LIST SZÓSTY

Marek do Tulii.

Pozdrawiam Cię jak obcą mi przeszłość. Nasze gorące noce w Bajach wspominam jak coś, co wydarzyło się komu innemu. To było zaledwie rok temu, a jakby już minęły długie lata. Kilka ostatnich dni było dla mnie latami. Oddaliłem się od Ciebie, zmieniłem, jestem innym Markiem. Już byś mnie nie rozumiała. Gdy myślę o Tobie, wydaje mi się, że ironicznie uśmiechasz się, czytając moje wyznania.

Żyjesz w świecie, który kiedyś i dla mnie był ważny. Obserwujesz, kto Cię wita i jak. Dobierasz starannie biżuterię, którą masz założyć na wieczorne przyjęcie urządzone dla uradowania przyjaciół, a ta staranność ma doprowadzić do wściekłości zawistnych lub rozdrażnionych wrogów. Gładkie ciało otulasz cieniutkim jedwabiem. W oszlifowanych płytach marmurowych ścian studiujesz własną sylwetkę. Ostro karcisz niewolnicę, która źle utrefiła Ci włosy. Wieczorem uśmiechasz się lekko, wznosząc toast czarą wina i udając, że słuchasz wywodów filozofów czy historyków, lub zachwycasz się najnowszymi piosenkami; zawieszasz pantofelek na czubku palców, aby każdy, kto siedzi obok, dostrzegł, jak maleńkie i białe są Twoje stopy. Pozornie słaba, jesteś jednak mocna i wytrzymała. Kierowana żądzą użycia, potrafisz całe noce wytrwać w skwarnym Rzymie. W doborowym towarzystwie od niechcenia spożywasz ostrygi i owoce morza, jakby od tego zależało Twoje życie. A jeśli znużysz się igraszkami miłosnymi, zażądasz pokrzepiającego posiłku, aby móc kontynuować rozkosz.

Tak Cię teraz postrzegam, Tulio. Jesteś mi jakby cieniem, odbiciem w zwierciadle czy oszlifowanym klejnotem. Ten cień już mnie nie kusi, jak to było zimą w Aleksandrii, kiedy na próżno chciałem Cię zapomnieć. Czym innym pochłonięte są teraz moje myśli i nie ma w tym mego udziału. Już byś mnie nie poznała, Tulio, i chyba ja też nie poznałbym Ciebie. Odtąd będę pisał dla siebie, a nie do Ciebie, chociaż wysyłam Ci pozdrowienia. Będę pisał, aby badać siebie i wszystko, co mi się przydarza. Mój dobry nauczyciel na Rodos uczył, aby spisywać nie tylko to, co już przedtem przez kogoś zostało opisane, ale to, co widziałem na własne oczy i usłyszałem na własne uszy. Nie, teraz już nie piszę dla zabicia czasu i rozproszenia tęsknoty. Nie stajesz już blisko mnie, tylko oddalasz się coraz bardziej. I nie czuję z tego powodu przygnębienia, Tulio, nie czuję, abym coś utracił!

Nawet mnie nie obchodzi, czy kiedykolwiek ujrzysz to, co napisałem. Jednak pozdrawiam Cię. Dałaś mi przecież, oprócz rozkoszy i uniesienia, jedyną prawdziwą przyjaźń. Sprawy tego świata rozumiesz lepiej i doskonalej ode mnie. W gruncie rzeczy to Twoim manipulacjom zawdzięczam niezbyt uczciwie zdobyty testament, który uczynił mnie bogatym, wobec czego mogę żyć wedle własnej woli, nie słuchając nikogo i nikomu nie schlebiając. Jesteś mądra, drapieżna, żądna władzy, a przez ten rok zapewne jeszcze rozwinęłaś swoją sztukę. Nie zgorszyłabyś się słysząc te słowa. Przeciwnie, uznałabyś je za najlepszy komplement. Władzę twoich oczu, ust, szyi i ciała znasz najlepiej sama. Lecz nawet Twoje ciało nie wiąże mnie już z Tobą. Przepełniony jestem czym innym.

Brodaty, w zwykłych trzewikach na nogach i pasiastym żydowskim płaszczu na ramionach, pomaszerowałem znowu wczoraj do Bramy Wodnej. Ręce i paznokcie mam zaniedbane, nie postarałem się nawet o pumeks, żeby zetrzeć plamy z atramentu na palcach prawej ręki. Ja, przyzwyczajony do łaźni i ciepłej wody, myję się w zimnej wodzie, bo kiedy poszedłem do kąpieliska męskiego gimnazjonu przy placu Heroda, wyproszono mnie z uwagi na brodę. Nie depiluję ciała, które stało się ciałem zarośniętego barbarzyńcy. Ale nie martwię się i wcale nie cierpię z tego powodu. Chcę się wtopić w otoczenie, aby mi bardziej ufano, choć od czasu do czasu wracam do starych nawyków, w których wyrosłem.

Nie mogę przy tym powiedzieć, bym kochał to miasto albo ten naród. Wielokrotnie widziałem Świątynię, w blasku słońca lśniącą marmurem i złotem. Wieczorna zorza nadawała jej złowieszczą.baYwę. Wczesnym rankiem przypominała błękitnawy sen. Z ołtarzy ofiarnych wznosi się codziennie gęsty dym na cześć ich Boga. Ale ta Świątynia jest mi obca. Nie czuję do niej takiego nabożeństwa, jakie czują Żydzi. Nie jest dla mnie świętością. Większą i potężniejszą świętością była dla mnie świątynia Artemidy w Efezie. I Antiochia. I Rodos. I Ateny. Nie mówiąc już o Forum Romanum.

Nie, nie kocham tego miasta, którego lud wziął na siebie krew Jezusa. Kiedy wychłostany Jezus słaniał się, idąc na miejsce kaźni, a niewiasty jerozolimskie płakały nad nim, słyszano, jak powiedział, że powinny raczej płakać nad sobą i swoimi dziećmi. Nic nie mogę na to poradzić, że gdy patrzę na Świątynię, ogarnia mnie przeczucie nieszczęścia. Pamiętne trzęsienie ziemi z góry na dół rozerwało w niej zasłonę na pół, a drugie trzęsienie zburzyło wiele stopni wiodących do przybytku. To znamienne znaki ostrzegawcze.

Tak więc pod wieczór poszedłem do Bramy Wodnej. W ciasnych uliczkach roił się tłum, rozbrzmiewały wszystkie języki świata, pobrzękiwały dzwoneczki wielbłądów, ryczały osły. Święte miasto żydowskie zajmuje godne miejsce wśród innych stolic, ale czuję do niego odrazę i żal.

Pod wieczór, po skończonej pracy, wszystkie miasta są dla cudzoziemca jednakowo smutne. Wolność i niezależność od drugiego człowieka to bardzo cenne wartości, lecz wieczorem w obcym mieście samotność jest gorzkim darem.

Serce żarzyło mi się cichym oczekiwaniem, choć poczucie samotności drążyło myśli. Równocześnie cały byłem radością, jako że miałem na co czekać. Wiem, że żyję w dniach oczekiwania na przekształcenie się świata. On powstał z grobu, jego Królestwo wciąż jest na ziemi. Tylko nieliczni o tym wiedzą i wierzą w to, a i oni wątpią w sercu, bo nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego. Ja też wątpię, ale wątpię wierząc, mając nadzieję, oczekując, że wydarzy się coś, co wszystko wyjaśni.

Przy bramie siedziało już tylko kilku żebraków, którzy nie znali mnie, a ślepca nie dostrzegłem nigdzie. Spod arkad wyszły kobiety niosące na głowach odwrócone dzbany i zawzięcie trajkoczące między sobą. Nawet nie pofatygowały się, by unieść rąbków szat i przysłonić usta, tak im byłem obojętny.

Niebo zgranatowiało. Mrok gęstniał. Zabłysły trzy gwiazdy. Wartownicy zapalili pochodnię żywiczną, tkwiącą w uchwycie przy bramie. Ogarniało mnie zniechęcenie. Tak się przygotowywałem, byłem gotów dzień w dzień wracać tu, do bramy, aby otrzymać znak! Miałem już zamiar wracać, ale jeszcze zwlekałem, bo właściwie było mi wszystko jedno, gdzie będę. I nagle spod arkad wynurzył się mężczyzna. Na ramieniu niósł dzban, który podtrzymywał ręką, lecz nie tak umiejętnie jak kobiety. Szedł powoli, patrząc pod nogi, aby się nie potknąć. Kiedy zniknął za zakrętem stromo pnącej się w górę uliczki, poszedłem w ślad za nim. Uliczka zmieniła się w płaskie schody. Słyszałem, jak ciężko stąpa i dyszy pod ciężarem dzbana. Szedłem kilka kroków za nim.

Szliśmy długo. Bez pośpiechu wchodziliśmy coraz głębiej w górną część miasta. Zauważyłem, że skręca w różne strony, jakby kluczył. W odludnym zaułku postawił dzban na ziemi, podtrzymał go ręką, oparł się o ścianę i czekał. Podszedłem bliżej i zatrzymałem się nic nie mówiąc. Długo tak staliśmy obok siebie, opierając się o ścianę. Wreszcie odsapnął, odwrócił się do mnie, pozdrowił i zapytał:

– Czy zabłądziłeś?

– Pokój tobie – odrzekłem.-Dróg jest wiele i wiele prowadzi na manowce.

– Są tylko dwie drogi – zauważył filozoficznie. – Jedna prowadzi do życia, druga ku śmierci.

– Dla mnie istnieje tylko jedna droga. Własnymi siłami jej nie znajdę, ale mam nadzieję i ufam, że ktoś mi pomoże.

Bez słowa podniósł dzban na ramię i ruszył w drogę. Szedłem obok niego, czemu się nie sprzeciwiał. Po chwili zaproponowałem:

– Schody są strome. Czy mogę ci pomóc? Bo znowu się zasapiesz.

– Dostałem zadyszki nie od ciężaru dzbana wody, tylko ze strachu. Nie sądzę, aby z tego wynikło coś dobrego.

Pozwolił mi wziąć dzban, który wcale nie wydał mi się ciężki, sam zaś szedł przede mną i ostrzegał przed nierównościami, abym się nie potknął. Zaułek był brudny i śmierdział moczem. Powalałem buty.

Dom, do którego doszliśmy po schodach, był duży i najwyraźniej zamożny. W świetle gwiazd nie widziałem zbyt dobrze. Mój przewodnik zastukał do bramy, którą natychmiast otworzyła jakaś kobieta. Bez słowa zabrała ode mnie dzban i złożyła pełen szacunku ukłon owemu mężczyźnie, który najwidoczniej nie był sługą, jak myślałem.

Służąca zaprowadziła mnie na wewnętrzny dziedziniec ocieniony drzewami. Naprzeciw wyszedł młody chłopiec, może piętnastoletni, powitał mnie powściągliwie:

– Pokój tobie. Ojciec i stryj udali się do swoich pokojów, pozwól więc, że zaprowadzę cię do sali gościnnej. Chcesz umyć ręce?

Nie czekając na odpowiedź służąca szczodrze wylała na moje ręce wodę z dzbana, który przyniosłem, jakby chciała pokazać, że w tym domu nie brakuje wody. Chłopiec wyciągnął do mnie ręcznik i rzekł:

– Nazywam się Marek. – Wycierając mi ręce z takim zapałem, jakby go rozpierało poczucie własnej ważności, dodał: – Byłem tej nocy z Mistrzem, kiedy przyszli go aresztować. Nagi wyskoczyłem z łóżka, żeby go ostrzec, bo wiedziałem, że przebywa w ogrodzie Getsemani. Mnie też złapali, ale zostawiłem w ich rękach prześcieradło i goły uciekłem.

– Przestań trajkotać, Marku – łagodnie ostudził jego zapał mój przewodnik. Ale i on pozbywszy się w bezpiecznym miejscu bojaźni, był pełen cichego entuzjazmu. – Nazywam się Nataniel. Nie widzę powodu, by skrywać przed tobą moje imię. Spotkałem go na drodze do Emmaus tego samego dnia, kiedy rano wyszedł z grobu.

– Ale go nie poznałeś – ze swadą wtrącił chłopiec, a Nataniel uspokajająco położył mu rękę na ramieniu.

Marek ufnie wziął mnie za rękę chłopięcą, nie przywykłą do fizycznej pracy dłonią. Wprowadził mnie schodami na płaski dach, a stamtąd do ogromnego pomieszczenia, słabo oświetlonego lampą. W kątach sali zalegał mrok; na środku stał wielki stół, a wokół niego dużo miękkich siedzisk. Widocznie urządzano tu ludne przyjęcia.

W półmroku oczekiwali dwaj mężczyźni. Stali ramię w ramię obok siebie w zupełnej ciszy. Jednego z nich poznałem. Był to ów młody Jan, którego widziałem w towarzystwie niewiast pod krzyżem. Patrzyłem na niego w słabym świetle lampy, ale dostrzegłem niewysłowioną czystość tej młodej twarzy. Drugi mężczyzna był starszy, miał czoło poorane zmarszczkami i wpatrywał się we mnie podejrzliwie.

– Pokój wam – powiedziałem.

Nie odpowiedzieli. Po dłuższej chwili Jan pytająco spojrzał na starszego mężczyznę, zachęcając go do mówienia, tamten jednak nadal nieufnie oglądał mnie od stóp do głów. Milczenie stawało się przytłaczające. Przerwał je Nataniel, mówiąc usprawiedliwiająco:

– Szedł za dzbanem.

– Szukam jedynej drogi – zapewniłem gorliwie w obawie, że ci dwaj odtrącą mnie.

Podejrzliwy mężczyzna widocznie uznał, że wystarczająco długo mnie lustrował, skinął przyzwalająco ręką i rozkazał:

– Natanielu i Marku, wyjdźcie i pilnujcie podwórka, żeby nikt tu nie wszedł. – Wielkim kluczem zamknął za nimi drzwi i rzekł:

– Pokój tobie, cudzoziemcze. Czego chcesz od nas? Boję się, że droga, której szukasz, jest dla ciebie zbyt wąska.

– Och, Tomaszu – rzekł z wyrzutem Jan – zawsze każdego podejrzewasz. – I zwrócił się do mnie pogodnie: – Kto szuka, ten znajdzie, a kto puka, będzie mu otworzone. Mówiono nam, że jesteś cichy i pokornego serca. Stukałeś gorliwie. Dlatego otworzyliśmy ci bramę.

Wskazał mi siedzisko i sam usiadł naprzeciw, patrząc na mnie serdecznie przejrzystymi jak kryształ oczyma. Po chwili wahania Tomasz również usiadł i rzekł:

– Jestem jednym z tych dwunastu, o których ci opowiadano. On sam nas wybierał na apostołów i towarzyszyliśmy mu. Jan jest z nas najmłodszy. Muszę na niego uważać, bo jest prostoduszny. Nie oskarżaj nas o zbytnią ostrożność. Sam wiesz, że rada spreparowała oskarżenia również przeciwko nam. Twierdzi, że zawiązaliśmy spisek i chcemy spalić Świątynię. Oskarża się nas, że zamordowaliśmy tego spośród nas, który zdradził. Czemu nie miałbym się przyznać, że między sobą kłóciliśmy się o ciebie? Byłem ci najbardziej przeciwny, poza Piotrem, który nie chce nawet słyszeć o tobie, bo jesteś cudzoziemcem. Ale Maria Magdalena przemawiała za tobą.

– Znam go – bronił się Jan. – Na własne oczy widziałem go przy krzyżu i wiem, że nie przyłączył się do szyderców.

– Ja też cię widziałem, a i słyszałem o tobie – rzekłem. Trudno było na niego nie patrzeć, bo nigdy nie widziałem tak urodziwej, tak promiennej twarzy. I nie była to uroda marmurowego posągu, nie, malowała się na niej żywość myśli i namiętność, a jednocześnie spokój i ciepło, które promieniowało ku mnie.

– Więc czego chcesz od nas? – spytał nieprzychylnie Tomasz.

Pomyślałem, że chce osłaniać przed obcym wspólną tajemnicę apostolską, i rzekłem pokornie:

– Proszę tylko, abyście mi wskazali drogę.

