i po pierwszych przeraźliwych dwóch tygodniach (w czasie których poparzył sobie boleśnie prawą rękę, zbyt szybko wkładając koszyk frytek do wrzącego oleju) opanował robotę, która przedtem opanowała jego. Kiedy zobaczył ogłoszenie Chatswortha, posłał życiorys pod podany numer skrytki pocztowej. W życiorysie podał swe pedagogiczne osiągnięcia, wliczając w to jednosemestralne seminarium na temat trudności w opanowaniu wiedzy i czytaniu.

Pod koniec kwietnia, kiedy pracował w barze już dwa miesiące, dostał list od Rogera Chatswortha z zaproszeniem na rozmowę na piątego maja. Johnny załatwił sobie wolne i o drugiej dziesięć tego pięknego, wiosennego dnia siedział w gabinecie Chatswortha, trzymając w ręku wysoką szklankę pełną lodowatej pepsi i słuchając, jak Roger opowiada o kłopotach swego syna.

– Czy to jest dysleksja?

– Nie. Wydaje mi się zwykłym wstrętem do czytania. Chatsworth skrzywił się trochę.

– Syndrom Jacksona?

Zaimponowało to Johnny'emu – i bez wątpienia miało mu zaimponować. Michael Carey Jackson był specjalistą od nauki języka i czytania z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, który dziewięć lat temu spowodował zamieszanie swą książką Nie umie nauczyć się czytać. Opisał w niej zestaw kłopotów z nauką czytania, które objęto wspólną nazwą syndromu Jacksona. Książka była dobra, jeśli czytelnikowi udało się przebić przez ciężki, akademicki żargon. To, że Chatsworthowi najwyraźniej się powiodło, sporo powiedziało Johnny'emu o tym, jak dalece pragnie, by syn pozbył się tych problemów.

– Prawdopodobnie – przytaknął. – Ale rozumie pan, jeszcze nie spotkałem pańskiego syna i nie słyszałem, jak czyta.

– Ma zaległości z zeszłego roku. Pisarze amerykańscy, dziewięciotygodniowy kurs historii i nauka o państwie. Oblał egzamin, bo nie umiał przeczytać nic z tego cholerstwa. Czy ma pan uprawnienia do wykonywania zawodu w stanie New Hampshire?

– Nie. Ale nie widzę problemów z ich otrzymaniem.

– A w jaki sposób zająłby się pan Chuckiem?

Johnny opisał mu, co by zrobił. Dużo głośnego czytania ze specjalnym uwzględnieniem rzeczy szczególnie interesujących: fantasy, fantastyka naukowa, powieści dla młodzieży typu „chłopak spotyka samochód". Bezustanne pytania dotyczące lektury. I techniki relaksacyjne opisane przez Jacksona.

– Ci, którzy mierzą wysoko, mają największe kłopoty – stwierdził. – Za bardzo się starają i tylko wzmacniają blokadę. To rodzaj mentalnej czkawki…

– Jackson to powiedział? – przerwał mu ostro Chatsworth. Johnny uśmiechnął się.

– Nie. Ja to powiedziałem.

– Dobrze. Proszę dalej.

– Czasami, jeśli uczeń wyłączy się po lekcji czytania i nie czuje nacisku, by zaraz opowiedzieć książkę własnymi słowami obwody same się „czyszczą". Kiedy zdarzy się to raz i drugi uczeń zaczyna się zastanawiać, jak poradzić sobie z tym problemem. To kwestia myślenia pozytywnego…

Oczy Chatswortha zabłysły. Johnny właśnie dotknął podstawy jego osobistej filozofii – prawdopodobnie filozofii wszystkich ludzi, którzy doszli do czegoś własnymi siłami.

– Nic tak nie sprzyja sukcesowi jak sukces?

– No, tak. Coś takiego.

– Jak długo zajmie panu zdobycie uprawnień na New Hampshire?

– Nie dłużej niż im odpowiedź na moje podanie. Może ze dwa tygodnie?

– Więc mógłby pan zacząć dwudziestego?

– Czy to znaczy, że pan mnie angażuje? – Johnny aż mrugnął, zaskoczony.

– Jeśli chce pan tej pracy, jest pan zaangażowany. Może pan mieszkać w domku gościnnym. Latem utrzyma to z dala całą tę cholerną rodzinę, nie mówiąc już o przyjaciołach Chucka – a chcę, żeby się rzeczywiście przyłożył. Zapłacę panu sześćset dolarów miesięcznie – to nie jest dużo, ale jeśli uda się z Chuckiem, dostanie pan premię. Znaczną premię. – Chatsworth zdjął okulary i przetarł ręką twarz. – Kocham mojego chłopca, panie Smith. Chcę tylko tego, co dla niego najlepsze. Proszę nam odrobinę pomóc, jeśli to w pana mocy.

– Spróbuję.

Chatsworth włożył okulary i spojrzał w leżący przed nim życiorys.

– Nie uczył pan od strasznie dawna. Nie lubi pan tej pracy? Oto chwila prawdy, pomyślał Johnny.

– Lubiłem – powiedział. – Ale miałem wypadek. Chatsworth spojrzał na blizny na szyi Johnny'ego widoczne w miejscach, w których poprawiono zanikające ścięgna.

– Wypadek samochodowy?

– Tak.

– Ciężki?

– Tak.

– Teraz chyba jest pan już zupełnie zdrowy – stwierdził Chatsworth, wziął życiorys i włożył go do szuflady. Zdumiewające, ale na tym skończyły się pytania. A więc, po pięciu latach, Johnny znowu uczył, choć klasa składała się tylko z jednej osoby.

2

„A jeśli chodzi o mnie, który przy… przyczy… przyczyniłem się do jego śmierci, to ścisnął me ręce słabo w swych dłoniach i uśmiechnął się przy… prze… przepraszająco. To była trudna chwila i odszedłem czując, że uczyniłem światu krzywdę, którą trudno mi będzie kiedyś za… zadów… zadośćuczynić."

Chuck z trzaskiem zamknął książkę.

– No. Ostatni w basenie jest fujarą.

– Zaczekaj sekundkę, Chuck.

– Ajjjjj… – Chuck ciężko opadł na leżak, a jego twarz nabrała wyrazu, który Johnny nauczył się już kojarzyć z pytaniami. Najwięcej było w niej udawanego, pogodnego cierpienia, ale spod jego zasłony wyglądał czasami inny Chuck: ponury, zaniepokojony, przestraszony. Bardzo przestraszony. Bo żyje w książkowym świecie; analfabeci są w Ameryce dinozaurami skazanymi na wymarcie, a Chuck był wystarczająco inteligentny, by doskonale zdawać sobie z tego sprawę. I bał się także, co się z nim stanie, kiedy na jesieni wróci do szkoły.

– Tylko kilka pytań.

– Po co? Przecież wiesz, że nie uda mi się na nie odpowiedzieć.

– Ależ tak. Tym razem odpowiesz na wszystkie.

– Nie rozumiem tego, co czytam, już dawno powinieneś to pojąć. – Chuck był zdenerwowany i nieszczęśliwy. – Nie wiem nawet, po co tu jeszcze siedzisz, oczywiście jeśli nie liczyć forsy.

– Dasz radę odpowiedzieć na wszystkie pytania, ponieważ nie będą dotyczyć książki. Chuck podniósł głowę.

– Nie będą o książce? To po co chcesz pytać? Myślałem…?

– Zrób mi przyjemność, dobrze?.

Serce Johnny'ego biło mocno i nie był wcale zdumiony faktem, że czuje strach. Planował to od dłuższego czasu, czekając tylko na odpowiedni moment. Teraz miał szansę, która mogła się już nie powtórzyć. Bardzo zatroskana pani Chatsworth nie kręciła się w pobliżu, jeszcze bardziej denerwując syna swą obecnością. Żaden z jego przyjaciół nie chlapał się w basenie, uświadamiając mu, że uczy się głośno czytać jak opóźniony w rozwoju czwartoklasista. A co najważniejsze, jego ojciec, człowiek, któremu Chuck najbardziej pragnął sprawić przyjemność, wyjechał. Był w Bostonie, na sympozjum dotyczącym spraw środowiska naturalnego stanu New Hampshire, dyskutując o zanieczyszczeniu wody.

Z tekstu Edwarda Stanneya O trudnościach w nauce czytania:

„Badany, Rupert J., siedział w trzecim rzędzie w kinie, najbliżej ekranu – od reszty widzów dzieliło go co najmniej sześć rzędów. On jeden zauważył, że zgromadzone na podłodze śmiecie zapaliły się. Rupert J. zerwał się z miejsca krzycząc «P-P-P-P-P-…», podczas gdy reszta widzów wrzeszczała, by usiadł i zamknął się.

– Jak się wtedy czułeś? – zapytałem Ruperta J.

– Przez tysiąc lat nie wytłumaczę nikomu, jak się wtedy czułem – odpowiedział. – Bałem się, ale przede wszystkim byłem strasznie sfrustrowany. Czułem, że nie dorosłem do sytuacji, że nie zasługuję na to, żeby mnie nazwać człowiekiem. Jąkanie zawsze sprawiało, że czułem się niedowartościowany. Ale teraz w dodatku czułem się jeszcze jak impotent.

– Coś jeszcze?

– Tak, byłem zazdrosny, bo ktoś inny musiał zobaczyć płomień i… wie pan…

– Zagarnąć chwałę?

– No, tak. Zobaczyłem ogień pierwszy, nikt go jeszcze nie widział. I mogłem tylko powtarzać «P-P-P-P…» jak jakaś cholerna pęknięta płyta. Nie zasługiwałem na to, żeby mnie nazwać człowiekiem, to najlepszy opis sytuacji.

– A jak przełamałeś blok?

– Dzień wcześniej były urodziny mojej matki. Kupiłem jej w kwiaciarni sześć róż. Stałem tam, wszyscy na mnie wrzeszczeli i pomyślałem: otworzę usta i krzyknę «RÓŻE» jak najgłośniej się da. Już przygotowałem sobie to słowo.

– A co zrobiłeś później?

– Otworzyłem usta i wrzasnąłem «POŻAR» jak najgłośniej się dało."

Minęło osiem lat od czasu, gdy Johnny przeczytał opis tego przypadku we wstępie do artykułu Stanneya, ale nigdy o nim nie zapomniał. Zawsze myślał, że kluczowym słowem we wspomnieniach Ruperta J. było słowo „impotent". Jeśli sądzisz, że w tej chwili najważniejszym zdarzeniem na ziemi jest stosunek, prawdopodobieństwo, że nie doznasz wzwodu, wzrasta dziesięcio-, a nawet stukrotnie. A jeśli sądzisz, że najważniejsze w świecie jest czytanie…

– Jak masz na drugie imię, Chuck? – zapytał niedbale.

– Murphy. – Chuck uśmiechnął się leciutko. – Okropnie, nie? To panieńskie nazwisko matki. Jeśli powiesz to Jackowi albo Alowi, będę zmuszony przefasonować ci to twoje chude ciałko.

– Nie bój się. Kiedy masz urodziny?

– Ósmego września.

Johnny zaczął rzucać pytania szybciej, nie dając Chuckowi czasu do namysłu – ale nie były to pytania wymagające namysłu.

– Jak ma na imię twoja dziewczyna?

– Beth. Przecież znasz Beth, Johnny…

– A na drugie? Chuck uśmiechnął się.

– Alma. Równie straszne, co?

– Imię dziadka ze strony ojca?

– Richard.

– Kogo widzisz tego roku w lidze wschodniej?

– Jankesów. Przejdą spacerkiem.

– Kto powinien zostać prezydentem?

– Chciałbym, żeby to był Jerry Brown.

– Zamierzasz sprzedać samochód?

– Nie w tym roku. Może w przyszłym.

– Pomysł mamy, co?

– Jasne. Uważa, że jeżdżę szybciej, niż myślę.

– Jak Czerwony Jastrząb przedarł się przez straże i zabił Denny Junipera?

– Sherburne nie zwrócił wystarczającej uwagi na wejście, prowadzące z celi na więzienny strych – odpowiedział natychmiast Chuck i Johnny poczuł nagły przypływ triumfu, oszałamiający jak duży łyk bourbona bez lodu. Zadziałało! Sprawił, że chłopak zaczął mówić o różach i z całych sił wrzasnął "POŻAR"!

Chłopak przyglądał mu się całkowicie zaskoczony.

Czerwony Jastrząb dostał się na strych przez świetlik. Otworzył go kopnięciem. Zastrzelił Denny'ego Junipera. Zastrzelił też Toma Kenyona.

– Zgadza się, Chuck.

– Pamiętam – szepnął chłopak i popatrzył z uśmiechem na Johnny'ego. – Zaskoczyłeś mnie na tym, że pamiętam.

– Wziąłem cię za rękę i przeprowadziłem wokół czegoś, co przez cały czas stało ci na drodze. Ale, cokolwiek to jest, istnieje nadal. Nie oszukuj się. Kim była dziewczyna, w której zakochał się Sherburne?

– Nazywała się… – Oczy Chucka zaszły mgłą, z niechęcią potrząsnął głową. – Nie pamiętam. – Chłopiec z całej siły uderzył się w udo. – N i c nie pamiętam! Jestem takim pieprzonym idiotą!

– Czy ktoś ci kiedyś mówił, jak się poznali twoi rodzice? Chuck podniósł głowę i uśmiechnął się nieśmiało. Na udzie, w miejscu, w które się uderzył, widać było czerwoną plamę.

– Jasne. Mama pracowała w Avisie, w Charlestonie w Południowej Karolinie. Wypożyczyła tacie wóz na kapciu. – Chuck roześmiał się. – Cały czas twierdzi, że wyszła za niego tylko dlatego, że numer drugi stara się bardziej.

– Kim była dziewczyna, w której zakochał się Sherburne?

– Jenny Langhorne. Narobiła mu strasznych kłopotów. Dziewczyna Gershama. Ruda. Jak Beth… – przerwał i spojrzał tak, jakby Johnny właśnie wyjął królika z kieszeni koszuli. – Znów to zrobiłeś!

– Nie. To ty to zrobiłeś. Ja tylko odwróciłem twoją uwagę.

Proste. Dlaczego uważasz, że Jenny Langhorne narobiła Johnowi Sherburne'owi poważnych kłopotów?

– No bo Gersham był ważną osobą w tym ich miasteczku.

– Jakim miasteczku?

Chuck otworzył usta, ale nic nie powiedział. Nagle odwrócił się i spojrzał na basen, a potem znów na nauczyciela. Z uśmiechem.

– Amity. Jak w tym filmie. Szczęki.

Doskonale. Jak sobie przypomniałeś te nazwę? Chuck uśmiechnął się.

– To nie ma sensu, ale zacząłem się zastanawiać nad tym, że mógłbym spróbować dostać się do reprezentacji pływackiej, i już pamiętałem. Ale trick! Ale wspaniały trick!

– Doskonale. Na dziś chyba wystarczy. – Johnny był zmęczony, spocony, lecz czuł się doskonale. – Na wypadek gdybyś nie zauważył, właśnie dokonaliśmy przełomu. Pływamy. Ostatni jest fujarą.

– Johnny?

– Co?

– Czy to zadziała za każdym razem?

– Jeśli przyzwyczaisz się do stosowania tego sposobu, tak. A za każdym razem, kiedy obejdziesz ten blok, zamiast się przez niego przebijać, sprawisz, że trochę się zmniejszy. Sądzę, że już niedługo sam zauważysz, o ile lepiej idzie ci czytanie. Znam jeszcze kilka innych sposobów. – Umilkł. To, co powiedział Chuckowi, było raczej hipnotyczną sugestią niż prawdą.

– Dzięki. – Maska udanego, pogodnego cierpienia opadła z twarzy Chucka, zastąpiona wyrazem czystej wdzięczności. – Jeśli mi w tym pomożesz to… to chyba padnę i będę ci całował stopy, jeśli tylko zechcesz. Czasami tak się boję, czuję, że mogę zawieść ojca…

– Chuck, nie orientujesz się, że to część problemu?

– Naprawdę?

– Naprawdę. Za bardzo się starasz. Za bardzo spinasz. Za bardzo… wszystko. A ten blok niekoniecznie jest psychologiczny, wiesz? Są ludzie, którzy sądzą, że niektóre problemy z czytaniem, syndrom Jacksona, wstręt do książki, to wszystko może być spowodowane defektem przy porodzie. Uszkodzony obwód, przełącznik nie działa, martwa… – Johnny gwałtownie zamknął usta.

– Co?

– Martwa strefa – podjął powoli. – Cokolwiek. Nie chodzi o nazwy, tylko o rezultaty. Trick z odwróceniem uwagi w rzeczywistości wcale nie jest trickiem. To uczenie biernej części mózgu, jak zastąpić tę, która nie działa. W twoim przypadku oznacza werbalizację myśli za każdym razem, kiedy trafisz w przeszkodę. Zmianę części mózgu, z której wypływa myśl. Uczysz się przestawiać zwrotnicę.

– Ale czy dam radę? Czy twoim zdaniem dam radę?

– Wiem, że dasz.

– W porządku. Dam radę. – Chuck skoczył do basenu i wypłynął, strząsając z długich włosów drobne kropelki wody. -Wskakuj! Jest wspaniale!

– Zaraz – odkrzyknął Johnny. Na razie wystarczało mu siedzieć i patrzeć, jak Chuck potężnymi uderzeniami ramion i nóg wypływa tam, gdzie woda jest głębsza, by nacieszyć się swym zwycięstwem. Nie czuł się tak dobrze, gdy dowiedział się, że w domu Eileen Magown, w kuchni, zajęły się firanki ani kiedy odkrył tożsamość mordercy. Jeśli Bóg dał mu jakiś talent, to był to talent do uczenia, a nie odkrywania rzeczy, których nie powinien znać. Został stworzony, żeby uczyć i kiedy w 1970 roku uczył w Cleaves Mills, wiedział to i – co więcej – wiedziały to także dzieciaki, ponieważ reagowały tak, jak właśnie zareagował Chuck.

– Będziesz tam stał jak głupi? – krzyknął chłopiec. Johnny wskoczył do basenu.

ROZDZIAŁ 18

l

Jak zawsze Warren Richardson wyszedł ze swego niewielkiego budynku biurowego za piętnaście piąta. Obszedł go w drodze na parking, umieścił swe stukilowe cielsko za kółkiem chevroleta caprice i włączył silnik. Wszystko normalnie. Nienormalna była tylko twarz, która nagle pojawiła się we wstecznym lusterku – ciemna, nie ogolona twarz otoczona długimi włosami, o oczach tak zielonych jak oczy Sary Hazlett czy Chu-cka Chatswortha. Warren Richardson nie przestraszył się tak od czasów dzieciństwa – serce wykonało mu w piersi wysokie, niezbyt stylowe salto.

– Jak leci? – zapytał Sonny Elliman, przechylając się przez oparcie.

Richardson, wypuszczając powietrze z piersi z przeraźliwym świstem, zdołał tylko wykrztusić „kim…?" Serce waliło mu tak mocno, że w rytm jego uderzeń czarne punkciki tańczyły i pulsowały mu przed oczami. Bał się, że właśnie dostał zawału.

– Spokojnie – powiedział mężczyzna, który ukrył się na tylnym siedzeniu jego samochodu. – Spokojnie, człowieku. Zrelaksuj się.

I Warren Richardson doznał przypływu zdumiewającego w tych okolicznościach uczucia: wdzięczności. Człowiek, który go przestraszył, nie będzie mu groził. To musi być dobry człowiek, to musi być…

– Kim jesteś? – Tym razem zdołał dokończyć pytanie.

– Przyjacielem – odpowiedział mu Sonny.

Richardson zaczął się odwracać, a wtedy palce, twarde jak szczypce, ścisnęły z obu stron jego grubą szyję. Ból był przeraźliwy, nie do wytrzymania. Richardson głośno wciągnął w płuca wielki haust powietrza.

_ Nie musisz się odwracać, człowieku. Wszystko, co potrzebujesz widzieć, dojrzysz we wstecznym lusterku. Kapujesz?

– Tak – sapnął Richardson. – Tak, tak, tak, puść mnie, puść…!

Szczypce rozluźniły swój straszny uścisk i Richardson znów poczuł tę irracjonalną wdzięczność. Ale nie wątpił już, że mężczyzna na tylnym siedzeniu jest niebezpieczny i że specjalnie wsiadł do samochodu, choć nie wiedział, po co ktoś…

Aż nagle zorientował się, po co ktoś chciałby go straszyć, a przynajmniej mógł chcieć; po normalnym kandydacie na jakiś urząd nikt raczej nie spodziewa się takiego zachowania, ale Stil-lson nie był zwykłym kandydatem, Stillson to szaleniec i…

Warren Richardson zaczął cicho szlochać.

– Muszę z tobą pogadać, dobry człowieku – powiedział Son-ny. W jego głosie brzmiał żal, ale w widocznych w lusterku zielonych oczach błyszczało rozbawienie. – Muszę cię skarcić.

– To Stillson, prawda? To…

Szczypce nagle znów zacisnęły się na szyi, palce tego człowieka zagłębiły mu się w ciele i Richardson wrzasnął cienko.

– Żadnych nazwisk – powiedział straszny człowiek z tylnego siedzenia uprzejmym, choć pełnym żalu głosem. – Może pan wyciągać swe własne wnioski, panie Richardson, ale nazwiska proszę zatrzymać dla siebie. Pod kciukiem mam pana tętnicę szyjną, pod palcami żyłę szczękową i jeśli zechcę, mogę pana zmienić w warzywo.

– Czego chcesz? – zapytał Richardson. Nie można powiedzieć, żeby jęknął, ale prawie; nigdy w życiu nie czuł większej ochoty, by jęczeć. Nie potrafił uwierzyć w prawdziwość tego, co działo się na parkingu przed jego biurem handlu nieruchomościami w Capital City, stan New Hampshire, w piękny letni dzień. Widział wprawiony w czerwone cegły zegar na wieży ratusza. Wskazywał za dziesięć piątą. W domu Norma wkłada właśnie do piecyka smakowicie przyprawione kotlety wieprzowe. Sean ogląda w telewizji Ulicę Sezamkową. A na tylnym siedzeniu siedzi człowiek, który grozi, że odetnie mu dopływ krwi do mózgu i zmieni go w idiotę. Nie, to nie mogła być prawda, to jakiś koszmar. Taki koszmar, który sprawia, że jęczysz przez sen.

– Ja nie chcę niczego – stwierdził Sonny Elliman..- Cały problem w tym, czego ty chcesz.

– Nie rozumiem, o co panu chodzi. – Ale strasznie bał się, że jednak rozumie.

– Ten artykuł w Journalu z New Hampshire o dziwnych interesach w handlu nieruchomościami – przypomniał mu Sonny. – Tam miał pan wiele do powiedzenia, panie Richardson, prawda? Zwłaszcza o… niektórych obywatelach.

– Janie…

– Weźmy na przykład Capital Maił. Było tam coś o wymuszaniu sprzedaży, łapówkach i o tym, jak ręka rękę myje. Takie gówno! – Palce znów zacisnęły się na szyi i tym razem Richardson jęknął. Przecież w artykule nie było jego nazwiska, podano tylko „dobrze poinformowane źródło". Skąd wiedzieli? Jak Stillson się dowiedział?

Mężczyzna z tylnego siedzenia zaczął mówić szybko do ucha Richardsona; jego ciepły oddech wywoływał łaskotanie.

– Może pan wpędzić pewnych ludzi w kłopoty, gadając takie bzdury, wie pan, panie Richardson? Powiedzmy, kandydatów na poważne stanowiska. Kandydować na poważne stanowisko to jak grać w brydża, kapujesz? Jesteś na łasce innych. Ludzie mogą cię obrzucić błotem i ono zostaje, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. No, na razie nie mamy żadnych kłopotów. Miło mi to powiedzieć, bo gdybyśmy mieli problemy, siedziałbyś teraz, wygrzebując sobie zęby z nosa, a nie prowadząc ze mną przyjacielską pogawędkę.

Mimo łomotu w sercu, mimo strachu, Richardson zebrał się na odwagę.

– Ta… ta osoba… młody człowieku, jeśli myślisz, że zdołasz go obronić, jesteś szalony. Grał szybko i głupio jak jakiś zwariowany domokrążca. Prędzej czy później…

Kciuk wbił mu się głęboko w ucho i wiercił w nim. Ból był straszny, niewyobrażalny. Mężczyzna uderzył głową w szybę i zaczął płakać. Na ślepo macał ręką w poszukiwaniu klaksonu.

– Zabiję, jeśli zatrąbisz – szepnął głos.

Dłonie Richardsona opadły z kierownicy. Nacisk kciuka zelżał.

– Powinieneś używać wacików, dobry człowieku – powiedział głos. – Cały palec mam w wosku. Obrzydliwość.

Warren Richardson chlipał cienko. Nie potrafił się powstrzymać. Łzy spływały po jego tłustych policzkach.

– Proszę, nie rób mi krzywdy – powtarzał. – Proszę, nie krzywdź mnie już. Proszę.

– Jest, jak mówiłem – powiedział mu Sonny. – Chodzi tylko o to, czego ty chcesz. To nie twoja sprawa, co inni mogą powiedzieć o… pewnych ludziach. Twoja sprawa to pilnować, co sam mówisz. Twoja sprawa to pomyśleć, nim coś powiesz, kiedy ten facet z Journalu znów się tu pojawi. Powinieneś wiedzieć, jak łatwo jest zdobyć wiadomość, kto jest „dobrze poinformowanym źródłem". I powinieneś zobaczyć, jaka będzie sensacja, kiedy dom ci się spali. Albo może powinieneś pomyśleć, jak zapłacisz za chirurgię plastyczną, kiedy ktoś obleje twarz twojej żony kwasem z akumulatora.

Siedzący za Richardsonem mężczyzna zaczął dyszeć. Jak zwierzę w dżungli.

– A może powinieneś pomyśleć, jak łatwo byłoby komuś zjawić się na właściwej ulicy i porwać ci syna, kiedy wraca z przedszkola.

– Nie! – krzyknął ochryple Richardson. – Tylko nie to, ty oślizgły sukinsynu!

– Ja tylko mówię, że powinieneś pomyśleć, czego chcesz. Wybory są dla Ameryki takie ważne, wiesz – zwłaszcza w Roku Dwusetlecia. Wszyscy powinni się dobrze bawić. A nikt nie będzie się bawił, jeśli tacy głupi skurwiele jak ty zaczną opowiadać ludziom kłamstwa. Głupi, zazdrośni skurwiele jak ty.

Ręka cofnęła się. Otworzyły się tylne drzwi. Dzięki Bogu! Dzięki Bogu!

– Po prostu przemyśl moje słowa – powtórzył Sonny Elliman. – Czy wreszcie się zrozumieliśmy?

– Tak, ale jeśli sądzisz, że Gr… że pewne osoby mogą zostać wybrane dzięki takiej taktyce, bardzo się mylisz.

– Nie – powiedział Sonny. – To ty się mylisz. Przecież wszyscy dobrze się bawią. Pilnuj się, żebyś nie został w przedpokoju.

Richardson nie odpowiedział. Siedział sztywno za kierownicą, czując ból szyi i wpatrując się w zegar na wieży, jakby była to ostatnia normalna rzecz w jego życiu. Dochodziło pięć po piątej. Kotlety wieprzowe pewnie już się upiekły.

Facet z tylnego siedzenia powiedział jeszcze coś i znikł, oddalając się szybko; długie włosy ocierały się o kołnierzyk koszuli. Nie odwrócił się. Minął róg budynku i znikł.

Ostatnią rzeczą, jaką powiedział Warrenowi Richardsonowi, było słowo: „waciki".

Richardson zaczął się trząść i upłynęło sporo czasu, nim mógł prowadzić. Pierwszym uczuciem, z którego zdał sobie sprawę, był gniew, szalony gniew. Wraz z nim pojawiła się myśl, by podjechać wprost na posterunek policji w Capital City (mieszczący się w budynku pod zegarem) i zameldować o tym, co zaszło – o groźbach zamachu na żonę i syna, o fizycznym znęcaniu się – i o człowieku, który za tym wszystkim stał.

Powinieneś pomyśleć, jak zapłacisz za operację plastyczną… jak łatwo byłoby komuś zjawić się na właściwej ulicy i porwać ci syna…

Tylko dlaczego? Po co ryzykować? Powiedział temu twardzielowi pełną, szczerą prawdę. Wszyscy specjaliści od handlu nieruchomościami w południowym New Hampshire wiedzieli, w co gra Stillson, jak wydusza krótkoterminowe zyski, przez które trafi do więzienia – prędzej czy później, a może nawet prędzej. Prowadził kampanię jak ostatni idiota. W Ameryce coś takiego na dłuższą metę nikomu się nie uda – a już zwłaszcza nie uda się w Nowej Anglii.

Tylko niech to ujawni kto inny.

Ktoś, kto ma mniej do stracenia.

Warren Richardson włączył silnik i pojechał do domu na kotlety wieprzowe. Nie powiedział nic. Ktoś inny z pewnością położy wszystkiemu kres.

ROZDZIAŁ 19

l

Tego samego dnia, w którym Chuck dokonał tak wielkich postępów, nieco później, wieczorem Johnny Smith stał w łazience domku dla gości, jeżdżąc po policzkach maszynką do golenia. Przyglądanie się sobie w lustrze dostarczało mu ostatnio dziwnych wrażeń; jakby, zamiast patrzeć na siebie, patrzył na swego starszego brata. Na czole pojawiły mu się głębokie, poziome zmarszczki, dwie inne biegły od kącików ust. Najdziwniejsze ze wszystkiego były pasma siwizny we włosach, które ostatnio szybko mu bielały. Miał wrażenie, że nastąpiło to dosłownie z dnia na dzień.

Wyłączył maszynkę i przeszedł do kuchni połączonej z dużym pokojem. Rozkosze luksusu, pomyślał z uśmiechem. Ostatnio coraz częściej się uśmiechał, uśmiech znów zaczynał wydawać mu się całkiem naturalny. Włączył telewizor, wyjął z lodówki pepsi i usiadł, by obejrzeć wiadomości. Roger Chatsworth powinien wrócić wieczorem – jutro Johnny z wielką przyjemnością oznajmi mu, że jego syn zaczął robić prawdziwe postępy.

Johnny odwiedzał ojca mniej więcej co dwa tygodnie. Herbowi podobała się jego nowa praca, z zainteresowaniem słuchał opowieści o Chatsworthach, domu w przyjemnym uniwersyteckim miasteczku Durham i problemach Chucka. Z kolei Johnny dowiedział się od ojca o tym, jak naprawia dom Charlene MacKenzie w pobliskim New Gloucester.

– Jej mąż był wspaniałym lekarzem, ale strasznie kiepskim fachowcem – mówił Herb. Charlene i Vera przyjaźniły się, zanim Vera poświęciła się co dziwniejszym praktykom religijnym To je rozdzieliło. Mąż Charlene, lekarz ogólny, zmarł na atak serca w 1973 roku. – Dom praktycznie walił się tej kobiecie na głowę. Przynajmniej mogę jej trochę pomóc. Jeżdżę tam w soboty i przed powrotem do domu dostaję kolację. Muszę powiedzieć ci prawdę, Johnny: gotuje lepiej od ciebie.

– I wygląda lepiej – stwierdził żartobliwie Johnny.

– Tak, ładna z niej kobietka, ale to nie to, synu. Twoja matka umarła niespełna rok temu…

Ale Johnny przypuszczał, że jednak może chodzić o coś więcej i w duchu bardzo się z tego cieszył. Nie chciałby, by jego ojciec starzał się w samotności.

W telewizji Walter Cronkite serwował właśnie wieczorne wiadomości. Skończył się czas wyborów wstępnych, zbliżały się konwencje; wydawało się, że Carter ma pewną nominację z ramienia demokratów. Natomiast Ford walczył o swe polityczne życie z Ronaldem Reaganem, eksgubernatorem Kalifornii i eksaktorem. Obaj szli łeb w łeb; do tego stopnia, że dziennikarze liczyli już indywidualne głosy i w jednym ze swoich rzadkich listów Sara Hazlett napisała: Walter trzyma zaciśnięte palce (w nogach też!) i liczy na Forda. Jako tutejszy kandydat do senatu stanowego już myśli o tym, kto komu udzieli poparcia. Twierdzi, że – przynajmniej w Maine – nikt nie pomoże Reaga-nowi.

Pracując jako kucharz w barze w Kittery, Johnny nabrał zwyczaju podróżowania parę razy w tygodniu do Dover, Portsmouth i wielu pomniejszych miasteczek w New Hampshire. Pojawiali się tam wszyscy kandydaci na prezydentów; była to życiowa szansa zobaczenia ich z bliska, bez królewskich w swym majestacie atrybutów władzy, które miały wkrótce otoczyć któregoś z nich. Było to dla niego coś w rodzaju hobby, choć z konieczności skazanego na rychłą śmierć; kiedy pierwsze w kraju wybory wstępne w New Hampshire skończą się, kandydaci ruszą na Florydę, nawet się za siebie nie oglądając. Naturalnie, ambicje polityczne niektórych zostaną pogrzebane gdzieś między Portsmouth i Keene. Nie będąc nigdy – za wyjątkiem okresu wojny w Wietnamie – fanatykiem polityki, w czasie rekonwalescencji po sprawie z Castle Rock Johnny zachłannie przyglądał się politykom. Jego talent, przekleństwo czy cokolwiek innego miało w tym także pewien udział.

Potrząsnął dłonią Morrisa Udalla i Henry Jacksona. Fred Harris poklepał go po plecach. Ronald Reagan mocno, z praktyką polityka, dwukrotnie machnął jego ręką i powiedział: Niech pan pójdzie do urny i wspomoże nas, jeśli wolno prosić". Johnny tylko skinął głową, nie widząc powodu, by rozczarowywać pana Reagana informacją, że nie jest jego miejscowym zwolennikiem.

Przez piętnaście minut rozmawiał z Sarge Shriverem, stojąc obok niego przy wejściu do monstrualnego centrum handlowego w Newington. Shriver, świeżo ostrzyżony, pachnący wodą kolońską i – być może – rozpaczą, stał w towarzystwie jednego doradcy z kieszeniami wypchanymi ulotkami i agenta ochrony, dyskretnie drapiącego pryszcz. Wydawał się niezwykle ucieszony, że ktoś go rozpoznał. Minutę czy dwie przed pożegnaniem z Johnnym kandydat na jakieś miejscowe stanowisko podszedł i poprosił o podpis na nominacji. Shriver uśmiechnął się do niego z zadowoleniem.

Johnny wyczuwał ich, ale nie było w tym nic szczególnego. Wydawało się, że sam fakt dotknięcia jest dla nich do tego stopnia rytuałem, że prawdziwe „ja" pozostaje niedostępne jak pod powłoką twardego plastyku. I chociaż widział ich wszystkich -z wyjątkiem prezydenta Forda – Johnny tylko raz poczuł ten nagły, elektryzujący wstrząs, który wiązał z Eileen Magown i – w zupełnie innym sensie – z Frankiem Doddem.

Było za piętnaście siódma rano. Johnny przyjechał do Manchesteru swym starym plymouthem. Pracował całą noc, od dziesiątej do szóstej rano. Był zmęczony, ale spokojny zimowy poranek wydawał się zbyt piękny, by go przespać. Poza tym lubił Manchester z jego krętymi uliczkami i domami ze spłowia-łej przez lata cegły, z neogotyckimi fabrykami włókienniczymi, wybudowanymi nad rzeką. Tego ranka nie szukał świadomie polityków; chciał pojeździć trochę po pustych ulicach, nim pojawią się na nich tłumy, nim lutowy czar chłodu i milczenia zostanie przerwany – a później miał wrócić do Kittery i pójść spać.

Wyjechał zza rogu i zobaczył trzy niczym się nie wyróżniające limuzyny, zaparkowane przy fabryce butów, w miejscu w którym obowiązywał zakaz parkowania. Przy bramie w betonowym murze stał Jimmy Carter, potrząsając rękami robotników zaczynających właśnie zmianę. Robotnicy nieśli koszyki i papierowe torby z drugim śniadaniem, wydychali z ust białe chmurki, zawinięci w ciężkie płaszcze wydawali się ciągle jeszcze spać. Carter miał uprzejme słowo dla każdego z nich. Jego uśmiech, jeszcze nie tak znany jak później, wydawał się świeży, niezmordowany. Nos miał czerwony od mrozu.

Johnny zaparkował kawałek dalej. Podszedł do bramy fabryki; świeży śnieg skrzypiał mu pod nogami. Agent Cartera obmacał go szybko i stracił zainteresowanie – w każdym razie tak mu się wydawało.

– Będę głosował na każdego, kto postara się obniżyć podatki – mówił właśnie mężczyzna w starej kurtce narciarskiej. Na jednym rękawie jego kurtki widać było konstelację dziurek, wypalonych jakby kwasem akumulatorowym. – Bez żartów, te cholerne podatki mnie zabijają.

– Tak, zajmiemy się tym – odparł Carter. – Sytuacja podatkowa będzie jednym z naszych podstawowych priorytetów, gdy tylko znajdę się w Białym Domu. – W jego głosie brzmiała pogodna pewność siebie, która uderzyła Johnny'ego i sprawiła, że poczuł się niewyraźnie.

Oczy Cartera, bystre i zdumiewająco niebieskie, odwróciły się w jego kierunku.

– Cześć.

– Dzień dobry, panie Carter – powiedział Johnny. – Nie pracuję tu. Przejeżdżałem i zobaczyłem pana.

– Cóż, miło mi, że pan się zatrzymał. Kandyduję na stanowisko prezydenta.

– Wiem.

Carter wyciągnął rękę. Johnny ujął ją.

– Mam nadzieję… – zaczął Carter… i przerwał.

Poczuł coś jakby błysk – nagły, potężny cios, jakby włożył rękę w gniazdko elektryczne. Jego spojrzenie stało się nagle ostre. Patrzyli na siebie przez chwilę, która wydawała się bardzo długa.

