Epoka pierwsza: CZAS MAJSTERKOWICZÓW

1 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Niegdyś wszyscy ludzie bali się śmierci. Była niczym nieustający odgłos w tle, o którym nawet przez chwilę nikomu nie udawało się zapomnieć. Każdy doskonale wiedział, że u kresu wszystkich działań on sam przestaje istnieć. Ten właśnie lęk potrafił zatruć każdą przyjemność.

Woody Allen, amerykański filozof żyjący pod koniec XX wieku, jednym zdaniem opisał panujący wówczas stan ducha: „Dopóki człowiek będzie śmiertelny, dopóty nie będzie w stanie poczuć się naprawdę wolny".

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

2 – PAMIĘTNIK MICHAELA PINSONA

Czy mam prawo o wszystkim mówić?

Nawet teraz, z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć w to, co się stało i co naprawdę się wydarzyło. Zdumiewa mnie fakt, że wziąłem udział w tej niesamowitej epopei. Ciągle nie potrafię zrozumieć, w jaki sposób udało mi się wyjść z tego cało i o tym opowiedzieć.

W istocie nikt nie przypuszczał, że wszystko potoczy się tak szybko i sprawy zajdą aż tak daleko. Naprawdę nikt.

Cóż takiego popchnęło nas do tego szaleństwa? Sam nie wiem. Może nic nadzwyczajnego, coś, co nazywamy ciekawością. Tą samą ciekawością, która skłania nas do wychylenia się nad przepaścią i skonstatowania, jak potworny byłby nasz upadek, gdybyśmy tylko wykonali ten jeden krok do przodu.

Może była to także potrzeba przeżywania przygód w coraz bardziej zastałym i pozbawionym emocji świecie.

Niektórzy zwykli mawiać: „To było gdzieś zapisane, musiało stać się właśnie tak". Co do mnie, nie wierzę w narzucone z góry przeznaczenie. Wierzę natomiast, że ludzie dokonują wyborów i starają się ich trzymać. To wybór określa przeznaczenie i być może właśnie wybory ludzi wyznaczają wszechświat.

Pamiętam dokładnie wszystko, każdy epizod, każde wypowiedziane słowo, każde zdanie, które padło podczas tej wielkiej przygody.

Czy mam jednak prawo opowiedzieć wam o wszystkim?

Orzeł: opowiadam. Reszka: zachowuję wszystko w tajemnicy.

Orzeł!

Gdyby przyszło mi dotrzeć do początku wszystkich wydarzeń, które po sobie nastąpiły, musiałbym cofnąć się daleko, bardzo daleko we własną przeszłość.

3 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych

Nazwisko: Pinson

Imię: Michael

Włosy: ciemne

Oczy: piwne

Wzrost: 175 cm

Znaki szczególne: brak

Uwagi: pionier ruchu tanatonautycznego

Słabe strony: brak pewności siebie

4 – U DUPONTA WSZYSTKO DOBRE

Podobnie jak w wypadku wszystkich innych dzieci, także dla mnie nastąpił dzień X, w którym odkryłem, czym jest śmierć. Moim pierwszym nieboszczykiem był człowiek nawykły do życia w otoczeniu trupów. Był nim pan Dupont, rzeźnik, u którego kupowaliśmy mięso. Jego dewiza, wypisana wielkimi literami na witrynie, brzmiała: „U Duponta wszystko dobre". Jednak pewnego ranka matka obwieściła mi, że nie będziemy już mogli kupować u niego polędwicy na niedzielę, bo pan Dupont umarł. Przygniotła go tusza wołu rasy Charolais, którą niechcący strącił z haka.

Musiałem mieć wtedy jakieś cztery lata. Zupełnie niespodziewanie zapytałem matkę, co też oznacza to słowo „umarł". Matka z jakiegoś powodu była tak samo zażenowana jak w dniu, w którym zapytałem ją, czy stosowany przez nią środek antykoncepcyjny mógłby także wyleczyć mnie z kaszlu.

Spuściła tylko wzrok.

– No cóż, hm, umrzeć, to znaczy „już nie być tutaj".

– To tak jak wyjść z pokoju?

– No nie tylko z pokoju. To również wyjść z domu, opuścić miasto, kraj.

– Czyli podróżować gdzieś bardzo daleko? Tak jak wyjeżdża się na wakacje?

– No… niezupełnie. Dlatego że kiedy ktoś umrze, już się nie rusza.

– To znaczy, że nie ruszamy się i wyruszamy gdzieś daleko? Super! Jak to w ogóle możliwe?

I być może właśnie przy tej nieudolnej próbie zrozumienia śmierci pana Duponta zrodziła się we mnie nieodparta ciekawość poznania tego, co znacznie później stało się przyczyną szaleństwa Raoula…

W każdym razie tak mi się przynajmniej wydaje.

Trzy miesiące później, kiedy to oświadczono mi, że także moja prababka Aglae umarła, miałem powiedzieć: „Prababcia Aglae umarła? Nie wierzę, żeby była do tego zdolna!". Pradziadek okropnie przewracał oczami i z wściekłością wyrzucił z siebie zdanie, którego nigdy już nie zapomnę:

– Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, że śmierć jest najbardziej przerażającą rzeczą, która może się wydarzyć?

Nie. Nie wiedziałem tego.

– Ach… bo ja myślałem, że… – wybełkotałem.

– Z takich spraw się nie żartuje! – dodał, żeby jeszcze bardziej mnie dobić. – Jeśli jest coś, z czym nie ma żartów, to właśnie śmierć!

A potem mój ojciec przejął pałeczkę. I wszyscy chcieli mi wytłumaczyć, że śmierć jest absolutnym tabu. Nie mówi się o niej, nawet się nie wspomina, a jeśli już słowo to padnie, wypowiadane musi być z lękiem i szacunkiem. W żadnym razie nie należy wypowiadać go bez powodu, bo to sprowadza nieszczęście.

Ktoś mną potrząsnął.

– Prababcia Aglae umarła. To okropne. I gdybyś nie był bez serca… rozpłakałbyś się!

Trzeba przyznać, że mój brat Conrad od najmłodszych lat potrafił wylewać łzy tak, jak się wyżyma gąbkę podczas kąpieli.

A więc to tak? Kiedy ludzie umierają, trzeba płakać? Nigdy mi tego nie powiedziano. Ale okazuje się, że sprawy, o których się nie mówi, idą lepiej, kiedy się o nich mówi.

Aby pomóc mi się rozpłakać, rozwścieczony moją młodzieńczą arogancją ojciec sprał mnie zresztą solidnie po twarzy. W ten sposób, taką przynajmniej miał nadzieję, zapamiętam na dobre: po pierwsze, zdanie „śmierć jest najbardziej przerażającą rzeczą, która może się wydarzyć" a także to, że „z tymi sprawami nie ma żartów".

– Dlaczego się nie rozpłakałeś? – dopytywał znowu ojciec, kiedy wracaliśmy z pogrzebu prababci Aglae.

– Daj mu już spokój, Michael ma dopiero pięć lat, nawet nie wie, czym jest śmierć – broniła mnie bez przekonania matka.

– On doskonale wie, ale myśli tylko o sobie, więc śmierć innych jest mu obojętna. Zobaczysz, kiedy my umrzemy, też nie będzie płakał!

W tym momencie ostatecznie zrozumiałem, że ze śmiercią nie ma żartów. Od tej chwili za każdym razem gdy powiadamiano mnie o czyjejś śmierci, zawsze starałem się na siłę myśleć o czymś bardzo, ale to bardzo smutnym… na przykład o gotowanych liściach szpinaku. Bez żadnych trudności łzy napływały same do oczu, co wszystkim sprawiało przyjemność.

Później nawiązałem jednak bardziej już bezpośredni kontakt ze śmiercią. Otóż kiedy miałem siedem lat, ja sam umarłem. A wydarzyło się to w lutym, w pewien bardzo piękny i słoneczny dzień. Trzeba też przyznać, że wcześniej mieliśmy bardzo łagodny styczeń, a często się zdarza, że po ciepłym styczniu nastaje pełen słońca luty.

5 – GDZIE BOHATER UMIERA NA POCZĄTKU

– Uważaj!

– Rany boskie…

– O Boże!

– Uwaga! Przecież on zaraz…

– Nieeeeee!!!!!!

Długi pisk hamulców. A potem uderzenie, głuche i przytłumione. Biegłem za piłką, która wypadła na jezdnię, a zderzak sportowego samochodu ściął mnie tuż pod kolanami, tam gdzie skóra jest najmiększa. Moje stopy oderwały się od ziemi. Wyrzuciło mnie niczym z katapulty prosto w niebo.

Powietrze świstało mi w uszach. Unosiłem się nad powierzchnią. Chłodny wiatr wtargnął do moich rozdziawionych ust. Gdzieś tam w dole, nieco dalej, gapie wpatrywali się we mnie z przerażeniem.

Jakaś kobieta zawyła, widząc, jak się wznoszę. Spod spodni wyciekała mi strużka krwi, tworząc na asfalcie kałużę.

Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Leciałem na poziomie dachów, obserwując poruszające się w mansardowych oknach sylwetki. Wtedy po raz pierwszy w moim umyśle pojawiło się pytanie, które znacznie później stanie się moją nieustającą obsesją: „Co ja tutaj w ogóle robię?".

Tak, w tej właśnie chwili, zawieszony na ułamek sekundy pod niebem, zrozumiałem, że niczego nie rozumiem.

Kim jestem?

Skąd się tu wziąłem?

Dokąd zmierzam?

Odwiecznie stawiane pytania. Każdy zadaje je sobie któregoś dnia. Ja zadałem je sobie w tej właśnie chwili, gdy umierałem.

Wzniosłem się bardzo wysoko. Spadłem także nad wyraz szybko. Plecy uderzyły o maskę sportowego samochodu w kolorze zielonym. Odbiłem się, a głowa uderzyła o krawędź chodnika. Rozległ się trzask. Głuchy odgłos. Przerażone twarze pochyliły się nade mną.

Chciałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie niczego już zrobić, ani wydobyć z siebie głosu, ani poruszyć się. Słońce powoli zaczęło zachodzić. To fakt, w lutym słońce jest jeszcze nieśmiałe. I wiadomo, że tylko patrzeć, a nadejdą marcowe gwałtowne deszcze. Słońce stopniowo gasło. Wkrótce pogrążyłem się w ciemnościach i ciszy. Żadnych zapachów, żadnych odczuć, nic. Kurtyna.

Miałem dopiero siedem lat i już po raz pierwszy umarłem.

6 – REKLAMA

„Życie jest piękne. Nie słuchajcie plotek. Życie jest piękne. Życie to produkt przetestowany i zatwierdzony przez ponad siedemdziesiąt miliardów ludzi od trzech milionów lat. Oto najlepszy dowód jego niepowtarzalnej wartości".

Komunikat KAPŻ,

Krajowej Agencji Promocji Życia

7 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Do chwili pojawienia się tanatonautyki śmierć uważana była za jedno z najważniejszych tabu ludzkości. Żeby skuteczniej walczyć ze związanymi z nim obawami, ludzie odwoływali się do procesów myślowych, które dzisiaj nazwalibyśmy przesądami. Niektórzy na przykład uważali, że medalik z wyobrażeniem świętego Krzysztofa przyczepiony do deski rozdzielczej uchroni kierowcę przed śmiertelnym wypadkiem samochodowym.

Zanim nastał XXI wiek, żartowano sobie dosyć powszechnie, że największe szanse, by wyjść cało z wypadku samochodowego, ma posiadacz największego medalika ze świętym Krzysztofem.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

8 – GDZIE BOHATER UMIERA MNIEJ, NIŻBY SIĘ WYDAWAŁO

Oczekiwanie. Nic strasznego się nie wydarzyło.

Pradziadek nie miał racji. Śmierć nie była wcale aż tak przerażająca. Po prostu nic się nie działo. I to wszystko.

Ciemność i cisza trwały bardzo długo.

Wreszcie otworzyłem oczy. Drobna sylwetka pojawiła się w mglistej otoczce światła. Zapewne anioł.

Anioł pochylił się nade mną. Dziwnie przypominał kobietę, ale bardzo piękną kobietę, taką, jakiej nigdy nie ujrzymy na ziemi. Miała jasne włosy i ciemne oczy.

Pachniała morelami.

Wokół nas wszystko było białe i pogodne.

Musiałem być w raju, gdyż anioł się do mnie uśmiechnął.

– Eeem… asz… użżżż… emp… ryyyyyy…

Anioły najwidoczniej porozumiewają się własnym językiem. Żargonem całkowicie niezrozumiałym dla nieaniołów.

– Emmm… szszszsz… pera… tuuuuuu.

Powtarzała cierpliwie tę litanię i przesunęła delikatną chłodną dłonią po moim gładkim czole dziecka, które uległo wypadkowi.

– Nie… masz… już… temperatury.

Rozejrzałem się wokół siebie lekko jeszcze nieprzytomny.

– W porządku? Rozumiesz, co do ciebie mówię? Nie masz już gorączki.

– Gdzie jestem? W raju?

– Nie, na oddziale reanimacji w szpitalu Saint-Louis. – Anioł uspokoił mnie. – Nie umarłeś. Jesteś tylko trochę pokiereszowany. Miałeś sporo szczęścia, że spadłeś na maskę samochodu, która złagodziła upadek. Masz tylko mocno rozdartą skórę na kolanach.

– Zemdlałem?

– Tak, byłeś nieprzytomny przez trzy godziny.

Straciłem świadomość na trzy godziny i w ogóle tego nie pamiętam! Kompletnie nic, żadnych, choćby najmniejszych doznań. Przez te trzy godziny zupełnie nic się nie wydarzyło.

Pielęgniarka podłożyła mi poduszkę pod plecy, żebym mógł usiąść wygodniej. Może i byłem martwy przez trzy godziny, ale czułem, że ani mnie to grzeje, ani ziębi.

Natomiast pojawienie się mojej rodziny wywołało u mnie silny ból głowy. Wszyscy byli tacy mili i pochlipywali, zupełnie jakbym rzeczywiście wyzionął ducha. Twierdzili, że strasznie się o mnie martwili. „Krew zastygła nam w żyłach", właśnie tak się wyrazili.

Odniosłem wrażenie, że jakby trochę jest im przykro, że wyszedłem z tego cało. Gdybym umarł, strasznie by mnie żałowali. I od razu okazałoby się, że miałem wyłącznie same zalety.

9 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie danych psychologicznych dotyczący Michaela Pinsona

Osobnik poddany badaniu jest ogólnie normalny. Jednakże stwierdzono u niego pewne psychiczne ułomności spowodowane nadmiernie przytłaczającym środowiskiem rodzinnym. Osobnik żyje w ciągłym stanie niepewności. Według niego ten, kto zabiera głos jako ostatni, ma zawsze rację. Nie wie, czego chce. Nie rozumie też czasów, w jakich żyje. Nieznaczne skłonności do paranoi.

Uwaga: rodzice nie uznali za wskazane, by powiedzieć mu o tym, że jest dzieckiem adoptowanym.

10 – SĘP

Pierwsza wycieczka poza życie właściwie nie nauczyła mnie niczego interesującego na temat śmierci, z wyjątkiem może tego, że jeszcze przez długi czas było to źródłem kłopotów, które miałem z rodziną.

Później, kiedy miałem już osiem, a może dziewięć lat, bardziej zainteresowałem się śmiercią, tyle że tym razem śmiercią innych. Należy zaznaczyć, że w telewizji każdego wieczoru w wiadomościach o dwudziestej pokazywano zmarłych, a było tego do wyboru, do koloru. A więc byli tam najpierw ci, którzy zginęli na wojnie. Mieli na sobie zielono-czerwone mundury. Potem pokazywali tych, którzy zginęli w drodze na wakacje: ubrania wielobarwne. Wreszcie pokazywano słynnych zmarłych: ubranych w świecące stroje.

W telewizji wszystko było znacznie prostsze niż w życiu. Od razu można było zrozumieć, że śmierć jest czymś smutnym, bo obrazom towarzyszyła pogrzebowa muzyka. To co pokazywali w telewizji, zrozumieć mogły i dzieci, i debile. Ofiarom wojny przysługiwała symfonia Beethovena, ci z wakacji mieli prawo do koncertu Vivaldiego, a gwiazdom show-biznesu, które przedawkowały, towarzyszył wolny kawałek Mozarta grany na wiolonczeli.

Zauważyłem też, że kiedy zmarła jakaś gwiazda, od razu sprzedaż jej płyt szła ostro w górę, filmy z nią nie schodziły z małego ekranu i wszyscy mówili wyłącznie dobrze o zmarłym. Zupełnie jakby śmierć wymazała wszystkie grzechy. Ale było coś jeszcze lepszego: śmierć wcale nie przeszkadzała artystom pracować dalej. Najlepsze płyty Johna Lennona, Jimmy’ego Hendrixa czy Jima Morrisona pokazały się na rynku dopiero jakiś czas po ich śmierci.

Moim kolejnym pogrzebem był pogrzeb wujka Norberta. Wspaniały był z niego człowiek, jak zapewniali idący w kondukcie pogrzebowym. Wtedy zresztą usłyszałem po raz pierwszy ten jakże powszechnie stosowany zwrot: „No tak, zawsze ci najlepsi odchodzą pierwsi". Miałem wtedy zaledwie osiem lat, ale pojawiła się natrętna myśl: „Jak to? A więc wszędzie wokół mnie pozostali już tylko ci źli?".

Na tym pogrzebie zachowałem się jednak bez zarzutu. Gdy tylko ruszył kondukt, całym sobą skupiłem się na gotowanych liściach szpinaku. Szlochałem sobie w najlepsze, dorzucając jeszcze do tego koreczki z anchois. Nawet mojemu bratu Conradowi nie udało się wspiąć do poziomu moich łez.

Kiedy dochodziliśmy już do cmentarza Père-Lachaise, dorzuciłem do mojego płaczliwego menu brokuły i surowy móżdżek jagnięcy. Fuj!… Nieomal zemdlałem z obrzydzenia. W niewielkiej grupce usłyszałem, jak ktoś szepnął: „Nie zdawałem sobie sprawy, że Michael był aż tak związany z wujkiem Norbertem". Matka zauważyła nawet, że jest to tym bardziej zaskakujące, iż tak po prawdzie nigdy go nie widziałem na oczy. W każdym razie odkryłem przy tej okazji przepis na udany pogrzeb: liście gotowanego szpinaku, anchois, brokuły i jagnięcy móżdżek.

Dzień jakże wart zapamiętania, tym bardziej zresztą że po raz pierwszy spotkałem wówczas Raoula Razorbaka.

Staliśmy nad trumną mojego zmarłego wujka Norberta, gdy nagle dostrzegłem nieco dalej coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak siedzący na zwłokach sęp. Ale nie był to wcale ptak żywiący się padliną. Był to Raoul.

Korzystając z chwili nieuwagi – w końcu przecież wylałem wystarczającą porcję łez – podszedłem do mrocznej sylwetki. Coś w rodzaju wielkiej samotnej tyczki siedziało sobie na płycie grobowca, wpatrując się w niebo.

– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie. – Co pan tu robi?

Cisza. Z bliska sęp okazał się małym chłopcem. Był chudy, z kościstej twarzy spod okularów w rogowej oprawce wystawały jedynie policzki. Smukłe delikatne dłonie spoczywały na spodniach niczym dwa pająki oczekujące spokojnie na rozkazy swojego pana. Chłopiec spuścił głowę i spojrzał na mnie wzrokiem uważnym i głębokim, którego jeszcze nigdy nie spotkałem u kogoś, kto był mniej więcej w moim wieku.

Powtórzyłem pytanie:

– No więc co pan robi?

Ręka-pająk przesunęła się szybko po północnej stronie poły płaszcza i dotknęła długiego prostego nosa.

– Możesz mi mówić „ty" – oświadczył uroczyście. Po czym wyjaśnił: – Jestem na grobie mojego ojca. Staram się dociec, czy ma mi coś do powiedzenia.

Parsknąłem śmiechem. Przez chwilę wahał się, wreszcie też się roześmiał. Nie pozostawało nic innego, jak tylko zakpić sobie z chudego dzieciaka, który godzinami przesiaduje przy grobie i patrzy w płynące po niebie chmury.

– Jak się nazywasz?

– Raoul Razorbak. Możesz mi mówić Raoul. A ty?

– Michael Pinson. Możesz mi mówić Michael.

Przyjrzał mi się uważnie.

– Pinson? Szczygieł? Jak na szczygła dziwny z ciebie ptak.

Próbowałem nie dać się zbić z tropu. Przypomniałem sobie takie zdanie, które pasuje do wszystkiego, nauczyłem się go właśnie na potrzeby tego typu delikatnych sytuacji.

– Jest nim ten, kto to mówi.

Raoul znowu głośno się roześmiał.

11 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych

Nazwisko: Razorbak

Imię: Raoul

Włosy: ciemne

Oczy: piwne

Wzrost: 190 cm

Znaki szczególne: okulary

Uwagi: pionier ruchu tanatonautycznego

Słabe strony: nadmierna pewność siebie

12 – PRZYJAŹŃ

Wkrótce potem zaczęliśmy się spotykać na cmentarzu Père-Lachaise w każde środowe popołudnie. Lubiłem iść obok wysokiej chudej sylwetki Raoula. A poza tym zawsze miał ciekawe rzeczy do opowiedzenia.

– Za późno się urodziliśmy, Michael.

– A czemuż to?

– Dlatego, że wszystko już zostało wynalezione, wszystko zostało zbadane. Moim marzeniem byłoby zostać człowiekiem, który wynalazł proch albo elektryczność lub przynajmniej skonstruował łuk i strzały. Zadowoliłbym się naprawdę byle czym. Tylko że wszystko już zostało odkryte. Rzeczywistość jest szybsza od science fiction. Nie ma już wynalazców, zostali tylko ci, którzy za nimi podążają i jedynie udoskonalają to, co inni odkryli dawno, dawno temu. Ostatnim, który doznał tego fantastycznego uczucia, że wdziera się w nowy wszechświat, musiał być Einstein. Tylko sobie wyobraź, jak musiało mu się zakręcić w głowie, gdy zrozumiał, że jest w stanie obliczyć prędkość światła!

Nie, nie umiałem sobie tego wyobrazić.

Raoul przyjrzał mi się trochę rozczarowany.

– Powinieneś czytać więcej książek, Michael. Świat dzieli się na dwie kategorie ludzi: czytających książki i słuchających tych, którzy książki przeczytali. I lepiej jest, wierz mi, należeć do pierwszej kategorii.

Odparłem, że właśnie on mówi, jakby czytał z książki, i roześmialiśmy się obaj. Każdy odgrywał swoją rolę: Raoul wypowiadał jakieś podstawowe prawdy, ja z tego żartowałem, a potem wspólnie śmialiśmy się. Rzeczywiście obśmiewaliśmy się ze wszystkiego jak norki.

Niemniej prawda, że Raoul Razorbak przeczytał całą masę książek. Zresztą to on wzbudził we mnie zamiłowanie do czytania, podsuwając mi, według jego słów, „nieupierdliwych" autorów, takich jak: Rabelais, Edgar Allan Poe, Lewis Carroll, H. G. Wells, Jules Verne, Isaac Asimov, Frank Herbert, Philip K. Dick.

– Bo takich nieupierdliwych pisarzy nie ma znowu aż tak wielu – wyjaśniał. – Większość autorów wyobraża sobie, że im bardziej są niezrozumiali, tym bardziej wydają się inteligentni. Rozciągają więc te swoje zdania na dwadzieścia linijek. Potem otrzymują nagrody literackie, a ludzie kupują ich książki, żeby ładnie wyglądały w salonie i żeby osobom, które do nich przyjdą, dać do zrozumienia, że są w stanie czytać tak bardzo skomplikowane rzeczy. Przeglądałem książki, gdzie nie dzieje się nic. Kompletnie nic. Pojawia się jakiś gość, widzi jakąś kobietę, podrywa ją. Ona mu mówi, że nie wie, czy się z nim prześpi czy też nie. Po ośmiuset stronach w końcu decyduje się i oświadcza mu, że ostatecznie jednak nie.

– Ale po co pisać książki, w których kompletnie nic się nie dzieje? – zapytałem.

– Brak pomysłów. Ubóstwo wyobraźni. Stąd wszystkie biografie i autobiografie, fabularyzowane życiorysy… Pisarze, którzy nie są w stanie stworzyć innego świata, mogą jedynie opisywać własny świat, choćby był bardzo ubogi. Nawet w literaturze nie ma już wynalazców. Zatem z braku treści autorzy cyzelują styl i wygładzają formę. Opisz na dziesięciu stronach swoje nieszczęścia spowodowane czyrakiem i masz całkiem spore szanse dostać Nagrodę Goncourtów.

Wspólny rechot.

– Uwierz mi, gdyby „Odyseję" Homera wydano dzisiaj po raz pierwszy, nawet by się nie pojawiła na liście najlepiej sprzedających się książek. Umieszczono by ją w dziale fantastyki i horrorów. Tylko takie dzieciaki jak my czytałyby to ze względu na opowieści o cyklopach, wróżkach, syrenach i różnych potworach.

Raoul miał rzadki dar oceniania według własnych odczuć. Nie powtarzał bezmyślnie powszechnie przyjętych prawd powielanych w telewizji czy w gazetach. I chyba właśnie to urzekło mnie w nim tak bardzo, ta swoboda myślenia i odporność na wszelkiego rodzaju wpływy. On z kolei był wdzięczny za ten stan rzeczy swojemu ojcu. Ojciec był nauczycielem filozofii, podkreślał Raoul, właśnie od niego przejął miłość do książek. Raoul codziennie czytał prawie jedną. Zwłaszcza książki z dziedziny fantastyki lub fantastyki naukowej.

– Tajemnicą wolności jest księgarnia – lubił mawiać.

13 – NIGDY NIE DBAMY NALEŻYCIE O NASZE WNĘTRZNOŚCI

W którąś środę po południu, kiedy siedząc na ławce, patrzyliśmy w milczeniu na płynące nad cmentarzem chmury, Raoul wyciągnął z tornistra gruby zeszyt. Otworzył go i pokazał mi wklejoną stronę, którą musiał wcześniej wyciąć z książki poświęconej mitologii starożytnej.

Był tam obrazek przedstawiający egipską barkę i kilka różnych postaci.

Skomentował to w taki oto sposób:

– Pośrodku barki stoi Re, bóg słońca. Przed nim klęczy zmarły. Po jednej i drugiej stronie stoją dwa inne bóstwa: Izyda i Neftyda. Lewą ręką Izyda wskazuje kierunek, a w prawej ręce trzyma krzyż ankh, symbol wieczności, która czeka na wędrowca w zaświatach.

– Egipcjanie wierzyli w zaświaty?

– Oczywiście. Tutaj, po lewej stronie obrazu, można rozpoznać Anubisa z głową szakala. To on jest przewodnikiem, który towarzyszyć będzie zmarłemu, trzyma w ręku urnę zawierającą jego żołądek i wnętrzności.

Pamiętam, jak bardzo byłem przejęty. Raoul tymczasem przyjął mentorski ton:

– „Każdy zmarły musi czuwać nad tym, by nie ukradziono mu wnętrzności", takie jest stare egipskie przysłowie.

Przewrócił kartkę, przechodząc do innych obrazów.

– A tutaj zmarły wchodzi z kolei na barkę. Tu wita go albo osobiście Re, albo wieprz. Wieprz pożera dusze przeklętych i prowadzi ich do piekła, gdzie władzę sprawują okrutni kaci, którzy torturują ich szponiastymi palcami zakończonymi długimi ostrymi pazurami.

– Okropność!

Raoul zasugerował mi, żebym był bardziej wstrzemięźliwy w ocenach.

– Lecz jeśli sam Re zgadza się przyjąć zmarłego, wszystko skończy się dobrze. Nieboszczyk stanie u boku bogów, a barka zacznie się przesuwać wzdłuż brzegu na długiej linie, która w rzeczywistości jest żywym wężem boa.

– Super!

Raoul wzniósł oczy do nieba. Mój naprzemiennie wyrażany entuzjazm i oburzenie zaczynały go trochę irytować. Mimo wszystko mówił dalej. Ostatecznie byłem całą jego publicznością.

– Ten boa jest miłym wężem, odstrasza wrogów od światła. Stara się jak może, ale jest jeszcze inny gad, tym razem niedobry, Apofis, uosobienie Seta, boga zła. Ten z kolei krąży wokół barki i stara się ją wywrócić. Czasami wypełza z wody i pluje ogniem. Sprawia, że barka kręci się w kółko, a on wyskakuje ponad fale w nadziei, że uda mu się połknąć przerażoną duszę zmarłego. Jeżeli jednak duszy uda się odeprzeć te ataki, wtedy łódź śmierci podąża dalej swoją drogą i sunie wzdłuż podziemnej rzeki, która przemierza dwanaście wewnętrznych światów. Wiele jest przeszkód, które należy pokonać. Trzeba przekroczyć wrota piekieł, ominąć wodne monstra, obronić się przed latającymi demonami. Jeżeli jednak zmarły pokona wszystkie te przeciwności, wtedy… – Ku mojemu zdziwieniu Raoul nagle przerwał. – Wrócimy do tego w przyszłym tygodniu. Już siódma, matka będzie się niepokoić.

Moja irytacja rozbawiła go.

– Wszystko we właściwym czasie. Nie bądź taki niecierpliwy.

Następnej nocy po raz pierwszy śniło mi się, że latam i unoszę się ponad chmurami. Byłem jak ptak. Nie, byłem ptakiem. I leciałem, leciałem… I nagle, tuż za jakimś cumulusem, zauważyłem ubraną na biało kobietę. Siedziała sobie na chmurce i była bardzo piękna. Jej ciało było młode i smukłe. Zbliżyłem się do niej i dostrzegłem, że w ręku trzyma maskę. Gdy byłem znacznie bliżej, aż podskoczyłem z przerażenia. Maska była tylko szkieletem, trupią czaszką z pustymi oczodołami, ustami bez warg ułożonymi w wykrzywiony uśmiech. Obudziłem się cały zlany potem. Jednym skokiem wpadłem do łazienki i włożyłem głowę pod zimną wodę, żeby zmyć z siebie ten koszmar. Nazajutrz przy śniadaniu zapytałem matkę:

– Mamo, sądzisz, że możemy latać jak ptaki?

Czyżby przez ten wypadek coś mi się porobiło w główce? Popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.

– Przestań już wygadywać takie głupoty i wsuwaj te płatki.

14 – MITOLOGIA MEZOPOTAMII

„Gilgameszu! Na co ty się porywasz? Życia, co go szukasz, nigdy nie znajdziesz! […] Kiedy bogowie stwarzali człowieka, śmierć przeznaczyli człowiekowi, życie zachowali we własnym ręku". [1]

Epos o Gilgameszu

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

15 – RAOUL JEST NIENORMALNY

Ilekroć spotykaliśmy się na cmentarzu Père-Lachaise, rozmawialiśmy z Raoulem o śmierci. W każdym razie on mówił o śmierci, a ja go słuchałem. W tych naszych rozmowach nie było zresztą niczego odrażającego, brudnego czy makabrycznego. Rozmawialiśmy o śmierci jako o interesującym zjawisku w taki sam sposób, jak moglibyśmy rozmawiać o istotach pozaziemskich czy o motocyklach.

– Miałem sen – powiedziałem mu.

Chciałem opowiedzieć mu historię siedzącej w niebie kobiety w białej atłasowej szacie, z maską trupiej czaszki, ale nie dał mi dojść do słowa. Natychmiast przerwał:

– Mnie też się coś śniło. Powoziłem rydwanem ognia. Kiedy do niego wsiadłem, ogniste rumaki poniosły mnie ku słońcu. Musiałem przebijać się przez kolejne kręgi ognia, żeby zbliżyć się do gwiazd, a im więcej kręgów mijałem, tym silniejsze odnosiłem wrażenie, że coraz więcej rzeczy rozumiem.

Później dowiedziałem się, że zainteresowanie Raula śmiercią nie było przypadkowe. Któregoś wieczoru po powrocie ze szkoły poszedł do łazienki i zobaczył ojca, który powiesił się na spłuczce. Francis Razorbak był nauczycielem filozofii w liceum Jeana Jaurèsa w Paryżu.

Czyżby Francis Razorbak odkrył coś tak bardzo interesującego, że naszła go ochota, by opuścić ten świat?

Raoul był o tym przekonany. Jego ojciec nie zabiłby się ze smutku czy ze zmartwienia. Umarł, żeby dotrzeć do jakiejś tajemnicy. Mój przyjaciel był tego tym pewniejszy, że od kilku miesięcy ojciec pracował nad rozprawą zatytułowaną „Śmierć, ta nieznajoma".

Z pewnością odkrył coś niezwykle istotnego, ponieważ zanim się powiesił, spalił swoją pracę. Zwęglony papier unosił się jeszcze w kominku w chwili, gdy Raoul odkrył ciało. Jednak chyba ze sto kartek można było nadal odczytać. Była tam mowa o starożytnych mitologiach i o kulcie zmarłych.

Od tej pory Raoul nie przestawał o tym myśleć. Cóż było aż tak ważnym odkryciem dla jego ojca? Czego poszukiwał, decydując się na śmierć?

W dniu pogrzebu Raoul nie płakał. Nikt jednak go za to nie skarcił. Nikt też nie robił mu z tego powodu jakichkolwiek wyrzutów. Usłyszał tylko, jak ktoś mówi: „Biedny chłopiec, przeżył tak potworny szok, kiedy jego ojciec się powiesił, że nie jest już nawet w stanie płakać". Gdybym znał Raoula wcześniej, mógłbym dać mu ten mój przepis z gotowanym szpinakiem i jagnięcym móżdżkiem i to by mu oszczędziło tego rodzaju uwag.

Po pogrzebie ojca zachowanie matki Raoula zmieniło się diametralnie. Starała się spełniać wszelkie zachcianki syna. Kupowała mu wszystkie zabawki, wszystkie książki i wszystkie czasopisma, na jakie miał ochotę. Mógł spędzać czas, jak tylko chciał. Moja matka twierdziła, że Raoul jest niemożliwie rozpuszczonym dzieckiem, ponieważ jest jedynakiem i do tego półsierotą. Ja tam nie miałbym na pewno nic przeciwko temu, żeby mnie tak rozpuszczano, choćby i przyszło mi stracić część rodziny.

Bo mnie niczego nie odpuszczano.

– Po co ty tak się włóczysz z tym małym Razorbakiem? – zapytał mój ojciec, zapalając jedno z tych swoich cygar, które zasmradzały powietrze w promieniu trzydziestu metrów.

Podnosząc głos, zaprotestowałem:

– To mój najlepszy kolega.

– To znaczy, że nie umiesz sobie dobierać kolegów stwierdził ojciec. – Ten smarkacz nie jest normalny, to przecież widać od razu.

– Dlaczego?

– Nie zgrywaj mi tu niewiniątka. Jego ojciec miał taką depresję, że aż się powiesił. Z takim dziedzicznym obciążeniem każde dziecko stałoby się nienormalne. Poza tym jego matka nigdzie nie pracuje i zadowala się rentą po mężu. Wszystko to jakieś niezdrowe. Powinieneś przebywać z normalniejszymi ludźmi.

– Raoul jest normalny – powiedziałem z naciskiem.

Mój brat Conrad, jak zwykle wredny, uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, by wtrącić swoje trzy grosze.

– Samobójstwo jest chorobą dziedziczną. Dzieci samobójców pociąga samobójstwo, tak jak dzieci ludzi, którzy się rozwiedli, robią wszystko, żeby ich małżeństwa też się rozpadły.

Wszyscy udawali, że nie usłyszeli uwagi wypowiedzianej przez mojego kretyńskiego brata. Lecz niestety matka pociągnęła ten wątek.

– Uważasz, że to normalne siedzieć całymi godzinami na cmentarzu, jak robi ten Raoul, z tego co wiem?

– Mamo, posłuchaj, on może robić ze swoim czasem, co chce. Jeśli tylko nikomu to nie przeszkadza…

– Tak, tak, jeszcze go broń! Kto z kim przestaje, takim się staje. Zresztą widzieli cię, jak dyskutujesz z nim o czymś między grobami!

– A jeśli tak, to co?

– Ano to, że zakłócanie spokoju zmarłych sprowadza nieszczęście. Trzeba im pozwolić spoczywać w spokoju – oświadczył stanowczym głosem Conrad, zawsze gotowy jeszcze bardziej mi dokopać, kiedy i tak byłem już skopany.

– Conrad, ty kretynie! Ty kretynie jeden! – krzyknąłem i strzeliłem go pięścią w twarz.

Zaczęliśmy się tarzać po podłodze. Ojciec odczekał, aż Conrad mi odda, i dopiero wtedy nas rozdzielił. Nie na tyle jednak wcześnie, żebym nie zdążył przyłożyć mu jeszcze raz.

– Spokój, dzieciaki, bo to ja wam spuszczę lanie. Conrad ma rację. Kto się włóczy po cmentarzach, ściąga na siebie nieszczęście.

Odcharknął z samego dna płuc i wypluł w płynnej postaci dym z cygara, po czym dorzucił:

– Są znacznie lepsze miejsca do rozmów. Kawiarnie, ogrody, kluby sportowe. A cmentarze są dla zmarłych, nie dla żywych.

– Ale, tato…

– Michael, zaczynasz mnie drażnić. Przestań wreszcie robić z siebie idiotę, bo w końcu ci przyłożę.

Ostatecznie dostałem dwa razy po twarzy i natychmiast zacząłem płakać, aby uniknąć kolejnych ciosów.

– No widzisz, kiedy chcesz, potrafisz jednak płakać – zauważył szyderczo ojciec.

Conrad był wniebowzięty. Matka kazała mi pójść do mojego pokoju.

W ten oto sposób zaczynałem się uczyć, w jaki sposób funkcjonuje świat. Trzeba opłakiwać zmarłych. Trzeba słuchać rodziców. Trzeba znosić Conrada. Nie wolno robić z siebie idioty. Nie wolno włóczyć się po cmentarzach. Trzeba wybierać sobie przyjaciół pośród ludzi normalnych. Samobójstwo jest chorobą dziedziczną, a być może nawet chorobą zakaźną.

W ciemnościach pokoju, mając jeszcze w ustach słony smak łez bólu, nagle poczułem się bardzo samotny. Tego wieczoru, z odciśniętym na rozpalonym policzku śladem dłoni, żałowałem, że urodziłem się na tym świecie rządzonym przez powinności.