– Zanim Jezusa zatrzymali – Tomasz mimo woli spojrzał na Jana

– zapewnił nas, że w domu jego Ojca jest dużo miejsca. Powiedział, że idzie szykować te miejsca dla nas, dla tych dwunastu, chyba myślał o nas, chociaż Judasz go potem zdradził. A on rzekł: „Znacie drogę, jaką ja idę." – Potarł pomarszczone czoło, w oczach miał wyraz zagubienia. – Wtedy powiedziałem, że nie wiemy, dokąd idzie. Skąd więc możemy znać drogę? Teraz ty, cudzoziemcze, pytasz mnie o drogę, a przecież ja jej nie znam.

– Tomaszu, Tomaszu, ależ on ci odpowiedział! – przypomniał Jan. – Rzekł, że sam jest drogą, tak właśnie, drogą i prawdą. Nie możesz twierdzić, że nie znasz drogi!

Lecz zdenerwowany Tomasz zerwał się na równe nogi, pięścią uderzył o drugą dłoń i krzyknął:

– Co to znaczy? Nie rozumiem, wytłumacz mi!

Jan wyraźnie miał ochotę wyjaśnić, ale chyba się mnie krępował. Po namyśle wtrąciłem się do rozmowy, mówiąc:

– Trzeciego dnia wstał z grobu.

– No właśnie – podchwycił Jan. – Maria Magdalena przybiegła i powiedziała, że głaz odsunięty jest z wejścia. Pobiegliśmy tam, Piotr i ja, i zobaczyliśmy pusty grób.

– Tak, tak – ironizował Tomasz – Maria Magdalena widziała aniołów i ducha ogrodnika.

– Ogrodnika? – zapytałem z przestrachem i zadygotałem.

– E tam, babskie gadanie – ciągnął Tomasz, nie zwracając uwagi na moje zdenerwowanie. – Podobnie Nataniel i ten drugi, gdy szli do Emmaus. Nawet go nie poznali!

– W tym pokoju zjawił się nam tego samego wieczoru, kiedy przerażeni siedzieliśmy za zamkniętymi drzwiami – rzekł Jan z pełnym przekonaniem. – Był z nami, mówił do nas i coś nam zaproponował, o czym ledwie można się ośmielić myśleć, nie mówiąc o tym, by opowiadać obcemu. Zapewniam cię, zjawił się u nas żywy i odszedł tak samo, jak przyszedł, i myśmy uwierzyli.

– Pewnie, że tak – szydził Tomasz. – Jesteście tak samo nieprzytomni jak Nataniel i ten drugi, jak Maria. Mnie tam nie było i nie wierzę w takie widzenia. Nie uwierzę, jeśli na własne oczy nie ujrzę śladu po gwoździach w jego rękach i nie włożę palca w miejsce gwoździ. Nie, nie uwierzę! To moje ostatnie słowo!

Te jego słowa i niewiara tak zmartwiły Jana, że zasłonił twarz. Ale nie zaprotestował. Myślę, że zwątpienie Tomasza podkopało wiarę tych, którzy na własne oczy widzieli, lecz teraz po cichu zaczęli się w ogóle bać widzeń. Ogarnęła mnie dziwna radość i rzekłem zdecydowanie:

– Nie potrzebuję widzieć, żeby uwierzyć. I tak wiem, że zmartwychwstał i wciąż jest na ziemi. Będę cierpliwie czekać. W tych dniach już się wydarzyły i na pewno jeszcze wydarzą takie rzeczy, jakich dawniej nie było.

– Przecież nie jesteś synem Izraela – złośliwie wtrącił Tomasz – chociaż nosisz przy płaszczu frędzle prozelity. Zastanawiam się, dlaczego tak uparcie nas szpiegujesz? Boję się twoich zamiarów. Wiem, że byłeś gościem namiestnika w twierdzy Antonia. Chyba chcesz zapędzić nas w pułapkę, żebyśmy sami siebie doprowadzili do drzewa krzyża albo do ukamienowania we wnęce muru. – Wykręcając guzowate palce niespokojnie wpatrywał się przed siebie i ciągnął: – Czy kiedyś widziałeś, jak kamienują człowieka? Ja widziałem i nie chciałbym doświadczyć tego na własnej skórze. W każdym razie nie teraz, kiedy Jezus umarł, i to niezależnie od tego, czy grób był pusty czy nie.

– To co jeszcze robisz w Jeruzalem? – spytałem niegrzecznie.

– Czemu szybciutko nie ruszysz w drogę i nie wracasz do domu, do roboty? Na co czekasz?!

Jego spojrzenie przygasło. Robił takie wrażenie, jakby przywykł do słuchania rozkazów i nie mógł się bez nich obejść. Przesuwając palcami po płaszczu rzekł obronnym tonem:

– Przecież nie mogę odejść sam. Moim zdaniem tracimy tu tylko czas. Najrozsądniej byłoby na jakiś czas iść gdzieś na pustynię, a potem każdy powinien wrócić do swojego domu. A my tylko gadamy tak i siak, kłócimy się i nie możemy wspólnie się na nic zdecydować.

– Nie masz już domu, skoro Mistrz cię wybrał – przypomniał Jan, spoglądając na niego przejrzystymi oczyma. – Sam porzuciłeś narzędzia i poszedłeś za nim. Kto ogląda się za siebie i opuści rękę na uchwyt pługa, nie jest godny jego królestwa. On sam tak powiedział. Nie, Tomaszu, nie ma dla nas powrotu do dawnego życia.

– Jakie jest jego królestwo? – spytałem pospiesznie.

– Z pewnością nie takie, jak myśleliśmy, cudzoziemcze – odparł Tomasz, żartobliwie potrząsając głową. Znowu pięścią walnął o dłoń i krzyknął w bezsilnej wściekłości: – Czyż nie byłem gotów zamienić płaszcza na miecz i umrzeć razem z nim i w jego obronie? Boże, zmiłuj się, przecież on, syn Boży, miał władzę i moc, aby zrobić, co chciał. Tymczasem bez słowa, jak baranek, pozwolił przybić się do krzyża i zostawił nas na pastwę losu, a my nie wiemy, w co wierzyć i dokąd się zwrócić. – Po chwili dorzucił: – Kiedy człowieka kamienują, z ust płynie mu krew, z nosa wali krew i smarki, krzyczy i płacze, kał i mocz ciekną po jego szatach, zanim wyzionie ducha. Dlaczego sami poddaliśmy się takiemu losowi, kiedy on nas opuścił?

– Wszyscy byliśmy jednakowo słabi, gdy nadeszła owa chwila

– rzekł Jan z przekonaniem, łagodnie dotykając jego ramienia.

– Pamiętaj, że obiecał przysłać nam obrońcę.

Tomasz go szturchnął, jakby tymi słowy Jan wyjawił jakąś ich tajemnicę, i chcąc zatrzeć wrażenie, jakie na mnie wywarły, mówił gorączkowo:

– Łatwo ci mówić, Janie. Nie przeszedłeś twardej szkoły życia. Byłeś pupilkiem ojca, ty i twój brat, komenderowałeś starszymi od siebie. A ja, kiedy mnie wezwał, poszedłem za nim, by bronić pracujących i ciemiężonych. Ale jaką korzyść przyniosła ciemiężonym jego absurdalna śmierć, tego nie mogę pojąć. Wystawił tylko siebie i nas na pośmiewisko rady i Rzymian.

Nie udało mu się jednak zwieść mnie na manowce. Zaciekawiony spytałem:

– Co powiedziałeś o obrońcy?

Patrzyli na mnie w milczeniu. Mieli zupełnie różne rysy twarzy, a jednocześnie było w tych rysach coś identycznego, co je łączyło. Przez to ich milczenie poczułem się nieodwołalnie wykluczony z ich kręgu. Przypomniałem sobie słowa Marii Magdaleny o wyglądzie wybranych apostołów i teraz zrozumiałem ich sens. Wiedziałem, że w tłumie ludzi rozpoznałbym po twarzach nie tylko tych dwóch, których spotkałem, ale i wszystkich pozostałych apostołów, choć ich nigdy nie widziałem.

Milczenie się przeciągało i zrozumiałem, że mimo dobrej woli Jana uznano mnie za intruza. Powiedziałem więc bezradnie:

– Dobrze wam życzę. Nie jestem obrzezanym Żydem i nie zamierzam nim zostać. Ale słyszałem, że Jezus był miłosierny również dla Samarytan, których Żydzi odrzucają. Podobno uzdrowił nawet sługę dowódcy garnizonu rzymskiego w Galilei, ponieważ ten uwierzył w jego wszechmoc. Ja także wierzę w jego władzę i moc. Wierzę, że nadal żyje i przyjdzie jeszcze do nas. Jeśli tak, to błagam was, nie zostawiajcie mnie w ciemnościach. Na pewno mu nie zaszkodzę! Jakże człowiek może zaszkodzić mężowi, który po wstaniu z grobu wchodzi i wychodzi przez zamknięte drzwi? Wam też nie chcę wyrządzić szkody. Przeciwnie, jeśli będę mógł, pomogę wam. Mieszkam w pokoju gościnnym Karanthesa, syryjskiego kupca, w pobliżu pałacu Hasmoneuszy. Mam znaczny majątek i gotów jestem wam pomóc również materialnie, jeśli będzie trzeba.

– Udowodnij to – rzekł Tomasz, wyciągając pełną odcisków rękę.

– Takiej pomocy nie potrzebujemy, przynajmniej na razie – odrzucił moją propozycję Jan. – Moja rodzina jest zamożna, Mateusz też nie jest biedny, a Mistrz miał bogatych zwolenników, którzy opłacali nasze wędrówki, kiedy sami nie mogli mu towarzyszyć. Nie, nie, ani chleba, ani odzienia nie potrzebujemy, tylko i wyłącznie tego, co on sam mógł nam ofiarować. Jeśli jeszcze wróci, nie zapomnę o tobie. Ale nie mogę cudzoziemcowi zdradzać tajemnic, które nam powierzył.

– Boję się, że popełniliśmy błąd, słuchając Marii. Ta ciekawość obcego brzydko mi pachnie – stwierdził Tomasz i odwracając się do mnie zagroził: – Pamiętaj, że kiedy chodziliśmy z nim, mieliśmy moc uzdrawiania chorych i wypędzania szatana. Teraz nasza moc być może jest słabsza, ale strzeż się! To nas wybrał do grona. Dopuszczaliśmy do niego, kogo chcieliśmy, i nie dopuszczali, kogośmy nie chcieli. Skoro nawet jeden z naszej dwunastki okazał się zdrajcą, to jak możemy mieć zaufanie do kogokolwiek z zewnątrz?

– Nie boję się ciebie ani twojej mocy – oświadczyłem. – Nie słyszałem, aby Jezus wykorzystał swoją moc nawet przeciwko tym, którzy go prześladowali, a ja przecież gorliwie go poszukuję.

– Och, co za wiedza! – kpił Tomasz. – Przecież w gniewie tak przeklął drzewo figowe, że uschło na naszych oczach, ponieważ nie znalazł na nim ani jednej dojrzałej figi. A wtedy nawet nie była na to pora.

– Raczej nie zrozumieliśmy, co miał wtedy na myśli – rzekł Jan.

– To była przypowieść, której nie pojęliśmy.

– On ludowi przedstawiał przypowieści, nam wszystko otwarcie wyjaśniał. Ale jeśli wtedy nie rozumieliśmy, to jak teraz możemy pojąć? Dlatego byłoby najlepiej, gdybyśmy zaraz wyjechali z Jeruzalem.

– Niechaj będzie, jak chcesz – powiedziałem, zmęczony jego uporem i groźbami. – Przykro mi, że zawracałem wam głowę, gdy i bez tego macie dość kłopotów. Wyjechałem z Aleksandrii, aby szukać władcy świata, o którego narodzeniu mówiło wiele przepowiedni. Bo musicie wiedzieć, że znają je i inne narody, nie tylko Żydzi. Symptomy koniunkcji, czyli połączenia gwiazd będącego zwiastunem jego narodzenia, obserwowano zarówno w Rzymie, jak i w Grecji. W Jezusie Nazarejskim, którego ukrzyżowano jako króla żydowskiego i którego śmierci stałem się naocznym świadkiem, odnalazłem władcę świata. Ale jego Królestwo jest inne, niż myślałem, i przypuszczalnie inne, niż wyście sądzili. Nie wierzę, abyście mogli mi przeszkodzić w odszukaniu drogi do Królestwa, o którym przekonało mnie jego zmartwychwstanie.

Łzy rozczarowania zapiekły mnie pod powiekami, odwróciłem głowę i przez te łzy patrzyłem na wielki pokój, którego kąty zasnuwał mrok. Na krótką chwilę ogarnęło mnie takie samo uczucie czyjejś obecności, jakie przeżyłem w domu Łazarza. Teraz wcale nie śniłem, przeciwnie, umysł miałem czujny i chłonny. Ogarnęła mnie ochota, by głośno wzywać go i powołać się na jego imię, jak uczyniłem w towarzystwie ślepca, kiedy kamień przemienił się w ser w jego ręku. Ale obawiałem się postąpić tak w obecności tych dwóch mężczyzn. Przecież oni musieli znać jakieś tajemnice. Z pewnością zanim Jezus poszedł na śmierć, nauczył ich misterium, przez które miał spełnić się cel jemu jednemu wiadomy, dla nich jeszcze niepojęty.

Nie, jego imienia nie śmiałem głośno wzywać. Pokornie pożegnałem się i odwróciłem, aby wyjść. Tomasz poszedł przede mną chcąc otworzyć drzwi, ale na próżno kręcił wielkim drewnianym kluczem i przyciskał zasuwę. Szarpnął drzwiami i znowu kręcił kluczem – i nic.

– Te drzwi wypaczyły się i zaklinowały we framudze – mruczał ze złością.

– Nie szarp ich z taką wściekłością, bo zepsujesz zamek – ostrzegł Jan i poszedł mu pomóc. Ale też nie udało mu się otworzyć. Obydwaj ze zdziwieniem, a zarazem podejrzliwie popatrzyli w moją stronę, jakby to była moja wina, że nie mogą otworzyć drzwi. Poszedłem więc im pomóc, choć nie mam doświadczenia z drewnianymi zamkami i kluczami. Przekręciłem klucz i zamek odskoczył. Owionęło mnie chłodne nocne powietrze, a nad dziedzińcem ujrzałem rozgwieżdżone niebo i kometę, która złotą wstęgą przeleciała po niebie.

Zatrzaśnięte drzwi i lot komety odczytałem jako znak, że Jezus i jego Królestwo nie chcieli, abym się znalazł poza ich zasięgiem, choć życzyli sobie tego apostołowie. Bo oni nie dostrzegli w tym żadnych znaków. Tomasz ciągle obracał klucz w zamku i mruczał do siebie, że on, biedny człowiek, nie jest przyzwyczajony do kluczy i zamków, ponieważ nie posiada rzeczy, które warto by zamykać.

Obydwaj zostali na górze. Schodami podążyłem na dziedziniec, gdzie wyszedł mi na spotkanie Marek i zapytał z troską:

– Czy będziesz umiał trafić do siebie, cudzoziemcze? Już się zaczęła druga warta nocna.

– Nie martw się o mnie i o moje zdrowie. Wprawdzie zdyszany ze strachu Nataniel prowadził mnie tutaj okrężną drogą, abym nie wiedział, dokąd idziemy, ale sądzę, że znajdę drogę do dolnego miasta i mego gospodarza. Kierunek wyznaczą mi gwiazdy, a gdy znajdę teatr i forum, to one będą drogowskazem.

– Ojciec i stryj powierzyli mi funkcję gospodarza na czas twojej wizyty – oświadczył Marek z dumą. – Nie poczęstowałem cię niczym, bo apostołowie nie zgodziliby się spożyć z tobą posiłku, ponieważ jesteś Rzymianinem. Pozwól mi dopełnić obowiązku gościnności przez odprowadzenie cię do domu.

– Jesteś młody – zaprotestowałem z uśmiechem – i potrzebujesz dużo snu. I tak przeze mnie długo czuwałeś.

– W takie noce sen nie przychodzi łatwo – zapewnił Marek.

– Zaczekaj chwilkę, wezmę tylko płaszcz.

Zaspana służąca łajała go przy bramie, ale Marek zaśmiał się, poklepał ją po twarzy i razem ze mną wyśliznął się na ulicę. Zauważyłem, że dla bezpieczeństwa wziął ze sobą laskę obciążoną ołowiem. To nie było najmilsze odkrycie, choć nie obawiałem się dorastającego młodziana. Prowadził mnie z ufnością prostą drogą w dół. Nie zauważyłem, by próbował wprowadzić mnie w błąd i utrudnić odnalezienie domu, w którym gościłem, choć początkowo podejrzewałem go o takie zamiary. W ciemniejszych miejscach prowadził mnie za rękę, żebym się nie potknął. Widziałem, że ma wielką ochotę na rozmowę, ale nie odważył się przerwać milczenia, ponieważ byłem bardzo nachmurzony, choć w głębi serca także pragnąłem pogadać. W końcu spytałem:

– Ty też znałeś Jezusa Nazarejskiego?