Agentowi wcale się to nie spodobało. Przysunął się do kandydata gwałtownymi ruchami zaczął rozpinać płaszcz. Gdzieś za nimi o tysiąc mil za nimi, zegar fabryki jednym gwizdkiem oznajmił rześkiemu, błękitnemu porankowi nadejście godziny siódmej.

Johnny puścił dłoń Cartera, ale obaj ciągle w siebie się wpatrywali.

Co to, do diabła, było? – zapytał Carter, bardzo cicho.

– Pan pewnie się gdzieś śpieszy, nie? – rzekł nagle agent, kładąc dłoń na ramieniu Johnny'ego. Miał ogromną dłoń. – Prawda?

– Wszystko w porządku – powiedział Carter.

– Zostanie pan prezydentem – stwierdził Johnny.

Dłoń agenta ciągle spoczywała na jego ramieniu i od niego także coś odbierał. Agentowi

(oczy)

nie podobały się jego oczy. Myślał, że

(oczy mordercy, oczy psychopaty)

są chłodne i dziwne i jeśli ten facet choćby włoży rękę do kieszeni, jeśli choćby wykona ruch w tym kierunku, trzeba będzie przewrócić go na chodnik. Z prowadzonej nieustannie przez agenta oceny sytuacji przeglądała prosta, doprowadzająca do szaleństwa litania myśli

(laurel maryland laurel rnaryland laurel maryland laurel).

Tak – przytaknął Carter.

– Będzie trudniej, niż sądzą ludzie… trudniej, niż pan sądzi, ale wygra pan. On przegra. Polska. Polska go pokona. Carter tylko patrzył na niego z uprzejmym uśmiechem.

– Ma pan córkę. Idzie do szkoły prywatnej w Waszyngtonie. Idzie do szkoły… – ale to było w martwej strefie – szkoły… nazwanej chyba imieniem wyzwolonego niewolnika.

– Kolego, proszę stąd odejść – powiedział agent. Carter spojrzał na niego i ochroniarz przycichł.

– Miło mi było pana spotkać – powiedział Carter. – Była to wielka, choć nieco zaskakująca przyjemność.

I nagle Johnny znowu był sobą. Przeszło. Czuł, że zmarzły mu uszy, że musi iść do łazienki.

– Życzę miłego poranka – odezwał się niezręcznie.

– Dziękuję. Nawzajem.

Johnny odszedł do samochodu, świadom śledzącego go spojrzenia agenta. Odjechał, zaniepokojony. Niedługo potem Carter zakończył objazd po New Hampshire i pojechał na Florydę.

2

W Wiadomościach Walter Cronkite przeszedł do tematu wojny domowej w Libanie. Johnny wstał po drugą szklankę pepsi. Skinął nią w stronę telewizora. Twoje zdrowie, Walt. Za zagładę, zniszczenie, za los. Gdzie byśmy bez nich byli?

Ktoś lekko zapukał do drzwi. Johnny zawołał „proszę", spodziewając się Chucka i – być może – zaproszenia do kina dla zmotoryzowanych w Somersworth. Ale to nie był Chuck, lecz jego ojciec.

– Cześć, Johnny – powiedział Roger. Miał na sobie sprane dżinsy i starą bawełnianą koszulę, niedbale wpuszczoną w spodnie. – Mogę wejść?

– Jasne. Sądziłem, że pan wróci później.

– Tak. Shelley telefonowała. – (Shelley była jego żoną). Roger wszedł i zamknął drzwi. – Chuck poszedł wprost do niej. Popłakał się jak małe dziecko. Powiedział jej o tej ostatniej lekcji. Powiedział, że wszystko powinno być w porządku.

Johnny odstawił szklankę.

– Mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia – stwierdził.

– Chuck wyjechał po mnie na lotnisko. Nie widziałem go takim od kiedy… ile to miał lat? Dziesięć? Jedenaście? Kiedy dałem mu dwudziestkę dwójkę, na którą czekał pięć lat. Przeczytał mi artykuł z gazety. Poprawa jest… niemal niesamowita. Przyszedłem ci podziękować.

– Proszę podziękować Chuckowi. To zdolny chłopiec. Poprawę zawdzięcza przede wszystkim pozytywnemu myśleniu. Zaczyna wierzyć, że mu się uda, i na tym jedzie. To chyba najlepiej wszystko wyjaśnia.

Roger usiadł.

– Powiedział, że uczysz go przestawiać zwrotnicę.

– Tak, chyba tak – uśmiechnął się Johnny.

– Czy zdoła zdać Test Wiedzy Naukowej?

– Nie wiem. Przeraża mnie możliwość, że zaryzykuje i przegra. TWN to stresujące doświadczenie. Jeśli siądzie na sali wykładowej z arkuszem pytań przed sobą i wpadnie w panikę, koniec będzie dla niego tragiczny. Nie myślał pan o dobrej szkole przygotowawczej na rok? Na przykład akademii w Pittsfield?

– Zastanawialiśmy się nad tym trochę, ale mówiąc szczerze, uważam, że to tylko odsuwanie nieuniknionego.

– To właśnie jedna z przyczyn jego kłopotów. Uczucie, że tkwi w sytuacji ostatecznej – może wygrać albo przegrać.

– Nigdy go nie naciskałem.

– Nie świadomie, wiem. On też wie. Z drugiej strony jest pan człowiekiem sukcesu, który skończył uniwersytet z wyróżnieniem. Z tego powodu Chuck może się czuć tak, jakby odbijał piłki Hanka Aarona.

– Nic nie mogę na to poradzić, Johnny.

– Sądzę, że rok w szkole przygotowawczej, z dala od domu, pomógłby mu uwierzyć w siebie. A w lecie przyszłego roku planuje pójść do pracy do jednej z pańskich tkalni. Gdyby to był mój syn, gdyby to były moje tkalnie, to bym się zgodził.

– Jak to się stało, że nigdy mi nie powiedział?

– Bo nie chciał, żeby wyglądało, że się podlizuje.

– Mówił ci to?

– Tak. Chce iść do pracy, gdyż sądzi, że praktyczne doświadczenie może mu się przydać później. Dzieciak chce pójść w pańskie ślady, panie Chatsworth. A pan zostawił po sobie bardzo głębokie ślady. To z tego brała się część jego kłopotów z czytaniem. Chłopak po prostu się lękał.

W pewnym sensie Johnny kłamał. Chuck wspominał o czymś takim, o kilku sprawach kiedyś nawet bąknął, ale nie w taki sposób, jak Johnny przedstawił to Rogerowi Chatsworthowi. W każdym razie nie słowami. Tylko że Johnny dotykał Chucka od czasu do czasu i odbierał tego rodzaju sygnały. Przejrzał zdjęcia, które Chuck nosił w portfelu, i wiedział, co chłopak czuje w stosunku do ojca. Były rzeczy, których nigdy nie powiedziałby temu sympatycznemu, lecz przecież obcemu człowiekowi, który właśnie siedział z nim przy stole. Chuck czcił ziemię, po której stąpał ojciec. Pod maską beztroski (tak podobną do maski Rogera) ukrywał przekonanie, że nigdy mu nie dorówna. Ojciec zaczął od dziesięcioprocentowego udziału w podupadającej tkalni i zbudował tekstylne imperium Nowej Anglii. Chuck sądził, że zdobędzie miłość ojca tylko przenosząc podobne góry. Musi grać w piłkę. Musi iść na dobry uniwersytet. Musi c z y t a ć.

– Jesteś tego pewien?

– Najzupełniej. Ale byłbym wdzięczny, gdyby nie powtarzał pan chłopcu naszej rozmowy. Zdradzam jego sekrety. Nigdy się nie dowiesz, jak prawdziwe jest to stwierdzenie.

W porządku. Wspólnie rozważymy sprawę szkoły przygotowawczej. A tak na razie… to dla ciebie. – Roger wyjął z tylnej kieszeni spodni zwykłą białą kopertę i wręczył ją Johnny'emu.

– Co to takiego?

– Przekonaj się.

Johnny otworzył kopertę. Leżał w niej czek na pięćset dolarów.

– Ojej…! Nie mogę go przyjąć.

– Możesz i przyjmiesz. Obiecałem ci premię zależną od wyników, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Następną dostaniesz, jak skończysz pracę.

– Doprawdy, panie Chatsworth, ja tylko…

– Ciii. Coś ci powiem, Johnny. – Roger pochylił się w fotelu. Zdecydowanie malowało się na jego twarzy i wówczas Johnny pod sympatyczną maską dostrzegł człowieka, który osiągnął to wszystko: dom, ogród, basen, fabryki. A oprócz tego był powodem książkowego lęku syna, który można byłoby prawdopodobnie sklasyfikować jako histeryczną neurozę. – Moje doświadczenie podpowiada mi, że dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi chodzących po naszej ziemi cechuje po prostu bezwład. Jeden procent to święci, a jeden to dupki. Pozostałe trzy procent to ludzie, którzy wprowadzają w czyn swe postanowienia. Ja mieszczę się w tych trzech procentach i ty także. Zarobiłeś tę forsę. Mam w tkalniach ludzi, którzy biorą do domu jedenaście tysięcy dolarów rocznie, a właściwie nie robią nic oprócz bawienia się swoimi małymi. Ale się nie skarżę. Jestem człowiekiem światowym, a to oznacza, że wiem i rozumiem, co wprawia świat w ruch. Mieszanka składa się w jednej części z benzyny super na dziewięć części gówna. Ale ty nie sprzedajesz gówna. Więc włóż forsę do portfela i następnym razem spróbuj cenić się nieco wyżej. – Dobrze – zgodził się Johnny. – Żeby nie skłamać, wiem, co z tą forsą zrobić.

– Rachunki za leczenie?

Johnny spojrzał uważnie na Rogera Chatswortha. – Wiem o tobie wszystko – przyznał Roger. – Myślałeś, że nie sprawdzę człowieka, którego zatrudniam? – Wie pan o…

– Jesteś kimś w rodzaju jasnowidza. Pomogłeś rozwiązać sprawę morderstw w Maine. Tak przynajmniej jest napisane w gazetach. Od stycznia miałeś zacząć uczyć, ale przestraszyli się, kiedy twoje nazwisko trafiło do gazet. Jak widzisz, orientuję się we wszystkim.

– I mimo to zdecydował się pan na mnie?

– Przecież poszukiwałem nauczyciela, prawda? Czułem, że tobie akurat może się udać. Mam wrażenie, że zatrudniając ciebie, wykazałem się wielką znajomością ludzi.

– Cóż, dziękuję. – Głos Johnny'ego był schrypnięty.

– Powiedziałem ci, że nie musisz dziękować.

W trakcie rozmowy Walter Cronkite skończył przedstawiać najnowsze wiadomości i przeszedł do sensacyjek typu „człowiek pogryzł psa", pojawiających się czasami pod koniec dzienników. Mówił właśnie: „… wyborcy z zachodniego New Hampshire mają w tegorocznych wyborach niezależnego kandydata z trzeciego okręgu…"

– Tak, forsa się przyda – stwierdził Johnny. – Nie ma…

– Ciii. Chciałbym tego posłuchać.

Chatsworth pochylił się w fotelu. Ręce zwisały mu między kolanami, na twarzy miał łagodny uśmiech. Johnny spojrzał na ekran.

– …Stillson – ciągnął dalej Cronkite. – Ten czterdziestotrzyletni agent sprzedaży ubezpieczeń i nieruchomości prezentuje z pewnością najbardziej egzotyczną kampanię w roku '76. Zarówno kandydat republikański z trzeciego okręgu, Harrison Fisher, jak i jego przeciwnik – demokrata David Bowes – zaczynają się bać, ankiety wskazują bowiem, że Greg Stillson prowadzi pewnie. Oto nasz wysłannik, George Herman.

– Kto to jest Stillson? – zapytał Johnny. Chatsworth roześmiał się.

– Och, powinieneś zobaczyć tego faceta. Jest szalony jak marcowy zając. Ale moim zdaniem trzeźwi wyborcy trzeciego okręgu wyślą go w listopadzie do Waszyngtonu. Chyba że padnie na ziemię, tocząc pianę z pyska. Wcale nie wykluczyłbym tej możliwości.

Na ekranie ukazał się przystojny, młody mężczyzna w białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Przemawiał do niewielkiej grupki ludzi z ustrojonej chorągiewkami platformy, stojącej na parkingu supermarketu. Mężczyzna najwyraźniej próbował ich do czegoś nakłonić, lecz tłum nie odnosił się do niego entuzjastycznie. Z ekranu dobiegał głos George'a Hermana: „Oto David Bowes, kandydat demokratów – niektórzy powiedzieliby»kozioł ofiarny«- z trzeciego okręgu wyborczego w New Hampshire. Bardzo trudno będzie mu zwyciężyć, bowiem trzeci okręg wyborczy w New Hampshire n i g d y nie wybrał demokraty, nawet w roku 1964, wspaniałym roku L.B. Johnsona. Bowes spodziewał się, że jego konkurentem będzie ten oto człowiek."

Kamery pokazały teraz mężczyznę w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat. Przemawiał na ekskluzywnym przyjęciu, od którego zależały finanse jego kampanii. Goście, obowiązkowo grubawi, mający zawsze rację i wyglądający tak, jakby natychmiast musieli pójść do łazienki, byli niewątpliwie biznesmenami – republikanami. Mówca ogromnie przypominał Edwarda Gurneya z Florydy, choć brakowało mu smukłej, muskularnej budowy tamtego.

– Oto Harrison Fisher – mówił Herman. – Wyborcy trzeciego okręgu posyłali go co dwa lata do Waszyngtonu od 1960 roku. To znana postać w polityce; Fisher zasiada w pięciu komitetach i jest przewodniczącym Komitetu Parków i Zasobów Wodnych przy Kongresie. Spodziewano się, że bez trudu pobije młodego Davida Bowesa. Lecz ani Fisher, ani Bowes nie przewidzieli, że w talii pojawi się dżoker. Oto i on.

Cięcie.

– Święty Jezu! – krzyknął Johnny.

Za jego plecami Chatsworth ryknął śmiechem i walnął się dłonią w udo.

– Uwierzyłbyś, że taki facet istnieje?

Nie było tu obojętnego tłumu z parkingu supermarketu. Nie było też bogatych republikanów z Granitowej Sali Hiltona w Portsmouth. Greg Stillson stał na platformie ustawionej w swoim mieście, w Ridgeway. Za jego plecami wznosił się pomnik żołnierza Unii z karabinem w ręku i kepi nisko nasuniętym na oczy. Ulica została zablokowana i wypełniał ją tłum dziko wiwatujących, przeważnie młodych ludzi. Stillson ubrany był w sprane dżinsy i koszulę z nadwyżek armii, z dwoma kieszonkami na piersiach. Na jednej kieszonce widniał wyhaftowany napis GIVE PEACE A CHANCE, na drugiej MAMI-NA SZARLOTKA. Na głowie miał ciężki kask robotnika budowlanego, na którym widniał naklejony znaczek partii ekologicznej – zielona amerykańska flaga. Za nim stał jakiś stalowy wózek. Z dwóch głośników John Denver śpiewał Dzięki Bogu pochodzę ze wsi.

Co to za wózek? – zapytał Johnny.

– Zobaczysz – odparł szeroko uśmiechnięty Roger. Herman mówił dalej:

– Dżokerem jest Gregory Ammas Stillson, lat czterdzieści trzy, były sprzedawca Jedynej Prawdziwej Biblii, były malarz pokojowy i były zaklinacz deszczu w Oklahomie, w której się wychował.

– Zaklinacz deszczu – powtórzył Johnny, osłupiały.

– Och, to jeden z jego atutów – stwierdził Roger. – Jeśli go wybierzemy, będzie padać, kiedy tylko potrzeba.

– Platforma Stillsona – mówił dalej Herman – jest, no cóż, odświeżająca.

John Denver zakończył piosenkę okrzykiem, na który tłum odpowiedział wiwatami. I wtedy Stillson zaczął mówić; jego głos dudnił, maksymalnie nagłośniony. Przynajmniej system wzmacniaczy miał najwyższej klasy – prawie nie słychać było zniekształceń. Ten głos sprawił, że Johnny poczuł niepokój – był to wysoki, mocny, rytmiczny głos telewizyjnego kaznodziei. Wokół ust Stillsona widać było mgiełkę plwocin.

– Po co wybieramy się do Waszyngtonu? Dlaczego chcemy trafić do Waszyngtonu? – ryczał Stillson. – Jaką mamy platformę? Nasza platforma składa się z pięciu poziomów, sąsiedzi i przyjaciele, pięciu staroświeckich poziomów. Jak się nazywają? Powiem wam bez ogródek. – Pierwszy poziom to: WYWALIĆ DUPKÓW!

Tłum ryknął. Ktoś rzucił w powietrze dwie garście konfetti. Ktoś inny wrzasnął JAAA-HUUU! Stillson przechylił się przez barierkę.

– Chcecie wiedzieć, dlaczego noszę ten hełm, sąsiedzi i przyjaciele? Powiem wam, dlaczego. Noszę go, bowiem gdy wyślecie mnie do Waszyngtonu, przelecę przez nich jak wiecie co przez gęś. Załatwię ich – o tak!

I przed zdumionymi oczami Johnny'ego Stillson opuścił głowę i zaszarżował po podium w tę i z powrotem, wydając cienki, triumfalny okrzyk bojowy południowców. Roger Chatsworth dosłownie znikł w fotelu, zaśmiewając się do łez. Tłum oszalał. Stillson wrócił na miejsce, zdjął hełm i rzucił go ludziom. Walczyli o to, kto zdoła go złapać.

– Drugi poziom – wrzasnął Stillson do mikrofonu – wywalimy wszystkich z rządu, od największych do najmniejszych, co to sypiają z panienkami, które nie są ich żonami! Jeśli panowie szukają łatwych zdobyczy, to nie za rządowe pieniądze!

– Co powiedział? – Johnny aż zamrugał ze zdumienia.

– Jej, ten gość dopiero się rozkręca. – Roger wytarł załzawione oczy i znów ryknął śmiechem. Johnny pożałował, że jemu nie wydaje się to tak śmieszne.

– Trzeci poziom – ryknął Stillson – wyślemy wszystkie zanieczyszczenia w przestrzeń kosmiczną. Wsadzimy je w torby ze sklepów! Wsadzimy je w torby na śmiecie! Wyślemy je na Marsa, na Jowisza, na pierścienie Saturna! Oczyścimy powietrze, oczyścimy wodę i dokonamy tego w SZEŚĆ MIESIĘCY!

Tłum aż skręcał się ze szczęścia. Lecz wśród tego tłumu Johnny dostrzegł też ludzi konających ze śmiechu, tak jak obok niego konał ze śmiechu Roger Chatsworth.

– Czwarty poziom! Dostaniemy ropy i gazu, ile tylko chcemy! Przestaniemy się bawić z tymi Arabami i przyciśniemy gaz! Tej zimy nikt w New Hampshire nie zmieni się w lody Bambino, jak to się zdarzało wcześniej.

Euforia ogarnęła wszystkich. Poprzedniej zimy, w Portsmouth, znaleziono starą kobietę, która zamarzła na śmierć we własnym mieszkaniu. Kobieta nie płaciła za gaz i gazownia po prostu go wyłączyła.

– Mamy siłę, sąsiedzi i przyjaciele, potrafimy to zrobić! Czy ktoś tu myśli, że się nam nie uda?

– NIE! – ryknął tłum.

I ostatni poziom. – Stillson podszedł do stalowego wózka. Zdjął pokrywę, w powietrzu pojawiła się chmura pary. – HOT-DOGI!

Garściami zaczął wybierać hot-dogi z wózka, w którym Johnny dopiero teraz rozpoznał kuchnię polową, rzucał je w tłum i wracał po więcej. Parówki fruwały w powietrzu.

– Hot-dogi dla wszystkich mężczyzn, kobiet i dzieci Ameryki! A kiedy dzięki wam Greg Stillson trafi do Izby Reprezentantów, powiecie: „HOT-DOG! KTOŚ Z TYM WRESZCIE SKOŃCZY!"

Obraz zmienił się znowu. Podium rozbierali młodzi, długowłosi ludzie, wyglądający jak wędrowni fanowie rockowej kapeli. Trzech z nich zbierało śmieci pozostawione przez tłum. Odezwał się Greg Herman:

– Kandydat demokratów, David Bowes, nazywa Stillsona dowcipnisiem próbującym rzucić piach w maszynę amerykańskiej demokracji. Fisher krytykuje go znacznie dobitniej. Dla niego Stillson jest jarmarcznym kaznodzieją traktującym samą zasadę wolnych wyborów jako dowcip rodem z taniej burleski. W swych wystąpieniach nazywa go „jedynym członkiem Amerykańskiej Partii Hot-Dogów". Lecz fakty mówią, co następuje: w najnowszych badaniach opinii publicznej przeprowadzonych przez CBS David Bowes ma zapewnione 20% głosów, Harrison Fisher 26% – a nieznany Greg Stillson prowadzi z dużą przewagą 42%. Oczywiście, od wyborów dzieli nas jeszcze kawał czasu i wszystko może się zmienić, lecz na dziś Greg Stillson zawładnął sercami – jeśli nie umysłami – wyborców z trzeciego okręgu w New Hampshire.

Kamera pokazywała Hermana w zbliżeniu, obie jego ręce pozostały niewidoczne. Teraz podniósł jedną z nich i okazało się, że trzyma w niej hot-doga. Ugryzł go łapczywie.

– George Herman, CBS, przedstawił państwu wiadomości z Ridgeway, stan New Hampshire.

Siedzący w studiu CBS Walter Cronkite zachichotał.

– Hot-dogi – powtórzył i znów się zaśmiał. – Tak to kręci się ten świat.

Johnny wstał i wyłączył telewizor.

– Nie do wiary. Czy ten gość naprawdę jest kandydatem? Czy to nie jakiś żart?

– Kwestia, czy to żart, czy nie, podlega indywidualnej ocenie – zauważył uśmiechnięty Roger – ale facet rzeczywiście kandyduje. Z urodzenia i wychowania jestem republikaninem, ale muszę przyznać, że ten Stillson dał mi wiele do myślenia. Wiesz, że wynajął kilku facetów z gangu motocyklowego jako ochroniarzy? Prawdziwych żelaznych jeźdźców. Nie Anioły Piekła ani nic takiego, ale moim zdaniem kiedyś byli z nich prawdziwi twardziele. Najwyraźniej zdołał ich nawrócić.

Motocykliści jako ochrona. Johnny'emu specjalnie się to nie podobało. Motocykliści występowali jako ochrona, kiedy Rol-ling Stonesi grali za darmo na autostradzie w Altamont w Kalifornii. Okazało się to kiepskim pomysłem.

– Ludzie godzą się z tymi… z tymi motocyklowymi gangsterami?

– Nie, to nie tak. Wbrew pozorom są całkiem łagodni. A Stillson cieszy się wspaniałą opinią w okolicach Ridgeway za pracę z trudną młodzieżą.

Johnny westchnął z powątpiewaniem.

– Widziałeś go – Roger wskazał na telewizor. – Ten gość to błazen. Na każdym mityngu lata jak wariat po platformie, rzuca hełmami w ludzi – pozbył się już ze setki – i rozdaje hot-dogi. Jest błaznem i co z tego? Może ludzie od czasu do czasu potrzebują błazna? Zaczyna nam brakować benzyny, inflacja powoli, lecz pewnie wyrywa się spod kontroli, przeciętny Amerykanin nigdy jeszcze nie płacił tak strasznych podatków i najwyraźniej podjęliśmy decyzję, by wybrać sobie na prezydenta tępawego farmera z Georgii. Ludzie po prostu chcą się pośmiać. Co więcej chcą się pośmiać kosztem polityków, którzy niczego nie potrafią załatwić. Stillson jest nieszkodliwy.

– Krąży na orbicie – stwierdził Johnny i obaj się roześmieli.

– Mamy wokół mnóstwo zwariowanych polityków – stwierdził Roger. – W New Hampshire jest Stillson, który po hot-do-gach pragnie wdrapać się do Izby Reprezentantów. I co z tego? Kalifornijczycy mają za to Hayakawę. Albo weź naszego gubernatora, Meldrima Thomsona. Zeszłego roku zapragnął uzbroić Gwardię Narodową stanu Maine w taktyczną broń jądrową. Moim zdaniem to stuprocentowy dowód szaleństwa.

– Uważa pan, że ludzie z trzeciego okręgu mają pełne prawo wybrać wsiowego przygłupka na swego reprezentanta w Waszyngtonie?

– Nie rozumiesz – tłumaczył mu cierpliwie Chatsworth. – Spójrz na to z punktu widzenia wyborcy, Johnny. W trzecim okręgu mieszkają głównie robotnicy i sklepikarze. Najbardziej rolnicza część tego rejonu właśnie staje się centrum turystycznym. Ci ludzie patrzą na Davida Bowesa i widzą chciwego gówniarza, próbującego trafić do Waszyngtonu dzięki gładkiej gadce i pewnemu podobieństwu do Dustina Hoffmana. Mają mu wierzyć, że reprezentuje ich interesy, ponieważ wkłada dżinsy.

A teraz weź Fishera. Mój człowiek, przynajmniej teoretycznie. Organizowałem zbiórki pieniędzy dla niego i innych republikańskich kandydatów w tej części New Hampshire. Fisher trzymał się władzy tak długo, że pewnie myśli, iż kopuła Kapi-tolu pęknie na pół, jeśli akurat nie będzie go w pobliżu, by udzielić jej moralnego poparcia. W życiu nie wykroczył poza przykazania partii. Brud się go nie czepiał, bo był za głupi, by robić za oszusta, chociaż pewnie nie wyjdzie całkiem czysty z tej Koreangate. W jego mowach jest tyle życia, co w Hurtowym Katalogu Hydraulicznym. Oczywiście ludzie o tym nie wiedzą, ale czasami potrafią to wyczuć. Sam pomysł, że Harrison Fisher zrobi coś dla swych wyborców, jest śmieszny.

– Więc wybiorą szaleńca?

Chatsworth zezwolił im na to łaskawym śmiechem.

– Okazuje się, że tacy szaleńcy robią niekiedy zupełnie niezłą robotę. Weź Bellę Abzuga. Pod kapeluszami idiotów kryją się czasem tęgie łby. Ale nawet jeśli okaże się, że w Waszyngtonie Stillson jest tak samo szalony, jak w Ridgeway, to przecież on zajmuje fotel tylko na dwa lata. Wywalą go w siedemdziesiątym ósmym i posadzą na jego miejscu kogoś, kto zrozumiał lekcję.

– Lekcję? Roger wstał.

– Nie wolno długo pieprzyć ludzi – powiedział. – Tak brzmi ta lekcja. Nauczył się jej Adam Clayton Powell. Nauczyli się jej Agnew i Nixon. Zwyczajnie… nie wolno długo pieprzyć ludzi. – Spojrzał na zegarek. – Chodźmy do domu na drinka, Johnny. Wychodzimy później z Shelley, ale mam jeszcze czas, żeby szybko coś sobie łyknąć.

Johnny uśmiechnął się i wstał.

– Jasne – powiedział. – Zostałem zmuszony.

ROZDZIAŁ 20

l

Tak się złożyło, że w połowie sierpnia Johnny pozostał sam w posiadłości Chatswortha, jeśli nie liczyć Ngo Phata, który miał własne mieszkanko nad garażem. Rodzina Chatsworthów pojechała na trzytygodniowe wakacje do Montrealu, gdzie miała doczekać początku roku szkolnego i jesiennego szczytu w przemyśle włókienniczym.

Roger zostawił Johnny'emu klucze do mercedesa żony i Johnny pojechał nim w odwiedziny do domu, do Pownal, czując się jak milioner. Negocjacje Herba z Charlene MacKenzie weszły w fazę krytyczną i ojciec już wcale nie próbował wyjaśniać, że chodzi mu tylko o to, by dom nie zawalił się jej na głowę. W rzeczywistości zalecał się jak młodzik, co trochę zdenerwowało Johnny'ego. Po trzech dniach wrócił do Chatsworthów, nadganiał lektury, pisał listy i rozkoszował się spokojem.

Leżał na środku basenu na gumowym, nadmuchiwanym materacu, czytał New York Times Book Review i popijał Seven Up, kiedy obok pojawił się Ngo, stanął na krawędzi brodzika, zdjął sandały i wsadził nogi do wody.

– Aaach! – westchnął. – O wiele lepiej. – Uśmiechnął się do Johnny'ego. – Spokojnie, nie?

– Bardzo spokojnie – zgodził się Johnny. – Jak kursy, Ngo?

– Bardzo dobrze idą. W sobotęjedziemy na wycieczkę. Pierwszą. Podniecające. Cała klasa wyruszy w podróż.

– Wyjedzie – powiedział Johnny i uśmiechnął się, wyobrażając sobie całą klasę Phata napaloną LSD czy czymś tam.

– Proszę? – Ngo podniósł brwi.

– Cała klasa wyjedzie.

– Tak, dziękuję. Jedziemy wysłuchać mowy politycznej i na spotkanie w Trimbull. Wszyscy myślimy, że to szczęście chodzić na kursy obywatelskie w roku wyborów. To bardzo kształcące.

– Pewnie, założę się. Kogo zobaczycie?

– Grega Strri… – Phat zawahał się i powtórzył, dokładnie wymawiając nazwisko: – Grega Stillsona, niezależnego kandydata do fotela w Izbie Reprezentantów Stanów Zjednoczonych.

– Słyszałem o nim. Rozmawialiście o nim na zajęciach, Ngo?

– Tak, trochę. Urodzony w 1933 roku. Często zmieniał zajęcie. Przyjechał do New Hampshire w 1964 roku. Nasz instruktor powiedział, że mieszka już tu wystarczająco długo, by ludzie nie uważali go za carpetfoggera.

– Baggera – poprawił Johnny.

Ngo spojrzał na niego, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

– Mówi się „carpetbagger".

– Tak, dziękuję.

– Czy nie sądzisz, że Stillson jest nieco dziwny?

– W Ameryce może jest dziwny – zgodził się Ngo. -W Wietnamie było wielu takich jak on. Ludzi, którzy… – Siedział, machając małymi, delikatnymi stopami w błękitnozielonej wodzie basenu. Nagle podniósł głowę. – Brakuje mi angielskiego na to, co chcę powiedzieć. Jest gra, w którą grają ludzie w moim kraju, nazywa się roześmiany tygrys. Jest stara i bardzo popularna, jak wasz baseball. Jedno z dzieci przebiera się za tygrysa, wiesz? Zakłada skórę. Biega i tańczy, a inne dzieci próbują je złapać. Dziecko w skórze śmieje się, ale także warczy i gryzie, ponieważ taka jest ta gra. W moim kraju przed komunistami wielu naczelników wiosek grało w roześmianego tygrysa. Myślę, że ten Stillson też zna tę grę.

Johnny spojrzał na niego, nagle zaniepokojony.

Ngo wcale nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Uśmiechał się.

– Więc wszyscy pojedziemy i obejrzymy go na własne oczy. A później będziemy mieli piknik. Ja sam robię ciasto. Myślę, że będzie miło.

– Brzmi wspaniale.

– Będzie bardzo wspaniale. – Ngo wstał. – A później, w klasie omówimy wszystko, co zobaczymy w Trimbull. Być może napiszemy wypracowanie. O wiele łatwiej jest pisać wypracowanie, bo można poszukać odpowiedniego słowa. Le mot juste.

Tak, czasami pisanie jest łatwiejsze. Ale w całej mojej pedagogicznej karierze nie spotkałem uczniów podzielających tę opinię. Ngo uśmiechnął się.

– A jak idzie z Chuckiem?

– Doskonale sobie radzi.

Tak. Teraz jest szczęśliwy. Już nie udaje. To dobry chłopiec. – Ngo wstał. – Odpoczywaj, Johnny. Ja się zdrzemnę.

– Dobra.

Patrzył, jak Ngo odchodzi; drobny, szczupły, kruchy w spranych dżinsach i spłowiałej sztruksowej koszuli.

Dziecko w skórze śmieje się, ale także warczy i gryzie, ponieważ taka jest ta gra… Myślę, że ten Stillson też zna tę grę.

Uczucie niepokoju wróciło.

Materac zahuśtał się w basenie. Słońce grzało przyjemnie plecy Johnny'ego. Otworzył Book Review, ale artykuł, który czytał, przestał go interesować. Odłożył gazetę, podpłynął do brzegu i wyszedł z basenu. Do Trimbull było nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów. Być może wskoczy do mercedesa pani Chatsworth i pojedzie tam w sobotę. Zobaczy żywego Grega Stillsona. Zabawi się. Może… może potrząśnie jego dłonią.

Nie! Nie!

A niby czemu nie? W końcu, w tym wyborczym roku, politycy stali się czymś w rodzaju jego hobby. Cóż jest denerwującego w fakcie, że pojedzie i zobaczy jeszcze jednego?

Ale b y ł zdenerwowany, nie ma dwóch zdań. Jego serce waliło mocniej i szybciej niż zwykle i upuścił gazetę do basenu. Wyłowił ją klnąc, nim zdążyła nasiąknąć wodą.

Jakoś tak się składało, że kiedy wspominał o Gregu Stillsonie, na myśl przychodził mu Frank Dodd.

Śmieszne! Zaledwie raz widział Stillsona w telewizji i nie powinien żywić dla niego żadnych uczuć, dobrych ani złych.

Stój z boku.

No, może i postąpi tak, a może – nie. Może zamiast do Trimbull pojedzie w sobotę do Bostonu. Obejrzy film.

Lecz nim dotarł do domku gościnnego i przebrał się, uczucie panicznego strachu zagnieździło mu się w duszy. W pewien sposób przypominało mu starego przyjaciela – tego, którego się w sekrecie nienawidzi. Tak, w sobotę pojedzie do Bostonu. To najlepsze, co może zrobić.

Chociaż przez kilka następnych miesięcy Johnny raz za razem przeżywał w pamięci ten dzień, nigdy nie przypomniał sobie, jak to się stało, że w końcu jednak pojechał do Trimbull. Wyruszył w innym kierunku, planując wyjazd do Bostonu na mecz Czerwonych Skarpet w Fenway Park, a później do Cambridge, gdzie chciał poszperać po księgarniach. Gdyby wystarczyło mu pieniędzy (czterysta dolarów z premii Chatswortha wysłał ojcu, który z kolei przesłał je do Szpitala Wschodniego Maine – gest porównywalny ze splunięciem w ocean), planował jeszcze wypad do kina Orsona Wellesa na film reggae The Harder They Come. Niezły program jak na jeden dzień i wspaniały dzień na realizację takiego programu; dziewiętnasty sierpnia był ciepły, słoneczny, wymarzony – był esencją wspaniałego letniego dnia w Nowej Anglii.

Poszedł do kuchni wielkiego domu i przygotował trzy duże kanapki z szynką i serem. Schował je do staroświeckiego wiklinowego koszyka, który znalazł w spiżarni i – mimo pewnych wyrzutów sumienia – dołożył do niego sześć puszek Tuborga. W tym momencie czuł się wyśmienicie. Myśl o Gregu Stillsonie i jego domorosłych ochroniarzach na motocyklach nawet nie przyszła mu do głowy.

Położył koszyk na podłodze mercedesa i pojechał na południowy wschód w stronę I-95. Aż do tej chwili wszystko było w porządku, dopiero później coś się zmieniło. Najpierw były myśli o matce leżącej na łożu śmierci. Twarz matki, skrzywiona w grymasie, spoczywająca na kołdrze ręka wygięta w szpony, głos brzmiący tak, jakby przedzierał się przez usta wypełnione grubym kłębkiem waty.

Nie mówiłam ci? Nie mówiłam ci, że tak będzie?

Johnny włączył radio. Z głośników mercedesa popłynął dobry rock'n'roll. Spał cztery i pół roku, a rock'n'roll żył i miał się dobrze, dziękuję bardzo. Johnny prowadził i śpiewał.

Ma dla ciebie zadanie. Nie uciekaj przed nim, Johnny.

Radio nie potrafiło zagłuszyć głosu jego nieżyjącej matki. Jego nieżyjąca matka musiała powiedzieć swoje. Musiała powiedzieć swoje nawet zza grobu.

Nie kryj się przed nim w jaskini i nie zmuszaj go, by posłał po ciebie wielką rybę.

Ale jego połknęła już wielka ryba. Nie nazywała się lewiatan, lecz koma. Spędził cztery i pół roku w ciemnym brzuchu tej szczególnej ryby i miał dość.

Wjazd na autostradę pojawił się… i znikł za tylną szybą. Johnny tak się zamyślił, że go nie zauważył. Stary duch nie zamierzał odejść i dać mu spokoju. Dobrze, zawróci przy pierwszej sposobności.

Nie garncarz, lecz glina w ręku garncarza.

– Och, koniec z tym – mruknął Johnny. Musi tylko wyrzucić z głowy całe to gówno i będzie miał spokój. Matka opanowana była manią religijną, niezbyt to miłe stwierdzenie, ale niestety prawdziwe. Niebo w konstelacji Oriona, aniołowie pilotujący latające spodki, królestwa pod powierzchnią Ziemi. Na swój sposób była co najmniej tak szalona, jak Greg Stillson.

Och, na miłość Boską, odczep się od tego gościa.

A kiedy wyślecie Grega Stillsona do Izby Reprezentantów, powiecie sobie: HOT-DOG! KTOŚ Z TYM WRESZCIE SKOŃCZY!

Dojechał do szosy stanowej 63. Skręt w lewo doprowadziłby go do Concord, Berlin, Ridder's Mili i Trimbull. Johnny skręcił mimowolnie. Myślami był gdzie indziej.

Roger Chatsworth, przecież nie zagubione w lesie dziecko, śmiał się z Grega Stillsona, jakby był on tegoroczną wersją George'a Carlina i Chevy Chase'a razem wziętych. To błazen, Johnny.

Gdyby Stillson był tylko błaznem, nie byłoby problemu, prawda? Czarujący ekscentryk, czysta kartka papieru, na której wyborcy napisali politykom: Wy wszyscy jesteście tak nudni, że na dwa lata zdecydowaliśmy się wybrać głupca na wasze miejsce. W końcu, najprawopodobniej, Stillson jest właśnie głupcem, nieszkodliwym narwańcem. Nie było powodu, by wiązać go ze zorganizowanym, destrukcyjnym szaleństwem Franka Dodda. A jednak… jakoś… dokonał tego powiązania.