16 – ILE WAŻY PIÓRKO

– Zmarły musi przekroczyć bramę piekieł, ominąć wodne stwory i obronić się przed latającymi demonami. Jeżeli tylko mu się to uda, stanie przed Ozyrysem, najwyższym sędzią, i przed trybunałem, w którym zasiada czterdziestu dwóch boskich asesorów. Będzie wtedy musiał poprzez „negatywną spowiedź" udowodnić, że jego dusza jest czysta, że nie popełnił grzechów ani innych złych czynów w życiu, z którym dopiero co się pożegnał. Powie wówczas:

Nie grzeszyłem przeciw ludziom, nie szkodziłem poddanym, nie czyniłem nieprawości w miejscu prawdy, nie znałem zła, nie popełniałem grzechów. Nigdy nie starałem się być pierwszym ani też by dzieła rąk poddanych moich dawano mi wobec innych ludzi, nie stałem się przyczyną nędzy biedaków, nie robiłem tego, co jest wstrętne bogom. Nie oczerniałem sługi wobec przełożonego jego, nie stałem się przyczyną głodu, nie stałem się przyczyną płaczu, nie zabijałem sam ani nie kazałem zabijać… [2]

– A więc może mówić to, co chce, a nawet kłamać? – zapytałem Raoula.

– Tak. Ma prawo kłamać. Bogowie zadają mu pytania, a zmarły może próbować ich oszukać. Ale jego zadanie jest niełatwe, gdyż bogowie wiedzą o bardzo wielu sprawach. Ale to normalne, bo to przecież bogowie.

– No a potem?

– Jeżeli wyjdzie zwycięsko z tej próby, rozpoczyna się druga część sądu, tym razem w obecności nowych bogów.

Raoul zamilkł na chwilę, żeby wywołać jeszcze większe napięcie.

– Pojawi się Maat, bogini sprawiedliwości, oraz Thot, bóg mądrości i wiedzy z głową ibisa. To on zapisuje spowiedź zmarłego na glinianej tabliczce. A potem nadejdzie Anubis, bóg z głową szakala, z wielką wagą, która posłuży do zważenia duszy.

– Ale jak można zważyć duszę?

Raoul zignorował tak banalne pytanie, zmarszczył tylko brwi, przewrócił kartkę i ciągnął:

– Anubis kładzie na jednej szali serce zmarłego, a na drugiej pióro. Jeśli serce jest lżejsze od piórka, zmarły uznany jest za niewinnego. Jeśli serce będzie cięższe od piórka, wówczas posłuży za pokarm dla bóstwa o ciele lwa i głowie krokodyla, które pożera dusze niegodnych tego, by znalazły się w Wieczności.

– A jaki los spotka tego, kto wyjdzie obronną ręką z tej próby?

– Uwolniony od ciężaru życia dołączy do światła wschodzącego słońca.

– Super!

– Tam zaś czekać na niego będzie Chepri, bóstwo z głową złotego skarabeusza. Tutaj skończy się jego wędrówka. Rozgrzeszona dusza zaznać będzie mogła wiecznej szczęśliwości. Zaśpiewa hymn zwycięzców, którym powiodła się wędrówka na ziemi i w zaświatach. Posłuchaj tej pieśni.

Raoul stanął wyprostowany na płycie grobowca, zwrócił twarz w stronę bladego księżyca i jasnym głosem zaczął deklamować słowa antycznego hymnu:

Oto przychodzę do was – ja,

który jestem bez grzechu i bez winy.

Nie ma we mnie zła

i nie ma świadectwa (przeciwko) mnie. [3]

Raoul skończył czytać wielką księgę mitologii starożytnej. Dokonał ogromnego wyczynu. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Uśmiechał się, jak gdyby Anubis powiadomił go, że udało mu się odnieść zwycięstwo nad własnym życiem.

– Piękna opowieść! – wykrzyknąłem. – Myślisz, że tam w górze, w świecie zmarłych, tak się to właśnie odbywa? – Nie mam pojęcia. To alegoria. Egipcjanie musieli najwyraźniej zdobyć sporą wiedzę na ten temat, ale ponieważ nie chcieli jej ujawniać, obawiając się, że ktoś mógłby zrobić z niej niewłaściwy użytek, stosowali metafory i poetyckie określenia. Pisarz nie byłby w stanie wymyślić tego wszystkiego, nawet gdyby któregoś dnia spłynęło na niego niezwykłe natchnienie. Źródła tych mitów sięgają czegoś w rodzaju powszechnego zdrowego rozsądku. Najlepszym dowodem jest to, że wszystkie religie opowiadają mniej więcej tę samą historię, tyle że stosują różne określenia. Wszystkie religie mówią o istnieniu innego świata po śmierci. Konieczne jest przejście przez pewne próby, po których następuje reinkarnacja albo wyzwolenie. Ponad dwie trzecie ludzkości wierzy w reinkarnację.

– Ale czy ty naprawdę myślisz, że istnieje taka barka z bogami, którzy…

Raoul dał mi znak, żebym zamilkł.

– Cicho! Ktoś idzie.

Była godzina dziewiąta i jak zwykle zamknięto już bramy cmentarza. Któż więc przyszedł zakłócić panujący tu spokój? Jak przedostał się przez zamkniętą bramę? My znaleźliśmy przejście, przechodząc po wysokim platanie, którego gałęzie spadają na okalalący cmentarz mur w jego północno-zachodnim rogu. Byliśmy przekonani, że tylko my znamy tę drogę.

Przesunęliśmy się cicho w kierunku, z którego docierały do nas przytłumione odgłosy.

Ujrzeliśmy wtedy grupę ludzi okrytych czarnymi pelerynami i przechodzących przez coś, co do złudzenia przypominało kratę.

17 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Nasi przodkowie wierzyli, że śmierć jest przejściem ze stanu, w którym wszystko istnieje, do stanu, w którym nie ma już nic. Żeby lepiej oswoić się z tą myślą, wynaleźli religię (zbiór rytuałów opartych na mitach). Większość z nich zapewniała, że poza życiem ziemskim istnieje inny świat, jednak nikt w to tak do końca nie wierzył. Religie były przede wszystkim symbolem przynależności do określonych grup etnicznych.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy 2. rok

18 – PRZECIWKO IMBECYLOM

Cała grupa zatrzymała się przed jednym z grobów, zapaliła pochodnie i zaczęła rozkładać różnego rodzaju przedmioty na płycie grobowca. Dostrzegłem jakieś zdjęcia, książki, a nawet nieokreślone posążki.

Ukryliśmy się z Raoulem za grobowcem zajętym przez zmarłego aktora, rockmana i playboya, ofiary rybiej ości, która uwięzła mu w gardle. Dla uściślenia, gwiazdor przez ponad godzinę kasłał, starając się uwolnić od tego przedziwnego intruza, który zatrzymał się w jego głośni. Jednak nikomu nie wpadło do głowy, żeby przyjść mu z pomocą, chociaż w restauracji była masa ludzi. Wszyscy sądzili, że to zaimprowizowany przez ich idola happening, w którym przedstawia on nowy taniec i nowy sposób śpiewania. Jego ostatnim agonalnym drgawkom towarzyszyła burza oklasków.

Tak czy inaczej z miejsca, w którym staliśmy, mogliśmy bez trudu obserwować całą rozgrywającą się przed nami scenę. Ludzie w pelerynach nałożyli czarne kominiarki i zaczęli recytować dziwne zaklęcia.

– Wygłaszają modlitwę od końca – szepnął mi do ucha Raoul.

Zrozumiałem, że „Wółoina oktam, anoiwordzop źdąb" oznacza „Bądź pozdrowiona, Matko Aniołów".

– To na pewno jakaś sekta satanistów – rzucił mój przyjaciel.

Dalszy ciąg litanii potwierdził, że się nie mylił.

O Wielki Belzebubie, oddaj nam odrobinę swojej władzy

O Wielki Belzebubie, pozwól nam ujrzeć swój świat

O Wielki Belzebubie, naucz nas, jak być niewidzialnymi

O Wielki Belzebubie, naucz nas, jak być szybkimi jak wiatr

O Wielki Belzebubie, naucz nas, jak wskrzeszać umarłych.

Poczułem na plecach dreszcz, ale Raoul Razorbak pozostał niewzruszony. Jego spokój i odwaga uspokoiły mnie. Podeszliśmy nieco bliżej. Z bliska ludzie ci robili jeszcze większe wrażenie. Niektórzy mieli wytatuowane na czole złowróżbne symbole: uśmiechnięte kozły, wirujące diabły, węże gryzące swój ogon.

Po kilku kolejnych modlitwach i zaklęciach zapalili świece ułożone w kształt pięcioramiennej gwiazdy. Potem podpalili starte na proszek kości, które spłonęły w smugach ciemnofioletowego dymu. Wreszcie wyciągnęli z torby czarnego koguta, który mocno się szamotał i zgubił kilka piór.

– Wielki Belzebubie, tobie składamy ofiarę z tego czarnego koguta. Dusza koguta za duszę człowieka w amoku!

Wszyscy powtórzyli chórem:

– Dusza koguta za duszę człowieka w amoku!

Kogutowi poderżnięto gardło, a jego krew rozlano wzdłuż pięciu ramion gwiazdy.

Zaraz potem wyciągnęli białą kurę.

– O Wielki Belzebubie, tobie poświęcamy tę białą kurę. Dusza kury za duszę czarownicy.

I wszyscy razem:

– Dusza kury za duszę czarownicy. Dusza ptaka za duszę kata.

– Boisz się? – wyszeptał mi do ucha Raoul.

Starałem się trzymać dzielnie, ale nie potrafiłem zapanować nad ogarniającym moje członki drżeniem. Przede wszystkim nie mogłem dopuścić do tego, by usłyszano dzwonienie zębami. Hałas mógłby zaniepokoić amatorów czarnej mszy.

– Jeżeli czegoś się w życiu boimy, dzieje się tak dlatego, że nie wiemy, jaką mamy podjąć decyzję – powiedział spokojnym głosem mój młody towarzysz.

Potrząsnąłem głową, dając w ten sposób znak, że nie rozumiem.

Raoul wyciągnął dwufrankową monetę.

– W życiu – mówił dalej – zawsze mamy wybór. Działać albo uciec. Wybaczyć albo zemścić się. Kochać lub nienawidzić.

Miałem wątpliwości, czy był to czas odpowiedni na filozofowanie. On zaś nadal wydawał się niczym niewzruszony.

– Boimy się, gdy nie wiemy, za czym się opowiedzieć, ponieważ w grę wchodzi tak wiele elementów, że w końcu sami już nie rozumiemy tego, co rzeczywiście dzieje się wokół nas. Jak możemy wybierać, skoro świat jest tak bardzo złożony? W jaki sposób? Rzucając monetę. Nic nie jest w stanie wpłynąć na monetę. Jest nieczuła na złudzenia, nie słyszy podstępnych argumentów, niczego się nie obawia. Może zatem dostarczyć brakującej ci odwagi.

Powiedziawszy to, wyrzucił monetę w górę tak wysoko, jak potrafił. Spadła na ziemię – orzeł. Na twarzy Raoula pojawił się tryumfalny uśmiech.

– Orzeł! Orzeł, to oznacza: tak. Ruszajmy. Naprzód. Orzeł oznacza „zielone światło". No już, chodź. Ty i ja przeciwko tym imbecylom – oświadczył.

A w pobliżu nadal toczyła się ponura ceremonia.

Z jeszcze większej torby czciciele Belzebuba wyciągnęli białą kózkę, która meczała smętnie, oślepiona świecami.

– Poświęcamy tę białą kózkę, abyś otworzył nam wejście do krainy zmarłych. Dusza kozy za duszę…

Na cmentarzu rozbrzmiewał gardłowy głos.

– Dusza kozy za bandę nabzdyczonych idiotów.

Nóż, którym miała zostać odcięta głowa zwierzęcia, zawisnął w powietrzu.

Raoul stał wyprostowany obok mnie i wydzierał się z pewnością siebie, którą tchnął w niego ten prosty fakt, że moneta spadła orzełkiem do góry.

– Precz z mych oczu, słudzy Belzebuba! Belzebub umarł już dawno temu. A ci, którzy go czczą, będą przeklęci. Jam jest Astaroth, dziewiąty książę Ciemności, i przeklinam was. Nigdy więcej nie przychodźcie tu, by zbrukać nieczystą zwierzęcą krwią święte groby. Budzicie umarłych i niepokoicie bogów!

Wyznawcy Belzebuba zamarli zupełnie zbici z tropu. Starali się dociec, skąd dobiega ten głos, ale niczego nie byli w stanie dostrzec. Raoul miał teraz przewagę. Przemawiał, ponieważ moneta dała mu pewność co do działań, które ma podjąć. Wszystko stało się jasne. Dla niego, dla mnie i dla nich także. Raoul był mocą. A oni jedynie natrętami. Raoul był tylko dzieckiem, lecz jednocześnie stał się ich panem. W obliczu tego niepokojącego incydentu zamaskowani ludzie woleli się zmyć. A mała kózka pomknęła w przeciwną stronę.

Łatwo zatem było odnieść zwycięstwo. Orzeł – będę silniejszy. Reszka – zostanę tchórzem. Pieniążku, zdecyduj o moim postępowaniu.

Raoul ścisnął mnie mocno za ramię i włożył mi do ręki dwufrankówkę.

– Daję ci ją. Od tej pory nie będziesz się już niczego bał i będziesz wiedział, jakiego dokonać wyboru. Będziesz miał u boku przyjaciółkę, która nigdy cię nie zawiedzie.

Moneta mieniła się w zagłębieniu dłoni.

19 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie danych psychologicznych dotyczących Raoula Razorbaka.

Jak się wydaje, dziecko o nazwisku Raoul Razorbak cierpi na zaburzenia o podłożu psychotycznym. Już kilkakrotnie wystąpiły u niego gwałtowne napady gniewu, które stanowiły zagrożenie dla otoczenia, matka nie wyraża jednak zgody na jego hospitalizację w zakładzie psychiatrycznym. Odpowiadając na pytania specjalisty, oświadczyła, że syn był bardzo mocno poruszony śmiercią ojca. „On po prostu odczuwa silną potrzebę kompensacji", powiedziała.

Ponieważ jednak do tej pory młody Raoul Razorbak nie popełnił żadnych wykroczeń i nie stwierdzono u niego skłonności przestępczych, nasze służby uznały, że zastosowanie jakichkolwiek aktywnych procedur wobec jego osoby byłoby przedwczesne.

20 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

ŚMIERĆ NASZYCH DZIADKÓW

Najczęstsze przyczyny śmierci we Francji w roku 1965 (pod koniec drugiego tysiąclecia), przedstawione w kolejności od największej do najmniejszej liczby zgonów. Należy zauważyć, że niektóre choroby zostały w naszych czasach wyeliminowane.

Choroby serca 98 392

Nowotwory 93 834

Wylewy 62 746

Wypadki samochodowe 32 723

Marskość wątroby 16 325

Schorzenia dróg oddechowych 16 274

Zapalenie płuc 11 166

Grypa 9008

Cukrzyca 8118

Samobójstwa 7156

Morderstwa i zabójstwa 361

Przyczyny nieznane 87201

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

21 – PAN OSTRA DELIRKA

Od czasu naszego pierwszego spotkania na cmentarzu Père-Lachaise, wraz z upływem kolejnych lat, nasza przyjaźń zacieśniała się coraz bardziej. Raoul nauczył mnie tak wielu rzeczy!

– Ależ ty jesteś naiwny, Michael! Wyobrażasz sobie, że świat jest przyjazny i że w związku z tym najlepszym sposobem, aby się weń wpasować, jest uprzejmość dla innych. Ale jesteś w błędzie. Rusz trochę mózgownicą. Przyszłość wcale nie należy do ludzi miłych, tylko do wynalazców, do ludzi odważnych, do tych, którzy niczego się nie boją.

– A ty niczego się nie boisz?

– Niczego.

– Nawet fizycznego cierpienia?

– Wystarczy tylko chcieć, by tego nie odczuwać.

Aby mi to udowodnić, wyciągnął zapalniczkę, włożył palec wskazujący w środek płomienia i trzymał go tam aż do chwili, gdy w powietrzu rozszedł się zapach palonego paznokcia. Byłem jednocześnie zniesmaczony i zafascynowany.

– Ueee! Jak to zrobiłeś?

– Najpierw oczyszczam swój umysł, potem przekonuję siebie, że ktoś inny odczuwa ten ból i że ból ten w żadnym stopniu mnie nie dotyczy.

– Nie boisz się ognia?

– Ani wody, ani ziemi, ani metalu. Ten kto niczego się nie boi, jest wszechmocny i niczego nie można mu odmówić. To jest lekcja numer dwa. Pierwszą było to, że dwufrankowa moneta będzie twoim najlepszym doradcą. Druga jest taka, że lęk istnieje tylko wtedy, gdy mu na to pozwalasz.

– Ojciec cię tego nauczył?

– Mawiał, żebym nigdy nie oglądał się za siebie, kiedy wspinam się na górę. Jeśli się spojrzy w dół, można dostać zawrotu głowy i spaść. Ale jeśli będziesz bez wahania wspinał się prosto na szczyt, zawsze będziesz bezpieczny.

– Jeżeli niczego się nie boisz, to co popycha cię do tego, by iść do przodu?

– Tajemnica. Potrzeba wyjaśnienia tajemnicy śmierci ojca i śmierci w ogóle.

Kiedy wypowiadał te słowa, prawa ręka, nadal przypominająca pająka, spoczęła na jego czole, jak gdyby miało mu to pomóc w zapanowaniu nad jakimś zmartwieniem. Wytrzeszczył oczy, jakby coś zżerało mu mózg od środka.

Zaniepokoiłem się.

– Niedobrze się czujesz?

Przez dłuższy czas nie odpowiadał. A potem, jakby odzyskawszy oddech i panowanie nad sobą, powiedział:

– To nic, to tylko migrena… Zaraz mi przejdzie – dodał twardo.

Był to jedyny raz, kiedy widziałem go na skraju załamania. Dla mnie Raoul był nadczłowiekiem. Był władcą.

Raoul wywierał na mnie wielkie wrażenie. Ponieważ był starszy ode mnie o rok, dołożyłem wszelkich starań, żeby przeskoczyć jedną klasę i siedzieć z nim w tej samej ławce. Wszystko stało się wtedy proste. Pozwalał mi odpisywać od siebie zadania, a po skończonych zajęciach nadal opowiadał niesamowite historie.

Nie wszyscy w klasie podzielali mój zachwyt.

Nauczyciel francuskiego nazwał ucznia Razorbaka „Pan Ostra Delirka".

– A teraz uważajcie, moi drodzy. Dzisiaj Pan Ostra Delirka oddał wypracowanie, że boki zrywać. Temat, który wam zadałem, chciałbym jeszcze raz przypomnieć, brzmiał: „Napisz, jak wyobrażasz sobie idealne wakacje". Ha! Pan Ostra Delirka nie wyruszył jednak w stronę Touquet, Saint-Tropez, La Baule czy do Barcelony albo Londynu. Nie, popędził od razu do krainy umarłych. I… wysyła nam stamtąd pocztówki.

Ogólne rozbawienie.

– Cytuję: „Kiedy moja barka pędziła w stronę światła, wczepiłem się w boa, gdyż ognisty wąż ukazał się przed dziobem statku. Bogini Neftyda poradziła mi, żebym nie wpadał w panikę i trzymał kurs. Potem księżniczka Izyda podała mi wygięty krzyż, żebym odepchnął potwora".

Uczniowie zaczęli się głośno śmiać i poszturchiwać łokciami, gdy tymczasem nauczyciel mentorskim tonem przeszedł do konkluzji:

– Panie Ostra Delirka, mogę jedynie doradzić, aby się pan udał po poradę do dobrego psychoanalityka albo nawet do psychiatry. A tymczasem, dla pańskiej wiadomości, udało się panu uniknąć oceny zero. Dałem panu 1 na 20 wyłącznie za to, że mnie pan rozbawił, kiedy czytałem wypracowanie. Zawsze zresztą staram się zaczynać sprawdzanie prac od pana, bo jestem pewien, że nieźle się uśmieję. Tylko tak dalej, panie Razorbak, a będę się śmiał jeszcze przez długi czas, gdyż z całą pewnością będzie pan powtarzał tę klasę.

Raoulowi nawet nie drgnęła powieka. Był nieprzemakalny na tego rodzaju uwagi, zwłaszcza gdy wygłaszał je człowiek pokroju nauczyciela francuskiego, dla którego nie miał żadnego szacunku. Ale problem pojawił się z innej strony. Ze strony klasy.

Tak jak w przypadku większości szkół, uczniowie naszego gimnazjum byli okrutnymi młodymi ludźmi i wystarczyło wskazać im palcem tak zwanego „odmieńca", żeby natychmiast się na niego rzucili. W naszej klasie szefem bandy był arogancki gówniarz o nazwisku Martinez. On i jego akolici poszli za nami po szkole i otoczyli nas.

– Księżniczka Izyda, księżniczka Izyda – skandowali. – A chcesz dostać wygiętym krzyżem prosto w dziób?

Bardzo się wystraszyłem. Żeby się od nich odczepić, dałem mocnego kopniaka prosto w piszczel grubego Martineza, a ten w rewanżu rozbił mi pięścią nos. W jednej chwili krew zalała mi całą twarz. Było nas tylko dwóch przeciwko sześciu, ale problem polegał na tym, że Raoul, chociaż znacznie ode mnie wyższy i silniejszy, zupełnie zrezygnował z obrony. Nie bił się. Przyjmował ciosy, nie oddając ich!

Zacząłem piszczeć.

– No, Raoul! Dołożymy im tak jak tym od Belzebuba. Ty i ja przeciwko imbecylom, Raoul!

Nie ruszył się. Już po chwili osunęliśmy się pod istną nawałnicą ciosów i kopniaków. Wobec całkowitego braku oporu banda grubego Martineza w końcu się znudziła i odeszła, wznosząc palce w kształcie zwycięskiego V. Podniosłem się, rozmasowując guzy.

– Przestraszyłeś się? – zapytałem go.

– Nie – odpowiedział.

– No to dlaczego się nie biłeś?

– A po co? Nie będę trwonił energii na jakieś bzdury. Zresztą i tak nie potrafię się bić z prymitywnymi umysłami – dodał, podnosząc z ziemi rozbite okulary.

– Jednak potrafiłeś zmusić do ucieczki Belzebubian!

– To była gra. A poza tym może nawet oni byli źli, ale mimo wszystko znacznie subtelniejsi od tych przygłupów. Kiedy mam przed sobą jaskiniowców, jestem po prostu bezradny.

Wsparliśmy się jeden o drugiego.

– Ty i ja przeciwko imbecylom, mówiłeś przecież.

– Przykro mi, że cię rozczarowałem. Jednak żebym mógł z nimi rozpocząć wojnę, ci imbecyle musieliby posiadać chociaż minimalną inteligencję.

Byłem trochę wystraszony.

– W takim razie goście pokroju Martineza będą nam ciągle obijać mordę.

– Możliwe – odrzekł spokojnie. – Z pewnością jednak zmęczą się szybciej niż ja.

– A jeśli cię zabiją?

Wzruszył ramionami.

– No cóż! Życie jest tylko stanem przejściowym.

Owładnęły mną makabryczne przeczucia. Przecież ci kretyni mogli odnieść zwycięstwo. Raoul nie zawsze jest najsilniejszy. Na dodatek teraz wykazał się wręcz skrajną słabością.

Ciężko westchnąłem.

– Cokolwiek by się stało, zawsze możesz na mnie liczyć, na moją pomoc, gdy będzie ciężko.

Tej nocy znowu śniło mi się, że lecę spotkać w chmurach kobietę w białych atłasowych szatach z maską trupiej czaszki.

22 – FILOZOFIA PASCALA

„Nieśmiertelność duszy to rzecz dla nas tak ważna, dotycząca nas tak głęboko, że trzeba chyba zatracić wszelkie uczucie, aby być obojętnym w tym względzie.

Toteż pierwszą sprawą i obowiązkiem jest oświecać się w tym przedmiocie, od którego zależy całe nasze postępowanie.

Dlatego to wśród ludzi nie posiadających wiary czynię ogromną różnicę między tymi, którzy pracują ze wszystkich sił, aby się oświecić, a tymi, którzy żyją, nie zadając sobie trudu i nie myśląc o tym.

Niedbałość ta w sprawie, w której chodzi o nich samych, o ich wieczność, o ich wszystko, więcej mnie drażni, niż rozczula; zdumiewa mnie i przeraża; jest to dla mnie coś potwornego. Nie mówię tego przez nabożną żarliwość; rozumiem, przeciwnie, iż powinno się mieć to uczucie z ludzkiego interesu".

Blaise Pascal [4]

Fragment rozprawy Śmierć, to nieznajoma Francisa Razorbaka

23 – UŚCIŚLENIE

Miałem czternaście lat, kiedy Raoul przyszedł po mnie do domu, prosząc, żebym się pośpieszył. Moi rodzice strasznie zrzędzili. Nie dość, że nadeszła pora kolacji, nadal uważali, że Raoul Razorbak wywiera na mnie bardzo zły wpływ. Ponieważ jednak ostatnimi czasy otrzymywałem doskonałe oceny z matematyki, odpisując rzecz jasna zadania od mojego przyjaciela, nie byli pewni, czy powinni mi zabronić wyjść.

Nakazali mi jednak, abym był ostrożny i czujny. Zawiązując mi szalik pod szyją, ojciec szepnął mi do ucha, że najgorsze kłopoty pochodzą od najlepszych przyjaciół.

Moja matka perfidnie dorzuciła:

– Oto jak rozumiem słowo „przyjaciel": to ten, którego zdrada wywołuje największe zaskoczenie.

Raoul prowadził mnie w stronę szpitala Świętego Ludwika, wyjaśniając po drodze, że właśnie otwarto tam oddział, na którym mieli przebywać umierający i pacjenci w stanie śpiączki. „Oddział wspomagania umierających", jak z hipokryzją nazwano to miejsce. Oddział mieścił się w lewym skrzydle budynku przylegającego do szpitala. Zapytałem, co ma zamiar tam robić. Odpowiedział natychmiast, że taka wizyta jest znakomitą okazją, żeby dowiedzieć się czegoś więcej.

– Czegoś więcej? Ale o czym?

– O śmierci, rzecz jasna!

Pomysł pojawienia się w szpitalu nie wzbudzał we mnie przesadnego entuzjazmu. Miejsce pełne było dorosłych i zdziwiłbym się, gdyby pozwolili nam się tam bawić.

Raoulowi Razorbakowi jednak nigdy nie brakowało argumentów. Wyjaśnił, że czytał w gazetach, że gdy ludzie się wybudzają po długiej śpiączce, opowiadają niesamowite historie. Ci niejako „ocaleni" przed śmiercią twierdzili, że uczestniczyli w przedziwnych spektaklach. Nie widzieli żadnych statków ani plujących ogniem węży, za to widzieli przyciągające ich światła.

– Mówisz o doświadczeniach z pogranicza życia i śmierci? O tym, co Amerykanie nazywają NDE, Near Death Experiences?

– No właśnie. NDE.

Każdy wiedział doskonale, czym jest NDE. Było to bardzo modne w swoim czasie. Wydano też kilka bestsellerów na ten temat, o czym pisano w wielu czasopismach i reklamowano na okładkach. A potem, jak to się dzieje z każdą modą, także ta przeminęła. Ostatecznie nie było żadnych dowodów, żadnych racjonalnych podstaw, ot, kilka ładnych historii zebranych tu i tam.

Czyżby Raoul wierzył w podobne bajki?

Rozłożył przede mną kilka wycinków z gazet i uklękliśmy, by się im lepiej przyjrzeć. Te fragmenty nie zostały wycięte z pism uznawanych za poważne albo za takie, które starannie dobierają informacje. Tytuły napisane wielkimi grubymi literami od razu jasno stawiały sprawę: „Podróż poza granice śmierci", „Świadectwo po śpiączce", „Życie po życiu", „Wróciłem stamtąd i polubiłem to", „Śmierć i co dalej"…

Według Raoula słowa te otaczała szczególna aureola. Poza tym był tam przecież jego ojciec…

Zamiast ilustracji w czasopismach widniały tylko niewyraźne zdjęcia z jakąś mglistą otoczką albo reprodukcje obrazów Hieronima Boscha.

W tekstach Raoul podkreślił żółtym fluorescencyjnym markerem kilka ustępów, które uznał za najistotniejsze: „Według sondażu przeprowadzonego przez amerykański Instytut Gallupa, osiem milionów Amerykanów twierdzi, że miało do czynienia z NDE". „Badanie przeprowadzone w środowisku szpitalnym wskazuje, że 37 procent osób będących w stanie śpiączki zapewnia, iż czuło, jak unosi się poza własnym ciałem, 23 procent spośród nich twierdzi, że widziało tunel, a 16 procent, że zostało wchłonięte przez błogie światło".

Wzruszyłem ramionami.

– Nie chciałbym pozbawiać cię złudzeń, ale…

– Ale co?

– Miałem wypadek samochodowy. Wyrzuciło mnie wysoko w powietrze i spadając, uderzyłem o ziemię. Na trzy godziny straciłem świadomość. Prawdziwa śpiączka. A nie widziałem choćby cienia tunelu ani najmniejszego błogiego światła.

Wydawał się zaskoczony.

– No to co widziałeś?

– Nic. Zupełnie nic.

Przyjaciel przyjrzał mi się, jakbym cierpiał na jakąś rzadką chorobę wywołaną wirusem, którego do tej pory jeszcze nie zidentyfikowano.

– Twierdzisz więc, że byłeś w śpiączce i nie zachowałeś z tego żadnego wspomnienia?

– Właśnie tak.

Raoul zamyślony podrapał się najpierw po brodzie, potem po policzku, a po chwili cały rozpromieniony powiedział:

– Wiem dlaczego!

Milczał przez chwilę, zanim wypowiedział zdanie, nad którym długo jeszcze będę się zastanawiał:

– Niczego nie widziałeś, bo nie byłeś… nie byłeś dostatecznie martwy.

24 – W KRAINIE BIAŁYCH MNICHÓW

W godzinę potem staliśmy przed szpitalem Świętego Ludwika. Wejście było jasno oświetlone. Strażnik w mundurze pilnował wchodzących i wychodzących z budynku. Raoul, wykorzystując swój wysoki wzrost, włożył jakiś stary płaszcz, żeby wyglądać na znacznie starszego. Wziął mnie za rękę. Miał nadzieję, że razem uda nam się przejść jako ojciec i syn, którzy idą odwiedzić chorą babcię.

Strażnik jednak pomimo znudzenia nie był aż tak naiwny.

– Słuchajcie no, smarkacze, w okolicy są lepsze miejsca do zabawy.

– Przyszliśmy odwiedzić babcię – żałosnym głosem powiedział Raoul.

– Jak się nazywa?

Raoul nie wahał się ani przez chwilę.

– Saliapino. Jest w stanie śpiączki. Umieszczono ją na nowym oddziale wsparcia dla umierających.

Co za genialny zmysł improwizacji! Gdyby powiedział Dupuis albo Durant, od razu wydałoby się to podejrzane, ale Saliapino było tak dziwaczne, że mogło uchodzić za prawdę.

Strażnik przybrał odpowiednią do okoliczności minę. „Wsparcie dla umierających" – określenie to wywoływało natychmiast złe samopoczucie. Na pewno wiedział o utworzeniu tego oddziału, musiało być o tym głośno na korytarzach szpitala. Zmienił więc zdanie i gestem pokazał, byśmy przeszli, nieomal przepraszając, że kazał nam czekać.

Weszliśmy do mieniącego się światłem labiryntu. Korytarze, znowu korytarze… Minęliśmy kolejne drzwi, odkrywając stopniowo niezwykły i zaskakujący świat.

Po raz drugi w życiu znalazłem się w szpitalu, wrażenia były tak samo niepokojące jak poprzednio. Przypominało to włamanie do białej świątyni, w której miotają się ubrani na biało czarownicy i młode, nagie pod nieskazitelnym kitlem kapłanki.

Wszystko odbywało się jakby zgodnie z antyczną choreografią. Sanitariusze składali ofiary zapakowane w poplamione prześcieradła. Młode kapłanki odwijały pakunki przed przetransportowaniem zawartości do wyłożonych kafelkami sal, gdzie wielcy kapłani, których można było rozpoznać po kwadratowych maskach i przezroczystych rękawiczkach, obmacywali ciała i podnosili je, jakby z nich wróżyli.

Z tej właśnie wizji zrodziły się pierwsze oznaki mojego powołania jako lekarza. Zapach eteru, pielęgniarki, białe gałgany, możliwość grzebania do woli we wnętrznościach moich współczesnych, oto co było naprawdę interesujące. W tym tkwiła prawdziwa władza! Ja też będę białym czarownikiem.

Zachwycony niczym gangster, któremu wreszcie udało się dotrzeć do pomieszczenia z sejfami, Raoul szepnął mi do ucha:

– Psst… Tędy!

Popchnęliśmy przeszklone drzwi.

Jednak o mały włos nie wycofaliśmy się po tym, cośmy ujrzeli. Większość pacjentów, których przyjęto na oddział wsparcia dla umierających, naprawdę wyglądała bardzo źle. Po naszej prawej stronie bezzębny starzec z rozdziawioną gębą zatruwał powietrze w promieniu dziesięciu metrów. Tuż obok jakaś wychudzona istota, płci nieokreślonej, wpatrywała się nieruchomo w brunatną plamę na suficie. Przezroczysty śluz spływał jej z nosa, lecz do głowy jej nawet nie przyszło, żeby to wytrzeć. Po lewej stronie łysa dama miała tylko kępkę kłaków zafarbowanych na blond na środku pomarszczonego czoła. Starała się powstrzymać bezustanne drżenie prawej ręki, zaciskając na niej lewą. Kiedy jej się to jednak nie udawało, obrzucała wyzwiskami buntującą się rękę, czyniąc to niezrozumiale ze względu na wypadającą sztuczną szczękę.

Śmierć, choćby miało się to nie spodobać Raoulowi, to nie byli bogowie, potwory i rzeki pełne wężów. Śmierć była bowiem właśnie tym: ludźmi, którzy powoli gniją.

Moi rodzice mieli rację: śmierć jest czymś okropnym. Chętnie bym stamtąd od razu zwiał, gdyby Raoul nie pociągnął mnie w stronę pani z kępką włosów w kolorze blond.

– Przepraszam bardzo, że pani przeszkadzam.

– ŹŹŹ… dooobry… – wybełkotała, umysł mając tak samo rozedrgany jak całe ciało.

– Otóż obaj studiujemy dziennikarstwo i chcielibyśmy przeprowadzić z panią wywiad.

– Dla… Dlaczego ze mną? – powiedziała z trudem.

– Bo pani przypadek nas interesuje.

– Ja… nie… jestem… interesująca. Wynoście się…!

U zasmarkanego nie było najmniejszej nawet reakcji. Skierowaliśmy się więc w stronę cuchnącego dziada, który patrzył na nas niczym na dwa natrętne komary. Zdenerwował się, jakbyśmy go oderwali od jakiegoś bardzo pilnego zajęcia.

– Co, no co? Czego chcecie?

Raoul poleciał tym samym co poprzednio tekstem:

– Dzień dobry, jesteśmy studentami dziennikarstwa i przygotowujemy reportaż na temat osób, które wyszły ze śpiączki.

Stary podniósł się i z dumą w głosie powiedział:

– A pewnie, że przeżyłem śpiączkę. Pięć dni w śpiączce i sami widzicie, że wciąż tutaj jestem!

W oku Raoula pojawił się błysk.

– I jak było? – zapytał, jakby zwracał się do turysty, który dopiero co wrócił z dalekich Chin.

Mężczyzna spojrzał na niego uważnie i lekko zakłopotany odrzekł:

– Co pan właściwie chce wiedzieć?

– No więc, co pan odczuwał, kiedy był pan pogrążony w śpiączce?

Najwidoczniej jednak mężczyzna nie bardzo wiedział, o co chodzi Raoulowi.

– Byłem przez pięć dni w śpiączce, mówiłem już. Śpiączka to stan, w którym niczego się nie odczuwa!

Raoul nalegał jednak:

– Nie miał pan halucynacji? Nie przypomina pan sobie żadnego światła, korytarza, czegokolwiek?

Umierający człowiek zdenerwował się.

– No nie, śpiączka to nie kino. Po pierwsze, jest fatalne samopoczucie. Potem się budzimy i wszystko boli. Nie ma w tym żadnej przyjemności. A dla jakiej gazety piszecie?

Jak spod ziemi pojawił się pielęgniarz i od razu zaczął marudzić:

– Kim jesteście? Może przestaniecie już zadręczać chorych? Kto wam pozwolił tutaj wejść? Nie umiecie czytać? Nie widzieliście napisu: „Zakaz wstępu z wyjątkiem personelu"?

– Ty i ja przeciwko imbecylom! – rzucił Raoul.

I runęliśmy do ucieczki. Zgubiliśmy się gdzieś w labiryncie wykładanych glazurą korytarzy. Przemknęliśmy przez salę, w której leżeli mocno poparzeni pacjenci, potem przez salę dla niepełnosprawnych i w końcu dotarliśmy do miejsca, do którego nie należało zaglądać. Do prosektorium.

Nagie trupy leżały jeden przy drugim w chromowanych pojemnikach z grymasem ostatecznego bólu wykrzywiającym twarze. Niektórzy mieli jeszcze otwarte oczy.

Uzbrojony w szczypce młody student krzątał się koło nich, ściągając im pierścionki i obrączki. Jedna za nic nie chciała się zsunąć. Wokół metalu skóra była obrzmiała. Wtedy bez chwili wahania student ujął palec w szczypce i mocno ścisnął. Klak. Palec uderzył o podłogę, wydając odgłos spadającego metalu i mięsa.

Byłem bliski omdlenia. Raoul wyciągnął mnie na zewnątrz. Byliśmy wykończeni, tak samo on, jak i ja.

Mój przyjaciel nie miał racji. Rację mieli moi rodzice. Śmierć jest czymś odrażającym. Nie należy na nią patrzeć, nie powinno się do niej zbliżać, mówić o niej, a nawet o niej myśleć.

25 – MITOLOGIA LAPOŃSKA

Dla Lapończyków życie jest miękką masą, która okrywa szkielet. Dusza kryje się wyłącznie w kościach tego szkieletu.

