LIST JEDENASTY

Marek Mezencjusz Manilianus pozdrawia dawnego Marka.

Poprzedni list przerwałem i nie będę go pisał dalej, tego zaś nie adresuję do Tulii, bo nie miałoby to najmniejszego sensu. W głębi ducha wiedziałem, że także poprzednich listów nie pisałem do niej. A teraz już samo jej imię wywołuje we mnie złość i sprawia, że całe wcześniejsze życie wydaje mi się ohydne. Nie chcę tego listu adresować do Tulii także z uwagi na Myrinę.

Pozdrawiam siebie takiego, jakim byłem niegdyś, bo piszę, abym po latach mógł przywołać z pamięci wszystko tak, jak się wydarzyło. Czas i odległość rozprasza dzieje, pamięć zawodzi i – mimo najlepszych chęci – człowiek pamięta fałszywie. W trakcie pisania często ogarniają mnie wątpliwości, czy czegoś nie przesadzam lub nie dodaję od siebie. Oczywiście nie robię tego rozmyślnie. Przecież nawet świadkowie zeznający pod przysięgą opisują te same wydarzenia każdy zupełnie inaczej!

Pisanie jest dla mnie tym ważniejsze, że mówić mi zabroniono. O Królestwie nie mógłbym głosić nic ponad to, że widziałem, jak Jezus umierał i na własne oczy ujrzałem go zmartwychwstałego, żywego tak bezspornie, że nigdy w to nie będę mógł wątpić. Ale nawet to zakazano mi mówić, ponieważ nie jestem Żydem, nawet nie zostałem obrzezany.

Jeśli zatem ktoś inny, lepiej wprowadzony w tajniki Królestwa, opowie wszystko inaczej, uznam, że ma rację, bo wie więcej ode mnie. Mój opis potrzebny będzie mnie samemu, żebym mógł na starość, jeśli jej doczekam, wspominać wszystko równie żywo, jak teraz tkwi to w mej pamięci. Stąd w poprzednich listach znalazło się wiele słów pustych i niepotrzebnych, które tylko dla mnie mają znaczenie.

Podobnie będę pisał nadal, bo wiem z doświadczenia, że jeśli skrupulatnie pamiętam drobiazgi i głupstwa, to równie dokładnie zapamiętałem sprawy istotne.

Przy pisaniu chcę być obnażony. Badając siebie muszę przyznać, że jestem człowiekiem chwiejnym, skłaniającym się ku wszelkim nowinkom i nie ma we mnie niezłomności. Jestem zarozumiały, samolubny, zależny od swej cielesnej powłoki, jak powiada Myrina, i nie ma we mnie niczego, czym mógłbym się chełpić.

Kazali mi zamilknąć. Podporządkuję się temu i przyznam otwarcie, że jest to słuszne. Nie jestem wewnętrznie wystarczająco mocny: we wszystkim, co robię, jestem jak woda, którą przelewa się z jednego naczynia do drugiego, a ona za każdym razem przybiera inny kształt. Chciałbym być przynajmniej wodą trwale czystą, ona jednak mętnieje i z czasem ulega zepsuciu. Kiedy będę już tylko taką zepsutą wodą, przeczytam wszystko od nowa, aby sobie przypomnieć, że dane mi było widzieć Królestwo.

Dlaczego ja, cudzoziemiec, miałem świadczyć o zmartwychwstaniu Jezusa i poznać jego Królestwo? Tego nie wiem. Nadal jednak jestem w głębi duszy pewny, że nie bez powodu właśnie mnie się to wszystko przytrafiło. Ale znając samego siebie, obawiam się, że ta moja pewność z biegiem lat się rozwieje.

W czasach gdy życie wiodłem rozwiązłe i tylko się domyślałem tajemnicy, czułem – mimo zepsucia wynikającego z mej słabości – że przepowiednia, jaką otrzymałem w nocy nad brzegiem jeziora od samotnego rybaka, zapowiada pomyślność. Ale jak ona ma się ziścić? Nie wiem, lecz mam słabą nadzieję, bo człowiekowi trudno bez niej żyć. Inni są bezgranicznie bogaci, w porównaniu z nimi ja jestem nędzarzem. Mam za to Myrinę; być może dano mi ją, bo jest w niej niezłomność, której mnie brakuje. Myrina powiada, że to ja zostałem jej dany, aby mnie pasła z braku lepszego pasterza, aczkolwiek wymaga to od niej wiele cierpliwości.

Piszę to w Jeruzalem, dokąd mnie przywiodła, ale wrócę jeszcze wspomnieniem do Tyberiady.

Nie potrafię wyjaśnić, od czego zaczął się nasz spór, bo przecież była w nas pełnia szczęścia. Chyba od Klaudii Prokuli. W każdym razie Myrina straciła panowanie, trzasnęła mnie po gębie i wyciągnęła z letniego pałacu Heroda.

Po powrocie do naszego pokoju usprawiedliwiała się, jeśli dobrze pamiętam, że gdy styka się z dostojnymi kobietami, nabiera większej pewności siebie, ponieważ jest taka, jaka jest, i nie zamierza udawać innej. Schwyciła swoje stare ubranie, żeby natychmiast ode mnie odejść. Nie zatrzymywałem jej, bo się obraziłem, a ona mówiła do mnie tak zjadliwie, że tylko Tulia w najgorszych chwilach mogła z nią konkurować. Fanaberie Myriny także nie zostawały daleko w tyle! Twierdziła na przykład, że zdradziłem Jezusa Nazarejskiego wobec Klaudii Prokuli, zgadzając się słuchać jej czczego gadania. Nie uwierzyła w prawdziwość snu Klaudii. Przestałem cokolwiek rozumieć – przecież dotychczas była cicha i potulna. Pomyślałem, że chyba teraz pokazała pazurki i widocznie wcześniej nie poznałem się na niej. Tak złośliwie demonstrowała mi swoje wady, jakby zły duch w nią wstąpił. Przy tym gadała niczym jasnowidz o rzeczach, których o mnie nie mogła wiedzieć. Krótko mówiąc, przenicowała mnie tak dokładnie, że suchej nitki nie zostawiła. We wszystkim, co mówiła, była sama prawda, więc musiałem jej słuchać, ale w myśli postanowiłem sobie, że do końca świata nie odezwę się do niej ani słowem.

W końcu uspokoiła się, usiadła, po czym trzymając się za głowę i patrząc gdzieś przed siebie powiedziała:

– Taki więc jesteś! Postanowiłam już odejść od ciebie! Powinnam zostawić cię dla własnego szczęścia. Ale ze względu na Jezusa Nazarejskiego nie mogę tego uczynić, nie mogę cię porzucić, skoro on mi ciebie powierzył. Przecież jesteś jak owieczka w gromadzie wilków i nie potrafisz się sam obronić. Ani się obejrzysz, a już przepadniesz. Nie cierpię patrzeć, jak cmokasz wspominając Tulię i swoje dawne rozpustne życie. Zdejm natychmiast z palucha ten złoty pierścień i wsadź do sakiewki! – Powąchała mnie i wrzasnęła:

– Śmierdzisz jak aleksandryjski bałamut! Stokroć wolałabym, byś miał głowę pełną rzepów, a nie tych misternych loków! Naprawdę odeszłabym od ciebie, gdybym nie przemierzyła razem z tobą ścieżek Galilei i nie widziała, jak łykasz pył i ocierasz pot z czoła, nie skarżąc się na umęczone nogi.

Tak właśnie do mnie mówiła, aż jej to obrzydło. Nie raczyłem jej odpowiadać. Nie chciałem też patrzeć jej w oczy, bo powiedziała o mnie dużo prawdy. Nie chce mi się nawet pisać wszystkiego, co wygadywała, ponieważ moją słabość najlepiej widać w tym tekście, chociaż pisząc go nie wiedziałem tego.

– Zastanów się – powiedziała na ostatek – czy prawdą jest to, co mówię, czy też przesadzam? Nie mam ochoty dalej mieszkać z tobą w jednym pokoju.

Wyszła i tak trzasnęła drzwiami, aż cały dom zadrżał. Za jakiś czas przyszła zdumiona służba i zabrała jej rzeczy, ale ja się tym nie przejąłem. Wiedziałem dobrze, że właściciel zajazdu da jej inny pokój, skoro była przyjmowana przez Klaudię Prokulę. Bardzo sposępniałem, zastanawiając się nad tym wszystkim, co o mnie mówiła, i od razu zacząłem to spisywać. Starałem się pisać o Myrinie możliwie jak najsprawiedliwiej i usiłowałem nie łączyć tych notatek z własną goryczą. Pracowałem w swoim pokoju przez wiele dni pod rząd i nawet posiłki kazałem sobie przynosić. Raz Myrina weszła do środka i oświadczyła, że idzie do miasta, by zamówić kamień nagrobny dla swojego brata. Później znowu przyszła, powiedziała, że Natan przyszedł z osiołkami i szuka mnie. Ale się zaciąłem i nie rzekłem ani słowa. Pokazałem tylko, że nie chcę, aby mi przeszkadzano w pisaniu. Od tej chwili już nie przychodziła w ogóle. Dopiero później dowiedziałem się, że kilkakrotnie opuszczała kąpielisko; odwiedzała Marię Magdalenę i była w Kafarnaum, dokąd zaprowadził ją Natan.