– Oczywiście, że go znałem – zapewnił Marek, mocno ściskając moją rękę. – Pomagałem przy szykowaniu i podawaniu wieczerzy, gdy razem z apostołami spożywał paschalnego baranka, zgodnie ze zwyczajem pustelników, w wigilię szabatu. To był jego ostatni wieczór. I wcześniej też widziałem go i pozdrowiłem jako syna Dawida, kiedy wjeżdżał na grzbiecie osiołka do Jeruzalem. To mój ojciec podstawił osiołka w określone miejsce, żeby uczniowie mogli go znaleźć. Ludzie rozścielali przed nim swoje szaty na drodze, powiewali liśćmi palmowymi i wołali mu „Hosanna". Dzięki mojemu ojcu i stryjowi dostał za darmo do swojego użytku tę salę na górze.

Moja ciekawość wzrosła, więc spytałem:

– Kim jest twój ojciec? Dlaczego czynił przysługi Jezusowi, nie bojąc się rady?

– Mój ojciec – cicho powiedział Marek i zasępił się – nie życzy sobie, żeby wymieniać jego nazwisko w związku z tą sprawą. Jest bogaty, ale należy do cichych i to chyba cisi prosili go o opiekę nad królem. Jezus nie chciał narazić mego ojca na przykrości, gdyby aresztowano go w naszym domu. Dlatego udał się na noc do Getsemani. Zdrajca Judasz znał oczywiście nasz adres i najpierw przyprowadził ich tu. Dobijali się do bramy, mieli pochodnie i broń. Wtedy wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem, żeby Jezusa ostrzec. Mój ojciec mógł bronić się przed radą stwierdzeniem, że stale wynajmuje ten duży pokój na wesela i uczty. Ponadto ma przyjaciół wśród starszych gminy. Oni chyba dobrze wiedzą, że po nadejściu mroku Galilejczycy ściągają ze swych kryjówek do domu ojca, ale nie chcą już powiększać zamieszania i prześladować ich po tak straszliwej zbrodni na synu Bożym.

– Czy on był synem Bożym? – zapytałem, chcąc wybadać młodzieńca.

– To jasne, że był synem Boga i pomazańcem! Tylko wysłaniec Boga mógł czynić takie cuda jak on. Wstał z grobu i żyje, chociaż umarł. Mój stryj Nataniel nawet jadł razem z nim. A przecież nieboszczycy ani duchy nie jadają! Jasne, że on żyje.

W głębi serca czułem sympatię do tej prostej chłopięcej wiary, ale rozum kazał mi powiedzieć z ukrytym sarkazmem:

– Nadmiar wiedzy chyba nie obciąża ci mózgu, skoro tak gorąco wierzysz we wszystko.

– Umiem czytać i pisać po grecku i trochę po łacinie – bronił się chłopiec. – Mój ojciec prowadzi interesy na Cyprze, a nawet w Rzymie. Nie jestem nieukiem. Pamiętaj, że widziałem go wiele razy i słuchałem, gdy mówił. Raz nawet położył rękę na mojej głowie, kiedy przyszedł do naszego domu. Tobie jest trudniej uwierzyć, bo widziałeś go tylko wtedy, gdy umierał. Ja widziałem go w dniach chwały i mocy.

Doszliśmy już do muru oddzielającego górną część miasta od dolnej. Przystanęliśmy przy bramie, w której swego czasu spotkałem Marię z Beeret. Powiedziałem Markowi, że od tego miejsca z łatwością trafię do domu, ale nie ruszałem się z miejsca, a i Marek nie chciał rozstać się ze mną. Obydwaj zobaczyliśmy kometę, która znowu przeleciała przez niebo.

– Nawet gwiaździste niebo jest niespokojne w te dni – rzekłem.

– Coś się wkrótce wydarzy. Być może dni jego władzy dopiero się zaczynają, chociaż nie potrafimy tego teraz zrozumieć.

Marek nie żegnał się ze mną ani nie wracał do domu. Nieśmiało przesuwał rękami po płaszczu i dźgał laską ziemię pod swymi nogami.

– Dziwię się tylko – powiedziałem – dlaczego Nataniel nie poznał go od razu, a Maria Magdalena dopiero wtedy, gdy zawołał ją po imieniu.

– Bo niczego takiego nie spodziewali się – bronił ich Marek.

– Także za życia był inny w rozmaitych sytuacjach. To trudno wytłumaczyć. On miał jakby oblicza wszystkich ludzi. Każdy, kto w niego wierzył, widział w nim kogoś, kogo kiedyś kochał. W jego twarz trudno było patrzeć. Oczy miał przedziwne… Wiele razy widziałem, jak starzy ludzie natychmiast schylali głowy, kiedy spojrzeli mu w twarz.

– Chyba masz rację. Widziałem, jak cierpiał na krzyżu, wcześniej nic o nim nie wiedziałem. To prawda, że było wtedy prawie ciemno, ale nie mogłem mu się przypatrywać. Myślałem, że to przez szacunek dla cierpienia, ale chyba nie mógłbym patrzeć, choćbym chciał. I nie dziwię się, bo był synem Boga. Nawet wartownicy to przyznali, kiedy ziemia zatrzęsła się w chwili jego śmierci. Nie potrafiłbym powiedzieć, jak wyglądał. Tylko szkoda – ciągnąłem, dając ujście swemu rozgoryczeniu – że wybrał takich prostaków na apostołów. Oni nie mają prawa odmawiać spotykania się z ludźmi! To jest błąd, źle robią. Przesadzają, bo pewno chcą zachować wyłączność na jego misterium. Podzielam twoje zdanie: nie sądzę, by ich prześladowano, choćby nawet wyszli z ukrycia.

– Sądzę, że się mylisz – odpowiedział Marek po namyśle. – Jest w nich coś, czego nie mają inni ludzie. Myślę, że bez żadnych trudności mogli patrzeć na niego. Apostoł Jan na pewno patrzył mu w oczy, bo Jezus Jana bardzo kochał. Przestań na nich narzekać, cudzoziemcze!

– Wyczułem uśmiech w jego głosie, gdy mówił dalej. – To prawda, że trudno ich zrozumieć. Mój ojciec też bywa zmęczony ich kłótniami i zawiściami. Szczególnie Piotr, ten najwyższy, jest żądny władzy i kłóci się z niewiastami, które przecież ich karmią i ukrywają. Jest taki duży i silny, ale bardzo dziecinny. Galilejczycy w ogóle są inni niż mieszkańcy Jeruzalem. Nie rozumieją subtelności Pisma. Ci wieśniacy patrzą na wszystko bardzo konkretnie. – Po chwili jeszcze dodał:

– Zgadzam się, że są gburami i za jego życia rzeczywiście nie wszystkich dopuszczali do niego. Teraz też ktoś chciał z nimi mówić, ale go nie przyjęli, ponieważ uznali, że nie jest prawym synem Izraela.

– Opowiedz dokładniej – poprosiłem zaciekawiony.

– Czy słyszałeś, że kiedy Jezus niósł krzyż, przyszła chwila, że upadł na ziemię, bo już nie mógł go udźwignąć? – spytał Marek.

– Rzymianie wzięli przypadkowego mężczyznę, który akurat przyszedł z pola do miasta, i kazali mu nieść krzyż. Widocznie uznali go za zwykłego chłopa, a on jest właścicielem dużego majątku i szanowanym członkiem synagogi libertynów. Najpierw chciał skarżyć się na samowolę Rzymian, ale później odstąpił od tego zamiaru. Na początku w ogóle nie wiedział o procesie Jezusa, bo nie pochodzi z Jeruzalem, przyjechał z Cyreny i nie mieszał się do polityki. Kiedy dowiedział się, czyj krzyż niósł, zrozumiał sens tego brzemienia i chciał dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie od jtgo uczniów. Ale Piotr i jemu nie dowierzał! Zresztą wtedy wszyscy uczniowie strasznie się bali o własną skórę. Cyrenejczyk już do nich nie wrócił, aby pytać o drogę. Może spróbuj go odszukać i porozmawiać z nim. Skoro ten człowiek zrozumiał sens brzemienia krzyża, to można przypuszczać, że w czasie wspólnie odbywanej drogi krzyżowej Jezus powiedział mu coś wartego zapamiętania.

– Gdzie mógłbym znaleźć tego człowieka? – zapytałem.

– Nazywa się Szymon Cyrenejczyk. Zapytaj o niego w synagodze libertynów.

– Co to jest synagoga libertynów?

– Tam czytają Pismo po grecku – wyjaśnił Marek. – Założyli ją wzbogaceni wyzwoleńcy z Rzymu. Wspierają ją również ci, którzy przybywają z Aleksandrii i Cyreny, ponieważ są już tak mało Żydami, że nie rozumieją świętego języka. To bogata i wolnomyślna synagoga i nie nakłada na swych członków zbyt wielkich ciężarów. Sądzę, że i ciebie dobrze by tam przyjęli, gdybyś w szabat zechciał posłuchać Pisma w języku greckim.

– Dziękuję ci, Marku – powiedziałem, bo odpowiadała mi jego rada. – Uczniowie mnie odrzucili, abym sam szukał drogi. Możliwe, że ten Szymon też jej szuka. We dwóch łatwiej szukać niż w pojedynkę. Pokój tobie.

– I tobie pokój, przyjacielu namiestnika – rzekł Marek i dodał:

– Gdyby cię pytano, możesz chyba zapewnić, że nie knujemy żadnych tajnych zamysłów.

– Sam sobie jestem przyjacielem, innych nie mam – odparowałem ostro, bo zdenerwowałem się, że taki prostoduszny młodzieniaszek podejrzewa mnie o przekazywanie uzyskanych informacji Rzymianom.

– Gdyby jednak ktoś pytał, to będę mógł z całym przekonaniem zapewnić, że przynajmniej ci dwaj, których spotkałem dziś wieczór, nie są ani podpalaczami, ani wichrzycielami. Jednak nie sądzę, aby ktokolwiek o cokolwiek mnie pytał. Co się zaś tyczy Poncjusza Piłata, to będzie chciał o całej sprawie jak najszybciej zapomnieć.

– Pokój tobie – jeszcze raz powiedział Marek i na tym się rozstaliśmy. Tego wieczoru nic mi się więcej nie przydarzyło.

Nie musiałem chodzić do synagogi libertynów, żeby odszukać Cyrenejczyka. Mój gospodarz, Syryjczyk Karanthes, którego przypadkowo spytałem o Szymona, powiedział:

– Zaczekaj chwilę, zaraz ci opowiem o tym człowieku wszystko, co tylko zechcesz wiedzieć.

Kazał swemu synowi stanąć za ladą kramu ze starzyzną i zniknął w zaułku. Zaledwie zdążyłem ugasić pragnienie siedząc na progu domu, a on już wrócił i opowiadał:

– Ten Szymon swego czasu wzbogacił się w Cyrenie tak bardzo, że kiedy kilka lat temu przeniósł się do Jeruzalem, wykupił w okolicy miasta wiele pól, winnic i gajów oliwnych. Prowadzi także interesy w innych miastach Judei. Żyje jak Grek. Ludzie powiadają, że nawet chodzi do teatru i do kąpielisk gimnazjonu, więc mimo że nosi brodę, nie uważają go za prawowiernego Żyda. Niektórzy nawet twierdzą, że nie jest obrzezany, ale wobec jego majątku nikt nie kwapi się do sprawdzenia tego. Pisma przestrzega i świętuje w szabat. Przytrafiła mu się paskudna historia: Rzymianie gwałtem wyciągnęli go z tłumu i zmusili do niesienia krzyża tego buntownika, którego ukrzyżowano, gdyś tu przyjechał. Dotknęła go taka hańba, że od tego czasu zamknął się w swoim domu i z nikim nie chce rozmawiać.

Dokładnie opisał, jak mogę znaleźć dom Szymona Cyrenejczyka, a potem zapytał z chytrym uśmiechem:

– Czego od niego chcesz? Czy zamierzasz ulokować pieniądze w działkach rolnych, czy też pożyczyć pieniądze pod zastaw? Mogę podać ci wiele nazwisk ludzi znacznie lepszych w tych sprawach, a w żadnym razie nie polecam Szymona, który podobno własnoręcznie przynosi w płaszczu chrust do domu i poza chlebem i warzywami na nic sobie nie pozwala.

Te informacje były wyraźnie sprzeczne, więc moja ciekawość wzrosła i tym bardziej chciałem się spotkać z Szymonem Cyrenejczykiem. Mój syryjski gospodarz koniecznie chciał się dowiedzieć, czego ja właściwie oczekuję od tego człowieka, i okazywał troskę o mnie. Dlatego wbrew własnej woli w końcu przyznałem:

– Chcę go spotkać w związku z tym, co mu się przytrafiło. Pragnę się dowiedzieć, co wie o Jezusie Nazarejskim, królu żydowskim, którego krzyż niósł na plecach.

– Nie mów tak głośno o przykrych sprawach – ostrzegł Karanthes z przestrachem, pociągając mnie za połę płaszcza.

– Gościnnie przyjąłeś mnie w swym domu, więc nie chcę mieć przed tobą tajemnic. Mam podstawy, by wierzyć, że ukrzyżowany król żydowski był najbardziej zdumiewającym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek pojawiło się na ziemi, i że był synem Bożym. Jestem pewny, że trzeciego dnia powstał z grobu i nadal żyje, chociaż umarł. Dlatego chcę wiedzieć o nim wszystko, również to, co wie Szymon Cyrenejczyk.

– A niechże cię licho, w jaką biedę się wpakowałem przyjmując cię na mieszkanie – rzekł zdławionym głosem gospodarz. – Gdybyś nie był przyjacielem Adenabara, najlepiej bym uczynił pakując twoje manatki i wyrzucając cię na ulicę. O takich sprawach mówi się tylko szeptem i w czterech ścianach, a nie głośno i w takim miejscu, gdzie każdy może cię usłyszeć. Nie należy wierzyć w historyjki i przywidzenia głupich niewiast. Doszły mnie słuchy o tym, o czym mówiłeś, ale wierz mi, lepiej trzymać się z daleka od tych spraw, jeśli nie chcesz, żeby cię Żydzi zatłukli kamieniami. Czy nie wystarcza ci dobre i bezpieczne życie, wygodne łoże i smaczne jedzenie, które gotuje moja żona? Gdybyś nadużył wina i obrzygał cały dom, gdybyś przehulał cały majątek albo się łajdaczył jak Babilonczycy czy Grecy, wszystko bym ci darował, bo jesteś dobry i jeszcze młody. Ale nie pakuj się w sprawy bogów i żydowskich czarnoksiężników! Bo ściągniesz na siebie zagładę, stracisz dom i w końcu zgłupiejesz, jak to się nieraz przytrafiało tym, którzy uczyli się żydowskiej magii i próbowali zrozumieć ich Boga.

Mówił szczerze i z przejęciem. Widziałem, że dobrze mi życzy, poczułem więc potrzebę zwierzenia mu się, chociaż to tylko Syryjczyk:

– Nie mam najmniejszego zamiaru mieszać się do żydowskiej polityki. Szukam tylko drogi dla siebie. Choć jestem młody, doświadczyłem w życiu wiele i wszystkiego zakosztowałem. Filozofia mnie nie zaspokoiła, a rozkosze życia nie przyniosły zadowolenia. Podobnie jak inni zamożni, wykształceni i ciekawi życia ludzie uczestniczyłem w różnych misteriach, ale nie przyniosło mi to radości więcej niż udział w takich widowiskach teatralnych, w których widz jest równocześnie aktorem. Od czasu do czasu czuję brzemię, wyciska ono łzy z moich oczu i powoduje skurcze brzucha. Dlatego szukam drogi, którą, jak sądzę, wskazał Jezus Nazarejski, chociaż jeszcze tego nie rozumiem.