Johnny dojechał do rozjazdu. W lewo do Berlin i Ridder's Mill, w prawo do Trimbull i Concord. Skręcił w prawo.

Ale nic się nie stanie, jeśli tylko potrząsnę jego ręką, prawda?

Być może nie. Po prostu kolejny polityk do kolekcji. Niektórzy kolekcjonują znaczki, inni monety, a Johnny kolekcjonuje uściski dłoni i…

i przyznaj się. Cały czas szukałeś dżokera w talii.

Wysnuty wniosek wstrząsnął nim tak bardzo, że omal nie zjechał na pobocze. Dojrzał swą twarz we wstecznym lusterku i nie była to już ta szczęśliwa, uśmiechnięta, normalna twarz, z którą wstał rano. Teraz miał twarz z konferencji prasowej, twarz człowieka, który na czworakach pełzł przez zasypany śniegiem park w Castle Rock. Skóra zbyt blada, oczy, otoczone brązowymi obwódkami, sprawiały wrażenie podbitych, policzki poorane głębokimi bruzdami.

Nie. Nieprawda.

Ale to była prawda. Teraz, kiedy doszedł do prawdy, nie mógł jej zaprzeczyć. W ciągu pierwszych dwudziestu trzech lat życia miał okazję witać się z dokładnie jednym politykiem; zdarzyło się to w 1966 roku, kiedy Ed Muskie przyjechał do jego liceum na lekcję zarządzania. Podczas ostatnich siedmiu miesięcy uścisnął dłonie co najmniej kilkunastu grubych ryb. I kiedy każdy z nich wyciągał dłoń, to czy przez głowę nie przelatywała mu myśl: „O co chodzi temu facetowi? Co mi zaraz powie?"

Czyżby przez cały ten czas szukał politycznego odpowiednika Franka Dodda?

– Tak. To prawda.

Fakt faktem, że żaden, oprócz Cartera, nie powiedział mu nic konkretnego, a wrażenia, które odebrał od niego, nie były szczególnie alarmujące. Uścisk dłoni z Carterem nie spowodował uczucia zapadania, które odezwało się w nim, gdy obserwował Stillsona w telewizji. Czuł, że Stillson rozwinął grę w roześmianego tygrysa: w skórze bestii – człowiek.

Lecz w skórze człowieka – bestia.

2

Niezależnie od tego, skąd się tam właściwie wziął, Johnny zjadł swój lunch w parku miejskim w Trimbull, a nie na ławce stadionu Fenway. Przyjechał po dwunastej i z afisza na murze dowiedział się, że spotkanie ma się odbyć o trzeciej po południu.

Przeszedł się po parku pewien, że tak długo przed mityngiem będzie jeszcze opustoszały, lecz ludzie już rozkładali koce, rzucali frisbee albo siadali do jedzenia.

Kilka osób pracowało przy estradzie. Dwaj mężczyźni dekorowali chorągiewkami biegnące na wysokości pasa ogrodzenie. Inny stał na drabinie i wieszał na krawędzi estrady krepowe, kolorowe łańcuszki. Pozostali instalowali nagłośnienie i – jak domyślił się Johnny, oglądając telewizję – nie była to zabawka za czterysta dolców. Kolumny Altec-Lansings rozstawiano dokładnie tak, by uzyskać efekt dźwięku dobiegającego równomiernie z każdej strony.

Ekipa przygotowawcza (choć nadal miał przed oczami obraz fanów Eagles lub Geils przygotowujących koncert na wolnym powietrzu) pracowała szybko i precyzyjnie. Znać było praktykę i profesjonalne przygotowanie, kłócące się z obrazem Grega Stillsona jako sympatycznego dzikusa z Borneo.

Różnica wieku w tłumie wynosiła jakieś dwadzieścia lat – od nastolatków do trzydziestokilkulatków. Wszyscy dobrze się bawili. Dzieci biegały wokół, ściskając w rączkach patyki rozpuszczających się lodów. Kobiety plotkowały i śmiały się. Mężczyźni popijali piwo z plastykowych kubków. Kilka psów ganiało w pobliżu, podkradając, co się dało, a na wszystkich świeciło z góry dobrotliwe słońce.

– Próba – powiedział jeden z mężczyzn do dwóch stojących na podium mikrofonów. – Raz, dwa… – Z jednej z kolumn rozległo się głośne wycie i mężczyzna pokazał, że należy ją odsunąć.

Tak nie przygotowuje się politycznego spotkania i przemówień, pomyślał Johnny. To przypomina przygotowania do wesela… albo zabawy z macanką.

– Próba mikrofonu… jeden, dwa, trzy, cztery…

Johnny zauważył, że wielkie głośniki wiązano do drzew. Wiązano, a nie przybijano. Stillson propagował hasła ekologiczne i przykazał swej grupie przygotowawczej, by nie uszkodziła ani jednego drzewa w parku. Johnny miał wrażenie, że całą tę operację zaplanowano dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Nic tu nie zostawiono przypadkowi.

Dwa żółte szkolne autobusy podjechały na miejsce pozostawione dla nich na małym (i już zajętym) parkingu. Otworzyły się drzwi, wysiadła z nich grupka ludzi rozmawiających ze sobą z ożywieniem. Różnili się nieco od zgromadzonych w parku, ponieważ byli ubrani w swe najlepsze stroje: mężczyźni w garnitury lub sportowe marynarki, panie w eleganckie spódniczki i bluzki lub suknie. Rozglądali się wokół z niemal dziecinnym zachwytem i oczekiwaniem i Johnny uśmiechnął się. Przyjechała klasa Ngo.

Podszedł do nich. Ngo stał obok wysokiego mężczyzny w sztruksowym garniturze i dwóch kobiet, Chinek.

– Cześć, Ngo.

Ngo uśmiechnął się serdecznie.

– Johnny! Dobrze cię zobaczyć, stary! To wielki dzień dla stanu New Hampshire, nie?

– Chyba tak.

Ngo przedstawił swych kolegów. Mężczyzna w sztruksowym garniturze był Polakiem. Kobiety okazały się siostrami przybyłymi z Tajwanu. Jedna z nich powiedziała Johnny'emu, że ma nadzieję na uścisk dłoni z kandydatem po wystąpieniu, a później, zawstydzona, pokazała mu książkę na autografy w torebce.

– To wielkie szczęście, że jestem w Ameryce – stwierdziła. – Ale to aż takie niesamowite, prawda, panie Smith?

Johnny, który uważał, że wszystko tu jest niesamowite, zgodził się z nią.

Dwójka opiekunów klasy zaczęła zwoływać uczniów.

– Zobaczymy się później, Johnny – powiedział Ngo. – Muszę ruszać w podróż.

– Iść – poprawił go Johnny.

– Tak, rzeczywiście.

– Baw się dobrze, Ngo.

– Jasne. – Oczy Ngo rozbłysły. – Jestem pewien, że będzie to wspaniała rozrywka.

Klasa – około czterdziestu osób – przeszła do południowej części parku na lunch. Johnny wrócił na swoje miejsce i zmusił się do zjedzenia jednej z kanapek. Smakowała jak papier ze starej książki.

Poczuł, jak ciało sztywnieje mu z napięcia.

3

O drugiej trzydzieści park był już przepełniony; ludzie stali niemal ramię przy ramieniu. Miejscowa policja, wzmocniona przez mały oddział policji stanowej, zamknęła ulice prowadzące do parku miejskiego w Trimbull. Podobieństwo mityngu do koncertu rockowego było większe niż kiedykolwiek. Z głośników płynęła pogodna, szybka muzyka ludowa z południa. Po pogodnym, błękitnym niebie sunęły białe obłoki.

Ludzie zaczęli nagle wstawać i rozglądać się. Było tak, jakby przez tłum przeszła fala. Johnny także wstał, zastanawiając się, czy Stillson nie przyjechał wcześniej. Słyszał już donośny ryk silników, ryk wznoszący się i wypełniający cały park, w miarę jak motocykle się zbliżały. Jego oczy poraził jaskrawy blask słońca odbitego od błyszczącego chromu i w kilka chwil później mniej więcej dziesięć maszyn wjechało na miejsce na parkingu, na którym przedtem zatrzymały się autobusy. Nie było wśród nich samochodu. Johnny uznał to za awangardę.

Uczucie niepokoju pogłębiło się. Motocykliści ogólnie sprawiali dobre wrażenie, ubrani w większości w czyste, sprane dżinsy i białe koszule, ale same motocykle, przede wszystkim Harleye i BSA, w porównaniu z wersją fabryczną zmienione były nie do poznania: wygięte kierownice, rozgałęzione, chromowane rury wydechowe, dziwaczne osłony silników.

Motocykliści zgasili silniki, zsiedli z maszyn i ruszyli gęsiego w stronę estrady. Tylko jeden z nich obejrzał się za siebie. Bez pośpiechu wodził oczami po zgromadzonym tłumie; nawet z daleka Johnny zdołał zauważyć, że jego tęczówki mają kolor butelkowej zieleni. Wydawało się, jakby liczył ludzi. Spojrzał w lewo, na kilku gliniarzy opartych o przenośne ogrodzenie, wypożyczone z boiska Małej Ligi, i pomachał im. Jeden z gliniarzy pochylił się i splunął. Ich zachowanie przypominało dokładnie wyreżyserowaną ceremonię i Johnny zaczął się niepokoić jeszcze bardziej. Mężczyzna o zielonych oczach podszedł wolno do estrady.

Obok niepokoju, który zdominował wszystkie jego uczucia, Johnny jakby doświadczał snu na jawie: trafił do świata tych obrazów, w których parowe lokomotywy wyjeżdżają z ceglanych kominków albo miękkie cyferblaty zegarków zwisają z gałęzi drzew. Motocykliści wyglądali na statystów zwolnionych z planu filmu gangsterskiego, którzy zdecydowali się wykąpać w oczekiwaniu na elegancką zabawę. Ich czyste, sprane dżinsy opadały na ciężkie, robocze buty o kwadratowych noskach i na większości par Johnny dostrzegł chromowane łańcuszki otaczające obcas i piętę. Wszyscy mieli jednakowy wyraz twarzy: coś w rodzaju rozbawienia na widok tłumu. Ale mogła kryć się pod nim zwykła pogarda dla młodych robotników z tkalni, dla studentów, którzy przyjechali tu z uniwersytetu stanowego w Durham, dla robotników z wielkich fabryk, którzy wstali, by bić im brawo. Każdy z motocyklistów miał przypięte do kurtki dwa znaczki. Jeden z nich przedstawiał żółty kask budowlany z godłem ekologów na przodzie, na drugim widniał napis: STILLSON ZŁAPAŁ ICH W PODWÓJNEGO NELSONA. Z prawej tylnej kieszeni dżinsów wystawał każdemu obcięty kij bilardowy.

Johnny obrócił się do stojącego obok mężczyzny, który przyszedł do parku z żoną i dzieckiem.

– Czy to legalne?

– A kogo to, do diabła, obchodzi – odparł młody człowiek ze śmiechem. Krzyczał: „Załatw ich, Greg!"

Motocyklowa gwardia przyboczna rozstawiła się wokół estrady w pozycji „spocznij".

Oklaski umilkły, za to rozmowy stały się głośniejsze. Zbiorowe gardło tłumu przełknęło przystawkę. Przystawka mu smakowała.

Brunatne koszule, pomyślał Johnny siadając. Brunatne koszule, to wszystko.

No i co z tego? Może to nawet dobrze? Amerykanie raczej nie lubią przejawów faszyzmu – nawet twardzi prawicowcy jak Reagan nie odwoływali się do niego; to ewidentny fakt, niezależnie od tego, ilu ataków dziecinnego gniewu dostanie Nowa Lewica albo ile piosenek napisze Joan Baez. Osiem lat wcześniej faszystowska taktyka policji w Chicago pomogła Hubertowi Humphreyowi przegrać wybory. Johnny'ego nie obchodziło, jak schludnie wyglądali ci jeźdźcy; jeśli pracowali dla kandydata do Izby Reprezentantów, Stillson balansował na bardzo cienkiej linie. Gdyby nie było to takie dziwne, byłoby nawet śmieszne.

Lecz mimo wszystko żałował, że w ogóle tu przyjechał.

4

Tuż przed trzecią w powietrzu rozległ się dźwięk wielkiego bębna, poruszył ziemię i dopiero przez pięty dotarł do uszu. Do bębna stopniowo dołączały inne instrumenty, tworząc orkiestrę grającą jedną z melodii Sousy. Całodzienne letnie wyborcze małomiasteczkowe wariactwo.

Tłum znów poderwał się na nogi i skierował wzrok w stronę, z której dobiegała muzyka. Wkrótce pojawiła się i orkiestra: najpierw dyrygentka w króciutkiej spódniczce, wysoko podnosząca nogi w ozdobionych pomponami butach z białej skóry, po niej dwie jaskrawo ubrane dziewczyny, następnie dwóch pryszczatych chłopców dźwigających transparent głoszący: ORKIESTRA LICEUM W TRIMBULL i lepiej, żebyś o tym, na Boga, nie zapomniał! Za nimi szła już orkiestra właściwa, wspaniała w swych oślepiająco białych kostiumach z mosiężnymi guzikami i bardzo spocona.

Tłum rozstąpił się przed nią. Orkiestra stanęła, maszerując w miejscu, i wtedy wybuchły owacje, bowiem za nią pojawiła się biała furgonetka forda, a na jej dachu, na rozstawionych nogach, z opaloną i rozciągniętą w mamucim uśmiechu twarzą, ocienianą przekrzywionym na głowie hełmem, stał sam kandydat. Kandydat podniósł do ust bateryjny mikrofon i z entuzjazmem świadczącym o wielkiej sile płuc wrzasnął:

– Cześć wszystkim!

– Cześć, Greg – odkrzyknął mu natychmiast tłum.

Greg, pomyślał Johnny z odrobiną histerii. Jesteśmy z nim po imieniu.

Stillson zeskoczył z dachu furgonetki tak lekko, jakby nie wymagało to żadnego wysiłku. Ubrany był tak jak poprzednio, kiedy Johnny widział go w telewizji: w dżinsy i koszulę khaki. Przepychał się przez tłum w stronę estrady, dotykając rąk wyciągających się ku niemu ponad głowami pierwszego rzędu. Tłum falował i zataczał się radośnie, prąc w jego kierunku, i żołądek Johnny'ego odpowiedział na ten ruch.

Nie dotknę go. Nigdy.

W tej chwili ludzie przed nim rozstąpili się nieco. Johnny zrobił krok do przodu i sam znalazł się w pierwszej linii. Był wystarczająco blisko członka Orkiestry Liceum w Trimbull grającego na tubie, by wyciągnąć rękę i postukać w jego instrument, gdyby tylko zechciał.

Stillson przeszedł szybko pomiędzy szeregami orkiestry, by uścisnąć ręce ludzi stojących po drugiej stronie, i wtedy Johnny całkiem stracił go z oczu – widział tylko podskakujący, kołyszący się żółty kask. Poczuł ulgę. Więc jednak wszystko było w porządku. Nic się nie stało, nic się nie stanie. Jak faryzeusz ze znanej przypowieści, minie go po drugiej stronie. Dobrze. Świetnie. A kiedy Stillson dojdzie do podium, on sam będzie mógł pozbierać rzeczy i wtopić się w ciepłe popołudnie. Co za dużo, to niezdrowo.

Motocykliści ustawili się po obu stronach ścieżki, powstrzymując zgromadzonych od runięcia przed siebie i zadeptania kandydata. Obcięte kije bilardowe nadal tkwiły w ich kieszeniach, a ich właściciele sprawiali wrażenie spiętych i gotowych na kłopoty. Johnny nie wiedział dokładnie, jakich kłopotów się spodziewają – ktoś rzuci w twarz kandydata czekoladką? – ale motocykliści dopiero teraz jakby się ożywili.

I nagle coś się zdarzyło, ale Johnny nie potrafił powiedzieć, co to właściwie było. Kobieca dłoń sięgnęła ku żółtemu kaskowi, być może tylko po to, by dotknąć go na szczęście, i jeden z ochroniarzy Stillsona zrobił krok do przodu. Rozległ się przeraźliwy krzyk i dłoń natychmiast znikła. Ale to wszystko miało miejsce po drugiej stronie orkiestry.

Tłum wrzeszczał jak opętany, co ponownie przypomniało mu o koncertach, w których uczestniczył. Wszystko wyglądałoby podobnie, gdyby to Paul McCartney lub Elvis Presley zdecydowali się zejść w tłum.

Wykrzykiwali jego imię. Wyśpiewywali je: GREG… GREG…GREG…

Młody człowiek, który wraz z rodziną rozłożył się w pobliżu

Tohnny'ego, trzymał w wyciągniętych rękach synka, żeby dziecko mogło sobie wszystko obejrzeć. Młody mężczyzna z wielką blizną od oparzenia na policzku wymachiwał transparentem głoszącym: ŻYJ WOLNO LUB WCALE – JUŻ GREG CIĘ OCALI! Nieprawdopodobnie piękna, może osiemnastoletnia dziewczyna potrząsała kawałkiem arbuza – po opalonym ramieniu ściekał różowy sok. Zapanował totalny bałagan, gorączkowe podniecenie trzeszczało w tłumie jak wielki ładunek elektryczny.

I nagle pojawił się bohater dnia. Biegł przed orkiestrą na tę stronę, po której stał Johnny. Znalazł nawet czas, by mocno klepnąć w plecy gracza na tubie.

Później Johnny bez przerwy rozważał to, co się zdarzyło, i tłumaczył sobie, że nie miał czasu, by cofnąć się w tłum; próbował wytłumaczyć sobie, że ludzie praktycznie wepchnęli go w ramiona kandydata, który niemal porwał go za rękę, ale nie była to prawda. Miał czas, bowiem gruba kobieta w niesamowicie obcisłych, żółtych, rozszerzanych spodniach zarzuciła ręce na szyję Stillsona i pocałowała go mocno. Odwzajemnił jej pocałunek, roześmiał się i powiedział: „Możesz być pewna, że cię zapamiętam, kochanie". Gruba baba pokraśniała z zadowolenia.

Johnny poczuł znajomy, przejmujący chłód – zwiastun transu. Kiedy wpadał w trans, nic nie miało znaczenia oprócz jednego: wiedzieć! Uśmiechnął się nawet, ale nie był to jego uśmiech. Wyciągnął rękę, a Stillson chwycił ją w obydwie dłonie i zaczął potrząsać.

– Chłopie, mam nadzieję, że pomożesz nam…

I nagle umilkł. Tak jak umilkła Eileen Magown. Tak jak umilkł doktor James (jak ten piosenkarz soulowy) Brown. Tak jak umilkł Roger Dussault. Oczy mu się rozszerzyły i wypełniły… strachem? Nie, w oczach Stillsona pojawiło się przerażenie!

Ta chwila trwała bez końca. Wpatrywali się w siebie, czas obiektywny zastąpiło coś… doskonała kamea czasu. Johnny miał wrażenie, że znów znalazł się w mrocznym tunelu o gładkich ścianach z matowego chromu, tylko tym razem był z nim Stillson i dzielili ze sobą… dzielili… (wszystko)

Nigdy nie reagował tak silnie, nigdy. Wszystko zwaliło się na niego naraz, zbiło się z hukiem, jakby jakiś straszny, czarny pociąg towarowy mknął wąskim tunelem, szybka lokomotywa z jednym światłem z przodu, a światło to wiedziało w s z ys t k o i swym blaskiem unieruchomiło go jak owada na szpilce. Nie miał gdzie uciec, pociąg rozpłaszczył go jak kartkę papieru, przemknął po nim i jechał dalej…

Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć głosu, nie miał głosu.

Jeden obraz pozostał z nim na zawsze -

(i tu pojawił się niebieski filtr)

obraz Grega Stillsona składającego przysięgę. Przysięgę odbierał stary człowiek z pełnymi wstydu, przerażonymi oczami myszy złapanej przez niezwykle sprytnego, doświadczonego

(tygrysa)

wiejskiego kocura. Jedna ręka Stillsona spoczywała na Biblii, druga była uniesiona. Dzieje się to w dalekiej przyszłości, bowiem Stillson jest prawie łysy. Stary mężczyzna mówi coś, a Stillson powtarza. Stillson mówi,

(niebieski filtr jest coraz gęściejszy, zakrywa to, zakrywa kawałek po kawałku, twarz Stillsona kryje się za błękitem… i żółcią… żółcią jak pręgi tygrysa)

że zrobi to, „Tak mu dopomóż Bóg". Twarz ma poważną, nawet ponurą, ale rozpiera go radość, radość szaleje mu w głowie, bowiem mężczyzna o przestraszonej twarzy i oczach myszy to Sędzia Główny Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych i

(O słodki Boże filtr filtr niebieski filtr żółte pasy)

wszystko zaczyna, nagle znikać za niebieskim filtrem, tylko że nie jest to filtr, lecz coś rzeczywistego. To coś

(w przyszłości w martwej strefie)

było w przyszłości. Jego przyszłości? Stillsona? Nie wiedział.

Teraz leciał – leciał przez błękit – nad całkiem zniszczonym światem; nie mógł go dostrzec zbyt dokładnie. A przez błękit przebijał głos Stillsona, głos drugorzędnego Boga, głos narzędzia zniszczenia z opery komicznej: „PRZELECĘ PRZEZ NICH JAK GAŁKA PRZEZ GĘŚ! PRZELECĘ PRZEZ NICH JAK SAMI WIECIE CO!"

– Tygrys – mruknął ochryple Johnny. – Tygrys za błękitem. Za żółcią.

I nagle wszystko – sceny, słowa, obrazy – pękło, tworząc rosnący, głuchy grzmot zapomnienia. Poczuł słodki zapach miedzi jakby paliły się przewody wysokiego napięcia. Przez moment to wewnętrzne oko zdawało się otwierać jeszcze szerzej szukając; błękit i żółć, które zasłoniły wszystko, zlały się w jedno… a gdzieś, ze środka, daleki i pełen przerażenia zabrzmiał kobiecy głos: „Oddaj mi go, sukinsynu!"

A później wszystko zniknęło.

Jak długo staliśmy tak razem, zastanawiał się później Johnny. Przypuszczał, że chyba pięć sekund. A potem Stillson cofnął dłoń, w y r w a ł dłoń; gapił się z otwartymi ustami, a z twarzy odpłynęła mu krew; pod letnią opalenizną jego twarz była blada. Johnny widział plomby w jego trzonowych zębach.

Stillson gapił się na niego, śmiertelnie przerażony.

Doskonale, pragnął wrzasnąć Johnny. Doskonale! Trzęś się, aż rozlecisz się na kawałki! Przyjrzyj się sobie! Zniszcz się! Eksploduj! Rozwal się! Zrób światu przysługę!

Dwaj motocykliści biegli w jego kierunku, trzymając w rękach kije bilardowe. Johnny przestraszył się, bo mieli go teraz uderzyć, bić kijami po głowie, zamierzali zmienić głowę Johnny'ego Smitha w ósmą bilę i wbić ją w otwór, z powrotem w czerń śpiączki, z której tym razem się nie ocknie, nigdy nie będzie miał szansy powiedzieć nikomu, co widział, nie zdoła niczego zmienić.

To uczucie zniszczenia – Boże! Wszechogarniające!

Próbował się cofnąć. Ludzie rozstąpili się, krzyczeli ze strachu (a może z podniecenia). Stillson odwracał się w stronę goryli, przyszedł już do siebie, próbował ich powstrzymać.

Johnny nigdy nie dowiedział się, co zdarzyło się potem. Zatoczył się z opuszczoną głową, mrugał oczami jak pijak pod koniec tygodniowej bibki. To wtedy miękki, rosnący huk zapomnienia ogarnął go i Johnny mu się poddał Poddał mu się z radością. Stracił przytomność.

ROZDZIAŁ 21

l

– Nie – odpowiedział szef policji w Trimbull na pytanie Johnny'ego – nie jest pan o nic oskarżony. Nie został pan zatrzymany. I nie musi pan odpowiadać na pytania. Tylko bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby pan jednak zdecydował się odpowiedzieć.

– B a r d z o wdzięczni – powtórzył mężczyzna w konserwatywnie skrojonym garniturze. Nazywał się Edgar Lancte. Pracował w bostońskiej centrali Federalnego Biura Śledczego. Myślał właśnie, że Johnny wygląda na bardzo chorego. Nad lewą brwią miał dużego siniaka, nabierającego gwałtownie purpurowego koloru. Mdlejąc Johnny musiał upaść na coś wystającego – albo na but członka orkiestry, albo na ciężki, kwadratowy czubek buta motocyklisty. Lancte skłaniał się ku drugiej możliwości. I być może but motocyklisty poruszył się, kiedy doszło do zetknięcia.

Smith był bardzo blady i ręce mu drżały, kiedy pił wodę z papierowego kubka, który podał mu szef policji, Bass. Powieka drgała mu w nerwowym tiku. Wyglądał na typowego niedoszłego zamachowca, choć najbardziej morderczym narzędziem, jakie przy nim znaleziono, były nożyczki do paznokci. Mimo wszystko Lancte postanowił jednak zapamiętać wrażenie, jakie zrobił na nim Johnny – ponieważ był, kim był.

– Co mam wam powiedzieć? – spytał Johnny. Obudził się na materacu w nie zamkniętej celi. Potwornie bolała go głowa. Migrena przechodziła właśnie, pozostawiając po sobie nieprzyjemną pustkę. Czuł się trochę tak, jakby wypruto z niego jego własne wnętrzności i zastąpiono je kawałkami sznurka. W uszach nie dzwoniło mu co prawda, ale przynajmniej nieprzyjemnie szumiało. Była dziewiąta wieczorem. Dwór Stillsona już dawno wyniósł się z miasta. Zjedzono wszystkie hot-dogi.

– Czy mógłby pan opowiedzieć nam dokładnie, co się tam zdarzyło? – zapytał Bass.

– Wszystko przez ten upał. Byłem zbyt podekscytowany i zemdlałem.

– A może jest pan inwalidą? – zapytał spokojnie Lancte. Johnny spojrzał na niego chłodnym wzrokiem.

– Proszę nie grać ze mną w te gierki, panie Lancte. Jeśli wie pan, kim jestem, proszę to jasno powiedzieć.

– Wiem. Może pan rzeczywiście jest jasnowidzem.

– Nie potrzeba jasnowidza, by wiedzieć, że agent FBI gra kartami z rękawa.

– Jest pan chłopcem z Maine. Tam urodzony, tam wychowany. Co chłopiec z Maine robi w New Hampshire?

– Uczy.

– Dzieciaka Chatsworthów?

– Powtarzam po raz drugi: jeśli pan wie, po co te pytania? Lancte zapalił papierosa.

– Bogata rodzina.

– Zgadza się.

– Jesteś wielbicielem Stillsona, Johnny? – spytał Bass. Johnny nie lubił ludzi, którzy przy pierwszym spotkaniu zwracali się do niego po imieniu, a oni obaj właśnie tak się do niego zwracali. Zdenerwowało go to.

– A ty? – odpowiedział pytaniem. Bass mlasnął obrzydliwie.

– Jakieś pięć lat temu odbył się w Trimbull koncert folk rocka. Na ziemi Hake'a Jamiesona. Rada miejska miała wątpliwości, ale zgodziła się, bo dzieciakom przecież coś się od życia należy. Myśleliśmy, że zgromadzi się ich ze dwustu i będą słuchali muzyki. Zamiast tego pojawiło się tysiąc sześćset, wszyscy palili marihuanę i popijali wprost z butelki. Narobili bałaganu, rada się wściekła, stwierdziła, że coś takiego już się nie powtórzy, a wtedy pojawili się gówniarze, obrażeni i zapłakani, i spytali: „O co chodzi? Przecież nikomu nic się nie stało?"

Wszystko miało być okay, razem z całym bałaganem, bo nikomu nic się nie stało. Dokładnie to samo czuję w stosunku do tego Stillsona. Pamiętam, jak kiedyś…

– Nie ma pan nic przeciw Stiłlsonowi, prawda, Johnny? – zapytał Lancte. – Żadnych prywatnych porachunków? – Uśmiechnął się po ojcowsku, szczerym, opiekuńczym uśmiechem.

– Przed sześcioma tygodniami nawet nie wiedziałem, kim jest.

– Tak, dobrze, ale to przecież nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Przez chwilę Johnny milczał.

– Niepokoi mnie – powiedział w końcu.

– To też nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Moim zdaniem jest.

– Pan nie chce nam pomóc tak, jak to sobie wyobrażaliśmy – stwierdził z żalem Lancte.

Johnny spojrzał przez ramię na Bassa.

– Czy każdy, kto zemdleje w miejscu publicznym w pańskim mieście, szefie, dostaje się w łapy FBI? Bass zmieszał się.

– Nooo… nie. Oczywiście, że nie.

– Potrząsałeś dłonią Stillsona, a zaraz potem straciłeś przytomność – rzekł Lancte. – Sprawiałeś wrażenie chorego. Sam Stillson wyglądał, jakby zobaczył upiora. Jesteś fartownym młodym człowiekiem, Johnny. Masz szczęście, że jego chłopaki nie przerobiły ci głowy na urnę. Myśleli, że pociągnąłeś za spust.

Johnny patrzył na agenta z rosnącym zdumieniem.

– Byłeś tam – stwierdził. – Bass nie wezwał cię przez telefon. Byłeś tam. Na mityngu. Lancte zdusił papierosa.

– Tak.

– Dlaczego FBI interesuje się Stillsonem?

– Porozmawiajmy o tobie, Johnny. Dlaczego…?

– Nie, porozmawiajmy o Stillsonie. Pogadajmy o jego, jak to ująłeś, chłopakach. Czy prawo zezwala im obnosić się z upi-łowanymi kijami bilardowymi?

– Zezwala – potwierdził Bass. Lancte rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, ale policjant albo go nie dostrzegł, albo zignorował. – Kije bilardowe, kije baseballowe, kije do golfa. Prawo tego nie zabrania.

– Słyszałem, że niektórzy z nich byli kiedyś członkami gangów motocyklowych.

– Tak. Jedni w New Jersey, inni w Nowym Jorku…

– Panie Bass – przerwał mu Lancte – nie sądzę, by był to właściwy czas…

– Nie widzę powodu, żeby milczeć. To łobuzy, zgniłe jabłka, chuligani. Niektórzy z nich zeszli się cztery czy pięć lat temu w Hamptons, kiedy doszło tam do rozruchów. Kilku należało do gangu, nazywanego Diabelską Dwunastką, który rozpadł się w 1972 roku. Pomagierem Stillsona jest facet nazwiskiem Son-ny Elliman, niegdyś szef Diabelskiej Dwunastki. Zatrzymano go parę razy, ale nigdy mu niczego nie udowodniono.

– I tu się pan myli, szefie – powiedział Lancte, zapalając kolejnego papierosa. – W stanie Waszyngton został ukarany za niedozwolony skręt w lewo, stanowiący zagrożenie dla ruchu kołowego. Podpisał mandat i zapłacił dwadzieścia pięć dolarów.

Johnny wstał, podszedł do chłodziarki i nalał sobie z niej nowy kubek wody. Lancte przyglądał mu się z zainteresowaniem.

– Więc po prostu zemdlałeś?

– Nie. – Johnny nawet się nie obrócił. – Miałem zamiar załatwić go z bazooki. Tylko w krytycznej chwili przepaliły mi się obwody bioniczne.

Lancte tylko westchnął.

– Możesz odejść w każdej chwili – powiedział Bass.

– Dziękuję.

– Ale powiem ci to, co i tak powiedziałby ci tu obecny pan Lancte. Gdybym był tobą, trzymałbym się z daleka od mityngów Stillsona. To znaczy, jeśli chcesz ocalić skórę. Ludziom, za którymi on nie przepada, przydarzają się różne rzeczy.

– Doprawdy? – Johnny wypił wodę.

– Te sprawy są poza pana jurysdykcją – stwierdził Lancte. Oczy miał jak ze stali i wpatrywał się w Bassa z gniewem.

– W porządku.

– Nie zaszkodzi chyba, jeśli zdradzę panu, że na jego mityngach zdarzały się już pewne incydenty – powiedział Lancte. – W Ridgeway kobieta w ciąży została pobita tak poważnie, że poroniła. Było to tuż po spotkaniu, które filmowała CBS. Kobieta stwierdziła, że nie potrafi rozpoznać napastnika, ale naszym zdaniem mógł to być jeden z motocyklistów Stillsona. Miesiąc temu chłopak, czternastoletni, zarobił pękniecie czaszki. Miał mały plastykowy pistolet na wodę. On też nie potrafił rozpoznać napastnika, ale sądzimy, że tym pistoletem mógł nieco zdenerwować ochronę.

Jak to ładnie zabrzmiało, pomyślał Johnny.

– Nie znaleźliście żadnych świadków?

– Nikt nie chciał mówić. – Uśmiech Lancte'a pozbawiony był krzty humoru. Agent strącił popiół z papierosa. – Przecież ludzie na niego głosują.

Johnny pomyślał o młodym mężczyźnie, podnoszącym wysoko syna, żeby chłopiec mógł zobaczyć Stillsona. Kogo to, do diabła, obchodzi. Przecież to tylko na pokaz.

Więc ma swojego anioła stróża z FBI.

– I co mam ci na to powiedzieć? – Lancte wzruszył ramionami i uśmiechnął się rozbrajająco. – Dla twojej informacji, to nie jest synekura, Johnny. Czasami aż się boję. Ten facet ma od cholery i trochę… jakby to powiedzieć… charyzmy. Gdyby wskazał na mnie palcem i powiedział tłumom na jednym z tych mityngów, kim jestem, chyba powiesiliby mnie na najbliższej latarni.

Johnny pomyślał o ludziach, których widział tego popołudnia, i o ślicznej dziewczynie wymachującej histerycznie kawałkiem arbuza.

– Chyba masz rację.

– Więc jeśli wiesz coś, co mogłoby nam pomóc… – Lancte pochylił się w stronę Johnny'ego. Rozbrajający uśmiech zmienił się nagle w uśmiech drapieżny. – Może miałeś jakiś przebłysk jasnowidzenia na jego temat i to sprawiło, że zemdlałeś.

– Może i tak. – Johnny nie uśmiechał się.

– I co?

Przez chwilę Johnny zastanawiał się, czy nie powiedzieć mu wszystkiego. Potem odrzucił ten pomysł.

– Widziałem go w telewizji. Nie miałem dziś nic szczególnego do roboty, więc pomyślałem sobie, że przyjadę i zobaczę, jak wygląda w rzeczywistości. Założę się, że nie ja jeden spoza miasta wpadłem na ten pomysł.

_ Z pewnością – przytaknął gwałtownie Bass. – Czy to wszystko?

– Tak. – Johnny zawahał się i dodał: -…Moim zdaniem wygra wybory.

– Jesteśmy pewni, że wygra – potwierdził Lancte. – Chyba że znajdziemy na niego haka. A tymczasem całkowicie zgadzam się z Bassem. Trzymaj się z daleka od Stillsona.

– Bez obawy. – Johnny zgniótł papierowy kubek i wyrzucił go. – Panowie, miło się z wami rozmawiało, ale czeka mnie jeszcze długa droga do Durham.

– Wracasz już do Maine, Johnny? – zapytał Lancte bez nacisku.

– Nie wiem. – Johnny spojrzał na agenta FBI, szczupłego, eleganckiego, pukającego kolejnym papierosem w tarczę zegarka i przeniósł spojrzenie na Bassa: potężnego, zmęczonego mężczyznę z twarzą baseta. – Czy sądzicie, że będzie kandydował na wyższy urząd, kiedy już znajdzie się w Izbie Reprezentantów?

– Święty Boże! – Bass wzniósł oczy do nieba.

– Tacy jak on pojawiają się i znikają – powiedział Lancte. Jego oczy, ciemnobrązowe, ciemnobrązowe tak, że prawie czarne, bezustannie studiowały Johnny'ego. – Są jak te rzadkie pierwiastki radioaktywne, tak niestabilne, że nie istnieją długo. Faceci pokroju Stillsona nie mają stałej politycznej bazy, tylko koalicje, które trwają krótko i zaraz się rozpadają. Widziałeś dziś te tłumy? Studenci z uniwersytetu i robotnicy oklaskujący tego samego gościa? To nie polityka, to moda, jak hula-hop, czapki z szopa albo peruczki na Beatlesów. Będzie posłem, będzie się tym cieszył do 1978 roku i na tym koniec. Tak należy go traktować.

Ale Johnny wcale nie był tego pewien.

2

Następnego dnia lewa strona czoła Johnny'ego nabrała koloru, a raczej wielu kolorów. Ciemna czerwień – niemal czerń – przechodziła nad brwią w czerwień, a w pobliżu skroni i linii włosów w upiornie wesołą żółć. Powieka spuchła mu nieco, nadając twarzy lekko kpiący wyraz – jak u statysty w burlesce.

Johnny przepłynął dwadzieścia długości basenu, a potem wyciągnął się na leżaku i dyszał. Czuł się potwornie. Przespał niespełna cztery godziny i w dodatku, zamiast odpoczynku, noc przynosiła mu wyłącznie koszmary.

– Cześć, Johnny… Jak się czujesz, chłopie?

Johnny odwrócił się. Był to Ngo, łagodnie uśmiechnięty, ubrany w roboczy strój, z ogrodniczymi rękawicami na dłoniach. Za nim stał dziecinny wózek, pełen małych sosenek z korzeniami szczelnie owiniętymi w płótno. Przypomniawszy sobie, jak Ngo nazywa sosny, Johnny stwierdził:

– Widzę, że znowu sadzisz chwasty. Ngo zmarszczył nos.

– Tak, przykro mi. Pan Chatsworth je kocha. Mówię mu, że to nadaje się na śmietnik. Wszędzie w Nowej Anglii są tylko te śmietnikowe drzewa. A on robi twarz jak… – Ngo skrzywił się, aż wyglądał jak potwór z taniego horroru – i mówi mi: „Masz je zasadzić!"