Nie liczyłem dni. Czas mi się poplątał, bo pisywałem również w nocy, jeśli nie mogłem zasnąć. W końcu gorycz rozeszła się gdzieś po kościach. Myślałem o Myrinie i o tym, co o mnie powiedziała, zarówno rano, jak i w nocy. Chyba była już najwyższa pora, aby mi ktoś wyłożył kawę na ławę. Wprawdzie od czasu do czasu bywałem cichy i pokornego serca, ale zaraz potem wybuchałem, stawałem się butny, przekonany o własnej wyjątkowości i wyższości.

Pewnego ranka przez sen usłyszałem, że Myrina wchodzi do pokoju. Byłem pewien, że patrzy na mnie, sądząc, że śpię. Potem poczułem, jak ostrożnie gładzi moje włosy. Od samego dotknięcia wróciła do mnie radość i zrobiło mi się wstyd, że tak długo trwałem w zaciętości, byłem też ciekaw, jak się zachowa wobec mnie, więc przewróciłem się w łożu, jakbym się powoli budził. Otworzyłem oczy, a Myrina odskoczyła i ze złością rzekła:

– To bardzo dobrze, żeś ślubował milczenie, Marku. W ten sposób nie gadasz głupot i nikomu nie zaszkodzisz, bezcelowo przelewając atrament na te zwoje. Ale teraz wstawaj! Czterdzieści dni już dawno minęło i musimy natychmiast jechać do Jeruzalem. Natan czeka z osłami na dole, więc zbierz manatki, zapłać rachunek i chodź ze mną. W drodze będziesz mógł dalej dąsać się równie dobrze jak tu, w zamkniętym pokoju.

– Myrino – prosiłem – ponieważ jestem taki, jaki jestem, przebacz mi wszystkie głupoty, jakie myślałem o tobie… Ale co ja będę robił w Jeruzalem? Nie wiem, czy wyraziłem zgodę na to, byś decydowała, dokąd mam iść.

– O tym będziemy mogli porozmawiać w czasie podróży – rzekła Myrina. – Wkrótce będzie żydowskie święto i do Jeruzalem idzie wielu pielgrzymów. Nie grzeb się.

W istocie jej propozycja mnie nie zaskoczyła. Już w trakcie pisania dojrzewała we mnie chęć przekonania się, na co czekają apostołowie Jezusa w Jeruzalem. Nagły wyjazd też był mi na rękę, bo już mnie znużyło pisanie, a także milczenie. Patrzyłem na Myrinę i nie mogłem ukryć radości; chwyciłem ją w ramiona, uściskałem, wycałowałem w oba policzki i zawołałem:

– Jeśli chcesz, możesz mi prawić nie wiem jakie przykrości. I tak wiem, że pragniesz mego dobra. Byłem szczęśliwy, gdy przed chwilą myśląc, że jeszcze śpię, gładziłaś moje włosy.

Myrina najpierw próbowała zaprzeczyć i mówiła, że to mi się tylko przyśniło, lecz później rozczuliła się, wycałowała mnie i rzekła:

– Mówiłam wtedy ze złością, ale w końcu musiałam powiedzieć ci prawdę. Kocham cię takiego, jaki jesteś, i nie udawaj nikogo innego. Innego bym nie chciała i nigdy bym tak ostro nie mówiła, gdybym cię nie kochała. Zdecyduj, czego chcesz, jeśli masz zamiar jechać ze mną do Jeruzalem.

– Pałam chęcią dotarcia do Jeruzalem – stwierdziłem pospiesznie. – Od dawna tliła się we mnie iskra nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone. A dokąd miałbym jechać? Nie ma miejsca na ziemi, które nazywam swoim domem, więc jak pielgrzym krążę po tym świecie i wszystkie kraje są mi jednakowo bliskie.

– Ja też jestem pielgrzymem na tej ziemi. – Myrina dotknęła ręką mego czoła i piersi. – Jego Królestwo jest moim jedynym domem, choć tak mało wiem o nim. On mi ciebie powierzył. Dlatego chcę być twoją opoką, przyjacielem, siostrą i czym tylko chcesz, również domem, na dobre i na złe.

Ja też dotknąłem jej czoła i piersi i jeszcze raz ją pocałowałem. Potem szybko spakowaliśmy rzeczy i ubrałem się do podróży. Dopiero przy płaceniu rachunku okazało się, jak drogo sobie właściciel wycenił nasz pobyt. Musiałbym wyciągnąć wszystkie pieniądze z kieszeni i z sakiewki i jeszcze by nie wystarczyło. Na szczęście Myrina przyszła z pomocą i wykazała jego pomyłki. Ucieszyłem się, gdy na dziedzińcu zobaczyłem Natana i znajome osiołki. Ruszyliśmy w drogę bez zbędnego gadania.

O samej podróży opowiadać nie będę. Wędrowaliśmy przez Samarię, omijając rozpaloną dolinę Jordanu i pielgrzymów z Galilei spieszących na święto Pięćdziesiątnicy i nowego chleba. Jeszcze przed świętem dojechaliśmy przez Sykanie do Jeruzalem. Znowu zobaczyłem Świątynię, miasto i wzgórze ukrzyżowania; dostałem takich dreszczy, że omal nie spadłem z grzbietu osła. Zeszedłem na ziemię, całym ciałem dygotałem tak mocno, jakby mnie chwycił atak febry. W oczach mi pociemniało, szczękałem zębami, mówiłem jąkając się i zdawało mi się, że nade mną rozciąga się ogromna chmura gradowa. Ale niebo było przeczyste.

Ten atak szybko minął i nawet nie miałem rozpalonej głowy, kiedy Myrina dotknęła czoła ręką. Bałem się jednak wsiąść z powrotem na osła. Wolałem iść pieszo. Weszliśmy do miasta przez Bramę Rybną i nikt nas nie zatrzymywał, bo legioniści widzieli miecz za moim pasem; zresztą powiedziałem, że jestem obywatelem Rzymu. Tłumy waliły do miasta, więc nawet nie byli w stanie wszystkich sprawdzać.

Syryjski handlarz starzyzną, Karanthes, ucieszył się widząc mnie. Ja również byłem rad, ujrzawszy jego zarośniętą gębę i chytre oczy. Karanthes spojrzał na Myrinę, zmrużył powieki, znowu je otworzył i w końcu powiedział:

– Aleś wychudła w czasie podróży, Mario z Beeret! Zmienił się też kolor twoich oczu i włosów i nos masz krótszy. Galilea to rzeczywiście kraina czarów. Nie można wierzyć w nic, o czym tam opowiadają.

Sądzę, że powiedział to tylko na żarty, lecz Myrinie wcale się te żarty nie spodobały.

Musieliśmy się rozstać z Natanem i pozwolić mu już odejść swoją drogą. Drapiąc się po głowie zaczął się ze mną rozliczać. Kiedy rozchorowałem się w Tyberiadzie, zatrudnił osły w Kafarnaum i odkładał zarobione pieniądze dla mnie, zostawiając sobie jedynie dniówki. Zgodnie z jego wolą przyjąłem rachunek, ale powiedziałem:

– Jesteś dobrym sługą i dobrze mi służyłeś. Nie chcę cię obrażać, dając ci te pieniądze, ale proszę, przyjmij ode mnie na pamiątkę te cztery osiołki.

– Nie mam prawa posiadać nic własnego poza tym, co potrzebuję, aby przeżyć – odmówił bardzo zdenerwowany Natan, choć pożądliwie patrzył na zwierzęta. – Cieszę się, kiedy mogę rozdać biednym to, co otrzymuję za pracę. W ten sposób gromadzę swój skarb w Królestwie. Dla człowieka takiego jak ja cztery osiołki to majątek. Wiecznie bym się o nie troszczył, bał, żeby złodzieje ich nie ukradli albo żeby któryś nie zachorował. Moje myśli odwróciłyby się od spraw ważnych do mało istotnych, wraz z przywiązaniem do osiołków zgubiłbym siebie samego.

– W każdym razie, Natanie, weź osiołki – powiedziałem, poruszony jego słowami. – Dobrze służyły nam w czasie podróży i nawet nie chcę myśleć, że można by je sprzedać komuś obcemu. Wielu ludzi znów pielgrzymuje z Galilei do Jeruzalem. Są wśród nich chorzy i kobiety. Zaprowadź osiołki do apostołów Jezusa Nazarejskiego. Ci święci mężowie z pewnością będą najlepiej wiedzieć, jak wykorzystać osiołki dla dobra najsłabszych, i na pewno nie będą się przy tym spierać!