Dlatego też kiedy łowią ryby, starannie oddzielają mięso, uważając, by nie złamać choćby najmniejszej ości. Potem wyrzucają kościste resztki dokładnie w tym miejscu, gdzie złowili żywą rybę. Są przekonani, że Natura zajmie się tym, by obłożyć ości ciałem, i że kiedy powrócą w to samo miejsce za kilka dni, tygodni czy miesięcy, czekać tam na nich będzie nowe świeże pożywienie.

Dla nich ciało jest zwykłą ozdobą wokół kości wypełnionych prawdziwą duszą. Taki sam szacunek dla szkieletu odnajdziemy u Mongołów i Jakutów, którzy starają się odtworzyć i ustawić w pozycji pionowej niedźwiedzie, które zabili. Obawiając się złamania delikatnych kości czaszki, odmawiają sobie zjedzenia móżdżku, który jest przecież wykwintnym daniem.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

26 – SEPARACJA

Wkrótce po naszej eskapadzie do szpitala Świętego Ludwika matka Raoula przeprowadziła się na prowincję i wiele lat upłynęło, zanim spotkaliśmy się ponownie.

Mój ojciec umarł tego samego roku na raka płuc. Cygara po dziesięć franków nie odpuściły mu. Szpinak, brokuły i anchois, wylałem morze łez na jego pogrzebie, ale zdaje się, że nikt się tym zanadto nie przejął.

Gdy tylko wróciliśmy z pogrzebu, moja matka przeobraziła się w tyrana i wiedźmę. Raptem zachciało jej się wtrącać do wszystkiego i układać mi od początku do końca życie. W ogóle się nie krępując, grzebała w moich rzeczach i odkryła przy tej okazji mój pamiętnik, który jak mi się wydawało, był dobrze ukryty pod materacem. Od razu zaczęła czytać najlepsze fragmenty na głos w obecności mojego brata Conrada, który był wręcz zachwycony tym całkowitym poniżeniem mnie.

Sporo czasu zajęło mi, żeby zaleczyć tę ranę. Pamiętnik zawsze był dla mnie jak przyjaciel, któremu zwierzałem się, nie obawiając się, że będę osądzany. Może i nie było w tym jego winy, ale ten przyjaciel teraz mimo wszystko mnie zdradził.

Conrad skomentował to jak zwykle złośliwie:

– No popatrz, popatrz, nie wiedziałem, że podkochujesz się w tej pretensjonalnej Béatrice. Wygląda okropnie z tymi kucykami i krostami na gębie. A ty naprawdę jesteś zboczony.

Starałem się robić dobrą minę do złej gry, lecz matka doskonale wiedziała, że w ten sposób pozbawiła mnie sprzymierzeńca. Nie chciała, żebym miał przyjaciół. A nawet przyjaznych mi przedmiotów. Uznała, że ona wystarczy, by zaspokoić wszystkie moje potrzeby w zakresie kontaktów ze światem zewnętrznym.

– Powiedz mi wszystko – rzekła do mnie. – Będę umiała zachować wszystko w tajemnicy, będę milczała jak grób. A twój zeszyt, cóż, każdy mógł go znaleźć. Całe szczęście, że nie wpadł w niepowołane ręce!

Wolałem uniknąć polemiki. Nie odpowiedziałem więc, że poza jej rękami żadne inne niepowołane ręce nie uznałyby, że mają prawo grzebać pod moim łóżkiem.

Co gorsza, nie mogłem zemścić się za chichot Conrada, ujawniając jego pamiętnik. Po prostu pamiętnika nie prowadził. W ogóle nie czuł takiej potrzeby. Nie miał niczego do powiedzenia nikomu, także sobie. Był szczęśliwy taki, jaki był, i szedł sobie przez życie, nie podejmując najmniejszego wysiłku, aby je zrozumieć.

Bez mojego powiernika nieobecność Raoula ciążyła mi jeszcze bardziej. Nikt inny w szkole nie przejawiał ani krzty zainteresowania mitologią starożytną. Dla kolegów z klasy słowo „śmierć" nie zawierało żadnej magii, a kiedy opowiadałem im o trupach, zazwyczaj stukali się palcem w czoło. „Coś ci się w główce porobiło, stary, idź lepiej do psychoanalityka!".

– Jesteś jeszcze trochę za młody, żeby śmierć zaprzątała ci głowę – powiedziała Béatrice. – Zaczekaj, aż będziesz miał sześćdziesiąt lat. Teraz jest o wiele za wcześnie.

Natychmiast odrzekłem:

– No dobra, porozmawiajmy w takim razie o miłości! To temat, który podoba się młodym, nie?

Cofnęła się przerażona. Starałem się jej przypodobać choć trochę:

– Przecież niczego więcej nie pragnę, jak tylko ożenić się z tobą…

Uciekła od razu. Opowiadała potem na lewo i prawo, że jestem maniakiem seksualnym, a nawet że chciałem ją zgwałcić. A poza tym jestem z całą pewnością zabójcą-kryminalistą-mordercą-recydywistą, w przeciwnym razie czy w ogóle interesowałbym się tak bardzo śmiercią i trupami?

Nie miałem więc już pamiętnika, nie miałem żadnych przyjaciół ani dziewczyny, do tego kompletny brak więzi z rodziną, cóż, życie wydało mi się potwornie pozbawione sensu i blasku. Raoul do mnie nie pisał. Byłem naprawdę sam na tej planecie.

Na szczęście były jeszcze książki. Raoul nie kłamał, mówiąc, że przynajmniej one są przyjaciółmi, którzy nigdy nie zdradzają. Książki dużo wiedziały o mitologiach antyku. Poza tym nie obawiały się mówić o śmierci czy o miłości.

Za każdym razem jednak gdy moje oczy odczytywały słowo „śmierć", myślałem o Raoulu. Zdawałem sobie sprawę, że to śmierć ojca była przyczyną jego obsesji. Chciał koniecznie dociec, co mógł mu powiedzieć, zanim zmarł. Nie to co mój ojciec, który wszystko mi powiedział jeszcze za życia: „Żebyś nie robił żadnych głupot", „Nie garb się, popatrz, twoja matka idzie", „Uważaj na tych, którzy twierdzą, że chcą twojego dobra", „Bierz przykład z Conrada", „Nie umiesz normalnie jeść? Serwetki nie są dla psów", „Rób tak dalej, a zobaczysz, jak ci wleję", „Podaj mi pudełko z cygarami", „Nie dłub w nosie", „Nie dłub w zębach biletem do metra", „Zawsze dobrze chowaj pieniądze", „Co ty tam znowu czytasz, po co ci to? Pomógłbyś lepiej matce sprzątnąć ze stołu". Wspaniałe duchowe dziedzictwo. Dzięki ci, tato.

Raoul jednak nie do końca miał rację, koncentrując się wyłącznie na śmierci. Nie trzeba przecież być mędrcem, żeby zrozumieć, o co w niej chodzi: to po prostu koniec życia. Kropka i od nowej linii. Tak jak film, który się kończy, gdy wyłączamy telewizor…

Wieczorem jeszcze często śniłem, że lecę i gdzieś wysoko spotykam za każdym razem tę kobietę w atłasowych szatach z maską trupiej czaszki. Jednak tego koszmaru nie zapisałem w pamiętniku.

27 – MITOLOGIA HINDUISTYCZNA

„Ci, którzy wiedzą, jak i ci, którzy w lesie wiedzą, że wiara jest prawdą, ci wejdą w płomienie, w płomienie dnia, jasnego dnia w pierwszym półmiesiącu, w pierwszym półroczu, gdy słońce wznosi się na północ, podczas tych sześciu miesięcy w świecie Bogów, w świecie słońca, słońca pośród błyskawic. Gdy dojdziesz do rejonu błyskawic, pojawi się dusza i przeniesie ich na falach brahmana: zamieszkają w odległych przestworzach. Dla nich nie masz już na ziemię powrotu".

Upaniszada Brihadaranjaka

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

28 – RAOUL WRACA

Kiedy miałem osiemnaście lat, postanowiłem, że zostanę lekarzem. Podjąłem w tym celu stosowne studia i – czy rzeczywiście przypadkiem? – wybrałem jako specjalizację anestezjologię i reanimację.

Znalazłem się w samym sercu świątyni, byłem odpowiedzialny za ludzkie życie, za ludzi, którzy bali się, czy przeżyją. Być może pragnąłem też ocierać się o kapłanki, które jak mówiono, są zupełnie nagie pod białym kitlem. W każdym razie szybko udało mi się ustalić, że i tym razem chodziło o mit. Pielęgniarki bowiem bardzo często noszą T-shirty.

Skończyłem trzydzieści dwa lata, gdy Raoul niespodziewanie ponownie pojawił się w moim życiu. Zadzwonił do mnie i jak można się było spodziewać, umówiliśmy się na cmentarzu Père-Lachaise.

Był jeszcze wyższy niż kiedyś, znacznie szczuplejszy, wręcz wychudzony w stosunku do tego, jakim go zapamiętałem. Wrócił do Paryża. Po tak wielu latach nieobecności schlebiało mi, że jego pierwszym krokiem było ponowne nawiązanie ze mną kontaktu.

Był na tyle delikatny, że nie od razu zaczął ze mną rozmawiać o śmierci. Tak jak i ja wydoroślał. Już nie było mowy, żeby zaśmiewać się bez sensu z byle czego. Żadnych gier słownych, głupawych kalamburów czy półsłówek.

Teraz był biologiem i pracował naukowo w CNRS, Krajowym Centrum Badań Naukowych, nadano mu nawet tytuł profesora. Na wstępie jednak opowiedział mi o swoich kochankach. Kobiety przemykały przez jego życie, bo żadna go nie rozumiała. Uważały, że jest zbyt… ponury. Zaczął się zżymać:

– Dlaczego najładniejsze dziewczyny są zawsze najgłupsze?

– No to dlaczego nie podrywasz tych brzydkich? – odpowiedziałem.

Powinniśmy się byli roześmiać, ale dzieciństwo już przeminęło. Zadowolił się uśmiechem.

– A ty, Michael, masz kogoś?

– Niezupełnie.

Klepnął mnie mocno w plecy.

– Zanadto nieśmiały, co?

– Może za wiele sobie wyobrażam. Czasami śnię, że istnieje gdzieś jakaś cudowna księżniczka, która czeka na mnie, i tylko na mnie.

– Czyżbyś wierzył w Śpiącą Królewnę? Przecież jeżeli umawiasz się z jakąś panienką, zanim ją w ogóle spotkasz, to jakbyś od razu ją zdradzał.

– No właśnie. Takie też za każdym razem odnoszę wrażenie.

Pająkowate ręce Raoula fruwały wokoło, jakby mnie chroniąc swoją obecnością. Jak mogłem żyć tak długo tak daleko od niego, z dala od jego szaleństwa?

– Ha… – westchnął tylko. – Za bardzo przypominasz mimozę, Michael. Ten świat jest za trudny dla marzycieli takich jak ty. Musisz się uzbroić i nauczyć się walczyć.

Z rozrzewnieniem wspominaliśmy czasy naszych potyczek z Belzebubianami. Potem mówił o swoich badaniach naukowych. Teraz pracował nad hibernacją świstaków. Jak wiele innych zwierząt świstaki były w stanie przeżyć trzy miesiące z sercem spowolnionym o 90 procent, nie oddychając, nie jedząc, nie ruszając się, w uśpieniu. Raoul chciał przesunąć granice tego zjawiska jeszcze dalej. Tam gdzie kończył się sen, chciał otrzeć się o granicę śmierci. Po co bowiem wywoływać sztuczną i jeszcze głębszą hibernację u świstaka, skoro wystarczy zanurzyć go w zimnej kąpieli w temperaturze 0ºC? Temperatura ciała gwałtownie spadała, praca serca zwalniała do tego stopnia, że prawie całkowicie się zatrzymywało, jednak zwierzak wcale nie umierał. Można było go reanimować pół godziny później, a wystarczało go rozetrzeć.

Podejrzewałem, że mój przyjaciel nazywa hibernacją to, co my lekarze nazywamy „śpiączką". Niemniej jego doświadczenia zakończyły się sukcesem i na międzynarodowych kongresach nazywano go już „tym, który budzi zamarznięte świstaki".

Spytałem go wtedy wprost, czy udało mu się dotrzeć do innych starych tekstów na temat życia po śmierci. Natychmiast się ożywił. Nie śmiał nawet łudzić się, że tak szybko poruszę jego ulubiony temat.

– Grecy! – wykrzyknął z zapałem. – Grecy wierzyli w światy okrągłe i koncentryczne. Każdy ze światów mieścił w sobie mniejszy świat, potem następny i kolejny, coś na podobieństwo tarczy. W samym środku znajdował się świat grecki, ten, w którym żyli ludzie.

Raoul już się rozkręcił.

– Tak więc w środku są Grecy i pierwszy ze światów. Dalej otaczający go barbarzyńcy z drugiego świata, ci zaś z kolei byli otoczeni przez świat trzeci, świat potworów zawierający w sobie odrażające kreatury z północnych ziem.

Postanowiłem to wszystko podsumować:

– Ludzie, barbarzyńcy, potwory, trzy warstwy, zgadza się?

– Nie – zaprzeczył zdecydowanym głosem – jest ich znacznie więcej. Zaraz za światem potworów pojawia się morze. Tam jest wyspa szczęśliwości, raj, w którym mieszkają nieśmiertelni. Tam też znajduje się Wyspa Snów, przez którą płynie tylko noc. Pokryta jest kwiatami lotosu. A na środku rzeki powstało miasto o czterech bramach. Przez dwie z nich dostają się koszmary, a dwie inne otwierają się na słodkie marzenia. Hypnos, bóg snu, kontroluje te cztery wejścia.

– Uauuuuu!

– Za morzem – ciągnął Raoul – znowu jest ziemia. To wybrzeże kontynentu umarłych. Drzewa wydają tam tylko zwiędłe owoce. Tam też rozbijają się wszystkie statki i wszystko się kończy.

Zapadła cisza, którą wypełniały raz rajskie, kiedy indziej znowu pochodzące z piekieł obrazy. Raoul przerwał w końcu ten stan zauroczenia, pytając o mój zawód, co robię jako reanimator i anestezjolog. Co chwilę wynikały bardzo techniczne kwestie. Chciał się dowiedzieć, jakie środki podaję ludziom, uważał bowiem, że mogłyby równie dobrze posłużyć jego świstakom.

29 – OPINIA DOKTORA PINSONA

A. Śpiączka

Według mojego przyjaciela, doktora Michaela Pinsona, istnieją trzy najczęściej spotykane formy śpiączki:

Śpiączka 1: Coma vigile. Brak świadomości, ale pacjent reaguje na zewnętrzne bodźce. Stan ten może trwać od trzydziestu sekund do trzech dni.

Śpiączka 2: Pacjent nie reaguje na zewnętrzne bodźce, na szczypanie czy kłucie. Taki stan może trwać do jednego tygodnia.

Śpiączka 3: Śpiączka głęboka. Zaprzestanie wszelkich form działania. Całkowita utrata świadomości. Górne członki nie odbierają żadnych bodźców. Nierównomierna akcja serca (migotanie). Według Michaela niemożliwe jest wyjście z tego rodzaju śpiączki.

B. Skutki zewnętrzne

1) Mydriaza (rozszerzenie źrenic).

2) Paraliż.

3) Wykrzywienie ust.

C. Jak wyprowadzić pacjenta ze śpiączki?

Metody stosowane przez Michaela:

1) Masaż serca.

2) Intubacja górnych dróg oddechowych.

3) Defibrylacja od 200 do 300 dżuli.

4) Wstrzyknięcie adrenaliny do mięśnia sercowego.

D. Jak wywołać śpiączkę?

Produkty stosowane przez Michaela:

1) Sód.

2) Thiopental (należy się liczyć z problemami przy wybudzaniu), propofol (szybkie zasypianie, przebudzenie bez problemów).

3) Droperidol (słabsze działanie, znieczulenie przejściowe, uczucie wyłączenia się na okres około godziny po przebudzeniu, ryzyko zatrzymania pracy serca i oddychania). Należy dostosować dawkowanie do wagi pacjenta.

4) Chlorek potasu (wywołuje zaburzenia pracy serca i migotanie przedsionków).

E. Rytm pracy ludzkiego serca

Normalny: od 65 do 80 uderzeń na minutę.

Najniższy poziom: 40 uderzeń na minutę.

Niektórzy jogini schodzą do poziomu 38 uderzeń na minutę, ale są to wyjątkowe przypadki.

Poniżej minimum: poniżej 40 uderzeń na minutę wyraźne spowolnienie pracy układu krążenia, niebezpieczeństwo wystąpienia zapaści (krótkotrwała utrata świadomości na okres poniżej dwóch minut). Pacjent zwykle niczego nie pamięta.

Maksimum: 220 uderzeń na minutę minus wiek pacjenta.

Notatki na potrzeby badań tanatonautyanych. Raoul Razorbak.

30 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Tanatonautyka zrodziła się na skutek niezwykłego wydarzenia. Większość historyków datuje jej początek na dzień zamachu na prezydenta Lucindera.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy 2. rok

31 – PREZYDENT LUCINDER

Wyprostowany w czarnej limuzynie prezydent Lucinder pozdrawiał tłumy z cokolwiek smutnym uśmiechem na twarzy. W istocie potwornie cierpiał ze względu na paznokieć wrastający mu w duży palec u nogi. Żadną pociechą nie była dla niego świadomość, że Juliusz Cezar przeżywał z pewnością podobne męki podczas wielkich parad wojskowych. A Aleksander Wielki cierpiący na syfilis? Co więcej, w jego czasach nie wiedziano, jak to leczyć…

Za Juliuszem Cezarem zawsze stał niewolnik, którego zadaniem było trzymanie wieńca laurowego i ciągłe powtarzanie mu prosto do ucha: „Pamiętaj, że jesteś tylko człowiekiem". Lucinder nie potrzebował niewolnika, żeby o tym pamiętać, gdyż wrastający paznokieć w zupełności wystarczał.

Pozdrowił witający go owacjami tłum, zastanawiając się jednocześnie, jak się od tego uwolnić. Lekarz doradzał mu operację, ale do tej pory przywódca narodu nigdy jeszcze nie leżał na stole operacyjnym. Nie podobał mu się pomysł, że będzie musiał zasnąć, podczas gdy jacyś nieznani ludzie ukryci za maskami z gazy i uzbrojeni w ostre narzędzia pastwić się będą nad jego żywym ciałem. Oczywiście mógł też skorzystać z usług osobistego pedikiurzysty. Ten ostatni bowiem obiecywał, że mógłby rozwiązać całkowicie ten problem bez konieczności poddania się zabiegowi na bloku operacyjnym, lecz trzeba by naciąć duży palec u nogi, nie stosując przy tym znieczulenia. Niezbyt zachęcająca perspektywa.

Ileż to problemów z ludzką powłoką!

Wciąż gdzieś coś tam wysiadało. A to bóle reumatyczne, a to próchnica, a to znowu zapalenie spojówek… W zeszłym tygodniu z kolei Lucindera męczył wrzód, który niespodziewanie się uaktywnił.

– Nie przejmuj się, Jean – pocieszyła go małżonka. – Jesteś zdenerwowany ze względu na Amerykę Południową. Jutro będzie już lepiej. W moich stronach jest takie przysłowie: „Być zdrowym oznacza, że każdego dnia skarżymy się na inną dolegliwość".

Szalenie zabawne! W każdym razie przyniosła mu trochę ciepłego mleka i ból złagodniał. Wrośnięty paznokieć jednak był znacznie bardziej uparty.

„Niech żyje Lucinder!" krzyczano wokoło. „Lucinder na prezydenta!" skandowała grupa ludzi. Ha, kolejna kadencja! Już niedługo będzie musiał zacząć o tym myśleć. Wybory zbliżały się szybko.

Gdyby nie ten przeklęty paznokieć Lucinder spędziłby całkiem przyjemne chwile wśród wiwatujących na jego cześć ludzi. Uwielbiał to zanurzanie się w tłumie. Ucałował małą dziewczynkę o zaróżowionych policzkach, którą pod sam nos podsuwała mu jakaś kobieta. Dziewczynka wręczyła mu bukiecik kwiatków z tych, które bez pudła wywołują alergię.

Samochód ponownie ruszył. Starał się poruszać trochę dużymi palcami u nóg uwięzionymi w nowych, zbyt sztywnych butach, gdy nagle wysoki facet w trzyczęściowym garniturze rzucił się w jego stronę z rewolwerem w ręce. Huk wystrzałów rozbrzmiał w jego uszach.

– Dobry Boże, mordują mnie! – pomyślał spokojnie prezydent.

Po raz pierwszy i z pewnością po raz ostatni. Ciepła krew spływała strużką na pępek. Lucinder uśmiechnął się. Był to znakomity sposób, żeby wejść do Historii przez duże H. Jego poprzednik, prezydent Congomas, zakończył kadencję, którą przedwcześnie skrócił nowotwór prostaty. Potomność będzie miała się z czego śmiać.

On zaś miał szczęście dzięki temu technokracie uzbrojonemu w czarny rewolwer. Zamordowani prezydenci zawsze mieli prawo do honorowego miejsca w podręcznikach szkolnych. Wychwalano ich tam za wspaniałe wizje, niezmiernie odważne plany i zamiary. Dzieci będą recytować peany na jego cześć. Nie istnieje inny rodzaj nieśmiertelności.

Lucinder dostrzegł swojego zabójcę, który niknął gdzieś w tłumie. Jego ochroniarze stali i nie reagowali! Niezła nauczka! Nie ma co liczyć na wszystkich tych profesjonalistów od siedmiu boleści.

Któż jednak nienawidził go do tego stopnia, żeby zgotować mu śmierć?

No cóż, teraz było mu to obojętne. Nic nie miało już znaczenia, w tym również ten przeklęty wrośnięty paznokieć. Śmierć była najlepszym lekarstwem na wszystkie drobne dolegliwości, jakie towarzyszą naszej egzystencji.

– Lekarza! Szybko, lekarza! – krzyczał ktoś tuż obok niego.

Żeby tak wszyscy ci ludzie po prostu się zamknęli… Nie było takiego praktyka, który byłby w stanie mu pomóc. Jest już za późno. Kula przeszyła mu serce. Nie lekarza należało teraz szukać, a raczej nowego prezydenta, który by go zastąpił, gdy tymczasem on dołączy do Cezara, Abrahama Lincolna i do Kennedy’ego w panteonie wielkich zamordowanych mężów stanu.

Czyjeś ręce podniosły jednak i ułożyły Lucindera na noszach. Zamknięto go w karetce, której syreny przeraźliwie wyły. Niewidzialni specjaliści przyłożyli mu do ust lusterko, masowali klatkę piersiową. Znalazł się też taki, który bez skrępowania ośmielił się zastosować metodę usta-usta.

Prezydent jednak mimo wszystko umierał. W jego umyśle przewijały się teraz w ogromnym tempie wspomnienia. Cztery lata: pierwszy niezasłużony klaps i pierwszy napad gniewu. Siedem lat: pierwszy dyplom uzyskany dzięki koledze, który pozwolił mu odpisać wypracowanie. Siedemnaście lat: pierwsza dziewczyna (potem ponownie się z nią spotkał; fatalny błąd, bo była okropna). Dwadzieścia jeden lat: licencjat z historii, tym razem bez oszustwa. Dwadzieścia trzy lata: magisterium z filozofii starożytnej. Dwadzieścia pięć lat: doktorat z historii starożytnej. Dwadzieścia siedem lat: wstąpienie do partii socjaldemokratycznej dzięki kontaktom ojca i od razu gotowe hasło wyborcze na przyszłą karierę: „Kto dobrze zna przeszłość, potrafi najlepiej budować przyszłość".

Dwadzieścia osiem lat: ślub z pierwszym „kurczątkiem" (aktorką, której panieńskiego nazwiska nawet nie był sobie w stanie przypomnieć). Dwadzieścia dziewięć lat: pierwsze ciosy poniżej pasa i pierwsze popełnione zdrady, żeby wspiąć się wyżej w aparacie partyjnym. Trzydzieści dwa lata: wybrany na burmistrza Tuluzy, fortunę zbija na sprzedaży terenów należących do miasta, pierwsze obrazy wielkich mistrzów, pierwsze antyczne rzeźby, nieprzebrana wręcz masa kochanek. Trzydzieści pięć lat: wybrany na posła do Zgromadzenia Narodowego, pierwszy zamek w Lozère. Trzydzieści sześć lat: rozwód i ślub z drugim „kurczątkiem" (niemiecką topmodelką, wprawdzie z mózgiem ptaka, ale za to z nogami tak długimi, że i święty by zgrzeszył). Trzydzieści siedem lat: gdziekolwiek spojrzeć, nagły wysyp dzieci. Trzydzieści osiem lat: chwilowa odstawka spowodowana aferą łapówkarską związaną ze sprzedażą pakistańskich samolotów.

Trzydzieści dziewięć lat: błyskotliwy powrót na scenę polityczną dzięki nowemu małżeństwu (z córką prezydenta Congomasa, tym razem wybór jest właściwy). Nominacja na stanowisko ministra spraw zagranicznych i pierwsza naprawdę odrażająca operacja: zorganizowanie zabójstwa prezydenta Peru, którego zastąpi marionetka.

Czterdzieści pięć lat: śmierć prezydenta Congomasa. Lucinder myśli o objęciu fotela prezydenta Republiki Francuskiej, prowadząc kampanię finansowaną w całości przez Peru. Nowe hasło wyborcze: „Lucinder studiował historię, teraz sam ją pisze". Niepowodzenie. Pięćdziesiąt dwa lata: kolejne wybory prezydenckie. Zwycięstwo. Władza. Wreszcie Pałac Elizejski. Kontrola nad tajnymi służbami. Prywatne muzeum sztuki starożytnej z dyskretnie „pozyskaną" za granicą kolekcją. Kawior na kilogramy. Pięćdziesiąt pięć lat: groźba wojny nuklearnej. Przeciwnik przestraszył się i wycofał, a Lucinder stracił pierwszą okazję, by przejść do Historii.

Pięćdziesiąt sześć lat: coraz młodsze kochanki. Pięćdziesiąt siedem lat: spotkanie z pierwszym prawdziwym przyjacielem, Wercyngetoryksem, czarnym labradorem, którego w żaden sposób nie można podejrzewać o dążenie do objęcia władzy.

Wreszcie pięćdziesiąt osiem lat i w tym właśnie momencie zakończenie tej jakże pięknej biografii: zabójstwo wielkiego człowieka podczas spotkania z tłumem w Wersalu.

Koniec baniek mydlanych. Życie, nawet prezydenta, nie jest niczym więcej. Jako pył stajesz się na powrót pyłem. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. A robakiem będąc, i tak skończysz w żołądku robaków.

Gdyby tylko pozwolili mu umrzeć w spokoju! W końcu nawet robaki mają prawo do ostatecznego spokoju. A tu nie: unoszą mu powieki, kładą go na stole operacyjnym… Potrząsają nim, rozbierają go, podłączają do jakichś skomplikowanych urządzeń, a wokół niego taka wrzawa, taka wrzawa. Trzeba zrobić wszystko, żeby uratować prezydenta, powtarzają w kółko. Kretyni!

Po co wszystkie te wysiłki? On sam czuł, jak ogarnia go coraz większe znużenie. Tak jakby życie stopniowo go opuszczało. Właśnie tak. Uchodziło z niego. Czuł, że życie z niego ucieka. Niemożliwe! Jean Lucinder czuł… że wychodzi. Wychodził ze swojego ciała. Coś takiego! Naprawdę wychodził ze swojego ciała. On, naprawdę on czy coś innego? Musiało to być coś innego… jak można by to nazwać? Jego dusza? Niematerialne ciało? Ektoplazma? Zmaterializowana myśl? To był on, tyle że przezroczysty i lekki. To coś oddzielało się od niego, odłączało się, rozkładało na części. Cóż za niesamowite doznanie!

Odleciał, pozostawiając swe ciało jak stare zużyte ubranie. Unosił się, wznosił coraz wyżej i wyżej. Nie bolał go już duży palec u nogi. Był teraz taki lekki!

Jego… nowe „ja" na chwilę zatrzymało się pod sufitem. Stamtąd przyjrzał się leżącym zwłokom i wszystkim specjalistom miotającym się w terapeutycznym szale. Żadnego szacunku dla jego ciała. Otwierali mu klatkę piersiową, łamali żebra, przykładali elektrody bezpośrednio do mięśnia sercowego!

Nie było sensu dłużej się ociągać, wzywano go gdzie indziej. Przezroczysta nitka, coś w rodzaju pępowiny, łączyła go nadal z ludzką powłoką. Wyciągała się jak srebrny elastyczny sznurek, w miarę jak oddalał się coraz bardziej.

Przeniknął przez sufit, pokonał kilka pięter wypełnionych chorymi. Wreszcie dotarł do samego dachu, ponad którym było już tylko niebo. Przyjazne światło przyciągało go gdzieś z oddali. Fantastyczne! Inni ludzie, wielu innych ludzi unosiło się wokół niego i tak jak on ciągnęli za sobą srebrzystą nić. Miał wrażenie, że uczestniczy w jakimś wspaniałym święcie.

Nagle jednak jego srebrzysta pępowina przestała się rozciągać, stwardniała, napięła się i poczuł, że coś ciągnie go w dół! Nagle uświadomił sobie, co się dzieje: Lucinder już nie umierał. Inne ektoplazmy przyglądały mu się, nie rozumiejąc: dlaczego nie unosi się wyżej? Nić naciągnęła się i skurczyła jeszcze bardziej. Znowu przeniknął przez dach, powrócił do sali operacyjnej i zobaczył pielęgniarzy, którzy prosto w serce uderzali ładunkiem o napięciu kilkuset woltów. Przecież to jest zakazane! Sam przygotowywał w tej sprawie ustawę, którą przyjęto dwa lata temu. Pamiętał o tym dobrze, artykuł 676: „Po zatrzymaniu akcji serca nie będzie podejmowane żadne działanie, ingerencja lub operacja, która mogłaby spowodować wznowienie akcji serca". No tak, ale ponieważ był prezydentem, widocznie uznano, że jego życie jest ponad prawem. Ach, te dranie! Co za łobuzy! Po raz kolejny odkrywał nieprzyjemne strony bycia najważniejszym człowiekiem w kraju. W tej sekundzie miał tylko jedno pragnienie: być kloszardem, o którego nikt się nie zatroszczy. Kloszardem, żebrakiem, robotnikiem, gospodynią domową, kimkolwiek, byle tylko zostawiono go w spokoju. Byle pozwolono mu poprzez śmierć odnaleźć spokój. To w końcu najważniejsze prawo obywatela: umierać w spokoju.

„Pozwólcie mi zdechnąć! Dajcie mi zdechnąć!" wydzierał się wniebogłosy. Ale jego ektoplazma nie miała głosu. Srebrna nić ściągała go coraz niżej. Nie mógł się już wznieść. I nagle chlup! Z powrotem wszedł w swojego byłego trupa. Ujjjj! Cóż za nieprzyjemne doznanie! Ujjj, znowu czuł wrośnięty paznokieć! I żebra, które połamano mu, żeby dotrzeć do serca. A do tego zaaplikowano mu kolejną dawkę elektrowstrząsów i tym razem zabolało, bardzo zabolało.

Otworzył oczy. Lekarz i pielęgniarze, co oczywiste, wznosili okrzyki radości i gratulowali sobie nawzajem. Idioci…

– Udało się, udało!

– Serce znowu bije, on oddycha, jest uratowany!

Uratowany? Uratowany przed kim, przed czym? W każdym razie nie przed nimi. Cierpiał, oj, bardzo teraz cierpiał. Z wykrzywioną grymasem twarzą wybełkotał coś niezrozumiałego. „Koniec z elektrowstrząsami, zamknijcie klatkę piersiową!".

Chciał krzyknąć: „Zamknijcie drzwi, straszny przeciąg".

Bolało go, ból był tak silny, jakby miał wszystkie nerwy na wierzchu.

A więc znowu jesteś, moje obolałe ciało.

Uchylił jedną powiekę, wokół łóżka było pełno ludzi.

Bolało go, strasznie go bolało. Wszystkie nerwy na wierzchu. Zamknął oczy, żeby choć przez chwilę jeszcze pozostać tam, przypomnieć sobie tę cudowną świetlistą krainę, wysoko, w niebie.

32 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych

Nazwisko: Lucinder

Imię: Jean

Włosy: siwe

Oczy: szare

Wzrost: 178 cm

Znaki szczególne: brak

Uwagi: pionier ruchu tanatonautycznego

Słabe strony: Prezydent Republiki

33 – MINISTER MERCASSIER

Gabinet prezydenta, umeblowany w całości w stylu Ludwika XV, był ogromny. Pokój był słabo oświetlony, wystarczająco jednak, by dostrzec znakomite płótna i wycyzelowane greckie rzeźby. Sztuka była dobrym sposobem, by zrobić wrażenie na prostaczkach. Benoît Mercassier, minister nauki, wiedział o tym. Wiedział także, chociaż nie widział jego twarzy, że prezydent Lucinder tutaj jest i siedzi naprzeciwko niego. Lampa stojąca na biurku oświetlała jedynie jego ręce, ale potężna sylwetka prezydenta była mu dobrze znana, podobnie jak labrador leżący u jego nóg.

Było to pierwsze spotkanie tych dwóch ludzi od czasu zamachu, którego przywódca narodu o mało nie przypłacił życiem. Dlaczego jednak prezydent skontaktował się z nim, właśnie z nim, skoro było tak wiele innych spraw w polityce wewnętrznej i zagranicznej, znacznie pilniejszych aniżeli problemy naukowców bezustannie poszukujących subsydiów?

Ponieważ Mercassier nie był już w stanie wytrzymać przedłużającej się w nieskończoność ciszy, odważył się odezwać pierwszy. Zawahał się i spróbował zacząć od paru banalnych i odpowiednich do okoliczności stwierdzeń:

– Jak się pan czuje, panie prezydencie? Wydaje się, że szybko wraca pan do zdrowia po operacji. Lekarze dokonali prawdziwego cudu.

Lucinder pomyślał, że chętnie by się obył bez tego rodzaju cudów. Pochylił się nieco do światła. Szare błyszczące oczy przyglądały się rozmówcy, który siedział skulony na krześle pokrytym czerwonym brokatem.

– Mercassier, wezwałem pana, bo potrzebuję opinii eksperta. Tylko pan może mi pomóc.

– Będę zaszczycony, panie prezydencie. O co więc chodzi?

Odchylając się do tyłu, Lucinder ponownie zanurzył się w półmroku. Dziwne, lecz jego najdrobniejszy nawet gest przepełniony był niezwykłym majestatem. Natomiast twarz nagle wydała się bardziej… (Mercassiera zdziwił przymiotnik, który mu się nasunął) bardziej ludzka.

– Jest pan z wykształcenia biologiem, prawda? – zapytał Lucinder. – Proszę mi zatem powiedzieć, co pan sądzi o doświadczeniach tych, którzy wyszli ze śpiączki?

Mercassier przyjrzał mu się zaskoczony. Prezydent zdenerwował się trochę:

– NDE, Near Death Experiences, ludzie, którzy w ostatniej chwili wychodzą ze swojego ciała, a potem wracają z powodu… no, powiedzmy… dzięki postępowi, jaki dokonał się w medycynie.

Benoît Mercassier nie wierzył własnym uszom. Oto więc Lucinder, będący zawsze tak wielkim realistą, teraz zainteresował się mistycznymi zjawiskami. Oto jak się kończy otarcie się o śmierć! Zawahał się.

– Myślę, że chodzi tu o pewną modę, o zjawisko społeczne, które zniknie, tak jak wiele innych w przeszłości. Ludzie chcą wierzyć w cuda, w nadprzyrodzone siły, w to, że istnieje coś innego od naszego materialnego świata. Wykorzystują to niektórzy pisarze, jacyś guru i szarlatani, żeby zbić na tym kapitał, opowiadając różne bzdury. Taka potrzeba towarzyszy człowiekowi od zawsze. Dowodem na to są religie. Wystarczy obiecać raj w wymyślonej przyszłości, a ludziom od razu jest łatwiej przełknąć gorzką pigułkę teraźniejszości. Łatwowierność, głupota i naiwność.

– Czy naprawdę tak właśnie pan myśli?

– Oczywiście. Jakież może być piękniejsze marzenie od rajskich zaświatów? I czy może być zarazem bardziej od tego fałszywe marzenie?

Lucinder zakasłał.

– A gdyby mimo wszystko było coś prawdziwego w tych… bajdurzeniach?

Naukowiec tylko się zaśmiał.

– Przez tyle czasu znalazłyby się przecież jakieś dowody. Ale przypomina to historię człowieka, który zobaczył innego człowieka, który to człowiek ujrzał jeszcze innego człowieka, który widział niedźwiedzia. Dzisiaj wszystko funkcjonuje na odwrót. I to sceptycy muszą przedstawić dowody na to, że ich wątpliwości są uzasadnione. Wystarczy, by ktokolwiek ogłosił, że nazajutrz nastąpi koniec świata, a od razu wymaga się od specjalistów, by udowodnili, że jednak nie nastąpi.

Lucinder starał się zachować bezstronność.

– Nie ma dowodów, mówi pan? A może ich nie ma, bo nikt ich nie szukał? Czy istnieje w ogóle jakieś oficjalne opracowanie na ten temat?

– Hm, nic mi o tym nie wiadomo – odrzekł przejęty Mercassier. – Do tej pory zadowalano się spisywaniem cokolwiek wątpliwych świadectw. Ale co się dzieje? Ten temat interesuje pana prezydenta?

– O tak, Benoît! – wykrzyknął Lucinder. – I to nawet bardzo, a to dlatego, że ten człowiek, który widział niedźwiedzia, jak pan powiedział, i to na własne oczy… no cóż, to właśnie ja.

Minister nauki przyjrzał się z niedowierzaniem prezydentowi. Zastanawiał się, czy jednak mimo wszystko zamach nie spowodował u jego rozmówcy nieodwracalnych skutków. Ponieważ trafiono go w serce, do mózgu krew nie docierała przez kilka minut. Czyżby niektóre strefy mózgu obumarły? I czy teraz może on być ofiarą ataków psychozy?

– Niech pan na mnie tak nie patrzy! – zdecydowanym głosem powiedział Lucinder. – Powiedziałem panu, że przeżyłem NDE, a nie że mam zamiar stworzyć komunistyczne państwo!

– Nie wierzę panu – instynktownie zareagował naukowiec.

Prezydent wzruszył tylko ramionami.

– Sam bym w to nie uwierzył, gdyby mi się nie przydarzyło. A jednak mnie to spotkało. Dostrzegłem cudowny kontynent i chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o nim.