– Przyjacielu mój, Marku – rzekł Karanthes, ciężko westchnąwszy – pozwól nazywać się przyjacielem, chociaż jesteś obywatelem Rzymu i człowiekiem wykształconym. Nie odnosiłeś się do mnie ani do mojej rodziny dumnie i władczo, jak to potrafią lokatorzy. Nawet uśmiechałeś się do mojej żony i syna, a mnie traktowałeś jak sobie równego. Tego, o czym mówiłeś – myślę o udręce i niepewności – naprawdę doświadcza każdy człowiek żyjący w naszych czasach. Jest to tym dziwniejsze, że przecież Rzym przyniósł światu pokój, więc nikt uczciwy nie musi się niczego bać, wyjąwszy poborców podatkowych i mieszanie się do polityki. Gdybyś był żonaty i odpowiadał za żonę i dzieci, na pewno inaczej byś myślał. – Jego ręce drżały bezradnie, kiedy szukał odpowiednich słów dla wyrażenia swoich myśli. – To jest miasto żydowskiego Boga. Głęboko go szanuję i daję ofiary, jak ci już opowiadałem, ale nawet nie próbuję zrozumieć jego bezgraniczności i bezobrazowości, bo tylko głowa by mnie z tego rozbolała. Nam, cudzoziemcom zamieszkałym wewnątrz murów miasta, nie wolno trzymać nawet najmniejszego wizerunku naszych bogów, aby nas bronili, Rzymianie zaś nie mogą modlić się nawet do cesarza. Od czasu do czasu żydowska straż niespodziewanie przeszukuje mieszkania cudzoziemców i niszczy każdy napotkany wizerunek, a jego właściciela bez litości karze grzywną. Mądry cudzoziemiec musi więc poddać się opiece żydowskiego Boga i bać się go. Przerażające rzeczy o nim się opowiada, bo jest to Bóg groźny. Nie mieszaj się do jego spraw, Marku, byś nie poniósł szwanku na zdrowiu. Na pewno jeszcze nie w pełni dotarło do ciebie, że dla Żydów religia jest polityką, a polityka religią, że cokolwiek robią, nigdy nie odrywają się od religii. Ich Bóg czyha na nich wszędzie, nawet w wychodku, aby i tam zachowywali się wedle jego Prawa. Dlatego najlepiej chodzić na paluszkach i trzymać buzię na kłódkę.

– Jestem obywatelem rzymskim – rzekłem z dumą. – Żaden Żyd nie może mi zrobić krzywdy. Nie podlegam ich jurysdykcji. Gdyby nawet mnie oskarżyli o coś w związku z religią, prokonsul nie odważyłby się mnie osądzić, tylko odesłałby sprawę do Rzymu, przed oblicze cesarza.

– Powiadają, że cesarz nie mieszka już w Rzymie, tylko gdzieś na odległej wyspie – wtrącił niewinnie Karanthes. – Zamiast niego rządzi ktoś inny, człowiek chytry i chciwy, któremu trzeba płacić haracz.

Teraz na mnie przyszła kolej, by memu syryjskiemu gospodarzowi, zatkać ręką usta i z przestrachem rozejrzeć się, czy przypadkiem ktoś nie usłyszał jego słów.

– Gdybyś te słowa wypowiedział w Rzymie – ostrzegłem – o głowę by cię skrócili. Nie wymawiaj głośno imienia tego męża, bo myślę, że jego oczy i uszy sięgają do najodleglejszych krajów.

– Widać, że w Rzymie trzeba być ostrożnym po rzymsku, a w Jeruzalem po jeruzalemsku – zauważył Karanthes, spokojnie zdjąwszy moją rękę ze swoich ust. – Tutaj wymówione przez ciebie imię jest równie drażliwe jak w Rzymie imię tego drugiego.

Przez chwilę rozmyślał, rozglądając się dokoła, wreszcie przycupnął w kucki koło mnie, bo wciąż siedziałem na progu domu owinięty żydowskim płaszczem, i zaszeptał mi do ucha:

– Dopiero po wszystkim cudzoziemcy zrozumieli, jakiego wielkiego nieszczęścia uniknęliśmy dzięki szybkości działania sanhedrynu. W wigilię Paschy, nic o tym nie wiedząc, staliśmy nad kraterem ziejącego ogniem wulkanu. Lud okrzyknął go już królem, a powiadają, że skrycie wspiera go pewna pustynna gmina i tajny związek, który zwie się cichym. Podobno był plan, by w czasie Paschy podpalić Świątynię, to miał być znak dla narodu, obalić radę i utworzyć rząd spośród rzemieślników i chłopów. Chyba się domyślasz, że coś takiego byłoby pretekstem dla wtrącenia się Rzymian. Namiestnik już nawet skompletował rezerwowy legion z żołnierzy ze wszystkich garnizonów, a sam rozlokował się w twierdzy Antonia, nie ryzykując, jak dawniej, zamieszkania w pałacu Heroda. Kiedy buntowników pozbawiono przywódcy, musieli znów działać w ukryciu.

– Nie wierzę ci – rzekłem. – Ze wszystkiego, co słyszałem, wynika, że jego królestwo nie jest z tego świata.

– No tak, mówi się różne rzeczy – potulnie zgodził się Karanthes. – Ale musi być ziarno prawdy w tych pogłoskach. Nie ma dymu bez ognia, nie sądzisz?

– Sądzę, że to rada, kapłani i uczeni w Piśmie rozsiewają teraz takie pogłoski, żeby usprawiedliwić nikczemną, podłą zbrodnię – powiedziałem z przekonaniem. – On nie był taki. Mówiono mi, że kazał nadstawiać drugi policzek do bicia i zabraniał zło złem odpłacać. Moim zdaniem to jedyny sposób uwolnienia się spod władzy zła, które prowadzi do zemsty i znów do kolejnej zemsty, i jeszcze raz do zemsty.

– Więc niech ma żal do siebie – zauważył rozsądnie Karanthes.

– Kto działa tu, na ziemi, czyni cuda i głosi nauki, musi się podporządkować ziemskim prawom. Może wykorzystano go jako narzędzie dla zrealizowania czyjegoś celu, bo rzeczywiście tylko dobrze o nim opowiadali. Ale jedyne, co mogła zrobić rada żydowska, to wyciągnąć wniosek wedle rozsądnej polityki i oczywistych faktów, bo nie wypada uzdrawiać chorych, wskrzeszać umarłych i ogłaszać się synem Boga. Wiadomo, że ich Bóg nie ma i nawet nie może mieć syna! Właśnie tym różni się od innych bogów. To musiało wzbudzać niepokój polityczny. A gdyby nastąpił przewrót, do władzy dorwałby się najmocniejszy, a nie najcierpliwszy. Bądź pewien, że zanimbym zdążył uznać się za zwolennika nowego króla, mój sklepik już by spłonął, a córka leżałaby z zakrwawioną głową i rozrzuconymi nogami w ulicznym pyle.

Zastanowiłem się nad jego ostrzegawczymi słowami i nad wszystkim, co usłyszałem i czego doświadczyłem. Następnie z rozwagą powiedziałem:

– Wydaje mi się, że jego przewrót zaczyna się wewnątrz człowieka, a nie poza nim. Tym właśnie różni się od wszystkich innych. Ale jak to ma nastąpić, jeszcze nie wiem.

Karanthes wzniósł ręce na znak poddania się i rzekł:

– Dobrze ci tak mówić, bo nie jesteś żonaty. Rób, jak chcesz, tylko później nie mów, że cię nie ostrzegałem.

Udałem się do domu Szymona Cyrenejczyka, który wznosił się w wąskim zaułku i zewnętrznie nie różnił od innych miejskich domów. Brama wejściowa była zamknięta na klucz, choć przyszedłem w środku dnia. Musiałem długo się dobijać, zanim przyszła służąca, otworzyła bramę i szybko nakryła głowę, gdy mnie zobaczyła. Pozdrowiłem ją i spytałem o gospodarza, a ona rzekła:

– Jest chory, leży w ciemnym pokoju i nie chce nikogo widzieć.

Podałem swoje nazwisko, powołując się na bankiera Arystenosa, a na końcu powiedziałem:

– Twój pan na pewno będzie się chciał spotkać ze mną, bo przychodzę pomówić z nim o sprawie, która go dręczy.

Służąca wpuściła mnie do środka i poszła po gospodarza. Zauważyłem, że za zaniedbaną fasadą kryje się wnętrze urządzone w całkowicie nowoczesnym stylu greckim. W ogromnym atrium znajdował się otwór dachowy, a w posadzce basen na wodę deszczową. Na posadzce barwiła się wzorzysta mozaika kwiatów, ryb i ptaków, chociaż żydowskie prawo zabrania takich ozdób. W podcieniach atrium, jak to w cywilizowanym domu, ustawiono brązowe trójnogi i greckie amfory. Po chwili przyszedł odziany w znakomicie udrapowany chiton niewolnik grecki, dzierżący zwój papirusu. Miał siwe włosy i zaczerwienione oczy, jakby wiele czytał przy kiepskim oświetleniu. Zwyczajem rzymskim pozdrowił mnie i poprosił, bym usiadł i zaczekał.

– Co czytasz? – spytałem.

– To tylko księga pewnego żydowskiego proroka – odrzekł, chowając zwój za siebie. – Jestem nauczycielem synów gospodarza, Rufusa i Aleksandra, a mój pan jest człowiekiem prostym i nie interesuje się poezją.

– Pozwól, że zgadnę, co czytasz – zaproponowałem z uśmiechem. – Czytałem podobną księgę w Aleksandrii, a nie tak dawno recytowano mi jej fragmenty. Czy nie jest to księga proroka Izajasza?

– Czy jesteś jasnowidzem albo magiem, że potrafisz odgadnąć, co czyta mój pan? – spytał zmieszany niewolnik, patrząc to na trzyrrłany w ręku zwój, to na mnie.

– Nie jestem magiem, choć orientuję się nieco w astronomii dzięki memu przybranemu ojcu, Manilianusowi. Wątpię, abyś słyszał o jego utworze „Astronomica".

– Istotnie nie słyszałem, ale wiem, że Rzymianie wszystko od nas, Greków, zapożyczają, tłumaczą na łacinę i wydają jako własne – siwy niewolnik był aż nadto drażliwy, potrafił też mieć swoje zdanie.

– Jak oceniasz żydowskiego proroka?

– Jestem Grekiem. Pompatyczne żydowskie wielosłowie tylko mnie nudzi. Czytam Izajasza memu panu słowo po słowie, ale równocześnie przetrawiam własne myśli. Żółw, jak udowodniono, zwycięża biegacza. Jako niewolnik wcieliłem się w rolę żółwia. Nie usiłuję biec, omijając Ezopa i Homera, jak robią Żydzi.

W tym momencie wszedł do pokoju Szymon Cyrenejczyk. Przyjrzałem mu się uważnie. Był w średnim wieku, krzepkiej budowy ciała, 0 ogorzałej od słońca brunatnej twarzy i dużych wieśniaczych dłoniach. Miał na sobie niedbale narzucony szary, dziurawy ze starości chiton, a brodę rozczochraną. Usiadł na wyściełanym czerwonymi poduszkami szerokim siedzisku pana domu i niecierpliwie kazał wyjść niewolnikowi. Nie przywitał mnie, tylko spytał opryskliwie:

– Jaką sprawę masz, Rzymianinie? Czego ode mnie chcesz?

Rozejrzałem się wkoło, czy nas nikt nie słucha, i powiedziałem wprost:

– Mówiono mi, że przeżywasz udrękę z powodu Jezusa Nazarejskiego. I próbowałeś kontaktować się z jego uczniami, ale cię odtrącili. Ja również szukam drogi. Wczoraj o pierwszej warcie nocnej spotkałem dwóch z nich, ale nie chcieli mi pomóc. Pomóż mi ty, jeśli możesz.

Patrząc na mnie podejrzliwie spod krzaczastych brwi, kategorycznie zaprzeczył:

– Nie szukam żadnej drogi. Kto ci takich rzeczy o mnie naopowiadał? Wiele lat temu znalazłem własną drogę i do dziś jestem z niej zadowolony.

Dalej przyglądałem się mu uważnie i dostrzegłem, że pochyla głowę jak niewolnik, a w jego podejrzliwym spojrzeniu widnieje poddańczość. Odruchowo zerknąłem na kostki jego nóg – chciałem stwierdzić, czy nie pozostały na nich niezniszczalne blizny po łańcuchu. Zauważył mój wzrok i szybko schował nogi pod siedzisko. Równocześnie uderzył pałeczką w metalowy krąg, wzywając sługę.

– Masz bystre oko – stwierdził niechętnie. – To prawda, byłem niewolnikiem, ale kartę wyzwolenia otrzymałem już dwadzieścia lat temu, a od tego czasu w Cyrenie zdobyłem majątek na handlu zbożem przeniosłem się tu, do Jeruzalem, skąd pochodził dziadek mojego ojca. Mam dwóch synów i nie chcę, aby ludzie szydzili z powodu ich pochodzenia. Urodziłem się niewolnikiem, mój ojciec urodził się niewolnikiem i niewolnikiem był mój dziadek. Niewolnictwo wyciska swe piętno na zawsze, chociaż tutaj nie zwraca się na to uwagi. Mam swoje miejsce w synagodze i w teatrze, zapewniłem synom greckiego nauczyciela, mieszkam, jak widzisz, w cywilizowanych warunkach, być może będę mógł kupić synom obywatelstwo rzymskie.

Wszedł sługa ze srebrną tacą. Podał mi złoty puchar i nalał do niego zimnego wina z zakurzonej amfory. Na tacy leżał też miodownik, a obok pieczony w popiele szary chleb jęczmienny. Szymon Cyrenejczyk wziął z tacy gliniany kubeczek i podał słudze, aby nalał do niego wody. Potem odłamał kawałek chleba, zdmuchnął popiół, zjadł i popił wodą. Doprawdy, dziwne zachowanie.

– Chyba i mnie przejadł się miodownik – powiedziałem. – Jeśli pozwolisz, spróbuję twego jęczmiennego chleba. Ale winem nie pogardzę, skoro je dla mnie odpieczętowałeś, choć może woda byłaby lepsza, ponieważ sądzę, że to woda życia.

– Wodę dostarczają mi z daleka, z górskiego źródła. O takiej wodzie marzyłem, gdy jako chłopiec harowałem na polach uprawnych w skwarze Afryki. Marzyłem też o takim jęczmiennym chlebie, bo niewolników karmiono chlebem wypiekanym z mieszanki plew i otrąb, grochu i afrykańskiego owsa. Gdy się już wzbogaciłem, przez jakiś czas piłem wino, ale szybko stwierdziłem, że mi wcale nie smakuje. Jadłem miodowniki, pieczenie z gazeli i pikantne sosy, lecz rychło dostrzegłem, że czysty chleb i świeże warzywa są smaczniejsze i lepiej podtrzymują siły mego ciała. Wiele w życiu doświadczyłem. Więcej niż odgadniesz, Rzymianinie – mówił bez goryczy, jakby opowiadał rzeczy zupełnie naturalne. – Długo trwało, zanim w pełni dotarło do mnie, że jestem wolny i mogę cieszyć się tym, co lubię. Moje łoże jest twardym posłaniem niewolnika, ponieważ od miękkich materaców z pierza tylko plecy mnie bolą. Dobrze wiem, że ludzie wyśmiewają się ze mnie, kiedy po obejściu gruntów i wypłaceniu ludziom dniówek zbieram do swego płaszcza chrust i na plecach niosę do domu. Nie ganię innych za rozrzutność, ale mnie marnotrawstwo nie daje radości. Kiedy byłem małym chłopcem, wychłostano mnie prawie na śmierć, ponieważ nieświadomie zebrałem z cudzego gruntu łajno wielbłądzie i suche osty, aby matka mogła zawiesić gliniany garnek nad ogniem. Dlatego cieszę się, kiedy z własnej ziemi zbieram dobre drewno opałowe i mogę je nieść we własnym płaszczu do własnego domu. Zdaje mi się, że jestem srogim panem, ponieważ nie cierpię lenistwa, lecz nigdy nie broniłem zbierającemu oliwki zejść z drzewa na czas modlitwy. Gdy obchodzę mój majątek, lubię zakasać szaty i włączyć się do pracy.