– Tak, tak, oddajmy je uczniom Jezusa, to słuszne! – rozpromienił się Natan, któremu spodobała się moja propozycja. Zawahał się przed odejściem i spytał: – Czy chcesz, abym cię zawiadomił, gdybym się dowiedział o jakichś istotnych wydarzeniach?

– Nie, Natanie, nie chcę już szpiegować i wypytywać o sprawy, od których mnie odsunięto. Jeśli będzie mi dane, że mam o nich usłyszeć, to i tak się dowiem. Nie musisz się o to martwić. Troszcz się tylko o to, abyś miał skarb w Królestwie.

Rozstaliśmy się. Zachodzące fioletowo słońce zabarwiło niebo i zrobiło mi się smutno, choć Myrina była ze mną. Nie chciałem nawet unieść oczu w stronę olśniewającej żydowskiej Świątyni i w nadchodzącym mroku nocy ogarnęło mą duszę takie samo uczucie jak przed wyjazdem z Jeruzalem do Galilei.

Ogromne miasto było znów przepełnione ludźmi, i to nie tylko z Judei i Galilei, ale ze wszystkich krajów, gdzie Żydzi mieszkają w diasporze. A mimo to czułem wszechogarniającą pustkę. W pokoju gościnnym pod dachem Syryjczyka Karanthesa miałem wrażenie, że bezkresna moc wibruje nad miastem, w każdej chwili może mnie wciągnąć w swój wir i wyrwać z posad ziemię, aby zginęła jak iskra w płomieniach. Ogarnięty złym przeczuciem mocno ścisnąłem dłoń Myriny, ona zaś objęła mnie za szyję i tak siedzieliśmy blisko siebie razem w ciemniejącym pokoju. Ale już nie byłem i nie chciałem być sam.

W pewnym momencie Karanthes przyniósł zapaloną lampę. Zobaczył, że tak siedzimy przytuleni, więc zniżył głos, chodził na palcach i nawet nie próbował jak zwykle pleść głupot. Spytał tylko, czy coś zjemy, lecz oboje potrząsnęliśmy głowami, bo nie zdołalibyśmy przełknąć ani kęsa. Zresztą nie usiłował nas namawiać. Skłonił się przed nami aż do ziemi i w migotliwym świetle lampy patrzył na nas, a w jego spojrzeniu nie było krzty szyderstwa, raczej strach i szacunek. W końcu spytał pokornie:

– Co ci jest, Marku, mój panie? Co się stało i co wam obojgu dokucza? Ciarki mnie przechodzą, gdy patrzę na was. Chyba nadciąga burza, chociaż niebo jest rozgwieżdżone. Kiedy wnosiłem lampę, wasze twarze jaśniały w ciemnościach.

Żadne z nas nie mogło mu odpowiedzieć, więc po chwili wstał i z pochyloną głową wyszedł cichutko z pokoju.

Tej nocy spaliśmy razem z Myriną. Budziłem się wielokrotnie i zawsze po obudzeniu stwierdzałem, że jest przy mnie – i nie bałem się. Przez sen czułem, jak wiele razy dotykała mej twarzy – ona także czuła się przy mnie bezpieczna.

Nazajutrz był żydowski szabat. Widzieliśmy masę ludzi, którzy zdążali pod górę do Świątyni, ale my nigdzie nie ruszaliśmy się z pokoju. Nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy wyszli i rozejrzeli się po mieście, przecież nas nie dotyczył szabatowy zakaz chodzenia ulicami. Po prostu nie mieliśmy ochoty opuszczać pokoju. Chwilami rozmawialiśmy, Myrina opowiadała mi o swoim dzieciństwie. W jej ustach moje imię brzmiało jakoś szczególnie ciepło, a i ona rada była, gdy głośno wołałem ją po imieniu.

W taki oto sposób w Jeruzalem zaczęliśmy się powoli przyzwyczajać do wspólnego życia. Był to dla mnie akt łaski, jako że trudno by mi było dalej żyć samemu. Nadal jednak nie w pełni rozumiałem, jak wielki skarb otrzymałem w darze od nieznajomego rybaka, gdy posłał mnie, abym znalazł Myrinę w tyberiadzkim teatrze. Tego dnia nie powiedzieliśmy sobie ani jednego złego słowa, wieczorem zaś razem zjedliśmy posiłek, a kiedy zaświtał poranek – obudziliśmy się w żydowskie Zielone Święta, czyli Pięćdziesiątnicę.

Byłem bardzo niespokojny. Tam i z powrotem chodziłem po pokoju na dygoczących nogach, było mi zimno, choć zapowiadał się upalny dzień. I nie mogłem się uspokoić, mimo że Myrina dotykała mego czoła i gładziła mnie po twarzy, natomiast sarkałem:

– Właściwie po co przyjechaliśmy do Jeruzalem? Co mamy tu do roboty? To nie jest nasze miasto, tylko ich. I to święto także nie jest nasze, tylko ich.

– Czy nie potrafisz być cierpliwy? – skarciła mnie Myrina.

– Zaproszono cię, byś jako cudzoziemiec świadczył o zmartwychwstaniu. Czy nie możesz jeszcze trochę poczekać, żeby być świadkiem wypełnienia obietnicy? Oni są gotowi czekać dwanaście lat, a ciebie jeden dzień zmęczył?

– Nie wiem, co im obiecano, ja ani nie biorę udziału w tej obietnicy, ani nie uczestniczę w żadnej tajemnicy – powiedziałem z niecierpliwością. – Wdzięczny jestem za to, co już otrzymałem. Wystarczy mi na całe życie. Po co miałbym prosić o więcej, kiedy dostałem już tyle, że książęta i królowie mogliby mi pozazdrościć?

– Przecież w tym mieście ukrzyżowano Jezusa, tutaj cierpiał, zmarł i zmartwychwstał! Zostanę tu, choćbym miała dwanaście lat czekać – twierdziła z uporem Myrina.

Z powodu narastającego niepokoju nie mogłem usiedzieć na jednym miejscu. Chaotycznie myślałem: Może pójść do fortecy Antonia, żeby spotkać się z setnikiem Adenabarem? Może spróbować pójść z pozdrowieniami do Szymona Cyrenejczyka albo do uczonego Nikodema? W końcu zaproponowałem:

– Przynajmniej wyjdźmy z tego dusznego pokoju. Muszę się spotkać z bankierem Arystenosem, żeby sprawdzić, ile mam pieniędzy. Na pewno jest w domu, bo w święto ma największy obrót.

Myrina nic nie miała przeciwko temu. Wyszliśmy z domu, ale na otwartej przestrzeni niepokój wzrósł tak gwałtownie, że czułem, jakby mi pierś rozrywało, a kości chciały się wyrwać z ciała. Musiałem stanąć i chwycić Myrinę za rękę. Spojrzałem na niebo, czyste, lecz przesłonięte lekką mgłą; słońce świeciło jasną czerwienią. Nie wyczuwałem żadnych symptomów burzy i dzień nie był bardziej upalny niż zwykle o tej porze roku, po skończeniu żniw. Dlatego nie mogłem zrozumieć, skąd się bierze ten mój niepokój.

Za wszelką cenę starałem się uspokoić. Zaprowadziłem Myrinę, ku jej zadowoleniu, na górę do Świątyni, na dziedziniec pogan i do krużganków, gdzie w najlepsze szedł handel i wymiana pieniędzy, choć był wczesny poranek. Chodziliśmy trzymając się za ręce. Potem poszliśmy do wschodniej części Świątyni, aby obejrzeć wielką bramę z korynckiej miedzi, którą Żydzi uważają za jeden z cudów świata. Ale w pobliże murów dolatywał smród ścieków kanalizacyjnych od doliny Cedronu; kiedy tu chodziłem po święcie Paschy i po zimowych deszczach, wcale się go nie czuło. Zawróciliśmy i udaliśmy się w stronę domu Arystenosa.

Właśnie zdążyliśmy dojść do forum, kiedy niespodziewanie usłyszeliśmy jakby potężne uderzenie wichru. Szum był tak silny, że wiele osób odwróciło się i patrzyło w stronę górnego miasta. Na niebie nie było widać nawet chmurki, mimo to wiele osób pokazywało palcami i twierdziło, że widzieli błyskawicę uderzającą w górne miasto. Grzmotu nie było słychać. To niezwykłe uderzenie wichru było czymś tak zagadkowym, że natychmiast przyszedł mi na myśl dom, w którym kiedyś gościłem. Złapałem Myrinę za rękę i pobiegliśmy w tamtym kierunku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mnóstwo ludzi biegnie w tamtą stronę; dziwny odgłos roznosił się nad miastem.

Tłum był tak duży, że w bramie starego muru powstał zator. Rozgorączkowani ludzie przepychali się i przewracali, aby szybciej dostać się za bramę. W wielu językach słychać było pytanie: „Co tam się stało?" Niektórzy krzyczeli, że dom się zawalił w górnej części miasta, inni zaś – że to trzęsienie ziemi.