Johnny roześmiał się. Tak, to było podobne do Chatswortha. Nie lubił, żeby mu się sprzeciwiać.

– Jak ci się podobał mityng? Ngo uśmiechnął się łagodnie.

– Bardzo pouczające – powiedział. Wyraz jego oczu pozostał nieodgadniony. Jakby nie zauważył, że na twarzy Johnny' ego wzeszło słońce. – Tak, bardzo pouczające, doskonale się bawiliśmy.

– To dobrze.

– A ty?

– Nie tak wspaniale. – Johnny lekko dotknął guza. Bolało.

– Niedobrze. Powinieneś położyć na to befsztyk. – Ngo nadal uśmiechał się łagodnie.

– A co ty o nim myślisz? Co sądzi klasa? Przyjaciel z Polski? Ruth Chen i jej siostra?

– Kiedy wracaliśmy, nie rozmawialiśmy ze sobą, tak nakazali nasi instruktorzy. Powiedzieli: „przemyślcie sobie to, co widzieliście". We wtorek będziemy chyba pisali o tym w klasie. Tak. Bardzo myślę, że będziemy. Wypracowanie.

I co napiszesz w wypracowaniu?

Ngo spojrzał w błękitne, letnie niebo. Uśmiechnął się i niebo odpowiedziało mu tym samym. Był niewysoki, włosy zaczynały mu siwieć. Johnny prawie nic o nim nie wiedział – nie wiedział, czy jest żonaty, czy ma dzieci, czy uciekał przed Vietkongiem, czy pochodzi z Sajgonu, czy z którejś z wiejskich prowincji. Nie miał pojęcia, jakie są jego poglądy polityczne.

– Rozmawialiśmy o grze w roześmianego tygrysa, pamiętasz?

– Tak.

– Opowiem ci o prawdziwym tygrysie. Kiedy byłem chłopcem, koło naszej wioski krążył tygrys, tygrys, który zrobił się bardzo groźny. Stał się le manger d'homme, ludojadem, rozumiesz? Nie zjadał mężczyzn, tylko dziewczynki, chłopców i stare kobiety, bo działo się to w czasie wojny i nie było mężczyzn do zjedzenia. Nie tej wojny, o której wiesz, drugiej wojny światowej. Nabrał smaku na ludzkie mięso, ten tygrys. Kto miał zabić takie straszne zwierzę w małej wiosce, gdzie najmłodszy mężczyzna miał sześćdziesiąt lat i tylko jedną rękę, a najstarszym chłopcem byłem ja; miałem wtedy siedem lat. Pewnego dnia znaleziono tego tygrysa w dziurze, zwabionego tam ciałem starej kobiety. To straszna rzecz używać na przynętę ludzkie ciało, które zostało zrobione na podobieństwo Boga, napiszę w moim wypracowaniu, ale jeszcze gorzej jest nie zrobić nic, kiedy zły tygrys porywa małe dzieci. I napiszę w wypracowaniu, że kiedy go znaleźliśmy, ten zły tygrys jeszcze żył. Miał pal wbity w ciało, ale jeszcze żył. Zabiliśmy go motykami i kijami. Starzy mężczyźni, kobiety i dzieci, niektóre dzieci tak się bały, że siusiały w majtki. Tygrys wpadł do dziury i zabiliśmy go motykami, ponieważ mężczyźni z wioski poszli walczyć z Japończykami. Myślę sobie, że ten Stillson jest jak ten zły tygrys, co nabrał smaku na ludzkie mięso. Myślę, że trzeba zrobić na niego pułapkę i powinien w nią wpaść. I jeśli potem będzie żył, to myślę, że trzeba go pobić na śmierć.

Stał wciąż uśmiechnięty pod letnim niebem.

– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał Johnny.

– Och, tak – odparł Ngo. Mówił lekko, jakby ta sprawa nie miała żadnego znaczenia. – Co powie nauczyciel, kiedy dam mu takie wypracowanie, nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Prawdopodobnie powie: „Ngo, nie jesteś jeszcze gotów pójść amerykańską drogą". Ale ja powiem prawdę o tym, co czuję. A co ty o tym sądzisz, Johnny? – Oczy Ngo spoczęły na siniaku i Wietnamczyk zaraz obrócił głowę.

– Jest niebezpieczny. W i e m, że jest niebezpieczny.

– Doprawdy? Tak, sądzę, że wiesz. Obywatele New Hamp-shire widzą w nim sympatycznego klauna. Widzą go tak, jak wielu na świecie widzi tego czarnego Idi Amina Dada. Ale ty nie.

– Nie. Tylko sugerować, że powinien zostać zabity…

– Politycznie zabity – uśmiechnął się Ngo. – Ja tylko sugeruję, że powinien zostać politycznie zabity.

A jeśli nie można go politycznie zabić? Ngo znów uśmiechnął się łagodnie, wyprostował palec wskazujący, zgiął kciuk i nagle opuścił go.

– Bam – powiedział cicho. – Bam bam.

– Nie. – Johnny zdumiał się, jak ochryple brzmi jego głos. -To żadne rozwiązanie. Ż a d n e.

– Żadne? A ja myślałem, że wy, Amerykanie, stosowaliście je dość często. – Ngo złapał za rączkę czerwonego wózka. -Muszę zasadzić te chwasty, Johnny. Do zobaczenia, chłopie.

Johnny patrzył, jak odchodzi – niski mężczyzna w płóciennych spodniach i półbutach, ciągnący wózek pełen małych sosen. Ngo znikł za rogiem domu.

Nie. Morderstwo to tylko sianie kolejnych smoczych zębów. Wierzę w to. Wierzę w to z całego serca.

3

W pierwszy wtorek listopada, który wypadł akurat drugiego dnia miesiąca, Johnny Smith siedział skulony w fotelu w swym połączonym z kuchnią dużym pokoju i śledził wyniki wyborów. Chancellor i Brinkley używali wielkiej elektronicznej mapy, pokazującej wyniki wyborów prezydenckich w kolejnych stanach – kandydaci mieli swoje kolory. Teraz, tuż przed północą, Carter i Ford szli niemal łeb w łeb. Ale Johnny nie miał wątpliwości, że wygra Carter.

Greg Stillson wygrał także.

O tym zwycięstwie głośno było w lokalnych wiadomościach i gazetach, zauważyli je również dziennikarze krajowych mass mediów, porównując sukces Stillsona ze zwycięstwem Jamesa Langleya, niezależnego gubernatora Maine, sprzed dwóch lat.

Chancellor mówił:

– Wyniki ostatnich badań opinii publicznej, wskazujące, że kandydat republikanów pełniący obecnie ten urząd, Harrison Fisher, zbliża się do Stillsona, były najwyraźniej błędne. NBC przewiduje, że Stillson, który prowadził spotkania z wyborcami w hełmie robotnika budowlanego i przedstawił program zawierający propozycję, by wszystkie zanieczyszczenia wysłać w przestrzeń kosmiczną, otrzymał czterdzieści sześć procent głosów, Fisher zaś trzydzieści jeden procent. W okręgu, w którym demokraci nigdy nie mieli większych szans, David Bowes zdołał zgromadzić jedynie dwadzieścia trzy procent głosów.

– A więc – dodał Brinkley – w New Hampshire nadszedł czas hot-dogów… przynajmniej na dwa najbliższe lata. -I on, i Chancellor uśmiechnęli się. Wszedł blok reklamowy. Johnny nie uśmiechał się. Myślał o tygrysach.

Od spotkania w Trimbull do wyborów był mocno zajęty. Nadal pracował z Chuckiem, chłopak robił postępy, powoli, lecz systematycznie. Miał dwie poprawki, zdał obie i odzyskał prawo gry w reprezentacji. Teraz, kiedy sezon futbolowy już się kończył, zanosiło się na to, że zostanie wybrany do reprezentacji stanu, typowanej przez sieć gazet Gannetta. Łowcy talentów z różnych uczelni kręcili się koło niego zapobiegliwie w niemal rytualnym tańcu. Musieli jednak odczekać rok – Chuck wraz z ojcem podjął decyzję, że spędzi ten rok w dobrej prywatnej szkole przygotowawczej w Stovington, w stanie Vermont. Johnny sądził, że w Stovington zapanuje na tę wieść prawdziwy szał ra-diości, bowiem mieli tam wspaniałą drużynę piłki nożnej i fatalną drużynę futbolu. Prawdopodobnie dadzą mu pełne stypendium, a na dodatek złoty klucz do żeńskiego akademika, myślał Johnny. Był zdania, że decyzja Chatsworthów jest jak najbardziej słuszna. Kiedy tylko ją podjęto i Chuck zrzucił z barków ciężar zbliżających się testów, jego postępy stały się znacznie szybsze.

W końcu września Johnny pojechał na weekend do Pownall. Po piątkowym wieczorze, gdy Herb bezustannie wykręcał palce i zarykiwał się śmiechem z telewizyjnych dowcipów, które nie były szczególnie dobre, zapytał go, w czym problem.

– Nie ma żadnego problemu. – Ojciec uśmiechnął się nerwowo i zatarł ręce jak księgowy, który właśnie odkrył, że firma, w którą zainwestował oszczędności całego życia, zbankrutowała. – Dlaczego tak myślisz, synu?

– No to czym się przejmujesz?

Herb przestał się uśmiechać, ale nadal zacierał ręce.

– Naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć, Johnny. To znaczy…

– Chodzi o Charlene?

– No, tak. Tak.

– Poprosiłeś ją o rękę.

Herb spojrzał na syna, zawstydzony.

– Jak się zapatrujesz na to, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat będziesz miał macochę? Johnny uśmiechnął się promiennie.

– Bardzo mi się to podoba. Gratulacje, tato. Herb uśmiechnął się także. Z ulgą.

– Cóż, dziękuję. Trochę się bałem ci powiedzieć, teraz już mogę się do tego przyznać. Pamiętam, co mówiłeś przedtem, ale ludzie czasami inaczej myślą, gdy coś jest „może" a inaczej, gdy już się zdarzy. Kochałem twoją matkę, Johnny. I zawsze będę ją kochał.

– Wiem, tato.

– Ale jestem sam i Charlene jest sama, i… wiesz, oboje możemy na tym skorzystać.

Johnny podszedł do ojca i pocałował go.

– Wszystkiego najlepszego. Wiem, że będzie wam dobrze.

– Jesteś wspaniałym synem, Johnny. – Herb wyjął chustkę z tylnej kieszeni spodni i przetarł nią oczy. – Myśleliśmy, że już cię utraciliśmy. W każdym razie ja tak myślałem. Vera nigdy nie straciła nadziei. Zawsze wierzyła. Johnny, ja…

– Nic nie mów, tato. To już przeszłość.

– Muszę. Leżało mi to na sercu jak kamień już od półtora roku. Modliłem się, żebyś umarł, Johnny. Mój syn, i modliłem się, żeby Bóg cię zabrał. – Jeszcze raz otarł łzy i schował chusteczkę _ Okazało się, że Bóg wie odrobinę więcej ode mnie. Johnny… będziesz przy mnie? Na ślubie? Johnny poczuł w sercu coś, niemal smutek.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

– Dzięki. Jestem szczęśliwy, że… że powiedziałem wszystko, co mi nie dawało spokoju. Już od bardzo dawna nie czułem się tak dobrze.

– Ustaliliście datę?

– No, właściwie tak. Jak ci się podoba drugi stycznia?

– Bardzo. Możecie na mnie liczyć.

– Chyba sprzedamy oba domy – stwierdził Herb. – Mamy na oku farmę w Biddeford. Ładna. Dwadzieścia akrów. Połowa to las. Na nowy początek.

– Tak, właśnie. Doskonały pomysł.

– Nie przeszkadza ci, że sprzedamy nasz dom? – Herb był tym nieco przerażony

– Będzie mi go trochę żal, ale nic poza tym.

– Tak, czuję to samo – trochę mi żal. – Herb uśmiechał się. – Serce ściska mi się odrobinę. A tobie?

– Mnie też.

– A jak twoje sprawy?

– Dobrze.

– Chłopak jakoś sobie radzi?

– Robi zdumiewające postępy. – Johnny użył jednego z ulubionych powiedzeń ojca i uśmiechnął się.

– Ile czasu jeszcze ci to zajmie?

– Praca z Chuckiem? Przypuszczam, że zostanę z nim przez ten rok szkolny, jeśli będą mnie chcieli. Praca z jednym uczniem to dla mnie nowe doświadczenie. Podobało mi się. I zrobiłem naprawdę dobrą robotę.

– A co masz zamiar robić później? Johnny potrząsnął głową.

– Jeszcze nie wiem. Ale wiem jedno.

– Co takiego?

– Idę po butelkę szampana. Zalejemy się. Tego wrześniowego wieczora Herb wstał i klepnął syna w plecy.

– Niech będą dwie butelki – powiedział.

Od czasu do czasu Johnny dostawał także list od Sary Hazlett. W kwietniu spodziewała się drugiego dziecka. Johnny odpisał jej, dołączając gratulacje i życzenia dla Walta, który wędrował od domu do domu, zdobywając sobie poparcie wyborców. I myślał czasami o tym cudownym popołudniu z Sara, długim, niespiesznym popołudniu. Nie pozwalał sobie na to, by wspominać je często; obawiał się, że ciągłe wystawianie tych wspomnień na światło pamięci spowoduje, iż spłowieją i zbledną jak te pożółkłe odbitki zdjęć, które zrobili ci przy maturze.

Na jesieni miał kilka randek, jedną z nich ze starszą, właśnie owdowiałą siostrą dziewczyny, z którą chodził Chuck, ale w efekcie nic z tego nie wyszło.

Większość wolnego czasu spędził w towarzystwie Gregory'ego Ammasa Stillsona.

Zachorował na stillsonofobię. W szufladzie, pod skarpetkami, gaciami i podkoszulkami, trzymał trzy zeszyty wypełnione notatkami, pytaniami i kserokopiami artykułów prasowych.

Odczuwał z tego powodu pewien niepokój. W nocy, kiedy na luźnych kartkach sporządzał notatki, czuł się czasami jak Artur Bremmer albo ta Moore, która próbowała zabić Jerry'ego Forda. Wiedział, że gdyby Edgar Lancte, Nieustraszone Popychadło FBI, zobaczył go kiedyś przy tym zajęciu, to jego telefon, pokój i łazienka w mgnieniu oka obrosłyby pluskwami. Po drugiej stronie ulicy zapewne stanęłaby ciężarówka firmy meblowej, tylko że zamiast mebli wypełniałyby ją kamery, mikrofony i jeden Bóg wie, co jeszcze.

Powtarzał sobie, że nie jest Bremmerem, że Stillson nie jest jego obsesją, ale bardzo trudno było mu uwierzyć w to po długich popołudniach spędzonych w bibliotece uniwersyteckiej, w której przekopywał się przez stare gazety i magazyny i wrzucał dziesięciocentówki w kserokopiarkę. Bardzo trudno było mu w to uwierzyć po długich nocach, podczas których w jego oknach paliło się światło, a on spisywał swe spostrzeżenia i próbował połączyć je w sensowną całość. A już zupełnie nie potrafił w to uwierzyć, kiedy budził się o przysłowiowej cmentarnej trzeciej nad ranem, spocony po kolejnym koszmarze.

Koszmar prawie zawsze był ten sam – zwykła powtórka dnia w Trimbull, kiedy potrząsnął dłonią Grega Stillsona. Nagła ciemność; poczucie, że jest w tunelu wypełnionym światłem jednego, zbliżającego się reflektora, reflektora lokomotywy zagłady. Stary człowiek o zawstydzonych, przerażonych oczach, przyjmujący nie mieszczącą się w głowie przysięgę prezydencką. Okruchy uczuć, pojawiające się i znikające jak kłęby dymu. I seria krótkich obrazów, powiązanych ze sobą, drżących jak sznury chorągiewek ogradzających teren zajmowany przez handlarza używanymi samochodami. Rozum mówił mu, że wszystkie te obrazy są ze sobą powiązane, że mówią o zbliżającej się, apokaliptycznej zagładzie, być może nawet o Armageddonie, w który bez zastrzeżeń wierzyła Vera.

Lecz czym były te obrazy? Czym dokładnie? Zamazane, nie do odczytania oprócz niewyraźnych kształtów, bo widziane zawsze przez ten niezwykły, niebieski filtr, niebieski filtr przecięty czasami, jak skóra tygrysa, żółtymi pasami.

We śnie jedyny jasny obraz pojawiał się zawsze na końcu: krzyki umierających, zapach śmierci i tygrys, maszerujący przez kilometry skręconego metalu, stopionego szkła, spalonej ziemi. Ten tygrys zawsze się śmiał, wydawało się, że niesie coś w paszczy: coś niebieskiego i żółtego, i ociekającego krwią.

Owej jesieni były chwile, kiedy Johnny myślał, że zwariuje z powodu tego snu. Śmieszny sen, wskazywał na możliwości, które są przecież zupełnie nieprawdopodobne. Najlepiej o nim zapomnieć.

Lecz nie potrafił zapomnieć. Dalej badał postać Grega Stillsona i próbował wytłumaczyć sobie, że to tylko nieszkodliwe hobby, a nie niebezpieczna obsesja.

Stillson urodził się w Tulsie. Jego ojciec był zwykłym robotnikiem na polach naftowych, często zmieniał pracę, ale bywał bezrobotnym krócej od większości swych kolegów ze względu na potężną budowę i siłę. Matka mogła być niegdyś ładna, chociaż na dwóch fotografiach, które udało mu się odszukać, pozostały zaledwie ślady jej urody. Jeśli rzeczywiście była. Czas i mężczyzna, za którego wyszła za mąż, szybko położyli temu kres. Zdjęcia pokazywały tylko jeszcze jedną suchą twarz kobiety z południowego zachodu Stanów Zjednoczonych, ubranej w jaskrawa, spłowiałą sukienkę, trzymającej na rękach dziecko – Grega – i mrużącej oczy od słońca.

Ojciec był postacią dominującą i nie za bardzo troszczył się o syna. Nie było oznak, by znęcał się nad chłopcem fizycznie lub umysłowo, ale istniały co najmniej sugestie, że wywierał na Grega niezdrowy wpływ przez dziewięć pierwszych lat jego życia. Zdjęcia ojca i syna, które posiadał Johnny, ukazywały jednak szczęśliwą parę; pokazywały ich razem przy wieżach wiertniczych, ojciec obejmował syna za szyję w geście niedbałej przyjaźni. Lecz mimo to było w nich coś mrożącego krew w żyłach. Harry Stillson miał na sobie ubranie robocze: mocne spodnie i koszulę khaki z dwoma kieszeniami na piersiach, a jego kask zsunięty był wesoło na tył głowy.

Greg zaczął się uczyć w szkole w Tulsa, a potem w Oklahoma City, gdzie przeniósł się, mając dziesięć lat. Poprzedniego lata jego ojciec zginął w pożarze na polu naftowym. Mary Lou Stillson przeniosła się, gdyż w Okie City mieszkała jej matka i łatwo mogła znaleźć pracę – trwała wojna. Był rok 1942, nadeszły dobre czasy.

Greg miał dobre stopnie aż do liceum, gdzie wpadł w tarapaty. Wagary, noce spędzane w salach bilardowych w śródmieściu i, być może, sprzedaż towarów kradzionych na przedmieściach, choć na to nigdy nie było wystarczających dowodów. W 1949 roku, w drugiej klasie został na dwa dni zawieszony w prawach ucznia za umieszczenie fajerwerków w toalecie przy szatni sali gimnastycznej.

Przy okazji wszystkich starć z władzą Mary Lou Stillson zawsze brała stronę syna. Dobre czasy – dobre przynajmniej dla ludzi pokroju Stillsonów – skończyły się wraz z końcem wojennej prosperity. Pani Stillson zdawała się myśleć, że cały świat wystąpił przeciw jej synowi. Jej matka zmarła, zostawiając córce mały drewniany domek i nic więcej. Przez pewien czas Mary Lou nalewała drinki w barze dla robotników i pracowała jako kelnerka w taniej, całonocnej jadłodajni. A kiedy jej syn wpadał w kłopoty, natychmiast ruszała mu na pomoc, najwyraźniej nigdy nie sprawdzając, czy zawinił, czy nie.

Blady, chorowity chłopiec, którego ojciec nazywał kurduplem, znikł w 1949 roku. W miarę, jak Greg Stillson dorastał, dziedzictwo ojca coraz bardziej dawało o sobie znać. Między trzynastym a szesnastym rokiem życia wystrzelił w górę piętnaście centymetrów i przybrał na wadze trzydzieści kilo. W szkole nie uprawiał żadnych sportów, ale zdobył zestaw „Atlas" i hantle. Kurdupel stał się facetem, któremu nie należało wchodzić w drogę.

Johnny przypuszczał, że Stillson przy co najmniej kilkunastu okazjach tylko cudem uniknął wyrzucenia ze szkoły; najzwyczajniej miał kretyńskie szczęście. Gdyby kiedyś złapano go na czymś, myślał często Johnny, skończyłyby się te wszystkie głupie strachy, bowiem człowiek skazany za przestępstwo nie może kandydować na wyższe stanowisko w administracji publicznej.

Stillson ukończył szkołę – co prawda jako jeden z ostatnich w klasie – w czerwcu 1951 roku. Mimo złych stopni był bystry i sprawny. Szukał wielkiej szansy. Miał także zręczny język i ujmujące maniery. Tego lata pracował przez pewien czas na stacji benzynowej. Później, w sierpniu, nawrócił się na chrześcijaństwo podczas kazań wygłaszanych pod namiotem w Wilwood Green. Rzucił pracę na stacji i stał się zaklinaczem deszczu „przez moc Pana Naszego Jezusa Chrystusa".

Przypadkowo albo i nie, nadeszło jedno z najsuchszych lat w Oklahomie od czasu słynnych burz piaskowych. Zbóż nie dało się już uratować, a gdyby wyschły płytkie studnie, zdechłoby także bydło. Miejscowy oddział stowarzyszenia hodowców zaprosił Grega na spotkanie. Johnny znalazł wiele opowieści o późniejszych zdarzeniach; był to jeden z wielkich momentów w karierze Stillsona. Żadna z tych historii nie wystawiała go na kompletne pośmiewisko i Johnny potrafił zrozumieć, dlaczego. Były w nich wszystkie cechy amerykańskiego mitu, nie tak znowu różne od opowieści o Davym Croketcie, Pecos Billu, Paulu Bunyanie. Nie dało się zaprzeczyć, że rzeczywiście zdarzyło się c o ś. Ale prawda o tym, co, była już nie do odkrycia.

Jedno wydawało się pewne. Zebranie stowarzyszenia hodowców musiało być jednym z najdziwniejszych w jego historii. Ranczerzy zaprosili dwudziestu kilku zaklinaczy z całego południowego wschodu i południowego zachodu. Mniej więcej połowę stanowili Murzyni. Dwóch było Indianami: półkrwi Paunis i czystej krwi Apacz. Był wśród nich także żujący pejotl

Meksykanin. Greg znalazł się pośród dziesięciu białych jako jedyny chłopak z miasteczka.

Ranczerzy wysłuchiwali ofert zaklinaczy deszczu i różdżkarzy, jednego po drugim. Stopniowo podzielili się oni na dwie grupy: tych, którzy z góry wzięliby połowę wynagrodzenia (bezzwrotnie), i tych, którzy z góry wzięliby całe wynagrodzenie (bezzwrotnie).

Kiedy nadeszła jego kolej, Greg Stillson wstał, wsadził kciuki za szlufki pasa swych dżinsów i – podobno – powiedział:

– Przypuszczam, iż wiecie, panowie, że nabrałem zdolności sprowadzania deszczu po tym, gdy oddałem swe serce Jezusowi. Przedtem grzęzłem w grzechu i szedłem drogami występku. A jedną z głównych dróg grzechu jest ta, po której poruszaliśmy się tu dzisiaj, i jest ona wybrukowana dolarami.

Ranczerzy poczuli nagły przypływ zainteresowania.W wieku dziewiętnastu lat Stillson sprawiał wrażenie raczej komicznego maga. I złożył im propozycję nie do odrzucenia. Ponieważ narodził się na nowo jako chrześcijanin i ponieważ wiedział, że umiłowanie pieniędzy leży u źródeł wszelkiego zła, sprowadzi deszcz, a oni potem zapłacą mu, ile będą uważali.

Wybrano go przez aklamację i w dwa dni później, ubrany w czarny płaszcz i kapelusz z małą główką (jaki noszą kaznodzieje), klęczał już na ciężarówce jeżdżącej powoli po drogach i bezdrożach środkowej Oklahomy, modląc się o deszcz przez dwie kolumny podłączone do samochodowego akumulatora. Tysiące ludzi wychodziło, bo go obejrzeć.

Koniec historii, łatwy do przewidzenia, był całkiem satysfakcjonujący. Po południu w drugim dniu modłów na niebie pojawiły się chmury i następnego dnia spadł deszcz. Padało trzy dni i dwie noce, gwałtowne powodzie zabiły cztery osoby, rzeka Greenwood niosła całe domy, na dachach których siedziały kury, studnie wypełniły się wodą, bydło zostało uratowane, a Stowarzyszenie Ranczerów i Hodowców Oklahomy zdecydowało, że deszcze najprawdopodobniej nadeszłyby i bez zaklinania czy modłów. Na następnym spotkaniu puścili w ruch kapelusz i zebrali dla młodego zaklinacza królewską sumę siedemnastu dolarów.

Greg Stillson wcale się tym nie zmieszał. Siedemnaście dolarów zużył na umieszczenie ogłoszenia w Heraldzie z Oklahoma City. W ogłoszeniu wskazał, że podobna rzecz przydarzyła się kiedyś pewnemu szczurołapowi w miasteczku Hamlin. Jako chrześcijanin, mówiło dalej ogłoszenie, Greg Stillson nie ma zamiaru zabierać dzieci, a poza tym doskonale orientuje się, że nie może podjąć działań prawnych przeciw organizacji tak wielkiej i potężnej jak Stowarzyszenie Ranczerów i Hodowców Oklahomy. Ale trzeba postępować uczciwie. Ma w końcu na utrzymaniu starą matkę, której zdrowie zaczyna szwankować. Ogłoszenie sugerowało, że Greg modlił się aż do wyczerpania za bandę bogatych, niewdzięcznych snobów; takich jak ci, którzy w latach trzydziestych rozjeżdżali traktorami ludzi podobnych do Joadów. Ogłoszenie sugerowało, że Greg ocalił bydło wartości dziesiątek tysięcy, za co dostał całe siedemnaście dolców. Ponieważ jest prawym chrześcijaninem, tego rodzaju niewdzięczność nie oburza go, ale może dobrzy obywatele hrabstwa powinni odrobinę się nad tym zastanowić. Ludzie zdrowo myślący mogą wysyłać datki na adres Heralda, skrytka pocztowa 471.

Johnny zastanawiał się, ile właściwie Stillson dostał po opublikowaniu tego ogłoszenia. Podawano różne sumy, ale na jesieni jeździł już po mieście nowiuteńkim mercurym. Trzyletnie, zaległe podatki za dom, który pozostawiła im matka Mary Lou, zostały spłacone. Sama Mary Lou (wcale nie taka chora i wówczas najwyżej czterdziestopięcioletnia) obnosiła futro z szynszyli. Stillson odkrył najwyraźniej jedną z podstawowych, ukrytych zasad rządzących naszym światem: jeśli ci, którzy dużo mają, nie zapłacą, zapłacą za nich, chętnie i bez żadnego szczególnego powodu, ci, którzy mają niewiele. Przypuszczalnie ta sama zasada sprawia, że politykom nigdy nie zabraknie młodych ludzi, napędzających machinę wojny.

Ranczerzy odkryli, że wsadzili swą kolektywną dłoń w gniazdo szerszeni. Kiedy członkowie stowarzyszenia pojawiali się w mieście, obstępowały ich kpiące tłumy. We wszystkich zakątkach hrabstwa księża wypominali ich z ambon. Z trudnością przychodziło im sprzedać w okolicy mięso wystawiane na sprzedaż dzięki deszczom i musieli wozić je całkiem daleko.

W listopadzie tego pamiętnego roku na progu domu Stillsona pojawili się dwaj młodzi mężczyźni z mosiężnymi kastetami w rękach i niklowanymi trzydziestkami dwójkami w kieszeniach, najwyraźniej wynajęci przez Stowarzyszenie z Oklahomy, by zasugerować mu – wszystkimi dostępnymi sposobami – że gdzie indziej klimat sprzyjałby Stillsonom o wiele bardziej. Obaj skończyli w szpitalu. Jeden z nich z pękniętą czaszką, drugi z czterema wybitymi zębami i obrażeniami wewnętrznymi. Obu znaleziono za rogiem przecznicy, przy której mieszkał Greg, sans portek. Mosiężne kastety wetknięte mieli w tę część ciała, którą najczęściej kojarzy się z czynnością siadania, a w przypadku jednego z nich konieczna była drobna operacja chirurgiczna dla usunięcia z organizmu ciała obcego.

Stowarzyszenie poddało się. Na spotkaniu w początkach grudnia z funduszy ogólnych wycofano siedemset dolarów i wysłano Gregowi czek odpowiedniej wysokości.

Dostał, czego chciał.

W 1953 roku wraz z matką przeniósł się do Nebraski. Zaklinanie deszczu i – jak twierdzili inni – gra w bilard na pieniądze przestały przynosić wystarczające dochody. Niezależnie od powodów przeprowadzki, Stillsonowie pojawili się w Omaha, gdzie Greg otworzył firmę malowania domów, która dwa lata później zbankrutowała. Lepiej powiodło mu się jako sprzedawcy Amerykańskich Jedynych Prawdziwych Biblii. Dużo podróżował, jadał obiady w towarzystwie tysięcy ciężko pracujących, bogobojnych wiejskich rodzin, opowiadał im historię swego nawrócenia i sprzedawał Biblie, plakietki, świecące plastykowe figurki Jezusa, śpiewniki, płyty, traktaty i wściekle prawicową broszurkę zatytułowaną: Jedyna prawdziwa Ameryka: komunistyczno-żydowski spisek przeciw naszym Stanom Zjednoczonym. Starzejącego się merkury'ego zastąpiła w 1957 roku nowiuteńka półciężarówka Forda.

W 1958 roku Marty Lou Stillson zmarła na raka. W tym samym roku Greg Stillson porzucił ten „jestem jak nowonarodzony" interes ze sprzedażą Biblii i pojechał na Wschód. Spędził rok w Nowym Jorku, po czym przeniósł się do Albany. Rok w Nowym Jorku poświęcił wysiłkom rozszyfrowania tajemnic zawodu aktora. Była to jedna z niewielu (łącznie z malowaniem domów) prac, na których nie zarobił nawet dolca. Ale prawdopodobnie nie z braku talentu, pomyślał złośliwie Johnny.

W Albany zaczął pracować w Prudentialu; pozostał tam do 1965 roku. Jako sprzedawca ubezpieczeń odniósł mały, nic nie znaczący, bezwartościowy sukces. Nikt nie zaproponował mu objęcia kierownictwa firmy, ale też i nikt nie oburzał się na niechrześcijańskie praktyki. W ciągu tych pięciu lat rzutki, energiczny Greg Stillson hibernował. Życie układało mu się w kratkę, jednak przez cały czas kochał tylko jedną kobietę – matkę. Nigdy się nie ożenił, nigdy nawet nie spotykał się z jedną dziewczyną, w każdym razie Johnny'emu nie udało się trafić na jej ślad.

W 1965 roku Prudential zaoferował mu pracę w Ridgeway, stan New Hampshire, i Greg ją przyjął. Mniej więcej w tym samym czasie zakończył się okres hibernacji. Wesołe lata sześćdziesiąte właśnie nabierały rozpędu. Była to era krótkich spódniczek i robienia tego, co się chce. Greg wykazał się wielką aktywnością na polu lokalnym. Został członkiem Izby Handlowej i Klubu Rotariańskiego. Gazety w całym stanie pisały o nim w 1967 roku, w trakcie sporów o liczniki parkingowe w centrum miasta. Przez sześć lat kłóciły się o nie różne frakcje. Greg sugerował, by w ogóle zlikwidować liczniki, a na ich miejsce postawić skarbonki. Niech ludzie płacą, ile chcą. Niektórzy mówili, że nigdy nie słyszeli o głupszym pomyśle. Cóż, odpowiadał Greg, być może czeka was niespodzianka. Tak, panie i panowie, umiał przekonywać. Rada miejska przyjęła w końcu jego propozycję tytułem próby, a ilość drobnych w skarbonkach zdumiała wszystkich – z wyjątkiem pomysłodawcy. On odkrył tę zasadę przed wielu laty.

W 1969 roku znów zrobiło się o nim głośno. W długim, dokładnie przemyślanym liście do gazety w Ridgeway Stillson zaproponował, by winni zażywania narkotyków szli do prac interwencyjnych na rzecz miasta, na przykład w parkach, przy ścieżkach rowerowych, a nawet przy odchwaszczaniu wysepek ulicznych. Wielu twierdziło, że nigdy nie słyszeli o głupszym pomyśle. Cóż, odpowiedział Greg, spróbujcie, a jeśli się nie uda, przerwijcie eksperyment. Miasto zdecydowało się spróbować. Pewien ćpun za darmo zreorganizował system katalogowy miejskiej biblioteki ze starego systemu dziesiętnego Deweya na nowszy, stosowany przez bibliotekę Kongresu. Kilku zaprawionych po uszy hippisów, wyciągniętych z zabawy w prywatnym domu, przebudowało miejski park, tworząc lokalne arcydzieło ze stawem i terenami do bezpiecznych zabaw dla dzieci. Jak napisał Greg, większość narkomanów zainteresowała się tymi wszystkimi chemikaliami na uniwersytecie, ale nie ma powodu, by nie wykorzystać innej wiedzy tam zdobytej.

Oprócz dokonania rewolucyjnych zmian w sposobie pobierania opłat za parkowanie i zasadach traktowania narkomanów, pisał także listy do Union Leadera z Manchesteru, bostońskiego Globe i New Jork Timesa, ujawniając jastrzębie poglądy na wojnę w Wietnamie, domagając się traktowania nałogowych narkomanów jak zbrodniarzy i usankcjonowania kary śmierci, przede wszystkim dla handlarzy heroiną. W swej kampanii do Izby Reprezentantów przy wielu okazjach powtarzał, że od 1970 roku był przeciwnikiem wojny, ale jego własne słowa, publikowane w gazetach, robiły z niego zwykłego kłamcę.

W 1970 roku Greg Stillson założył własną firmę ubezpieczeń i handlu nieruchomościami, odnosząc wielki sukces. W 1973 roku, wraz z trzema innymi inwestorami, sfinansował i wybudował centrum handlowe na przedmieściu Capital City, stolicy okręgu, z którego kandydował. Był to rok arabskiego embarga, a także rok, w którym kupił sobie lincolna continentala. Wtedy też ubiegał się o stanowisko burmistrza Ridgeway.

Kadencja burmistrza trwała dwa lata i w 1971 roku zarówno republikanie jak i demokraci tego całkiem sporego (populacja: osiem tysięcy pięciuset obywateli) miasta w Nowej Anglii zaproponowali mu, by reprezentował ich partie. Greg z uśmiechem odmówił jednym i drugim. W 1973 roku wystartował jako kandydat niezależny, zwyciężając całkiem popularnego republikanina, który naraził się wszystkim, popierając politykę Nixona, i demokratycznego figuranta. Wtedy po raz pierwszy włożył na głowę hełm. Hasłem jego kampanii było: „Zbudujmy lepsze Ridgeway". Wygrał, jak chciał. Rok wcześniej, w siostrzanym stanie New Hampshire, Maine, wyborcy nie docenili zarówno republikanina, Jamesa Erwina, jak i demokraty, George'a Mitchela, i wybrali właściciela firmy ubezpieczeniowej z Lewinston, Jamesa Longleya.

Gregory Ammas Stillson dostrzegł kryjącą się w tym fakcie lekcję.

4

Wokół odbitek ksero leżały porozrzucane notatki Johnny'ego z dręczącymi go pytaniami i przemyśleniami. Zastanawiał się nad nimi tak często, że teraz, kiedy Chancellor i Brinkley omawiali wyniki wyborów, był w stanie powtórzyć je z pamięci, jedno po drugim.

Po pierwsze: Greg Stillson w ogóle nie powinien zostać wybrany. Obietnice, które składał podczas kampanii, były, wszystkie razem i każda z osobna, zwykłymi żartami. Miał nieodpowiednie wykształcenie i wychowanie. Rzucił szkołę po czwartej klasie i – aż do 1965 roku – był tylko zwykłym włóczęgą. W kraju, w którym wyborcy zdecydowali, że prawo powinni ustalać prawnicy, Stillson stykał się z prawem z drugiej strony barierki. Nie był żonaty, a jego dzieje budziły poważne wątpliwości.

Po drugie: prasa – co zaskakujące – zostawiła go w niemal całkowitym spokoju. W roku wyborów, w którym Wilbur Mills przyznał się do kochanki, w którym Wayne Hays pozbawiony został swego obrosłego planktonem krzesła w Izbie z tego samego powodu, w którym nawet najmocniejsi i najpotężniejsi nie byli bezpieczni od zakusów bezwzględnej, zawsze wścib-skiej prasy, reporterzy powinni przydusić Stillsona pośrodku boiska. Tymczasem jego barwna, kontrowersyjna osobowość wydawała się budzić zaledwie przyjazne rozbawienie prasy krajowej, co nie martwiło nikogo – oprócz jednego Johnny'ego Smitha. Ochroniarze Grega nie tak dawno jeździli harley-da-vidsonami po plażach, wszczynając rozróby; na jego mityngach zdarzały się dziwne przypadki poranienia ludzi, ale żaden sprytny dziennikarz nie zajął się tymi sprawami. Podczas wiecu w Capital City – w tym samym centrum hadlowym, do którego budowy Stillson przyłożył rękę – osiemnastoletniej dziewczynie złamano rękę i wybito kręgi szyjne. Rozhisteryzowana matka przysięgała, że jeden z „szalonych motocyklistów" zepchnął córkę z estrady, na którą wspinała się, by zdobyć autograf Wielkiego Człowieka do swej książeczki, a jednak w gazetach ukazała się tylko krótka notatka: „Dziewczyna ranna na spotkaniu ze Stillsonem", o której wszyscy szybko zapomnieli.