– Dostrzegł pan… widział pan na własne oczy?

– Ależ tak.

Jak zawsze racjonalny Mercassier zaproponował takie wyjaśnienie:

– Przed śmiercią organizm często wytwarza duże ilości naturalnej morfiny. Wystarczy tego, by osobę w agonii oszołomić tuż przed ostateczną podróżą, to taki niewielki chemiczny kop w charakterze ostatniego pokazu sztucznych ogni… Z pewnością wystarcza do wywołania niesamowitych halucynacji pod postacią „cudownego kontynentu" czy czegokolwiek innego. I zapewne właśnie coś takiego przydarzyło się panu na stole operacyjnym.

W świetle lampy stojącej na biurku Lucinder nie wyglądał na kogoś, kto miał halucynacje. Przeciwnie. Tylko czy jego mózg nie został mimo wszystko uszkodzony? Czy nie należałoby zaalarmować innych ministrów, prasy, odsunąć prezydenta od władzy, zanim jako przywódca państwa podejmie jakieś szalone i szkodliwe działania? Benoît Mercassier nerwowo wyłamywał palce pod fotelem. Jednak siedzący naprzeciwko rozmówca znowu się odezwał, mówiąc bardzo spokojnym głosem:

– Znam skutki działania narkotyków, Benoît. Narkotyzowałem się już i potrafię odróżnić stan, w którym zaczyna się przedawkowanie, od rzeczywistości. Ileż to razy powtarzał mi pan, że wystarczy dużo zainwestować w jakąkolwiek dziedzinę nauki, żeby bardzo szybko osiągnąć rezultaty?

– Owszem, ale…

– Czy wystarczy jeden procent z budżetu Urzędu do spraw Kombatantów, który dyskretnie panu przekażę?

Mercassier czuł się jak na torturach.

– Odmawiam. Jestem prawdziwym naukowcem i nie mogę wziąć udziału w podobnym oszustwie.

– Nalegam jednak.

– W takim razie wolę się podać do dymisji.

– Naprawdę?

34 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

ŚMIERĆ NASZYCH PRZODKÓW

Klasyfikacja według (ówczesnych) kategorii społeczno-zawodowych; oto tabela przedstawiająca liczbę osób powyżej pięćdziesiątego roku życia na tysiąc osób w danej kategorii. Dane statystyczne z 1970 roku (koniec drugiego tysiąclecia):

– nauczyciele: 732

– kadra kierownicza i wolne zawody: 719

– inżynierowie: 700

– duchowni katoliccy: 692

– rolnicy: 653

– szefowie przedsiębiorstw i sprzedawcy: 631

– pracownicy biurowi: 623

– kadra kierownicza średniego szczebla: 616

– robotnicy: 590

– robotnicy rolni: 565

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. Rok

35 – NOWA AUSTRALIA

Benoît Mercassier długo spacerował po Polach Elizejskich, mając w głowie kompletną pustkę. Był przekonany, że NDE nie istnieje, a teraz zlecono mu udowodnienie, że jest to niezaprzeczalna prawda. To tak jak poprosić ateistę, żeby wykazał, że Bóg istnieje, albo wegetarianina publicystę, by propagował zalety mięsa.

Doskonale zdawał sobie sprawę, dlaczego Lucinder wybrał go do tego zadania. Prezydent uwielbiał zmuszać swoich ludzi do paradoksalnych działań. Wymagał od prawicowych ministrów, by realizowali lewicową politykę, od ekologów żądał, by wychwalali energię nuklearną, a od protekcjonistów, by głosili zalety wolnego handlu…

Przyznał jednak dwieście tysięcy franków na ten beznadziejny „Projekt Raj". I tym razem nie chodziło o abstrakcję, lecz o udowodnienie, że w godzinie śmierci odlatuje się ze swojego ciała, by dostać się na „cudowny kontynent"…

Lucinder nie był pierwszym z przywódców państwa, który angażował się w szalone projekty. Mercassier pamiętał, że dawno temu, jeszcze w latach siedemdziesiątych, nieobliczalny prezydent amerykański o nazwisku Jimmy Carter wbił sobie do głowy, że trzeba nawiązać kontakt z UFO. Uwierzył w UFO jak mało kto. Zarządził więc realizację programu, w którym zebrano wszystkie świadectwa na temat osławionych Niezidentyfikowanych Obiektów Latających. Można sobie wyobrazić pełne dezaprobaty miny naukowców zmuszonych do wysłuchiwania bredzących czy nawiedzonych ludzi! Roztrwonił pieniądze podatników, budując gigantyczną stację nadawczo-odbiorczą, która miała przechwytywać ewentualne informacje przekazywane przez istoty pozaziemskie i nawiązywać z nimi kontakt. Na koniec jeszcze się dziwił, że nie został ponownie wybrany na prezydenta!

Lucinder również pracował na swoją zgubę, ale sam Mercassier nie miał przecież wyboru. Pozostawało mu albo spełnić zachciankę prezydenta zgodnie z jego życzeniem, albo zrezygnować z teki, a przecież w całkiem naturalny sposób zależało mu na tej odrobinie władzy. Tym gorzej dla kombatantów! Z pewnością znajdzie pomysł na to, jak wykorzystać dwieście tysięcy franków.

No dobrze, ale jak się do tego zabrać? Ilekroć opadały go wątpliwości, Mercassier natychmiast rozmyślał o tym, by zwrócić się do najlepszego i najbliższego doradcy, do swojej żony Jill.

Ku jego wielkiemu zaskoczeniu wcale nie wydała się zdziwiona, kiedy przy kolacji przedstawił jej problem, jaki miał z NDE. Nakładając na talerze purée z brokułów, zastanawiała się głośno:

– Na początek musisz przygotować konspekt tego eksperymentu. Trzeba opracować test, który pozwoliłby odpowiedzieć tak lub nie na pytanie: „Czy istnieje coś po śmierci?". Jakimi danymi wyjściowymi dysponujesz?

– Mam tylko jedną informację – westchnął – ale za to jakże ważną. Prezydent jest przekonany, że przeżył NDE!

Jak zwykle starała się podnieść go na duchu.

– Myśl pozytywnie. Żeby odnieść sukces, już na wstępie trzeba być przekonanym o przyszłym zwycięstwie.

– Ale – biadolił – przecież nie można wymagać ode mnie, żebym wierzył w NDE. Oznaczałoby to, że gwiżdżę na to, czego uczono mnie na studiach!

Krótko ucięła jego skargi:

– Nie jesteś już naukowcem, teraz jesteś politykiem. Myśl więc jak polityk, inaczej nigdy nie znajdziemy rozwiązania. Cóż zatem opowiada ten twój prezydent?

– Twierdzi, że widział przez chwilę „cudowny kontynent"…

– „Cudowny kontynent"? – Jill zmarszczyła brwi. – Dziwne, bo dokładnie takich samych słów użyli pierwsi żeglarze z Europy, gdy odkryli kontynent, na którym się urodziłam: Australię.

– Ale jaki to ma związek? – zapytał, nalewając sobie kieliszek wina.

– Masz za zadanie zbadać nowy kontynent. Powinieneś więc osiągnąć taki sam stan ducha i przyjąć to samo podejście co odkrywcy w szesnastym wieku. Nie wiedzieli, że istnieje jakiś ląd na wschód od Indonezji. A ci, którzy tak twierdzili, mogli zostać uznani za niegroźnych wariatów, tak jak ty uważasz opowieści prezydenta za brednie.

– No dobrze, ale mimo wszystko był to przecież jak najbardziej namacalny kontynent, były tam łąki, drzewa, zwierzęta i tubylcy!

– Łatwo to powiedzieć w dwudziestym pierwszym wieku, ale wtedy, w tamtych czasach, wyobraź sobie tylko! Mówienie o południowych ziemiach było czymś równie dziwnym jak opowieści o kontynencie w zaświatach.

Gdyby nie zależało mu tak bardzo na zachowaniu jasności umysłu, Mercassier chętnie opróżniłby całą butelkę bourgueila. Zresztą całkiem niezły rocznik. Jill tymczasem rozwijała swoją myśl:

– Spróbuj wejść w skórę ministra z tamtych czasów. Przy okazji dalekiej zamorskiej podróży król został rozbitkiem i wyobraził sobie, że widział „cudowny kontynent". Z pomocą przypłynął inny statek z jego floty, zanim on sam na ten kontynent dotarł, a zaraz po powrocie do stolicy nakazał ministrowi transportu podjąć niezbędne kroki, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczej wyspie.

Jeżeli spojrzeć na to z takiej perspektywy, to oczywiście… Jill Mercassier nalegała jednak:

– Wystarczy, że nazwiesz tę swoją krainę umarłych Nową Australią i że zaczniesz myśleć jak odkrywca. Wyzwanie jest naprawdę godne naszych czasów. Wyobrażasz sobie w trzydziestym pierwszym wieku ludzi, którzy żartować będą w taki oto sposób: „I pomyśleć, że te ciemniaki nie wiedziały kompletnie nic o kontynencie umarłych!". W roku trzytysięcznym być może będzie rządził prezydent, który spróbuje pójść jeszcze dalej w poszukiwaniach i zechce na przykład cofnąć czas. A minister, któremu powierzona zostanie ta misja, zazdrościć będzie niegdysiejszemu Mercassierowi, któremu zlecono znacznie łatwiejsze zadanie: odwiedzenie krainy umarłych…

Jego żona była tak przekonująca, że Benoît nie mógł się powstrzymać, aby jej nie zapytać:

– Ale czy ty wierzysz w ten kontynent umarłych?

– A jakież to ma znaczenie? Wiem tylko, że gdybym była żoną ministra transportu w szesnastym wieku, poradziłabym mu wynająć okręty i sprawdzić, czy Australia istnieje. Tak czy inaczej będziesz albo tym, który odkryje ten nieznany kontynent, albo tym, który udowodni, że coś takiego nie istnieje. W obu wypadkach i tak wygrywasz.

Teraz z kolei Jill chwyciła butelkę.

Wpatrując się w zielone purée, jej mąż mruknął pod nosem:

– No dobrze, ale jaki statek wysłać w takie miejsce?

Opróżniła duszkiem kieliszek.

– I znowu wracamy do metody badawczej. Chcesz może trochę sałaty?

Nie. Nie był już głodny. Wszystkie te troski odebrały mu apetyt. Zupełnie inaczej niż Jill, która poszła do kuchni po miskę sałaty z pomidorami. Mocno przejęta usiadła i podsumowała całą sprawę:

– Dobrze, postanowiliśmy więc, że nazwiemy twój nowy kontynent Nową Australią. A kogo wysyłano, żeby zasiedlić Australię? Galerników, pospolitych przestępców, najgorszych łobuzów. A dlaczego właśnie ich?

No, w tym momencie Mercassier poczuł, że jest w swoim żywiole.

– Dlatego, że sądzono, iż Australia może być niebezpiecznym krajem i że lepiej nie wysyłać tam ludzi, których strata byłaby szkodą dla społeczeństwa.

W miarę jak wypowiadał kolejne słowa, twarz mu się rozjaśniała.

Jak zwykle Jill go nie zawiodła. Podsunęła mu rozwiązanie.

– Benoît, wiesz już, jacy marynarze wyruszą na podbój nowego kontynentu. Teraz musisz dla nich znaleźć kapitana.

Minister nauki uśmiechnął się rozpogodzony:

– Co do tego, mam pewien pomysł!

36 – MITOLOGIA AZTECKA

U Azteków nie zasługi w życiu ziemskim decydują o tym, czy będzie się istnieć po śmierci, lecz okoliczności, w jakich nastąpiła śmierć.

Najlepszą formą śmierci jest polec w walce. Śmierć ta prowadzi Quanteca (towarzyszy Orła) do Tonatiuhichanu, raju na wschodzie, gdzie zmarły będzie zasiadał u boku boga wojny.

Śmierć przez utopienie lub z powodu choroby związanej z wodą (jak na przykład trąd) prowadzi do podróży do Tlalocanu, raju Tlaloca, boga deszczu.

Ci, którzy nie zostali przyjęci przez żadnego z bogów, udają się do Mictlanu, miejsca piekielnego, gdzie przez cztery lata poddawani są próbom, zanim zapadnie ostateczna decyzja.

Tam istnieje podziemny świat Mictlantecuhtli. Dostać się do niego można przez jaskinie. Dusza musi przejść przez osiem podziemnych stref, zanim dotrze do dziewiątego świata.

Pierwsza przeszkoda: Chicnahuapan, rzeka, którą zmarły musi przebyć, wczepiwszy się w ogon rudego psa złożonego wcześniej w ofierze na jego grobie. Zwierzęta poświęcone w czasie pogrzebu służą za psychopompę, to znaczy prowadzą duszę przez Krainę Umarłych.

Druga przeszkoda: dwie góry, które uderzają o siebie w nieregularnych odstępach czasu.

Trzecia przeszkoda: wspinaczka po krętych górskich ścieżkach pokrytych kamieniami o ostrych krawędziach.

Czwarta przeszkoda: stawić czoło obsydianowej burzy, wichurze porywającej drobne kamienie.

Piąta przeszkoda: przejść pod olbrzymimi sztandarami łopocącymi na nieskończonym wietrze.

Szósta przeszkoda: uniknąć strzał, które starają się przebić zmarłego.

Siódma przeszkoda: zbiorowy atak groźnych zwierząt, które chcą pożreć jego serce.

Ósma przeszkoda: wąskie przejście, w którym zmarły może się zgubić.

Wreszcie zasłużył na to, by jego ciało się rozłożyło.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

37 – À PROPOS

Raoul Razorbak zadzwonił do mnie kilka tygodni później. Chciał się ze mną jak najszybciej zobaczyć. Jego głos brzmiał dziwnie i miałem wrażenie, że jest czymś bardzo mocno przejęty. Tym razem nie zaproponował mi spotkania na Père-Lachaise, ale u siebie w domu.

Z trudem rozpoznałem go, gdy otworzył mi drzwi. Schudł jeszcze bardziej, a jego twarz przypominała dobrze mi znane ze szpitala twarze schizofreników.

– Ach! Michael, jesteś wreszcie!

Wskazał mi fotel, prosząc jednocześnie, żebym usiadł wygodnie. Jego wywody miały mnie zaskoczyć.

Czyżby dokonał jakichś niespodziewanych odkryć w badaniach nad hibernacją świstaków? W czym mogłyby one mnie dotyczyć? Byłem przecież lekarzem, a nie biologiem.

– Czy słyszałeś o tym zamachu, którego ofiarą padł prezydent Lucinder?

Pewnie, że słyszałem. Nie było w kraju nikogo, kto by o tym nie słyszał. Prasa, telewizja, radio, wszędzie bez przerwy o tym mówiono i pisano. Strzelano do przywódcy naszego kraju podczas spotkania z tłumami w Wersalu. Najlepszym specjalistom udało się go odratować dosłownie w ostatniej chwili. Tylko jaki związek miał ten wypadek ze stanem nerwów mojego przyjaciela?

– Zaraz po wyzdrowieniu prezydent Lucinder zlecił ministrowi nauki… – urwał i chwycił mnie za ramię: – Chodź ze mną.

38 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Pierwsze ksenoprzeszczepy pojawiły się w połowie XX wieku, a dokładnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Odtąd chory zaczął przypominać samochód, w którym wystarczy wymieść zepsute części Tym samym śmierć przybrała postać zwykłego mechanicznego wypadku. Następowała w wyniku braku odpowiednich części zamiennych. Badacze wyhodowali serca świń charakteryzujące się cechami genetycznymi, które pozwalały na wszczepienie ich człowiekowi. Techniki ułatwiające przyjęcie obcych organów przez człowieka były wciąż udoskonalane. Wszystko można było zastąpić z wyjątkiem mózgu. Chociaż nie do końca!

Logiczne wydawało się więc, że pewnego dnia uda się zaradzić wszelkim usterkom, w tym także tej ostatecznej, a mianowicie śmierci. Stało się to kwestią czysto techniczną. Jednocześnie długość życia rosła. Starczy wygląd był synonimem zaniedbania. Każdy zobowiązany był do utrzymania swojej biologicznej mechaniki w odpowiednim stanie. Zgrzybiałych lub cokolwiek odrażających staruszków ukrywano, żeby jeszcze bardziej wyeksponować tych, którzy z promiennym uśmiechem uprawiali tenis lub jogging. W tamtym czasie uważano, że najlepszym sposobem na walkę ze śmiercią jest kamuflowanie ujawniających się pierwszych jej objawów.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

39 – AMANDINE

Mój przyjaciel Raoul wepchnął mnie do starego renault 20 z otwieranym dachem i ruszył ostro.

– Dokąd mnie wieziesz?

– Tam gdzie się to wszystko dzieje.

Nie mogłem z niego wyciągnąć nic więcej. Wiatr tłumił zarówno moje pytania, jak i jego odpowiedzi. W każdym razie wyjeżdżaliśmy z Paryża. Nieco zadrżałem, gdy zwolnił wreszcie przed ponurym napisem: „Więzienie Fleury-Mérogis".

Z zewnątrz miejsce to przypominało raczej niewielkie miasteczko lub szpital aniżeli więzienie. Raoul zaparkował na pobliskim parkingu i skierowaliśmy się do wejścia. Tam pokazał jakieś zezwolenie, a ja dowód osobisty. Przeszliśmy przez zamykaną z obu stron komorę, potem weszliśmy w długi korytarz i w końcu zapukaliśmy do jakichś drzwi.

Otworzył nam lekko speszony człowiek. Jego twarz jeszcze bardziej stężała, gdy ujrzał Razorbaka, który z kolei był bardzo uśmiechnięty.

– Witam, panie dyrektorze. Chciałem panu przedstawić doktora Michaela Pinsona. Powinien pan wystawić mu jak najszybciej stałą przepustkę. Z góry dziękuję.

Zanim dyrektor zdążył odpowiedzieć, znowu szliśmy przez kolejne korytarze. Odniosłem wrażenie, że strażnicy, których spotykaliśmy po drodze, spoglądają na nas z niechęcią.

Weszliśmy na dziedziniec. Byliśmy teraz w samym środku więziennej wioski. Ogromna przestrzeń. Pięć wielkich budynków ciągnęło się po horyzont. A przed każdym z nich, pośrodku, boisko do piłki nożnej. Raoul wytłumaczył mi, że więźniowie bardzo chętnie uprawiają sport, lecz o tej porze muszą przebywać w swoich celach.

I całe szczęście, bo wielu z nich wyglądało na wielce niezadowolonych z naszej obecności. Wczepieni w kraty ci z pierwszego piętra wydzierali się do nas:

– Gnoje, ścierwa, dobierzemy się wam do skóry!

Strażnicy najwyraźniej wcale się nie starali uciszyć więźniów.

Usłyszałem czyjś głos:

– Wiemy, co wyrabiacie w D2. Tacy jak wy nie zasługują na to, by żyć!

Zaczynałem się trochę niepokoić. Co też uczynił mój przyjaciel Raoul, który ze stoickim spokojem szedł przed siebie, że doprowadził tych ludzi do takiej wściekłości? Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że emocje mogą go poprowadzić daleko, bardzo daleko, dalej nawet, niż sięga rozum.

Budynek D2. Poszedłem za tym potępieńcem nie tyle nawet po to, by dowiedzieć się czegoś więcej, ile żeby nie zostać pośród rozwścieczonych więźniów i równie wrogo nastawionych strażników. Znowu korytarze, obite blachą drzwi, zasuwy i zamki. Potem schody, znowu schody. Wrażenie, jakbym zstępował do piekieł. Z dołu słychać było tubalny śmiech przemieszany z długim zawodzeniem. Czyżby zamykano tutaj wariatów?

Zeszliśmy niżej, jeszcze niżej. Było coraz ciemniej. Przyszła mi na myśl metoda wynaleziona przez Eskulapa w celu leczenia szaleńców. Ponad trzy tysiące lat temu w zakładzie leczniczym nazywanym Asklepionem, którego pozostałości można dzisiaj jeszcze zobaczyć w Turcji, ów pionier psychiatrii zbudował labirynt pogrążonych w ciemności tuneli. Po długim oczekiwaniu, kiedy to przygotowywano ich na coś niezwykle przyjemnego, szaleńców wprowadzano do labiryntu. Przy wejściu słychać było pieśni, a im dalej zapuszczali się w ciemne korytarze, tym brzmienie było melodyjniejsze. Kiedy zachwycony szaleniec znalazł się w najmroczniejszym miejscu, zrzucano mu na głowę beczkę oślizłych wężów, pod którymi nieszczęśnik miotał się zaskoczony dokładnie w chwili, gdy przeżywał najwyższą rozkosz. Albo umierał natychmiast z przerażenia, albo wychodził z tego wyleczony. Można rzec, że Eskulap wymyślił elektrowstrząsy.

Teraz ja sam, zagubiony gdzieś w podziemiach Fleury-Mérogis, zastanawiałem się, kiedy też spadnie na mnie beczka lodowatych gadów.

W tym momencie Raoul wyciągnął mocno zardzewiały klucz, którym otworzył pokryte nitami drzwi. Przede mną ukazał się wielki hangar przypominający olbrzymią graciarnię z całą masą porozrzucanych w nieładzie rzeczy. Było tam trzech mężczyzn w dresach i młoda dziewczyna o blond włosach ubrana w czarną bluzę, która od razu wywołała we mnie wrażenie déjà vu.

Mężczyźni wstali i z wyraźnym szacunkiem przywitali się z moim przyjacielem.

– Przedstawiam wam doktora Michaela Pinsona, o którym już wam mówiłem.

– Dziękujemy, że pan przybył, doktorze – powiedzieli chórem.

– Pani Ballus, nasza pielęgniarka – ciągnął Raoul.

Ukłoniłem się dziewczynie i spostrzegłem, że bacznie mi się przygląda. Miejsce to było chyba opuszczonym lazaretem. Po mojej prawej stronie na laboratoryjnej płycie walały się dymiące retorty, prawdopodobnie z ciekłym azotem. Na samym środku sali stał stary fotel dentystyczny, podziurawiony w paru miejscach i otulony całą masą poskręcanych kabli elektrycznych i migoczących monitorów.

Wszystko razem przypominało garaż niedzielnego majsterkowicza. Widząc, w jakim stanie są te urządzenia, pokrętła i pordzewiałe dźwignie, zastanawiałem się, czy Raoul nie przeleciał się po śmietnikach na uniwersytecie. Monitory oscyloskopów były popękane, a elektrody kardiografów sczerniałe ze starości.

Ponieważ jednak sam sporo czasu spędziłem w laboratoriach, wiedziałem doskonale, że nieskazitelny i nienaganny wygląd urządzeń, jak widzimy zawsze na filmach, ma niewiele wspólnego z prawdą. W rzeczywistości nie ma nigdy żadnych niklowanych płyt ani fartuchów prosto z pralni, są natomiast faceci w podziurawionych swetrach pracujący w okropnych pomieszczeniach.

Jeden z moich przyjaciół, który pracował nad problemem tak istotnym jak przepływ myśli przez meandry mózgu, miał za jedyne lokum parking znajdujący się w podziemiach szpitala Bichat, gdzie wszystko aż drżało za każdym razem, gdy pod ziemią przejeżdżało metro. Z braku środków nie mógł pozwolić sobie na zakup metalowego statywu do receptora fal mózgowych i w końcu zmajstrował coś takiego z drewna, przyklejając części za pomocą taśmy przezroczystej umocnionej pineskami. No tak, nawet we Francji badania naukowe nie są już tym, czym były w przeszłości.

– Mój drogi Michaelu, tutaj przeprowadzane są najbardziej doniosłe doświadczenia naszych czasów – oświadczył pompatycznie Raoul, wyrywając mnie z zamyślenia. – Dawno temu, na pewno pamiętasz, rozmawialiśmy o śmierci podczas naszych spotkań na cmentarzu Père-Lachaise. Nazywałem ją niezbadanym kontynentem. A teraz staramy się tam zatknąć naszą flagę.

No cóż, zdaje się, że beczka węży spadła mu jednak na głowę. Raoul, Raoul Razorbak, mój najlepszy i najstarszy przyjaciel zwariował. Teraz zatem przeprowadzał doświadczenia dotyczące śmierci! Ponieważ mnie zamurowało, tłumaczył dalej:

– Prezydent Lucinder przeżył NDE po niedawnym zamachu w Wersalu. Zlecił więc Benoît Mercassierowi, ministrowi nauki, rozpoczęcie programu badawczego na temat tego, co się dzieje, gdy ktoś zapadnie w śpiączkę. Okazało się, że w którymś z pism o zasięgu międzynarodowym minister przeczytał jeden z moich artykułów poświęconych „wprowadzaniu świstaków w stan zaawansowanej hibernacji". Skontaktował się ze mną i zapytał, czy byłbym w stanie wykonać tego rodzaju doświadczenia na istotach ludzkich. Natychmiast skorzystałem z nadarzającej się okazji. Moje świstaki być może trafiły do innego świata, nie były jednak w stanie opowiedzieć mi, co tam zobaczyły. Ludzie mogliby to zrobić. Tak, mój drogi, rząd dał mi zielone światło na badania nad NDE, w czym mogę wykorzystać ochotników, którymi są zresztą pospolici przestępcy. Ci właśnie panowie są naszymi pilotami w zaświatach. To… hm…

– Zastanawiał się przez chwilę, jakby szukał natchnienia. – To…

– I nagle twarz mu się rozjaśniła: – To ta-na-to-nau-ci. Z greckiego tanatos, śmierć, i nautes, żeglarz. A zatem tanatonauci. Całkiem ładne określenie, prawda? Tanatonauta. – Powtórzył raz jeszcze: – Tanatonauta. A więc słowo z tej samej rodziny co kosmonauta albo astronauta. To określenie będziemy stosować. Wreszcie udało nam się znaleźć odpowiedni termin. Wykorzystujemy tanatonautów, żeby uprawiać ta-na-to-nau-ty-kę.

Teraz wsłuchiwał się z zachwytem w wypowiadane przez siebie słowa.

– W związku z tym nasz hangar jest tanatodromem, ponieważ stąd startują nasi… tanatonauci.

W podziemiach Fleury-Mérogis narodził się nowy język. Raoul promieniał. Młoda blondynka wyciągnęła skądś butelkę musującego wina i jakieś herbatniki. Wszyscy wypili za ten chrzest. Tylko ja byłem ponury i odsunąłem kieliszek, który wyciągał w moją stronę Raoul.

– Przepraszam bardzo, nie chciałbym psuć wam zabawy, ale jeśli dobrze zrozumiałem, tutaj gramy o życie. Ci panowie mają za zadanie wyruszyć na podbój krainy zmarłych, o to chodzi?

– Właśnie o to, Michael. Fantastyczne, nie? – Raoul uniósł rękę, pokazując pokryty plamami sufit. – Cóż za niesamowite wyzwanie dla nas i dla przyszłych pokoleń: eksploracja zaświatów.

Powoli zaczynałem się wycofywać.

– Drodzy państwo – oświadczyłem spokojnie – zmuszony jestem was opuścić. Nie bardzo wiem, co miałbym robić razem z wariatami samobójcami, nieważne, czy rząd dał wam swoje poparcie czy nie. I w związku z tym żegnam wszystkich.

Skierowałem się pośpiesznie ku wyjściu, lecz pielęgniarka chwyciła mnie mocno za ramię. Po raz pierwszy usłyszałem jej głos.

– Zaraz, zaraz, potrzebujemy pana. Ona wcale nie prosiła – wypowiedziała to zimnym, niemal obojętnym tonem. Takim właśnie tonem musiała się zwracać, Wykonując swój zawód, kiedy chciała, żeby podano jej wyjałowiony wacik albo skalpel o chromowanym ostrzu.

Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Jej oczy miały rzadko spotykany odcień: ciemnoniebieski z odrobiną beżu na obwódce źrenicy przypominającej wyspę zagubioną na oceanie. Zanurzyłem się w jej oczach niczym w czarnej otchłani.

Wciąż wpatrywała się we mnie uparcie i przenikliwie, wcale się nie uśmiechając. Tak jakby już samo to, że zwróciła się do mnie, stanowiło z jej strony olbrzymie odstępstwo. Cofnąłem się. Chciałem jak najszybciej uciec z tego naznaczonego śmiercią miejsca.

40 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych

Nazwisko: Ballus

Imię: Amandine

Włosy, blond

Oczy: ciemnoniebieskie

Wzrost: 169 cm

Znaki szczególne: brak

Uwagi: pionierka ruchu tanatonautycznego

Słabe strony: duże zainteresowanie seksem

41 – MITOLOGIA SZCZEPÓW AMAZONII

Stwórca postanowił niegdyś uczynić ludzi nieśmiertelnymi. Nakazał im: „Udajcie się nad brzeg rzeki. Ujrzycie tam trzy płynące łodzie. Pamiętajcie, żeby w żadnym razie nie zatrzymywać dwóch pierwszych. Poczekajcie na trzecią i ucałujcie Ducha, który będzie się tam znajdował".

Przed pierwszą łodzią wypełnioną padliną, w której aż roiło się od robaków, wydzielającą potworny smród, Indianie cofnęli się z obrzydzeniem. Kiedy jednak pojawiła się druga łódź, ujrzeli w niej Ducha umarłego pod postacią człowieka, rzucili się więc, aby go pocieszyć. Gdy w trzeciej łodzi pojawił się Duch Stwórcy było już za późno. Stwierdził on bowiem z przerażeniem, że ludzie ucałowali śmierć. Dokonali więc wyboru.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

42 – STOPNIOWE ZBLIŻANIE SIĘ DO ZBRODNI

Przez mniej więcej dwa tygodnie nie miałem żadnych wieści o moim byłym przyjacielu, profesorze Razorbaku, ani o jego tanatonautoczymśtam. Przyznaję, że byłem bardzo, ale to bardzo rozczarowany. Raoul, idol z czasów mojej młodości, osiągnął to, że mógł realizować swoje marzenia, a ja byłem z tego powodu oburzony. Zastanawiałem się nawet, czy nie zgłosić tej sprawy policji, jeśli bowiem przeprowadzał „śmiertelne" doświadczenia na ludziach jak na królikach, należało mu w tym przeszkodzić.

W imię dawnej przyjaźni powstrzymałem się jednak od tego rodzaju działań. Powtarzałem sobie, że skoro uzyskał – jak twierdził – poparcie rządu, musi to oznaczać, że udzielił odpowiednich gwarancji.

„Potrzebujemy pana", powiedziała tamta pielęgniarka i zdanie to nadal mnie nurtowało. Do czego mogli mnie potrzebować przy uśmiercaniu ludzi? Wystarczy odrobina cyjanku czy trutki na szczury. Przecież składałem przysięgę Hipokratesa, a jedną z podstawowych zasad w moim zawodzie jest ratowanie życia, a nie skracanie go.

Gdy Raoul do mnie zadzwonił, miałem ochotę powiedzieć mu, że nie chcę już nigdy więcej słyszeć o nim i o jego doświadczeniach, lecz coś mnie powstrzymało, być może nasza dawna przyjaźń, a może dźwięczące mi ciągle w uszach słowa wypowiedziane przez pielęgniarkę.

Raoul przyszedł do mnie do domu. Wyglądał, jakby się jeszcze bardziej postarzał, w jego spojrzeniu wyczytać można było nerwowość; na pewno nie spał od dobrych kilku dni. Zapalał jeden od drugiego cienkie cygaretki w liściu eukaliptusa, zwane bidi, które wypalał kilkoma pociągnięciami.

– Michael, nie osądzaj mnie.

– Nie osądzam. Staram się zrozumieć i nie potrafię.

– Jednostka o nazwisku Razorbak jest nieważna. Liczy się tylko projekt. To on wykracza poza istotę ludzką. Jest wyzwaniem na miarę naszego pokolenia. Wiem, że to dla ciebie szok, ale wszyscy prekursorzy szokowali swoich współczesnych. Rabelais, dobroduszny pisarz Rabelais, nocą udawał się na cmentarz, żeby wykopywać z grobów trupy i studiować anatomię po to, żeby w medycynie dokonał się postęp. W tamtych czasach tego rodzaju działania były przestępstwem. Ale dzięki niemu zrozumieliśmy, jak wygląda obieg krwi, i uratowano wiele ludzkich istnień dzięki transfuzji. Michael, gdybyś wtedy żył i gdyby Rabelais poprosił cię, żebyś towarzyszył mu w tych nocnych ekspedycjach, co byś mu odpowiedział?

Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę.

– Zgodziłbym się – odrzekłem w końcu. – Dlatego, że jego… pacjenci byli już martwi. Ale twoje króliki doświadczalne, Raoul, ci osławieni tanatonauci są jak najbardziej żywi! A wszystkie te twoje zabiegi mają jedynie przeprowadzić ich od życia do śmierci, nie mylę się, prawda? Tak czy nie?

Raoul bawił się teraz zapalniczką, którą trzymał w długich rozbieganych dłoniach. Płomień nie pojawił się. Albo za bardzo drżały mu ręce, żeby mógł uruchomić mechanizm, albo kamień był już zanadto wytarty.

– Nie mylisz się – powiedział, zmusiwszy się do spokoju. – Na początku mieliśmy do dyspozycji pięciu tanatonautów, a już dwóch z nich umarło. Umarli w głupi sposób, po prostu dlatego, że nie jestem lekarzem i nie umiałem ich reanimować. Wiem, jak wprowadzać świstaki w stan hibernacji i jak je przywracać do życia, ale nie jestem w stanie tego zrobić z istotami ludzkimi. Nie mam pojęcia, jakie środki usypiające należy zastosować i w jakich proporcjach. Stąd też żeby skończyć z tym marnotrawstwem, wezwałem na pomoc ciebie i twój umysł, jednocześnie bystry i pełen wyobraźni.

Podałem mu zapałki.

– Rzeczywiście zawodowo zajmuję się usypianiem ludzi, ale wprowadzenie ich w stan śpiączki jest już czymś zupełnie innym.

Podniósł się i zaczął chodzić po pokoju.

– Zastanów się. Wymyśl coś nowego! Potrzebuję cię, Michael. Przecież mówiłeś, że jak będzie trzeba, zawsze będę mógł liczyć na ciebie. No i dzisiaj właśnie nastąpił ten dzień. Potrzebuję cię, Michael, i proszę o pomoc.

Oczywiście, że miałem ochotę mu pomóc. Jak za dawnych dobrych czasów. On i ja przeciwko imbecylom. Tym razem jednak nie mieliśmy za przeciwników imbecyli. Mieliśmy stawić czoło czemuś zimnemu i nieznanemu, co nazywane jest śmiercią. Już na samo słowo ludzie robią znak krzyża. A on wysyłał na łono Abrahama tych biednych nieszczęśników, którzy powierzali mu swoje życie. Ze zwykłej ciekawości. Żeby mógł załatwić te swoje sprawy z ojcem, żeby spełnić swoje pragnienia odkrywcy nowego świata. Raoul, mój przyjaciel Raoul mordował z zimną krwią ludzi, którzy w niczym mu nie zaszkodzili… zabijał ich w imię nauki. Wszystko we mnie krzyczało: „Łapcie wariata!".

Przyjrzał mi się niczym starszy brat, który patrzy na młodszego.

– A znasz to chińskie przysłowie: „Kto zadaje pytanie, może przez pięć minut wyglądać na głupiego, ale kto nie zadaje pytań, pozostanie głupcem przez całe życie"?

Poruszałem się po znanym terenie.

– Jest także inne zdanie, bardziej znane, tym razem hebrajskie: „Nie zabijaj". To jedno z dziesięciorga przykazań zapisanych w Biblii.

Przestał chodzić po pokoju i chwycił mnie mocno za nadgarstki. Jego dłonie były ciepłe i wilgotne. Spojrzał mi głęboko w oczy, żeby skuteczniej mnie przekonać.

– Trzeba było dodać jeszcze jedenaste przykazanie: „Nie umieraj w niewiedzy". Pięć, dziesięć, pięćdziesiąt osób może przy tym zginąć, zgadzam się. Ale jak olbrzymia jest stawka! Jeżeli nam się powiedzie, będziemy wreszcie wiedzieli, czym jest śmierć, i ludzie przestaną się bać, że umrą. Wszyscy ci goście w dresach, których widziałeś w naszym laboratorium, to więźniowie, wiesz przecież, i wszyscy są ochotnikami. Wybrałem ich spośród całej masy chętnych. Wszyscy mają jedną wspólną cechę: zostali skazani na dożywotnie więzienie i napisali do prezydenta, domagając się przywrócenia kary śmierci, by do końca życia nie gnić w celi. Przeprowadziłem rozmowę z około pięćdziesięciu zmęczonymi już życiem więźniami. Wybrałem tych, którzy wydali mi się szczerzy w pragnieniu pożegnania się z życiem, gdyż tak bardzo przerażający był dla nich własny los. Opowiedziałem im o projekcie „Raj". Natychmiast się do tego zapalili.

– To dlatego, że ich oszukałeś – powiedziałem, wzruszając ramionami. – Oni nie są naukowcami. Nie wiedzą o tym, że mają 99,999 procent szans, żeby pożegnać się z życiem dzięki twoim doświadczeniom. Oni też obawiają się śmierci, nawet jeśli twierdzą coś przeciwnego. W ostatniej chwili życia wszyscy się boją!

Ścisnął mnie jeszcze mocniej za ręce. Bolało, ale nic sobie nie robił z tego, że próbowałem się wyswobodzić.

– Nie oszukałem ich. Nigdy. Wszyscy wiedzą, jakie jest ryzyko. Wiedzą też, że wielu z nich umrze, zanim pewnego dnia komuś uda się wrócić po świadomie wywołanym NDE. I ten właśnie będzie prawdziwym pionierem. Wykona pierwszy krok w podboju świata umarłych. Tak naprawdę to jest jak loteria, wielu przegrywa, a tylko jeden wygrywa…

Usiadł wreszcie, chwycił butelkę whisky, którą postawiłem razem ze szklankami na niskim stoliku, i obsłużył się sam, wlewając sporą porcję alkoholu. Moimi zapałkami zapalił kolejną cygaretkę.

– Michael, także ty i ja któregoś dnia umrzemy i na krótko przed śmiercią każdy z nas zada sobie pytanie, co zrobił ze swoim życiem. Może warto spróbować dokonać czegoś oryginalnego? Przetrzyjmy szlak. Jeśli nam się nie uda, nasze dzieło kontynuować będą inni. Przecież to zaledwie pierwsze kroki tanatonautyki.

Tak ogromny upór z jego strony wprawił mnie w zakłopotanie.

– Wyznaczyłeś sobie niemożliwe do zrealizowania zadanie – westchnąłem.