Ale duży dom stał nienaruszony. Jego kamienne mury wciąż wznosiły się ku niebu, kryjąc w swym wnętrzu tajemnicę. Setki ludzi zebrało się wokół domu i ciągle przybywali nowi, powiększając tłok. Brama była otwarta. Ujrzałem, że uczniowie Jezusa Nazarejskiego wychodzą z domu na chwiejnych nogach, z błyszczącymi oczyma i czerwonymi twarzami, jakby byli pijani albo w ekstazie. Wchodzili w tłum, który rozstępował się przed nimi, i przemawiali z wielką pasją. Wszyscy słyszeli, że mówią różnymi językami, do każdego zwracając się w jego własnym języku. Najbliżej stojący uciszali pozostałych i przez jakiś czas z samej ciekawości ludzie stali zupełnie cicho – przed domem słychać było jedynie wielojęzyczne głosy uczniów Jezusa.

Jeden z nich, którego imienia nie znałem, pojawił się przed nami, w jego pełnej napięcia twarzy malowało się nadludzkie uniesienie, a nad głową unosił się wąski język ognia. Patrzył prosto na mnie i w natchnieniu mówił po łacinie, ale mnie nie widział. Jego wzrok był skierowany wprost na Królestwo, nie na ten świat. Przemawiał czystą łaciną i tak szybko, że nie nadążałem za tokiem jego myśli. Potem odwrócił się do Myriny i przeszedł na grecki, wciąż wołając głośno i tak szybko, jakby słowa same wypływały mu gwałtownie z ust i same się mieszały; dlatego też nie można ich było zrozumieć. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób ten nieokrzesany, gruboskóry wieśniak spieczony słońcem potrafi mówić tak szybko i bez wysiłku zarówno po łacinie, jak i po grecku!

Ale on już ruszył dalej, a jego moc zmiotła nas z drogi, jakbyśmy byli liśćmi na wietrze. Ta moc usuwała przed nim ludzi, robiąc mu miejsce, aż znowu zatrzymał się i mówił językiem, którego nigdy nie słyszałem. Tak samo postępowali i inni apostołowie; tłum jakby się wokół nich kręcił, kiedy przechodzili. Elamici i Medowie, Arabowie i Kreteńczycy i z innych krajów przybyli nabożni Żydzi zdumieni wznosili ręce i pytali innych, jak to się dzieje, że ci niewykształceni Galilejczycy mogą przemawiać do każdego w jego własnym języku. Zrozumieli, że natchnieni mężowie głoszą im wielkie dzieło Boga, ale trudno ich było zrozumieć, tak nieprawdopodobnie szybko mówili.

– Oni nie mówią sami z siebie – powiedziałem Myrinie – to Duch przez nich mówi.

Zebrały się już tysiące ludzi, ci, którzy przyszli na końcu, zażarcie dyskutowali i rozpytywali, co to wszystko może oznaczać. Znaleźli się też szydercy, którzy żarty sobie stroili i twierdzili, że Galilejczycy już od świtu popijają i teraz brzuchy mają pełne słodkiego wina. Ale i szydercy musieli ustępować apostołom i nie byli w stanie wyjaśnić, jaka to siła zmiata ich sprzed nich.

Moc apostołów sypiących kaskadą słów w obcych językach nie ustawała, ale mnie zrobiło się słabo, ziemia zakołysała mi się pod nogami i musiałem się schwycić Myriny, aby nie upaść. Ona zaś zobaczyła, że jestem bardzo blady i czoło zlane mam potem, więc szybko wprowadziła mnie w cień domu, a potem przez bramę i podwórze aż na taras. Nikt nam w tym nie przeszkadzał, chociaż na podwórku znajdowała się gromada kobiet i zdumionej służby, która wyglądała przez bramę na zewnątrz. Myrina kazała mi się położyć na ziemi w cieniu drzewa i wzięła moją głowę na kolana. Byłem tak wstrząśnięty, że straciłem przytomność, a kiedy się przecknąłem, nie wiedziałem, gdzie jestem i jak długo byłem nieprzytomny. Ciało miałem rześkie, a w sercu spokój, jakbym się uwolnił od wszystkich trosk. Nie podnosząc głowy z kolan Myriny otworzyłem oczy i ujrzałem w pobliżu grupkę kobiet. Wśród nich poznałem Marię, siostrę Łazarza, Marię Magdalenę i Marię, matkę Jezusa. Z ich twarzy biła tak olśniewająca jasność, że w pierwszej chwili wziąłem je nie za istoty ziemskie, lecz za anioły wcielone w ludzką postać.

Zwróciłem wzrok ku bramie, usłyszałem potężny szum głosów i ujrzałem, jak Szymon Piotr zbiera wokół siebie apostołów i przemawia twardo i nieustraszenie, bez krzty fanatyzmu. Używając własnej gwary galilejskiej, powoływał się na proroków z wielką pewnością siebie. Opowiadał o Jezusie Nazarejskim i o jego zmartwychwstaniu, o uzyskaniu od jego Ojca obietnicy Ducha Świętego i o tym, jak Duch Święty w nich wstąpił, co naród może zaświadczyć, bo widział na własne oczy i na własne uszy słyszał. Piotr wszem wobec głosił, że jest Żydem i że mówi do Żydów. Rozczarowany przestałem go słuchać i skierowałem pytający wzrok w stronę świętych niewiast. Maria Magdalena dostrzegła to, wstała z ziemi, podeszła i przywitała się, wołając mnie po imieniu, jakby chciała pokazać wszystkim, że przynajmniej ona mnie nie odtrąca. Słabym głosem spytałem, co się stało. Usiadła obok na ziemi, ujęła mą rękę i opowiadała:

– Zebrali się razem w górnej sali, jak w wiele innych dni, jedenastu uczniów i Maciej, którego dobrali do swej grupy na dwunastego. Nagle usłyszeli szum z nieba, jakby wicher, który wypełnił całe pomieszczenie. Zobaczyli języki ognia, które rozdzielały się i padały na ich głowy. Duch Święty wypełnił ich i zaczęli mówić obcymi językami, jak sam słyszałeś.

– Czy to właśnie obiecał im Jezus Nazar ej ski i na spełnienie tej obietnicy czekali?

– Nie wiem – potrząsnęła głową. – Słyszysz Piotra, który przed narodem głośno i jawnie ogłasza Jezusa Chrystusem, a pozostali apostołowie stoją dokoła. Skąd by ta odwaga i moc przyszła do nich, jak nie za sprawą Ducha?

– Ale on wciąż mówi tylko do ludu Izraela – skarżyłem się jak dziecko, któremu odebrano podarunek. Jakby na potwierdzenie tych słów Piotr zawołał właśnie:

– Wiedz przeto, rodzie Izraela, że Bóg uczynił Panem i Chrystusem tego Jezusa, którego ukrzyżowaliście!

– Teraz ludzie się rzucą i ukamienują ich! – zawołałem, unosząc się na łokciach, bo zląkłem się o niego, zapomniawszy o własnym bezpieczeństwie. Ale nic podobnego się nie stało. Przeciwnie, tłum zastygł w bezruchu, jakby oskarżenie Piotra trafiło w samo sedno. Po chwili usłyszałem zatrwożone głosy ludzi, pytających:

– Mężowie, bracia, co powinniśmy uczynić?

Wówczas Piotr zawołał głosem tak donośnym, że zda się, słychać go było nad całym Jeruzalem:

– Ukorzcie się, kajajcie i niechaj każdy przyjmie chrzest w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów, a otrzymacie dar Ducha Świętego. Albowiem dla was i dla dzieci waszych ta obietnica została spełniona, i dla wszystkich, którzy są daleko, lecz których w każdej chwili może wezwać Pan, nasz Bóg.

Tak ogłaszał tajemnicę Królestwa, a ja pochyliłem głowę, bo zrozumiałem, że nadal, nawet z mocy Ducha Świętego, nie ulitował się nade mną; wzywał tylko Żydów i zesłanie Ducha przeznaczał dla nich, dla tych, którzy są obrzezani, przestrzegają Pisma i służą Bogu Izraela, choćby żyli w diasporze. Rozwijała się moja ostatnia, nieświadomie żywiona iskierka nadziei, że dołączę do ich społeczności. Pocieszałem się tylko, że samej wiedzy o Jezusie Nazarejskim i jego zmartwychwstaniu Piotr nie mógł mnie pozbawić.

– Piotr jest powolny i uparty – Maria Magdalena zauważyła moje przygnębienie i pocieszała mnie – ale jego wiara jest jak opoka i z pewnością będzie się rozwijała na miarę nowych zadań. Powołując się na proroka Joela przed chwilą głosił dni ostateczne, ale przecież one jeszcze nie nadeszły! Odchodząc od apostołów na Górze Oliwnej Chrystus ostrzegł ich, że nie do nich należy znajomość czasu i godziny ustanowionej mocą Boga Ojca. Po czterdziestu dniach Jezus im się objawił i mówił o królestwie niebieskim, ale ciągle rozumieli tak niewiele, że jeszcze na Górze Oliwnej, zanim zniknął w obłokach, nadal pytali: „Panie, czy w tych czasach budujesz królestwo dla Izraela?" A więc, Marku, nie trać nadziei!