Stillson składał też zeznania podatkowe, zdaniem Johnny'ego, zbyt dobre, by były prawdziwe. W 1975 roku zapłacił jedenaście tysięcy podatku federalnego od dochodu w wysokości trzydziestu sześciu tysięcy dolarów. Oczywiście bez podatku stanowego, bowiem nie płaciło się go w New Hampshire. Twierdził, że wszystkie jego dochody pochodzą z firmy ubezpieczeniowej i handlu nieruchomościami oraz skromnego wynagrodzenia burmistrza. Ani słowa o lukratywnym centrum handlowym w Capital City. Nie było żadnego wyjaśnienia na temat domu, w którym mieszkał; domu ocenionego na osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów, którego był właścicielem i który w całości spłacił. W czasach, kiedy prezydenta Stanów Zjednoczonych gnębiono o sumy, które w ostatecznym rozrachunku okazały się śmieszne, dziwaczna deklaracja podatkowa Stillsona nikogo najwyraźniej nie zdumiała.

I była też sprawa tego, jak się spisywał jako burmistrz. Wywiązywał się z obowiązków znacznie lepiej, niż mogłoby to wynikać z jego kampanii wyborczej. Był sprytny, kuty na cztery nogi i cechowała go prymitywna, lecz trafna znajomość psychologii ludzi, korporacji i polityków. Zakończył kadencję w 1975 roku, mając nadwyżkę w budżecie, co zdarzyło się po raz pierwszy od dziesięciu lat i niezwykle ucieszyło podatników. Ze zrozumiałą dumą mówił o swej reformie parkingów i o tym, co nazywał Programem Pracy dla Hippisów. Ridgeway było także jednym z pierwszych miast w kraju, które zorganizowało komitet obchodów rocznicy dwustulecia Stanów Zjednoczonych, a ponadto czasach recesji liczba bezrobotnych wynosiła tam pozazdroszczenia godne 3,2 procenta. Wszystko to prezentowało się bardzo, bardzo ładnie, jednak…

Johnny'ego przeraziły pewne rzeczy, które zdarzyły się tam, gdy Stillson był burmistrzem.

Fundusze na bibliotekę obcięto z jedenastu tysięcy pięciuset dolarów do ośmiu tysięcy dolarów, a potem, w ostatnim roku urzędowania Stillsona, do sześciu tysięcy pięciuset dolarów. W tym samym czasie fundusze przeznaczone dla policji miejskiej wzrosty o czterdzieści procent. W garażach znalazły się trzy nowe radiowozy, zakupiono sprzęt do tłumienia zamieszek. Zaangażowano nowych funkcjonariuszy i zaaprobowano, w odpowiedzi na naciski Stillsona, wprowadzenie zasady zwrotu policjantom pięćdziesięciu procent kosztów zakupu broni. W rezultacie kilkunastu gliniarzy w tym sennym, nowoangiel-skim miasteczku kupiło sobie Magnum 357 – broń unieśmiertelnioną przez Brudnego Harry'ego Callahana. W czasach Stillsona zamknięto także młodzieżowy ośrodek kultury i od dziesiątej wieczorem wprowadzono w zasadzie dobrowolną, ale kontrolowaną przez władze godzinę policyjną dla osób poniżej szesnastego roku życia. Świadczenia społeczne spadły o trzydzieści pięć procent.

Tak, Stillson zrobił sporo, by poruszyć Johnny'ego.

Despotyczny ojciec i pozwalająca na wszystko matka. Spotkania z wyborcami przypominające bardziej koncerty rockowe. Zdolność kierowania tłumem i ochroniarze…

Już od czasów Sinclaira Lewisa ludzie wołali: „biada wam, biada, strzeżcie się faszystowskich rządów w Ameryce", a faszystowskie rządy w Ameryce jakoś nie następowały. No, tam, w Luizjanie, mieli wprawdzie Hueya Longa, ale Huey Long został… został zamordowany

Johnny zamknął oczy i widział, jak Ngo prostuje palec. Bam, bam, bam. O tygrysie, w gęstwinie nocy gorejący, jakiej mocy przerażona dłoń lub oczy…

Lecz nie sieje się smoczych zębów. Nie, jeśli nie chcesz polecieć tam, na dół, wraz z Frankiem Doddem z jego plastykowym płaszczem z kapturem. Wraz z Oswaldami, Sirhanami i Bremmerami. Szaleńcy wszystkich krajów, łączcie się. Pilnuj, żeby twe paranoiczne notatki były uaktualniane, przeglądaj je nocą, a kiedy poczujesz, że jesteś gotów, kup sobie karabin z katalogu. Panie Smith, to Squeaky Fromme. Miło cię poznać, Johnny, wszystko, co napisałeś w tych notatnikach, ma sens i jest dla mnie zrozumiałe. Chcesz poznać mego duchowego ojca? Johnny, to Charlie. Charlie, Johnny. Kiedy rozprawisz się ze Stillsonem, zbierzemy się i załatwimy resztę tych świń, żeby ocalić sekwoje.

Johnny czuł zawrót głowy. Oczywiście, zbliżała się nieunikniona migrena. Zawsze kończyło się to migreną. Greg Stillson zawsze powodował migreny. Czas spać i, Boże, błagam, żadnych snów.

Ale: jedno pytanie?

Zapisał je w jednym ze swych notatników i zwykle do niego wracał. Zapisał je wielkimi, równymi literami i trzykrotnie obrysował, jakby tym sposobem chciał podkreślić jego wagę. To pytanie brzmiało: Gdybyś mógł wskoczyć w maszynę czasu i przenieść się w 1932 rok, czy zabiłbyś Hitlera?

Johnny spojrzał na zegarek. Za piętnaście pierwsza. Był już trzeci listopada i wybory w dwusetną rocznicę Ameryki przeszły do historii. Ohio nadal nie mogło się zdecydować, ale Car-ter prowadził. Koniec walki, skarbie. Zabawa skończona, wybory wygrane i przegrane. Jerry Ford może dać się wypchać, przynajmniej do 1980 roku.

Johnny podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Wielki dom był ciemny, ale w mieszkaniu Ngo, nad garażem, paliło się światło. Ngo, który wkrótce zostanie obywatelem amerykańskim, obserwował wielki amerykański rytuał, odgrywany regularnie co cztery lata: Stare Dupki Wychodzą Tędy, Nowe Dupki Wchodzą Tamtędy. Być może, mimo wszystko, Gordon Strachan wcale nie udzielił komisji Watergate takiej złej odpowiedzi.

Johnny położył się do łóżka. Po dłuższym czasie zasnął.

I śnił o roześmianym tygrysie.

ROZDZIAŁ 22

1

Herbert Smith wziął Charlene McKenzie za swą drugą żonę dnia drugiego stycznia 1972 roku, po południu, zgodnie z planem. Ceremonia odbyła się w kościele kongregacjonalistów w Southwest Bend. Ojciec panny młodej, osiemdziesięcioletni, niemal całkiem ślepy dżentelmen, ofiarował ją mężowi. Johnny – świadek ojca – wyjął obrączki dokładnie w nakazanym momencie. Urocza to była ceremonia.

W ślubie uczestniczyła także Sara Hazlett z mężem i synem, który powoli przestawał już być dzieckiem. Sara była w ciąży i cała aż promieniała; obraz szczęścia i spełnionych marzeń. Patrząc na nią, Johnny ze zdumieniem poczuł gwałtowny przypływ zazdrości jak atak żołądka. Uczucie minęło po kilku chwilach i po ślubie podszedł do nich na krótką rozmowę.

Po raz pierwszy spotkał męża Sary. Był to wysoki, przystojny mężczyzna z cienkim jak kreska wąsikiem i przedwcześnie siwiejącymi włosami. Jego kampania do senatu stanowego stanu Maine okazała się skuteczna i Walt rozprawiał o tym, czym w rzeczywistości są wybory narodowe i jak trudno pracuje się z niezależnym gubernatorem, podczas gdy Denny ciągnął go za nogawkę spodni i domagał się picia, tato, więcej picia, wiieęcej piiiicia!

Sara mówiła niewiele, lecz Johnny czuł, jak wpatruje się w niego swymi błyszczącymi oczami – wrażenie nieco niepokojące i smutne, lecz w jakiś sposób przyjemne.

Na przyjęciu nie brakło alkoholu. Johnny wypił o dwie szklaneczki więcej niż swe zwykłe dwie szklaneczki – być może dlatego, że spotkanie Sary, tym razem z rodziną, było dla niego szokiem, a być może dlatego, że promienna twarz Charlene uświadomiła mu, że Vera rzeczywiście odeszła, odeszła na zawsze. Kiedy wiec w kwadrans po wyjściu Hazlettów podszedł do ojca panny młodej, Hectora MacKenzie, w głowie przyjemnie mu szumiało.

Starszy pan siedział w rogu, przy nędznych resztkach weselnego tortu. Ręce, powykręcane przez artretyzm, złożył na główce laski. Nosił ciemne okulary, sklejone czarną taśmą izolacyjną. Obok niego stały dwie puste butelki po piwie i jedna, jeszcze w połowie pełna. Przyjrzał się dokładnie Johnny'emu.

– Chłopak Herba, co?

– Tak, proszę pana.

Uważniejsze spojrzenie. I nagle Hector MacKenzie powiedział:

– Chłopcze, nie wyglądasz najlepiej.

– Chyba za późno kładę się spać.

– Wygląda, że potrzebujesz czegoś na wzmocnienie. Czegoś, co dodałoby ci trochę ciała.

– Pan walczył w czasie pierwszej wojny światowej, prawda? – Na piersi niebieskiej, serżowej marynarki starego wisiał rząd medali, między innymi Croix de Guerre.

Walczyłem. – Twarz starca rozjaśniła się. – Pod czarnym Jackiem Pershingiem. AEF, 1917 i 1918 rok. Taplaliśmy się w błocie i słocie. Gówno latało równo. Lasy Belleau, chłopcze, lasy Belleau. Teraz to tylko nazwa z podręczników historii. Ale ja tam byłem. Widziałem, jak umierali tam ludzie. Gówno latało równo, a my z okopów równo w to gówno.

– Charlene mówiła, że pana syn… jej brat…

– Buddy. Taaak. Byłby twoim wujkiem, chłopcze. Czy go kochaliśmy? Chyba tak. Na imię miał Joe, ale wszyscy prawie od urodzenia nazywali go Buddy. Matka Charlene zaczęła umierać w dniu, kiedy przyszedł telegram.

– Zginął na wojnie, prawda?

– Tak, prawda – przytaknął z namysłem stary. – St. Lo, 1944. Nie tak daleko od lasów Belleau, przynajmniej według naszych miar odległości. Wykończyli Buddy'ego kulką. Naziści.

– Piszę teraz esej – stwierdził Johnny zachwycony alkoholowym sprytem, który pozwolił mu doprowadzić w końcu rozmowę do właściwego punktu. – Mam nadzieję sprzedać go do Atlantic albo może Harper…

– Pisarz? – Czarne okulary błysnęły w oczy Johnny'ego z wyraźnym zainteresowaniem.

Nooo, próbuję. – Johnny zaczynał żałować tego, że był taki przekonywający. Tak, jestem pisarzem. Kiedy zapada noc, zapisuję całe notatniki. – W każdym razie, ten esej ma być o Hitlerze.

– Hitlerze? Co o Hitlerze?

– Nooo… przypuśćmy… tylko przypuśćmy, że maszyna czasu przeniosła pana w 1932 rok. Do Niemiec. I przypuśćmy, że spotkałby pan Hitlera. Zabiłby go pan czy pozwolił mu żyć?

Na wpół ślepe oczy starca pobiegły ku twarzy Johnny'ego. I nagle Johnny nie czuł się już ani pijany, ani sprytny, ani taki przekonywający. Wydawało mu się, że wszystko zależy od odpowiedzi, której udzieli mu ten człowiek.

– Czy to żart, chłopcze?

– Nie. To nie żart.

Jedna z dłoni Hectora MacKenzie oderwała się od główki laski, powędrowała w stronę kieszeni spodni i poruszała się tam przez chwilę, która sprawiała wrażenie wieku. W końcu wyłoniła się znowu, ze scyzorykiem w kościanej oprawie, wygładzonej przez lata i lśniącej jak stara kość słoniowa. Druga dłoń otworzyła ostrze scyzoryka z tą niezwykłą delikatnością, jaką powoduje artretyzm. W światłach sali recepcyjnej parafii kon-gregacjonalistów stal błysnęła z obojętnym okrucieństwem; stal ostrza noża, który w 1917 roku pojechał do Francji wraz z chłopcem, żołnierzem w armii chłopców, gotowych i chętnych powstrzymać wstrętnych hunów przed nabijaniem na bagnety dzieci i gwałceniem zakonnic, gotowej w dodatku nauczyć żabojadów tego i owego; dzieci trafiły pod ogień karabinów maszynowych, chorowały na tyfus i umierały na grypę, wdychały fosgen i gaz musztardowy, wyszły z lasów Belleau, wyglądając jak oszalałe strachy na wróble, które spojrzały wprost w twarz szatana. I okazało się, że to wszystko na nic; okazało się, że to wszystko trzeba powtarzać od nowa.

Gdzieś grała muzyka. Ludzie śmiali się. Ludzie tańczyli.

Lampa błyskowa strzeliła ciepłym światłem. Gdzieś, daleko Johnny patrzył na obnażone ostrze, nieruchomy, zahipnotyzowany grą świateł na cienkiej stali.

– Widzisz to? – zapytał cicho MacKenzie.

– Tak.

– Wbiłbym go w jego czarne, kłamliwe, mordercze serce. Wbiłbym go po rękojeść… a potem bym go obrócił. – Starzec powoli obrócił ostrze w dłoni, w prawo, a później w lewo. Uśmiechnął się, pokazując gładkie jak u niemowlęcia dziąsła i jeden krzywy, żółty ząb. – Ale najpierw umoczyłbym ostrze w trutce na szczury.

2

– Zabić Hitlera? – zapytał Roger Chatsworth, wydychając z ust białe obłoczki pary. Wybrali się na nartach w lasy rozciągające się za domem w Durham. Las był bardzo cichy. Nadszedł marzec, ale dzień był tak piękny, mroźny i spokojny, że równie dobrze mógłby to być styczeń.

– Tak, zabić.

– Interesujące pytanie – stwierdził Roger. – Niepraktyczne, ale interesujące. Nie, nie zabiłbym go. Zamiast zabijać, zapisałbym się do partii. Próbowałbym zmienić ją od środka. Chyba można byłoby wywalić go wtedy albo okiełznać, oczywiście pod warunkiem, że wiedziałoby się, co nastąpi.

Johnny pomyślał o spiłowanych kijach bilardowych, o błyszczących, zielonych oczach Sonny'ego Ellimana.

– Przede wszystkim można byłoby stracić przy tym życie! W 1933 roku ci faceci nie tylko śpiewali w piwiarniach!

– Tak, to całkowita prawda. – Roger zerknął spod oka na Johnny'ego. – A co ty byś zrobił?

– Doprawdy, nie wiem. Roger porzucił temat.

– A jak tacie i mamie udała się podróż poślubna? Johnny uśmiechnął się. Charlene i Herb pojechali na Florydę, mimo strajku pracowników hoteli i innych niedogodności.

– Charlene twierdzi, że czuła się jak w domu, kiedy sama musiała słać łóżka. Tata twierdzi, że głupio mu było opalać się na heban w marcu. Ale sądzę, że im się podobało. – Sprzedali domy?

– Tak, oba tego samego dnia. I dostali niemal tyle, ile chcieli Gdyby nie te cholerne rachunki za szpital, które ciągle wiszą mi nad głową, byłbym już całkiem wolny.

– Johnny…

– Hmmm?

– Nic. Wracajmy. Mam trochę Chivas Regał, jeśli ci to odpowiada.

– Jasne, że tak – powiedział Johnny.

3

Czytali teraz Judę nieznanego i Johnny był zaskoczony tym, jak szybko Chuck wciągnął się w tę książkę (chociaż jęczał i narzekał przy pierwszych kilkudziesięciu stronach). Wyznał mu nawet, że po nocach sam czyta „do przodu", a kiedy skończą, ma zamiar spróbować coś jeszcze Hardy'ego. Po raz pierwszy w życiu czytał dla przyjemności. Był jak chłopiec, którego w arkana seksu wprowadziła starsza kobieta – dostał niemal fioła.

Trzymał teraz książkę na kolanach, obróconą grzbietem do góry. Siedzieli przy basenie, ale nie było w nim wody, i mieli na sobie cienkie kurtki. Nad ich głowami płynęły po niebie białe chmury, bez przekonania próbując zbić się w masę, z której mógłby spaść deszcz. W powietrzu czuło się coś tajemniczego i słodkiego; wiosna kryła się gdzieś w pobliżu. Był szesnasty kwietnia.

– Czy to jedno z tych podchwytliwych pytań?

– Nie.

– No, a czy mnie złapią?

– Słucham? – Tego pytania nikt mu jeszcze nie zadał.

– Jeśli go zabiję. Czy mnie złapią? Powieszą na latarni? Zatańczę twista piętnaście centymetrów nad ziemią?

– No, nie wiem – odparł Johnny. – Tak, przypuszczam, że cię złapią.

– Nie ucieknę w mojej maszynie do wspaniale zmienionego świata? Z powrotem w dobry, stary 1977 rok?

– Nie. Nie sądzę.

– Cóż, to nie ma znaczenia. I tak bym go zabił.

– Tak po prostu?

– Jasne. – Chuck uśmiechnął się krzywo. – Założyłbym sobie jeden z tych sztucznych zębów z trucizną, miałbym żyletkę w kołnierzu koszuli lub coś w tym rodzaju. Żeby, kiedy mnie złapią, nie zrobili mi czegoś strasznego. Ale zabiłbym go. Gdybym go nie zabił, bałbym się, że do śmierci będą mnie straszyć duchy tych pomordowanych milionów.

– Do śmierci. – Johnny poczuł mdłości.

– Dobrze się czujesz, Johnny?

Udało mu się jakoś odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech Chucka.

– Chyba serce stanęło mi na chwilę. Pod pokrytym mleczną warstwą chmur niebem Chuck zaczął czytać Judę.

4

Maj.

I znów w powietrzu unosił się zapach ściętej trawy – a także, zawsze najsilniejszy, zapach kapryfolium, kurzu i róż. W Nowej Anglii prawdziwa wiosna trwa tylko jeden bezcenny tydzień, a potem w radiu zaczynają grać złote przeboje Beach Boysów, wszędzie słychać brzęczenie hond, a z nieba z hukiem spada upalne lato.

Pewnego wieczora pod koniec tego bezcennego, wiosennego tygodnia Johnny siedział w domku gościnnym, patrząc w noc. Wiosenne noce były łagodne i ciemne. Chuck wyjechał na szkolną zabawę promocyjną ze swą obecną dziewczyną w typie znacznie bardziej intelektualnym niż kilka poprzednich. Ona c z y t a, zwierzył się Johnny'emu jak jeden światowy mężczyzna drugiemu.

Ngo odszedł. Pod koniec marca dostał obywatelstwo, w kwietniu złożył podanie o stanowisko pierwszego ogrodnika w kompleksie hoteli w Północnej Karolinie, trzy tygodnie temu wyjechał na rozmowę i został natychmiast przyjęty. Przed wyjazdem przyszedł pożegnać się z Johnnym.

– Myślę, że za bardzo martwisz się o tygrysy, których tu wcale nie ma – powiedział. – Tygrys ma pasy pozwalające mu ukryć się w dżungli, tak że nikt go nie widzi. A przerażony człowiek widzi tygrysy wszędzie.

– Tygrys istnieje.

– Tak – zgodził się Ngo. – Gdzieś istnieje. A ty tymczasem chudniesz.

Johnny wstał, podszedł do lodówki, nalał sobie pepsi i zabrał ją na mały taras. Siedział tam, popijał i myślał, jacy szczęśliwi są ludzie, bo absolutnie nie można podróżować w czasie. Wzeszedł księżyc, pomarańczowe oko ponad sosnami, i narysował krwawą ścieżkę na wodzie w basenie. Pierwsze żaby skrzeczały i pluskały. Po chwili Johnny wstał i dolał do pepsi dużą porcję Ron Rico. Znów wyszedł na zewnątrz i usiadł, popijając drinka i patrząc, jak księżyc wędruje w górę, z wolna zmieniając kolor na tajemniczy, mistyczny srebrny.

ROZDZIAŁ 23

l

Dwudziestego trzeciego czerwca 1977 roku Chuck zdał maturę. Johnny, ubrany w swój najlepszy garnitur, siedział w dusznej sali wraz z Rogerem i Shelley Chatsworthami i patrzył, jak chłopiec otrzymuje świadectwo, czterdziesty trzeci na liście. Shelley płakała.

Po szkolnych uroczystościach na trawniku przed domem Chatsworthów odbyło się przyjęcie. Dzień był duszny, upalny. Na horyzoncie, po zachodniej stronie, wisiały burzowe chmury o fioletowych brzuchach; przesuwały się powoli raz w jedną, raz w drugą stronę, ale na oko raczej się nie zbliżały. Chuck, zaczerwieniony po trzech koktajlach, podszedł do Johnny'ego wraz ze swą dziewczyną, Party Strachan, chcąc pokazać prezent, który dostał od rodziców – nowy zegarek Pulsar.

– Chciałem tego robota R2D2, ale to wszystko, co mogli zdobyć – wyznał. Johnny roześmiał się.

Rozmawiali przez dłuższą chwilę i w końcu Chuck powiedział nagle:

– Chcę ci podziękować, Johnny. Gdyby nie ty, w ogóle nie skończyłbym szkoły.

– Nie, to nieprawda. – Johnny był mocno zaniepokojony, widząc łzy w oczach chłopca. – Klasy nie ukryjesz, człowieku.

– Sama mu to powtarzam – wtrąciła dziewczyna. Za jej okularami kryła się jeszcze nie rozwinięta, chłodna i elegancka uroda.

– Może – stwierdził Chuck. – Może i tak. Ale chyba wiem, komu dziś wręczyli dyplom. Strasznie ci dziękuję. – Objął Johnny'ego i przytulił go.

To nastąpiło nagle – ostry, jaskrawy obraz sprawiający, że Johnny wyprostował się i złapał rękami za głowę, jakby, zamiast objąć, Chuck go uderzył. Obraz pojawił mu się przed oczami jak na wywoływanej fotografii.

– Nie – powiedział Johnny. -Nie ma mowy. Obydwoje macie trzymać się od tego z daleka.

Chuck cofnął się niepewnie. Poczuł c o ś. Coś zimnego, czarnego, niepojętego. Nagle wcale już nie pragnął objąć John-ny'ego, w tej chwili już nigdy nie chciałby go dotknąć ponownie. Było tak, jakby właśnie odkrył, co to znaczy leżeć w trumnie i patrzeć, jak przybijają wieko.

– Johnny… – powiedział i przerwał. – Co… co…

Roger właśnie roznosił drinki i zatrzymał się, zdziwiony. Johnny patrzył na dalekie chmury za plecami Chucka. Patrzył, jakby ich nie widział; oczy miał zamglone.

Powiedział:

– Masz trzymać się od tego miejsca z daleka. Tam nie ma piorunochronów.

– Johnny… – Chuck spojrzał na ojca, przerażony. – Chyba dostał jakiegoś ataku… albo coś.

– Piorun – oznajmił Johnny donośnie. Ludzie odwracali się, by na niego spojrzeć. Johnny rozłożył ręce. – Uderzył piorun. Izolacja ścian. Drzwi… zacięte. Płonący ludzie pachną jak gorąca wieprzowina.

– O czym on mówi!? – krzyknęła dziewczyna Chucka i rozmowy ucichły. Wszyscy ludzie, trzymający w rękach talerze i szklaneczki, patrzyli teraz na Johnny'ego.

Roger podszedł do nich szybko.

– John! Johnny! Co się stało? Obudź się! – Strzelił palcami przed zamglonymi oczami Johnny'ego. Od zachodu dobiegł ich grzmot, być może to giganci trzaskali kartami. – Co się stało?

Głos Johnny'ego był czysty i donośny. Słyszeli go wszyscy spośród zgromadzonych tu pięćdziesięciu paru osób: biznesmeni i ich żony, profesorowie i ich żony, wyższa klasa Durham.

– Zatrzymaj dziś syna w domu albo spłonie na śmierć wraz z innymi. Będzie pożar, straszny pożar. Trzymaj go z dala od „Cathy's". „Cathy's" spłonie do fundamentów od uderzenia pioruna, nim nadjedzie pierwszy wóz strażacki. Spali się izolacja. Znajdą zwęglone ciała, leżące przy wyjściach, jedne na drugich, po sześć i siedem, i nie będzie sposobu, żeby je zidentyfikować inaczej niż po plombach. To… to…

I wtedy krzyknęła Patty Strachan, przykładając dłoń do ust; plastykowa szklanka upadła na trawę, lód rozsypał się z niej jak niespotykanej wielkości diamenty. Dziewczyna chwiała się przez chwilę i zemdlała; upadła owinięta w wizytową sukienkę o pastelowych barwach. Podbiegła do niej matka, krzycząc po drodze na Johnny'ego: „Co ci się stało? Na Boga, co ci się stało!"

Chuck wpatrywał się w niego. Twarz miał białą jak papier.

Oczy Johnny'ego z wolna nabrały wyrazu. Rozejrzał się dookoła, na gapiący się na niego tłum.

– Przepraszam – szepnął.

Matka Patty klęczała, trzymając na rękach głowę córki i klepiąc ją lekko po policzkach. Dziewczyna poruszyła się, jęknęła.

– Johnny? – szepnął Chuck i nie czekając na odpowiedź, podszedł tam, gdzie leżała Patty.

Na trawniku przed domem Chatsworthów zapanowała cisza. Wszyscy bacznie obserwowali Johnny'ego. Patrzyli na niego, bowiem t o znów się zdarzyło. Patrzyli na niego tak, jak te pielęgniarki. I dziennikarze. Byli wronami siedzącymi na telefonicznych kablach. W rękach trzymali drinki i talerzyki z sałatką z ziemniaków i patrzyli na niego, jakby był jakimś robakiem, dziwolągiem. Patrzyli na niego, jakby nagle zdjął spodnie i się przed nimi obnażył.

Chciał uciekać. Chciał się ukryć. Chciał zwymiotować.

– Johnny – powiedział Roger, obejmując go ramieniem. – Chodź do domu. Powinieneś usiąść na… Z dala dobiegł ich odgłos grzmotu.

– Co to jest „Cathy's"? – zapytał ochryple Johnny, opierając się naciskowi ramienia Rogera. – To nie czyjś dom, bo miał oznaczenia WYJŚCIE. Co to jest? Gdzie to jest?

– Nie możesz go stąd zabrać? – Matka Patty niemal wrzeszczała. – Znów ją denerwuje!

– Chodź, Johnny.

– Ale…

– Chodź!

Johnny pozwolił odprowadzić się do domku dla gości.

Chrzęst ich butów po żwirze podjazdu wydawał się bardzo głośny przy panującej ciszy. Doszli do basenu i za ich plecami rozległy się szepty.

– Gdzie jest „Cathy's"? – powtórzył Johnny.

– Jak to się dzieje, że nie wiesz? – zdziwił się Roger. – Przecież wiesz wszystko inne. Tak przestraszyłeś biedną Patty Strachan, aż zemdlała.

– Nie widzę. Jest w martwej strefie. Co to jest?

– Pomogę ci wejść po schodach.

– Nie jestem chory!

– No, więc to kwestia napięcia – stwierdził Roger. Mówił cicho, bardzo łagodnie; tak przemawia się do beznadziejnych szaleńców. Brzmienie jego głosu sprawiło, że Johnny poczuł strach. A w dodatku zaczynała boleć go głowa. Weszli po schodach do domku dla gości.

2

– Lepiej się czujesz? – zapytał Roger.

– Co to jest„Cathy's"?

– Bardzo elegancka restauracja i cichy bar w Sommerworth. Zabawy u „Cathy's" z okazji ukończenia szkoły stały się czymś w rodzaju tradycji. Jeden Bóg wie czemu. Jesteś pewien, że nie chcesz tej aspiryny?

– Nie. Nie pozwól mu tam iść, Roger. W „Cathy's" uderzy piorun. Spali się do fundamentów.

– Johnny – Roger Chatsworth mówił powoli i bardzo, bardzo łagodnie – nie możesz tego wiedzieć.

Johnny wypił wodę z lodem wolno, małymi łykami. Odstawił szklankę, ręka drżała mu lekko.

– Mówiłeś, że mnie sprawdzałeś. Myślałem…

– Tak, sprawdzałem. Ale wyciągasz błędne wnioski. Wiem, że jesteś podobno jasnowidzem czy czymś takim, ale mnie nie był potrzebny jasnowidz. Chciałem nauczyciela. Jako nauczyciel spisałeś się doskonale. Osobiście nie wierzę w różnicę między dobrym a złym jasnowidzem; nie wierzę w żadnych jasnowidzów. Takie to proste. Nie wierzę.

– W ten sposób robisz ze mnie kłamcę.

– Ależ nie – Roger mówił dalej tym samym cichym i bardzo spokojnym głosem. – W fabryce w Sussex mam nadzorcę, który nie zapali trzech papierosów jedną zapałką, ale to wcale nie znaczy, że jest złym nadzorcą. Mam bardzo religijnych przyjaciół i chociaż sam nie chodzę do kościoła, nadal się z nimi przyjaźnię. Twoja wiara w to, że widzisz, co zdarzy się w przyszłości albo co dzieje się daleko stąd, nie zaważyła na mojej decyzji, kiedy angażowałem cię jako nauczyciela. No… to nie całkiem prawda. Nie zaważyła, gdy zdecydowałem, że nie będzie przeszkadzała w pomocy Chuckowi. I nie przeszkadzała. Ale nie wierzę w to, że „Cathy's" ma dziś spłonąć, tak jak nie wierzę, że księżyc zrobiony jest z zielonego sera.

– A więc nie jestem kłamcą, tylko szaleńcem – powiedział Johnny. W jakiś kretyński sposób było to jednak interesujące. Roger Dussault i wielu spośród tych, którzy przysyłali mu listy, oskarżało go o oszustwo, ale Chatsworth jako pierwszy oskarżył go o kompleks Joanny d'Arc.

– Nie, nie jesteś. Jesteś młodym człowiekiem, który miał straszny wypadek i który walczył ze strasznymi przeciwnościami, by wrócić do normalnego życia, prawdopodobnie płacąc za to straszną cenę. Na ogół nie mówię o tym głośno, Johnny, ale jeśli ktokolwiek z ludzi, którzy kłębią się tam, na trawniku -włączając w to matkę Patty – będzie chciał wyciągać z twego zachowania jakieś głupie wnioski, zostanie poproszony o zamknięcie gęby w sprawach, których nie rozumie.

– „Cathy's" – powiedział nagle Johnny. – Skąd znałem tę nazwę? I skąd wiedziałem, że to nie jest prywatny dom?

– Od Chucka. Przez cały tydzień opowiadał o zabawie.

– Nie mnie.

Roger wzruszył ramionami.

– Być może powiedział coś Shelley albo mnie, kiedy byłeś w pobliżu. Usłyszałeś to i zapisałeś w podświadomości…

– Jasne – stwierdził gorzko Johnny. – Wszystko, czego nie rozumiemy, wszystko, co nie pasuje do naszego sposobu pojmowania rzeczywistości, zapisujemy pod P jak podświadomość, prawda? Bogini XX wieku. Jak często robiłeś to, kiedy wpadłeś na coś, co nie zgadzało się z twoim pragmatycznym widzeniem świata, Roger?

Być może oczy Rogera zabłysły w tym momencie – a może była to tylko wyobraźnia?

– Połączyłeś błyskawicę ze zbliżającą się burzą. Nie widzisz? To takie pros…

– Wysłuchaj mnie – przerwał mu Johnny. – Tłumaczę ci to najprościej, jak potrafię. Piorun uderzy w „Cathy's". Restauracja spali się do fundamentów. Z a t r z y m a j C h u c k a w d o m u.

O Boże, migrena wróciła. Skoczyła na niego jak tygrys. Johnny przyłożył dłoń do czoła i potarł je. Dłoń mu drżała.

– Słuchaj, o wiele za ciężko pracujesz.

– Zatrzymaj go w domu – powtórzył Johnny.

– On sam zdecyduje. Nie mam zamiaru decydować za niego. Jest wolny, biały i ma osiemnaście lat.

Rozległo się pukanie do drzwi i jakiś głos zawołał: „Johnny!"

– Proszę – powiedział Johnny i do pokoju wszedł Chuck we własnej osobie. Sprawiał wrażenie przestraszonego.

– Jak się czujesz?

– Dobrze. Boli mnie głowa, to wszystko. Chuck… proszę, trzymaj się dziś z dala od „Cathy's". Proszę cię o to jako przyjaciel. Niezależnie, czy podzielasz zdanie ojca. P r o s z ę!

– Nie ma sprawy, chłopie – powiedział wesoło Chuck, padł na kanapę i stopą podciągnął sobie niski stołeczek pod nogi. – Nie zaciągnąłbym Patty na kilometr od tego miejsca, nawet pięciometrowym łańcuchem. Strasznie ją przestraszyłeś.

– Przepraszam. – Johnny odetchnął z ulgą. – Przepraszam, ale bardzo się cieszę.

– Coś ci się stało, prawda? – Chuck spojrzał na Johnny'ego, potem na ojca i powoli obrócił wzrok z powrotem na Johnny'ego. – Poczułem to. Niezbyt miłe.

– Czasami ludzie coś czują. Rozumiem, że to raczej nieprzyjemne.

– No, nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz – stwierdził Chuck. – Ale słuchaj… ta restauracja wcale się nie spali, prawda?

– Nieprawda. Trzymaj się od niej z daleka.

– Ale… – Chuck spojrzał na ojca, zaniepokojony. – Najstarsze klasy zarezerwowały cały ten cholerny lokal. Szkoła namawia do tego, wiesz? To bezpieczniejsze niż dwadzieścia czy trzydzieści różnych prywatek i mnóstwo ludzi pijących w samochodach na bocznych uliczkach. Może tam być… – Chuck zamilkł na chwile, jakby nagle się przestraszył. – Może tam być ze dwieście par – dokończył. – Tato…

– Chyba wcale w to nie wierzysz – powiedział Johnny. Roger wstał i uśmiechnął się.

– No, to jedźmy do Somersworth i pogadajmy z szefem tego interesu. To przyjęcie i tak było nudne. A jeśli wy dwaj nie zmienicie zdania po powrocie, to zaprosimy wszystkich tutaj. – Zerknął na Johnny'ego. – Ale stawiam jeden warunek. Masz być trzeźwy i robić za przyzwoitkę, przyjacielu.

– Z przyjemnością – zgodził się Johnny. – Ale dlaczego, jeśli w to nie wierzysz?

– Dla twojego świętego spokoju – powiedział Roger. – I dla Chucka. I dlatego, że jeśli nic się nie zdarzy, będę mógł się z ciebie śmiać aż do rozpuku.

– No, niezależnie od wszystkiego, dzięki. – Teraz, czując wielką ulgę, Johnny drżał bardziej niż przedtem, ale ból głowy przeszedł i czuł w niej jedynie tępy łomot.

– Tylko postawmy sprawę jasno – stwierdził Roger. – Mamy taką szansę, jak na śnieg w lipcu, że właściciel zmieni zdanie wyłącznie w oparciu o twoje słowo, Johnny. Najprawdopodobniej ten wieczór jest dla niego co roku najlepszym źródłem dochodów.

– No, moglibyśmy coś wymyślić – wtrącił Chuck.

– Co na przykład?

– Możemy mu coś opowiedzieć… zamydlić oczy…

– Masz na myśli kłamstwo? Nie, tego nie zrobimy. O to mnie nie proś, Chuck. Chłopak skinął głową.

– Zgoda.

– No, to ruszajmy. – Głos Rogera był pełen energii. – Jest za piętnaście piąta. Pojedziemy do Somersworth mercedesem.

3

Kiedy za dwadzieścia szósta weszli do „Cathy's", Bruce Car-rick, właściciel i zarządca lokalu, czyścił właśnie bar. Widząc nalepiony na drzwiach prowadzących do sali plakat: TYLKO DZIŚ WIECZOREM SALA ZAREZERWOWANA NA PRYWATNE PRZYJĘCIE OD 19.oo DO ZAMKNIĘCIA. DO ZOBACZENIA JUTRO, Johnny poczuł pustkę w sercu.

Tak naprawdę, Carrick nie pracował aż tak ciężko. Obsługiwał kilku robotników, którzy wpadli na piwo i oglądali pierwsze wydanie wiadomości, i trzy pary pijące koktajle. Wysłuchał opowieści Johnny'ego z rosnącym niedowierzaniem na twarzy, a potem zapytał:

– Nazywasz się pan Smith, racja?

– Tak, racja.

– Panie Smith, niech pan podejdzie ze mną do okna. Podprowadził Johnny'ego do okna holu przy szatni.

– Niech pan wyjrzy i powie mi, co pan widzi.

Johnny wyjrzał, wiedząc z góry, co zobaczy. Biegnąca na zachód droga nr 9 wysychała właśnie po popołudniowym deszczyku. Niebo nad nią było całkowicie czyste. Burzowe chmury rozeszły się.