– Niemożliwe. Tak właśnie powiedziano Krzysztofowi Kolumbowi, gdy stwierdził, że potrafi sprawić, że jajko będzie stało prosto.

Uśmiechnąłem się cierpko.

– W tym przypadku to było proste. Wystarczyło spłaszczyć podstawę jajka.

– Owszem, ale on odkrył to pierwszy. Popatrz tylko, dam ci pewne zadanie, które zapewne wyda ci się równie niemożliwe do rozwiązania jak w swoim czasie problem jajka Kolumba. – Z kieszeni marynarki wyciągnął notes i ołówek. – Umiałbyś narysować okrąg i punkt w środku, nie odrywając długopisu?

Żeby lepiej wytłumaczyć, o jaką figurę chodzi, sam narysował okrąg i zaznaczył punkt w środku.

– Zrób to samo, tylko nie odrywając długopisu od kartki – zarządził.

– To niemożliwe i doskonale o tym wiesz!

– Nie bardziej niż ustawić jajko tak, żeby stało. Nie bardziej też niż podbój kontynentu umarłych.

Wpatrując się w okrąg i punkt pośrodku, skrzywiłem się z niedowierzaniem.

– Naprawdę znasz rozwiązanie?

– Tak, i zaraz ci to udowodnię.

W tym właśnie momencie zupełnie niespodziewanie do mieszkania wtargnął mój drogi brat Conrad. Drzwi były otwarte, więc nie zadał sobie rzecz jasna trudu, by zapukać.

– Cześć wam! – rzucił radośnie.

Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy w obecności brata kretyna. Próbowałem więc ostatecznie zakończyć tę drażliwą dyskusję.

– Przykro mi, Raoul, ale to co mi proponujesz, nie interesuje mnie. A co do tego twojego zadania, to nie istnieje żaden sposób, żeby tę kwestię rozwiązać bez oszustwa.

– Człowieku słabej wiary! – wykrzyknął bardzo pewny siebie. I rzuciwszy na stół swoją wizytówkę, dodał: – Znajdziesz mnie pod tym numerem, gdybyś zmienił zdanie.

Po tych słowach zniknął, nie mówiąc nawet do widzenia.

– Wydaje mi się, że znam skądś tego gościa – zauważył mój brat.

Lepiej było zmienić temat.

– No i jak tam leci, Conradzie? – zagadnąłem z uśmiechem, jakbym był zadowolony, widząc go. – Co u ciebie słychać?

Będzie gadał bez końca, jego teksty nużyły mnie, zanim jeszcze zdążył coś powiedzieć. Wiedziałem doskonale, co się u niego dzieje. Pracował w eksporcie-imporcie „wszystkiego, co da się wrzucić do kontenera". Dorobił się. Ożenił. Miał dwoje dzieci. Był właścicielem wspaniałego koreańskiego samochodu sportowego. Grał w tenisa. Bywał na salonach, na których rozmawia się o ważnych sprawach, a jego wspólniczka była jednocześnie jego kochanką.

Conrad z uwielbieniem rozprawiał o ostatnich epizodach swej szczęśliwej egzystencji. Zakupił jakieś obrazy wielkich mistrzów za śmieszną wręcz cenę, kupił dom w Bretanii i byłbym tam mile widziany, gdybym tylko miał ochotę pomóc mu w odnowieniu go. Jego dzieci uczą się po prostu świetnie. Uśmiechałem się do niego szeroko, ale jeszcze dwie lub trzy tego rodzaju dobre wiadomości, a nie zdołam się opanować się i strzelę go pięścią prosto w dziób. Nie ma nic bardziej denerwującego niż szczęście innych. Zwłaszcza gdy służy ono za miernik własnej porażki…

Trzy, czasem cztery razy w tygodniu dzwoniła do mnie matka.

– Posłuchaj, Michael, kiedy wreszcie będziesz miał mi coś dobrego do zakomunikowania? Już najwyższy czas, żebyś pomyślał o założeniu rodziny. Popatrz na Conrada, zobacz tylko, jaki jest szczęśliwy.

Matka nie zadowalała się zresztą wyłącznie nakłanianiem mnie do małżeństwa. Podejmowała również w tym kierunku działania. Któregoś dnia zaskoczyłem ją, gdy przygotowywała ogłoszenie matrymonialne do gazety: „Znany lekarz, bogaty, inteligentny, przystojny i dowcipny, szuka kobiety na takim samym poziomie". To znaczy w takim mniej więcej duchu napisany był ten tekst. Ależ się wtedy wpieniłem!

Kiedy tak męczyłem się nad zagadką z okręgiem i punktem w środku, Conrad szczegółowo wyliczał wszystkie aspekty swojego szczęścia. Drobiazgowo opisywał każde pomieszczenie w domku w Bretanii i wyjaśniał, jak udało mu się orżnąć tubylca i zakupić chałupę za jedną czwartą ceny.

Ach, ten uśmiech pełen wyższości! Im dłużej mówił, tym większe politowanie wyczuwałem w jego głosie. „Biedny Michael, myślał sobie, tyle lat studiów, żeby tak skończyć i żyć samotnie, smutno i nędznie".

To prawda, w tym czasie moje życie nie wyglądało rewelacyjnie.

Byłem sam, żyłem jako stary kawaler w małym mieszkanku przy ulicy Réaumur. Najbardziej doskwierała mi samotność, na dodatek praca nie sprawiała mi żadnej satysfakcji. Rano zjawiałem się w szpitalu. Sprawdzałem karty wszystkich pacjentów, którzy mieli być operowani. Przygotowywałem środki znieczulające, wbijałem igłę i czuwałem nad tym, co dzieje się na monitorze.

Na szczęście nie miałem żadnych wypadków jako anestezjolog, ale moje istnienie jako wielkiego kapłana w białym kitlu niewiele miało wspólnego z tym, co sobie obiecywałem po krótkim pobycie w szpitalu Świętego Ludwika. Pielęgniarki wcale nie były nagie pod służbowymi kitlami. Niektóre z nich rzeczywiście były łatwe, ale oddawały się jedynie w nadziei, że wyjdą za lekarza i dzięki temu będą mogły wreszcie przestać pracować.

Ostatecznie praca przyniosła mi same rozczarowania.

Nie cieszyłem się szacunkiem przełożonych ani też podwładnych, a ci, którzy byli mi równi, nie zwracali na mnie w ogóle uwagi. Byłem tylko częścią zamienną, trybem mającym do spełnienia ściśle określoną funkcję. Przyprowadzam ci pacjenta, usypiasz mi go, ja go operuję i następny proszę. Żadnych dzień dobry ani do widzenia.

Conrad wciąż trzaskał i trzaskał dziobem, a ja mówiłem sobie, że musi przecież istnieć coś innego niż moje obecne życie i jego, powiedzmy, „szczęście". Musi przecież gdzieś istnieć jakaś alternatywa.

Jak jednak narysować okrąg i punkt w jego środku, nie odrywając długopisu?

Niemożliwe, oczywiście, że niemożliwe.

Byłem nieszczęśliwy, a Raoul poszedł sobie z całym tym swoim szaleństwem, pasją, przygodą, pozostawiając mnie w mojej samotności i obrzydzeniu.

Na stoliku wizytówka lśniła niczym miraż.

Okrąg i punkt… Niemożliwe!

43 – FILOZOFIA BUDDYJSKA

„Uczniowie moi, jak sądzicie, co jest największe:

Wody oceanu czy łzy przez was wylane podczas tej długiej wędrówki, gdy błądząc, rodziliście się i umierali na nowo.

Zjednoczeni z tym, coście nienawidzili,

Oddzieleni od tego, coście kochali?

Przez długie wieki cierpieliście, był żal nieszczęścia, ból,

Zapełnialiście cmentarze,

Żyjąc tak długo, że znużyło was istnienie,

Tak długo, by chcieć od wszystkiego uciec".

Kazanie Buddy

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

44 – WRESZCIE DO CZEGOŚ DOCHODZIMY

Musiało minąć jeszcze kilka tygodni wypełnionych drobnymi rozgoryczeniami, poniżeniami i niezmierzoną nudą, żebym wreszcie zdecydował się opowiedzieć po stronie Raoula i jego szaleństwa.

Uporczywe telefony od matki i niezapowiedziane wizyty brata w znacznym stopniu wpłynęły na tę decyzję. Jeżeli jeszcze dodamy do tego drobny zawód miłosny (koleżanka z pracy, która odmówiła mi i na koniec zaczęła się oprowadzać z jakimś skretyniałym stomatołkiem) oraz brak jakiejś dobrej książki, która trochę by mnie podbudowała psychicznie, zrozumiecie bez trudu, że byłem już gotów na Fleury-Mérogis.

Jednakże nie to żałosne nagromadzenie beznadziejnych spraw przeważyło szalę, gdy idzie o mój wybór, lecz zasuszona starsza pani czekająca na decydującą operację.

Stałem obok niej z zastrzykiem znieczulającym w dłoni, gdy zjawiła się jedna z asystentek, żeby powiedzieć mi, że chirurg nie jest jeszcze gotowy. Wiedziałem doskonale, co to znaczy. Ten palant niby po to, żeby się rozluźnić, oddawał się teraz miłosnym harcom w szatni ze swoją pielęgniarką. Kiedy już skończą z tym baraszkowaniem, będę mógł uśpić pacjentkę, żeby chirurg usunął jej guz na pęcherzu moczowym, a ona miała pięćdziesiąt procent szans, aby się po tym obudzić.

Co za paranoja… beznadziejne to wszystko! Pięć tysięcy lat cywilizacji doprowadziło do tego, że trzeba czekać, aż chirurg będzie miał wreszcie wytrysk, aby pięć minut później próbować ratować życie jakiejś chorej!

– Czemu się pan śmieje? – zaniepokoiła się starsza pani.

– Nic takiego, to z nerwów.

– Pana śmiech przypomina mi śmiech mojego męża tuż przed śmiercią. Lubiłam słuchać, jak się śmieje. Zmarł, bo pękł mu tętniak. On to miał przynajmniej szczęście. Nie zdążył stać się zgrzybiałym staruszkiem. Zmarł, można rzec… w dobrym zdrowiu. – Jej śmiech z kolei zabrzmiał jak żałobny dzwon. – Dzięki tej operacji wreszcie do niego dołączę.

– Ale co też pani opowiada! Doktor Leveau to prawdziwy as.

Wiekowa dama pokiwała głową.

– Tyle że ja mam nadzieję tam zostać. Mam już naprawdę dość życia w samotności. Chcę znowu spotkać się z mężem. Tam, w górze. W raju.

– Wierzy pani, że jest jakiś raj?

– Oczywiście. To byłoby zbyt okropne, gdyby całe życie kończyło się tutaj. Na pewno musi gdzieś być jakieś „dalej". A tam odnajdę mojego André, tam albo w innym życiu, wszystko mi jedno. Kochaliśmy się tak mocno i od tak dawna!

– Proszę tak nie mówić. Doktor Leveau zajmie się panią i tym pani drobnym ziaziusiem.

Oponowałem jednak bez większego przekonania, wcześniej już kilkakrotnie byłem świadkiem niekompetencji tego lekarza.

Wpiła we mnie oczy kochającego wiernego psa.

– Będę więc musiała wrócić do zbyt dużego mieszkania i żyć tam znowu sama z moimi wspomnieniami… Co za okropność!

– Życie jest jednak mimo wszystko…

– Cholernym przejściem, prawda? Bez miłości życie jest naprawdę tylko doliną łez.

– Przecież istnieje nie tylko miłość, jest też…

– Niby co? Kwiatki, ptaszki? Co za bzdury! W moim życiu był tylko André i tylko dla niego żyłam. Więc cała ta historia z pęcherzem to naprawdę szczęście!

– Nie ma pani dzieci? – zapytałem.

– Mam. Czekając na spadek, przebierają nogami z niecierpliwości. Po operacji na pewno do pana zadzwonią, panie doktorze, żeby się dowiedzieć, czy mogą od razu zamówić nowy samochód czy też będzie trzeba jeszcze trochę zaczekać.

Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Jakby mimo woli słowa same pojawiły się na moich ustach.

– Czy wie pani, jak narysować okrąg i punkt w jego środku, nie odrywając od kartki długopisu?

Parsknęła śmiechem.

– Co za pytanie! Uczą tego wszystkich już w przedszkolu.

Na wymiętej papierowej chusteczce pokazała mi, jak to zrobić. Wpadłem w zachwyt. Było to tak oczywiste, że nic dziwnego, iż na to nie wpadłem.

Drobna staruszka rozbawiona puściła do mnie oko. Była osobą, która mogła zrozumieć, jak wielką wagę przywiązuję do tego rodzaju błahostek.

– Wystarczyło pomyśleć – powiedziała.

Kiedy już zrozumiałem, pomyślałem sobie, że Raoul jest naprawdę geniuszem. A geniusz, który potrafi narysować okrąg i jego środek bez odrywania długopisu, mógł również rzucić wyzwanie śmierci…

W tym momencie dwaj solidnie zbudowani sanitariusze urodzeni na Antylach weszli do sali, popychając wózek pełen narzędzi, a tuż za nimi kroczył wesołkowaty chirurg.

Pięć godzin później starsza pani opuściła życie i przekroczyła próg śmierci.

Leveau rzucił z wściekłością przezroczyste lateksowe rękawiczki. Zaklął szpetnie. Winę zrzucał na przestarzały sprzęt, na chorą, która za długo zwlekała, na brak szczęścia…

– A może byśmy poszli na piwo? – zaproponował mi.

Zadzwonił telefon. Jak się spodziewałem, dzwoniły dzieci zmarłej staruszki. Rzuciłem słuchawką. Moja ręka szukała już w kieszeni wizytówki Raoula.

45 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Nie wiemy, jakie były początki ruchu tanatonautycznego. W opinii niektórych historyków zapoczątkowała go grupa przyjaciół, którzy chcieli przeprowadzić zupełnie nowe doświadczenie. Z innych źródeł z kolei wynika, że jedynym motywem działania pierwszych tanatonautów były względy ekonomiczne. Chcieli szybko się wzbogacić dzięki wylansowaniu nowej mody.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

46 – NO TO JEDZIEMY!

Miałem świadomość, że propozycja Raoula sprowadza się do tego, abym stał się wspólnikiem jego przyszłych zbrodni. Zbrodni popełnianych w imię nauki czy też nie wiadomo jakich marzeń o podboju świata umarłych.

Pomysł wysyłania z czystej ciekawości ludzi na śmierć nadal tak samo mnie szokował, ale jednocześnie całe moje wnętrze domagało się, by moje życie stało się choć trochę bardziej pasjonujące.

Żeby wreszcie podjąć decyzję, postanowiłem skorzystać z pomocy trzech dwufrankowych monet. Ulepszyłem co nieco metodę Raoula, wykorzystując teraz nie jedną, lecz trzy monety. W ten sposób uzyskiwałem opinię znacznie bardziej wiarygodną. Orzeł-orzeł-orzeł oznaczało: zdecydowanie tak. Orzeł-orzeł-reszka: raczej tak. Reszka-reszka-orzeł: raczej nie. Reszka-reszka-reszka: zdecydowanie nie.

Monety poleciały w górę, żeby zadać pytanie niebiosom. Potem po kolei wylądowały na ziemi.

Orzeł-orzeł-reszka: raczej tak.

Chwyciłem za słuchawkę telefonu. Jeszcze tego samego wieczoru zachwycony Raoul opowiedział mi szczegółowo o swoim projekcie. W pokoju jego ręce latały nad głową jak dwa szczęśliwe gołąbki.

Upajał się swoimi słowami.

– Będziemy pierwsi! Podbijemy ten „cudowny kontynent". Cudowny kontynent wbrew przysiędze Hipokratesa. Próbowałem jeszcze podjąć ostatnią próbę honorowego sprzeciwu. Potem, gdyby wydarzyło się najgorsze, zawsze będę mógł wmawiać sobie, że to Raoul zmusił mnie do wszystkiego.

Tym razem przywołał nowe argumenty:

– Galileusza również potraktowano jak wariata.

Po Kolumbie czas na Galileusza! No cóż, biedny Galileusz posłużył za alibi dla wielu ludzi o chorej wyobraźni. Bardzo sprytny ten numer z Galileuszem…

– Zgoda, Galileusza uważano za wariata, a tymczasem był jak najbardziej zdrowy na umyśle. Jednak ilu prawdziwych szaleńców przypada na jednego niesłusznie oskarżonego Galileusza?

– Śmierć… – zaczął.

– Śmierć widzę każdego dnia w szpitalu. Ludzie umierają I wcale nie wyglądają na tanatonautów. Po kilku godzinach zaczynają śmierdzieć, ich członki stają się sztywne. Śmierć cuchnie. To stos rozkładającego się mięsa.

– Ciało gnije, lecz dusza się unosi – odparł na to filozoficznie mój przyjaciel.

– Przecież wiesz, że byłem w śpiączce i wcale nie wystartowałem.

Wyglądał na trochę zmartwionego.

– Mój ty biedny Michaelu, nigdy nie miałeś szczęścia.

Powinienem był przypomnieć Raoulowi, że doskonale wiem, dlaczego tak bardzo interesuje go śmierć. Ciągle ten ojciec i jego samobójstwo. Bardziej chyba potrzebował porządnej psychoanalizy niż tego swojego projektu pod nazwą „Raj". Ale skoro wypadło orzeł-orzeł-reszka, wybór został już dokonany.

– No dobrze, przejdźmy teraz do rzeczy. Mówiłeś, że dwa pierwsze starty nie powiodły się ze względu na niewłaściwe dawkowanie substancji usypiających. Jakie środki zastosowałeś, żeby wywołać śpiączkę?

Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Uścisnął mnie jak niegdyś. Wybuchnął śmiechem. Wiedział już, że odniósł zwycięstwo.

47 – FILOZOFIA CHIŃSKA

„Chcesz się nauczyć dobrze żyć? Najpierw naucz się umierać".

Konfucjusz

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

48 – AMANDINE JEST TAKA ŁADNA

Powieki prześlicznej pielęgniarki przysłoniły jej oczy w kolorze ciemnoniebieskim, ale milczenie z jej strony odbierałem teraz jako nieme gratulacje.

Miałem wrażenie, że znam ją od dawna, tak bardzo była podobna do Grace Kelly z filmu Hitchcocka „Okno na podwórze". Tyle że naturalnie była znacznie ładniejsza.

W hangarze we Fleury-Mérogis wszyscy wydawali się zadowoleni, że jestem z nimi. Obecność lekarza, do tego anestezjologa, musiała wpływać uspokajająco zarówno na ekipę naukową, jak i na kandydatów na samobójców.

Raoul dokonał prezentacji. Pielęgniarka miała na imię Amandine, a przyszli tanatonauci nazywali się Clément, Marcellin i Hugues.

– Na początku mieliśmy do dyspozycji pięciu tanatonautów – przypomniał nasz kapitan. – Dwóch zmarło jako ofiary pomyłki farmakologicznej. W anestezjologii nie ma miejsca na improwizację. Witamy więc pośród nas!

Trzej więźniowie w dresach pozdrowili mnie, przyglądając mi się podejrzliwie.

Raoul pociągnął mnie w stronę stołu laboratoryjnego z całą masą probówek.

– Będziesz się uczył tak samo jak my. Wszyscy razem wkraczamy na nieznaną ziemię. Nie mamy żadnych poprzedników. Jesteśmy jak ci pierwsi ludzie, którzy postawili niegdyś stopę w Ameryce czy Australii. Do nas należy odkrycie „Nowej Australii" i zatknięcie tam naszej flagi!

Profesor Razorbak na powrót stał się całkiem poważny. W jego źrenicach chęć jak najlepszego wykonania pracy zastąpiła teraz szaleństwo w czystej formie.

– Pokażmy doktorowi Pinsonowi nasz sposób wywoływania śpiączki – powiedział.

Bez chwili wahania Marcellin, najmniejszy z ochotników, zasiadł na starym fotelu dentystycznym. Pielęgniarka pieczołowicie mocowała mu elektrody na klatce piersiowej i czole, a do tego jeszcze różnego rodzaju czujniki ciepła, wilgotności, rytmu serca. Wszystkie kable były podłączone do monitorów, na których przebiegały teraz zielone linie.

Przyjrzałem się scenie.

– Zabierzcie mi stąd cały ten bajzel!

No i stało się. Teraz byłem już uczestnikiem ich fantastycznej wizji. Przyjrzałem się temu, co leżało na blacie stołu, rzeczom, które znajdowały się na półkach, rozszyfrowywałem napisy na naklejkach, zastanawiając się, jaka mieszanina mogłaby wywołać śpiączkę.

Roztwór soli, żeby rozszerzyć naczynia, thiopental do wywołania śpiączki i chlorek potasu, żeby zwolnić rytm pracy serca…

Niektóre stany w Ameryce wolały kiedyś tę metodę od cyjanku albo krzesła elektrycznego w celu eliminacji skazanych na śmierć. Ja miałem nadzieję, że mocniej rozcieńczając chlorek potasu, spowolnię rytm serca, nie zatrzymując jego pracy, co pozwoli stopniowo przejść do stanu śpiączki, w miarę możliwości kontrolowanej przez mózg.

No i przeze mnie…

Przy pomocy Raoula i trzech pozostałych kandydatów na tanatonautów skonstruowałem dosyć sprytne urządzenie: plastikową szubieniczkę wysokości dwudziestu centymetrów, na której w dużym pojemniku zawiesiłem roztwór soli fizjologicznej, dalej thiopental w nieco mniejszym zbiorniku i wreszcie na koniec chlorek potasu. Do rurek podłączyłem elektryczny system odmierzania czasu, aby każda substancja była podawana w momencie, który uznam za najodpowiedniejszy. Thiopental miał zostać zaaplikowany dwadzieścia pięć sekund po wstrzyknięciu roztworu soli, a chlorek potasu trzy minuty później. Całość miała być podawana za pomocą jednej rurki, z którą łączyły się pozostałe, zakończonej jedną igłą.

Całą tę moją chemiczną aparaturę nazwałem booster. Tanatonauta miał sam uruchamiać urządzenie, naciskając na elektryczny włącznik w kształcie gruszki, który z kolei automatycznie włączał dozownik. Nie zdając sobie z tego sprawy, wymyśliłem w ten sposób pierwszą „maszynę do umierania", oficjalnie stawiając sobie za cel podbój krainy umarłych. Sądzę, że znajduje się ona teraz w Smithsonian Institution w Waszyngtonie.

Moja zręczność i pewność siebie zrobiły wrażenie na zebranych. Raoul miał rację. Dla każdego problemu technicznego musiało być opracowane odpowiednie rozwiązanie. Ja z kolei byłem zadowolony przede wszystkim z włącznika. Nie będę musiał naciskać żadnego guzika. A więc nie ma mowy o bezpośredniej odpowiedzialności. Wolałem jednak nie być katem.

Zainteresowany sam zdecyduje, kiedy chce wystartować, a w razie niepowodzenia będzie to tylko jedno samobójstwo więcej.

Poprosiłem Amandine, żeby wprowadziła igłę do żyły w ramieniu Marcellina. Pewnym ruchem ścisnęła skórę w zgięciu łokcia tanatonauty, wbiła grubą igłę i pojawiła się tylko jedna kropelka krwi. Mężczyzna nawet się nie skrzywił.

Włożyłem więc gruszkę z elektrycznym włącznikiem do wilgotnej dłoni Marcellina, po czym wyjaśniłem:

– Kiedy naciśnie pan ten guzik, włączy się elektryczna pompa.

O mało nie dodałem: „I włączy pan własną śmierć".

Marcellin przybrał rozluźniony wyraz twarzy, tak jakbym opowiadał mu o mechanizmie w silniku samochodu.

– Wszystko w porządku? – zapytał go Raoul.

– Jasne. Mam pełne zaufanie do doktorka.

Próbowałem nie dać się ponieść emocjom, które wprowadzały Raoula w tak nerwowy stan.

– No a potem? – zaniepokoił się.

Wpatrywał się we mnie wzrokiem naiwnego dziecka, które za wszelką cenę chce dalej wierzyć w istnienie Świętego Mikołaja albo w czarnoksiężnika i możliwość wygrania losu na loterii.

Zakłopotałem się.

– No cóż, hm…

– Nie przejmuj się, doktorku. Potem będę improwizował.

I puścił do mnie porozumiewawczo oko.

Porządny gość. Chciał nawet, żebym nie miał poczucia winy. Wiedział, że wyrusza naprzeciw niemożliwym do pokonania przeszkodom, i chciał ze mnie zdjąć ciężar wszystkich kłopotów, do których mogłoby dojść. Miałem przez chwilę ochotę powiedzieć mu: „Uciekaj stąd szybko, póki jeszcze czas". Raoul jednak, widząc moje zażenowanie, uciął to, krótko mówiąc:

– Brawo! Brawo, Marcellin, dobrze powiedziane!

Wszyscy zaczęli klaskać, także ja.

Ale cośmy właściwie oklaskiwali? Sam nie wiem… Może to moje urządzenie o nazwie „booster do zaświatów", a może odwagę Marcellina, może wspaniałą urodę Amandine, która nie wiadomo dlaczego znalazła się tutaj. Naprawdę taka laleczka jak ona powinna być modelką. Bo „wspólniczka morderstwa" to raczej nie był zawód z przyszłością.

– A zatem przystępujemy do wystrzelenia duszy… – powiedział Raoul.

I zaraz potem zgasił papierosa.

Marcellin był uśmiechnięty niczym niedzielny alpinista, który wyrusza na podbój Mount Everestu w nowych eleganckich półbutach. Wykonał skromny gest pożegnania, który nie miał w sobie nic z pożegnania skazańca. A my wszyscy odpowiedzieliśmy mu uśmiechem, dodając odwagi.

– No to ruszaj, przyjemnej podróży!

Amandine otuliła naszego turystę chłodzącym okryciem, a ja w tym czasie wprowadzałem ostatnie poprawki, regulując komputery.

– Gotowy?

– Gotowy!

Amandine włączyła kamerę wideo, która miała filmować całą tę scenę. Marcellin przeżegnał się. Zamknąwszy oczy, zaczął powoli odliczać:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Start!

A potem nacisnął mocno włącznik.

49 – MITOLOGIA MAJÓW

U Majów śmierć oznaczała wyruszenie w drogę prowadzącą do Piekła nazywanego przez nich Mitnal. Tam demony torturowały duszę zimnem, głodem, pragnieniem i nędzą.

Majowie mieli dziewięciu władców nocy, odpowiadających zapewne dziewięciu podziemnym światom Azteków.

Dusza zmarłego musiała przebyć pięć rzek pełnych krwi, pyłu i kolców. Przybywszy na rozstajne drogi, była poddawana próbie domów: domu bursztynu, domu noży, domu zimna, domu jaguarów i domu wampirów.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

50 – MARCELLIN – LUDZKI KRÓLIK DOŚWIADCZALNY, AMANDINE – BOSKA KOBIETA

Wszyscy z natężeniem wpatrywaliśmy się w monitory kontrolne. Serce Marcellina biło może słabo, ale jednak nadal biło. Jego puls zszedł znacznie poniżej poziomu osoby pogrążonej w głębokim śnie. Temperatura spadła o blisko cztery stopnie.

– Jak dawno wyruszył? – zapytał jeden z więźniów.

Amandine spojrzała na zegarek. Ja wiedziałem, że już ponad pół godziny temu Marcellin wykonał wielki skok. Od ponad dwudziestu minut był w głębokiej śpiączce.

Miał twarz człowieka, który po prostu śpi.

– Oby tylko mu się udało, oby się udało! – przepowiadali sobie Hugues i Clément, dwaj pozostali przyszli tanatonauci.

Chciałem dotknąć Marcellina, żeby lepiej się zorientować, w jakim stanie jest jego organizm, lecz Raoul mnie powstrzymał:

– Nie dotykaj go jeszcze. Nie wolno go obudzić za wcześnie.

– Ale jak się dowiemy, czy mu się udało?

– Jeżeli otworzy oczy, to znaczy, że mu się powiodło – powiedział twardo szef projektu „Raj".

Co dziesięć sekund „pink" elektrokardiogramu rozbrzmiewało jak sonar w atomowym okręcie podwodnym w drodze do niezmierzonych głębin. Ciało Marcellina wciąż spoczywało na fotelu dentystycznym. Gdzie też jednak mogła się teraz znajdować jego dusza?

51 – I RAZ…

Już od ponad godziny zajadle wykonywałem masaż serca. Gdy tylko elektrokardiograf przestał wydawać charakterystyczne „pink", wszystkich nas ogarnęła totalna panika.

Amandine rozcierała ramiona i nogi Marcellina, podczas gdy Raoul zakładał mu maskę tlenową. Razem liczyliśmy „raz, dwa, trzy" i naciskałem klatkę piersiową dwiema rękami przyłożonymi w okolice serca. Potem Raoul wdmuchiwał powietrze do dziurek w nosie, żeby uruchomić układ oddechowy.

Jedynym rezultatem było to, że Marcellin nagle otworzył oczy i usta. Oczy wypełnione pustką i milczące usta.

Pastwiąc się w ten sposób nad bezwładnym ciałem Marcellina, spływaliśmy potem.

Dusiłem natrętnie powracające w mej głowie pytanie: „Co ja tutaj robię?". Im dłużej jednak przyglądałem się temu, czego nie można było nazwać inaczej jak trupem, tym bardziej pytanie to stawało się obsesyjne. „Co ja tutaj robię?"

No właśnie, co ja tutaj robię?

W tej chwili chciałem być zupełnie gdzie indziej, zajmować się czymś innym. I móc sobie powiedzieć, że nigdy w tej operacji nie brałem udziału.

Za późno już było, by przywrócić Marcellina do życia. Było za późno i wszyscy wiedzieliśmy o tym, ale żadne z nas nie chciało tego przyjąć do wiadomości. Zwłaszcza ja. Było to moje pierwsze „morderstwo" i mogę wam przysiąc, że naprawdę jest się kompletnie rozjechanym wewnętrznie, gdy najpierw słyszy się, jak facet mówi nam „cześć", a potem widzi się go sztywnego jak uschłe drzewo!

Raoul odsunął się na bok.

– Zaszedł za daleko – szepnął rozwścieczony. – Zaszedł za daleko i nie potrafił już wrócić.

Amandine również była wyczerpana rozcieraniem Marcellina. Na jej gładkim czole perliły się kropelki potu, które spływały wzdłuż policzków pokrytych piegami, zsuwając się dalej, za zbyt zasłonięty dekolt. Moment był dramatyczny, a jednak zaznałem być może najsilniejszych w całym moim życiu erotycznych doznań. Cóż za niesamowity widok stanowiła ta walcząca ze śmiercią cudowna młoda kobieta, która za jedyną broń miała czułe dłonie! Eros zawsze jest blisko Tanatosa! Zrozumiałem w jednej chwili, skąd bierze się to wrażenie, że znam ją od bardzo dawna. Przypominała nie tylko Grace Kelly, ale również tę pielęgniarkę, która była przy mnie, gdy się wybudziłem po wypadku w dzieciństwie. Ten sam wygląd anioła, ta sama karnacja, ten sam zapach moreli.

Jakiś facet dopiero co umarł, a ja tymczasem zerkam sobie na pielęgniarkę. Czułem niesmak do siebie.

– Co zrobimy z ciałem? – krzyknąłem.

Raoul nie odpowiedział od razu. Wpatrywał się jeszcze w Marcellina, łudząc się jakąś bezsensowną nadzieją.

A potem niemal obojętnie wytłumaczył:

– Prezydent nas kryje. W każdym więzieniu około czterech procent więźniów popełnia samobójstwo. Marcellin będzie w tej właśnie grupie.

– Ale to przecież jakieś zupełnie zbrodnicze szaleństwo! – wydarłem się na niego. Jak w ogóle mogłem dać się wpuścić w tego rodzaju ponurą aferę? – Oszukałeś mnie, Raoul, oszukałeś, zdradziłeś naszą przyjaźń, żeby dać upust swojemu szaleństwu. Wszyscy jesteście odrażający! Facet wyzionął ducha przez waszą beztroskę. Oszukałeś mnie i jego też oszukałeś.

Raoul wstał z godnością i nagle chwycił mnie za kołnierz. Z jego oczu leciały błyskawice, a mówiąc, opluwał mi twarz.

– Nie, nie oszukałem cię. Ale stawka jest tak wysoka, że nieuniknione są niepowodzenia, zanim wreszcie nam się uda. Nie od razu Rzym zbudowano. Nie jesteśmy już dziećmi, Michael. To nie jest zabawa i musimy zapłacić wysoką cenę. Wszystko ma cenę, inaczej byłoby to aż nazbyt proste. A gdyby było proste, inni osiągnęliby to już przed nami. I właśnie dlatego, że jest to trudne, sukces będziemy mogli poczytywać sobie za zasługę.

Broniłem się niemrawo.

– Jeżeli któregoś dnia nam się rzeczywiście uda. A wydaje mi się to coraz mniej prawdopodobne.

Raoul puścił mnie. Przyglądał się Marcellinowi, którego usta były teraz szeroko otwarte. Widok rozwartych ust był nie do zniesienia, dlatego na żuchwę Marcellina założył zacisk i dokręcił śrubę, tak że żuchwa zwarła się ze szczęką i oskarżycielskie usta wreszcie się zamknęły. Wtedy odwrócił się do pozostałych.

– A może i wy myślicie tak jak Michael? Jeśli chcecie zrezygnować, jest jeszcze czas.

Raoul spojrzał każdemu w oczy, czekając na reakcję. Patrzyliśmy na trupa Marcellina i byliśmy głęboko poruszeni, gdyż dzięki zaciskowi jego usta przypominały teraz dziób ptaka niknący gdzieś w zapadniętych policzkach.

– Ja rezygnuję! – wykrzyknął Clément. – Myślałem, że z doktorem wszystko będzie pewniejsze, ale i on nie jest wystarczająco silny, żeby walczyć ze śmiercią. Jeśli musicie uśmiercić dziesięć tysięcy biednych gości, zanim wam się uda, wolę, żeby mnie wśród nich nie było. Nie musicie przypominać mi o umowie. Obiecuję, że nigdy nikomu nie powiem o waszym projekcie „Raj". Za bardzo mnie to przeraża.

– A ty, Hugues? – zapytał Raoul beznamiętnym głosem.

– Zostaję – rzucił dumnie ochotnik.

– Czy chcesz być następnym tanatonautą?

– Tak. Wolę zdechnąć, niż znaleźć się z powrotem w celi. – Podbródkiem wskazał na ciało Marcellina. – On przynajmniej nie jest już zamknięty w okropnej więziennej celi!

– W porządku – rzekł Raoul. – A ty, Amandine?

– Zostaję – powiedziała, nie okazując ani krzty emocji.

Nie wierzyłem własnym uszom.

– Jak pragnę zdrowia, wam wszystkim chyba całkiem odbiło! Clément ma rację. Istnieje niebezpieczeństwo, że zamordujemy dziesięć tysięcy ludzi, zanim cokolwiek uzyskamy. W każdym razie na mnie już nie liczcie.

Zdjąłem biały kitel i rzuciłem go na stół, tłukąc przy tym kilka fiolek, z których natychmiast zaczął się wydobywać zapach eteru.

A potem wyszedłem, trzaskając głośno drzwiami.

52 – NOTATKA SŁUŻBOWA

Do wiadomości Prezydenta Lucindera

Zgodnie z Pana zaleceniami rozpoczęto przeprowadzanie doświadczeń. W skład zespołu badawczego wchodzą profesor Raoul Razorbak, biolog specjalizujący się w hibernacji gryzoni, doktor Michael Pinson, lekarz anestezjolog, oraz pielęgniarka Amandine Ballus.

Pięciu więźniów zgłosiło się na ochotnika, by posłużyć za króliki doświadczalne. Realizacja projektu „Raj" – rozpoczęta.

Sporządził: Benoît Mercassier

53 – STAN DUCHA

Wróciłem do mieszkania mocno wstrząśnięty. W domu wyłem niczym kojot w nocy przy pełni księżyca, lecz nie byłem w stanie poradzić sobie ze stresem wywołanym śmiercią Marcellina. Co robić? Ciągnięcie tego było złe, ale pozostawienie samemu sobie kolejnego tanatonauty było czymś równie złym. Dlatego wyłem. Sąsiedzi uderzali w ściany kijem od szczotki. Udało im się osiągnąć zamierzony efekt. Przestałem wyć, jednak wcale się przez to nie uspokoiłem.

Czułem się wewnętrznie rozdarty. Nie potrafiłem zrezygnować z możliwości ujrzenia Amandine. Nie miałem też ochoty wprowadzać kolejne osoby w stan śpiączki. Pomysły Raoula fascynowały mnie. Wolałem jednak nie mieć kolejnych trupów na sumieniu. Nie mogłem też wiecznie żyć w samotności. Sama myśl o powrocie do pracy i do szpitalnej rutyny wywoływała we mnie wstręt. Raoul miał rację przynajmniej w jednej kwestii: być może jego projekt był przerażający, ale cóż to za niezwykła przygoda!

On był szaleńcem ogarniętym obsesją samobójstwa ojca. Ale co mogło skłonić Amandine, tak zachwycającą istotę, do tego, żeby władować się w tę przedziwną aferę? Może i ona była przeświadczona, że jest pionierem nowego świata? Raoul potrafił przecież nieźle mydlić oczy.

Popijałem jeden kieliszek białego porto za drugim, aż w końcu się upiłem. Starałem się zasnąć, czytając jakąś powieść. Znowu, po raz kolejny, byłem sam w łóżku, a do tego na sumieniu miałem trupa. Pościel była tak lodowata jak chłodzące okrycie.

Nazajutrz rano, pijąc kawę ze śmietanką w knajpce na rogu, zastanawiałem się, czy śmierci Marcellina nie spowodowała przypadkiem zbyt duża dawka chlorku potasu. Preparat jest przecież wysoce toksyczny, należy więc pewnie zmniejszyć dawkę.

Chyba że to kwestia środka znieczulającego.

Zazwyczaj stosujemy trzy rodzaje środków znieczulających. Narkotyki, morfiniany i kuraryny. Z przyzwyczajenia postawiłem na narkotyki. Ale na „dobrą" śmierć lepsza byłaby kuraryna.

Hm. Jednak nie. Będę próbował dalej z narkotykiem.

Stopniowo mój umysł zaczynały pochłaniać wyłącznie problemy techniczne. Zawodowe odruchy uruchomiły się automatycznie. Przypomniałem sobie zajęcia z chemii.