Wyglądało na to, że chce pominąć milczeniem sprawę, z którą przyszedłem, bo mówił dalej:

– Taką drogę znalazłem dla siebie. Kiedy byłem niewolnikiem, wiele myślałem o wolności człowieka. Dlatego nie narzucam swojej wolności i radości innym, chętnie patrzę natomiast, gdy każdy żyje na swój własny sposób. Może dziecinadą był mój przyjazd do Jeruzalem, ale z opowiadań ojca i matki wiedziałem, że to ziemia obiecana. Mówili mi jak umieli o Przymierzu Boga z narodem Izraela, chociaż niewolnicy nie mieli synagogi ani nauczycieli. Ja, podobnie jak mój ojciec, nie zostałem nawet obrzezany wedle Prawa. Wiem wszystko, co tylko można wiedzieć o handlu zbożem i z pewnością powiodłoby mi się, gdybym pojechał do Rzymu. Tylko że zboże, które przewozi się do stolicy świata, aby je bezpłatnie rozdzielić między jego obywateli, jest opłacone krwią. Świadczą o tym blizny po chłoście na moich plecach. Człowiek tęskni do ojczystych baśni, do swego Boga i do narodu, do którego przynależy. Nigdy nie mógłbym zostać Rzymianinem ani ciągle zwiększać swego bogactwa po to jedynie, żeby być jeszcze bogatszym. Mam wystarczająco dużo dla siebie i dla synów, mądrze też rozlokowałem majątek, zabezpieczając się na różne sposoby. Teraz pragnę żyć sprawiedliwie, szanując Boga, respektując Prawo, nie krzywdząc innych ludzi i ciesząc się z tego, co innym przynosi radość. Tak prosta jest znaleziona przeze mnie droga.

– Szanuję twoją drogę – powiedziałem. – Nie ma w tobie pychy ani arogancji, które w Rzymie wstrętnymi czynią tych, co się wzbogacili. Tacy ludzie płacą każdą cenę, żeby się dostać na przyjęcia u senatora albo móc przywdziać pancerz oficerski. Sposób ich życia jest po prostu śmieszny. Zrozumiałe, że wedle własnego upodobania urządziłeś wnętrze swego domu na modłę grecką i posiadasz złote puchary. Lecz nie jesteś niewolnikiem rzeczy; wywnioskowałem to z twoich słów.

– Ku temu zmierzałem – odrzekł Szymon Cyrenejczyk, rozkładając ręce. – Pragnę być wolny na tyle, na ile człowiek potrafi. Choćbym stracił wszystko, co posiadam, ponieważ nikt nie może uniknąć nieszczęścia, to jednak wiele nie stracę, bo wystarcza mi niewiele. To niewiele daje mi więcej radości niż nadmiar.

– Dlaczego zatem spotkanie z Nazarejczykiem tak zmąciło twój umysł, że ukryłeś się w ciemnej komnacie, pozamykałeś drzwi i nie chcesz się z nikim spotkać?

– Co ty wiesz o Jezusie? – zapytał, wzdychając ciężko, ocierając czoło i unikając mego spojrzenia.

– Przyjechałem z Aleksandrii jedynie dla zabicia czasu, chciałem zobaczyć święte miasto w czasie Paschy. Zatrzymałem się u bramy, aby spojrzeć na ukrzyżowanych. Zobaczyłem, jak cierpiał i umierał. Trzeciego dnia widziałem jego pusty grób i usłyszałem, że zmartwychwstał. Nie uwolniłem się od niego. Powiedziano mi, że ty niosłeś krzyż przez część drogi na miejsce straceń. Sądzę, że i ty nie uwolniłeś się od niego. Dlaczego? Czy coś szczególnego ci powiedział?

– Nie, nic mi nie powiedział – zaprzeczył Szymon Cyrenejczyk, ściskając i rozluźniając pięści. – To właśnie mnie dręczy. Nic nie powiedział, tylko na mnie patrzył. Wcześniej nic o nim nie wiedziałem. Nie mieszam się do polityki i przestrzegam Prawa, zgodnie z nauczaniem w mojej synagodze. Wracałem z pola i zatrzymałem się, by popatrzeć. Tamci dwaj byli rzezimieszkami, po gębach było widać. A on upadł pod ciężarem krzyża i nie mógł powstać. Był tłok, nie mogłem przejść. Jakaś litościwa kobieta schyliła się, aby własną chustą otrzeć mu krew i pot z twarzy. Nie miał siły wstać, chociaż Rzymianie kopali go podkutymi buciorami. Setnik rozejrzał się wokoło i zgodnie z rzymskim zwyczajem, nie pytając wskazał na mnie. Chyba ciągle tkwi we mnie dusza niewolnika, bo posłuchałem bez protestu, a oni zwalili krzyż na moje plecy. Wtedy Nazarejczyk spojrzał na mnie, podniósł się z ziemi i stanął na drżących nogach. Niosłem za nim krzyż aż do wzgórza. Gdybym złożył skargę w tej sprawie, setnik zostałby ukarany, ale nie pragnę żadnych s warów z Rzymianami. Zostałem i patrzyłem, jak rozciągnęli go na ziemi i kolanami przycisnęli jego ręce. Oprawca przybił dłonie gwoździami do krzyża. Wtedy znowu na mnie spojrzał. Odwróciłem się i uciekłem do miasta. Zamknąłem się w domu. – Obydwiema rękami otarł twarz, potrząsnął rozczochraną głową i ciągnął: – Wątpię, czy mnie rozumiesz. Widziałem wielu ukrzyżowanych. Widziałem niewolników, którzy naigrawali się ze swoich współtowarzyszy przybitych do krzyża, bo w desperacji zabili nadzorcę albo puścili z dymem zboże. Moje serce skamieniało* od oglądania cierpienia. Nie przypuszczałem, że męka człowieka może na mnie zrobić jakiekolwiek wrażenie. Ale kiedy Nazarejczyk spojrzał na mnie… W głowie mi się zakręciło i uciekłem, bo się przestraszyłem, że ziemia się rozstąpi pode mną. Jak mógłbym ci to wytłumaczyć – zawołał rozpaczliwie – skoro sam nie rozumiem! Gdy patrzył na mnie leżąc na ziemi, z tą zbitą i opuchniętą twarzą, w koronie cierniowej na głowie… czułem się jak bezwartościowy przedmiot, jak proch. Na człowieka nie wolno tak patrzeć! Schowałem się w ciemnym pokoju, naciągnąłem płaszcz na głowę i nie odważyłem się nawet wybiec na podwórze, choć zatrzęsła się ziemia, a ściana pękała. Następnego dnia złamałem prawo szabatu i szukałem jego uczniów, lecz nie chcieli mnie wysłuchać. Potem opowiadano, że uczniowie spili rzymskich wartowników i po kryjomu wynieśli ciało z grobu, żeby oszukać lud. Ale coś mi mówi, że to nieprawda. Człowiek, który może spoglądać tak jak on, może też wstać z grobu. Wytłumacz mi, kim on był i czego chciał?

– Nie wiem, czy dobrze rozumiem – powiedziałem ostrożnie

– ale wierzę, że Jezus przyniósł na ziemię swoje Królestwo. Teraz, gdy zmartwychwstał, Królestwo jest wciąż wśród nas. Szukam drogi do niego. Miałem nadzieję, że może tobie powiedział coś, co byłoby dla nas drogowskazem.

– Gdybyż coś powiedział! – skarżył się Szymon Cyrenejczyk.

– Widać nie uważał, abym był godny jego słów, przecież wziąłem krzyż bardzo niechętnie. Po tym, jak na mnie patrzył, źródlana woda ma smak zgnilizny, a dobry chleb staje mi w gardle. Nawet synowie stali mi się obcy i nie cieszy mnie ich widok. Zresztą naprawdę są mi obcy, bo wychowałem ich inaczej, niż sam byłem chowany. Dawniej cieszyłem się, że dobrze się zachowują, umieją czytać i dyskutować ze swoim nauczycielem o sprawach, których nie znam i nie obchodzą mnie, bo doświadczenie wystarcza mi za wiedzę. Lecz w tej sprawie doświadczenie nic nie daje. To odbiera mi całą radość, równie dobrze mógłbym wrócić do niewolniczej celi i dać sobie zakuć nogi w kajdany.

– Czy słyszałeś o cichych, którzy oczekują jego przyjścia? – spytałem po chwili milczenia.

– Skąd wiedziałeś, że każę sobie czytać proroka Izajasza? – szepnął z wyrzutem Szymon. – W ostatnich dniach popyt na tę księgę wzrósł ogromnie, za ten grecki zwój zapłaciłem pięciokrotną cenę. Nie mów mi o cichych. Wiem, że rozpoznają się przez specjalne pozdrowienia i tajne znaki, ale ja nie chcę mieszać się do polityki. Jestem wyzwolericem i nie dążę do zajęcia żadnego stanowiska.

– Ależ oni nie mają celów politycznych – zaprotestowałem.

– Na pewno nie. Myślę, że wierzą, iż Bóg narodził się jako człowiek na ziemi, wędrował razem z nimi, cierpiał i powstał z martwych, żeby spełniło się Pismo i żeby w niepojęty sposób otworzyć im swe Królestwo. Nikt jeszcze nie wie, jak to wszystko należy tłumaczyć.

– A więc niosłem na ramionach krzyż Boga żywego – powiedział z przerażeniem w głosie. Podniósł mocne ramiona i otrząsnął się, jakby chciał zrzucić z siebie niewidzialne brzemię. – Nie zaprzeczam temu, co powiedziałeś, nie odrzucam twych słów. Serce me potwierdza, że mówisz prawdę, bo Nazarejczyk spojrzał na mnie dwa razy. Słyszałem, jak mówiono o nowym nauczycielu, który wzbudzał niepokoje, ale ani przez myśl mi nie przeszło, że to ten zakrwawiony człowiek w koronie cierniowej na głowie, który upadł pod ciężarem krzyża. Dopiero na wzgórzu straceń odczytano mi tabliczkę, bo sam nie umiem czytać. Wtedy zrozumiałem, że to właśnie Jezus, o którym słyszałem. Mimo tego w połowie tylko wierzyłem w to, co o nim opowiadali, w te cuda, które czynił. Życie nauczyło mnie podejrzliwości. Ale widzisz, w Jerychu żyje pewien dziesiętnik poborców podatkowych. Podano mi nawet jego imię. Otóż ten Zacheusz wspiął się na wysoki platan, żeby zobaczyć nowego nauczyciela. Jezus podobno nalegał, żeby zszedł z drzewa, i wprosił się do niego w gości. A przecież to był celnik! Kiedy Jezus odszedł z Jerycha, Zacheusz rozdał połowę swego majątku ubogim i w czwórnasób wynagrodził wszystkie swoje zdzierstwa. Postawiono go później w stan oskarżenia, bo w ten sposób przyznał się do nieuczciwości, ale go wypuszczono jako wariata i tylko zwolniono z urzędu. Rozumiesz, wierzę, że ktoś, kto ma moc, może rozkazać sparaliżowanemu stanąć na nogi, ale bez porównania większym cudem jest skłonić bogatego człowieka do rozdania biednym połowy majątku. Coś takiego się nie zdarza! To jest niemożliwe! Sędziowie uznali, że Zacheusz jest niespełna rozumu. W gruncie rzeczy chętnie bym tego Zacheusza spotkał i z jego ust usłyszał, co też Jezus mu powiedział, że aż tak zgłupiał.

Jeśli nie co innego, to niezależnie od całej greckiej filozofii mój rzymski rozum nauczył mnie praktycznego podejścia do rzeczy.

– Słusznie powiedziałeś! Podnieśmy się zaraz z miejsca – zaproponowałem – i jedźmy do Jerycha, żeby się spotkać z Zacheuszem. Niewykluczone, że Jezus nauczył go czegoś, w porównaniu z czym majątek ziemski traci wartość. Tak głęboka tajemnica warta jest, by ją usłyszeć. Sam powiedziałeś, że kiedy tylko spojrzał na ciebie, wszystko inne przestało się liczyć.

– Do Jerycha trzeba jechać cały dzień, choćbyśmy nie wiem jak się spieszyli – zaprotestował Szymon. – Dzisiaj jest wigilia szabatu i chociażby z tego powodu nie chcę wyruszać z Jeruzalem. Jeśli Nazarejczyk rzeczywiście wstał z martwych, to jego Królestwo, o którym tak żarliwie mówisz, tutaj jest bliżej nas. Tak mówi zdrowy rozum.

Zgodziłem się z tym zdaniem. Przecież apostołowie Jezusa też nie chcieli wyjeżdżać z Jeruzalem, tylko czekali, że coś się wydarzy.

– Nas dwóch łączy to, że obaj jesteśmy obcy i tylko przypadkowo staliśmy się świadkami tych wydarzeń – powiedziałem. – Ale teraz myślę, że to wcale nie był przypadek. Moim zdaniem nie jest też przypadkiem, że właśnie ty i ja szukamy jego drogi. Niech będzie co chce, przecież obydwaj nosimy zadry w sercu i nie zaznamy spokoju, zanim nie wyjaśnimy sobie tych spraw.

– Miałem światło i drogę – odparł z goryczą Szymon Cyrenejczyk. – Ale już nie jestem wolny. Rzucam się jak ryba w sieci. Nigdy nie pragnąłem takiego wiecznego żywota, jaki faryzeusze zamierzają osiągnąć, jeśli będą postępowali zgodnie z Pismem. Widziałem zbyt wielu niewolników, którzy wyzionęli ducha, abym mógł wierzyć w drugie życie. Już raczej wierzę saduceuszom, którzy takiej nadziei nie mają. W naszej synagodze nie spieramy się o te sprawy, a musisz wiedzieć, że nasi nauczyciele siedzieli u stóp uczonych z Aleksandrii. W pewnym stopniu wierzę w czary, zarówno te szkodzące, jak i uzdrawiające, ponieważ muszę wierzyć w to, co na własne oczy widziałem. Daję jałmużnę i w granicach zdrowego rozsądku przestrzegam Prawa, co mnie cieszy, ponieważ wiem, jak wiele jest na świecie niepotrzebnego okrucieństwa i obojętności. Ale nie mam zamiaru kupować dobrymi uczynkami wiecznego żywota. Zakłamany człowiek nie może obdarowywać Boga, choćby rozdawał jałmużnę głośno trąbiąc. Nie wierzę w takie życie pozagrobowe, w jakie wierzą Grecy i Rzymianie, którzy mówią o bezcielesnych cieniach snujących się gdzieś w próżni, ani w powtórne wcielenie w koguta, a właśnie coś takiego wmawiano mi w Cyrenie. – Pogrążył się we wspomnieniach i opowiadał: – W Cyrenie są psy tresowane do chwytania zbiegłych niewolników; karmi się je ich mięsem. Do ogromnych gospodarstw w Afryce aż z Rzymu przyjeżdżali tacy, którzy badali, czy wszystkie prace rolne prowadzone są celowo i oszczędnie, a także jak obniżyć koszty utrzymania niewolników i jak kojarzyć mocnych niewolników z silnymi niewolnicami, aby mieć zdrowy przychówek. Niepotrzebnie wspominam przeszłość, na pewno to nie sprzyja cieszeniu się wolnością.

Niepostrzeżenie uderzyło mi do głowy mocne wino, które popijałem, i powiedziałem obłudnie:

– Szymonie Cyrenejczyku, chociaż jesteś tylko wyzwoleńcem, nie gardzę tobą. Jestem obywatelem rzymskim i nawet mam prawo nosić złoty pierścień, ale na Rodos nauczono mnie, że należy się wstydzić przywilejów rodowych i dawać się poznać ludziom przez własne zasługi. Przyznaję, że nie za często poznawano mnie w ten sposób, zawsze przywiązywałem większe znaczenie do myśli niż do uczynków. Od dawna zastanawiałem się nad problemem niewolnictwa. Doszedłem do wniosku, że utrzymywanie niewolników przysparza ich panom masę problemów i że człowiek zamożny nigdy nie ma spokoju, ponieważ dniem i nocą niewolnicy kręcą się wokół niego. W ten sposób osoba lubiąca wygody staje się niewolnikiem swoich niewolników. Ty otworzyłeś mi oczy i zrozumiałem, że niewolnik jest człowiekiem podobnym do mnie, mimo że ma na czole wypalone piętno i można go wykastrować, żeby uśmierzyć złe narowy. Szymonie Cyrenejczyku, jesteś moim bliźnim i pragnąłbym pokochać ciebie jak siebie samego, jeśli potrafię. Tego właśnie uczył za życia ten, który zmartwychwstał. Na pewno jestem bardziej od ciebie wykształcony, ale w tych nowych sprawach moja wiedza nie ma żadnej wartości. Czuję się jak ponownie narodzony i muszę od nowa wszystkiego się uczyć. Chciałbym szczerze zostać twoim przyjacielem mimo tak wielkiej różnicy w naszych pozycjach i wartościach.