– Niewiele. Przynajmniej nie teraz. Ale…

– Żadnych „ale" – przerwał Bruce Carrick. – Wie pan, co myślę? Mam mówić szczerze? Myślę, że pan sfiksował. Dlaczego wybrał pan mnie na obiekt tej fiksacji, nie wiem i mam to w nosie. Ale jeśli masz sekundkę, synu, to przedstawię ci gołe fakty. Uczniowie ostatnich klas zapłacili mi za zabawę sześćset pięćdziesiąt dolców. Wynajęli całkiem dobry zespół rockowy, Oak, aż z Maine. Tu, w zamrażarce, leży jedzenie i czeka, żeby je wsadzić do kuchenki mikrofalowej. Sałatki są już gotowe. Za drinki płaci się osobno, a większość z tych dzieciaków ma więcej niż osiemnaście lat i może pić, ile chce… i dzisiaj będzie pić, nikt nie ma im tego za złe, w końcu raz w życiu robi się maturę. Na barze zarobię dziś ze dwa tysiące dolców, bez problemu. Zamówiłem dwóch dodatkowych barmanów, sześć kelnerek i hostessę. Gdybym to teraz odwołał, straciłbym wszystko i jeszcze musiałbym zwrócić te sześćset pięćdziesiąt, które już wydałem na jedzenie. W dodatku nikt ze stałych gości nie przyjdzie na kolację; plakat wisi tu już od tygodnia. Zrozumiał mnie pan?

– Są tu piorunochrony?

Carrick podniósł ręce w dramatycznym geście.

– Przedstawiam temu facetowi gołe fakty, a on chce dyskutować o piorunochronach! Tak, mam piorunochrony! Nim się rozbudowałem, będzie z pięć lat temu, przyjechał tu jeden gość. Tłumaczył, aż się zapluł, jak to oszczędzę na ubezpieczeniu. Więc kupiłem te cholerne piorunochrony! Szczęśliwy pan! Jezu Chryste! – Spojrzał na Rogera i Chucka. – Wy dwaj, co tu robicie? Czemu wypuściliście tego dupka na wolność? Wynoście się, no już. Ja tu prowadzę interes.

– Johnny… – zaczął Chuck.

– Nie ma sprawy – przerwał mu Roger. – Idziemy. Dziękuję za to, że poświęcił nam pan swój czas, panie Carrick, a także za pana uprzejmość i cierpliwość.

– Nie ma za co – odpowiedział Carrick. – Banda wariatów. – Poszedł z powrotem do baru.

Wyszli na parking. Chuck z powątpiewaniem przyjrzał się czystemu niebu. Johnny natychmiast ruszył do samochodu, wpatrując się w ziemię; miał poczucie, że zrobił z siebie idiotę i poniósł klęskę. Roger stał z rękami w tylnych kieszeniach spodni, przyglądając się długiemu, niskiemu dachowi budynku.

– Na co patrzysz, tato?

– Tam na górze nie ma żadnych piorunochronów – powiedział z namysłem Roger Chatsworth.

4

Siedzieli we trójkę w dużym pokoju, Chuck koło telefonu, patrząc z powątpiewaniem na ojca.

– Większość z nich nie zechce zmienić planów tak późno -powiedział z powątpiewaniem.

– Przecież chcą się zabawić – stwierdził Roger. – Równie dobrze mogą przyjechać tutaj.

Chuck wzruszył ramionami i zaczął telefonować.

Skończyło się na tym, że mniej więcej połowa z tych, którzy mieli iść do „Cathy's", postanowiła przyjść do nich. Johnny nigdy nie dowiedział się, dlaczego przyszli. Niektórzy z nich zjawili się pewnie po prostu dlatego, że spodziewali się lepszej zabawy i gospodarze stawiali alkohol. Ale plotki rozchodzą się szybko, a rodzice wielu dzieci byli po południu u Chatsworthów – i w rezultacie przez większą część wieczoru Johnny miał uczucie, że jest eksponatem wystawionym na widok publiczny w szklanym akwarium. Roger siedział na stołku w rogu, popijając martini na wódce. Jego twarz przypominała nieruchomą maskę. Mniej więcej za piętnaście ósma przeszedł przez pokój będący kombinacją sali balowej z barem i zajmujący dwie trzecie powierzchni piwnicy pochylił się blisko Johnny'ego i wrzasnął, przekrzykując Eltona Johna:

– Chcesz pójść na górę i zagrać w karty? Johnny skinął głową z wdzięcznością. Shelley siedziała w kuchni, pisząc listy. Kiedy wchodzili, spojrzała na nich i uśmiechnęła się.

– Myślałam, że wy dwaj, masochiści, zamierzacie spędzić tam całą noc. Przecież to wcale nie jest konieczne, wiecie?

– Przepraszam za wszystko – powiedział Johnny. – Z pewnością musi się wam wydawać, że oszalałem.

– Bo to wygląda na szaleństwo – stwierdziła Shelley. – Mówię całkiem szczerze. Ale przyjemnie jest mieć ich tutaj. Mnie to nie przeszkadza.

Rozległ się huk grzmotu. Johnny rozejrzał się dookoła. Shelley dostrzegła to i uśmiechnęła się lekko. Roger wyszedł do dużego pokoju i szukał kart w kredensie.

– Ominęła nas, wiesz – powiedziała Shelley. – Kilka grzmotów i odrobina deszczu.

– Tak.

Podpisała list niedbale, złożyła go, zakleiła kopertę i nalepiła znaczek.

– Naprawdę coś poczułeś, prawda, Johnny?

– Tak.

– Według mnie to chwilowa utrata przytomności. Pewnie za mało jesz. Jesteś wprost chudy. To mogła być halucynacja, prawda?

– Nie. Nie sądzę.

Za oknem znów zagrzmiało. Z daleka.

– Po prostu cieszę się, że jest w domu – mówiła dalej Shelley. – Nie wierzę w astrologię, czytanie z dłoni, jasnowidzenie i takie tam, ale… po prostu cieszę się, że jest w domu. To nasze jedyne dziecko… pewnie myślisz, że teraz to już całkiem duże dziecko, lecz tak dobrze pamiętam, kiedy jeździł w dziecinnej kolejce górskiej w wesołym miasteczku, ubrany w krótkie majteczki. Może aż za dobrze. Wspaniale jest dzielić z nim… ostatni rytuał dzieciństwa.

– To miło, że tak sądzisz. – Johnny zorientował się, że ma łzy w oczach, i to go przestraszyło. Przez ostatnie sześć – osiem miesięcy zdawał się tracić kontrolę nad emocjami.

– Byłeś dobry dla Chucka. Nie mówię tylko o tym, jak uczyłeś go czytać. Chodzi mi o wiele innych rzeczy.

– Lubię Chucka.

– Tak – powiedziała cicho. – Wiem.

Roger wrócił z kartami i małym radiem tranzystorowym nastawionym na WMTQ, stację nadającą muzykę klasyczną ze szczytu góry Waszyngtona.

– Mała odtrutka na Eltona Johna, Aerosmith, Foghat i resztę – rzekł. – Zagramy po dolarze, Johnny?

– Zgoda.

Roger usiadł i zatarł ręce.

– Wrócisz do domu biedakiem – stwierdził.

5

Grali w karty i tak minął im wieczór. Pomiędzy rozgrywkami schodzili na dół sprawdzić, czy nikt nie zdecydował się potańczyć na stole bilardowym albo zaszyć się w jakiś kąt w celach prywatnych.

– Żadnej dziewczynie nie grozi tu ciąża, jeśli tylko zdołam temu zapobiec – orzekł Roger.

Shelley poszła do dużego pokoju poczytać. Co godzinę muzyka w radiu cichła, zaczynały się wiadomości i wtedy Johnny grał nieuważnie. Ale ani o ósmej, ani o dziewiątej, ani o dziesiątej nie było wzmianki o „Cathy's" w Somersworth. Po wiadomościach o dziewiątej Roger spytał:

– Jesteś gotów zmodyfikować trochę swą przepowiednię,

Johnny?

– Nie.

Prognoza pogody mówiła o słabych burzach cichnących po północy.

Równy łomot gitary basowej – znak firmowy K. C. and the Sunshine Band przebił się ku nim przez podłogę.

– Zabawa się rozkręca – zauważył Johnny.

– Do diabła z tym – uśmiechnął się Roger. – Większość się upiła. Spider Parmeleau leży nieprzytomny w kącie, a ktoś używa go jako podkładkę pod butelki piwa. Och, jutro będą mieli wielkie głowy, możesz mi wierzyć. Pamiętam swój bal maturalny…

– Właśnie otrzymaliśmy pilną wiadomość… – rozległ się głos w radiu.

Johnny, tasujący akurat karty, usłyszał zapowiedź i rozrzucił je po podłodze.

– Spokojnie, pewnie wiedzą coś o tym porwaniu na Florydzie.

– Nie sądzę. Spiker mówił:

– Według obecnie posiadanych przez nas informacji wydaje się, że najgorszy pożar w historii New Hampshire pochłonął ponad siedemdziesiąt pięć ofiar w mieście Somersworth, położonym na granicy stanu. Pożar wybuchł w restauracji i barze „Cathy's", gdzie odbywała się szkolna zabawa. Szef straży pożarnej Somersworth, Milton Hovey, powiedział dziennikarzom, że nie ma podstaw do podejrzewania podpalenia; pożar na pewno był wynikiem uderzenia pioruna.

Z twarzy Rogera Chatswortha spłynęła cała krew. Siedział wyprostowany na kuchennym krześle ze wzrokiem skierowanym gdzieś ponad głowę Johnny'ego, ręce luźno położył na stole. Z piwnicy dobiegały strzępki rozmów i śmiechy przebijające przez piosenkę Bruce'a Springsteena.

Do pokoju weszła Shelley. Spojrzała na Johnny'ego, na męża i z powrotem na Johnny'ego.

– Co się stało? Co się stało!?

– Zamknij się – powiedział Roger.

– …nadal płonie i Hovey twierdzi, że liczbę ofiar będzie można określić dopiero jutro wczesnym rankiem. Wiadomo, że ponad trzydzieści osób, głównie absolwentów ostatniej klasy liceum w Durham, zostało odwiezionych do okolicznych szpitali z poważnymi oparzeniami. Czterdzieści osób, również absolwentów, wydostało się przez małe okno w łazience za barem, lecz większość ugrzęzła w olbrzymim korku przed…

– Czy to „Cathy's"? – krzyknęła Shelley. – Czy to „Cathy's!"?

– Tak – powiedział Roger niesamowicie spokojnie. – Tak. „Cathy's".

Na dole nagle zapadła cisza, a potem na schodach załomotały kroki. Drzwi kuchni otworzyły się z rozmachem i do środka wpadł Chuck, szukający matki.

– Mamo, co się stało? Jakiś wypadek?

– Zawdzięczamy ci życie naszego syna – powiedział Roger tym samym, niesamowicie spokojnym głosem. Johnny nigdy nie widział tak bladej twarzy. Roger Chatsworth wyglądał jak obdarzona upiornym życiem woskowa kukła.

– Spaliło się? – W głosie Chucka brzmiało zdumienie. Za jego plecami, na schodach, gromadził się tłum. Słychać było pełne niepokoju szepty. – Mówisz, że się s p a l i ł o?

Nikt mu nie odpowiedział. I nagle, zaskakująco, gdzieś z tyłu Patty Strachan zaczęła krzyczeć cienkim, histerycznym głosem.

– To wina tego faceta! On to sprawił. Podpalił „Cathy's" siłą woli jak w tej książce, w Carrie. Ty morderco! Morderco! Ty… Roger odwrócił się w jej stronę.

– Zamknij się! – wrzasnął.

Patty zaczęła histerycznie szlochać.

– Spaliło się? – powtórzył Chuck. Wydawało się, że pyta teraz sam siebie, jakby zastanawiał się, czy użył właściwego słowa.

– Roger – szepnęła Shelley. – Rog? Skarbie? Na schodach i w pokoju zabaw na dole szmer głosów jak szelest liści brzmiał coraz głośniej. Muzyka ucichła.

– Czy był tam Mike? Shannon pojechał, prawda? Jesteś pewien? Tak, miałem już wyjeżdżać, kiedy zadzwonił Chuck. Moja matka była tu, kiedy ten gość się podniecił, powiedziała, że czuła się, jakby ktoś przeszedł po jej grobie, i poprosiła, żebym przyjechał tutaj. Czy był tam Casey? A Ray? Maureen Ontello? O mój Boże, co z nią? Czy…

Roger wstał i odwrócił się.

– Może powinniśmy znaleźć tu najtrzeźwiejszych gości, zdolnych poprowadzić samochód, żeby zawieźli nas do szpitala. Będą potrzebować dawców krwi.

Johnny siedział, nieruchomy jak głaz. Stwierdził, że zastanawia się, czy kiedyś będzie jeszcze w stanie się poruszyć. Na dworze zagrzmiało. I – na fali grzmotu jak echo – Johnny usłyszał głos swej umierającej matki.

Spełnij swój obowiązek, Johnny.

ROZDZIAŁ 24

12 sierpnia 1977


Drogi Johnny.


Odnalazłem Cię bez większych kłopotów – czasami myślę, że jeśli masz wystarczającą ilość gotówki, możesz w tym kraju znaleźć każdego, a gotówki mi nie brakuje. Być może będziesz oburzony, że wspominam o tym bez ogródek, ale Chuck, Shelley i ja zawdzięczamy Ci zbyt wiele, by owijać coś w bawełnę. Za pieniądze można kupić dużo rzeczy, ale nie uderzenie pioruna. W męskiej toalecie, do której wchodzi się z restauracji, tej z zabitym oknem, znaleźli ciała jeszcze dwunastu chłopców. Ogień tam nie dotarł, tylko dym, i tych dwunastu udusiło się. Nie potrafię zapomnieć tego obrazu, bo Chuck mógł by ć jednym z tych chłopców. Więc „wytropiłem Cię", jak to ująłeś w swym liście. l z tego właśnie powodu nie mogę zostawić Cię w spokoju, jak o to prosisz. A przynajmniej nie mogę do chwili, kiedy ten czek nie wróci skasowany, z Twoim podpisem potwierdzającym przyjęcie pieniędzy.

Z pewnością zauważyłeś, że opiewa on na sumę znacznie mniejszą niż czek, który zwróciłeś mi przed mniej więcej miesiącem. Skontaktowałem się z księgowością CMWM i częścią kwoty zapłaciłem Twe niebywałe rachunki za szpital. W ten sposób jesteś czysty i wolny, Johnny. Tylko tyle mogłem zrobić i zrobiłem – pragnę dodać, że z wielką przyjemnością.

Protestujesz, Że nie możesz przyjąć pieniędzy. Powiedziałbym, że możesz i przyjmiesz. Przyjmiesz, Johnny. Odszukałem Cię w Fort Lauderdale i jeśli je opuścisz, wytropię Cię w kolejnym miejscu, nawet gdybyś zdecydował się na Nepal.

Nazwij mnie wszą, która się od Ciebie nie odczepi, chociaż tego pragniesz. Nie chcę Cię śledzić, Johnny. Pamiętam, jak powiedziałeś mi tego dnia, że mogę stracić swego syna. Omal tak się nie stało. A co z innymi? Osiemdziesiąt jeden osób spłonęło, kolejne trzydzieści jest straszliwie poparzone. Myślę o Chucku mówiącym, że możemy coś zrobić, opowiedzieć jakąś historię czy coś, i o tym, co mu odpowiedziałem, ja, człowiek prawy i straszliwie głupi. Bo przecież mogłem coś zrobić. Ta myśl mnie prześladuje. Mogłem zapłacić temu rzeźnikowi Carrickowi trzy tysiące dolarów za to, żeby zamknął interes na ten wieczór. Wyszłoby po jakieś trzydzieści siedem dolarów za życie. Więc uwierz mi, kiedy piszę, Że nie chcę Cię śledzić; jestem zbyt zajęty samym sobą, żeby mieć jeszcze czas na Ciebie, Johnny. Sądzę, że zajmie mi to kilka najbliższych lat. Płacę za niewiarę w to wszystko, czego nie mogę dotknąć jednym z pięciu zmysłów, l proszę, nie wierz, że opłacenie Twojego rachunku i wysłanie czeku to balsam na moje sumienie. Pieniędzmi nie da się powstrzymać uderzenia pioruna i nie da się także skończyć z koszmarami. Te pieniądze są za Chucka, chociaż on nic o nich nie wie.

Przyjmij czek, a zostawię Cię w spokoju. To umowa. Wyślij go do UNICEF-u, jeśli chcesz, albo daj na dom dla osieroconych szczeniaczków, albo przegraj wszystko na wyścigach. To mnie nie obchodzi. Po prostu go przyjmij.

Przykro mi, że musiałeś wyjechać w takim pośpiechu, ale chyba Cię rozumiem. Mamy wszyscy nadzieję, że wkrótce Cię zobaczymy. Chuck wyjeżdża do szkoły w Stovington czwartego września.

Johnny, przyjmij czek. Proszę.


Z wyrazami szacunku, Roger Chatsworth


1 września 1977


Drogi Johnny.

Czy nie potrafisz uwierzyć, że ja tego tak nie zostawię? Proszę. Przyjmij czek.


Pozdrowienia


Roger


10 września 1977


Drogi Johnny.


Charlie i ja byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy dowiedzieliśmy się, gdzie jesteś, i z wielką ulgą powitaliśmy Twój list, tak naturalny i szczery. Ale była w nim jedna rzecz, która bardzo mnie zaniepokoiła, synu. Zadzwoniłem do Sama Weizaka i przeczytałem mu ten fragment Twojego listu, w którym pisałeś o coraz częstszych bólach głowy. Radzi Ci, żebyś zwrócił się do lekarza bez zwłoki. Boi się, że wzdłuż starych blizn mógł powstać skrzep. Tym się właśnie niepokoję i Sam też. Nie wyzdrowiałeś całkowicie od czasu Twego przebudzenia się ze śpiączki, Johnny, a kiedy widziałem Cię ostatnio na początku czerwca, wydawałeś mi się bardzo zmęczony. Sam nic nie mówił, ale wiem, Że ogromnie chciałby, abyś złapał samolot z Phoenix, wrócił do domu i pozwolił mu się obstukać. Teraz z pewnością nie możesz się skarżyć na brak pieniędzy!

Roger Chatsworth dzwonił tu dwa razy i powiedziałem mu, co mogłem. Myślę, że mówił prawdę, kiedy twierdził, że nie płaci Ci, żeby uspokoić swe sumienie albo za uratowanie mu syna. Twoja matka powiedziałaby, że odprawia pokutę w jedyny sposób, jaki zna. W każdym razie przyjąłeś te pieniądze i mam nadzieję, że nie dlatego, żeby „dal Ci już spokój". Myślę, że jesteś za twardy, żeby zrobić coś takiego tylko z tego powodu.

Teraz… ciężko mi o tym pisać, ale zrobię, co będę mógł. Wróć do domu, Johnny. Prasa przestała się Tobą interesować – już słyszę, jak mówisz: „ Gówno! Teraz już nigdy nie przestanie, nie po czymś takim", i chyba masz trochę rację, ale równocześnie i mylisz się. Pan Chatsworth powiedział przez telefon: „Jeśli będzie pan z nim rozmawiał, niech pan spróbuje mu wytłumaczyć, że żaden jasnowidz z wyjątkiem Nostradamusa nigdy nie zdobył prawdziwej sławy". Bardzo się o Ciebie martwię, synu. Niepokoję się o to, że obwiniasz się o śmierć tych młodych ludzi zamiast cieszy ć się, że część z nich uratowałeś – tych, którzy ten wieczór spędzili w domu Chatsworthów. Martwię się o Ciebie i tęsknię za Tobą. Czekam cię „jak kania dżdżu", jak mawiała Twoja babcia. Więc proszę, wróć do domu, jak tylko będziesz mógł.

Tata


P.S. Przysyłam Ci wycinki dotyczące pożaru i Twojego udziału w tej sprawie. Zwróć uwagę, że miałeś rację mówiąc, że "wszyscy, którzy byli na tym przyjęciu, wyjawią wszystko gazetom". Przypuszczam, że te wycinki mogą Cię tylko bardziej zdenerwować. Jeśli tak, to po prostu je wyrzuć. Ale Charlie pomyślała sobie, że możesz się im przyjrzeć i powiedzieć: „To nie jest takie złe, jak myślałem, potrafię sobie z tym poradzić". Mam nadzieję, że tak właśnie będzie.

Tata


29 września 1977


Drogi Johnny.


Dostałem Twój adres od taty. Jak tam na wielkiej amerykańskiej pustyni? Widziałeś jakichś czerwonoskórych (cha-cha)? No, więc jestem już w szkole w Stovington. Nie jest tu wcale tak źle. Mam szesnaście godzin zajęć. Najbardziej lubię chemię, chociaż jest trochę drętwa po zajęciach w szkole w Durham. Zawsze miałem wrażenie, że nasz nauczyciel, Nieustraszony Farnham, byłby znacznie szczęśliwszy, wymyślając straszne bronie mogące rozwalić świat. Przez pierwsze cztery tygodnie na lekcjach angielskiego czytaliśmy trzy książki J.D. Salingera: Buszującego w zbożu, Franny i Zooey i Wyżej podnieście strop, cieśle… Salinger bardzo mi się podoba. Nasz nauczyciel powiedział, że on nadal mieszka w New Hampshire, ale przestał pisać. Zamieszał mi tym w głowie. Czemu ktoś miałby z czegoś rezygnować, kiedy robi taką wspaniałą robotę? O, rany! Drużyna futbolowa tutaj jest do niczego, ale uczę się trochę piłki nożnej. Trener mówi, że piłka nożna to futbol dla inteligentnych, a futbol to futbol dla kretynów. Jeszcze nie wiem, czy ma rację, czy tylko jest zazdrosny.

Zastanawiam się, czy byłoby w porządku dać Twój adres niektórym ludziom, którzy byli u nas tego wieczoru. Chcą napisać i podziękować Ci. Jest wśród nich matka Patty Strachan, pew-nie ją pamiętasz – to ta, która zrobiła z siebie idiotkę, kiedy jej „kochana córeczka" zemdlała podczas garden party. Teraz doszła do wniosku, że jesteś fajnym facetem. Przy okazji, nie chodzę już z Patty. Nie nadaję się do długotrwałych zalotów, jestem w końcu w szczególnym wieku (cha-cha!), a Patty wyjeżdża do

Vassar, jak się pewnie spodziewałeś. Poznałem tu pewną śliczną małą łasiczkę.

No, to napisz, kiedy będziesz mógł, mój dobry człowieku. Tata sprawiał takie wrażenie, jakbyś rzeczywiście był „straszliwie przygnębiony"; nie rozumiem z jakiego powodu, skoro, moim zdaniem, zrobiłeś wszystko, co mogłeś, żeby sprawy skończyły się pomyślnie. Nie ma racji, prawda, Johnny? Nie jesteś aż tak straszliwie zgnębiony? Proszę, napisz do mnie, że u Ciebie w porządku, martwię się o Ciebie. Śmieszne, nie? Prawdziwy twardy facet martwi się o Ciebie, ale to prawda.

Kiedy napiszesz, wyjaśnij mi, dlaczego Holden Caufield musi ciągle odgrywać takiego bluesa, kiedy nawet nie jest czarny.

Chuck

P.S. Śliczna mata łasiczka nazywa się Stephanie Wyman i już zdążyłem ją napuścić na Something Wicked This Way Comes. Lubi także punkrockową grupę The Ramones, powinieneś ich posłuchać, są prześmieszni.

C.


17 października 1977


Drogi Johnny


No dobrze, jest lepiej, list byt w porządku. Uśmiałem się do rozpuku z opisu, jak to pracowałeś w Departamencie Robót Publicznych w Phoenix. Po czterech meczach w barwach Tygrysów ze Stovington wcale nie zazdroszczę Ci opalenizny. Trener ma chyba rację, futbol to gra dla kretynów, przynajmniej tutaj. Przegrywamy trzy do jednego i w meczu, który wygraliśmy, miałem trzy przyłożenia, hyperwentylowałem i jak głupi straciłem przytomność. Wystraszyłem Stejf, aż padła (cha-cha).

Czekałem z tym listem, aż będę mógł odpowiedziedzieć Ci, co „ miejscowi" sądzą o Gregu Stillsonie teraz, kiedy już „ wziął się za robotę". Ten weekend spędziłem w domu, toteż napiszę Ci, czego się dowiedziałem. Najpierw zapytałem tatę, a on powiedział: „to Johnny nadal interesuje się tym facetem?" Ja mu na to, że „ zdradza wyjątkowy brak gustu zasięgając twojej opinii". Na to tata poszedł do mamy i powiedział: „ Widzisz, szkoła przygotowawcza już zrobiła z niego spryciarza. Tego się obawiałem ".

No, żeby za bardzo się nie rozwodzić, większość ludzi jest całkiem zaskoczona tym, że Stillson radzi sobie tak dobrze. Tata ujął to tak: „gdyby ludzie z jego okręgu wyborczego musieli wystawiać mu świadectwo po dziesięciu miesiącach, Stillson dostałby głównie czwórki – i piątki za pracę nad ustawą o energii Cartera i swą własną ustawą o cenach maksymalnych na olej opałowy. A także piątkę za to, jak się stara". Tata kazał mi powiedzieć Ci, że może mylił się, nazywając go „wiejskim głupkiem".

Kiedy byłem w domu, rozmawiałem także z innymi ludźmi. Przeważnie podobało im się, że Stillson nie nosi garniturów. Pani Jarvis, która prowadzi „Zjedz szybciutko" (przepraszam Cię, ale to naprawdę tak się nazywa), twierdzi, że Stillson nie boi się „ wielkich bogaczy ". Henry Burkę, właściciel „ The Buc-ket" – ekskluzywnej gospody w śródmieściu – uważa, że zrobił „ cholernie dobrą robotę ". Ludzie porównują to, co zrobił Stillson, z tym, czego nie zrobił Carter; większość jest strasznie rozczarowana i rwie sobie włosy z głowy, że na niego głosowała. Pytałem, czy nie boją się tych motocyklistów, którzy ciągle kręcą się w pobliżu, i tego, że Sonny Elliman służy Stillsonowi za doradcę. Nikt nie wydawał się szczególnie zaniepokojony. Facet, który prowadzi „Record Rock", ujął to tak: „jeśli Tom Hayden mógł zostać przyzwoitym człowiekiem, a Eldridge Cleave nawrócić się na Chrystusa, to czemu motocykliści nie mogą się poprawić? " Przebacz i zapomnij.

No więc tak sprawy się mają. Napisałbym więcej, ale zbliża się trening. W ten weekend będą nas krzywdzić Żbiki z Barre. Mam nadzieję, że przetrwam sezon. Trzymaj się, mój dobry człowieku.

Chuck


Z New York Timesa, 4 marca 1978 roku.

AGENT FBI ZAMORDOWANY W OKLAHOMIE…

Od naszego korespondenta.

Edgar Lancte, lat trzydzieści siedem, weteran FBI z dziesięcioletnim stażem, został prawdopodobnie zamordowany wczoraj w nocy na parkingu publicznym w Oklahoma City. Policja twierdzi, że podłączona do zapłonu jego samochodu wiązka dynamitu wybuchła, kiedy Lancte przekręcił kluczyk w stacyjce. Morderstwo to, wskazujące na porachunki gangsterskie, zdradza podobieństwo do sposobu, w jaki dwa lata temu zginął dziennikarz z Arizony, Don Bolles, ale szef FBI William Webster nie chce w tej chwili wyrażać swej opinii na temat możliwych związków. Pan Webster wstrzymał się także z odpowiedzią na pytanie, czy Lancte prowadził dochodzenie w sprawie nielegalnych transakcji w obrocie nieruchomościami i ich związku z miejscowymi politykami.

Wydaje się, że sprawę, którą badał ostatnio zamordowany, otacza tajemnica. Nasze źródło w Departamencie Sprawiedliwości twierdzi, że nie chodziło o obrót nieruchomościami, lecz o sprawy bezpieczeństwa narodowego.

Pan Lancte podjął pracę w Federalnym Biurze Śledczym w 1968 roku…

ROZDZIAŁ 25

l

Liczba notatników Johnny'ego wzrosła z czterech do pięciu, a pod koniec 1978 roku do siedmiu. Na jesieni tego roku, po śmierci pierwszego papieża, a przed zgonem drugiego, który zmarł zaraz potem, Greg Stillson trafił do ogólnokrajowych środków przekazu.

Bez żadnych kłopotów wybrano go po raz drugi do Izby Reprezentantów i w kraju skłaniającym się ku konserwatyzmowi założył partię Ameryka Dziś. Co najdziwniejsze, kilku członków Kongresu wystąpiło ze swych partii i „dobiło do niego", jak lubił to określać Greg. Większość łączyły podobne poglądy, które Johnny definiował jako powierzchowny liberalizm w polityce wewnętrznej i skrajny konserwatyzm w polityce zagranicznej. Nie było wśród nich żadnego, który głosował po stronie Cartera w układach dotyczących Kanału Panamskiego. A jeśli zerwałoby się liberalną woalkę z zasad ich polityki wewnętrznej, to i ona okazałaby się całkiem konserwatywna. Partia Ameryka Dziś zamierzała rozprawić się z szefami gangów narkotykowych, chciała, by miasta stały się samowystarczalne („Nie ma powodu, aby walczący o przeżycie hodowca bydła wspomagał swymi podatkami szaleńcze nowojorskie projekty" – oznajmił Greg), żądała odebrania przywilejów socjalnych prostytutkom, alfonsom, włóczęgom i tym, którzy popełnili poważne przestępstwo, domagała się, by wielka reforma podatków opłacona została wielkimi cięciami w polityce socjalnej. Odgrywała starą melodię, ale w całkiem przyjemnym i nowym wykonaniu.

Przynależność partyjną zmieniło pod koniec roku wyborczego siedmiu kongresmanów i dwóch senatorów. Wybrano ponownie sześciu kongresmanów i obu senatorów. Z tych dziewięciu ośmiu było republikanami, których baza polityczna skurczyła się do rozmiarów łebka od szpilki. Zmiana partii i powtórny wybór, jak stwierdził pewien dowcipniś, były większym cudem niż ten, który nastąpił po słowach „Łazarzu, wstań i wyjdź".

Niektórzy już głosili, że Stillson może być potęgą, z którą trzeba się będzie liczyć, i to w niedługim czasie. Nie zdołał wprawdzie wysłać wszystkich zanieczyszczeń na Jowisza i pierścienie Saturna, ale zdemaskował przynajmniej dwóch łobuzów: jednym z nich był kongresman, który ścielił sobie wygodne gniazdko, partycypując w łapówkach od lokalizacji nowych parkingów, a drugim – doradca prezydenta ze słabością do barów dla homoseksualistów. Ustawa Stillsona o cenach maksymalnych oleju opałowego ujawniła, że on umie myśleć śmiało i perspektywicznie, a jej przeprowadzenie przez komitet, aż do ostatecznego głosowania, udowodniło, że nie brak mu prostego, wiejskiego sprytu. Rok 1980 byłby dla Grega jeszcze zbyt wczesny, 1984 mógłby stanowić pokusę, której nie potrafiłby się oprzeć, ale jeśli zdoła zapanować i popracować nad sobą aż do 1988 roku, jeśli będzie rozbudowywał swą bazę, a wiatry polityki nie zmienią gwałtownie kierunku, by zniszczyć jego raczkującą partię, no, to wszystko może się zdarzyć. Republikanie rozlecieli się na skłócone cząstki; założywszy, że Mondale, Jerry Brown lub nawet Howard Baker zastąpią Cartera, to kto zastąpi ich? Nawet 1992 rok nie był dla Stillsona zbyt odległy. W końcu jest przecież młodym człowiekiem. Tak, 1992 rok wydawał się całkiem odpowiedni…

W notatkach Johnny'ego znajdowało się również sporo karykatur politycznych. Na wszystkich Greg uśmiechał się tym swoim zaraźliwym, krzywym uśmiechem, na wszystkich miał na głowie hełm. Jedna, rysowana przez Oliphanta, pokazywała go, jak w hełmie zsuniętym na tył głowy toczy beczkę z napisem „ceny maksymalne" głównym przejściem między ławkami Izby. Przed nim stoi zakłopotany Jimmy Carter i drapie się po głowie; ma się wrażenie, że zaraz zostanie rozjechany. Podpis głosił: Z DROGI, JIMMY!

Hełm. Hełm niepokoił Johnny'ego bardziej niż wszystko inne. Republikanie mieli swojego słonia, demokraci swojego osła, a Greg Stillson miał swój hełm. W snach Johnny'ego Stillson nosił czasami kask motocyklowy. A czasami hełm jak w elektrowniach atomowych.

2

W oddzielnym notatniku chował wycinki dotyczące pożaru „Cathy's", które przysłał mu ojciec. Przeglądał je raz za razem z pobudek, o które ani Sam, ani Roger, ani nawet ojciec nie podejrzewaliby go.

JASNOWIDZ PRZEWIDUJE POŻAR. MOJA CÓRKA ZGINĘŁABY TAKŻE, MÓWI POGRĄŻONA WE ŁZACH WDZIĘCZNOŚCI MATKA. (Ową „pogrążoną we łzach wdzięczności matką" była matka Patty Strachan).

JASNOWIDZ, KTÓRY ROZWIĄZAŁ ZAGADKĘ MORDERSTW W CASTLE ROCK, PRZEWIDZIAŁ STRASZLIWY POŻAR.

LICZBA OFIAR POŻARU W RESTAURACJI SIĘGNĘŁA 90 OSÓB.

OJCIEC TWIERDZI, ŻE JOHNNY SMITH OPUŚCIŁ NOWĄ ANGLIĘ, I ODMAWIA PODANIA ADRESU. Jego zdjęcia. Zdjęcia jego ojca. Zdjęcia wraków na drodze numer 9 w Cleaves Mills, jeszcze z czasów, gdy Sara Bracknell była jego dziewczyną. Obecnie Sara była już kobietą, matką dwojga dzieci, a w swym ostatnim liście Herb pisał, że dorobiła się kilku siwych włosów. Nie potrafił uwierzyć, że on sam ma już trzydzieści jeden lat. Niemożliwe, a jednak prawdziwe.

Obok wycinków znajdowały się jego notatki, dowód bolesnych zmagań, by jakoś ułożyć to sobie w głowie. Żaden z nich nie rozumiał prawdziwego znaczenia pożaru i jego związku ze znacznie ważniejszą sprawą: co zrobić z Gregiem Stillsonem.

Johnny pisał: „Muszę zrobić coś ze Stillsonem. M u s z ę c o ś przedsięwziąć. Miałem rację w sprawie pożaru i będę miał rację w tej sprawie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Zostanie prezydentem i rozpocznie wojnę – umyślnie lub przez nieumiejętność sprawowania urzędu, nie ma to najmniejszego znaczenia.

Powstaje pytanie: Jak drastyczne środki należy podjąć?

Weźmy „Cathy's" jako przykład do analizy. Wówczas jakbym dostał znak, Boże, zaczynam mówić jak matka, ale to prawda. W porządku. Wiedziałem, że wybuchnie pożar i zginą ludzie. Czy to wystarczyło, żeby ich ocalić? Nie wystarczyło, by ocalić wszystkich, ponieważ ludzie naprawdę wierzą dopiero po fakcie. Ci, którzy przyszli do domu Chatsworthów zamiast do „Cathy's", ocaleli, ale trzeba równocześnie pamiętać, że R.C. nie urządził przyjęcia, ponieważ uwierzył w przepowiednię. Był w tej sprawie bardzo stanowczy. Urządził przyjęcie, bo sądził, że się dzięki temu uspokoję. Poszedł… poszedł mi na rękę. Uwierzył p o fakcie. Matka Pady Strachan uwierzyła p o. Po, po, po. Wtedy już było za późno dla martwych i poparzonych.

Pytanie drugie: Czy mogłem to zmienić?

Tak, mogłem wjechać w budynek samochodem. Albo sam mogłem go spalić tego dnia.

Pytanie trzecie: Jak by się dla mnie skończyło któreś z tych działań?

Przypuszczalnie więzieniem. Gdybym wybrał samochód, a później piorun by uderzył, może mógłbym się spierać… nie, nie da rady. Ludzie potrafią pogodzić się z tym, że ludzki umysł może mieć zdolność jasnowidzenia, ale prawo z całą pewnością nie. Teraz, kiedy bez przerwy o tym myślę, mam wrażenie, że zrobiłbym którąś z tych rzeczy, i do diabła z konsekwencjami! Czy to możliwe, bym nie wierzył do końca własnej przepowiedni?

Kwestia Stillsona jest bardzo podobna we wszystkich szczegółach z wyjątkiem jednego. Dzięki Bogu, mam znacznie więcej czasu.

A więc, wracamy do punktu wyjścia. Nie chcę, żeby Greg Stillson został prezydentem. Jak mogę temu zapobiec?


l. Mogę wrócić do New Hampshire i „dobić do niego", jak on to określa, wrzucić kamień w tryby partii Ameryka Dziś. Mogę spróbować sabotować j e g o. Pod dywanem leży kupa śmieci. Być może mógłbym trochę z nich wymieść na światło dzienne.


2. Mogę wynająć kogoś, by obrzucił go błotem. Z pieniędzmi Rogera znalazłbym kogoś dobrego. Z drugiej strony mam wrażenie, że Lancte był cholernie dobry. A Lancte nie żyje.


3. Mogę zranić go albo okaleczyć. Tak jak Arthur Bremmer okaleczył Wallace'a. Jak – ktokolwiek to był – okaleczył Larry'ego Flynta.


4. Mogę go zabić. Zamordować.


A teraz niektóre trudności. Punkt pierwszy nie jest wystarczająco pewny. Może skończyć się na tym, że nie zrobię nic konstruktywnego, tylko dam się załatwić, tak jak Hunter Thompson, kiedy zbierał materiał do swej pierwszej książki, tej o Aniołach Piekła. Co gorsze, po tym, co się zdarzyło na mityngu w Trimbull, ten Elliman może pamiętać, jak wyglądam. Nie byłbym zaskoczony, gdyby Stillson zatrudniał specjalnego faceta, mającego zbierać aktualne dane o dziwakach i wariatach. A ja niewątpliwie podpadam pod którąś z tych kategorii.