– Czy już nie tają przed niewiastami tych wydarzeń i opowiadają, jak skrył się w obłokach? – spytałem, bo jej słowa były dla mnie nowością, więc słuchałem z zapartym tchem.

– Niczego już nie tają przed nami – zapewniła zadowolona Maria Magdalena. – A na górze odkryli tajemnicę ciała i krwi w chlebie i winie. Wokół siebie mają już stu dwudziestu wiernych. Czterdziestego dnia Jezus doprowadził ich do Góry Oliwnej w pobliżu Betanii, zabronił opuszczać Jeruzalem i kazał czekać na spełnienie obietnicy, którą od niego usłyszeli. Jan chrzcił wodą, powiedział, a wy będziecie ochrzczeni Duchem Świętym, i to już wkrótce. Ten chrzest nastąpił dzisiaj, co jest oczywiste, bo moc jest w nich! Natomiast o obłoku nie wiem nic poza tym, że na Górze Oliwnej na ich oczach Jezus wzniósł się do nieba i obłok zabrał go ze sobą. Zrozumieli, że już się im nie będzie objawiał. Nie zamierzam się z nimi spierać, ale mam prawo się uśmiechać, kiedy wolno i nieporadnie usiłują ubrać w słowa to, co już za życia Jezusa uznałam w mym sercu za prawdę.

Patrzyłem na otaczające nas drzewa, których liście iskrzyły się srebrem, i na schody wiodące do górnej sali, na masywne drewniane drzwi i chciałem to wszystko wbić sobie na zawsze w pamięć. Byłem słaby, a w tej słabości znowu pokorny i cichy; myślałem, że na całe życie wystarczy mi, że mogłem widzieć miejsce, gdzie zapanowało Królestwo.

– Muszę odejść, aby nie spowodować kłótni i nie przeszkadzać świętym mężom – dźwignąłem się i stanąłem na chwiejnych nogach.

– Moc powaliła mnie na ziemię, a oni z pewnością przyjęliby to za znak odrzucenia od bram Królestwa.

Z chęcią pobłogosławiłbym Marię Magdalenę za jej dobroć, ale czułem się zbyt marnym prochem, aby kogokolwiek błogosławić. Ona chyba jednak wyczytała z mej twarzy te intencje, bo jeszcze raz dotknęła mi ręką czoła i rzekła:

– Nie zapomnij, że dla niego pomogłeś jednej z zagubionych Izraela. Maria z Beeret szczęśliwie wyszła za mąż i mieszka w nowym domu. Nie sądzę, aby którykolwiek z uczniów tak wiele dla niej uczynił. Również Zuzanna błogosławi twoją przyjaźń. Pamiętaj zatem, że gdziekolwiek się udasz, wśród nas zawsze będzie kilkoro, którzy modlić się będą za ciebie, choć jesteś obcy.

– Nie, nie, wszystkie moje czyny były egoistyczne i brudne – odparłem. – Nie wydaje mi się, aby któryś z nich można było uznać za zasługę. Nie ma we mnie nic dobrego poza tym, iż wiem, że Jezus Nazarejski jest Chrystusem i synem Boga. Nie jest to jednak wielka zasługa, ponieważ na własne oczy mogłem to zobaczyć i zaświadczyć.

– Marek nie ma żadnych zasług poza swoją słabością – rzekła Myrina. – Być może kiedyś, gdy Królestwo rozszerzy się aż do krańców ziemi, słabość ta stanie się jego siłą. Do tego czasu będę jego pocieszycielką. Nigdy nie będę spragniona w tym życiu, bo jest we mnie źródło żywej wody, z którego i dla niego wystarczy.

Spojrzałem na nią nowymi oczami. Ciało odmawiało mi posłuszeństwa i wzrok mnie zawodził, ale dobrze widziałem, że jest olśniewająco jasna i podobna aniołom; wręcz nie wierzyłem, że jest człowiekiem, bo wydawała się ubranym w ciało aniołem stróżem wysłanym, abym nie zbłądził. To była zdumiewająca myśl – przecież dobrze znałem jej przeszłość, spotkałem ją już na statku w drodze do Joppy!

Myrina ujęła mnie pod ramię i wyprowadziła w niespokojnie szemrzący tłum. Coraz więcej zatrwożonych ludzi wypytywało, co mają robić, niektórzy rozdzierali szaty na znak pokuty za swoje grzechy. Tych, którzy chcieli się ukorzyć i otrzymać odpuszczenie grzechów, dwunastka apostołów z Piotrem na czele poprowadziła uliczką w dół, poza miasto, aby ich ochrzcić w sadzawce w imię Jezusa Chrystusa. Myrina martwiła się o moje zdrowie, ale zgodziła się, byśmy poszli za tłumem i zobaczyli, co będzie dalej.

Na własne oczy widziałem, jak poza murami miasta apostołowie chrzcili przy sadzawce każdego Izraelitę, który chciał do nich podejść, i kładli rękę na jego głowie, aby otrzymał odpuszczenie grzechów i żywot Ducha Świętego z ich ducha. Niewiasty także chrzcili. Im większej liczbie ludzi dawali żywot z Ducha, tym bardziej radość wzrastała w tłumie i tym więcej chętnych pchało się do nich, by otrzymać chrzest. Mężczyźni śpiewali uroczyste pieśni Izraela i obejmowali się. Niektórzy mówili obcymi językami, inni rytmicznie tupali, oczy wychodziły im z orbit, a na czerwonych twarzach malowało się upojenie. To wszystko trwało aż do wieczora. Później słyszałem, że liczba ochrzczonych tego dnia sięgała trzech tysięcy.

Apostołowie nikomu nie odmawiali chrztu, przyjmowali zarówno bogatych, jak i biednych, kaleki i żebraków, nawet niewolników, nie robąc żadnej różnicy między nimi. A ich siła nie wyczerpywała się, każdemu wystarczało mocy.

Wróciłem do mieszkania jeszcze przed wieczorem. Przygnębiony i zatroskany myślałem, jak łatwo otrzymali przebaczenie za grzechy nawet ci, którzy przed Piłatem wznosili okrzyki: „Ukrzyżować go, ukrzyżować go", bo wielu było takich w gromadzie przerażonych i skruszonych Żydów.

W ten dzień ekstazy mogłem wśliznąć się w tłum Żydów i razem z innymi otrzymać chrzest, ale nie chciałem oszukiwać apostołów. I cóż byłby wart taki chrzest, nawet gdyby położyli mi rękę na głowie? A gdyby Duch, którego mieli w sobie, rozpoznał we mnie Rzymianina i odtrącił mnie? Nie znam odpowiedzi na te pytania, bo nie chciałem próbować podstępu.

Następnego ranka także czułem się niepewnie, a Myrina, która krzątała się i pielęgnowała mnie, w mych oczach żarzyła się blaskiem anioła. Gdy już zacząłem wylizywać się z tej słabości, przeanalizowałem siebie i doszedłem do wniosku, że kiedy nieprzytomny leżałem na tarasie, zaszły w mym wnętrzu jakieś zmiany, stałem się bardziej otwarty i nie przywiązuję tak dużej wagi do drobiazgów.

Któregoś dnia mój syryjski gospodarz Karanthes wszedł do gościnnego pokoju i powiedział:

– Nic mi jeszcze nie opowiadałeś o Galilei. Czemu zrobiłeś się taki milczący? Chyba wiesz, że znów dzieją się cuda za sprawą tego ukrzyżowanego Nazarejczyka, o którym zbierałeś informacje. Jego uczniowie wrócili i głoszą, że otrzymali od swojego mistrza czarodziejską moc. Tak buntują ludzi, że rodzice rzucają dzieci, a dzieci rodziców, żeby się do nich przyłączyć. Wielu rezygnuje nawet z majątku, co świadczy, że to naprawdę potężne czary. Pod krużgankami Świątyni codziennie bluźnią Bogu, nie bojąc się rady, wszystko, co posiadają uważają za wspólne i gromadzą się po domach, żeby odprawiać jakieś tajemne obrzędy. Nawet szanowani Żydzi, których nie można by o to posądzać, ulegli nazarejskiej zarazie i uznają go za króla Izraela.

Nic na to nie powiedziałem, bo jakimże nauczycielem mogłem być dla niego? Miał przecież prawo i wolną wolę, żeby iść posłuchać tych dwunastu. Ponieważ nie odpowiedziałem, nachmurzył się, potrząsnął głową i spytał:

– Co ci się stało i do czego zmierzasz, skoro całymi dniami z otwartymi oczami wylegujesz się w pokoju?