Moje słowa uraziły godność osobistą Szymona Cyrenejczyka, ponieważ wyzwoleńcy mają to uczucie bardziej niż inni rozwinięte. Trzepnął glinianym kubkiem w oparcie siedziska, aż woda prysnęła mi w oczy, i wrzasnął:

– Jak ci nie wstyd, Rzymianinie! Do kloaki cisnę twój pierścień, precz wyrzucę twoją filozofię! Do diabła z tym próżniaczym marnowaniem dni przez amatora wrażeń, który nie potrafi okłosić jednej jedynej łodygi zboża! Hardo stoją tylko puste kłosy! I ta twoja ciekawość jest tylko próżniaczym zabijaniem czasu, żebyś kiedyś miał co opowiadać i czym się wyróżniać spośród tłumu. Obłudna pycha przebija przez twoją rzadką brodę i wyziera z frędzli płaszcza. Jesteś jak aktor, który za wszelką cenę łapie dla siebie nową rolę, bo wszystkie poprzednie zmarnował.

Jeszcze kilka dni temu chlusnąłbym mu w twarz winem, wyszydził go jako żałosnego wyzwoleńca i odszedł pełen gniewu. Terazujego zgryźliwe słowa otrzeźwiły mój zamroczony winem umysł. W milczeniu rozważałem jego słowa. Czy miał rację, oskarżając mnie w taki sposób? To prawda, że początkowo powodowała mną zwykła ludzka ciekawość, ale im dalej szedłem tą drogą, tym bardziej oczywisty stawał się wniosek, że to wszystko również mnie dotyczy i że ja sam zmieniam się krok za krokiem.

– Wybacz mi moją pychę – prosiłem. Ja, obywatel Rzymu, zniżyłem się do proszenia ledwie okrzesanego wyzwoleńca o przebaczenie! – W tej sprawie jesteśmy równi sobie. Żadną miarą nie jestem wyższy czy lepszy od ciebie. Podobno ostatniego wieczora Jezus sam na kolanach mył stopy swoim uczniom, ucząc ich pokory. Chętnie schylę się przed tobą i umyję twoje stopy, jeśli tylko chcesz, Szymonie Cyrenejczyku.

– Sam myję sobie nogi i nie potrzebuję do tego służby – ofuknął mnie Szymon, ale wyraźnie się udobruchał. – Nie przejmuj się mną. Odkąd ten Jezus spojrzał na mnie, nie mogę sobie ze sobą poradzić.

Uznając mnie za swego przyjaciela, Szymon dotknął ręką mego czoła, ramion i piersi, co wcale nie było przykre.

– Możliwe, że skierowano cię do mnie we właściwej chwili – stwierdził. – Grecki nauczyciel moich synów czytał mi księgi prorockie, ale bezustannie ziewał, toteż nic nie rozumiałem. Miałem zamiar wyjść z domu i poszukać znawcy tekstów, który by mi wytłumaczył wszystko najpierw literalnie, a potem obrazowo i jeszcze porównał te teksty z innymi, żebym nie popadł w fanatyzm. Widzisz, po tym spojrzeniu Nazarejczyka wiem, że jego nauka nie jest nauką ksiąg, ale życia… – Nagle rozejrzał się dokoła i zapytał: – Co się stało? Czuję się jakoś lekko, znikł cały mój niepokój.

Odniosłem wrażenie, że od strony atrium przesunęła się chmura i pojaśniało mi w oczach. Równocześnie wszedł do środka owinięty płaszczem rosły mężczyzna i przebył pokój, kierując się w głąb mieszkania, jakby nas nie zauważył. Szymon Cyrenejczyk krzyknął za nim:

– Czy to ty, Eleazarze? Czy coś się stało na polu? – Wyjaśniająco dodał: – To mój pracownik, Eleazar. Na pewno ktoś uciął sobie rękę albo osiołek wpadł do studni, więc przyszedł po mnie.

Wstał i podążył za mężczyzną. Zacząłem się zastanawiać, gdzie widziałem tego obcego, bo w sylwetce było coś znajomego. Aż się roześmiałem, gdy uświadomiłem sobie, że najbardziej przypominał mi mego dobrego nauczyciela z Rodos. Miał tak samo lekko łysiejącą głowę. Gdyby się odział w grecki chiton, byłby zupełnie do niego podobny. Dobrze wiedziałem, że zmarł już dobrych parę lat temu. Posmutniałem, gdym sobie przypomniał, jak byłem roztropny i otwarty na przyjmowanie wszystkiego co dobre w tamtych dawnych czasach.

Po dłuższej chwili wrócił Szymon Cyrenejczyk i powiedział z gniewem:

– Nie rozumiem, gdzie ten Eleazar się podział? Chyba wyszedł przez podwórze, gdy mnie nie znalazł w sypialni. – Uderzył w metalowy krąg, a kiedy zjawił się służący, rozkazał mu: – Przyprowadź do mnie Eleazara. Dopiero co przeszedł przez ten pokój, ale mnie nie zauważył, bo siedziałem w cieniu.

– Nie widziałem dzisiaj Eleazara – odrzekł zdziwiony sługa, lecz udał się na poszukiwanie. Zaraz jednak wrócił i zapewnił: – Nie, nie, pomyliłeś się panie. Nigdzie nie ma Eleazara, a brama jest zamknięta.

Szymon Cyrenejczyk sam poszedł sprawdzić. Słyszałem, jak zagniewany rozmawia ze służącą, biega po pokojach i potrąca meble. Dopiero po długim czasie wrócił i powiedział:

– Tu naprawdę nikogo nie ma. Służąca zaklina się, że nikomu nie otwierała bramy i nikt w domu nie widział Eleazara.

– A ja myślałem, że widzę nieboszczyka nauczyciela, który mnie wychowywał na wyspie Rodos. Dobrze, że na kamiennej posadzce zostały ślady jego stóp. Inaczej musielibyśmy uznać, że obydwaj ujrzeliśmy widmo.

Wskazałem ślady bosych stóp na gładko oszlifowanej kamiennej posadzce. Szymon Cyrenejczyk schylił się, by je obejrzeć z bliska, i rzekł z lekkim roztargnieniem:

– Eleazar chyba skaleczył się w nogę.

Przesunął palcem po posadzce i na opuszku palca pojawiła się plamka krwi. Rzuciłem się na ziemię, by na kolanach obejrzeć ślady stóp. Zimny dreszcz przeszedł mi przez plecy. Podniosłem wzrok na Szymona Cyrenejczyka i jąkając się powiedziałem:

– Teraz rozumiem, dlaczego uczniowie nie od razu go rozpoznali.

– Marnie strzegą mego domu – krzyczał rozdrażniony Szymon Cyrenejczyk, który zupełnie mnie nie zrozumiał – jeśli byle kto może po nim biegać, choć brama jest zamknięta.

– Czy ty naprawdę go nie poznałeś?

– To był Eleazar, mój nadzorca – twierdził z uporem.

– Nie, nie! – krzyknąłem, podnosząc ręce. – Te ślady są święte, a twój dom błogosławiony! To zmartwychwstały przeszedł koło nas i pozwolił się nam ujrzeć, ponieważ tak żarliwie szukamy«jego drogi.

Opalona twarz Szymona zszarzała, ale dalej się upierał:

– To był Eleazar, widziałem go na własne oczy i poznałem. Nie ścierpię, żebyś mnie pomawiał o kłamstwo!

– Możesz wierzyć, w co chcesz. Ja wiem, czemu dać wiarę. Było w nim coś znajomego dla nas obydwu. Ale jak mogliśmy w pierwszej chwili zrozumieć, że to on? Maria Magdalena też go nie poznała, dopóki nie zawołał jej po imieniu.

– Co ty właściwie próbujesz mi wmówić? – protestował Szymon Cyrenejczyk. – Widziałem, jak wywoływano duszę czarownicy; to był cień poruszający się wraz z kłębami dymu. Ale żaden duch nie zostawia na podłodze śladów bosych stóp!

– Bo on nie jest duchem – powiedziałem. – Czy jeszcze nie rozumiesz? Powstał z grobu i nadal żyje wśród nas, przychodzi i odchodzi, kiedy chce. Nawet przez zamknięte drzwi.

– Może naprawdę zmartwychwstał, bo patrzył na mnie tak dziwnie. Ale dlaczego miałby się pokazać właśnie tobie i mnie, tego nie pojmuję. Przecież ani nie jesteśmy jego uczniami, aniśmy go nie znali. Ty, nie obrzezany Rzymianin, i ja, były niewolnik. Dlaczego miałby się nam pokazać?

– Jego Królestwo było blisko nas, zanim sam się pokazał – rzekłem z powagą. – Czy nie zauważyłeś, jak jasno zrobiło się w pokoju z jego przyjściem? Także nasze samopoczucie się poprawiło. Zresztą ciągle czuję się świetnie. Czemu dziwią nas jego zamiary? Objawiając się nam z pewnością chciał pokazać, że chociaż jesteśmy obcy, mamy prawo szukać jego drogi, jak tylko umiemy.

– Jeśli to był on, przekażę majątek synom i pójdę za nim wszędzie, gdzie zechce. Ale to nie był on, tylko Eleazar. – Zaczął gorzko żalić się na swój los, zacisnął w pięści swoje wielkie ręce i wyrzekał: – Czemu właśnie mnie to musiało spotkać? Nie mógł złapać w swoje sieci młodszego? Tak właśnie nieszczęście spada na człowieka: nagle, niespodziewanie i najmniej oczekiwanie. Co mnie sprowadziło wówczas na jego drogę? Sądziłem, że będę mógł spędzić resztę życia korzystając z tego, co posiadam.

Doszedłem do wniosku, że uwierzył w objawienie się nam Jezusa, ale broni się przed konsekwencjami swej wiary. Powiedziałem, żeby mu dodać odwagi:

– Szymonie, mój bracie, wierz mi, on z pewnością może ci dać dużo więcej, niż dotychczas miałeś. Ale nie idź za nim, skoro już teraz wydaje ci się to zbyt trudne. Nie sądzę, aby zmuszał kogokolwiek, jeśli nie jest wewnętrznie przygotowany.

– Oho, czyżbyś zaczął uważać się za strażnika jego drogi i stawiać mi przeszkody jak jego uczniowie, którzy nawet mnie nie przyjęli? Równie dobrze jak ty mogę znaleźć tę drogę, jeśli rzeczywiście nam się pokazał, w co ciągle nie wierzę.

W tym momencie obydwaj podskoczyliśmy, bo ktoś załomotał w bramę. Usłyszeliśmy zgrzyt odsuwanego rygla i otwieranie drzwi, a następnie kłótliwy głos służącej. Nagle do pokoju wpadł mały człowieczek z wielką głową, który załamywał ręce, płakał i wołał:

– Gdzie on jest? Gdzieście go ukryli? Przywiązałem osła przed bramą i cierpliwie czekałem, bo widziałem, jak wchodził do tego domu, ale dotąd nie wyszedł.

– Człowieku, o kim ty mówisz? – spytał Szymon. – Tutaj nikt nie wchodził, a razem z moim gościem długo już rozmawiamy.

Śmieszny mały człowieczek podszedł do mnie, uniósł swoją olbrzymią głowę, przyjrzał mi się krótkowzrocznymi oczyma i oświadczył:

– To nie jest ten, którego szukam. Tamten był odziany w drogie żydowskie szaty, jego płaszcz był uszyty z wełny z Miletu, znam się na tym.

– Kogo szukasz? – spytał ponownie Szymon. – I czemu bezczelnie wpychasz się do mojego domu?

– Nic ci do tego, kogo szukam – rzekł lekceważąco mały człowieczek. – Powiem ci tyle, że wyprzedził mnie na drodze. Poznałem go dopiero wtedy, gdy już się oddalił, i wołałem za nim, ale się nie zatrzymał, jakby nie słyszał moich krzyków. Poganiałem osiołka, ale dotarł do miasta przede mną i tylko dostrzegłem, że wszedł do tego domu.

Znowu zakołatano do bramy i po chwili do pokoju wkroczył wieśniak o dobrodusznej ogorzałej twarzy. Szymon Cyrenejczyk odetchnął z ulgą, kiedy go zobaczył, i zawołał:

– No, przecież jesteś, Eleazarze! Czemu przed chwilą bez słowa przeszedłeś przez pokój i zniknąłeś?

– Wcale tędy nie przechodziłem – odparł zdziwiony Eleazar.

– Idę prosto z pola. Co się dzieje z tobą, gospodarzu? Od tylu dni nie pokazujesz się w swoich włościach, nie wiem, co robić, bo nie zostawiłeś żadnych instrukcji. Chyba nie jesteś chory?

Spojrzałem na nogi nowo przybyłego. Były bose i wydawało mi się, że lekko zakrwawione. Spytałem:

– Czy skaleczyłeś nogi?

– Nie, nie – Eleazar z zawstydzeniem popatrzył na własne nogi i wyjaśnił: – To farba, którą znakujemy ofiarne jagnięta. Nie umyłem ich, spieszno mi było zobaczyć się z gospodarzem, żeby ustalił, co będzimy robić w Cyrenie i żeby mnie obrugał, bo inaczej nie wykonam dobrze jego poleceń. Mały człowieczek spoglądał kolejno na nas, aż wreszcie chyba stracił panowanie nad sobą, poczerwieniał na twarzy i wrzasnął:

– Chcecie ze mnie głupca zrobić?! Co tu gadacie o polach i kozłach ofiarnych? Nie mam żadnych rogów, ale pytam was po dobroci, gdzieście go podziali?

– Co mi tu, karle, skaczesz przed oczami jak kogut? Jestem Marek, obywatel rzymski, to nasz gospodarz, Szymon Cyrenejczyk, a Eleazar jest zarządcą jego majątku. Kim zaś ty jesteś, że masz czelność awanturować się w obcym domu, jakby ci rozum odjęło?

– Jestem Zacheusz z Jerycha, były dziesiętnik poborców podatkowych – odparł wyniosłym tonem. – Nie drwij z mego wzrostu, bo w moim mieście nikt nie ośmiela się tego czynić, w każdym razie nie przy Rzymianach.

Zdumiony klasnąłem, a Szymon Cyrenejczyk wykrzyknął:

– Słyszałem o tobie, Zacheuszu! Właśnie wybieraliśmy się do ciebie. Jakie wiatry cię tu przygnały? Gdyby nie wigilia szabatu bylibyśmy właśnie w drodze do Jerycha.

Zacheusz podejrzliwie się nam przyglądał, więc pospieszyłem z potwierdzeniem:

– Szymon prawdę mówi. Więc to ty jesteś tym człowiekiem, który z rozkazu Jezusa rozdał połowę swego majątku ubogim i w czwórnasób wynagrodził tych, których oszukał?

– Nie, on mi nie rozkazał – zapewnił Zacheusz. – Z własnej woli podzieliłem majątek, który nieprawnie nabyłem. A co ty, Rzymianinie, wiesz o nim?

– Widzę, gospodarzu, że jesteś cały i zdrowy – Eleazar niespokojnie szurał nogą po posadzce – a ja nie chcę słuchać o sprawach, które powodują pustkę w głowie i bóle brzucha.

– Nie bój się – powiedziałem. – Wyjaśniliśmy już te sprawy gruntownie. Czemu ty, który jesteś biednym człowiekiem, odczuwasz lęk, gdy wymienia się imię Nazarejczyka?

– Jego brzemię byłoby lekkie, a niewola słodka – Eleazar przebierał nogami ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Obiecał nam pokój, gdybyśmy poszli za nim. Ale każdego, kto obiecuje służbie, pastuchom czy chłopom coś dobrego, lepszego niż dotąd, zaraz prowadzą przed oblicze sędziego. No i ukrzyżowali tego Jezusa, dlatego nie chcę już więcej o nim słyszeć.

– Nie, nie – krzyknął z zapałem Zacheusz. – Bardzo się mylisz co do jego nauki. On przyszedł szukać zbłąkanych i mnie też nazwał dzieckiem Abrahama, chociaż wiedział, że jestem chciwy i okrutny. I nie drwił z mego wyglądu, tylko zawołał mnie po imieniu, poprosił, żebym zszedł z drzewa, na które się wspiąłem, żeby go zobaczyć, i powiedział, że przyjdzie jako gość do mojego domu.

– A jego Królestwo nie jest z tego świata – dodałem od siebie.