No tak. Powinienem był może zastosować propofol, powiedziałem sobie. To nowy narkotyk i łatwiej się po nim wybudzić. Zwykle wybudzenie następuje po pięciu minutach i przebiega bez problemów… A jednak nie, propofol wchodziłby w niewłaściwe interakcje z chlorkiem potasu. Lepiej więc pozostać przy thiopentalu. Tylko jaką dawkę zastosować? Zazwyczaj trzeba liczyć pięć miligramów na kilogram wagi. Pięć miligramów, dawka minimalna, dziesięć miligramów – maksymalna. Zaaplikowałem 850 miligramów Marcellinowi, który ważył 85 kilogramów. Może należałoby zmniejszyć dawkę…

O godzinie 14 zadzwoniłem do Raoula. O 16 byliśmy znowu wszyscy razem w naszym tanatodromie we Fleury-Mérogis. Gdy przechodziliśmy, więźniowie jak zwykle obrzucali nas strasznym mięsem. Nawet nie było sensu im wmawiać, że Marcellin popełnił samobójstwo. Dyrektor zakładu karnego przeszedł obok nas, nie witając się z nami i w ogóle na nas nie patrząc.

Natomiast Hugues powitał nas całkiem uprzejmie.

– Niech się pan nie przejmuje doktorze, uda nam się!

Nie o siebie się obawiałem, ale raczej o niego…

Zredukowałem dawkę. Dla Huguesa, który ważył 80 kilogramów, 600 miligramów. Powinno wystarczyć.

Raoul zapisywał najdrobniejsze wykonywane przeze mnie operacje. Sądzę, że po to, aby móc je odtworzyć, gdybym zdecydował się zostawić go na dobre.

Amandine podała szklankę zimnej wody Huguesowi.

– Czyżby ostatnia szklanka wody dla skazańca? – zażartował z ironią.

– Nie – odpowiedziała z powagą.

Tanatonauta zajął miejsce na fotelu dentystycznym. Najpierw przygotowania: ustawienie czujników, zbadanie pulsu, zmierzenie temperatury, nałożenie chłodzącego okrycia.

– Gotowy?

– Gotowy.

– Gotowa! – powiedziała Amandine, włączając kamerę wideo.

Hugues mamrotał po cichu modlitwę. Potem przeżegnał się i wypowiedział prędko, tak jakby chciał mieć to jak najszybciej za sobą:

– Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, start!

Skrzywił się, jakby połykał gorzką pigułkę, i nacisnął włącznik.

54 – MITOLOGIA JAPOŃSKA

Japończycy nazywają krainę śmierci Yomi. Legenda głosi, że bóg Izanagi wyruszył pewnego dnia do krainy Yomi, żeby odnaleźć tam Izanami, swoją siostrę, która była też jego żoną. Kiedy ją już odnalazł, błagał, by wróciła do świata żywych. „Och, mężu mój, czemu przybywasz tak późno? – powiedziała bogini. – Skosztowałam już dań smażonych w piecu bogów Yomi i od tej pory do nich należę. Jednakże spróbuję ich przekonać, by mnie uwolnili. Módl się za mnie przez ten czas i przede wszystkim nie patrz na mnie".

Izanagi jednak ogromnie chciał ujrzeć swoją siostrę-żonę. Łamiąc zakaz, wziął grzebień, posłużył się nim jak narzędziem, by złamać sobie ząb, a potem przemienił ten ząb w pochodnię, którą zapalił. Mógł dzięki temu dostrzec Izanami. Odkrył zżerane przez robaki martwe ciało, które objęło we władanie osiem gromowładnych bóstw. Przerażony uciekł, krzycząc, że przez pomyłkę znalazł się w odrażającym i przeżartym zgnilizną miejscu. Izanami rozgniewana, że ucieknie, nie czekając na nią, poczuła się poniżona. Wysłała więc odrażające harpie Yomi w pościg za Izanagim, lecz udało mu się uciec.

Izanami sama więc wyruszyła w pościg. Izanagi zastawił na nią pułapkę w jaskini. W chwili gdy oba bóstwa miały już wypowiedzieć formułę oznaczającą rozwód, Izanami oświadczyła: „Każdego dnia uduszę tysiąc ludzi z twojego kraju, żebyś zapłacił za to, za co ponosisz winę. – A ja sprawię, że każdego dnia narodzi się tysiąc pięćset osób", odparł na to niewzruszony Izanagi.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

55 – I DZIESIĘĆ

Hugues nigdy do nas nie wrócił. Pozostał gdzieś w połowie drogi między kontynentem zmarłych a krainą żywych. Nie umarł, ale ze śpiączki wyszedł bez świadomości, ze szklistym spojrzeniem, linia encefalogramu była prawie całkiem płaska, a elektrokardiograf pokazywał bardzo rozciągniętą sinusoidę. Stał się teraz po prostu warzywem. Jego serce i mózg funkcjonowały, to prawda, lecz nie był już w stanie poruszać się ani mówić.

Umieściłem go w moim szpitalu na oddziale dla osób nieuleczalnie chorych. Przygotowano dla niego specjalny pokój. Kilka lat później Hugues został przetransportowany, przy zachowaniu wszelkich możliwych środków ostrożności, do Smithsonian Institution w Waszyngtonie na oddział w Muzeum Śmierci. Każdy mógł na własne oczy zobaczyć, co dzieje się z tymi, którzy zaklinowali się gdzieś między dwoma światami.

Kiedy znowu myślę o tej drugiej próbie startu, wydaje mi się, że mogła ona jak najbardziej zakończyć się powodzeniem. Tak czy inaczej doświadczenie było cenne, ponieważ pozwoliło mi określić, jaką ilość thiopentalu i chlorku potasu powinno się stosować.

W każdym razie wykorzystaliśmy już nasze pięć królików doświadczalnych. Trzy zmarły, jeden zdezerterował, a jeden został warzywem. Prześliczny bilans!

Raoul natychmiast zwrócił się do ministra Mercassiera, aby ten dostarczył nam nowych ludzi. Minister uzyskał zielone światło od prezydenta Lucindera. Wtedy zaczęła się nieubłagana selekcja.

Chcieliśmy więźniów skazanych na dożywocie, którzy byliby gotowi na wszystko, byle tylko uniknąć więzienia. Mogli wykazywać skłonności samobójcze, ale ograniczone. Potrzebowaliśmy ludzi zdrowych na umyśle, a nie narkomanów czy alkoholików.

Przede wszystkim jednak koniecznie musieli być w dobrym zdrowiu, żeby byli w stanie znieść chlorek potasu. Każdy przecież doskonale wie, że umiera się wyłącznie będąc w dobrym zdrowiu, to chyba jasne.

Całkiem niespodziewanie znosił się do nas gruby Martinez, szef całej tej bandy łobuzów, którzy kiedyś atakowali nas przed bramą szkoły. Nie rozpoznał nas. Ja przypomniałem sobie zdanie Laoziego: „Jeśli ktoś cię obraził, nie staraj się szukać zemsty. Usiądź nad brzegiem rzeki i niebawem ujrzysz, jak płyną nią jego zwłoki".

Martinez wylądował w więzieniu na skutek jakiejś mrocznej afery z napadem na bank. A ponieważ stał się strasznie opasły, nie udało mu się uciec tak szybko jak jego kompanom. Był owszem, niezły w boksie, ale beznadziejny w biegach. Policjant, który dopadł go, gdy dostał okropnej zadyszki, musiał mieć od niego zdecydowanie lepsze oceny z gimnastyki. Przy okazji tej żałosnej sprawy dwie osoby zostały zabite. Sędziowie przysięgli nie doszukali się jakichkolwiek okoliczności łagodzących i orzekli dożywocie dla Martineza.

Tenże przeszedł celująco wszystkie testy na tanatonautę. Wykazywał przy tym spore zainteresowanie udziałem w doświadczeniu, które przyniosłoby mu sławę. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę, która pozwoli mu wyjść cało z tych eksperymentów, choćby nawet bardzo niebezpiecznych.

– Wiecie co, panowie doktorzy? – zakrzyknął Martinez. – Ja niczego się nie boję.

Przypomniałem sobie wtedy, że istotnie, kiedy rzucał się ze swoimi pięcioma kumplami na nas dwóch, sprawiał wrażenie, jakby zupełnie się nie obawiał moich drobnych piąstek.

Raoul oświadczył mi, że nie ma żadnych pretensji do Martineza i że będzie z niego bardzo dobry królik doświadczalny. Ja natomiast wolałem skreślić go z listy swoich kandydatów. Pamiętałem bowiem aż za dobrze jego ciosy, żeby nie odczuwać obaw o to, że mógłbym się pomylić w wymagających ogromnej precyzji dawkach. Martinezowi miałem ochotę odpłacić pięknym za nadobne, a nie mogąc zachować wewnętrznego spokoju, wolałem go wykluczyć.

Odrzucony przez nas gangster wymamrotał, że przyjmujemy tylko tych, co to mają plecy, i że pozbawiamy go jakiejkolwiek szansy na to, żeby stał się bogaty i sławny. A potem nam ostro nawrzucał.

I tak mieliśmy szczęście, że nas nie rozpoznał! W swojej wściekłości byłby w stanie wnieść skargę o nierówne traktowanie i brak obiektywizmu.

Tak więc Martinez nie znalazł się na liście naszych pięciu następnych królików doświadczalnych. A raczej powinienem rzec: naszych pięciu kolejnych nieboszczyków. Zgony przestały na mnie robić wrażenie. Moja wrażliwość zdecydowanie stępiała. Podchodziłem do tego tak, jakbym wysyłał rakiety w przestrzeń kosmiczną. A skoro eksplodowały przy starcie, należało wprowadzać odpowiednie poprawki, żeby następne odpalenie silników zakończyło się sukcesem.

Trzecia seria królików doświadczalnych. Wśród nich niejaki Marc.

Czujniki, zmierzenie pulsu, temperatury, chłodzące okrycie. Raoul rzucił:

– Gotowy?

Odpowiedzieliśmy chórem:

– Gotowy!

– Gotowa!

Byleby tylko nasz człowiek nie umarł ze strachu. Pocił się i jednocześnie dygotał. Bez przerwy się żegnał.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… – jeden i pół… jeden i jedna czwarta… st… start? No dobra, star-tu-je-my! – wybełkotał niewyraźnie, zupełnie bez przekonania.

Dwa razy się zabierał do tego, by wcisnąć włącznik, z którego ześlizgnął się jego spocony palec.

56 – MITOLOGIA MEZOPOTAMII

W mitologii Mezopotamii kraina śmierci nazywa się „krainą, z której nie ma powrotu". Pieśń:

„Ci co wstąpili, pozbawieni są światła.

Gdzie pożywieniem ich pył, a strawą ich glina.

Przyodziani jak ptaki, ubraniem ich pióra.

Gdzie na drzwiach i zasuwach zalega pył". [5]

Pewnego dnia piękna Isztar, bogini Miłości, zeszła do Piekieł. Królowa Ereszkigal rozkazała strażnikowi, by ten potraktował ją według dawnego zwyczaju. Za każdym razem gdy bogini przechodziła przez kolejne z siedmiorga drzwi Piekła, pozbawiano ją najpierw szat i korony, potem kolczyków, naszyjnika, pektorału, paska, bransoletek, obrączek na kostkę i wreszcie bielizny. Isztar stawiła się więc naga przed Ereszkigal, ta zaś wymierzyła jej sześćdziesiąt tortur, które miały być zadawane w różne części ciała.

A jednak to ludzie ponieśli konsekwencje tej niewoli, ponieważ bez Isztar ziemia przestała być urodzajna. Pieśń:

„Od czasu gdy Isztar zstąpiła do Krainy Skąd Nie Ma Powrotu,

Na jałówkę nie skacze byk, nie zapładnia mężczyzna dziewczyny na ulicy". [6]

Ludzie wysłali więc czym prędzej eunucha do Ereszkigal. Kiedy ten poprosił, by mógł się napić z bukłaka, w którym była woda życia, przeklęła go. Pieśń:

„Ścieki kanałów miasta – twym [będą] napojem,

Cień murów niech będzie miejscem twego odpoczynku,

Próg – twym mieszkaniem,

Pijany i spragniony niech uderzą twój policzek". [7]

Wydaje się, że eunuch został wysłany do Piekieł po to, żeby wymienić go na Isztar. W tym miejscu zatem bezpłodność mogła być zastąpiona płodnością. Jakiś czas potem Ereszkigal rozkazała, żeby Isztar zanurzyła się w wodzie życia, a potem została odprowadzona do bram Piekła. W miarę jak przechodzi przez kolejne wrota w odwrotną stronę, odzyskuje wszystko, co jej wcześniej odebrano. W ten sposób sprawy na ziemi powróciły do dawnego porządku.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

57 – BŁĄD PODCZAS MANEWROWANIA

Rozcieranie. Rozgrzewanie. Elektrowstrząsy.

Marc otworzył oczy, a my wytrzeszczyliśmy nasze.

Czyżby wreszcie nam się udało?

Nasz bohater wyrwał nas z osłupienia, zrywając się na równe nogi, miotając się, rozbijając wszystko wokół siebie i wydzierając się wniebogłosy.

– Widziałem ich! Widziałem! One tutaj są! Są wszędzie. Nie można przed nimi uciec, są wszędzie!

– Kto? Kto taki? – dopytywał się Raoul, starając się mówić jak najbardziej stanowczym tonem.

– Diabły! Wszędzie są diabły! Chcą mnie wepchnąć do wielkiego kotła i ugotować. Nie chcę umierać. I nie chcę nigdy więcej ich widzieć. Są straszne!…

Przyjrzał mi się, wbijając we mnie mętne oczy i wykrzykując:

– Ty też jesteś diabłem! Diabły są wszędzie.

Rzucił mi prosto w twarz jakąś fiolką. Zaczął gonić Amandine, trzymając w rękach strzykawki, i jedną udało mu się wbić jej w pośladek. Przejechał mi skalpelem po czole, kiedy próbowałem ich rozdzielić. Do dzisiaj została mi blizna.

Jego zachowanie odrobinę ostudziło nasz zapał. Najpierw warzywo, a teraz wariat! Nawet Raoul był pod silnym wrażeniem agresji, jaką wykazywał Marc. Jednocześnie zadawaliśmy sobie pytanie: a może nam się udało? Czy Marc rzeczywiście dawał nam świadectwo z zaświatów? Przecież to nie jego wina, że w jego opowieści obecne były wyłącznie przerażające rzeczy.

Niemniej zniszczyliśmy zapis wideo, a Marc został zamknięty w zakładzie dla psychicznie chorych. A jednak był naszym pierwszym królikiem doświadczalnym, który doświadczył NDE. Może nie przywiózł stamtąd pięknych wspomnień o świetlistych korytarzach, lecz wrócił cały i zdrowy, choć nie na umyśle.

Tego wieczoru odwoziłem samochodem Amandine do domu. Pielęgniarka bez przerwy przekładała jedną śliczną nogę na drugą. Rana na pośladku okazała się drobnostką. Mnie jednak trzeba było założyć dwadzieścia pięć szwów.

Czarna suknia Amandine – zawsze ubierała się na czarno – szeleściła nad wyraz zmysłowo.

Za nic nie chciała się spóźnić na podmiejską kolej RER, ale po tym burzliwym seansie ani ona, ani ja nie mieliśmy ochoty spędzać wieczoru w samotności.

Kierując samochodem, wyszeptałem:

– A może powinniśmy już sobie z tym dać spokój?

Amandine i jej wieczne milczenie. Zawsze sobie mówiłem:

„Musi myśleć o przecudownych rzeczach, bo jest taka piękna i w ogóle nic nie mówi". Ale dzisiaj miałem dosyć jej milczenia. Nie była w końcu tylko dekoracyjnym przedmiotem. Widziała, tak jak i ja, ludzi, którzy umierali lub wariowali po tych cokolwiek przypadkowych doświadczeniach.

Nalegałem więc:

– Tylu ludzi zginęło niepotrzebnie! I jak marne są tego efekty… Co pani o tym sądzi? Od chwili kiedy się poznaliśmy, nigdy nie słyszałem, żeby pani wypowiedziała zdanie, które miałoby więcej niż trzy słowa. Przecież pracujemy razem. Musimy ze sobą rozmawiać. I musi mi pani pomóc powstrzymać Raoula. Za długo to już trwa. A bez pani pomocy nigdy nie uda mi się go przekonać.

Wreszcie łaskawie na mnie spojrzała. Wpatrywała się we mnie długo i uporczywie. Otworzyła usta. Wreszcie miała przemówić.

– Wręcz przeciwnie.

– Co wręcz przeciwnie?

– Przeciwnie, mamy obowiązek ciągnąć to. Właśnie dlatego, żeby wszystkie te zgony nie były daremne. Wszyscy nasi tanatonauci wiedzieli, jakie jest ryzyko. Wszyscy wiedzieli też, że dzięki ich śmierci następny będzie miał większą szansę, by się udało.

– To tak jak partia pokera, w której wciąż podnosimy stawkę, żeby się odegrać! – wykrzyknąłem. – I w taki właśnie sposób człowiek zmierza do własnej zguby. Piętnaście ofiar! To nie projekt badawczy, tylko potworna masakra!

– Jesteśmy pionierami – odpowiedziała chłodno.

– Znam na ten temat niezłe przysłowie: „Łatwo rozpoznać prawdziwego pioniera. Spoczywa pośrodku prerii na Dzikim Zachodzie ze strzałą wbitą w plecy".

Zdenerwowała się jeszcze bardziej.

– Myśli pan, że ja nie jestem przygnębiona tyloma umarłymi? Wszyscy nasi tanatonauci byli wspaniałymi ludźmi, mieli w sobie tyle odwagi…

Głos jej się załamał. Po raz pierwszy jednak wypowiedziała dwa następujące po sobie kolejno zdania. Trzeba więc było skorzystać z okazji. Prowokowałem ją dalej:

– To nie była żadna odwaga, tylko zachowania samobójcze.

– Zachowania samobójcze! A Krzysztof Kolumb nie miał skłonności samobójczych, kiedy wyruszał tak daleko tą swoją łupinką? A czy Jurij Gagarin w tym swoim metalowym pudełku w rakiecie nie był także samobójcą? Bez samobójców na świecie nie byłoby postępu…

No tak! Galileusz, Kolumb, a teraz jeszcze Gagarin, nie brakowało jej przykładów z przeszłości, żeby uzasadnić tę hekatombę!

Amandine była teraz już nieźle rozgrzana, z uporem jednak nadal zwracała się do mnie per „pan".

– Sądzę, że niczego pan nie rozumie, doktorze Pinson. Nie wydaje się panu dziwne, że tak łatwo jest nam znaleźć ochotników? Więźniowie, i to wszyscy, doskonale wiedzą o naszych niepowodzeniach, więc dlaczego się do nas zgłaszają? Powiem panu dlaczego: dlatego, że na naszym tanatodromie każdy z tych wyrzutków nagle poczuł, że przeobraził się w bohatera!

– W takim razie dlaczego pozostali wciąż nas opluwają, kiedy przechodzimy obok?

– To paradoks. Winią nas za śmierć przyjaciół, ale również gotowi są umrzeć. I któregoś dnia jednemu z nich się uda, jestem o tym przekonana.

Wszystko mnie fascynowało w osobie Amandine. Jej chłód, milczenie, tajemniczość, a teraz jeszcze zapał…

Blondynka w czerni była w moim samochodzie niczym paląca obecność, która sprawiała, że moje zmysły ogarniał popłoch. Być może przez stałe obcowanie ze śmiercią nasiliły się moje popędy życiowe! Wreszcie byłem sam na sam z Amandine, i to z Amandine przejmującą i zarazem przejętą. Zdecydowałem postawić wszystko na jedną kartę. Taka okazja mogła już nigdy się nie powtórzyć. Moja ręka zsunęła się z dźwigni zmiany biegów i wykorzystując jakiś garb na jezdni, wylądowała na jej kolanie. Jej skóra była atłasowa i wręcz nieprawdopodobnie delikatna w dotyku.

Odsunęła jednak moją rękę niczym jakiś wzbudzający odrazę przedmiot.

– Przykro mi, Michael, ale naprawdę nie jest pan w moim typie.

A jakiż to niby jest ten jej typ?

58 – I DALEJ NIC

W czwartek 25 sierpnia minister nauki złożył nam incognito wizytę w tanatodromie we Fleury-Mérogis. Mercassierowi zależało na tym, by osobiście uczestniczyć w jednym ze „startów". Przybrał pełną troski minę człowieka, który zastanawia się, czy nie popełnia aby największego głupstwa stulecia. A gdyby tak właśnie miało być, czy jest jeszcze czas na to, by uratować, co się da, przed nieuniknioną interpelacją w parlamencie?

Uścisnął mi dłoń, pogratulował bez większego zresztą przekonania, no i przede wszystkim zachęcił pięciu tanatonautów z nowej ekipy. Zapytał dyskretnie Raoula o liczbę prób zakończonych niepowodzeniem i aż podskoczył, gdy ten szepnął mu tę informację na ucho.

Wrócił do mnie i wziął mnie na bok, w kąt sali.

– A może wasze boostery są zbyt toksyczne?

– Nie. Ja też tak najpierw myślałem. Problem jednak w czymś innym.

– Mianowicie?

– No więc po tylu przeprowadzonych doświadczeniach mam wrażenie, że z chwilą gdy już zapadną w śpiączkę, stają… jak by to powiedzieć, przed… wyborem. Wyruszyć czy wracać. I wszyscy wolą odejść.

Mercassier zmarszczył czoło.

– W takim razie czy nie możecie ich odzyskać siłą? Na przykład silniejszymi elektrowstrząsami? Wie pan, oni się tam za bardzo nie przejmowali, kiedy trzeba było sprowadzić z powrotem do świata żywych prezydenta Lucindera. Przyłożyli mu elektrody prosto do serca!

Zamyśliłem się. Rozmawialiśmy jak naukowcy, którzy darzą się nawzajem szacunkiem. Starałem się dobrze ważyć słowa.

– Nie jest to takie proste. Należałoby najpierw dokładnie określić moment, w którym są już wystarczająco „odjechani", ale jeszcze nie za bardzo. To także problem timingu. W przypadku Lucindera mieli sporo szczęścia i musieli go sprowadzić dosłownie w ostatniej chwili, kiedy wszystko było jeszcze możliwe. Ale stało się to z pewnością wyłącznie przez przypadek.

Minister próbował wykazać się inteligencją w dziedzinie, o której tak naprawdę nie miał zbyt dużego pojęcia.

– Proszę spróbować jednak podnieść napięcie, zmniejszyć dawkę narkotyku, obniżyć proporcję chlorku potasu. A może należałoby ich wybudzać nieco wcześniej?

Próbowaliśmy już wszystkiego, lecz pokiwałem głową, jakby wreszcie ktoś przekazał mi cudowną receptę. Nie chciałem jednak go oszukiwać, więc dodałem:

– Musieliby świadomie zdecydować się na powrót wtedy, gdy jeszcze jest to możliwe. Wie pan, sporo się nad tym zastanawiałem. Nie wiemy zupełnie, co skłania ich do tego, by nadal podążać drogą ku śmierci. Co im się proponuje tam, w górze? Gdybyśmy wiedzieli, jaka jest marchewka, może bylibyśmy w stanie zaproponować im coś bardziej atrakcyjnego!

– Pana tanatonauci przypominają mi marynarzy z końca szesnastego wieku, którzy woleli zostać na rajskich wyspach na Pacyfiku, z cudownymi kobietami i pachnącymi owocami, aniżeli udać się w niebezpieczną drogę powrotną do rodzinnej Europy!

To prawda, że sytuacja w wielu aspektach przypominała na przykład buntowników z „Bounty". Nasi tanatonauci byli ludźmi wyjętymi spod prawa tak jak ówcześni marynarze i tak jak oni mieli ochotę uciec w zupełnie inne krainy.

– Jak zatrzymać zmarłego? – zastanawiał się Mercassier. – Co skłania ludzi do tego, by podejmowali walkę, a chorych, by chcieli wyzdrowieć?

– Pragnienie szczęścia – westchnąłem.

– No tak, ale co sprawia, że ktoś czuje się szczęśliwy? W jaki sposób wpłynąć na waszych ludzi, kiedy staną przed dylematem „wyruszać" czy „wracać"? Motywy działania są przecież tak bardzo różne!

Stwierdziłem już wcześniej w szpitalu, że w przypadku nieoczekiwanych wyzdrowień zasadniczą rolę odgrywa ludzka wola. Niektórzy po prostu nie zgadzają się na śmierć i udaje im się pozostać przy życiu. W jednym z artykułów naukowych poświęconych Chińczykom mieszkającym w Los Angeles przeczytałem, że liczba zgonów spada praktycznie do zera w dniu, w którym świętują nadejście Nowego Roku. Starcy i umierający tak zaprogramowali samych siebie, żeby wtedy pozostać przy życiu i cieszyć się tym właśnie dniem. Następnego dnia liczba zgonów wraca do normy.

Możliwości ludzkiego umysłu są nieskończone. Ja sam zabawiłem się w rozwijanie możliwości mojego mózgu, zaprogramowałem go mianowicie, by nakazywał mi otwieranie oczu o godzinie ósmej rano bez korzystania z budzika. Działało to za każdym razem. Wiedziałem też, że zgromadziłem olbrzymie ilości informacji w zakamarkach mózgu i że wystarczyłoby otworzyć tylko odpowiednie szufladki, żeby mózg mógł je wykorzystać. Na pewno zostaną niebawem przeprowadzone pasjonujące badania na temat indywidualnego programowania systemu nerwowego.

W takim razie dlaczego nie można by powrócić ze stanu śpiączki dzięki samej tylko woli?

Nasz dzisiejszy tanatonauta jednak nie opowiedział się za powrotem. Przerażeni widokiem konwulsji w chwili śmierci jego czterej kompani jak jeden mąż zrezygnowali. Postanowiliśmy, że nie będziemy już liczyć na czynnik współzawodnictwa w grupie. Od tej pory nasi pionierzy będą startowali pojedynczo i wyłącznie w naszej obecności. Może jednak było już na to za późno. Nawet bowiem we Fleury-Mérogis coraz trudniej przychodziło nam znajdowanie ochotników.

59 – MITOLOGIA TYBETAŃSKA

Według Tybetańczyków buddyjski panteon zaludniony jest dziewięcioma grupami demonów:

1. Gnod-sbyin: strażnik świątyń. To on wywołuje wielkie epidemie.

2. Bdud: demony z wyższych sfer. Mogą występować pod postacią ryb, ptaków, traw lub kamieni. Ich przywódca zamieszkuje czarny zamek wysoki na dziewięć pięter.

3. Srin-po: olbrzymie demony znane z zamiłowania do pożerania ludzkich ciał.

4. Klu: bóstwa piekieł pod postacią węża.

5. Btsan: demony żyjące w niebie, lasach, górach i na lodowcach.

6. Lha: bóstwa o białym kolorze. Życzliwe i spoczywające najczęściej na ramieniu każdego człowieka.

7. Dmu: demony zła.

8. Dre: posłaniec śmierci, uważany często za wywołującego śmiertelne choroby. Sprawca całego zła, które spotyka ludzi.

9. Gan-dre: grupa bóstw czyniących zło.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

60 – FÉLIX KERBOZ

Mówiąc wprost, Félix Kerboz nie był kimś, kogo chciałoby się mieć za sąsiada. W jego wypadku można było jednak doszukać się kilku okoliczności łagodzących.

Po pierwsze, był tak zwanym niechcianym dzieckiem. Kiedy pismo zajmujące się ochroną praw konsumentów „Testujemy dla was" wykazało, że marka prezerwatyw stosowana przez jego ojca zapewniała skuteczność jedynie w 96 procentach, Félix nie mógł przecież przewidzieć, że znajdzie się w grupie pozostałych 4 procent. Jego ojciec również nie. Fakt, że już trzydzieści pięć lat temu wyszedł z domu po papierosy, świadczy dobitnie o tym, jak bardzo się zawiódł.

Wkrótce potem Suzette, jego matka, starała się usunąć ciążę, lecz jeszcze jako płód Félix uczepił się życia jak kleszcz, który wgryzł się w skórę psa. Jedynym rezultatem kolejnych podejmowanych w tym kierunku prób przy udziale „fabrykantek aniołów" było to, że twarz przyszłego noworodka uległa poważnemu zniekształceniu.

Następnie matka dwukrotnie próbowała go utopić. Pod pretekstem spłukiwania szamponu zanurzyła go w wannie pod wodą. Źle jednak wyliczyła czas i za wcześnie wydobyła jego głowę na powierzchnię. Jeszcze później popchnęła ledwie stojącego na nogach brzdąca do rzeki. Ale Félix już wtedy posiadał rzadki dar wychodzenia cało z najgorszych opresji. O włos ominął śrubę turbiny barki, która tylko pozostawiła sporą szramę na policzku, jemu zaś udało się dopłynąć do brzegu, złapał bowiem parasol, który nieporadnie wyciągała w jego stronę matka, uderzając go mocno po głowie.

Przez całe dzieciństwo Félix Kerboz zastanawiał się, dlaczego cały świat tak bardzo źle mu życzy. Czy dlatego, że jest tak odrażający? Czy dlatego, że wszyscy zazdroszczą mu, że ma tak piękną matkę?

Przez długi czas zaciskał zęby, lecz kiedy Suzette umarła, nie wytrzymał. Stwierdził, że utracił jedyną istotę, którą kochał na tej planecie. Od tej pory miał w sobie już tylko nienawiść.

Ta zaś ujawniła się po raz pierwszy w formie frontalnego ataku na opony Bogu ducha winnego samochodu, które podziurawił nożem. Nie uspokoiło go to jednak. Dołączył więc do bandy łobuzów i zajął się ściąganiem haraczu od dzieci z bogatych rodzin, które jeszcze miały żyjące matki, szczęściarze! Zabił trójkę z nich, które ociągały się z płaceniem, i dzięki temu stał się w bandzie wykonawcą najgorszych zleceń. Ale gdy w wieku osiemnastu lat jego koledzy zaczęli okazywać pewne zainteresowanie płcią piękną, Félix odmówił wzięcia udziału w gwałtach. Jego podniecało zjawienie się u jakichś mieszczuchów i wsunięcie im noża między żebra. To była forma zemsty za ukochaną matkę, która tak ciężko pracowała, żeby go wychować.

Kiedy w wieku dwudziestu pięciu lat stanął przed sądem, nie udało mu się przekonać przysięgłych o tym, jak wiele rozkoszy może przynieść wbijanie porządnego, długiego i ostro zakończonego noża w miękki brzuch bliźniego. Jego zamiłowania do pięknych ciosów zadawanych białą bronią nie dało się przekazać innym. Zgodnie z wnioskiem prokuratora został skazany na dwieście osiemdziesiąt cztery lata więzienia z możliwością skrócenia kary do dwustu pięćdziesięciu sześciu lat za dobre sprawowanie. Obrońca Féliksa wyjaśnił mu, że jest to równoznaczne z karą dożywotniego więzienia, „no chyba że postęp w medycynie umożliwi wydłużenie życia poza obecną średnią wynoszącą dziewięćdziesiąt lat".

Praca od rana do wieczora polegająca na wykonywaniu szczotek z sierści dzika nie wystarczała jednak więźniowi do pełni szczęścia. Przysiągł więc sobie, że wyjdzie legalnie z więzienia. Już teraz zresztą dobre zachowanie pozwoliło skrócić karę do dwustu pięćdziesięciu sześciu lat. W jaki sposób przyspieszyć ten proces jeszcze bardziej?

Dyrektorowi zakładu karnego nie brakowało dobrych pomysłów. W naszych czasach wszystko jest na sprzedaż. Takie właśnie jest nowoczesne społeczeństwo. A zatem Kerboz mógł po prostu „kupić" wszystkie te lata dzielące go od wolności.

– No dobrze, tylko skąd wziąć pieniądze? – zaniepokoił się nieszczęśnik.

– A kto w ogóle mówi o pieniądzach? Takie zdrowie to wspaniały wręcz kapitał dla tak dużego i mocnego chłopca jak ty!

Wtedy rozpoczęło się makabryczne odliczanie.

Żeby zdobyć trochę lat, Félix testował produkty farmaceutyczne, które jeszcze nie miały atestu i nie znano ich skutków ubocznych.

Od czasu gdy zakazano przeprowadzania doświadczeń na zwierzętach pod naciskiem ich miłośników, przemysłowcy nie mieli innej możliwości jak korzystanie z usług więźniów.

W ten sposób Félix uzyskał skrócenie kary o trzy lata dzięki przetestowaniu na sobie defibrylatora serca, co wywołało u niego arytmię i bezsenność. Pasta do zębów z nadmierną ilością fluoru zniszczyła mu wątrobę (skrócenie kary o pięć lat). Mydła zawierające nadmierne ilości detergentów pozbawiły go kawałków skóry na przegubach (kara zredukowana o kolejne trzy lata). Aspiryna o wzmocnionej aktywności wywołała wrzód (skrócenie kary o dwa lata). Wyjątkowo żrący płyn do pielęgnacji włosów sprawił, że stracił połowę włosów (kara zmniejszona o cztery lata). Félix Kerboz trzymał się jednak dzielnie i dziwił się czasami, stwierdzając, że niektóre produkty są całkowicie niegroźne!

Podczas buntów w więzieniu walczył u boku klawiszy (skrócenie kary o dwa lata). Doniósł na dilerów narkotyków, którzy działali w więzieniu (skrócenie kary o trzy lata, a dodatkową ceną była nienawiść wielu będących na głodzie współwięźniów).

– No i coś ty, Félix, taki nadgorliwy, co?

– Dajcie mi spokój. Żaden ze mnie świr ani menda. Ja mam ambicję. Chcę stąd wyleźć z podniesioną głową.

– Jasne! Rób tak dalej z tymi parszywymi chemikaliami, a wyjdziesz stąd, ale nogami do przodu.

W każdą sobotę oddawał krew (redukcja kary o tydzień w zamian za ćwierć litra krwi). W czwartek palił dziesięć paczek papierosów bez filtra w ramach badań nad szkodliwością palenia tytoniu prowadzonych przez ministerstwo zdrowia (kara skrócona o jeden dzień za każdą wypaloną paczkę). W poniedziałek i wtorek poddawany był testom deprywacyjnym. Cały dzień spędzał w wyciszonym kompletnie białym pomieszczeniu, bez ruchu i bez jedzenia. Wieczorem panowie w białych kitlach sprawdzali, w jakim stopniu próby te oddziałały na jego osobowość.

Zaliczając kolejne nieszczęścia, Félix zdołał skrócić karę do stu czterdziestu ośmiu lat. Tylko jedną nerkę miał w pełni sprawną. Środek przeciwzapalny o wyjątkowo silnym działaniu spowodował, że słyszał już tylko na jedno ucho. Bezustannie mrugał z powodu soczewek kontaktowych, które były tak miękkie i tak mocno przylegały, że kiedy już je założył, nie było sposobu, by je zdjąć. Mimo to był wciąż przekonany, że któregoś dnia uda mu się wyjść na wolność.

Kiedy dyrektor więzienia powiedział mu o projekcie „Raj" i o osiemdziesięciu latach, o które mogłaby zostać skrócona kara, nie zastanawiał się nawet przez chwilę i od razu poprosił o nieco więcej informacji na ten temat. Nigdy dotąd nie zaproponowano mu tak wspaniałego prezentu.

Owszem, w więzieniu chodziły słuchy, że już setki więźniów pożegnały się z życiem w pomieszczeniu pod piwnicami, gdzie przeprowadzano eksperymenty. Félix jednak wcale się tym nie przejął. Po tym wszystkim co połknął i mimo to nie zdechł, wciąż mocno wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. Innym widocznie brakowało po prostu szczęścia i tyle! Poza tym nie ma nic za darmo, więc skrócenie kary o osiemdziesiąt lat musi kosztować sporo wysiłku.

Zasiadł więc dobrowolnie na fotelu. Wypiął tors, żeby założono mu elektrody. Przycisnął do siebie chłodzące okrycie.

– Gotów?

– No, czekam na rozkazy – odpowiedział Kerboz.

– Gotów.

– Gotowa!

Żadnej modlitwy. Żadnego żegnania się ani skrzyżowanych palców. Félix zadowolił się tym, że dobrze przycisnął prymkę tytoniu, którą zawsze trzymał pod prawym policzkiem. Zresztą niczego nie zrozumiał z tych naukowych zabiegów i było mu to kompletnie obojętne, skupiał się jedynie na zachwycającej wizji skrócenia kary, którą dzięki temu mógł uzyskać. Skrócenie kary o osiemdziesiąt lat!

Tak jak mu nakazano, wolno odliczył.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… start.

Po czym beztrosko nacisnął włącznik.

61 – MITOLOGIA CZIPEWEJÓW

Indianie z plemienia Czipewejów, którzy żyją w Wisconsin nad Jeziorem Górnym, wierzą, że po śmierci życie toczy się dokładnie tak jak przedtem, nie ma końca i nie następuje żaden postęp ani w jednym, ani w drugim kierunku. Tak jakby powtarzał się wciąż ten sam film, bez żadnego celu, bez przesłania moralnego, bez sensu.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

62 – KARTOTEKA POLICYJNA

Informacja skierowana do właściwych służb

Raoul Razorbak wraz z ekipą naukowców przeprowadza w tej chwili doświadczenia poświęcone śmierci. Ich ofiarą padło już ponad sto osób. Czy należy natychmiast podjąć odpowiednie działania?

Odpowiedź właściwych służb

Nie. Jeszcze nie.

63 – KOLEJNA PRÓBA

Raoul, Amandine i ja zastosowaliśmy zwyczajowe procedury w zakresie wybudzania ze śpiączki. Właściwie nie bardzo już wierzyliśmy w sukces. Tylko Raoul wpatrywał się uważnie w ciało, które stało się przedmiotem, powtarzając niczym modlitwę: „Obudź się, błagam cię, obudź się".

Podjęliśmy działania reanimacyjne, spoglądając niezbyt uważnie na elektrokardiograf i na elektroencefalograf.

– Obudź się, no obudź się! – powtarzał monotonnie Raoul.

Machinalnie wykonywałem wszystkie rutynowe czynności.

Potrzebny był jednak głośny krzyk, żebym wyrwał się z letargu.

– Poruszył palcem! – krzyknął Raoul. – Cofnijcie się, cofnijcie się wszyscy! Poruszył się!

Wolałem nie robić sobie żadnych nadziei, ale cofnąłem się.

Nagle elektrokardiograf zapiszczał nieśmiało. Potem zrobił pink, pink. Wreszcie pojawiło się zdecydowane pink, pink, pink. Palec znowu się poruszył. Później poruszały się wszystkie palce.