– Być może posłucham twojej rady, zbuduję dom i posadzę drzewa – odparłem po chwili zastanowienia, smutno się uśmiechając.

– To równie dobry pomysł jak ten, abym cierpliwie czekał – westchnąłem i dodałem: – Muszę się tylko postarać, aby moje serce nie przywiązało się zbytnio do niczego na tej ziemi, abym nie miał rzeczy tak drogiej, z której w razie potrzeby nie byłbym gotów zrezygnować.

– Każdy z nas będzie musiał ustąpić, kiedy przyjdzie jego dzień, ale oby to było jeszcze od nas daleko – powiedział rozsądnie Karanthes i po namyśle spytał nieśmiało: – Podobno ci galilejscy magowie mają eliksir nieśmiertelności?

Także na to pytanie nie odważyłem się odpowiedzieć. Przecież sam mógł wyjaśnić swoje wątpliwości wprost u uczniów Jezusa Nazarejskiego! Karanthes wstał, jeszcze raz westchnął i rzekł:

– Zmieniłeś się, Rzymianinie, jesteś inny niż przed wyjazdem do Galilei. Nie wiem, czy jesteś lepszy czy gorszy niż przedtem, ale muszę wzdychać nad tobą. Wiem tylko, że Myrina, którą przyprowadziłeś z Galilei, jest dyskretną miłą dziewczyną. Odkąd weszła do tego domu, handel idzie dobrze, a żona przestała mi ciosać kołki na głowie. Ta Myrina byłaby nawet piękna, gdyby trochę przytyła.

– Przestań, Karanthesie, martwić się, czy Myrina jest gruba czy chuda – sprzeciwiłem się, chociaż równocześnie musiałem się roześmiać. – Uważam, że jest piękna taka, jaka jest. Dla mnie będzie najpiękniejsza nawet wtedy, gdy będzie siwa i bezzębna, jeśli dożyjemy tego czasu.

Karanthes wyszedł z pokoju zadowolony, że udało mu się poprawić mi humor. Ja zaś zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że rzeczywiście w moich oczach Myrina wypiękniała z dnia na dzień! Odkąd zrezygnowała z wędrownego życia aktorki i codziennie jadła regularny posiłek, nieco przytyła i nie miała już tak mizernej buzi jak przedtem. Ta myśl wzbudziła moją ku niej czułość i dziwnie mnie ożywiła. Przecież to znaczyło, że nie jest aniołem, tylko podobnie jak ja człowiekiem – kobietą.

Myrina udała się do Świątyni, gdzie codziennie dwaj albo trzej apostołowie nauczali ochrzczonych i ciekawskich, głosili kazania o zmartwychwstaniu i świadczyli, że Jezus jest Chrystusem. A ja ubrałem się, uczesałem włosy i udałem na spotkanie z moim bankierem Arystenosem, aby przygotować się do wyjazdu z Jeruzalem. Przyjął mnie miło i natychmiast zaczął szybko mówić:

– Kąpiele Tyberiady okazały się dla ciebie zbawienne, skoro już się tak nie gorączkujesz jak przy wyjeździe. Znowu wyglądasz jak Rzymianin. To dobrze, chociaż od razu cię ostrzegam, jeśli tego jeszcze nie wiesz: Galilejczycy wrócili do miasta i spowodowali straszliwe zamieszanie. Otwarcie mówią o zmartwychwstaniu Jezusa Nazarejskiego, chociaż każdy, kto się w tej materii orientuje, wie, na czym rzecz polega. Ale oni nazywają go Mesjaszem, naginają teksty Pisma według swojego widzimisię i twierdzą, że otrzymali od niego władzę odpuszczania grzechów. Jako saduceusz szanuję święte Księgi i nie uznaję ustnych przekazów, uważam też za niedopuszczalną tę interpretację Pisma, którą głoszą faryzeusze. Gadanie o zmartwychwstaniu jest idiotyczne, chociaż faryzeusze są skłonni w to uwierzyć. Nas, Żydów, oskarża się o nietolerancję w sprawach wiary, ale cóż to za nietolerancja, skoro dopuszczamy istnienie różnych sekt! Jezus Nazarejski nie zostałby ukrzyżowany, gdyby nie bluźnił Bogu, bo to jedyne, czego nie tolerujemy. Wydaje się, że pod jego imieniem powstaje nowa sekta. Czas pokaże, czy pozwolimy się jej rozszerzyć, czy też będziemy zmuszeni do prześladowań. Oni chrzczą ludzi, ale i przedtem różni prorocy chrzcili i nie było to uważane za nic zdrożnego. Powiadają, że uzdrawiają chorych, ale to samo robił ich nauczyciel i wcale nie za to go umęczono, choć faryzeusze uważali za niestosowne uzdrawianie w szabat. Ale najgorsze w ich nauczaniu jest to, że głoszą wspólnotę majątkową. Nawet rozsądni ludzie sprzedają teraz swoje pola, otrzymane pieniądze przynoszą apostołom, a ci rozdzielają je każdemu wedle potrzeb. Taka praktyka to jedynie omijanie dziesiętników i najchytrzejszy sposób uchylania się od płacenia podatków. W ten sposób w ich gromadzie nie ma bogatych ani biednych. Nasza rada straciła już głowę, bo sądziliśmy, że wszystko się uspokoi po ukrzyżowaniu Nazarejczyka. Nie chcemy nikogo prześladować, ale nie rozumiemy, skąd bierze się w nich tyle śmiałości… A może dowiedzieli się, że Poncjusz Piłat nie pozwolił prześladować Galilejczyków? Bo okrężną drogą oznajmił to radzie. Znowu ta nieznośna rzymska polityka! Chyba się nie obrazisz, jeśli powiem wprost, bo znasz mnie i jesteśmy przyjaciółmi. Teraz rzeczywiście prokurator może umyć ręce i drwić sobie: sami widzicie, że obecne podjudzanie jest gorsze od poprzedniego. A łatwowierny naród będzie po jego stronie i prześladowanie nic nie da. Tym mocniej by uwierzyli w rybackie bajeczki opowiadane przez Galilejczyków.

Mówił to wszystko prawie jednym tchem, nie zaczerpując powietrza. Nie mogłem zmilczeć:

– Widzę, że teraz ty jesteś bardziej ode mnie zaangażowany w sprawę Jezusa Nazarejskiego. Uspokój się, Arystenosie, i przypomnij sobie Pismo. Jeśli zamysły galilejskie pochodzą od ludzi, to rozejdą się w próżni i bez twego starania. Jeśli natomiast pochodzą od Boga, to ani ty, ani rada, ani nic na świecie nie będzie ich w stanie obalić.

Szybko oddychając rozważał moje słowa, lecz po namyśle parsknął śmiechem, wyciągnął na zgodę rękę i zawołał:

– A więc ty, Rzymianinie, zachęcasz mnie do badania Pisma?! Nie, te zamysły nieokrzesanych rybaków nie mogą pochodzić od Boga. Nie mogą, bo wtedy nie opłacałoby się więcej żyć, a Świątynia by się rozpadła. To oczywiste, że ich zamiary spełzną na niczym. Przed nimi także byli tacy, co twierdzili, że są kimś, i przepadli. Prostacy nie potrafią długo prorokować, bo wplątują się we własne słowa i wpadają w wykopane przez siebie doły.

W ten sposób uspokoił się, zapytał, jaką mam sprawę, i usłużnie pozwolił, by księgowy podliczył stan mego posiadania i wymienił mi pieniądze; przecież z tego czerpał zyski. Opowiedziałem, jak doskonale spisał się jego przedstawiciel w Tyberiadzie, a on przytakiwał zadowolony prztykając palcem w cieniutki zwój listu, który trzymał w dłoni. Podając mi go powiedział:

– O mały włos byłbym zapomniał. Ten list zostawiono u twojego bankiera w Aleksandrii, a on przesłał go dalej, żeby tobie doręczyć. Nie posyłałem go do Tyberiady, bo nie wiedziałem, jak długo tam zabawisz, a bałem się, żeby list nie zginął.

Zmrożony dziwnym strachem zerwałem pieczęć i rozwinąłem krótki list. Na pierwszy rzut oka poznałem nerwowe i szybkie pismo Tulii, bo własnoręcznie napisała tak:

„Tulia pozdrawia zdradzieckiego Marka Mezencjusza.