– Kiedy mówił, wierzyliśmy, że jego Królestwo wkrótce się objawi – zapewnił Zacheusz. – Nie przybyłem do Jeruzalem razem z innymi na święto Paschy, bo jestem grzesznikiem i mojej ofiary nie przyjęto by w Świątyni. Dopiero od tych, co po świętach wrócili do Jerycha, dowiedziałem się, jak straszliwie go zamordowano, i teraz nie mam pojęcia, co myśleć. Ogarnął mnie niepokój, w końcu wsiadłem na osła, żeby jechać do Jeruzalem i wszystkiego się dokładnie dowiedzieć. I po drodze, niedaleko Jeruzalem, on mnie minął.

– Kto? – zapytał gorączkowo Szymon Cyrenejczyk.

– Jezus. – Zacheusz znów poczerwieniał, opuścił wzrok na ziemię, załamał ręce. – Tylko nie mówcie, że zwariowałem. Byłem zmęczony podróżą, bo jestem słabowity. Osiołek też kroczył ze zwieszoną głową. Dopiero kiedy przeszedł obok mnie, poczułem tchnienie mocy i poznałem go.

– Czy naprawdę widziałeś, że wszedł do mojego domu? – natarczywie pytał Szymon.

– W żadnym innym domu nie mógł zniknąć – zapewnił Zacheusz. – W Jerychu mówiono, że zmartwychwstał, ale nie uwierzyłem, bo nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Kiedy go teraz rozpoznałem, nie miałem odwagi zbyt głośno za nim wołać. Nie chciałem też zwracać na siebie uwagi dobijając się do bramy, żeby go nie narazić na niebezpieczeństwo. Ale zmiłujcie się nade mną i dopuśćcie mnie do niego, żebym mógł paść na ziemię i uczcić w nim mesjasza.

Na dźwięk tego słowa Eleazar zaklął siarczyście i krzyknął:

– Przestań nazywać go mesjaszem! Chorych uzdrawiał i martwych wskrzeszał, jak król wjechał do Jeruzalem i biczem oczyścił Świątynię, a nie starczyło mu siły na obalenie rady! Wielu mężczyzn ostrzyło już topory i tylko czekaliśmy na sygnał, żeby iść za nim. No i jaki znak otrzymaliśmy? Przybili go do krzyża między dwoma zbójami! Niech nikt więcej za mego życia nie mówi mi o mesjaszu! Widocznie tak być musiało i nie pozwolę nikomu wprowadzić się w błąd! Dzieciom swoim zostawię w spadku pewność, że mesjasza nie ma i nie będzie!

– Eleazarze, wiedziałeś o nim? – zapytał Szymon Cyrenejczyk. Czemu nic mi nie powiedziałeś?

– Tobie na pewno nie powinienem był o nim mówić – Eleazar wyraźnie rozzuchwalił się, bo krzyknął bez zastanowienia: – Jesteś przecie człowiekiem bogatym i tak chciwym, że nawet chrust zbierasz z ziemi, aby nie zostawić niczego wdowom i sierotom. Dla bogatych nie powinno być miejsca w Królestwie. Przede wszystkim trzeba by oczyścić jego drogi z bogaczy, a pola, winnice i gaje oliwne podzielić między lud! To prawda, że jedni mówili to, drudzy co innego, ale sądziłem, że dzieci Światłości wróciłyby do Jeruzalem i pokierowały nami. No tak, Janowi Chrzcicielowi poderżnęli gardło, a Jezusa Nazarejskiego przybili do krzyża. Bogaci, możni i uczeni w Piśmie zawsze w ten sam sposób mordowali proroków tego narodu. I nie wstrzymam już żółci wzbierającej we mnie, tylko wypluję ją na twoją podłogę, gospodarzu. Ty wiesz, co zrobili w Cyrenie, a ja dobrze wiem, co się wyprawia w Judei i Jeruzalem!

– Jeśli takie straszne krzywdy cię ode mnie spotkały – powiedział cichym głosem Szymon – i jeśli rzeczywiście zabieram wdowom i sierotom chrust, który niosę w płaszczu do domu, to uderz mnie. Zasłużyłem na to.

Jednakże Eleazar go nie uderzył. Przeciwnie, schylił głowę i zapewnił:

– Nie, nie, głupio powiedziałem. Jesteś dobrym panem, najlepszym, jaki w tych czasach może istnieć na świecie. Troszczysz się o wdowy i sieroty i niezbyt skrupulatnie obliczasz snopy i kosze z oliwkami. Wielu ludzi żyje z okruchów, którym pozwalasz spadać ze swego stołu. Przepełnia mnie gorycz i smutek przez Jezusa Nazarejskiego. Pokazał swą moc i obiecywał tak dużo, a zostały nam tylko puste ręce.

– Ależ one wcale nie są puste – wtrąciłem – tylko wypełnione czymś większym i bardziej niewiarygodnym, niż przypuszczaliście.

Wskazałem ślady na podłodze, które już prawie zniknęły i tylko pod światło można ich się było doszukać. Szymon Cyrenejczyk opowiedział o zjawie i zaproponował:

– Zacheuszu, widzę, że jednak nam nie dowierzasz i podejrzewasz, żeśmy go gdzieś ukryli. Weź Eleazara i sprawdźcie w mym domu wszystkie pomieszczenia. Zajrzyjcie do piwnic, spichlerzy i na tarasy, wszędzie, żeby cienia wątpliwości nie zostało, że zniknął stąd tak samo, jak się pojawił. Potem wróćcie, abyśmy porozmawiali i zdecydowali, co dalej robić.

Istotnie, podejrzliwe spojrzenie Zacheusza świadczyło, że nie w pełni wierzy Szymonowi Cyrenejczykowi. Przyjął jego propozycję, ale powiedział:

– Szkoda, że nie jestem już dziesiętnikiem poborców podatkowych. Miałbym wtedy włócznię celnika i odnalazłbym wszystkie tajne skrytki w twoim domu. Jeśli ja tu nie znajdę Jezusa, to nikt tego nie zrobi, choć prawie wierzę, że go tutaj już nie ma.

Zniecierpliwiony Szymon kazał służbie przynieść taką włócznię, jaka była potrzebna. Prowadzony przez Eleazara Zacheusz wyszedł niepewnym krokiem kaleki i obaj zaczęli systematycznie sprawdzać wszystkie pomieszczenia. My zaś, Szymon i ja, długo milczeliśmy bardzo przygnębieni. W końcu powiedziałem:

– Mówiliśmy o Zacheuszu i sam się zjawił. Może to dla nas jakiś znak?

Szymon nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ z ulicy dał się słyszeć wielki hałas. Usłyszeliśmy, jak służąca otwiera bramę i kłóci się z jakimiś ludźmi. Wreszcie przybiegła do Szymona i jękliwie zaczęła wywodzić:

– Co się tutaj dzieje? Przed domem zebrała się gromada żebraków. Są rozdrażnieni i mówią, że podobno dzisiaj, Szymonie Cyrenejczyku, masz przyjąć jadłem i napojem wszystkich biedaków i kalekich z całego Jeruzalem! Co mam robić?

– Sen to czy jawa?! – Szymon Cyrenejczyk obiema rękami złapał się za głowę. – Przecież żadnej uczty dziś nie wydaję! – Odwrócił się w moją stronę i rzekł oskarżająco: – Jesteś z pewnością złośliwym magiem. To wszystko twoja robota, a w mojej głowie nie zostało ani krzty zdrowej myśli.

Rzucił się do bramy, a ja za nim. Otworzył i zobaczyliśmy, że cały wąski zaułek wypełniają kalecy, nędzarze i opętani. Muchy roiły się w zaropiałych oczach dzieci, które wyciągały do Szymona chude rączyny. Wszyscy mu schlebiali i błogosławili w imię Boga Izraela. Na próżno Szymon próbował dociec, skąd ta absurdalna wiadomość o uczcie. Nikt z żebraków nic nie wiedział, a z obydwu stron zaułka widać było coraz więcej gorliwie wlokących się przed jego dom kalek. Szymon Cyrenejczyk załamał się, zwołał służbę i rozkazał:

– Wpuśćcie wszystkich na dziedziniec, tylko niech zachowają porządek i uważajcie, żeby nic nie pokradli. Upieczcie chleb, weźcie wszystko, co jest w domu do jedzenia, i rozdzielcie między nich tak, aby każdy był syty. Zmieszajcie też wino z dużego dzbana. Ale wpuśćcie tylko tych, którzy już są. Na dziedzińcu nie zmieści się więcej ludzi. – Do mnie zaś rzekł: – Nic innego nie mogę uczynić, jak podziękować niebu, że moi synowie Aleksander i Rufus zwiedzają dziś nasze dobra w Kiriacie i będą tam przez cały szabat. Przecież mogliby od tych nieszczęśników zarazić się jakąś chorobą. O siebie się nie boję.

Poszedł sprawdzić, czy służący spełnili rozkazy. Wynieśli wszystko, co tylko było do jedzenia, nie żałowali oliwy, mąki, miodu i suszonych owoców, otworzyli gary solonych ryb, podali też pikantne sosy. Zobaczywszy, że na dziedzińcu siedzi i pełza ponad siedemdziesięciu żebraków, Szymon zrozumiał, że zapasów nie wystarczy dla nakarmienia wszystkich, wysłał więc służbę po większą ilość chleba i kaszy.

Wpuszczeni do domu żebracy z nabożeństwem oglądali greckie krużganki, przycichli i nie hałasowali, aby nie zagniewać Szymona.

Po sprawdzeniu wszystkich pokoi i piwnic, po zajrzeniu do każdego worka w spichlerzu, nawet do dzbanów z konfiturami, wrócił Zacheusz. Był zakurzony, przyprószony mąką i sadzą, głośno sapał. Wytarł twarz ręcznikiem, rozcierając tylko brud, i oskarżająco zwrócił się do Szymona:

– No, no, spryciarz z ciebie! Ładnie wywiodłeś mnie w pole! Ten, którego ukryłeś, niepostrzeżenie wyszedł, gdy wpuszczałeś żebraków.

– Jeśli ty, któryś znał Jezusa, nie wierzysz, to któż inny by uwierzył w to, co opowiadamy, a co na własne oczy widzieliśmy? Pokazał się tobie na drodze, a nam w moim domu. Niech Bóg zmiłuje się nade mną, bo dzięki temu, co wydarzyło się dzisiaj, wierzę naprawdę, że zmartwychwstał i że poruszy cały świat, tak jak poruszył dzisiaj mój dom. Więc opowiedz nam o nim i jego naukach, abyśmy zrozumieli, czego od nas chce!

Żeby udobruchać Zacheusza, przyniósł wody i sam umył mu głowę, a Eleazar nogi, dał mu także czysty płaszcz. Kiedy Zacheusz zobaczył, jak gorliwie wszyscy trzej mu usługujemy, uspokoił się i powiedział z rozwagą:

– Nie powierzył mi żadnych tajemnic, jeśli o to wam chodzi. To, co mówił w moim domu, mówił głośno i wszyscy słyszeli. W Jerychu przywrócił wzrok ślepcowi, który uwierzył, że to syn Dawida. Do mnie powiedział: „Syn człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło." Powiedział też, że w jego królestwie jest większa radość z jednego nawróconego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu świętoszków, którzy nie potrzebują nawrócenia.

– To jest niesprawiedliwa nauka – wtrącił Szymon Cyrenejczyk.

– Co za radość czeka człowieka, który w życiu postępuje słusznie i jak najlepiej, skoro Pan tylko przejdzie koło niego i nawet go nie pochwali? Z jakiej racji grzesznik ma być milszy niż człowiek pobożny?

– Zawołał mnie po imieniu – Zacheusz podniósł uciszająco rękę

– i wszedł jako gość do mego domu, choć jestem grzeszny i pogardzany. A mnie się zdało, że opada ze mnie cała gorycz życia, bo przez pokraczność mego ciała nigdy nie myślałem dobrze o ludziach i nienawidziłem ich. Skoro jednak on mnie uznał, on, król Izraela i syn Dawida, i wybaczył mi moje winy, to już nie potrzebuję ludzkiej aprobaty! Uczucie wyzwolenia było tak wielkie, że z radości rozdałem połowę majątku między biednych, ale sądzę, że wy dwaj nie możecie tego zrozumieć.

– Nie, tego nie możemy zrozumieć – potwierdził Szymon Cyrenejczyk. – Może wyrządziłeś już tyle krzywd i popełniłeś tak wiele przeniewierstw, że bałeś się, co się stanie, gdy wyjdą na jaw? Dlatego się nawróciłeś i jak mogłeś, wynagrodziłeś krzywdy, żeby ocalić chociaż część majątku.

– Nie czuję się obrażony twoimi słowami – powiedział wesoło Zacheusz – i szanuję twój zdrowy rozsądek. Ja też jestem podejrzliwy, gdy badam pobudki, które kierują ludźmi i ich czynami. Nie wiem, co mi się stało w jego obecności. Powiedział wówczas zagadkową przypowieść, której nadal nie rozumiem. Opowiadał o mężczyźnie szlachetnego rodu, który wyjechał do dalekiego kraju, aby przyjąć godność królewską i wrócić. Wyjeżdżając wezwał do siebie dziesięciu sług swoich, dał im dziesięć min i kazał im się rządzić na jego rachunek, aż wróci. Współobywatele nienawidzili go i wysłali za nim poselstwo, że nie chcą, aby królował nad nimi. On jednak otrzymał tę godność i wrócił, a wówczas kazał przywołać do siebie sługi, którym powierzył pieniądze, i zażądał rozliczenia. Pierwszy sługa dumnie opowiadał, że otrzymana mina przysporzyła dziesięć min. Wtedy król powiedział mu: „Dobrze, sługo dobry, ponieważ w drobnej rzeczy okazałeś się wierny, sprawuj władzę nad dziesięciu miastami".

– Czy on naprawdę nie mówił o niczym innym, jak tylko o pieniądzach? Oczekiwałem od ciebie słów o życiu wiecznym.

– Jestem poborcą podatkowym. Na pewno sądził, że najlepiej zrozumiem przypowieść o pieniądzach – usprawiedliwiał się Zacheusz.

– My, Żydzi, dobrze pojmujemy sprawy finansowe, lepiej niż ty, Rzymianin wychowany na greckiej filozofii – wtrącił Szymon Cyrenejczyk. – Dziesięć min to naprawdę duża suma, choć może to były miny srebrne, a nie złote. W krótkim czasie nikt nie jest w stanie uczciwie pomnożyć jednej miny dziesięciokrotnie. W każdym razie potrzebne jest do tego szczęście i spryt.

– Czy mogę już mówić dalej? – zapytał Zacheusz. – Drugi sługa swoją minę pomnożył do pięciu i otrzymał władzę nad pięcioma miastami. Trzeci zaś przyniósł otrzymane pieniądze, które przechował w chustce, bał się bowiem, że zgubi je lub straci, jeśli zacznie nimi obracać. Na swoją obronę powiedział: „Lękałem się ciebie, bo jesteś człowiekiem surowym, chcesz brać, czegoś nie położył, i żąć, czegoś nie posiał". Wtedy król powiedział: „Według słów twoich sądzę cię, zły sługo. Wiedziałeś, że jestem człowiekiem surowym: chcę brać, gdzie nie położyłem, i żąć, gdziem nie posiał. Czemu więc nie oddałeś mych pieniędzy do banku, skoro sam nie odważyłeś się działać w moim imieniu, abym po przyjeździe odebrał pieniądze z zyskiem?" I kazał zabrać mu minę i dać temu, który miał już dziesięć. A inni mówili: „On już ma dziesięć min".

Zatkałem sobie ustami rękę, żeby nic nie mówić na temat przydługiej przypowieści, a Zacheusz patrząc na nas z wyrazem zwycięskiej radości, podniósł dłoń i zachęcił:

– Słuchajcie pilnie i zapamiętajcie, taka bowiem jest jego nauka. Król im odpowiedział: „Powiadam wam: każdemu, kto ma, będzie dodane, a temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma". Na koniec kazał przyprowadzić swoich przeciwników, którzy nie chcieli, aby został królem, i kazał ich ściąć.

Rozmyślaliśmy obydwaj, Szymon i ja, nad tą zagadkową przypowieścią. W końcu przygnębiony powiedziałem:

– Nie rozumiem jej celu, wydaje mi się, że jest opaczna i niesprawiedliwa.