Punkt drugi. Załóżmy, że wszystkie brudy ujrzały wreszcie światło dzienne. Jeśli Stillson jest już świadom swych wielkich politycznych aspiracji – a wszystko, co robi, wskazuje właśnie na to – to pewnie zdołał się oczyścić. I inna rzecz: brud pod dywanem jest wtedy brudem, kiedy go pokaże prasa, a prasa lubi Stillsona. Dostarcza jej materiałów. W powieści zapewne zostałbym prywatnym detektywem i sam „załatwiłbym sprawę", ale w smutnej rzeczywistości prawdą jest, że nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Można się spierać, że moja zdolność „czytania" ludzi, odnajdywania tego, co zgubione (by zacytować Sama), bardzo by mi pomogła. Gdybym odkrył coś na temat Lancte'a, załatwiłoby to wszystko. Ale prawdopodobnie Stillson przekazuje te sprawy Sonny'emu Ellimanowi. A, mimo podejrzeń, nie jestem stuprocentowo pewny, że Lancte zajmował się jeszcze Stillsonem, kiedy został zamordowany. Istnieje możliwość, że powiesiłbym Ellimana, a i tak nie wykończyłbym Stillsona.

Biorąc to wszystko pod uwagę, druga możliwość po prostu nie jest wystarczająco pewna. Gra idzie o w i e l k ą stawkę, tak wielką, że nie pozwalam sobie o niej myśleć zbyt często. Za każdym razem dostaję piekielnej migreny.

Zdarzało mi się już w najdzikszych marzeniach rozważać, czy nie złapać go na narkotyki, jak ten facet, którego Gene Hackman grał we Francuskim łączniku 2, albo doprowadzić go do szaleństwa, wsypując mu LSD do coli czy co on tam pije. Ale to tylko chwyt z policyjnych kryminałów. Gówno w stylu Gordona Liddy. Problemy są takie, że nie warto nawet rozwodzić się nad tą „możliwością". Może zaryzykować porwanie? W końcu ten facet to tylko poseł. Nie wiem, gdzie dostać heroinę lub morfinę, ale z LSD nie byłoby kłopotu – pigułki na każdą okazję ma Lany McNaughton z dobrego, starego Departamentu Robót Publicznych w Phoenix. Ale przypuśćmy (jeśli już chcemy coś przypuszczać w tej sprawie), że Stillsonowi po prostu spodobałaby się ta podróż? Co wtedy?

Postrzelić go i okaleczyć? Może bym i mógł, a może i nie. Przypuszczam, że w pewnych okolicznościach bym mógł -jak na mityngu w Trimbull. Przypuśćmy, że to zrobię. Po tym, co się zdarzyło w Laurel, George Wallace nigdy już nie odzyskał swej politycznej potęgi. Z drugiej strony, stary Roosevelt prowadził kampanię z inwalidzkiego wózka, i był to nawet jego atut.

Pozostaje zabójstwo, rozwiązanie ostateczne. To jedyne pewne wyjście. Nie możesz kandydować na prezydenta, jeśli jesteś trupem.

O ile zdołam pociągnąć za cyngiel.

A jeśli zdołam, jakie poniosę konsekwencje?

Jak śpiewał Dylan: „Skarbie, czy musisz mnie o to pytać?"

Johnny sporządził wiele innych zapisków i notatek, ale ta jedna, istotnie ważna, zapisana została na wolnej stronie i starannie obrysowana: „Przypuśćmy, że morderstwo okaże się jedynym wyjściem? I przypuśćmy, że potrafię pociągnąć za cyngiel? Morderstwo pozostanie złem. Morderstwo jest złem. Morderstwo jest złem. Może jeszcze znajdę odpowiedź. Dzięki Bogu, mam przed sobą całe lata.

3

Ale Johnriy mylił się.

Na początku grudnia 1978 roku, wkrótce po tym, jak kolejny kongresman, Leo Ryan z Kalifornii, został zastrzelony na pasie startowym w dżungli południowoamerykańskiego państwa, Gujany, Johnny Smith odkrył, że niemal już wyczerpał limit czasu.

ROZDZIAŁ 26

l

Dwudziestego szóstego grudnia 1978 roku, o wpół do trzeciej po południu, Bud Prescott obsługiwał wysokiego i wyglądającego na chorego, młodego mężczyznę o siwiejących włosach i mocno nabiegłych krwią oczach. Bud był jednym z trzech sprzedawców pracujących drugiego dnia świąt w sklepie sportowym w Phoenix, na Czwartej Ulicy. Tego dnia przewagę mieli klienci pragnący dokonać zamiany towaru, ale ten mężczyzna płacił.

Powiedział, że chce kupić dobry karabin, lekki, mały. Bud pokazał mu kilka. W drugi dzień świąt w jego sklepie panowała senna atmosfera; kiedy mężczyźni dostają pod choinkę broń, wymieniają ją bardzo rzadko.

Ten klient dokładnie sobie wszystko obejrzał i zdecydował się na Remingtona 700, kaliber 243, bardzo dobry karabin o niewielkim odrzucie i płaskim torze pocisku. W księdze sprzedaży podpisał się jako John Smith i Bud pomyślał: „Gdybym nigdy przedtem nie widział fałszywego nazwiska, to z pewnością byłoby pierwsze". „John Smith" zapłacił gotówką – wyjął dwudziestki wprost z portfela, który był nimi dosłownie wypchany. Zabrał karabin wprost z półki. Bud, chcąc mu trochę dopiec, zaproponował, żeby bezpłatnie dał wypalić swe inicjały na kolbie. „John Smith" tylko potrząsnął głową.

Kiedy „Smith" wychodził, Bud zauważył, że klient wyraźnie kuleje. Pomyślał, że bez kłopotu potrafiłby znów rozpoznać tego gościa – po jego bliznach na szyi i po tym, jak utykał.

2

Dwudziestego siódmego grudnia o dziesiątej trzydzieści rano chudy, kulejący mężczyzna wszedł do sklepu z przyborami biurowymi w Phoenix i podszedł do Deana Claya, sprzedawcy. Clay powiedział później, że od razu dostrzegł w oczach tego człowieka coś, co jego matka nazywała zawsze „nabiegami". Klient powiedział, że chce kupić dużą dyplomatkę, i w końcu wybrał jedną z najlepszych, z cielęcej skóry, za sto czterdzieści dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów. Mężczyzna miał prawo do zniżki, ponieważ płacił gotówką, nowymi dwudziestkami. Cała transakcja, od obejrzenia dyplomatki do zapłacenia za nią, trwała nie więcej niż dziesięć minut. Klient wyszedł ze sklepu, skręcił w stronę centrum i Dean Clay nie widział go więcej, aż do chwili, kiedy jego zdjęcie ukazało się w miejscowym Sun.

3

Tego samego dnia wieczorem, w terminalu Amtraka w Phoenix, wysoki mężczyzna o siwiejących włosach podszedł do kasy, w której siedziała Bonita Alvarez, i zapytał o kolejowe połączenie z Nowym Jorkiem. Bonita pokazała mu rozkład jazdy. Podążając palcem po rozkładzie, mężczyzna dokładnie spisał wszystkie informacje. Zapytał kasjerkę, czy mogłaby sprzedać mu bilet na wyjazd w dniu trzecim stycznia. Palce Bonnie zatańczyły na klawiaturze komputera. Poinformowała go, że owszem, mogłaby.

– Więc czemu pani nie… – zaczął mówić mężczyzna, raptownie przerwał i podniósł dłoń do głowy.

– Czy pan dobrze się czuje?

– Fajerwerki – powiedział wysoki mężczyzna. Bonnie zeznała później na policji, że jest pewna tego, co powiedział mężczyzna. Powiedział: „Fajerwerki".

– Proszę pana? Czy panu coś dolega?

– Migrena – wyjaśnił mężczyzna. – Przepraszam. – Próbował się uśmiechnąć, ale to niewiele pomogło jego ściągniętej, młodo-starej twarzy.

– Może aspirynę? Mam przy sobie.

– Nie, dziękuję. Samo przejdzie.

Wypisała bilety i wyjaśniła, że na Dworcu Centralnym w Nowym Jorku będzie szóstego stycznia wczesnym popołudniem.

– Ile płacę? Podała cenę biletu.

– Gotówką czy kartą kredytową, panie Smith?

– Gotówką – odparł mężczyzna, wyjmując z portfela całą garść dwudziestek i dziesiątek.

Przyjęła należność, wydała resztę, kwit i bilet.

– Pociąg odjeżdża o dziesiątej trzydzieści, panie Smith. Proszę być na peronie o dziesiątej dziesięć.

– Doskonale. Dziękuję.

Bonnie obdarzyła go uprzejmym zawodowym uśmiechem, ale pan Smith już się odwrócił. Był strasznie blady i miała wrażenie, że bardzo cierpi.

I była całkiem pewna, że powiedział: „fajerwerki".

4

Elton Curry był konduktorem Amtraka na trasie Phoenix – Salt Lake. Wysoki mężczyzna pojawił się na peronie trzeciego stycznia punktualnie o dziesiątej dziesięć i Elton pomógł mu wejść po stopniach do wagonu, ponieważ mężczyzna mocno kulał. W jednej ręce miał dość sfatygowaną, pogniecioną płócienną torbę z rozdarciami na szwach, w drugiej nowiutką dyplomatkę z cielęcej skóry. Niósł ją tak, jakby dużo ważyła.

– Czy mogę panu pomóc? – zapytał Elton, mając na myśli dyplomatkę, ale pasażer podał mu torbę i bilet.

– Nie, proszę pana, bilet sprawdzam w drodze.

– Aha. Dziękuję.

Agentom FBI, którzy go później przesłuchiwali, Elton powiedział, że mężczyzna był bardzo uprzejmy. I dał duży napiwek.

5

Szósty stycznia był w Nowym Jorku szarym i pochmurnym dniem. Zanosiło się na śnieg, który jakoś nie mógł zacząć padać. Taksówka George'a Clementa stała zaparkowana przed Baltimore Hotel, naprzeciwko Dworca Centralnego.

Drzwi auta otworzyły się i wsiadł do niego mężczyzna o siwiejących włosach. Poruszał się ostrożnie, jakby coś go bolało. Torbę podróżną i dyplomatkę położył obok siebie na siedzeniu, zamknął drzwi, a potem oparł głowę na oparciu i zamknął na chwilę oczy, jakby był ogromnie zmęczony.

– Dokąd jedziemy, przyjacielu? – zapytał go George. Pasażer spojrzał na kawałek papieru, który trzymał w dłoni.

– Dworzec Portowy – powiedział. George włączył silnik.

– Wyglądasz raczej słabiutko, przyjacielu. Mój szwagier wyglądał podobnie, kiedy miał atak kamieni nerkowych. Masz kamienie?

– Nie.

– Mój szwagier twierdzi, że kamienie nerkowe bolą bardziej od wszystkiego. Wiesz, co mu odpowiedziałem? Że pieprzy. Andy, powiedziałem, jesteś fajny facet i kocham cię, ale pieprzysz. Miałeś kiedyś raka, Andy, spytałem? Spytałem go, rozumiesz pan, czy miał kiedyś raka. Bo przecież wszyscy wiedzą, że rak jest najgorszy. – George spojrzał we wsteczne lusterko i patrzył w nie przez dłuższą chwilę. – Pytam cię szczerze, przyjacielu… dobrze się czujesz? Bo, mówię ci najświętszą prawdę, wyglądasz jak podgrzany nieboszczyk.

Pasażer odpowiedział mu:

– Wszystko w porządku. Przypomniałem sobie, jak kiedyś jechałem taksówką, wiele lat temu.

– Aha – stwierdził mądrze George, jakby dokładnie wiedział, o czym ten gość gada. Cóż, Nowy Jork jest pełen szaleńców, nie ma co zaprzeczać. I po tej krótkiej chwili filozoficznej zadumy George wrócił do swego szwagra.

6

– Mamo, czy ten pan jest chory?

– Ciii…

– Tak, ale czy jest chory?

– Cicho, Danny.

Uśmiechnęła się przepraszająco do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie przejścia w autobusie Greyhounda, chcąc dać mu do zrozumienia, że przecież dzieci mogą powiedzieć wszystko, ale wydawało się, że mężczyzna nie usłyszał Danny'ego. Biedny człowiek, rzeczywiście wyglądał na chorego. Danny miał tylko cztery lata, ale tu się nie mylił. Mężczyzna patrzył na śnieg (który zaczął padać zaraz po tym, jak minęli granicę Con-necticut), jakby nic nie widział. Był blady, zbyt chudy, a spod kołnierza płaszcza aż do szczęki biegła okropna blizna jak u Frankensteina. Wyglądało, jakby ktoś całkiem niedawno próbował mu obciąć głowę – próbował i niemalże mu się udało.

Autobus jechał do Portsmouth w New Hampshire. Powinni przyjechać na miejsce o wpół do dziesiątej wieczorem, jeśli śnieg zbytnio ich nie opóźni. Julie Brown i jej synek mieli tam odwiedzić teściową; ta stara suka będzie, oczywiście, rozpuszczać Danny'ego jak zwykle, a jemu niewiele potrzeba.

– Chcę mu się przyjrzeć!

– Nie, Danny.

– Chcę zobaczyć, czy jest chory.

– Nie!

– No, a co będzie, jeśli on w y k r o k u j e, mamo? Oczy Danny'ego aż zabłysły na tę fascynującą możliwość. – Może wykrokować zaraz.

– Danny, zamknij się.

– Hej, proszę pana! – krzyknął Danny. – Pan krokuje czy coś?

– Danny, masz się natychmiast zamknąć! – syknęła Julie, zarumieniona ze wstydu.

Danny zaczął wtedy płakać, a raczej płaczliwie krzyczeć jak zawsze, kiedy nie pozwalała mu robić, co chce. Kiedy się tak zachowywał, miała ochotę złapać go za rękę i ścisnąć, aż będzie miał prawdziwy powód do płaczu. W takich chwilach, jadąc autobusem przez kolejną gwałtowną śnieżyce z płaczącym dzieckiem u boku, żałowała, że matka nie wysterylizowała jej przed osiemnastymi urodzinami.

I w tej właśnie chwili mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie przejścia odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej zmęczonym, pełnym bólu, lecz jakże łagodnym uśmiechem. Julie dostrzegła jego strasznie przekrwione oczy, jakby płakał. Próbowała odpowiedzieć mu tym samym, ale jej uśmiech nie wypadł okazale. Przekrwione lewe oko – i ta blizna na szyi – sprawiały, że lewa połowa jego twarzy wydawała się groźna, nieprzyjemna.

Miała nadzieję, że ten człowiek nie jedzie aż do Portsmouth, ale okazało się, że jechał właśnie tam. Dostrzegła go na dworcu, kiedy babcia złapała w ramiona szczęśliwego, rozchichotanego Danny'ego. Widziała, jak kulejąc idzie do drzwi; w jednej ręce miał starą torbę, w drugiej nowiutką dyplomatkę. I – tylko na chwilę – Julie poczuła, jak przeszły ją ciarki. Mężczyzna nie tyle kulał, co niemal pełzł przed siebie. Ale była w tym jakaś straszna determinacja, powiedziała później policjantom stanowym z New Hampshire. Sprawiał wrażenie, jakby doskonale wiedział, gdzie idzie, i jakby nic nie miało go powstrzymać przed dojściem do celu.

A później mężczyzna znikł w mroku i Julie straciła go z oczu.

7

Timmesdale w stanie New Hampshire to małe miasteczko, położone na zachód od Durham, na samej granicy trzeciego okręgu wyborczego. Przy życiu trzyma je najmniejsza z tkalni Chatswortha, czająca się na brzegu strumienia Timmesdale jak pokryty sadzą ceglany potwór. Jedynym skromnym tytułem do chwały miasteczka jest (według twierdzenia miejscowej Izby Handlowej) fakt, że jako pierwsze w stanie New Hampshire wprowadziło u siebie elektryczne oświetlenie ulic.

Pewnego wieczora na początku stycznia do baru Timmesdale, jedynego pubu w miasteczku, wszedł przedwcześnie siwiejący, kulejący młody mężczyzna. Za barem stał Dick O'Donnell, właściciel. Pub był prawie pusty, niewielu gości odwiedzało go w środku tygodnia, a w dodatku wiał północny wiatr. Na ulicach leżało już parę centymetrów śniegu, a jeszcze więcej mogło spaść lada chwila.

Utykający mężczyzna wszedł do środka, tupnięciem otrzepał śnieg z butów, podszedł do baru i zamówił Pabsta. O'Donnell nie pamiętał, by przedtem widział tego człowieka. Obsłużył go szybko. Mężczyzna zamówił jeszcze dwa kufle, pił niespiesznie i oglądał program w wiszącym nad barem telewizorze. Kolor nie był najlepszy; pogarszał się od kilku miesięcy i spiker wyglądał jak starzejący się rumuński wampir.

– Jeszcze kufelek? – zapytał O'Donnell po obsłużeniu dwóch starych bab przy stoliku w kącie.

– Jeden nie zaszkodzi – zgodził się gość. Wskazał na coś nad telewizorem i zapytał: – Pan się z nim spotkał?

Nad telewizorem wisiała oprawiona karykatura Grega Stil-lsona w kasku zsuniętym na tył głowy, zrzucającego po schodach Kapitolu mężczyznę w garniturze. Mężczyzną tym był Louis Quinn, poseł, którego złapano rok i dwa miesiące temu na czerpaniu korzyści z przyznawania miejsc pod budowę parkingów. Karykatura była podpisana słowami: WYWALIĆ DUPKÓW – ZARAZ!, a w rogu widniała wypisana w pośpiechu dedykacja: Dickowi O'Donnellowi, właścicielowi najlepszego baru w trzecim okręgu wyborczym. Jak najwięcej klientów, Dick! Greg Stillson.

Możesz się pan założyć, że spotkałem – powiedział O' Donnell. – Przemawiał tu, kiedy ostatnim razem kandydował do Izby. Po całym mieście rozwiesił plakaty: przyjdźcie do pubu w sobotę o drugiej i wypijcie jednego na koszt Grega. Nigdy nie udało mi się zarobić tyle, co wtedy. Miał stawiać tylko jednego, ale w końcu zapłacił za wszystko. Nie można postąpić lepiej, prawda?

– Wygląda na to, że jest pan jego zwolennikiem.

– Bo i jestem. I chętnie wziąłbym pod obcasy każdego, kto ma o nim inne zdanie.

– No to nic nie mówię. – Gość położył na barze trzy ćwierćdolarówki. – Proszę wypić na mój koszt.

– jasne, dobrze. Pewnie, że wypiję. Dzięki, panie…?

– Nazywam się Johnny Smith.

– Miło cię poznać, Johnny. Jestem Dick O'Donnell. – Dick nalał sobie piwa z beczki. – Tak, Greg zrobił wiele dobrego dla tej części New Hampshire. Wielu ludzi boi się mówić o tym głośno, ale ja do nich nie należę. Każdemu powiem: pewnego dnia Greg Stillson może zostać prezydentem!

– Tak myślisz?

– Tak myślę – stwierdził O'Donnell, wracając za bar. – New Hampshire jest za małe dla Grega. To wspaniały polityk, a kiedy ja tak mówię, to coś to znaczy. Kiedyś myślałem, że ta cała banda to jedynie oszuści i łobuzy. Nadal tak uważam, ale Greg jest wyjątkiem od reguły. To twardy, uczciwy facet. Gdybyś powiedział mi pięć lat temu, że tak będę kiedyś myślał, roześmiałbym ci się w twarz. Pewnie już prędzej czytałbym wierszydła, niż pochwalił za coś jakiegoś polityka. Ale, do diabła, Greg to dopiero człowiek!

Johnny stwierdził:

– Większość tych facetów traktuje cię jak kumpla, póki kandydują na urząd, ale kiedy już go dostaną, mówią: pieprz się, stary, do najbliższych wyborów mam, co chciałem. Sam jestem z Maine i pewnego razu napisałem do Eda Muskie, i wiesz, co dostałem? Wydrukowaną, z góry przygotowaną odpowiedź!

– No i masz swojego Polaczka! Czego się spodziewałeś po Polaczku? Słuchaj, Greg wraca do swojego okręgu na każdy cholerny weekend! I co, pieprzy nas aż do następnych wyborów?

– Każdy weekend, nooo! – Johnny pociągnął piwa. -I gdzie jedzie? Do Trimbull? Ridgeway? Do dużych miast?

– Ma swój system – stwierdził O'Donnell, który przez całe życie nie potrafił wypracować dla siebie żadnego systemu. -Piętnaście miast, od tych wielkich jak Capital City, aż do prawie wiosek jak Timmesdale czy Coorter's Notch. Każdy weekend spędza gdzie indziej, a kiedy dojdzie do końca listy, znów zaczyna od góry. Wiesz, jak wielkie jest Coorter's Nootch? Ma ośmiuset mieszkańców! Co myślisz o gościu, który wyjeżdża na weekend z Waszyngtonu i przyjeżdża do Coorter's Notch, żeby odmrażać sobie jaja w zimnym ratuszu? Myślisz, że taki gość pieprzy nas aż do następnych wyborów?

– Nie, nie myślę – powiedział Johnny zgodnie z prawdą. – I co robi? Po prostu ściska dłonie?

– Nie, wszędzie wynajmuje salę. Na całą sobotę. Przyjeżdża o dziesiątej rano, ludzie mogą przyjść i pogadać. Sprzedać mu swoje pomysły, wiesz? Jeśli mają jakieś pytania, on im odpowiada. A jeśli nie zna odpowiedzi, jedzie do Waszyngtonu i znajduje odpowiedź! – O'Donnell spojrzał na Johnny'ego z triumfem.

– A kiedy po raz ostatni był tu, w Timmesdale?

– Kilka miesięcy temu. – O'Donnell podszedł do kasy i zaczął grzebać w papierach leżących pod przegródkami na pieniądze. Wrócił ze sfatygowaną kartką i położył ją na barze.

– To lista. Przyjrzyj się jej i zobaczymy, co o tym myślisz. Kartka pochodziła z gazety z Ridgeway i była już dość stara. Artykuł nosił tytuł: STILLSON OZNAJMIA O ISTNIENIU „CENTRÓW SPRZĘŻENIA ZWROTNEGO". Część pierwsza wydawała się pochodzić wprost z jego biura prasowego. A pod nią widniała lista miast, w których Greg będzie spędzał weekendy wraz z proponowanymi datami. W Timmesdale miał się pojawić dopiero w połowie marca.

– Moim zdaniem wygląda to całkiem fajnie – zgodził się Johnny.

Właśnie. Wielu ludzi tak myśli.

– Sądząc z tego, musiał być w Coorter's Nooch w zeszłym tygodniu.

– Tak. – O'Donnell roześmiał się. – Dobre, stare Coorter's Nooch. Chcesz jeszcze piwa, Johnny?

– Tylko jeśli napijesz się ze mną. – Johnny położył na ladzie kilka banknotów.

– No, pewnie że się napiję.

Jedna ze starych bab wrzuciła kilka monet do szafy grającej i Tammy Wynette, brzmiąca staro, jakby zmęczona i niezbyt dobrze czująca się w tym barze, zaśpiewała: „Trzymaj się swojego chłopaka".

– Hej, Dick! – zaskrzeczała druga baba. – Słyszałeś coś o obsłudze w tej dziurze?

– Zamknij dziób! – wrzasnął Dick.

– pieprz się! – zachichotałababa.

– Niech cię, Clarice! Coś ci mówiłem o używaniu brzydkich słów w tym barze. Mówiłem ci…

– Jej, daj spokój i napijmy się piwa.

– Nienawidzę tych dwóch starych pind – mruknął O'Donnell do Johnny'ego. – Dwie stare, skwaśniałe lesbije. Siedzą tu od miliona lat i nie zdziwiłbym się, gdyby obie dożyły dnia, w którym naplują mi na grób. Obrzydli wy jest czasami ten świat…

– Racja.

– Przepraszam cię, zaraz wrócę. Mam tu dziewczynę do pomocy, ale zimą przychodzi tylko w soboty i niedziele.

O'Donnel nalał piwa do dwóch wysokich szklanek i zaniósł je staruchom. Powiedział im coś, Clarice odpowiedziała mu „Pieprz się!" i zachichotała. Bar wypełniały duchy zdechłych hamburgerów. Głos Tammy Wynette z trudem przebijał się przez trzaski starej płyty. Kaloryfery pompowały w salę duszne ciepło, a szyby zaklejał suchy śnieg. Johnny potarł skronie. Już kiedyś, w setkach innych małych miasteczek, był w tym barze. Miał migrenę. Kiedy potrząsnął dłonią O'Donnella, dowiedział się, że ma wielkiego, starego kundla, którego wyszkolił do rzucania się na ludzi. Jednym z jego największych marzeń było, by ktoś włamał się do niego nocą, co umożliwiłoby mu poszczucie psa bez łamania prawa i w ten sposób na świecie byłoby o jednego zboczonego hippisa-narkomana mniej.

Boże, ta migrena.

O'Donnell wrócił, wycierając ręce o fartuch. Tammy Wynette skończyła śpiewać, zastąpiła ją Red Sovine, do której przez CB zgłosił się pluszowy miś.

– Dzięki za piwo. – O'Donnell napełnił dwa kufle.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Johnny nadal studiował wycinek. – W zeszłym tygodniu Coorter's Nooch, a w tym Jackson. Nigdy nie słyszałem o Jackson. Musi być malutkie.

– Prawie wioska – zgodził się O'Donnell. – Mieli kiedyś ośrodek narciarski, ale zbankrutował. Mnóstwo ludzi zostało bez pracy. Tyle tam roboty, co przy miazdze drzewnej i kilku akrach ziemi. A on jedzie do Jackson, o święty Jezu! Rozmawia z nimi. Wysłuchuje ich żalów. Skąd jesteś w Maine, Johnny?

– Lewinston – skłamał Johnny. Z wycinka wynikało, że Stillson spotka się ze wszystkimi zainteresowanymi w ratuszu.

– I pewnie przyjechałeś pojeździć na nartach, zgadłem?

– Nie. Kiedyś, dawno, zraniłem się w nogę. Nie mogę jeździć na nartach. Po prostu tędy przejeżdżałem. Dziękuję, że dałeś mi na to zerknąć. – Johnny oddał wycinek. – Bardzo interesujące.

O'Donnell ostrożnie umieścił wycinek wśród innych papierów. Miał ten pusty bar, w domu psa, który umiał rzucać się na ludzi na komendę, i Grega Stillsona. Greg odwiedził kiedyś jego bar!

Nagle Johnny zdał sobie sprawę, że chciałby umrzeć. Jeśli jego talent był darem Bożym, to Bóg jest niebezpiecznym szaleńcem, którego należy natychmiast powstrzymać. Jeśli Bóg chciał uśmiercić Grega Stillsona, to czemu nie spowodował, żeby pojawił się na świecie z pępowiną owiniętą wokół szyi? Dlaczego nie udusił go kawałkiem mięsa? Nie poraził prądem, kiedy zmieniał stację radiową. Nie utopił go w gliniance. Po co Bogu Johnny Smith – żeby odwalał za niego brudną robotę? Nie chodziło o odpowiedzialność za ocalenie świata; to dobre dla szaleńców, bo tylko oni wierzą, że mogą ocalić świat. Johnny zdecydował nagle, że pozwoli Stillsonowi żyć i w ten sposób na-pluje Bogu w oko.

– Dobrze się czujesz, Johnny?

– Co? Tak, doskonale.

– Przez sekundę wyglądałeś jakoś dziwnie.

Chuck Chatsworth mówiący: „gdybym go nie zabił, bałbym się, że do śmierci będą mnie straszyć duchy tych pomordowanych milionów".

– Zamyśliłem się. Chcę, żebyś wiedział, że napiłem się z tobą z wielką przyjemnością.

– No, oczywiście, nawzajem. – O'Donnell sprawiał wrażenie uradowanego. – Chciałbym, żeby więcej moich gości myślało jak ty. Przejeżdżają tędy, jadąc w góry, wiesz? Do sławnych miejsc. Tam zabierają całą forsę. Gdybym myślał, że to ich zatrzyma, urządziłbym to miejsce tak, jak lubią. No, wiesz, plakaty ze Szwajcarii i Kolorado. Kominek. Załadowałbym szafę rockiem zamiast tej gównianej muzyki. Wiesz… dobrze bym się z tym czuł. – O'Donnell wzruszył ramionami. – Do diabła, nie jestem złym facetem.

– Jasne – przytaknął Johnny, wstając ze stołka i myśląc o psie, rzucającym się na ludzi na rozkaz i o wymarzonym hippisie-narkomanie, włamywaczu.

– No, to przekaż kumplom, że tu jestem.

– Zrobi się.

– Hej, Dick! – wrzasnęła jedna ze starych bab. – Słyszałeś kiedyś, że klientów obsługuje się z uśmiechem?

– Każ się wypchać! – O'Donnell aż się zaczerwienił.

– Pieprz SIĘ! – krzyknęła Clarice i zachichotała. Johnny cicho wyszedł w śnieżycę.

8

Zatrzymał się w Holiday Inn w Portsmouth. Kiedy wrócił do hotelu wieczorem, poprosił recepcjonistę, by przygotowano mu rachunek na jutro.

W swym pokoju usiadł za biurkiem, wyjął papeterię i wziął hotelowy długopis. Głowa go bolała, ale musiał napisać listy. Jego chwilowy bunt – jeśli był to rzeczywiście bunt – już minął, a sprawa ze Stillsonem pozostała nie dokończona.

Oszalałem, pomyślał. O to chodzi. Zgubiłem piątą klepkę. Oczami wyobraźni widział nagłówki: JASNOWIDZ ZABIJA POSŁA Z NEW HAMPSHIRE. SZALENIEC MORDUJE STILLSONA. SERIA KUL KŁADZIE TRUPEM POSŁA Z NEW HAMPSHIRE. Inside View doczeka się, oczywiście, swego wielkiego dnia. FAŁSZYWY „PROROK" ZABIJA STILLSONA. DWUNASTU PSYCHIATRÓW WYJAŚNIA, DLACZEGO SMITH TO ZROBIŁ. I może komentarz Deesa opisujący, jak to Johnny chciał „ustrzelić sobie intruza".

Wariat.

Rachunek za szpital został wprawdzie uregulowany, ale po tym pozostanie inny, szczegółowy rachunek, za który będzie musiał zapłacić jego ojciec. I on, i jego nowa żona spędzą mnóstwo czasu w światłach reflektorów, odbitych od jego wątpliwej sławy. Dostaną ziejące nienawiścią listy. Dziennikarze przeprowadzą wywiady ze wszystkimi, których znał: z Chatsworthami, z Samem, z szeryfem George'em Bannermanem. Z Sarą? Nie, być może nie dotrą do Sary. W końcu przecież nie planował zabójstwa prezydenta. W każdym razie jeszcze nie prezydenta. I wielu ludzi boi się powiedzieć o tym głośno, ale ja do nich nie należę. Każdemu powiem: pewnego dnia Greg Stillson może zostać prezydentem.

Johnny potarł skronie. Ból pulsował mu w głowie długimi, powolnymi falami, a listy pozostały nie napisane. Przysunął do siebie pierwszą kartkę papieru, podniósł długopis i napisał Kochany Tato. W okna z suchym szelestem uderzył śnieg. W końcu pióro ruszyło po kartce, najpierw powoli, potem coraz szybciej.

ROZDZIAŁ 27

l

Johnny wszedł po drewnianych schodach, wyczyszczonych ze śniegu i posypanych solą. Przeszedł przez dwoje podwójnych drzwi do holu wytapetowanego wynikami głosowań i informacjami o zebraniach rady miejskiej, które miały odbyć się w Jackson dnia trzeciego stycznia. Była wśród nich informacja o spotkaniu ze Stillsonem i zdjęcie Samego Wielkiego Człowieka w zsuniętym na tył głowy kasku, z tym jego krzywym, kpiącym uśmieszkiem, mówiącym: „przechytrzymy ich, nie, stary?" A po prawej stronie drzwi prowadzących bezpośrednio do sali spotkań stał znak, którego Johnny absolutnie się nie spodziewał; przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu.

EGZAMIN NA PRAWO JAZDY – głosił znak stojący na drewnianej podpórce. PROSZĘ, PRZYGOTOWAĆ DOKUMENTY.

Johnny otworzył drzwi, wszedł i poczuł oszałamiającą falę ciepła bijącą od starego pieca. Pierwsze, co zobaczył, to siedzący za biurkiem policjant, ubrany w rozpiętą narciarską kurtkę. Na biurku leżały rozrzucone papiery, stało tam także urządzenie do badania ostrości wzroku.

Gliniarz przyjrzał mu się i Johnny poczuł się tak, jakby tonął.

– Czym mogę panu służyć?

Johnny sięgnął dłonią ku wiszącemu mu na szyi aparatowi fotograficznemu.

– Chciałem się tutaj trochę porozglądać. Zaangażował mnie magazyn Yankee. Przygotowujemy rozkładówkę o architekturze miejskiej w Maine, New Hampshire i w Vermont. Przewidujemy mnóstwo zdjęć, rozumie pan?

– Ależ proszę bardzo. Moja żona bez przerwy czyta Yankee. Ja tam przy nim zasypiam. Johnny uśmiechnął się.

– Architektura Nowej Anglii jest nieco… surowa.

– Surowa… – powtórzył policjant z powątpiewaniem i przestał się interesować całą sprawą. – Następny, proszę!

Do biurka, za którym siedział, podszedł młody mężczyzna. Wręczył policjantowi arkusz egzaminacyjny, gliniarz wziął go i powiedział:

– Proszę spojrzeć we wziernik i nazwać znaki drogowe i inne oznaczenia, które będę panu pokazywał.

Młody mężczyzna spojrzał we wziernik. Policjant przykrył wręczoną mu kartę przezroczystą folią z zaznaczonymi prawidłowymi odpowiedziami. Johnny poszedł głównym korytarzem ratusza w Jackson i zrobił zdjęcie stojącego na środku podium.

Za jego plecami młody mężczyzna mówił:

– Znak stopu. Następny znak to ulica podporządkowana… a następny to znak informacyjny… zakaz skrętu w prawo, zakaz skrętu w lewo…

Johnny nie spodziewał się, że spotka w ratuszu policjanta; nie zatroszczył się nawet o to, by kupić film do aparatu służącego mu za rekwizyt. Ale już było za późno, nie mógł się wycofać. Był piątek, a Stillson przyjedzie w sobotę, jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno. Będzie odpowiadał na pytania i przyjmie rady od dobrych ludzi z Jackson. Będzie tu spory tłum. Kilku doradców, kilku ekspertów… i kilku młodych mężczyzn w ciemnych garniturach i sportowych kurtkach, którzy niedawno nosili dżinsy i jeździli motocyklami. Greg Stillson nadal otaczał się ochroniarzami. Na mityngu w Trimbull mieli upiłowane kije bilardowe. Czy teraz nosili broń? Czy poseł Stanów Zjednoczonych miałby kłopoty z załatwieniem pozwolenia na noszenie ukrytej broni? Johnny nie sądził, by miał jakieś trudności. Mógł liczyć na jedną tylko szansę i będzie musiał ją wykorzystać. Stąd tak ważne jest obejrzenie tego miejsca, by spróbować podjąć decyzję – czy dopaść Stillsona tutaj, czy czekać na parkingu z otwartymi oknami i karabinem na kolanach.

Dlatego przyszedł tu i oceniał miejsce zamachu, a niecałe dziesięć metrów dalej policjant prowadził egzamin na prawo jazdy.

Po jego lewej ręce wisiała tablica z ogłoszeniami i Johnny wymierzył w nią swój pusty aparat – na miłość boską, dlaczego nie poświęcił dwóch minut i nie kupił filmu? Tablica była pokryta typowymi małomiasteczkowymi ogłoszeniami dotyczącymi charytatywnej kolacji, zbliżającego się szkolnego meczu, opłat za posiadanie psów i – oczywiście – kolejnymi informacjami o Gregu. Wypisane na fiszce ogłoszenie informowało, że pierwszy radny miejski poszukuje asystenta z umiejętnością stenografii i podczas gdy jego mózg pracował na wysokich obrotach, Johnny wpatrzył się w nie, jakby interesowała go ta posada.

Oczywiście, gdyby Jackson wyglądało beznadziejnie, a choćby nawet ryzykownie, mógłby odczekać do przyszłego tygodnia, gdy Stillson będzie odstawiał identyczny cyrk w miasteczku Upson. A w następnym tygodniu w Trimbull. Albo jeszcze później. Albo nigdy.

To powinien być t e n tydzień. To musi być jutro.

Wymierzył aparat w piec, a później zerknął w górę. Był tam balkon, a może raczej galeria z sięgającą pasa balustradą na szerokich, drewnianych, malowanych na biało podporach wycinanych w diamenty i inne skomplikowane, dekoracyjne wzory. Można byłoby skryć się za balustradą i przyglądać się wszystkiemu przez jeden z tych wymyślnych otworów. We właściwym momencie wystarczyłoby tylko wstać i…

– Jaki to aparat?

Johnny obejrzał się przekonany, że to gliniarz. Zechce pewnie obejrzeć sobie pusty aparat… a później poprosi o jakiś dokument… a potem wszystko się skończy.

Ale to nie był gliniarz, lecz chłopak, który zdawał egzamin na prawo jazdy. Miał ze dwadzieścia dwa lata, długie włosy i miłe, szczere oczy. Ubrany był w zamszową kamizelkę i sprane dżinsy.

– Nikon.

– Są wspaniałe. Mam na tym punkcie prawdziwego hyzia. Od dawna pracuje pan dla Yankee?

– Cóż, jestem wolnym strzelcem. Pracuję dla nich, czasami dla Country Journal, czasami dla Downeast.

Nic krajowego? People, Lifel

Nie. Przynajmniej na razie nie.

– A jakiego używa pan tu czasu naświetlania? Co to, do diabla, jest „czas naświetlania"? Johnny wzruszył ramionami.

– Po prostu gram na ucho.

– Chyba na oko? – Chłopak uśmiechnął się.

– Racja. Na oko.

Spadaj, mały, proszę cię, spadaj.

Sam chciałbym zostać wolnym strzelcem – powiedział chłopak i uśmiechnął się szerzej. – Marzę o tym, żeby pewnego dnia zrobić sensacyjne zdjęcie. Jak podniesienie flagi na Iwo Jima.

– Słyszałem, że to było zaaranżowane.