Czy nie można już wierzyć przysięgom żadnego mężczyzny? Czy nie ma już wierności?! Czyżbyś nie przysięgał, że zaczekasz na mnie w Aleksandrii, aż wyjaśnię swoje sprawy w Rzymie i będę należała tylko do Ciebie?! Po Twoim wyjeździe Rzym przestał być Rzymem, ale mądrymi posunięciami utrwaliłam swoją pozycję. I czego się dowiaduję, kiedy chora i bez sił przyjeżdżam po ciężkiej morskiej podróży do Aleksandrii? Lekkomyślnie przełknąłeś dane mi słowo i pojechałeś sobie do żydowskiego Jeruzalem! Wracaj natychmiast po otrzymaniu tego listu. Mieszkam w zajeździe Dafne niedaleko portu. Czekam!… Ale wiecznie czekać nie będę. Mam tu przyjaciół. Jeśli chcesz nadal zajmować się filozofią żydowską, jak mi tutaj mówiono, przyślij prędko wiadomość, to pojadę za tobą do Jeruzalem. Sądzę, że potrafię błyskawicznie wymieść żydowską mądrość z Twojej głowy. Przyjeżdżaj więc tak szybko, jak możesz. Jestem niecierpliwa. Na próżno płonę żarem, oczekując Cię!"

Każde słowo listu wywoływało kłujące dreszcze całego ciała. Wreszcie wziąłem się w garść, przeczytałem list jeszcze raz, a potem spytałem drżącym głosem:

– Jak długo list tu na mnie czeka?

– Jakieś dwa tygodnie – stwierdził Arystenos, policzywszy na palcach. – Wybacz, ale nie przypuszczałem, że tak długo zabawisz w Tyberiadzie.

Zwinąłem list w rulonik i schowałem pod togą na piersiach. Machnąłem ręką i rzekłem:

– Zostaw ten rachunek. Nie jestem w stanie niczego liczyć.

Wyszedłem z domu Arystenosa w strachu, który mrozi krew w żyłach, i biegłem co tchu do bezpiecznego schronienia w domu Karanthesa, nie śmiąc nawet rozejrzeć się dokoła. Nieoczekiwany list Tulii uderzył w moje najczulsze miejsce właśnie wtedy, kiedy sądziłem, że jestem już spokojny i uległy.

Na szczęście Myrina jeszcze nie wróciła. Błyskawicznie przeleciała mi przez głowę kusząca myśl, aby zostawić dla niej sakiewkę u Karanthesa, uciec i jechać najprostszą drogą do Aleksandrii, żeby jeszcze raz zamknąć Tulię w ramionach. Gładziłem palcami jej list i w każdej nerwowo skreślonej literce oczyma duszy widziałem ją samą, a ciało płonęło mi żarem na samą myśl o niej. Jednocześnie zaś usiłowałem chłodno rozumować. Charakterystyczne dla Tulii było to, że atakowała, oskarżając mnie od razu w pierwszej linijce listu. Przecież cierpliwie czekałem na nią cały rok i nie dała najmniejszego znaku życia. A poza tym, co ma znaczyć, że utrwaliła swoją pozycję? Na pewno rozwód i nowe małżeństwo. Przecież nie można wierzyć ani jednemu jej słowu. Jakoby chora i bez sił po podróży morskiej, nie zapomina ukłuć, że ma przyjaciół w Aleksandrii. W czyich ramionach bym ją znalazł, gdybym tam pojechał? Tulia może pozwolić sobie na wybór. Jestem tylko jej zachcianką. Tego jednego mogę być absolutnie pewny: nie tylko dla mnie przyjechała do Aleksandrii, miała i inne powody.

Tulia była ucieleśnieniem mego poprzedniego życia, jego rozkoszy i pustki. Miałem wolny wybór. Jeśli wybiorę Tulię, będę musiał zrezygnować na zawsze z poszukiwania Królestwa, bo wiedziałem doskonale, że ma rację, pisząc o błyskawicznym wymieceniu z mej głowy wszystkich innych myśli, jeśli wrócę do grobowca jej rozkoszy. Rozmyślając o tym, nienawidziłem samego siebie i swej słabości tak rozpaczliwie jak nigdy dotąd. Nie dlatego, żebym jej wciąż pożądał, ale dlatego, że znalazłem się w rozterce, czy nie wrócić, aby mnie nadal męczyła. To było moje największe upokorzenie, bo gdybym był silny, nie wahałbym się ani przez chwilę. Po wszystkim, czego doświadczyłem i co na własne oczy widziałem, mój wybór powinien być zdecydowany, bezdyskusyjny. Precz z Tulią, precz z przeszłością! Ale byłem tak słaby i tak podatny na pokusy, że gorący wiatr wspomnień potrafił mną miotać w obydwie strony. Zlany potem walczyłem z pokusą i sam siebie nienawidziłem. Wstydziłem się tak bardzo, że nie chciałem, aby Jezus zobaczył, jak się wstydzę. I mimo wszystko musiałem zakryć twarz rękoma i modlić się: „Nie wódź mnie na pokuszenie, ale mnie zbaw ode złego, dla twojego Królestwa."

Skrzypnęły schody i usłyszałem kroki Myriny. Otworzyła drzwi i spiesznie wchodziła do pokoju z wyciągniętymi rękami, przynosząc wielką nowinę:

– Piotr i Jan-zawołała – Piotr i Jan… -nagle dostrzegła wyraz mojej twarzy. Ręce jej opadły, twarz straciła blask i zbrzydła w moich oczach.

– Przestań mi mówić o tych ludziach! – krzyknąłem z goryczą.

– Nie chcę o nich słyszeć!

Myrina z ociąganiem postąpiła krok w moją stronę, lecz nie ośmieliła się mnie dotknąć. Wcale nie chciałem, by mnie dotykała, więc usunąłem się jej z drogi i oparłem plecami o ścianę.

– Właśnie przed chwilą uzdrowili kalekę od urodzenia, w Świątyni, koło miedzianej bramy – próbowała opowiadać, ale słowa rwały się jej w ustach, kiedy spłoszonym wzrokiem wodziła za mną.

– I co z tego? – fuknąłem. – Wcale nie wątpię w ich moc. Ale co mnie to obchodzi? Dość cudów oglądałem. Już mnie nie wzruszają.

– Piotr wziął go za rękę i podniósł z łóżka – opowiadała jąkając się Myrina. – Od razu wzmocniły mu się nogi i stawy. Mnóstwo ludzi ze Świątyni pobiegło do portyku Salomona. Ten człowiek skacze i przed ludźmi chwali Boga, a oni podejrzliwie sprawdzają i macają jego nogi. Natomiast Piotr ogłasza odpuszczenie grzechów.

– Ależ zabawny jest ten cyrk żydowski – zadrwiłem.

– Co ci jest, Marku? Co się stało? – pytała ze łzami w oczach Myrina, która nie mogąc tego dłużej wytrzymać, chwyciła obiema rękami moje dłonie i potrząsnęła mną.

– Płacz, płacz, Myrino! To nie jedyne łzy, które przeze mnie wylejesz. To już wiem na pewno.

– Mów jasno! Co się stało? – puściła mnie, otarła szybko łzy z oczu, wyciągnęła cienką szyję, zaczerwieniła się i tupnęła z gniewu.

Popatrzyłem na nią wyprany z uczuć i zgorzkniały. Te rysy jeszcze rano były mi tak drogie! Teraz poprzez nie widziałem lśniące oczy Tulii, zmęczoną z rozkoszy twarz i dumne usta.

– Dostałem list od Tulii. Czeka na mnie w Aleksandrii – powiedziałem.

Myrina długo wpatrywała się we mnie. Jej twarz jakby zmalała i wydłużyła się. Padła na kolana i pochyliła głowę. Myślę, że się modliła, choć nie widziałem, by poruszała ustami. Umysł miałem zmrożony, nie byłem w stanie myśleć. Patrzyłem tylko na jej głowę, na złociste włosy, i skądś błysnęła myśl, że wystarczyłoby jedno uderzenie miecza, a ta głowa stoczyłaby się na ziemię i byłbym wolny. Myśl była tak zabawna, że roześmiałem się na głos.

W końcu Myrina wstała nie spojrzawszy nawet na mnie i zaczęła zbierać moje rzeczy, zostawiając ubrania na wierzchu. Najpierw się zdziwiłem, potem przestraszyłem, aż zapytałem:

– Co ty wyprawiasz? Po co zbierasz moje rzeczy?

– Twoja bielizna i płaszcz są w praniu – roztargniona liczyła coś na palcach, dopiero potem odpowiedziała: – Przecież chcesz jechać do Tulii. Szykuję cię do drogi, to moje zadanie.

– Kto ci powiedział, że chcę jechać?! – krzyknąłem, złapałem ją za ręce i zmusiłem, by odłożyła rzeczy. – Wcale tego nie mówiłem! Powiedziałem tylko o liście, żeby coś wspólnie postanowić.

– Nie, nie – potrząsnęła głową Myrina. – W głębi serca podjąłeś decyzję. Gdybym cię zatrzymywała, narastałby w tobie żal. To prawda, jesteś słaby i być może odwołując się do Królestwa mogłabym Cię zatrzymać. Ale nigdy w życiu byś mi tego nie wybaczył! Twój umysł ciągle dręczyłaby myśl, że przeze mnie zrezygnowałeś z niezastąpionej Tulii. Dlatego będzie lepiej, jeśli do niej pojedziesz, skoro na ciebie czeka.