– Ja też niezupełnie rozumiem – zgodził się Zacheusz – ale ciągle o niej myślę, odkąd się dowiedziałem o jego śmierci. Nie potrafię już inaczej. Myślę, że porównywał siebie do człowieka szlachetnego rodu, którego nienawidzą ziomkowie, i że poszedł po władzę nad swoim Królestwem, które nie jest z tego świata. Na pewno zamierza wrócić i żąda od każdego, któremu coś powierzył, zdania rachunku, aby sprawdzić, jak każdy z nas gospodarzył.

– Czy pamiętasz tę przypowieść dobrze i dokładnie, tak jak on sam opowiedział? – spytałem.

– Myślę, że dobrze pamiętam, przynajmniej treść. Wielu innych to słyszało i może zaświadczyć. Niektórzy pamiętają, że mówił o talentach, inni zaś, że sług było tylko trzech, ale treść pamiętają wszyscy, tak była zaskakująca i niesprawiedliwa. – I po namyśle dodał: – Nie sądzę, żeby miał na myśli pieniądze, to porównanie ma głębszy sens. Sam przestrzegał przed gromadzeniem skarbów, które mól zjada i rdza niszczy, i mówił, że lepiej zbierać skarby jego Królestwa.

Szymon Cyrenejczyk drgnął, jakby coś sobie przypomniał, i rozkazał:

– Eleazarze, idź natychmiast do spichlerzy i magazynów, weź tkaniny wełniane i lniane i rozdaj biednym, którzy spożywają posiłek na moim dziedzińcu. – I znowu ponuro wpatrzył się przed siebie.

Eleazar zawahał się i zaszurał nogą po podłodze.

– Możesz zrobić, co chcesz ze swoimi rzeczami, gospodarzu

– powiedział – ale czy mogę najpierw wziąć sobie nowy płaszcz i tunikę? Chętnie bym też coś wziął dla dzieci i żony.

– Rób, jak uważasz, i wy także bierzcie, na co macie ochotę.

– Szymon kołysał się do przodu i tyłu, włożywszy ręce między kolana.

– Ograbcie mnie do nitki i weźcie wszystko, czego się w życiu dorobiłem. Ściągnijcie ze mnie i ten dziurawy płaszcz, jeśli tylko komuś się przyda.

– Nie popadaj w skrajność, Szymonie – powiedział zmieszany Zacheusz. – Zdrowy umiar jest potrzebny zarówno przy dawaniu, jak i braniu. Ale w ogóle postępujesz słusznie, bo Jezus powiedział: „Cokolwiek uczynicie najmniejszemu z braci moich, mnie to uczynicie." To jest ta droga. – Nagle wystraszył się, zerwał na równe nogi i krzyknął: – A co z moim osiołkiem, którego przywiązałem przy bramie?! Na ulicy pełno żebraków. Któryś mógł w zamieszaniu odwiązać go i zabrać ze sobą. – Ucichł nagle, znowu usiadł i po chwili zastanowienia rzekł: – A niech tam, w sprawach Królestwa nie chcę być gorszy od ciebie, Szymonie. Jeśli ktoś ukradł osiołka, to widocznie bardziej go potrzebuje niż ja, nie myślę gonić go i oskarżać. Niech mu się dobrze chowa.

Szymon długo pojękiwał i drżał jak w febrze, ale potem zaczął się uśmiechać i stwierdził:

– To wszystko bardzo źle na mnie wpływa. Czuję się tak, jakby moje ciało po kawałku szarpano kleszczami, gdy słyszę* jak rozzuchwaleni żebracy zajadają mlaszcząc i kłócąc się o najlepsze kąski. Domyślam się, że w swej chciwości depczą chleb i kopią solone ryby. Zapewne z tym się trzeba pogodzić, skoro tak być musi.

– Czy sądzisz – spytałem zdumiony – że to on, kiedy zniknął z twojego domu, ukazał się jakiemuś żebrakowi i żeby cię wypróbować, powiedział mu, że urządziłeś dziś ucztę dla nich?

– Myślę, co chcę – ofuknął mnie zdenerwowany Szymon. – Ale jeśli on sobie żarty ze mnie stroi, to i ja pożartuję. Zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni.

Poszedł na podwórze, a my za nim. Zobaczyliśmy, że żebracy przyzwoicie siedzą w kucki na ziemi i rozdzielają między sobą jedzenie. Nie wykłócali się, ale przeciwnie, podawali innym najlepsze kęski, zupełnie jakby naprawdę byli gośćmi zaproszonymi na ucztę. Ślepcom kroili jedzenie na małe kawałki, a tym, którzy nie mogli sięgnąć do naczynia, podsuwali je bliżej. Eleazar szedł krużgankiem, niosąc w objęciach stertę wełnianych okryć i lnianej odzieży. Znad żarzących się węgli paleniska unosił się zapach pieczeni, słudzy zaś ciągle piekli nowe jęczmienne i pszenne chleby i przyprawione kminkiem racuchy. Stróż przy wejściu płakał, a grecki nauczyciel uciekł na dach i nie chciał zejść na dół.

Radość żebraków i zachowanie przez nich należytego porządku do tego stopnia zdenerwowało gospodarza, że krzyknął na cały głos:

– Jedzcie i pijcie, aż wam będą brzuchy pękały, a co zostanie, zabierzcie do swoich domów! Ale pamiętajcie, że ja, Szymon Cyrenejczyk, nie dałem wam ani okruszka! Gospodarzem tej uczty jest Jezus Nazarejski, ukrzyżowany przez naszą radę. Niechaj więc Jezus pobłogosławi wasze jedzenie, abyście spożywali je dla życia, a nie dla śmierci. Sam nie jestem w stanie błogosławić, bo gorycz żółci przelewa się w moim gardle.

Żebracy sądzili, że z nich drwi; bacznie mu się przyglądali, kilku próbowało się roześmiać. To jeszcze bardziej rozgniewało Szymona Cyrenejczyka, więc krzyknął głośniej:

– Jezus Nazarejski, syn Boga, częstuje was tym dobrem, bo zmartwychwstał, a jego Królestwo jest wśród nas tak długo, jak długo on będzie między nami, przychodząc i wychodząc, kiedy zechce, również przez zamknięte drzwi.

Żebracy przelękli się i spoglądali jeden na drugiego. Bardziej zuchwali śmiali się na głos i zaczęli wykrzykiwać:

– Błogosławiony jesteś, Szymonie Cyrenejczyku, wśród mężów Izraela! Ale czemu gościsz nas tylko kwaśnym winem, podczas kiedy sam, wnioskując po twojej mowie, popijasz z twoimi szanownymi gośćmi słodkie?!

Szymon Cyrenejczyk, który omal nie pękł ze złości, zawołał służbę i rozkazał:

– Otwórzcie małe dzbany i zmieszajcie z winem z dużych stągwi, aby się napili i uwierzyli, że Jezus Nazarejski, syn Boga, czyni cuda nawet po śmierci.

Słudzy uczynili, jak im przykazał, a chcąc ratować to, co jeszcze zostało, zaczęli sami pić na wyścigi z żebrakami; pił też Eleazar. Szymon zaś przyniósł flakon z drogim nardem, rozbił szyjkę naczynia i zawołał:

– Denerwują mnie muchy w waszych ropiejących oczach i ranach i ten smród waszego brudu i gnoju! Zbyt dobrze znam ten odór. Natrzyjcie tym pachnidłem twarze i włosy, a nawet książęta będą wam zazdrościć zapachu.

Rzeczywiście, kiedy otworzył małe naczynie, cudowna woń rozeszła się po całym dziedzińcu. Chodził po podwórku i smarował tą maścią włosy żebraków i w ogóle zachowywał się tak, jakby stracił rozum, bo chwilami śmiał się i chichotał, to znowu bluzgał straszliwymi przekleństwami. W pewnej chwili podszedł do żarłocznie jedzącego chłopca, upuścił naczynie z wonnością, upadł przed malcem na kolana i rozkazał spokojnym głosem, aby przyniesiono mu gęsty grzebień, bo chce wy czesać temu dziecku wszy.

I naprawdę wyczesywał i zabijał wszy ze zlepionych włosów dziecka, a robił to tak umiejętnie, jakby całe życie wykonywał tę ohydną pracę. Głowę dziecka pokrywały strupy po ukąszeniach insektów i mały płakał, ale tak bardzo spieszył się, aby się najeść do syta, że nie wyrywał się ani nie uciekał.

Żebracy byli już mocno przestraszeni i szeptali jeden do drugiego:

– Szymon Cyrenejczyk stracił rozum przez Jezusa Nazarejskiego. To zrozumiałe, bo przecież Rzymianie okropnie go zhańbili, zmuszając do niesienia krzyża bluźniercy. Szybko jedzmy i pijmy, zabierzmy, co nam daje, i uciekajmy, żeby nie zaczął nam odbierać tego, co podarował. Już nie raz zdarzało się, że pijany bogacz wpuszczał na swoją ucztę nie zaproszonych żebraków, ale na końcu zwykle rozgniewany zmuszał ich, aby wyrzygali z siebie, co zjedli i wypili. A więc spieszmy się. «

Patrzyli na Szymona Cyrenejczyka ze strachem, lecz ten w takim skupieniu czyścił głowę dziecka, że nie słyszał ich szeptów. Gdy skończył wyczesywanie, zaprowadził chłopca do basenu pośrodku atrium, zerwał z niego łachmany i wyszorował całego, nie zważając na jego piski. Resztkami nardu natarł głowę, piersi i stopy dziecka i dal mu najlepszy płaszcz i czerwone buciki swoich synów, mówiąc:

– Teraz pięknie pachniesz i jesteś ubrany jak syn księcia. Niech mnie, jeśli ten chłopiec nie nadaje się teraz do jego Królestwa.

Żebracy chwytali odzienie, które im rozdzielał Eleazar, i powoli przesuwali się w stronę bramy, czatując na okazję, by wyrwać dziecko z rąk Szymona Cyrenejczyka. Ten zaś zorientował się w ich zamiarach i wrzasnął:

– Goście zaproszeni przez Jezusa, jeszcze nie odchodźcie! Każdy z was dostanie od niego podarek!

Wziął mnie i Zacheusza, abyśmy mu pomogli otworzyć liczne zamki obitej żelaznymi obręczami skrzyni. Wyjął z niej skórzaną sakiewkę, biegiem wrócił na podwórze, zerwał pieczęć i zaczął wciskać do wyciągniętych rąk srebrne monety. Kilku żebrakom dał drachmę, innym po cztery, a niektórzy dostali po dziesięć drachm, rozdawał bowiem pieniądze na chybił trafił, nie bacząc, kto ile dostał.

– Czemu tamten dostał tak dużo, a mnie dałeś tak mało?

– skamlali żebracy.

– To wina Jezusa Nazarejskiego – odpowiadał Szymon. – On bierze, czego nie zgromadził, i zbiera, czego sam nie posiał. I dodał jeszcze monet tym, którym dał najwięcej. Kiedy zaczął zabierać pieniądze tym, którym dał najmniejsze srebrne monety, żebracy doszli do wniosku, że najwyższy czas brać nogi za pas, i uciekli, zabierając ze sobą dziecko.

Szymon Cyrenejczyk otarł pot z czoła, zdumiony potrząsnął sakiewką i rzekł:

– Coś takiego nigdy mi się przedtem nie zdarzyło. Czy to znak czy rada? Sakiewka jest tylko do połowy opróżniona, chociaż zdawało mi się, że rozdzieliłem wszystkie pieniądze.

– Schowaj sakiewkę z powrotem do skrzyni – powiedziałem.

– Potem uczesz brodę, żebyś sam wszy nie dostał, i każ służbie posprzątać resztki. Nie wiem, czy twoje zachowanie przed chwilą było głupotą czy sprytem, w każdym razie jestem pewien, że żebracy wyszli zadowoleni i na pewno przez długi czas będziesz miał spokój, bo nie będą cię nachodzić.

Zacheusz siedział obok Eleazara na skraju dużej stągwi, w której mieszano wino, śmiał się wesoło i wołał do mnie:

– Chodź, Rzymianinie, weź kubek i zaczerpnij wina. Jest go jeszcze sporo na dnie i nie wypada, aby tak dobry napitek stał i kisł. Pił wino i wołał: – Niech będzie błogosławiona latorośl winna, dana nam w imię tego, który umarł i zmartwychwstał, aby przygotować Królestwo dla nas wszystkich. Na własne oczy widzieliśmy go my wszyscy trzej. Ty, Eleazarze, widziałeś tylko jego ślady na kamiennej posadzce, ale musisz uwierzyć nam, którzy jesteśmy godniejsi od ciebie prostego rolnika i pastucha. – Tkliwie objął ramieniem szyję Eleazara, pocałował go i tłumaczył: – Nie martw się, jestem godniejszy od ciebie tylko tutaj, na tym. świecie. W jego Królestwie być może staniesz przed nami. On sam zapewniał, że tam pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi.

– Wszyscy zachowujecie się jak pijani, a najbardziej mój pan, Szymon! – wołał Eleazar, usiłując wyrwać się z objęć Zacheusza. – Ja zaś jestem zadowolony, bo otrzymałem nowe szaty i rozdzieliłem tak dużo, i to drogich rzeczy, między tych, którzy niczego nie mają. Na pewno wino uderzyło mi do głowy, bo nie jestem do niego przyzwyczajony.

– Pokój wam – powiedział Szymon Cyrenejczyk, ściskając oburącz głowę. – Jestem bardzo zmęczony i idę spać. Przez wiele nocy oka nie zmrużyłem, tylko czuwałem i denerwowałem się przez Jezusa Nazarejskiego. Teraz odnalazłem spokój i wydaje mi się, że będę mógł spać przez cały szabat.

Niepewnym krokiem ruszył do swego pokoju. Zacheusz i ja nie poszliśmy za nim, obydwaj bowiem zrozumieliśmy, że sen najlepiej mu zrobi. On zaś przypomniał sobie o obowiązkach gospodarza, z rozczochraną czupryną wyjrzał zza drzwi, mrugnął do nas i rzekł:

– Mam nadzieję, że to wszystko było tylko złym snem. Przekonam się o tym, jeśli po obudzeniu was nie zobaczę. Ale, Zacheuszu z mego snu, jeśli chcesz, przenocuj w sąsiednim pokoju. Ty, Eleazarze, wyśpij się i wytrzeźwiej, a zanim trzecia gwiazda zabłyśnie na niebie, idź do domu świętować szabat. Tobie, Rzymianinie, zupełnie nie wiem, co powiedzieć, bo na pewno jesteś zjawą senną i już cię więcej nie spotkam.

Eleazar usłuchał go, poszedł w cień krużganka, położył się na ziemi i z głową nakrył płaszczem. Zacheusz i ja zostaliśmy we dwóch i bacznie na siebie spoglądaliśmy. Jego twarz w moich oczach nie była już odstręczającym obliczem karła; oczy mu błyszczały, a pdïiczki zaczerwieniły się od wina w zupełnie ludzki sposób. Spytał mnie, czy wiem coś o wyborze apostołów, uczniów Jezusa. Powiedziałem, co mi było wiadomo od Marii Magdaleny, mówiłem także o objawieniu się Jezusa kilku uczniom w dużej sali, mimo że drzwi były zamknięte.

Przyznałem się też, że spotkałem Tomasza i Jana, ale że mi nie zaufali i nie chcieli ze mną szczerze mówić. W końcu rzekłem:

– Moje serce płonie. Nawet jeśli pójdę i opowiem im, nie uwierzą mi, ale jeśli ty pójdziesz i opowiesz^ co nam się przytrafiło, może uwierzą, bo cię znają. I może wówczas nam zaufają i powierzą swoją tajemnicę, bo na pewno więcej niż my wiedzą o jego misterium, chociaż nie chcą innym tego wyjawić.

– Pójdę i wezmę ich w obroty – rzekł z przekonaniem Zacheusz.

– Przynajmniej jeden z nich, Mateusz, ufa mi, ponieważ sam niegdyś był celnikiem. Rozumiemy się doskonale. Być może wstawi się też u innych w mojej sprawie.

Opisałem wygląd izby, w której spotkałem Tomasza i Jana. Zacheusz powiedział, że mniej więcej wie, o którym domu mówię i kto jest jego właścicielem, chociaż nie chciał wyjawić mi jego nazwiska. Zachęcał, pewny swego:

– Idź w pokoju do siebie i czekaj na zaproszenie, a ja przygotuję ci drogę.

Tak rozstaliśmy się i wróciłem do mego domu, dziwiąc się bardzo temu wszystkiemu, co mnie spotkało u Szymona Cyrenejczyka.

Загрузка...