Najpierw zobaczyliśmy, jak na fotelu poruszyła się dłoń, potem ręka, wreszcie całe ramię. Żeby tylko się nie okazało, że znowu mamy do czynienia z jakimś wariatem. Chcąc zapobiec tego rodzaju nieprzyjemnym sytuacjom, nosiłem stale przy sobie w kieszeni kauczukową pałkę.

Zadrgały mu rzęsy. Oczy się otworzyły. Usta wykrzywił grymas, który po chwili przeobraził się w uśmiech. Pink, pink, pink, mózg i serce powróciły do normalnego rytmu pracy.

Nasz królik doświadczalny nie wyglądał ani na warzywo, ani na wariata.

I do tego był cały i zdrowy. Tanatonauta powrócił bezpiecznie na tanatodrom!

– Juhuuuuuuuuuuuuu! Udało się! – zawył radośnie Raoul.

Hangar wypełniały teraz okrzyki radości. Amandine, Raoul i ja ściskaliśmy się w euforii.

Rzecz jasna Raoul pierwszy się pozbierał.

– No i jak? Jak tam było? – zapytał, nachylając się nad Félixem.

Wyczekiwaliśmy w napięciu na pierwsze słowo, jakie miało paść z ust naszego niezwykłego podróżnika. Jakiekolwiek będzie, wejdzie zapewne do podręczników historii jako słowo wypowiedziane przez pierwszego człowieka, któremu udało się odwiedzić krainę zmarłych i powrócić z niej.

Nagle w sali zapadła całkowita cisza. Tak długo czekaliśmy na ten moment. Do tej pory za każdym razem wszystko kończyło się niepowodzeniem, a teraz właśnie ten szaleniec o wyglądzie pitekantropa był w posiadaniu odpowiedzi na pytanie, które świat zadawał sobie od zawsze.

Otworzył usta. Zaraz będzie mówił. Nie, zamknął znowu usta. A potem otworzył je, ponownie podejmując kolejną próbę wypowiedzenia czegoś. Zamrugał. Ochrypłym głosem wyrzucił z siebie z trudem:

– O… kurwa.

Patrzyliśmy na niego zdziwieni. Przesunął ręką po czole.

– Uauuuuu, kurwa, ja cię!

Później przyjrzał nam się tak, jakby był zdziwiony, że poświęcamy mu aż tyle uwagi.

– No i jak będzie? Odliczą mi te osiemdziesiąt lat odsiadki?

Chętnie byśmy uściskali tego naszego pacjenta, żeby mu pogratulować, ale zrozumieliśmy, że trzeba mu dać trochę czasu, by odzyskał do końca świadomość. Raoul jednak nalegał:

– No jak było?

Mężczyzna rozcierał nadgarstki, mrugając bez przerwy.

– No… jak by to powiedzieć… Tak jakbym wylazł ze skóry. Najpierw miałem strasznego cykora. Byłem jak mała ptica. Kurde! Odleciałem poza moje ciało… Wspiąłem się wysoko, z tymi wszystkimi świeżymi umrzykami, co to przed chwilą odwalili kitę. Ale niektórzy mieli mordy! Polataliśmy tak sobie ciutkę, a potem dotarliśmy do takiego wielkiego pierścienia światła. Przypominało takie płonące kółka, przez które skaczą tygrysy, tak jak w cyrku Pindera, w telewizji widziałem.

Wziął głębszy oddech. Wsłuchiwaliśmy się chciwie w każde z wypowiadanych przez niego słów. Zachwycony tym, jak uważnie go słuchamy, mówił dalej:

– To było nieprawdopodobne. W samym środku coś jakby kieszonkowa lampka. Krąg z neonów ze światłem, a światło zupełnie jakby ze mną gadało. Mówiło mi, żebym się zbliżył, żebym podszedł bliżej. No to podszedłem, wlazłem do tego kręgu ognia jak tygrys w cyrku. Przysunąłem się bliżej tego światła, jak do kieszonkowej latarki…

Raoul nie mógł się powstrzymać i przerwał mu:

– A więc ognisty krąg, a w środku światełko, tak?

– No. Jak tarcza. Nie wiem, czy mówiłem, ale to coś przemawiało prosto do mojego mózgu. I mówiło mi, żebym szedł dalej. No i że wszystko jest w porządku.

– Poszedł pan dalej? – włączyła się gwałtownie Amandine.

– No jasne. A wtedy zobaczyłem jakby stożek albo lejek i jakieś rzeczy, które się kręciły wokoło.

– Jakie rzeczy?

– No takie tam pierdoły! Gwiazdy, jakieś opary, fontanny, takie cudaczne, co to kręciły się, żeby zrobić ten pieprzony lejek wielki jak sto domów ustawionych jeden na drugim.

Raoul uderzył prawą pięścią we wnętrze lewej dłoni.

– Kontynent umarłych! – wykrzyknął. – On widział kontynent umarłych!

– Niech pan mówi – poprosiłem.

– No więc poszedłem jeszcze dalej, a im dalej szedłem, tym bardziej światło mnie mamiło, i to tak mocno, aż mi się zdawało, że już nie będę mógł nigdy zawrócić. Ładnie bym wyglądał, ja i to moje skrócenie kary! A światło, które rozlewało się w mojej głowie, mówiło, że to nie ma znaczenia, że wszystko tam, na dole, to tylko głupota i dziadostwo… Ha! O tak, gadkę miało niezłą. A poza tym czułem się jak w grocie Ali Baby, gdzie pełno skarbów, to znaczy nie złoto i srebro, ale pełno takich tam przyjemnych doznań. Było fajnie i ciepło, i słodko, i mięciutko. Tak jakbym odnalazł mamusię. Nie macie szklanki wody? Zaschło mi całkiem w gardle.

Amandine pobiegła po kubek wody. Wypił ją duszkiem i zaraz znowu zaczął opowiadać:

– Nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko posuwać się dalej, kurde! A po jakimś czasie zobaczyłem coś w rodzaju przezroczystej ściany. Ale nie ściany z cegieł, bardziej tak jakby skóra na tyłku. Jak żelatyna. Nawet sobie pomyślałem, że jestem w takim półprzejrzystym odbycie. Zrozumiałem, że zaczyna być trochę niebezpiecznie. Gdybym przelazł przez ten mur, mógłbym już nigdy nie wrócić i żegnajcie, moje osiemdziesiąt latek skrócenia odsiadki. No więc nacisnąłem ostro hamulec.

A zatem ten typ rozwiązał mój problem „wyboru". Znalazł powód, żeby pozostać przy życiu. Byłem kompletnie oszołomiony.

On zaś westchnął:

– To nie było wcale takie łatwe. Musiałem nieźle się sprężyć, żeby zawrócić z tą moją duszą. A potem po jakimś czasie pokazała się taka cienka srebrzystobiała nitka, która sprowadziła mnie w jednej chwili tutaj, i wtedy otworzyłem oczy.

Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy to my we trójkę, Raoul, Amandine i ja, odwiedzili siódme niebo. A więc wszystkie te ofiary nie poszły na marne. Nasze wysiłki wreszcie zaczęły przynosić owoce. Człowiek przekroczył granicę śmierci i wrócił stamtąd, żeby nam opisać, jak wyglądają zaświaty. Ale co jest dalej jeszcze, za tym świetlistym niematerialnym światem?

Po wypiciu zimnej wody Félix poprosił o kieliszek rumu. Amandine szybko się zakrzątnęła.

Byłem bardzo przejęty.

– Trzeba zwołać konferencję prasową. Ludzie muszą się dowiedzieć, że…

Raoul uspokoił mnie zdecydowanym gestem.

– Jeszcze za wcześnie – powiedział. – Na razie nasz projekt musi pozostać taki, jaki jest, to znaczy tajne łamane przez poufne.

64 – LUCINDER

Prezydent Lucinder głaskał po karku psa Wercyngetoryksa. Był zachwycony.

– A więc udało im się, Mercassier?

– Tak. Widziałem na własne oczy kasetę wideo z zapisem stanu i powrotu tego… tanatonauty.

– Tanatonauty?

– Takie słowo wymyślili, żeby nazwać te króliki doświadczalne. A po grecku oznacza ono tyle co „podróżnik po krainie śmierci" czy coś takiego.

Prezydent przymrużył oczy i uśmiechnął się.

– Bardzo ładne, bardzo poetyckie. W każdym razie podoba mi się ta nazwa. Może trochę za bardzo techniczna, to prawda, ale nieco powagi z pewnością nie zaszkodzi naszemu doświadczeniu.

Lucinder był wniebowzięty. Jakakolwiek nazwa wprawiłaby go zresztą w zachwyt: truchłofile, śmierciopiloci, eksploratorzy raju… Radość go po prostu rozpierała.

Mercassier starał się jednak zwrócić na siebie uwagę. W końcu to on zorganizował ten projekt i poczucie dumy z odniesionego sukcesu było czymś jak najbardziej uzasadnionym. Pozostając wciąż wierny linii działania, jaką wytyczyła żona, postanowił zaryzykować.

– No cóż, oni są w zasadzie jak pionierzy, którzy eksplorują Nową Australię.

– Właśnie tak, Mercassier. Wreszcie zrozumiał pan, o co mi chodzi.

Minister będzie się starał zdyskontować to odkrycie, lecz to o nim, o prezydencie wizjonerze, będą pisać w podręcznikach do historii. Lucinder pomyślał, że właściwie już stał się nieśmiertelny. Będzie miał swój pomnik na jakimś skwerze, ulice będą nazywane jego imieniem… Podjął wielkie ryzyko. I zapłacił za to wysoką cenę: dziesiątki trupów, podobno około setki, z tego co mówiono… Ale udało się! Mercassier przerwał jednak te marzenia o sławie:

– A co teraz robimy, panie prezydencie?

65 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Już wyniki pierwszych startów tanatonautów przeszły najśmielsze oczekiwania. Pierwszy ochotnik, Félix Kerboz, wystartował i bez problemu wylądował. Pionierzy zdziwili się, że tak szybko udało im się osiągnąć sukces.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

66 – MITOLOGIA CELTÓW

Według mitologii celtyckiej zaświaty są tajemniczym obszarem, w którym nieznane są ani śmierć, ani praca, ani zima. Krainę tę zamieszkują bogowie, duchy i wiecznie młodzi ludzie. Walijczycy nazywają ten kraj ANNWN. Tam znajduje się kocioł zmartwychwstania i kocioł obfitości. W kotle zmartwychwstania wskrzeszeni zostają zabici wojownicy, a kocioł obfitości dostarcza substancji, która czyni wiecznymi tych, którzy żywią się tą strawą.

Dla Walijczyków i Irlandczyków ANNWN – zaświaty – jest tak samo realny jak świat materialny. Wystarczy więc kilka magicznych zaklęć, żeby przejść z jednego świata do drugiego.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

67 – PO ŚWIĘTOWANIU SUKCESU

– Chciałabym być Féliksem.

Amandine, zazwyczaj bardzo powściągliwa, tym razem nie kryła podniecenia. Towarzyszyłem jej tak jak po każdym seansie. Tego wieczoru byliśmy leciutko wstawieni. Na tanatodromie, z braku czegoś innego, mogliśmy oblać nasz tajemny triumf tylko musującym winem. Ale plastikowe kubki i tak poszły w ruch.

– Co za wspaniałe chwile przeżyliśmy! Jakże chciałabym być tym pierwszym człowiekiem, pierwszym tanatonautą, który postawił stopę na niezwykłym lądzie i stamtąd powrócił! O tak, bardzo chciałabym być Féliksem!

Starałem się sprowadzić ją mimo wszystko na ziemię.

– To nie takie proste. Trzeba mieć silną motywację. Zresztą słyszała pani, że jego także pociągało światło. Wahał się, czy wracać. Udało mu się tylko dlatego, że założył sobie nade wszystko, że uda mu się uzyskać skrócenie kary na ziemskim padole.

Przyspieszyłem. Za oknami w mroku przemykały ponure przedmieścia. Rzuciłem okiem w stronę Amandine, która mimo wstrząsów pudrowała sobie starannie nos.

Poznawałem ją coraz lepiej. Raoul opowiedział mi o niej. Ta piękna kobieta była też bardzo sumienną pielęgniarką. Może nawet zbyt sumienną. Nie znosiła widoku umierających w szpitalu pacjentów, których powierzono jej opiece. Już w szkole nie znosiła złych ocen. W szpitalu każdy zgon był dla niej jak pała z wykrzyknikiem. Kiedy chory umierał na stole operacyjnym, czuła się za to odpowiedzialna.

Koledzy powtarzali wprawdzie, że to nie jej wina, ale i tak nie mogła się z tym pogodzić. Była przekonana, że każda śmierć po raz kolejny świadczy o jej niekompetencji.

Amandine wyobrażała sobie, że ludzie umierają z braku miłości. Dla niej nawet osoba będąca w fazie terminalnej, cierpiącą na raka z przerzutami, sama dokonała wyboru. A taki wybór oznaczał, że otoczenie nie potrafiło jej przekonać do tego, iż należy cenić życie. Dlatego też starała się kochać jeszcze mocniej każdego ze swoich pacjentów. A ponieważ mimo wszystko pacjenci umierali, wyrzucała sobie, że nie potrafiła przekazać im wystarczająco dużo uczucia.

Nie warto chyba nawet wspominać o tym, że w takich okolicznościach Amandine Ballus lepiej by uczyniła, gdyby zmieniła zawód. Tak jak w wypadku Raoula jednak kolejne niepowodzenia pobudzały ją tylko do tego, by zaczynać od nowa, dążąc albo do perfekcji, albo do autodestrukcji. Kiedy przypadkowo znalazła ogłoszenie, w którym była mowa o projekcie związanym z towarzyszeniem osobom umierającym i gdzie potrzebna była pielęgniarka z silną motywacją, natychmiast na nie odpowiedziała. Gdy tylko Raoul Razorbak opowiedział jej o projekcie „Raj", od razu postanowiła się poświęcić temu przedsięwzięciu ciałem i duszą i dopomóc w powracaniu zmarłych do świata żywych.

I chociaż może się to wydawać zaskakujące, fakt, że ofiary projektu były na początku tak liczne, wcale jej nie przeszkadzał. Amandine stosowała przedziwną logikę: godziła się zabić kilka osób pod rząd w nadziei, że uda jej się w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości uratować wiele innych ludzkich istnień.

– Chciałabym być Féliksem – powtarzała. – Jest taki odważny. Jest nawet piękny.

Skrzywiłem się. Bez przesady. Odważny może i tak, ale żeby od razu ten pitekantrop miał być piękny?

– Musiał przejść ciężką próbę tam, w górze.

To ona była piękna, kiedy mówiła o Féliksie.

– No i co teraz robimy? – zapytałem, żeby zmienić temat.

– Zwiększymy liczbę odlotów. Raoul już przekazał dobrą nowinę ministrowi Mercassierowi. Prezydent pragnie pogratulować nam osobiście. Już skontaktował się z dyrektorem zakładu karnego, aby ten wyselekcjonował około setki nowych tanatonautów.

Była tak rozanielona, jakby chodziło o zorganizowanie jakieś fajnej imprezy.

– Wygraliśmy – szepnęła, tłumiąc rozpierającą ją radość.

68 – KARTOTEKA POLICYJNA

Wniosek o udostępnienie podstawowych danych osobowych

Nazwisko: Kerboz

Imię: Félix

Włosy: blond i rzadkie

Wzrost: 195 cm

Znaki szczególne: wysoki, twarz pokryta bliznami

Uwagi: pierwszy tanatonauta, który powrócił do świata żywych

Słabe punkty: niski iloraz inteligencji

69 – PRZEGLĄD PRASY

SKANDAL: PREZYDENT LUCINDER POŚWIĘCA

ŻYCIE POSPOLITYCH PRZESTĘPCÓW

DLA CELÓW RZEKOMO NAUKOWYCH


Musieliśmy przeprowadzić szeroko zakrojone dochodzenie, żeby się przekonać, iż prezydent Lucinder jest ni mniej, ni więcej tylko jednym z największych przestępców naszych czasów. Bardziej jeszcze zepsuty niż Landru czy Petiot, prezydent Lucinder, przywódca naszego państwa, wybrany większością głosów Francuzów, zamordował z zimną krwią ludzi, których nawet nie znał.

Jego ofiarami są więźniowie, pospolici przestępcy, którzy oczekiwali jedynie, że w spokoju odbędą karę. Pretekstem, jakim się posłużył, a raczej motywem jego działania jest zbadanie, czym jest śmierć! Gdyż prezydent Republiki znalazł sobie dosyć szczególne hobby: nie jest nim gra w golfa, przyrządzanie dań na maśle ani też numizmatyka, lecz śmierć!

Wraz z kilkoma wspólnikami, których udało mu się pozyskać – z ministrem nauki Mercassierem, profesorem Raoulem Razorbakiem, szalonym biologiem, doktorem Michaelem Pinsonem, mocno podejrzanym lekarzem anestezjologiem, Amandine Ballus, pielęgniarką, która za wszelką cenę pragnie zrobić karierę – pan prezydent zabijał bez skrupułów.

Szacuje się, że stu dwudziestu trzech więźniów poniosło śmierć w wyniku jakże troskliwej opieki ze strony tego „komanda zaprogramowanej śmierci", wyłącznie zresztą po to, żeby zaspokoić niezdrową ciekawość despotycznego przywódcy naszego państwa.

Można by sądzić, że wróciliśmy do barbarzyńskich czasów, gdy rzymscy cesarze decydowali o życiu lub śmierci bezbronnych niewolników. Niektórzy zabijali po kolei wybranych losowo ludzi po to tylko, żeby sprawdzić, czy zmartwychwstaną, gdy okryje się ich całunem Jezusa Chrystusa.

Niemniej w naszych czasach nie ma już imperatorów (nawet jeśli Lucinder uważa się czasami za cezara!), nie ma również niewolników. Tak przynajmniej sądziliśmy do dzisiaj. Byliśmy przekonani, że władzę nad nami sprawuje demokratycznie wybrany przez współobywateli prezydent. Prezydent, którego nadrzędnym zadaniem winna być troska o zdrowie tych, którymi zarządza, nie zaś pozbawianie ich życia!

Gdy tylko dyrektor więzienia Fleury-Mérogis, wstrząśnięty widokiem trupów, które każdego dnia zrzucane były na stos w piwnicach zakładu karnego, ujawnił przerażającą prawdę reporterom naszego dziennika, na co uzyskaliśmy zresztą wyłączność, opozycja złożyła wniosek o pozbawienie prezydenta immunitetu. Parlament w trybie nagłym powołał specjalną komisję śledczą, której zadaniem będzie sprawdzenie faktów.

Większość zapytanych przez nas ministrów odmawia przyjęcia ich do wiadomości, lecz niektórzy już dzisiaj zapowiadają, że jeżeli komisja przedstawi dowody na to, że popełniono seryjne morderstwa, natychmiast podadzą się do dymisji.

Ze swojej strony minister Mercassier postanowił nie czekać na wyniki prowadzonego dochodzenia i uciekł do Australii razem z żoną, by w ten sposób uniknąć stawania przed sądem.

70 – SPOTKANIE Z MOTŁOCHEM

Po euforii pojawiło się rozgoryczenie. Sukces Kerboza wyniósł nas na szczyty, a teraz obrzucano nas wyzwiskami i zostaliśmy okryci hańbą.

Dyrektorowi więzienia Fleury-Mérogis udało się osiągnąć zamierzony efekt. Z każdym dniem sprawa nabierała coraz większego rozgłosu. Gazety prześcigały się w napastliwych atakach. Dziennikarze sugerowali, byśmy sami poddani zostali doświadczeniom, które przeprowadzaliśmy na innych. Sondaże wskazywały, że 78 procent społeczeństwa opowiada się za tym, by jak najszybciej nas unieszkodliwić, wsadzając za grube kraty.

Prokurator wszczął dochodzenie. Wzywał nas wszystkich po kolei. Obiecywał mi łagodniejsze traktowanie, gdybym złożył zeznania obciążające moich wspólników. Przypuszczam, że w taki sam sposób postąpił w stosunku do pozostałych. Nie mając jednak pewności, wolałem zachować całkowite milczenie.

Prokurator zarządził rewizję, a policjanci przeczesali moje mieszkanie, zrywając podłogę klepka po klepce, tak jakbym pod spodem mógł schować jakieś trupy!

Wspólnota mieszkańców dała mi jasno do zrozumienia, że powinienem się wynieść najdalej przed końcem kwartału. Gospodyni domu wytłumaczyła mi, że moja obecność w budynku sprawia, że spada cena za metr kwadratowy.

Wychodziłem z domu z duszą na ramieniu. Na ulicy dzieciarnia biegła za mną, krzycząc na całe gardło: „Rzeźnik z Fleury-Mérogis, rzeźnik z Fleury-Mérogis!". Żeby jakoś znieść tę sytuację, spotykaliśmy się regularnie z Amandine u Raoula. On zdawał się podchodzić do tego z pewną nonszalancją, twierdząc, że te przejściowe kłopoty nie mogą powstrzymać biegu historii.

A w jego wypadku nie było wcale łatwo zachować spokój. Pozbawiono go stanowiska pracownika naukowego w Krajowym Centrum Badań Naukowych. Pod jego renault 20 z otwieranym dachem podłożono bombę, a do zamachu przyznał się „Komitet więźniów, którym udało się przeżyć", organizacja do tej pory zupełnie nieznana. Na drzwiach jego domu wypisano wielkimi czerwonymi literami: „Tu mieszka morderca 123 niewinnych ludzi".

Kiedy tak staraliśmy się podreperować nawzajem swoje morale, wspominając wyczyn Kerboza, jakiś człowiek w kapeluszu wciśniętym głęboko na uszy zadzwonił do drzwi. Był to prezydent Lucinder we własnej osobie. Widziałem go po raz pierwszy. Po krótkich prezentacjach przekazał nam ostatnie informacje w naszej sprawie. To co mówił, nie było zbyt pocieszające. Stanął za stołem, oparł się o blat, jakby był na jakimś mityngu, i powiedział:

– Drodzy przyjaciele, musimy się przygotować, by stawić czoło burzy. To co przeżyliśmy do tej pory, jest niczym wobec tego, co nas czeka. Przyjaciele i wrogowie polityczni połączyli swe siły, by się ze mną rozprawić. Oczywiście zupełnie obojętny jest im los kilku więźniów wyekspediowanych na łono Abrahama, ale wielu chciałoby zająć miejsce króla. Nie dowierzam zwłaszcza przyjaciołom, gdyż ci wiedzą, w jaki sposób można mnie zniszczyć. Żałuję, że wciągnąłem was w całą tę aferę, ale przecież wiedzieliśmy wszyscy, jak wielkie ryzyko podejmujemy. Żeby chociaż ten niewdzięcznik Mercassier i ten imbecyl dyrektor Fleury-Mérogis nas nie zdradzili!

Najwyraźniej prezydent poddał się. Byłem na skraju paniki. Raoul, niewzruszony, nawet nie mrugnął okiem, kiedy okno salonu rozbiła kostka brukowa.

Nalał nam whisky.

– Wszyscy jesteście w błędzie. Nigdy jeszcze okoliczności nie były dla nas równie sprzyjające – oświadczył. – Gdyby nie te nieprzewidziane przecieki, wciąż byśmy musieli majsterkować w podziemiach więzienia. Od tej pory będziemy działać w pełnym świetle. Panie prezydencie, cały świat schyli czoło przed pana odwagą i geniuszem.

Lucinder wydawał się sceptyczny.

– Skądże znowu, to nie moja zasługa. Nie warto mi tak schlebiać.

– Ależ tak – upierał się mój przyjaciel. – Michael miał rację, kiedy mówił, że o naszych wynikach trzeba jak najszybciej poinformować prasę. Félix jest bohaterem. Zasługuje na sławę i uznanie.

Prezydent nie bardzo wiedział, do czego zmierza Razorbak. Ja od razu się zorientowałem i rzuciłem:

– Trzeba zaatakować, zamiast ograniczać się do obrony. Wszyscy razem przeciwko imbecylom!

Na początku mieliśmy wrażenie, że jesteśmy grupą spiskowców, którzy w każdej chwili mogą znaleźć się w potrzasku. A potem popatrzyliśmy na siebie. Owszem, nie było nas zbyt wielu, ale pokazaliśmy charakter. Nie byliśmy wyjątkowo uzdolnieni, a jednak próbowaliśmy razem zmienić świat. Nie wolno nam rezygnować. Amandine, Raoul, Félix, Lucinder. Nigdy wcześniej nie czułem tak silnej więzi z innymi ludźmi.

71 – MITOLOGIA GRECKA

Uznany za martwego na placu boju Er z Pamfilii znalazł się w pomieszczeniu, w którym były cztery otwory: dwa prowadzące do nieba i dwa na ziemię. Cnotliwe dusze szły do nieba. Występne pozostawały na ziemi. Dusze zbrodniarzy przechodziły przez jedną szczelinę, a przez drugą unosiły się te pokryte brudem i kurzem.

Er zobaczył, jaka kara spotkała niesprawiedliwych. Dotarł do miejsca niezwykłego, gdzie wznosi się kolumna, która jest osią świata. Wraz z innymi duszami udał się do Doliny Zapomnienia, gdzie płynie Rzeka Beztroski.

Rozległy się grzmoty, a Er odzyskał życie, leżąc już na stosie, ku wielkiemu zdziwieniu ludzi tam zebranych. Opowiedział o tym, jak widział krainę umarłych i jak powrócił stamtąd żywy. Nikt w jego opowieść nie uwierzył i z pogardą odwrócono się doń plecami.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

72 – CAŁA NAPRZÓD

Skandal zaczynał przybierać zupełnie niewiarygodne rozmiary. Zdjęcia tego, co nazywano „laboratorium zaprogramowanej śmierci", widniały na pierwszych stronach wszystkich gazet. W ostrym świetle lamp błyskowych pomieszczenie wyglądało jak sala tortur.

Nieprzychylni dziennikarze dorzucili nawet na pierwszym planie zakrwawione skalpele i szczypce pokryte zaschniętymi włosami.

Potem nastąpiło odkrycie „prezydenckiego zbiorowego grobu". A w rzeczywistości chodziło o krematorium w zakładzie karnym Fleury-Mérogis. Ponieważ nie było już śladu po ciałach naszych nieszczęsnych tanatonautów, dziennikarze zrobili fotomontaż, umieszczając na zdjęciu pomalowane na czerwono manekiny.

Fotografie były specjalnie niewyraźne, żeby uzyskać jeszcze bardziej dramatyczny i realistyczny efekt. Tak jakby zdjęcia zostały wykonane przez kogoś, kto szpiegował nas podczas pracy. Jednemu z reporterów udało się nawet sfotografować prawdziwego samobójcę z Fleury-Mérogis. A facet się powiesił zaraz po tym, jak nam zakazano wstępu na tanatodrom. Ale niczego to nie zmieniło. Jego nabrzmiała twarz, wysunięty język i wybałuszone oczy natychmiast ukazały się na okładkach wszystkich czasopism. „A jednak się odważyli!" – taki podpis widniał pod zdjęciem tego nieszczęśnika, z którym nigdy wcześniej się nie widzieliśmy. A tuż nad zdjęciem umieszczono nasze portrety, to znaczy portrety morderców. Złożyliśmy wprawdzie pozew o zniesławienie, lecz nic to zupełnie nie dało.

Niczym szczury uciekające z okrętu ministrowie jeden po drugim podawali się do dymisji. Powołano rząd kryzysowy. Prezydent Lucinder został pozbawiony stanowiska głowy państwa do chwili wyjaśnienia wszystkich wątpliwości.

Z Australii Mercassier oskarżał Lucindera, że zmusił go do podjęcia działań, nie licząc się z jego sprzeciwem. Ale w żadnym momencie nie wspomniał o naszym eksperymencie, który zakończył się powodzeniem.

Lucinder starał się nie reagować na kolejne ataki. Zadowolił się jednym wystąpieniem w telewizji w popularnym programie, w którym stwierdził tylko, że wszyscy pionierzy byli w swoich czasach odsądzani od czci i wiary. Mówił o niewyobrażalnym wręcz postępie, o podboju innego świata, o niezbadanym kontynencie.

Dziennikarka, która przeprowadzała z nim rozmowę, była niewzruszona jak kamień. Przypomniała, że nawet więźniowie, pospolici przestępcy są przecież ludźmi, a nie królikami doświadczalnymi i że pan prezydent złamał prawo, zezwalając na eksperymenty, które prowadzą do śmierci.

Jean Lucinder zignorował te uwagi. W charakterze podsumowania spojrzał w kamerę i obwieścił prosto z mostu:

– Drodzy telewidzowie, drodzy rodacy, tak, przyznaję, zabijaliśmy w imię wiedzy po to, żeby wykroczyć poza kondycję ludzką. I udało nam się! Jeden z naszych ochotników wyruszył w zaświaty i wrócił stamtąd bez szwanku. Nazywa się Félix Kerboz. Jest niczym pilot, podróżnik po krainie śmierci. Nazwaliśmy go tanatonautą. Jesteśmy gotowi wykonać z nim ten eksperyment raz jeszcze na oczach kamer. Jeżeli się nie uda, poddam się waszemu osądowi i zrozumiem, gdy wyrok będzie dla mnie ciężki. Jutro, tak, już jutro, proponuję podjąć wraz z moją ekipą kolejną próbę startu w zaświaty. Wszystkie stacje telewizyjne z kraju i ze świata mogą być obecne, a eksperyment przeprowadzony zostanie w Pałacu Kongresowym o godzinie szesnastej.

73 – MITOLOGIA INDIAN Z AMAZONII

Niegdyś ludzie nie umierali.

Któregoś dnia jednak pewna dziewczyna spotkała boga Starości. Zamienił się z nią, oddając jej swoją starą pomarszczoną skórę, biorąc w zamian jej skórę, delikatną i gładką. Od tej pory ludzie starzeją się i umierają.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

74 – GRA O WSZYSTKO

Godzina 16. 00. Pałac Kongresowy w Paryżu wypełniony był po brzegi ludźmi. Widzowie wymieniali się gazetami, komentując najnowsze obciążające relacje niestrudzonego Mercassiera i nieprzejednanego dyrektora Fleury-Mérogis, który przy tej okazji stopniowo stawał się medialną gwiazdą.

W pierwszym rzędzie zasiedli dwaj deputowani, którzy nie kryli się ze swoimi poglądami:

– Biedny Lucinder jest już skończony. Chciał poznać krainę zmarłych i udało mu się! Bo tak czy inaczej jego polityczna śmierć stała się faktem.

– Ale mimo wszystko – odparł ten drugi z wyrazem powątpiewania na twarzy – cała ta szopka… Na pewno zostawił sobie jakieś okruszki. Szczwany przecież z niego lis.

– Co też pan mówi! To łabędzi śpiew. Ma poparcie zaledwie pół procent opinii publicznej! Zresztą to normalne. Z pewnością bowiem w całym społeczeństwie jest pół procent nienormalnych, którzy wierzą w zjawiska nadprzyrodzone i w NDE.

Obaj wzruszyli ramionami.

Młoda śliczna rudowłosa dziennikarka w jaskrawym świetle reflektorów mówiła teraz, patrząc prosto w kamerę:

– Ośmiu ekspertów, naukowców, jest obecnych na sali, żeby czuwać nad prawidłowym przebiegiem całego eksperymentu i uniknąć jakichkolwiek fałszerstw. Niektórzy specjaliści wyrazili obawę, że prezydent Lucinder wykorzystuje dwóch braci bliźniaków, zabijając jednego z nich i rzekomo wskrzeszając drugiego. Jest to znany od bardzo dawna numer pokazywany przez prestidigitatorów. W obecności jednak tylu widzów i tylu kamer skierowanych na scenę tego rodzaju sztuczka nie będzie możliwa. Nie bardzo można sobie wyobrazić, żeby przywódca państwa, który i tak jest już mocno krytykowany przez opinię publiczną, odważył się na taką próbę!

W oczekiwaniu na rozpoczęcie „spektaklu" potworzyły się małe grupki. Dyskutowano i zadawano sobie nawzajem pytania:

– Czytali państwo artykuł w dzisiejszym „Le Matin"? Jakiś naukowiec wyjaśnia bardzo prosto, dlaczego po śmierci niemożliwy jest powrót do świata żywych. „Gdy do mózgu przestaje docierać krew, mózg obumiera. Kiedy komórka nerwowa umiera, traci swoje cechy fizjologiczne, a zatem również zdolność tworzenia wyobrażeń i zapamiętywania".

A te opowieści o pojawiającym się w nadmiarze płynie wydzielanym przez gruczoł dokrewny, który miałby wywoływać halucynację podróży… Wierzycie w to?

Rozległy się śmiechy.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego ciało w agonii miałoby wykorzystywać ostatnie dawki energii na tworzenie obrazów! – wykrzyknął ktoś.

Dwaj deputowani z pierwszego rzędu usadowili się wygodniej w fotelach.

– Lucinder chciał wejść do Historii przez duże H – powiedział jeden z nich. – Nie musi się już o to martwić, bo teraz na pewno do niej wejdzie. I do tego przez główną bramę! Sto dwadzieścia trzy morderstwa na sumieniu, cóż, nie co dzień głowa państwa może się czymś takim pochwalić.

– No i ładny proces w perspektywie!

Światła rampy zapaliły się. Na scenie ustawiono fotel dentystyczny. Widać też było całą masę kabli elektrycznych podłączonych do monitorów, które mrugały niczym oślepione światłem oczy.

Wydarzenie miało być transmitowane na żywo do około sześćdziesięciu krajów. Prezydent Republiki, który na żywo wystawia się na pośmiewisko – taki spektakl nie mógł być gorszy od rockowego koncertu albo meczu piłki nożnej!

Panowie z obsługi technicznej ustawili osiem krzeseł wokół fotela dentystycznego. Na nich miało zasiąść ośmiu ekspertów wyznaczonych przez parlamentarną komisję śledczą. Czterech lekarzy, trzech biologów i jeden prestidigitator.

Gdy weszli na scenę, rozległy się burzliwe oklaski. Widzowie byli w euforii. Powitano zramolałych staruszków z Akademii niczym matadorów, którzy wkroczyli razem na arenę, żeby stoczyć walkę z potężnym przebiegłym bykiem. Byli trochę stremowani. Nigdy dotąd nie zaznali takiej popularności w życiu zawodowym. Niektórzy z nich nawet wyciągnęli ręce do tłumu. Gdyby tylko mogli obiecać widzom odcięte ucho i ogon prezydenta, z pewnością by sobie tego nie odmówili. Zamiast banderilli wyciągnęli długopisy i zaczęli zapisywać w sztywnych karnecikach różne uwagi i komentarze na temat ustawionych na scenie urządzeń.

Słynny prezenter telewizyjny o wypomadowanych włosach wybiegł teraz na estradę w towarzystwie operatora kamery i technika dźwięku. Po kilku próbach głosu i obrazu w kamerze zapaliło się czerwone światełko.

– Witamy państwa bardzo gorąco i dziękujemy za to, że zdecydowali się państwo oglądać RTV1, telewizję, która pokazuje więcej niż inne stacje. Tutaj, w sali Pałacu Kongresowego, panuje euforyczny nastrój. Prezydent Lucinder ryzykuje całą swoją karierę i stawia wszystko na jedną niesamowitą kartę: chce udowodnić całemu światu, że jest możliwe zwiedzenie zaświatów tak, jakby chodziło o odległy kontynent. Wśród publiczności emocje sięgają zenitu. Czy będziemy jedynie bezsilnymi świadkami kolejnego samobójstwa, które dokona się bezpośrednio na naszych oczach? Czy też przeciwnie, będzie to eksperyment stulecia? Napięcie jest ogromne…

75 – MITOLOGIA GRENLANDII

Dla mieszkańców Grenlandii raj usytuowany jest w głębinach Oceanu. Świeci tam wieczne północne słońce. Ci, którym żyło się ciężko na ziemi, teraz będą mogli wreszcie odpocząć i skorzystać z owoców swojego trudu. Tam bowiem znajduje się królestwo obfitości, gdzie nie brakuje ani psów, ani reniferów, ani ryb, ani niedźwiedzi. A foki czekają już upieczone i gotowe do zjedzenia.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

76 – RODZINA

Najpierw zadzwoniła do mnie matka:

– Synu, nie idź tam, proszę!

Conrad natomiast doradzał mi, żebym czym prędzej uciekł do Argentyny.

Wszyscy ci konformiści, którzy rzekomo chcieli mojego dobra, wywoływali we mnie odrazę i wzmacniali pragnienie, aby brnąć dalej.

Zapewniałem ich, że nie ma mowy, bym zostawił przyjaciół w potrzebie. Wiedziałem przecież, że i ja w pewnym stopniu ponoszę odpowiedzialność za to, co się teraz działo. I że muszę ponieść tego konsekwencje.

– No dobrze, skoro idziesz, to i ja tam pójdę – powiedziała matka. – Zawsze będę broniła moich synów, choćby pazurami, cokolwiek by się miało stać!

Jak powiedziała, tak zrobiła. Gdy namierzył ją pewien dziennikarz ze stacji RTV1, który starał się jakoś wypełnić czas antenowy w oczekiwaniu na najważniejszy moment wieczoru, moją rodzicielka na żywo, przed milionami telewidzów, wylała wszystko, co jej leżało na sercu.

– Otóż widzi pan, Michael zawsze był zbyt uprzejmy i zawsze chętnie wszystkim pomagał. Owszem, ma drobne wady, ale nie jest przecież kryminalistą. A jeśli sam prezydent dał się wciągnąć w tę historię przez jakichś nawiedzonych, dlaczego mój syn nie miałby tak postąpić? Mój syn wplątał się w tę historię przez to, że jest samotny. Kiedy jest się samotnym, w końcu coś się robi z głową! Gdyby tylko mnie posłuchał, gdyby się ożenił, na pewno nie bylibyśmy w takiej sytuacji jak dzisiaj! Mój mały Michael nigdy nie miał zbyt silnej woli. Zawsze ulegał tym, którzy potrafią mówić głośno i dobitnie. Jak choćby ten Razorbak. – Po chwili dodała nieco ciszej: – Aha, proszę mi powiedzieć, bo mam jedno pytanie do pana. Czy będę mogła wysyłać mu paczki, kiedy będzie siedział w więzieniu?

Dziennikarz z włosami na żelu przyznał, że zupełnie nie wie, jak się załatwia tego typu sprawy, i uprzejmie podziękował mojej matce za rozmowę.