Nie wierzyłem własnym uszom. Myrina jakby oddalała się ode mnie i mogłem stracić jedynego przyjaciela, u którego na tym świecie mogłem szukać schronienia.

– Ale… – wyjąkałem – ale… – Nic więcej nie mogłem powiedzieć.

– W tej sprawie nie mogę ci pomóc. – Myrina zlitowała się nade mną i zrozumiała, o co mi chodzi. – Sam musisz podjąć decyzję. I sam będziesz za to odpowiedzialny. – Uśmiechając się smutno, patrząc na mnie ciągnęła: – Ułatwię ci decyzję. Jedź do Tulii i pozwól, by ci dopiekła, nawtykała gorących szpilek i wyśmiała. Tyle opowiadałeś o niej, że mogę odgadnąć, jaka ona jest. A ja gdzieś z boku będę to wszystko śledziła i pozbieram do kupy te resztki, jakie z ciebie zostaną, kiedy cię porzuci. Nie musisz się obawiać, że mnie stracisz. Jezus Nazarejski dał mi ciebie. Chyba ci wybaczy, podobnie jak i ja w swym sercu wybaczę, bo znam cię dobrze.

Kiedy tak cierpliwie mi tłumaczyła, coraz bardziej traciłem chęć na powrót do Tulii. Przypomniałem sobie wszystkie upokorzenia, jakich od niej doznałem. W końcu zawołałem:

– Zamilcz już, głupia Myrino! Wysyłasz mnie do tej twardej i żądnej uciech niewiasty? Tego się po tobie nie spodziewałem! Powinnaś raczej umocnić moje myśli i odporność. Już cię nie poznaję. Jak możesz zrobić mi coś takiego? Nie jest prawdą, że w głębi serca postanowiłem udać się do niej. Chciałem jedynie, byś mi pomogła. Nie mam zamiaru jechać do Aleksandrii. Zastanawiałem się, jak jej to wszystko najlepiej wytłumaczyć. Przecież muszę do niej napisać kilka słów. W przeciwnym razie pomyśli, że zaginąłem.

– Czy bardzo by żałowała? – spytała cicho Myrina. – Czy też twoja waleczna, męska duma koniecznie się domaga poniżenia jej na piśmie oświadczeniem, że nie chcesz już o niej słyszeć?

– Tulia poniżała mnie tysiące razy – stwierdziłem cierpko.

– Czyli chcesz odpłacić złym za zło? Pozwól jej raczej uwierzyć, że przepadłeś bez wieści. Wtedy nie urazisz jej kobiecej dumy. Na pewno ma innych przyjaciół i szybko się pocieszy.

To była ocena tak trafna, aż mnie ukłuło w sercu. Było to tylko takie ukłucie, jak dotknięcie językiem obolałego miejsca po wyrwanym zębie. Ogarnęło mnie uczucie bezgranicznego wyzwolenia, jakbym po długiej chorobie doszedł do siebie.

– Myrino, pozwoliłaś mi zrozumieć, że nie zniosę nawet myśli o tym, że mógłbym cię utracić. Nie jesteś dla mnie tylko siostrą. Myrino, obawiam się, że kocham cię tak, jak mężczyzna kocha kobietę!

Twarz Myriny znów zaczęła lśnić anielskim blaskiem. Jeszcze piękniejsza mi się wydała mówiąc:

– Myrina i Marek, ty i ja… Serce ci powie, że będę dla ciebie, czym tylko zechcesz. Ale teraz musimy zdecydować, jak ułożymy sobie życie. – Ostrożnie pociągnęła mnie za rękę, abym usiadł koło niej, i zaczęła mówić, jakby długo już nad tym myślała: – Pragnę z całego serca, żeby apostołowie mnie ochrzcili i położyli rękę na mej głowie w imię Jezusa Chrystusa Nazarejskiego. Może wówczas przekażą mi siłę dla wytrwania w tym życiu i otrzymam udział w Królestwie oraz Ducha, który płomiennym językiem opadł na ich głowy. Nie jestem Żydówką, ani ty nie jesteś Żydem, lecz oni chrzczą również pobożnych prozelitów z różnych krajów, ludzi, którzy dają się obrzezać i przestrzegają Prawa. Słyszałam też, że są również żyjący w bojaźni Boga prozelici bramy, którzy nie dokonują obrzezania, ale odrzucają bałwochwalstwo, nie wyśmiewają Boga i nie przelewają ludzkiej krwi. Mają zakaz kazirodztwa, złodziejstwa oraz niekoszernego jedzenia i mają żyć nabożnie. Może zgodzą się ochrzcić nas jako prozelitów bramy, jeśli będziemy bardzo o to prosić.

– Wiem to wszystko i myślałem nad tym nie raz. Od czasu spotkania Jezusa Nazarejskiego, syna Bożego, nie mam innych bogów. Nie przedstawiałoby dla mnie wielkiej trudności respektowanie Pisma. Dlaczegóż miałbym nie jeść mięsa z uboju na żydowską modłę? Mięso to mięso. Ale w żaden sposób nie mogę pojąć, dlaczego to ma ze mnie uczynić człowieka mile widzianego przez Jezusa… Nie mogę zobowiązać się do życia nabożnego, bo nie będę nabożny, choćbym nie wiem jak się starał nim zostać. To już wiem na pewno. Mylisz się również bardzo, jeśli sądzisz, że zgodzą się chrzcić prozelitów bramy, choćbym nie wiem jak do tej bramy stukał. Oni nie są tak miłosierni jak ich nauczyciel.

– Być może mój pomysł jest tylko dziecinnym kaprysem – pokornie przyznała Myrina, trzymając mnie mocno za rękę. -Ni e sądzę, abym po chrzcie i błogosławieństwie należała do niego bardziej niż teraz. Zrezygnujmy więc z tej ceremonii i pójdźmy drogą, jaką nam Jezus wskazał. Módlmy się o spełnienie jego woli i przyjście Królestwa. On sam jest prawdą i miłosierdziem. Wierzę, że to wystarczy nam, którzyśmy go widzieli na własne oczy.

– Nie możemy uczynić nic innego, jak tylko czekać na Królestwo. Ale jest nas dwoje. We dwoje na pewno łatwiej iść niż w pojedynkę. To jest właśnie miłosierdzie, jakie nam okazał. Nie wyjechaliśmy jeszcze z Jeruzalem. Najpierw spisałem wszystko, co się wydarzyło, choć być może nie było w tym nic bardziej niż dotychczas dziwnego. Chcę jednak dokładnie zapamiętać, że Duch został zesłany jako szum wichru i ognistymi językami osiadł na głowach dwunastu apostołów, abym nigdy w nich nie zwątpił i nie oceniał ich czynów według swego rozumu.

W tym czasie rada uwięziła Piotra i Jana, ale dzięki protestom ludu już na drugi dzień musiano ich uwolnić. A oni nie ulękli się gróźb i mężnie kontynuują swe apostolstwo. Sądzę, że dalsze kilka tysięcy ludzi przyłączyło się do nich, ponieważ swą mocą uzdrowili kalekę przy miedzianej bramie Świątyni. Wszyscy ochrzczeni łamią w swoich domach chleb i błogosławią wino w imię Jezusa Chrystusa, zyskując nieśmiertelność. Nie ma wśród nich nędzarzy, bogaci bowiem rzeczywiście sprzedają domy i pola i rozdzielają między potrzebujących. Myślę, że czynią tak, bo patrzą na wszystko jak na odbicie w lustrze i sądzą, że Królestwo może nadejść każdego dnia. Nie słyszałem jednak, aby Szymon Cyrenejczyk sprzedał swoje pole.

Właśnie kończyłem pisanie, gdy z twierdzy Antonia przysłano zawiadomienie, że prokurator Poncjusz Piłat żąda, abym niezwłocznie opuścił Jeruzalem i całą Judeę objętą jego zarządem. Jeśli nie zgodzę się wyjechać dobrowolnie, legioniści mają rozkaz odprowadzić mnie aż do Cezarei. Skąd takie polecenie, nie wiem, ale z jakiegoś powodu Piłat uznał mój dalszy pobyt w Jeruzalem za niepożądany ze względu na interes Rzymu. Nie mam ochoty zobaczyć się z tym człowiekiem. Dlatego postanowiliśmy, Myrina i ja, że pójdziemy do Damaszku. Wybraliśmy Damaszek dlatego, że to miasto pojawiło się Myrinie we śnie, ja zaś nie mam nic przeciwko temu. Bądź co bądź Damaszek leży w przeciwnym kierunku niż Aleksandria.

Przed wyjazdem z Jeruzalem poszliśmy na wzgórze, gdzie Jezusa Nazarejskiego ukrzyżowano między dwoma łotrami. Pokazałem Myrinie również ogród i grób, w którym był pochowany i z którego powstał, gdy zatrzęsła się ziemia. Ale jego Królestwa już tam nie było.


Koniec części pierwszej

Загрузка...