– No, może. Może. Albo pierwsze zdjęcie UFO lądującego na Ziemi? W każdym razie mam trochę zdjęć zrobionych w okolicy. Kto jest pana kontaktem w Yankee?

Johnny zaczął się pocić.

– No, w tej sprawie to oni zadzwonili do mnie…

– Panie Clawson, czy mógłby pan podejść? – zawołał poli-cjant, najwyraźniej zirytowany. – Chciałbym przejrzeć z panem pańskie odpowiedzi.

– Oho, odezwał się głos pana – stwierdził Clawson. – Do zobaczenia, kolego.

Chłopak odszedł pośpiesznie, a Johnny odetchnął głęboko. Najwyższy czas, żeby się stąd wynieść – i to szybko.

Zrobił jeszcze dwa czy trzy „zdjęcia", żeby nie wyjść na kompletnego idiotę, ale nie był nawet świadomy, na co kieruje aparat. Wyszedł.

Chłopak w sztruksowej marynarce – Clawson – zupełnie o nim zapomniał. Najwyraźniej oblał pisemną część egzaminu. Kłócił się zawzięcie z policjantem, który tylko potrząsał głową.

Johnny przystanął na chwilę w holu. Po lewej była szatnia. Po prawej – zamknięte drzwi. Sprawdził, dały się otworzyć. Tam, na górze, znajdują się oczywiście biura. I galeria.

Zatrzymał się w Jackson House, przyjemnym, małym hoteliku przy deptaku, starannie odnowionym. Renowacja musiała kosztować sporo pieniędzy, ale właściciele zdecydowali pewnie, że opłaci się ze względu na ośrodek narciarski w miejscowych górach. Ośrodek jednak zbankrutował i ten przyjemny, mały hotel ledwie zipał. Kiedy Johnny wychodził w sobotę o czwartej rano, trzymając walizeczkę w lewej ręce, nocny recepcjonista drzemał nad filiżanką kawy.

Johnny prawie nie spał, tylko po północy zapadł w lekką drzemkę. I śnił. Znów był 1970 rok. Karnawał. Wraz z Sarą stał przy kole fortuny i znowu czuł tę szaloną, niezwykłą moc. A w nozdrzach miał zapach płonącej gumy.

– Dawaj – powiedział ktoś cicho za jego plecami. – Strasznie chciałbym zobaczyć, jak ten facet dostaje w tyłek. – Johnny obejrzał się. To był Frank Dodd w swym plastykowym płaszczu, uśmiechający się zakrwawioną szyją rozciętą od ucha do ucha; oczy skrzyły mu się, pełne trupiej energii. Obrócił się ku kołu, przerażony, a za barierką stał Greg Stillson.

– Hej, hej, hej! – krzyknął Stillson głębokim, dźwięcznym, złowrogim głosem. – Obstaw, co masz obstawić, przyjacielu. Chciałbyś rozbić bank?

Tak, Johnny pragnął rozbić bank. Ale kiedy Stillson obrócił koło, dostrzegł, że cały zewnętrzny krąg jest zielony. Zostało tylko podwójne zero. Wszystkie numery przegrywały.

Obudził się i resztę nocy spędził wpatrując się w ciemność przez zamarznięte przy framugach okno. Ból głowy, towarzyszący mu od czasu wczorajszego przyjazdu do Jackson, minął, pozostawiając go słabym, lecz czujnym. Nie myślał o Gregu Stillsonie, myślał o przeszłości. Myślał o matce, zalepiającej mu plastrem skaleczone kolano, myślał o tym, jak pies urwał kawałek obszycia w śmiesznej letniej sukience babci Nellie, jak się śmiał i jak Vera dała mu po głowie, kalecząc mu czoło kamieniem ze swego zaręczynowego pierścionka, myślał o tym, jak ojciec pokazał mu, jak zakładać przynętę na haczyk, i powiedział: „Robaków to nie boli, Johnny… przynajmniej nie przypuszczam, żeby bolało". Myślał, jak ojciec dał mu pod choinkę scyzoryk; miał wtedy siedem lat i tata powiedział poważnie: „Ufam ci, Johnny". Wspomnienia zalały go wielką falą.

A teraz wychodził w mróz poranka, jego buty skrzypiały po oczyszczonym ze śniegu chodniku. Oddech unosił się parą przed oczami. Księżyc zaszedł, lecz niebo pełne było rozrzuconych gwiazd. Skarbonka Pana Boga, tak Vera nazywała zawsze gwiazdy. Patrzysz na Skarbonkę Pana Boga, Johnny.

Przeszedł główną ulicą i zatrzymał się przed maleńkim budynkiem poczty. Z kieszeni kurtki wyjął listy: do ojca, do Sary, do Sama Weizaka, do Bannermana. Postawił walizeczkę na chodniku, między nogami, otworzył skrzynkę pocztową stojącą przed małym, zgrabnym budynkiem z cegły i po krótkiej chwili wahania wrzucił listy. Słyszał, jak wpadały do środka; z pewnością były pierwszymi wysłanymi w Jackson tego nowego dnia – i ten dźwięk sprawił, że to, co miał zamiar zrobić, stało się nieodwołalne. Wysłał listy, nie może się cofnąć.

Podniósł walizeczkę i poszedł przed siebie. Ciszę mąciło tylko skrzypienie jego butów na śniegu. Wielki termometr nad drzwiami kasy oszczędnościowej Granite State wskazywał minus piętnaście stopni, a powietrze było tak ciche, mroźne i całkowicie nieruchome, jak zdarza się to tylko w zimowe poranki w New Hampshire. Nawet szosa okazała się pusta. Szyby zaparkowanych samochodów pokryte były zamarzniętym śniegiem jak kataraktą. Ciemne, zasłonięte firankami okna. Johnny'emu wszystko wydawało się straszne a zarazem święte. Walczył z tym uczuciem. W tym, czego miał dokonać, nie było nic świętego.

Przeszedł przez Jasper Street i zobaczył ratusz, biały, chłodny, elegancki; osłonięty usypanymi przez pługi zaspami iskrzącego się śniegu.

Jeśli frontowe drzwi są zamknięte, to jak dostaniesz się do środka, cwaniaczku?

Cóż, sforsujemy ten most, kiedy do niego dojdziemy. Johnny rozejrzał się, ale nie zauważył nikogo i nikt nie mógł go zobaczyć. Gdyby prezydent przyjeżdżał tu na jedno ze swych słynnych spotkań ze zwykłymi ludźmi, wszystko naturalnie wyglądałoby inaczej. Nikogo nie dopuszczano by tu już od zeszłego wieczora, a w ratuszu już znajdowaliby się strażnicy. Ale przyjeżdżał tylko kongresmen Stanów Zjednoczonych, jeden z przeszło czterystu, nic wielkiego. Na razie.

Johnny wspiął się na schody, położył dłoń na klamce. Obróciła się łatwo; wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Głowa znów go bolała, pulsowała bólem w rytm uderzeń serca. Postawił dyplomatkę i dłonią w rękawiczce rozmasował skronie.

Nagle rozległ się niski zgrzyt. Szafa na ubrania otwierała się powoli i z cienia wypadło na niego coś jasnego.

Johnny ledwio zdołał stłumić krzyk. Przez chwilę był pewien, że z szafy, jak w filmowym horrorze, wypada trup. Ale była to tylko kartonowa plansza z napisem: PRZED PRZYSTĄPIENIEM DO EGZAMINU PRZYGOTUJ DOKUMENTY.

Włożył ją na miejsce i odwrócił się do drzwi prowadzących na schody.

Były zamknięte.

Pochylił się, by w słabym, białym świetle latarni, wpadającym przez jedno okno, lepiej przyjrzeć się zamkowi. Był to zwykły zatrzask; postanowił spróbować otworzyć go wieszakiem. Znalazł jeden w szafie i wsunął ucho w szczelinę między drzwiami i futryną. Przesunął je w stronę zatrzasku i zaczął obracać. Łomot w głowie ciągle się zwiększał. Drut trafił w końcu w cel – Johnny usłyszał trzask zablokowanego zamka. Otworzył drzwi. Podniósł dyplomatkę i wszedł do środka, ciągle trzymając w ręku wieszak. Popchnął drzwi; zamknęły się i słyszał, jak zatrzask zaskakuje. Poszedł w górę schodami trzeszczącymi pod jego ciężarem.

Schody wychodziły na korytarz; po obu stronach znajdowały się drzwi. Poszedł przed siebie, mijając biura GŁÓWNEGO INŻYNIERA, PRZEWODNICZĄCEGO RADY, NACZELNIKA WYDZIAŁU PODATKOWEGO, męską TOALETĘ, biuro NACZELNIKA WYDZIAŁU POMOCY SPOŁECZNEJ i damską TOALETĘ.

Korytarz kończył się drzwiami bez żadnych oznaczeń. Otworzył je i wyszedł na galerię znajdującą się na tylnej ścianie sali zebrań, która rozciągała się pod nim, przykryta płaszczem cieni. Zamknął drzwi i zadrżał, słysząc ciche echa ich trzasku. Poszedł w prawo wzdłuż tylnej ściany, a później skręcił w lewo – jego krokom także odpowiedziało echo. Szedł teraz wzdłuż prawej ściany sali, mniej więcej dziewięć metrów nad posadzką. Zatrzymał się nad piecem, dokładnie naprzeciw podium, na którym za około pięć i pół godziny miał stanąć Stillson.

Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i chwilę odpoczął. Oddychał głęboko, próbując opanować migrenę. Nocą nie palono w piecu; czuł, jak zimno dociera do jego skóry – i w głąb ciała. Jak śmiertelna koszula.

Kiedy poczuł się odrobinę lepiej, otworzył zamki dyplomatki. Ich trzaskowi, tak jak przedtem krokom, odpowiedziało echo; tym razem przypominało trzask repetowanego pistoletu.

Sprawiedliwość jak z westernu, pomyślał Johnny bez żadnego powodu. Tak powiedział sędzia, kiedy Claudine Longet została uznana winną zamordowania kochanka. „Dowiedziała się, co to znaczy sprawiedliwość jak z westernu".

Johnny zajrzał do walizeczki i potarł oczy. Przez moment widział podwójnie, a potem wszystko wróciło do normy. Odbierał wrażenia wprost z podłogi, na której siedział. Bardzo dziwne wrażenia; gdyby opisać je jak fotografię, powiedziałby, że jest wyblakła. Stojący, palący cygara mężczyźni, rozmawiający, śmiejący się, czekający na początek obrad rady mieszkańców. Rok 1920? 1930? Było w tym coś upiornego, coś niepokojącego. Jeden z mężczyzn mówił o cenie whisky, czyścił zęby srebrną wykałaczką i

(i dwa lata temu otruł żonę)

Johnny zadrżał. Te wrażenia nie miały żadnego znaczenia. Odbierał je od mężczyzny, który od dawna nie żył.

W dyplomatce leżał błyszczący karabin.

Kiedy mężczyźni robią to na wojnie, dostają medale, pomyślał Johnny.

Zaczął składać broń. Każdy trzask wywołał echo, jedno echo; dźwięk repetowanego pistoletu.

Załadował remingtona pięcioma kulami.

Położył go na kolanach.

Czekał.

3

Świt nadchodził powoli. Od czasu do czasu Johnny zapadał w drzemkę; było zbyt zimno, by zasnąć. Drzemkom towarzyszyły ledwo zarysowane koszmary.

Nieco po siódmej ocknął się całkowicie. Drzwi na dole otworzyły się z trzaskiem i musiał ugryźć się w język, by nie krzyknąć: „Kto tam?"

Przyszedł dozorca. Johnny przyłożył oko do jednego z otworów w balustradzie i zobaczył potężnego mężczyznę w ciepłej, zielonej marynarskiej kurtce. Szedł przejściem między ławkami, niosąc drewno. Nucił „Red River Valley". Z trzaskiem wrzucił drzewo do stojącego obok pieca pudła i znikł pod galeryjką dokładnie w miejscu, w którym znajdował się Johnny. W kilka sekund później rozległ się zgrzyt otwieranych drzwiczek do pieca.

Johnny pomyślał nagle o obłoczkach pary, które przy każdym oddechu unosiły się z jego ust. Przypuśćmy, że dozorca spojrzy w górę? Czy coś dostrzeże?

Próbował oddychać wolniej, ale natychmiast poczuł, jak nasila się migrena i znów zaczął widzieć podwójnie.

Słyszał szelest gniecionego papieru i trzask zapalanej zapałki. W powietrzu uniósł się słaby zapach fosforu. Dozorca nadal nucił piosenkę, a później, głośno i fałszując, zaśpiewał: „Mówią, że odchodzisz z tej doliny… zatęsknimy za twymi błyszczącymi oczami i słodkim uśmiechem…"

Rozległ się inny trzask. Płomień.

– To cię załatwi, skubańcu! – powiedział dozorca wprost spod miejsca, w którym znajdował się Johnny; jego słowom towarzyszył trzask zamykanych drzwiczek do pieca. Johnny zakrył usta obiema dłońmi jak bandażem; nagle ogarnęła go samobójcza wesołość. Wyobraził sobie, jak wstaje z miejsca na galeryjce, chudy i blady jak wszystkie szanujące się duchy; jak rozkłada ręce niczym skrzydła, wygina palce jak szpony i głuchym głosem woła na dozorcę: „To cię załatwi, skubańcu!"

Powstrzymał dłońmi wybuch śmiechu. Głowę wypełniała mu gorąca, pulsująca krew. Przed oczami widział skaczące szaleńczo, zamazane obrazy. Nagle zapragnął znaleźć się jak najdalej od obrazu mężczyzny, dłubiącego sobie w zębach srebrną wykałaczką, ale nie ośmielił się wydać nawet najmniejszego dźwięku. Słodki Jezu, co się stanie, jeśli będzie musiał kichnąć!

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, powietrze rozdarło przeraźliwe wycie, wbijając się w głowę Johnny'ego jak cienkie srebrne gwoździe, rosnąc, sprawiając, że głowa zaczęła mu wibrować. Johnny otworzył usta do krzyku…

Wycie ucichło.

– Ach, ty stara kurwo – powiedział dozorca łagodnym tonem.

Przez wyciętą w balustradzie dziurkę Johnny zobaczył go, stojącego na podium i bawiącego się mikrofonem. Sznur mikrofonu biegł zygzakiem ku małemu przenośnemu wzmacniaczowi. Dozorca zrobił kilka kroków, zszedł z podium, odsunął dalej wzmacniacz i pokręcił gałkami. Wrócił do mikrofonu i włączył go ponownie. Znowu rozległo się wycie, tym razem niższe, cichnące. Johnny przycisnął ręce do czoła i zaczął je masować.

Dozorca postukał palcem w mikrofon; wielką salę wypełnił dźwięk brzmiący tak, jakby ktoś walił pięścią w pokrywę trumny. A później głos, wzmocniony wręcz potwornie, zaśpiewał: „Mówią, że odchoooodzisz z tej doliny…"

Przestań, pragnął krzyczeć Johnny. Proszę, przestań, doprowadzasz mnie do szaleństwa, nie możesz przestać?

Śpiew umilkł z głuchym, wzmocnionym trzaskiem i dozorca powiedział swym własnym głosem: „No i masz, kurwa twoja mać!"

Znikł Johnny'emu z oczu. Rozległ się dźwięk rozdzieranego papieru i przecinanego sznurka. Później pojawił się znowu, gwiżdżąc, trzymając w rękach dużą kupkę broszurek. Zaczął je rozkładać na ławkach, jedną koło drugiej. Skończył, zapiął kurtkę i wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim z suchym trzaskiem. Johnny spojrzał na zegarek. Za piętnaście ósma. Sala zaczęła się lekko ocieplać. Usiadł i czekał. Głowa nadal bardzo go bolała, ale – czy to nie dziwne? – dziś łatwiej znosił ten ból. Wystarczyło tylko powiedzieć sobie, że już niedługo będzie musiał go znosić.

4

Dokładnie o dziewiątej drzwi znów otworzyły się z trzaskiem, wyrywając go z czujnej drzemki. Johnny mocno ścisnął karabin w rękach, a później rozluźnił dłonie. Przyłożył oko do otworu w kształcie diamentu. Tym razem weszło czterech mężczyzn. Wśród nich był dozorca w zielonej kurtce z rozpiętym pod szyją kołnierzem. Pozostali mieli na sobie płaszcze i garnitury. Johnny poczuł, jak serce nagle mu przyspiesza. Jednym z trójki był Sonny Elliman. Przycięte krótko włosy miał modnie uczesane, ale błyszczące, zielone oczy nie zmieniły się.

– Wszystko gotowe? – zapytał.

– Sprawdź pan sam – odparł dozorca.

– Nie obrażaj się, papciu – wtrącił któryś. Wszyscy rozglądali się po sali. Jeden włączył wzmacniacz i zaraz go wyłączył, zadowolony.

– Ludzie zachowują się, jakby był jakimś cholernym cesarzem – burknął dozorca.

– Bo jest, bo jest – stwierdził trzeci mężczyzna. Johnny miał wrażenie, że pamięta go z mityngu w Trimbull. – Jeszcze się nie zorientowałeś, papciu?

– Byłeś na górze? – zapytał Elliman dozorcę i Johnny zesztywniał.

– Drzwi na schody są zamknięte – odpowiedział dozorca. – Jak zwykle. Sprawdzałem. Johnny wzniósł ciche modły do zatrzaskowego zamka.

– Powinniśmy sprawdzić – upierał się Elliman. Dozorca zaśmiał się niecierpliwie.

– Ludzie, nic a nic was nie pojmuję. Kogo się spodziewacie? Upiora w operze?

– Daj spokój, Sonny – mówił ten, którego Johnny pamiętał ze spotkania w Trimbull. – Tam na górze nie ma nikogo. Jeśli ruszymy tyłki, mamy akurat tyle czasu, żeby napić się kawy w tym barku na rogu.

– To nie kawa, tylko jakieś cholerne błoto. Skocz no przedtem na górę, Moochie, i sprawdź, czy nie ma tam nikogo. Załatwimy to jak w podręczniku.

Johnny oblizał wargi i ścisnął w dłoniach karabin. Zerknął w jedną i w drugą stronę wąskiej galerii. Na prawo zamykała ją ślepa ściana. Po lewej stronie korytarz prowadził do biur i nie robiło to żadnej różnicy. Jeśli się poruszy, usłyszą go. Pusta sala zebrań wzmacniała echem każdy szmer. Był w pułapce.

Usłyszał kroki na dole. Później rozległ się stuk otwieranych i zamykanych drzwi między holem a schodami. Johnny czekał, nieruchomy, bezradny. Dokładnie pod nim dozorca rozmawiał z dwoma ochroniarzami, ale on nie słyszał ani słowa z ich rozmowy. Głowa powoli obróciła mu się na szyi, jakby napędzana własnym silniczkiem. Patrzył wzdłuż galerii, czekając, aż pojawi się tam facet, którego Elliman nazwał Moochie'em. Na jego znudzonej twarzy ukaże się nagle wyraz zdumienia i zaskoczenia, usta otworzą się.

Hej, Sonny, tu siedzi jakiś f a c e t!

Słyszał już ciężkie kroki. Moochie wchodził po schodach. Johnny próbował wymyślić coś, cokolwiek. Nic nie przychodziło mu do głowy. Miał już tylko niespełna minutę i kompletnie nie wiedział, jak zapobiec zdemaskowaniu. Niezależnie od tego, co już uczynił, tracił teraz ostatnią szansę zrobienia czegokolwiek.

Stuk otwieranych i zamykanych drzwi był coraz wyraźniejszy. Kropla potu spadła mu z czoła, zostawiając ciemną plamkę na nogawce dżinsów. Pamiętał wizytówki na wszystkich drzwiach, które mijał, idąc korytarzem. Moochie sprawdził GŁÓWNEGO INŻYNIERA, PRZEWODNICZĄCEGO RADY MIEJSKIEJ i NACZELNIKA WYDZIAŁU PODATKOWEGO. Teraz otwierał drzwi męskiej toalety, teraz przeglądał biura należące do komitetu charytatywnego, teraz był w damskiej toalecie. Następne drzwi prowadzą na galerię.

Drzwi otworzyły się.

Johnny usłyszał, jak Moochie robi dwa kroki i podchodzi do barierki przy krótszej części galerii, tej obejmującej tylną ścianę sali.

– I co, Sonny? Zadowolony?

– Dobra. Jak to tam wygląda?

– Przypomina pieprzone wysypisko śmieci – odpowiedział Moochie i z dołu rozległ się wybuch śmiechu.

– No, to złaź na dół i chodźmy na kawę – powiedział trzeci mężczyzna. Nieprawdopodobne, ale tak właśnie wszystko się skończyło. Moochie zatrzasnął drzwi. Kroki cichły powoli w korytarzu i na schodach prowadzących na parter.

Johnny osłabł, przez chwilę świat naokoło niego rozpłynął się w szarej mgle. Usłyszał, jak wychodzący na kawę mężczyźni zatrzaskują drzwi wejściowe, i to go częściowo otrzeźwiło.

Stojący pod nim dozorca wyraził głośno swą opinię: „banda skurwysynów", a później także wyszedł i na jakieś dwadzieścia minut Johnny został sam.

5

Około wpół do dziesiątej do ratusza zaczęli przybywać mieszkańcy Jackson. Najpierw pojawiły się trzy starsze panie, ubrane uroczyście, na czarno, i gadające jedna przez drugą jak sroki. Johnny patrzył, jak zajmują miejsca blisko pieca – niemal poza zasięgiem jego wzroku – i jak biorą rozłożone na ławkach broszurki, najwyraźniej wypełnione lśniącymi zdjęciami Grega Stillsona.

– Ja go po prostu kocham – powiedziała jedna z nich. – Trzy razy wzięłam od niego autograf i dzisiaj znów go poproszę. Po prostu muszę.

To było wszystko, co powiedziały o Gregu Stillsonie, a potem pogrążyły się w rozmowie na temat niedzielnego przyjęcia dla starców w kościele metodystów.

Johnny'emu, siedzącemu tuż nad piecem, było już bardzo gorąco. Wykorzystał chwilę między wyjściem goryli Stillsona a przyjściem ludzi na zdjęcie kurtki i swetra. Wycierał twarz chusteczką, na której oprócz plam potu pojawiła się także krew. Przekrwione oko zaczęło mu dokuczać; wszystko widział zamazane jakby przez czerwoną farbę.

Drzwi pod nim otworzyły się, rozległ się głośny tupot butów, z których otrzepywano śnieg, i w korytarzu pojawiło się czterech mężczyzn w wełnianych kraciastych kurtkach. Usiedli w pierwszym rzędzie i jeden z nich natychmiast zaczął opowiadać nieprzyzwoity dowcip.

Weszła młoda, może dwudziestotrzyletnia kobieta z synkiem, wyglądającym na jakieś cztery lata. Chłopiec ubrany był w niebieski kombinezon z żółtym wzorem i koniecznie chciał wiedzieć, czy będzie mógł powiedzieć coś do mikrofonu.

– Nie – powiedziała kobieta. Obydwoje usiedli tuż za mężczyznami i dzieciak natychmiast zaczai kopać przednią ławkę. Jeden z mężczyzn obejrzał się przez ramię.

– Przestań, Sean – upomniała dziecko kobieta.

Za kwadrans dziesiąta. Drzwi otwierają się i zamykają często, w regularnych odstępach czasu. Salę zapełniają mężczyźni i kobiety wszystkich typów i zawodów, w każdym wieku. Johnny słyszał nieprzerwany szum rozmów, wyczuwał nieokreślony nastrój oczekiwania. Nie przyszli tu, by wypytywać posła, którego wybrali z poczucia obowiązku – czekali na wielką gwiazdę, która w swej dobroci odwiedziła ich miasteczko. Wiedział, że na większości spotkań z kandydatami i posłami puste sale wypełniają wyłącznie nieliczni wytrwali. W trakcie wyborów w 1976 roku debata między gubernatorem Maine, Billem Cohenem, i rzucającym mu wyzwanie Leightonem Cooneyem zgromadziła, nie licząc przedstawicieli prasy, dwudziestu sześciu słuchaczy. Większość spotkań dałoby się zorganizować w średniej wielkości szafie. A tu, już o dziesiątej, wszystkie miejsca siedzące były zajęte, a z tyłu stało jeszcze ze dwadzieścia, trzydzieści osób. Za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi, Johnny zaciskał ręce na karabinie. I – niezależnie od stawki – ciągle nie był pewien, czy potrafi to zrobić.

Pięć po dziesiątej. Dziesięć. Zastanawiał się, czy coś nie zatrzymało Stillsona; być może nie przyjedzie wcale? Zdał sobie sprawę, że na myśl o tym odczuwa ulgę.

Drzwi otworzyły się znów i rozległ się dźwięczny głos:

– Cześć! Jak się macie, mieszkańcy Jackson w New Hampshire? Pomruk radości i zaskoczenia. Ktoś wrzasnął, zachwycony:

– Greg! Jak się masz?

– Całkiem nieźle – odkrzyknął pogodnie Stillson. – A ty, stary? Rzadkie oklaski zmieniły się w ryk zachwytu.

– Dobra, w porządku. – Ponad wrzask wzniósł się głos Grega, który ruszył szybko przejściem między ławkami w stronę podium, ściskając po drodze dłonie.

Johnny patrzył na niego przez dziurę w balustradzie. Stillson miał na sobie grubą skórzaną kurtkę z kołnierzem z kożuszka, a na głowie, zamiast kasku, wełnianą narciarską czapkę z jasno-czerwonym pomponem. Zatrzymał się przy podium i pomachał do trzech czy czterech dziennikarzy. Błysnęły lampy. Zgromadzonych ogarnęła euforia.

Johnny Smith uświadomił sobie nagle, że musi to nastąpić teraz albo nigdy.

Wrażenia, które odebrał od Stillsona na mityngu w Trimbull, zalały go znów, jasne, wypełnione straszliwą pewnością. Gdzieś w środku obolałej, wymęczonej głowy usłyszał głuchy stuk, jakby w jednej chwili z ogromną siłą zderzyły się dwa kawałki czegoś… być może był to dźwięk przeznaczenia. Nie mógł dłużej zwlekać ani pozwolić Stillsonowi mówić, siedzieć tu, trzymając głowę w dłoniach, czekać, aż tłum się rozejdzie, aż dozorca wróci, rozłączy nagłośnienie i wymiecie śmieci, cały czas oszukując się, że nadejdzie kolejny weekend w kolejnym miasteczku.

Teraz jest właściwa pora. Każda ludzka istota na tej ziemi ma swój udział w tym, co zdarzy się tu, w małym, – prowincjonalnym miasteczku.

Ten głuchy łomot w głowie, jakby zderzyły się dwie połowy przeznaczenia.

Stillson wchodził na podium. Za nim nie było nikogo. Trzej mężczyźni w rozpiętych płaszczach stali oparci o przeciwległą ścianę.

Johnny wstał.

6

Wszystko wydawało się dziać w zwolnionym tempie.

Siedział tak długo, że dostał kurczy mięśni nóg. Kolana strzeliły mu jak zdefektowane fajerwerki. Czas jakby zamarł, oklaski brzmiały bez przerwy, choć obracały się głowy, wykręcały szyje; ktoś krzyknął, a ludzie nadal klaskali; ktoś krzyknął, ponieważ na galeryjce stał mężczyzna, mężczyzna z karabinem, i wszyscy widzieli to już w telewizji, bezbłędnie rozpoznali klasyczne elementy zdarzenia. Na swój własny sposób było ono tak amerykańskie, jak „Cudowny świat Walta Disneya". Polityk i stojący ponad nim mężczyzna z karabinem.

Greg Stillson także się obrócił, wykręcając gruby, pofałdowany kark. Czerwony pompon na czubku jego narciarskiej czapeczki zakołysał się.

Johnny podniósł karabin do ramienia. Miał wrażenie, że broń sama pofrunęła w górę; kolba z głuchym stukiem przylgnęła do miejsca, w którym ramię łączy się z piersią. Przypomniał sobie, że jako chłopiec poszedł kiedyś z ojcem na przepiórki. Wybrali się także na jelenia, ale kiedy dostrzegł zwierzę, nie potrafił nacisnąć spustu – przestraszył się, jak wielu innych. Był to jego sekret, tak wstydliwy jak masturbacja; nigdy o tym nikomu nie powiedział.

Znów ktoś krzyknął. Jedna ze starszych pań zasłoniła usta dłonią i Johnny dostrzegł sztuczne owoce rozrzucone na szerokim rondzie jej kapelusza. Odwróciły się ku niemu twarze: wielkie białe zera. Otwarte usta: małe czarne zera. Mały chłopczyk w kombinezonie wskazywał na niego palcem. Matka próbowała osłonić dziecko własnym ciałem. Na muszce nagle dostrzegł Stillsona – pamiętał, żeby odbezpieczyć broń. Mężczyźni w płaszczach sięgali do kieszeni marynarek, a Sonny Elliman, którego zielone oczy płonęły, krzyczał: „Padnij! Padnij, GREG!"

Ale Stillson patrzył w górę, na galerię i ich oczy spotkały się po raz drugi. Spotkały i znieruchomiały, jakby wszystko było jasne, i Stillson tylko uchylił się w momencie, kiedy Johnny pociągnął za spust. Huk strzału był niesamowicie głośny, wypełnił salę, pocisk niemal rozerwał róg mównicy, aż błysnęło jasne, świeże drewno. Drzazgi poleciały na wszystkie strony, jedna z nich trafiła w mikrofon i powietrze znów rozdarło wycie, które ucichło nagle i przeszło w niski, chrapliwy pomruk.

Johnny zarepetował broń i strzelił po raz drugi. Tym razem kula wyrwała dziurę w brudnej wykładzinie estrady.

Tłum ruszył przed siebie w panice jak stado bydła. Ludzie stłoczyli się w przejściu między ławkami. Stojącym z tyłu łatwo udało się uciec, ale podwójne drzwi niemal natychmiast zablokowali przeklinający, wrzeszczący mężczyźni i kobiety.

Z przeciwnej strony sali rozległy się trzaski i nagle fragment poręczy tuż przed oczami Johnny'ego rozpadł się w drzazgi. Sekundę później coś zawyło mu tuż nad uchem. Niewidzialny palec szarpnął kołnierzem koszuli. Trzej goryle Stillsona trzymali w dłoniach pistolety i – ponieważ Johnny stał wyżej – nikt nie zaciemniał im celu, ale Johnny wątpił, by w innych okolicznościach przejmowali się specjalnie obecnością niewinnych świadków.

Jedna z trzech starszych pań złapała Moochie'ego za rękę. Szlochała, próbowała go o coś zapytać. Odtrącił ją i ujął pistolet w obie dłonie. W sali wyraźnie czuło się już smród prochu. Od chwili, kiedy Johnny wstał, minęło jakieś dwadzieścia sekund.

– Padnij! PADNIJ, Greg!

Stillson stał nadal na krawędzi podium, nogi ugiął lekko i patrzył w górę. Johnny wymierzył i przez chwilę miał Stillsona wyraźnie na muszce. W tym samym momencie kula trafiła go w szyję, żłobiąc w niej głęboką bruzdę; zatoczył się do tyłu i jego strzał poszedł w powietrze. Szyba w oknie na przeciwległej ścianie rozprysła się z brzękiem na drobne kawałki. Z dołu dobiegły go cienkie piski. Na pierś i ramię popłynęła mu krew.

Wspaniale idzie ci to zabijanie, pomyślał histerycznie i znów przysunął się do balustrady. Po raz kolejny zarepetował i podrzucił karabin do ramienia. Lecz teraz Stillson już biegł. Zeskoczył z podium i ukradkiem zerknął na Johnny'ego.

A nad jego głową przeleciała kolejna kula.

Krwawię jak zarzynana świnia, pomyślał Johnny. Dalej. Do roboty, trzeba z tym skończyć.

Korek w drzwiach pękł i ludzie zaczęli wybiegać na ulicę. Nad lufą jednego z pistoletów uniosła się chmurka dymu, rozległ się trzask i ta sama niewidzialna ręka, która kilka sekund temu szarpnęła go za kołnierz, teraz narysowała mu na skroni linię ognia. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Nic nie miało znaczenia – oprócz rozprawienia się ze Stillsonem. Johnny znów wymierzył…

obym tylko trafił…

Jak na tak potężnego mężczyznę, Stillson poruszał się bardzo szybko. Młoda, ciemnowłosa kobieta, którą Johnny zauważył wcześniej, stała mniej więcej w połowie przejścia, trzymając w ramionach płaczącego synka, próbując osłonić go swym ciałem. I to, co zrobił teraz Stillson, tak zdumiało Johnny'ego, że niemal wypuścił karabin z rąk. Stillson wyrwał dziecko z ramion matki i obrócił się w stronę galerii, trzymając je przed sobą. Johnny nie miał już przed oczami jego, lecz małą, wijącą się postać w (filtr błękitny filtr żółte pasy tygrysie pasy) ciemnoniebieskim kombinezonie ozdobionym jaskrawożółtym futerkiem.

Johnny otworzył usta w zdumieniu. To był Stillson, oczywiście. Tygrys. Ale teraz zasłonił go filtr.

– Co to znaczy!? – krzyknął Johnny, ale z jego ust nie wydostał się żaden dźwięk.

Dopiero wtedy dziewczyna wrzasnęła głośno; ale Johnny już to kiedyś słyszał.

T o m m y! Oddaj go! Oddaj go, sukinsynu!

Czuł, jak głowa puchnie mu z bólu, jak rozszerza się niczym pęcherz. Świat ciemniał mu przed oczami. Resztki światła skoncentrowały się wokół muszki, która wskazywała teraz pierś niebieskiego kombinezoniku.

Zrób to, na milość Boską, musisz to zrobić, uda ci się…

Lecz teraz – być może tylko dlatego, że tak ściemniało mu się w oczach – niebieski kombinezon zaczął się rozszerzać i tracić kolor, aż wszystko stało się bladobrązowe, a ciemna żółć rozlewała się, dzieliła na pasy i zakryła sobą wszystko.

(za filtrem, tak, za filtrem, ale co to znaczy? czy znaczy, że wszystko dobrze, czy że jest poza mym zasięgiem? co to)

W dole zabłysło jasne światło i znikło. Jakaś mała część jego umysłu rozpoznała w tym lampę błyskową.

Stillson odepchnął kobietę i zaczął cofać się do drzwi; oczy miał zmrużone, kalkulujące. Mocno trzymał wijącego się chłopczyka za szyję i krocze.

Nie potrafię. Wybacz mi, słodki Boże, ale nie potrafię.

I wtedy dopadły go dwie kolejne kule -jedna w pierś, wysoko, odrzucając go na ścianę z taką siłą, że natychmiast się od niej odbił, druga w brzuch, po lewej stronie; ta obróciła nim, aż wpadł na barierkę i zdał sobie sprawę, że upuścił karabin, który spadł na podłogę galerii i z bezpośredniej odległości wypalił w ścianę. Johnny trafił w barierkę górną częścią ud i spadł. Sala dwukrotnie obróciła mu się przed oczami, rozległ się trzask. Spadł na dwie ławki, łamiąc sobie nogi i kręgosłup.

Otworzył usta do krzyku, ale wydostała się z nich tylko fala krwi. Leżał na potrzaskanych ławkach i myślał: Wszystko skończone. Wygłupiłem się. Spartoliłem sprawę.

Poczuł na sobie dłonie: ktoś go obracał. Byli tam Elliman, Moochie i ten trzeci facet.

Podszedł Stillson, odsuwając na bok Moochie'ego.

– Nie przejmujcie się tym facetem – powiedział ochryple. – Znajdźcie sukinsyna, który zrobił to zdjęcie. Rozbijcie mu aparat.

Moochie i drugi facet znikli. Gdzieś blisko dziewczyna o czarnych włosach krzyczała:

– …za dzieckiem, schował się za dzieckiem, wszystkim opowiem…

– Ucisz ją, Sonny – rzucił Stillson.

– Jasne. – Elliman odszedł. Stillson przyklęknął nad Johnnym.

– Czy my się znamy, przyjacielu? Tylko nie kłam. Dla ciebie to koniec. Johnny szepnął:

– Znamy się.

– To było na mityngu w Trimbull, prawda?

Johnny skinął głową.

Stillson wstał nagle i – resztką sił – Johnny wyciągnął rękę i chwycił go za kostkę. Trwało to tylko chwilkę, Stillson uwolnił się łatwo. Lecz ta chwilka wystarczyła.

Wszystko się zmienił o.

Ludzie podchodzili do niego, ale widział tylko buty i nogi, żadnych twarzy. Nie miało to najmniejszego znaczenia.

Wszystko się zmienił o.

Johnny płakał cicho. Tym razem dotknięcie Stillsona było jak dotknięcie pustki. Wyczerpany akumulator. Zwalone drzewo. Pusty dom. Półki na książki bez książek. Puste butelki po winie, w które można wkładać świece.

Świat ciemniał. Oddalał się. Otaczające go nogi skryły się za mgłą; przestał je odróżniać. Słyszał głosy, ostre, podniecone, niepewne, ale nie odróżniał słów. Tylko dźwięk słów, ale i on nikł, przechodząc w słodki szmer.

Johnny obejrzał się – dostrzegł korytarz, którym wyłonił się na świat; jak to było dawno. Wyłonił się z korytarza w to jaskrawe miejsce, tak się narodził. Tylko wtedy żyła jeszcze jego matka i był tam ojciec, wołając go po imieniu tak długo, aż do nich przyszedł. Teraz nadszedł czas, by wrócić. Teraz mógł już wrócić.

Dokonałem tego. Jakoś tego dokonałem. Nie wiem jak, ale dokonałem.

Nie sprzeciwiał się powolnemu dryfowaniu w stronę korytarza o ciemnych, chromowych ścianach; nie wiedział, czy tam, po drugiej stronie jest cokolwiek. Godził się, by pokazał mu to czas. Słodki szmer głosów cichł. Jasna mgła ciemniała. Ale ciągle był sobą – Johnnym Smithem – i ciągle był nienaruszony.

Do korytarza – pomyślał. Doskonale.

Pomyślał, że gdy dostanie się do korytarza, znowu będzie mógł chodzić.

Загрузка...