77 – MITOLOGIA BIBLIJNA

Według Biblii życie Adama sprowadza się do dwunastu etapów:

„W pierwszej godzinie zgromadził się pył ziemi.

W drugiej godzinie pył ziemi przeobraził się w bezkształtną masę.

W trzeciej godzinie ukształtował członki Adama.

W czwartej godzinie Pan Bóg tchnął w niego duszę.

W piątej godzinie stanął prosto.

W szóstej godzinie umiał nazwać to, co go otaczało.

W siódmej godzinie Pan Bóg dał mu Ewę za towarzyszkę.

W ósmej godzinie we dwoje weszli do łoża i w czwórkę z niego zeszli.

W dziewiątej godzinie otrzymał rozkaz, by nie kosztować zakazanego owocu.

W dziesiątej godzinie popełnił grzech.

W jedenastej godzinie został osądzony.

W dwunastej godzinie pan Bóg wygnał go z rajskiego ogrodu".

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

78 – BYĆ ALBO NIE BYĆ

Wchodząc jako pierwszy na arenę – to znaczy: na scenę – czułem się zdecydowanie nieswojo. Eksperci z komitetu odmówili uścisku dłoni, a czułem, że idąca za mną Amandine jest sparaliżowana ze strachu.

Publiczność zaczęła wyć i gwizdać.

Jakiś mężczyzna w bluzie i czapeczce na głowie wysunął się do przodu.

– Ty kanalio! Zabiłeś mi syna!

Chcąc być słyszany jak najlepiej, uczepiłem się mikrofonu.

– Nikogo nie zamordowaliśmy! – wydarłem się na całe gardło. – Nikogo. Wszyscy więźniowie, którzy uczestniczyli w projekcie „Raj", zgłosili się do nas na ochotnika. Wiedzieli, jakie ryzyko niesie eksperyment, i każdy własnoręcznie naciskał guzik, który włączał procedurę odlotu.

– Odlotu? Śmierci, to i owszem! Kto by chciał być ochotnikiem, żeby umrzeć? Jest tutaj może jakiś ochotnik? – krzyknął ktoś z sali.

– Śmierć mordercom w białych kitlach! Śmierć mordercom w białych kitlach! – skandowali rozwścieczeni widzowie.

Gwizdy przybrały jeszcze bardziej na sile, kiedy do mikrofonu podszedł prezydent Lucinder. Poleciały na niego pomidory. Do kordonu policji stojącego przed sceną dołączyły teraz wezwane w pośpiechu posiłki.

Wznosząc ręce do góry, prezydent próbował uspokoić zebranych. Długa praktyka związana z udziałem w niejednokrotnie zakłócanych politycznych wiecach nauczyła go, jak zapanować nad niespokojnym tłumem.

– Panie i panowie, drodzy przyjaciele – powiedział – proszę o spokój! Eksperyment, który będziemy chcieli przeprowadzić na waszych oczach, już wcześniej zakończył się sukcesem, ale nie było przy tym oficjalnego eksperta, który mógłby to poświadczyć. Dzisiaj poddaję się osądowi narodu, a nawet całej planety. Jeśli człowiek, którego w waszej obecności wyślemy w zaświaty, stamtąd już nie wróci, zobowiązuję się, że stanę przed właściwym sądem, by odpowiedzieć za moje błędy.

Rozległo się jeszcze kilka przekleństw, lecz w bardzo krótkim czasie przytłaczająca cisza zastąpiła wrzawę. Félix Kerboz pojawił się na scenie. Światła natychmiast skierowały się na niego i na znakomicie skrojony garnitur, który był teraz jego nowym skafandrem tanatonauty. Twarz bandyty kontrastowała mocno z eleganckim strojem. Stanął między dwoma żandarmami. Jednakże po niespokojnej twarzy Féliksa zorientowałem się, że coś nie gra.

Nadbiegł prezenter telewizyjny.

– A oto przed państwem Félix Kerboz, jedyny człowiek, któremu według prezydenta Lucindera udało się dokonać rzeczy niemożliwej: przekroczyć granicę między światem żywych i umarłych i powrócić z zaświatów. Teraz po raz drugi spróbuje dokonać tego wyczynu przed kamerami stacji telewizyjnych z całego świata, a państwo w kraju zobaczą to dzięki wyłączności naszej stacji RTV1, telewizji, która pokazuje więcej niż inne stacje!

Nasza ekipa wymieniła między sobą zatroskane spojrzenia. Wszyscy znaliśmy już na tyle dobrze Féliksa, żeby dostrzec jego niepokój. Czyżby onieśmielał go zgromadzony tłum?

Prezydent klepnął go mocno po ramieniu.

– Jak tam forma?

Grymas jeszcze bardziej wykrzywił twarz Féliksa. Widzowie, którzy dopiero teraz zaczęli oglądać program, zastanawiali się, czy przez pomyłkę nie włączyli przypadkiem horroru.

– Więc tego… no… mogłoby być lepiej – mruknął nasz tanatonauta.

– A co, trema?

– Gdzie tam… nie o to chodzi – zaskomlał Félix. – Mam wrośnięty paznokieć, strasznie mnie to boli i cholerny świat, nie zmrużyłem oka przez całą noc.

Lucinder aż podskoczył.

– Wrośnięty paznokieć? Trzeba było powiedzieć o tym wcześniej! – Miał ochotę go objechać, lecz moment nie był mimo wszystko odpowiedni. – Wrośnięty paznokieć? Znam to aż za dobrze. Wiem, że boli, ale łatwo to wyleczyć.

– Brałem aspirynę, mimo wszystko boli. Co za draństwo!

Zasugerowałem, by odłożyć na później nasz eksperyment. Jeśli Félix będzie cierpiał, wówczas da się raczej wciągnąć światłu i nie będzie miał ochoty wracać do swojej obolałej cielesnej powłoki.

Prezydent zaczął go błagać:

– Powróci pan do życia, Féliksie, obiecuje mi pan, prawda? Podpisałem już dla pana dekret o amnestii. Jeśli się panu uda, będzie pan wolny, ostatecznie wolny. Rozumie pan, Féliksie? Będzie pan od tej chwili szanowanym obywatelem.

Nasz człowiek nie wyglądał na przekonanego.

Publiczność wahała się między nowymi wyzwiskami, a oklaskami i wciąż wstrzymywała oddech.

Prezenter telewizyjny relacjonował, jak prezydent zachęca swojego pupila niczym trener, który przed rozpoczęciem walki na ringu przygotowuje zawodnika.

A my z ponurymi minami przygotowywaliśmy aparaturę.

Teraz Lucinder potrząsał już po prostu Féliksem.

– Będzie pan wolny! Będą zwracali się do pana nie inaczej jak „panie Kerboz" i będzie pan bogaty i sławny! Wsiądzie pan do kabrioletu, ludzie będą pana oklaskiwali i obsypywali konfetti tak jak Neila Armstronga po powrocie z Księżyca!

– No, fajnie by było, gdyby nie ten przeklęty wrośnięty pazur.

– Mój Boże, po tych wszystkich toksycznych miksturach, które pan w siebie wlał, z tym wrzodem, z bąblami i podziurawioną twarzą, przecież ten nieszczęsny bolący paznokieć nie sprawi, że zrezygnuje pan z nadziei na lepsze życie!

– Ale tam, na górze, jest tak dobrze, człowiek czuje się tam taki lekki i nie musi się o nic martwić…

Lucinder się zdenerwował.

– Féliksie, w końcu życie to nie jest ciastko z kremem!

– A tak w ogóle zastanawiam się, co jest dobrego w życiu tutaj. Problem w tym, że niczego dobrego nie pamiętam.

– Pieniądze, kobiety, perfumy, zachody słońca nad brzegiem morza, samochody, pałace… – wymieniał Lucinder.

Potem, jako przebiegły polityk próbując wejść w skórę królika doświadczalnego, dodał:

– No, jeśli woli pan alkohol, narkotyki, przemoc, szybkość… w porządku! Potrzebujemy pana. Ma pan już teraz przyjaciół: prezydenta, znamienitych naukowców, najpiękniejszą z pielęgniarek! Rzadko kto ma tyle szczęścia co pan! I wszyscy na pana liczymy.

Félix spuścił wzrok i zaczerwienił się niczym poczuwające się do winy dziecko.

– Ja wiem o tym wszystkim. Ale tam, u góry, oni też chcą dla mnie dobrze. Nie miałem na tym świecie za dużo szczęścia, a jeszcze ten wrośnięty paznokieć, ci wrogo nastawieni ludzie przede mną… Na tym świecie nie zaznałem wiele zadowolenia. Właściwie, jak się nad tym dobrze zastanowić, w ogóle go nie zaznałem.

Lucinder przyjrzał się olbrzymowi z niedowierzaniem.

– Nie zaznał pan zadowolenia, Féliksie? Czy to znaczy… chce pan przez to powiedzieć, że… nigdy… że pan nigdy nie…

Nasz potężnie zbudowany Félix, do tej pory blady jak ściana, zrobił się teraz szkarłatny na twarzy.

– No tak. Nikt mnie nigdy nie kochał poza matką, no a matka jest właśnie tam, w górze.

Tłum zaczynał się już niecierpliwić.

– Zabić tę małpę! – rzucił jakiś żartowniś.

Prezenter telewizyjny wypełniał czas antenowy, jak potrafił:

– Félix Kerboz ma metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i waży sto kilogramów, a zatem wymiary ma całkiem proporcjonalne jak na mężczyznę w jego wieku. Według naszego prasowego dossier waga i wzrost nie mają żadnego wpływu na jakość przejścia od życia do śmierci, jest jednak wskazane, żeby taka osoba była w dobrej formie fizycznej.

Amandine słyszała wymianę zdań między Féliksem i prezydentem. Podeszła teraz nieco bliżej.

– Jesteś prawiczkiem, Féliksie, o to chodzi?

Jego twarz stała się teraz bordowa.

Pielęgniarka o blond włosach zawahała się, przez chwilę się zastanawiała, po czym szepnęła coś do ucha swojemu pacjentowi. W jednej chwili twarz Féliksa zmieniła się, przechodząc przez wszystkie barwy tęczy. Wykrzywił usta w czymś, co można by nazwać bolesną karykaturą uśmiechu. Stojąc obok siebie, wyglądali teraz jak Quasimodo i Esmeralda. Quasimodo, który miał za chwilę iść na tortury…

Od tego momentu nie spuszczał wzroku z Amandine. Pozbierał się wreszcie w sobie.

– No dobra, jedziemy. Ten mój francowaty paznokieć dał mi teraz na chwilę spokój.

Lucinder zasugerował, żebym dodał trochę środka znieczulającego do moich boosterów, by Félix nie czuł bólu w dużym palcu u nogi. Ja jednak odmówiłem. Nie był to moment na eksperymentowanie z nowymi mieszankami. Podam 800 miligramów thiopentalu, taka będzie dawka, i nie zamierzam dodawać innych środków poza tymi, które stosowaliśmy do tej pory.

Prezydent Lucinder rozwiązał Kerbozowi muszkę przy koszuli do smokingu. Podwinął mu rękaw i założył elektrody. Można by przysiąc, że niczego innego w swoim życiu nie robił.

– Lucinder, zjeżdżaj stąd, jesteś tylko mordercą!

Podszedłem bliżej, żeby mu pomóc. Przecież ostatecznie wszyscy płyniemy teraz na tej samej tratwie.

Amandine krzątała się w pośpiechu.

Odbierała wszystkie drwiny jak gwałtowne ataki. Ale zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę. Wyregulowała elektrokardiograf, elektroencefalograf, a potem porozumiewawczo się do mnie uśmiechnęła pośród spadających na nas wyzwisk.

– Mordercy! Mordercy!

Hasło podjęła cała sala, która teraz rytmicznie je skandowała.

Félix Kerboz oddychał powoli, coraz wolniej, tak jak nauczył go Raoul. Wciągał powietrze nosem i wydychał je ustami. Ta metoda oddychania została podobno wymyślona po to, żeby pomóc kobietom rodzić bez bólu.

– U mnie wszystko gotowe! – oświadczył prezydent Lucinder, który przyłożył ostatnią elektrodę do owłosionej klatki piersiowej tanatonauty.

– Ja także jestem gotów – rzekł Raoul, zaciskając czujniki pulsu.

– Gotów! – powiedziałem.

– Gotowa! – krzyknęła Amandine.

Naukowcy z komitetu podeszli bliżej, żeby lepiej przyjrzeć się całej zainstalowanej aparaturze. Sprawdzili, czy elektrody są zgodne z obowiązującymi normami. Zbadali Féliksowi puls. Prestidigitator uderzył parę razy obcasem w deski na scenie, szukając jakiejś zapadni lub jakiejkolwiek innej ukrytej pochylni. Wbił też igłę w podpórkę fotela, co zachwyciło publiczność, która oczekiwała być może, że znajdzie w ten sposób jakiś tajemny korytarz w naszym dentystycznym fotelu. Kiedy skończył, dał znak pozostałym. Zanotowali pośpiesznie różne informacje, a potem usiedli, na razie usatysfakcjonowani, gestem dając znać, że możemy rozpocząć eksperyment. Zapadła całkowita cisza.

W olbrzymim Pałacu Kongresowym można by usłyszeć przelatującą duszę.

– Zaczynajmy! – mruknął Raoul chwilowo zirytowany tym wrogo nastawionym tłumem.

– No to ciao, moi drodzy! – powiedział Félix, poruszając grubymi jak paróweczki palcami.

Amandine pogłaskała go po rzadkich włosach i cmoknęła go w kącik ust w chwili, gdy miał już zamknąć oczy.

– Tylko wróć! – szepnęła.

Félix uśmiechnął się, odliczając:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Start!

I szybko nacisnął guzik, wyruszając w podróż poza życie.

79 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Pod koniec XX wieku słowniki i encyklopedie podawały następujące definicje śmierci:

ŚMIERĆ: ostateczny kres życia.

Definicja potoczna: mówimy o kimś, że zmarł, kiedy jego serce przestało bić i przestał oddychać.

Definicja amerykańska, przyjęta w roku 1981: osoba uznana jest za zmarłą po nieodwracalnym ustaniu wszystkich funkcji mózgu.

Definicja medyczna: nieodwracalne zatrzymanie skurczów serca. Sztuczny charakter oddychania podtrzymywanego dzięki sztucznemu płucu. Całkowity zanik odruchów. Zanik jakiegokolwiek sygnału elektroencefalograficznego. Całkowita destrukcja struktur mózgowych.

Formalności, jakich należy dopełnić w przypadku śmierci: złożenie powiadomienia o zgonie w merostwie właściwym dla miejsca zamieszkania. Dzielnicowy lekarz sądowy stwierdza zgon, a następnie sporządza akt zgonu, który przekazuje rodzinie zmarłego lub pracownikowi zakładu pogrzebowego. Akt ten musi zostać przekazany wraz z książeczką rodzinną zmarłego do urzędu stanu cywilnego w merostwie, które na tej podstawie wyda zezwolenie na pogrzeb oraz zgodę na zamknięcie trumny. W przypadku śmierci nagłej lub w podejrzanych okolicznościach lekarz sądowy powiadamia prokuratora, który może wnieść o przeprowadzenie autopsji. Rodzina nie ma obowiązku publicznego informowania o przyczynie śmierci. Pogrzeb może nastąpić po upływie dwudziestu czterech godzin.

Cena kwatery: zmienna w zależności od okresu, na jaki ją wykupiono, cmentarza i ceny gruntu. Metr kwadratowy jest rzecz jasna droższy w miastach aniżeli na wsi.

3 000 franków za trumnę zwykłą z jasnego drewna. Wyższy koszt w przypadku trumny hebanowej, mahoniowej, z pikowanym wnętrzem.

1 800 franków dla zakładu pogrzebowego i opłata dodatkowa w zależności od liczby grabarzy.

3 000 franków za wynajem karawanu.

4 800 franków na artykuły pogrzebowe, kwiaty i różnego rodzaju ozdoby.

700 franków dla kamieniarza.

1000 franków rocznie za czyszczenie i konserwację grobowca.

200 franków za klepsydry. Do tego dochodzą koszty wysyłki pocztowej.

1 000 franków podatku VAT.

1 300 franków opłaty municypalnej.

200 franków za nabożeństwo (należy przewidzieć dodatkowe opłaty w zależności od wyznania i zamówionych usług: msza, chór itd.).

Ogółem: minimum 17 000 franków bez kwatery.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

80 – OCZEKIWANIE

Od dziesięciu już minut na monitorze elektrokardiografu biegła ciągła linia i wciąż nie było słychać nawet najmniejszego „pink"!

Wierny swoim zwyczajom Raoul Razorbak notował w brulionie wszystkie parametry: czas, temperaturę, pracę serca, mózgu, napięcie mięśni, impresje własne itd.

Potem podszedł do nas wyraźnie zaniepokojony.

– No i co? – zapytałem niepewnym głosem.

Wzruszył tylko ramionami.

Tłum trwał w milczeniu, wpatrując się bacznie w mężczyznę leżącego w świetle reflektorów. Krążąc wokół fotela niczym muchy wokół padliny, eksperci także sporządzali notatki, a ich długopisy skrzypiały głośno na kartkach kratkowanego papieru.

Wciąż podchodzili do coraz to innego monitora. Robili to głównie po to, żeby rozprostować kości, ale ich porozumiewawcze spojrzenia wskazywały, że należy się spodziewać najgorszego.

Z nich wszystkich najlepszy aktorsko był prestidigitator, gdyż znakomicie opanował szereg min wyrażających powątpiewanie.

Prezenter z RTV1 nie wiedział już, jak wypełnić czas antenowy. Mówił coś o pogodzie, sprzyjającej podobno tego rodzaju eksperymentom, a potem o historii Pałacu Kongresowego, pod którego dachem rozgrywały się jakże niezwykłe wydarzenia.

Ze złożonymi dłońmi i twarzą madonny Amandine modliła się w milczeniu.

Ja również.

81 – MITOLOGIA SKANDYNAWSKA

Balder był dobrym bogiem skandynawskim. Jako syn Odyna był ceniony za współczucie i urodę. Pewnej nocy przyśniła mu się jego własna śmierć. Bogowie odczuwali z tego względu wielki niepokój, a jego matka, bogini Freya, zmusiła wszystkich i wszystko, by nigdy nikt ani nic nie szkodziło jej synowi. Rozkazała ziemi, żelazu, głazom, drzewom, chorobom, ptakom, rybom, wężom i wszystkim zwierzętom, by przysięgły, że będą mu przychylne.

Stwierdziwszy, że Balder stał się od tej chwili niezniszczalny, bogowie droczyli się z nim, rzucając w niego różnymi niebezpiecznymi przedmiotami, które jednak nigdy go nie zraniły.

Ale pewnego dnia zły bóg Loki, zazdrosny o władzę, jaką zdobył Balder, przebrał się za kobietę i udał się do Frei, aby wykraść jej tajemnicę. Dowiedział się wtedy, że bogini zapomniała zażądać złożenia przysięgi od rośliny o nazwie Mistilteinn, gdyż uważała, że jest ona zbyt delikatna i krucha, by mogła uczynić jakiekolwiek zło synowi.

Wówczas Loki przekonał Hodra, niewidomego boga, by ten wziął do ręki tę roślinę i uderzył nią Baldera. Kierowany przez Lokiego Hodr zranił śmiertelnie Baldera, ponieważ roślina przeobraziła się w oszczep. Loki obwieścił wtedy wszystkim, że nie uniknie się śmierci nawet wtedy, gdy otrzymało się błogosławieństwo bogów.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

82 – W PAŁACU KONGRESOWYM

Policjanci w cywilu, którzy wślizgnęli się do sali na polecenie prokuratora prowadzącego tę sprawę, powoli przysuwali się coraz bliżej sceny. Za nic nie chcieli dopuścić do tego, żebyśmy im uciekli, gdyby nasze przedstawienie zakończyło się niepowodzeniem.

Już od pięciu minut bezskutecznie rozcieraliśmy Féliksa i stosowaliśmy elektrowstrząsy.

Milczący tłum stawał się coraz mniej milczący.

Eksperci naukowi uśmiechali się coraz bardziej znacząco po każdej kolejnej dawce elektryczności, przysuwali się z mądrą miną, żeby wziąć Féliksa za nadgarstek i sprawdzić tętno. Byli nad wyraz zadowoleni, gdyż nie wyczuwali niczego.

Zdjąłem biały kitel i w samym tylko podkoszulku, zlany potem, dalej stosowałem masaż serca. Liczyliśmy głośno: „Raz, dwa, trzy", naciskałem dwoma rękoma na klatkę piersiową w okolicy serca, a Raoul wtłaczał powietrze w dziurki w nosie za pomocą ręcznej pompy, żeby przywrócić funkcję oddychania.

Policjanci podeszli jeszcze bliżej.

– Raz, dwa, trzy! No, musimy wierzyć, że się uda – powtarzał wciąż mój przyjaciel.

Miał rację. Trzeba było w to wierzyć. Rękę włożoną do ognia można w nim trzymać, jeśli się wierzy, że jest niezniszczalna. Pokazał mi to przecież.

Potrącaliśmy co rusz policjantów, nie przejmując się nimi. A im większe ogarniało nas zwątpienie, tym silniej ich potrącaliśmy. Wyglądało na to, że w ogóle nie zwracają na nas uwagi. Normalną jest przecież rzeczą, że byk próbuje zranić matadorów, zanim ci zadadzą mu śmierć.

Na sali cichy jeszcze przed chwilą szmer zamieniał się teraz w głośne rozmowy i groźny pomruk. Ale dochodził do nas też powstrzymywany z trudem śmiech.

Jeszcze chwila i zrobi się potworna wrzawa.

Inni policjanci stanęli za nami tak, żeby uniemożliwić nam ucieczkę przez kulisy.

Wiara przenosi góry, więc dlaczego nie mogłaby sprawić, że ponownie dokona się ten malutki cud, dosłownie tyle, by życie powróciło do tego wielkiego worka ze skóry wypełnionego krwią i flakami?

– Jeśli w tym mięchu jest jeszcze choćby jedna żywa komórka, musi odpowiedzieć na moje wezwanie – powiedział Raoul. – Hej, hej! Jesteśmy tu, czekamy. Raz, dwa, trzy, raz, dwa trzy.

I dociskał klatkę piersiową Féliksa.

– Boże ty mój, obudź się, Félix. Nie rób jaj! – teraz ja krzyczałem.

Jeden z policjantów wskoczył na scenę. Wszyscy telewidzowie przyglądający się naszym wyczynom musieli uznać nas za bardzo niebezpiecznych szaleńców pastwiących się nad trupem.

– Raz, dwa, trzy! Do ciężkiej cholery, obudź się, Félix!

Policjant wyciągnął kajdanki.

– Raz, dwa, trzy! Félix, na miłość boską, przecież nie zostawisz nas tak!

Ośmiu ekspertów z pewną siebie miną podeszło, by stwierdzić zgon. Jak muchy, które przysiadają na rozgniecionym owocu.

Policjant złapał mnie za nadgarstek. Usłyszałem suchy trzask kajdanek i głos, który wypowiadał zdanie: „W imieniu prawa aresztuję pana za zabójstwo przez otrucie".

Raoula i Amandine także już zakuto w kajdanki. Jeszcze nie ośmielili się dobrać do Lucindera, który w aureoli prezydenta Republiki wciąż był nietykalny.

– Zabić ich! Zabić tanatonautów! – wykrzykiwał tłum, widząc swojego przywódcę w tarapatach.

Nic nie cieszy bardziej motłochu niż widok władców, których miesza się z błotem.

– Kara śmierci dla tanatonautów!

Mój brat siedzący w pierwszym rzędzie ogłaszał wszem wobec: „A nie mówiłem?". Matka z kolei sama starała się uspokoić całą widownię. Zaczęła od siedzących najbliżej sąsiadów. Potem ruszyła między rzędy.

– Mój syn nie ma z tym nic wspólnego, przestańcie, mój syn nie ma z tym nic wspólnego, tamci go wciągnęli.

Wszystko już chyba przewidziała. Później, podczas procesu, będzie mogła wyciągnąć mój dzienniczek z dobrymi ocenami z przedszkola, by udowodnić, że byłem grzecznym i dobrym chłopcem. Już zawczasu kupiła sobie sukienkę, aby wystąpić w niej na rozprawie.

Policjanci chwycili nas za ramiona, żeby przeprowadzić nas przez rozgorączkowany tłum. Ludzie podchodzili, żeby nas opluć i naubliżać nam. Co za okropne doznanie, kiedy ma się ręce skute kajdankami, a ludzie złorzeczą. Ktoś rzucił zgniłym jajkiem, które rozbiło się na moim czole. Amandine dostała pomidorem. Raoul też dostał jajkiem, bardziej zgniłym i cuchnącym niż to, którym ja zostałem trafiony.

Prezydent Lucinder usiadł całkowicie załamany. Nie myślał o tym, by pomóc nam czy Féliksowi, lecz o tym, że się pomylił, miał atak szaleństwa i wszystkiego teraz żałuje. On, który tak bardzo pragnął sławy, teraz był skończony. Nie umiał odnieść zwycięstwa jak Cezar pod Alezją. W ostatniej chwili śmierć, ten ostatni bastion, okazała się nie do pokonania.

Dziennikarz z RTV1 dał znak kamerzyście, by zrobił zbliżenie nieprzeniknionej twarzy Féliksa. Lampę podsunięto na odległość zaledwie kilku centymetrów od twarzy, żeby sfilmować nieruchome pory na skórze i drobny zarost, który przypalał się teraz pod zbyt mocnym światłem.

Żegnaj, Féliksie.

Policjanci ciągnęli mnie za kajdanki.

I wtedy wydarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego.

Usłyszeliśmy wyraźne i donośne: „Aj".

Wszyscy wstrzymali oddech. Stanęliśmy jak wryci. Rozpoznałem głos, który wypowiedział „Aj" – Ten głos, ten głos…

Technik odpowiedzialny za światło potknął się i upuścił lampkę, która spadła prosto na oko Féliksa.

Prezenter telewizyjny był już w stanie euforii.

– To wprost niewiarygodne, proszę państwa, po prostu nieprawdopodobne, niesamowite i zupełnie niesłychane. Tego człowieka odtąd możemy nazywać pierwszym człowiekiem, który oficjalnie postawił stopę w zaświatach i powrócił stamtąd'', on bowiem jest… żywy. Félix Kerboz żyje!

Na polecenie ekspertów ogłupiali policjanci zdjęli nam szybko kajdanki. Sala ponownie zamilkła. Słychać było tylko niestrudzonego prezentera, który komentował wydarzenia w coraz szybszym tempie, zachwycony, że wreszcie jego show stał się czymś naprawdę spektakularnym. Zdawał sobie doskonale sprawę, że od tego zależy jego dalsza kariera, i nie miał wcale ochoty przepuścić takiej niebywałej okazji. On także liczył teraz na to, że jego nazwisko znajdzie się w podręcznikach do historii, a przynajmniej do historii dziennikarstwa.

– Mogę powiedzieć, że emocje ogarnęły wszystkich. Gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy dźwięk „pink", który zadźwięczał w elektroencefalografie, najpierw pojawiło się niedowierzanie, a po chwili w całej sali podniosła się potężna wrzawa. I proszę państwa, najpierw słychać było potężny krzyk przerażenia, gdyż wszyscy uświadomiliśmy sobie, że to nieboszczyk powraca między żywych. RTV1, kanał, który pokazuje więcej niż inne stacje, przedstawi raz jeszcze, tym razem w zwolnionym tempie, zapis pierwszych ruchów powiek Féliksa Kerboza. Ruch powiek, który nastąpił długo po tym, jak zatrzymana została akcja serca. Ruch powiek, który nastąpił, trzeba to przyznać, dzięki nam, dzięki… RTV1, telewizji, która potrafi wskrzesić nawet umarłych. Spróbuję, proszę państwa, natychmiast przeprowadzić wywiad, rzecz jasna mamy na to wyłączność, z Féliksem, a zaraz potem chwila przerwy na reklamy. Pragniemy również przypomnieć przy okazji, że dzisiejszy wieczór jest sponsorowany przez firmę produkującą pastę do butów „Czarny Smok". „Mój Czarny Smoku, gdy cię nie ma, nie wychodzę z amoku".

Lucinder, Amandine, Raoul i ja byliśmy gdzieś między płaczem i śmiechem. Biegliśmy teraz, by znaleźć się z powrotem na scenie. The show must go on. Lekarze i eksperci naukowi cofali się oszołomieni i kręcili głowami, jakby nie wierzyli własnym oczom, własnym uszom, własnemu zmysłowi dotyku.

Wciąż obmacywali Féliksa, sprawdzali urządzenia kontrolne. Jeden z naukowców chciał nawet zajrzeć pod fotel. Na wypadek gdyby jednak w miejsce trupa podstawiono brata bliźniaka.

Zmierzyłem tętno Féliksa, posłuchałem pracy serca, przyjrzałem się jego źrenicom, zbadałem zęby.

Wszyscy jednak wiedzieli, widzieli i musieli to uznać za niezaprzeczalne. Udało nam się. Raoul, Félix, Amandine, Lucinder i ja przeciwko imbecylom.

Félix zaczął mamrotać:

– Kurde, ale jazda, kurna, nigdy jeszcze czegoś takiego nie miałem. No to… jak będzie, dostanę tę amnestię czy nie?

Amandine nachyliła się nad nim i szepnęła mu coś do ucha. Jego wzrok zdawał się mówić: eureka!

Wyciągnął głowę do mikrofonu dziennikarza z RTV1 i powiedział zupełnie wyraźnie:

– Był to malutki krok dla mojej duszy, ale wielki krok dla ludzkości.

W jednej chwili napięcie opadło. Publiczność na stojąco oklaskiwała bohatera. Co jasno dowodziło, jak ważne jest dobre hasło reklamowe. Zewsząd słychać było owacje. Wszyscy wiwatowali.

– Drodzy telewidzowie, oglądają państwo teraz program RTV1. To historyczny moment i historyczne zdanie, które wypowiedział dla nas nasz narodowy tanatonauta. Malutki krok dla jego duszy, lecz wielki krok dla ludzkości. Cóż wspanialszego aniżeli to oko puszczone do Historii. Ten mężczyzna poznał Near Death Experience na żywo, na naszych oczach. Co właściwie udało się w tę podróż? Nie znajdując innego określenia, Félix nazwał to „duszą". Jakże poetyckie wyobrażenie. Pozostaje nam teraz znalezienie naukowego wytłumaczenia. I z wielką…

Ściskaliśmy teraz gorąco Féliksa Kerboza.

– I jak, w porządku? Eeee… a moja amnestia? Aktualna?

– Masz ją. Masz, od tej pory jesteś wolny! – ogłosił prezydent Lucinder.

– Rychło w czas. Kurna, ile dzisiaj trzeba się narobić, żeby stać się bogatym!

Amandine nie odstępowała go ani na krok.

– Jesteś tutaj! Jesteś tu… żywy.

– No… tak, widzicie przecież, że wróciłem. Wróciłem do was, moi drodzy. Tym razem dobrze się przyjrzałem, wszystko dokładnie zobaczyłem. Jeśli chcecie, mogę wam wszystko narysować, żebyście zobaczyli, jak tam jest. Kurna, no nie do wiary, tyle mogę wam powiedzieć.

Zdenerwowany Raoul Razorbak podszedł do niego bliżej.

– Mapa! Sporządzimy mapę kontynentu umarłych i za każdym razem gdy pójdziemy dalej, naniesiemy na nią nowe szczegóły.

Publiczność zachowywała się jak w transie.

Prezenter stacji RTV1 biegł za nami, krzycząc:

– Hej! Panie Kerboz, proszę o kilka słów dla RTV1. Nasi widzowie mają prawo dowiedzieć się, jak było tam w górze! Panie Kerboz, jest pan bohaterem stulecia, panie Kerboz!

Félix przystanął, przez chwilę szukał odpowiednich słów, a potem powiedział:

– No, tego… Mogę wam powiedzieć, kurna, że śmierć to coś nieprawdopodobnego i wcale nie jest tak, jak sobie niektórzy myślą, pełno tam różnych kolorów, cała masa dekoracji, pełno tych, no… Człowiek jest tam przestawiony na maksa! A zresztą nie wiem za bardzo, jak o tym mówić, za dużo tego wszystkiego.

Dziennikarz z RTV1 przyczepił się teraz do nas. Musiał jakoś wypełnić czas ze względu na sponsorów, a jeszcze nie całkiem mu się to udało. Błagał o choćby króciutki komentarz.

Raoul dał mi kuksańca pod żebro.

– Michael, walnij im jakąś przemowę!

Nie zastanawiając się, wszedłem na estradę w świetle lamp błyskowych.

– Panie i panowie, dostaliśmy najpiękniejszą z nagród. Udało nam się wysłać w podróż i sprowadzić na ziemię po pobycie w zaświatach naszego tanatonautę.

Zapadła całkowita cisza. Jeden z dziennikarzy zapytał:

– Doktorze Pinson, jest pan jednym z głównych autorów dzisiejszego sukcesu. Co ma pan zamiar teraz zrobić?

Przysunąłem się jeszcze bliżej mikrofonu.

– Ten dzień jest wielkim dniem.

Wszyscy słuchali mnie uważnie.

– Udało nam się pokonać śmierć. Od dzisiaj nic nie będzie już takie samo. Trzeba całkowicie zmienić nasz punkt widzenia. Przekroczyliśmy granicę nowego świata. Od tej pory zawsze już będzie „przed" i „po" dzisiejszym dniu. Mnie samemu trudno w to uwierzyć. A jednak przed chwilą udowodniliśmy, że… – W tym samym momencie znowu pojawiło się złowróżbne zdanie: Co ja tutaj w ogóle robię? – Udowodniliśmy więc, że…

Nagle uświadomiłem sobie, że jestem tutaj, tu i teraz, i że dokonałem czegoś o historycznym znaczeniu. Kiedy ta dziwna myśl utkwiła mi w głowie, nic nie było w stanie jej stamtąd przegonić.

Zgromadzony tłum nadal uważnie mnie słuchał, w telewizji widać było zbliżenie mojej twarzy. Miliony ludzi oglądały mnie teraz na żywo, a ja z otwartymi ustami nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa.

– Doktorze Pinson?

Nie potrafiłem wymówić choćby jednej sylaby więcej. Dziennikarz, wyraźnie skrępowany, starał się jakoś ratować sytuację.

– Hm… A pan, panie prezydencie… udało się panu udowodnić, że działał pan w dobrej wierze. Czy zmieni to w jakimś stopniu pana politykę przed następnymi wyborami do parlamentu?

Prezydent Lucinder nie zwrócił na niego uwagi. Szepnął do nas:

– Chodźcie, przyjaciele, nie zajmujmy się już tym motłochem. Skoro wyszliśmy z tego cało, musimy kontynuować pracę. Chodźmy przygotować pierwsze mapy kontynentu zmarłych.

– Gdzie?

– Na tanatodromie Fleury-Mérogis. Tylko tam będziemy mieli trochę spokoju.

Nasza grupka stawała się coraz bardziej zwarta.

83 – MITOLOGIA PERSKA

„Ryba rzekła do kaczki na patelni:

«Myślisz, że kiedyś woda w rzece popłynie pod prąd?»

Na to kaczka odpowiedziała: «Kiedy nas już usmażą,

Cóż nam po tym, czy świat morzem jest czy mirażem?»

Od Ziemi do Saturna

Rozwiązałem wszystkie problemy,

Uniknąłem zasadzek i pułapek,

I węzeł każdy rozsupłałem prócz jednego – tajemnicy śmierci".

Omar Chajjam (1050-1123), „Rubajjaty"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

84 – MAPA

Oklaski i gratulacje docierały do nas z więziennych cel. Więźniowie oglądali na żywo w RTV1 „podróż" Féliksa. Nasz tanatonauta pozdrawiał wszystkich wokoło, a jego oczy zdawały się mówić: „Wiedziałem dobrze, że tak będzie, przecież wam mówiłem, nie?".

W dawnym lazarecie przekształconym na tanatodrom Raoul znalazł kawałek brystolu i kolorowe pisaki. Usiedliśmy, tworząc krąg, a Félix starał się opisać tak dokładnie, jak umiał, to co zobaczył w zaświatach.

Wzruszający był nawet widok gruboskórnego chama, który stara się znaleźć odpowiednie słowa, szuka w pamięci precyzyjnych określeń, chcąc nas zadowolić, nas właśnie, swoich pierwszych przyjaciół.

Podrapał się po czole, podrapał się po plecach, podrapał się pod pachami. Zmarszczył czoło. Raoul, który miał narysować mapę, zaczynał się niecierpliwić.

– A więc jak to wyglądało?

– No to tak… najpierw był lejek z takimi brzegami, jakby to była korona z pianki albo z waty, o właśnie, coś takiego.

Raoul zaczął rysować szkic.

– Nie – przeszkodził mu Félix. – Lejek był szerszy.

Zamknął oczy, żeby lepiej sobie przypomnieć magiczny obraz.

– Tak jakby okrągła rura neonowa postrzępiona i podziurawiona jak koronka. Coś płynnego… Jak by to powiedzieć? Potężne fale niebieskawego gwiezdnego pyłu, rozbłyski podwodnego światła. Naprawdę ma się wrażenie, że jest się zawieszonym w powietrzu na pełnym oceanie, na oceanie, który kręci się wokół samego siebie, tworząc koronę ze światła i iskier.

Pitekantrop najwyraźniej stawał się teraz poetą. Amandine rozczuliła się. Raoul starł to, co narysował wcześniej, i zaczął jeszcze raz, tym razem przedstawiając motyw, który przypominał oskubaną główkę sałaty.

– Tak jest lepiej – przytaknął Félix. – Rozumiecie? Pływamy w czymś w rodzaju ognistej galarety, odczuwając przy tym przyjemne wrażenie, jakby owiewała nas morska bryza. Naprawdę przypomniałem sobie moment, kiedy pierwszy raz zobaczyłem morze.

– Jaki to wszystko ma kolor?

– No, biało-niebieski… A do tego fosforyzuje i kręci się jak karuzela. To coś wciągało całą masę innych nieboszczyków wokół mnie. Wszyscy mieli białe nitki podłączone do pępków, które pękały, kiedy zanurzali się głębiej, wpadając we wnętrze tego stożka.

– Pękały? – zdziwił się Lucinder.

– No tak. W jednej chwili byli uwolnieni od tego co na dole i mogli od razu ostro przyspieszyć.

– A kim byli ci ludzie? – zapytała Amandine.

– Umrzyki ze wszystkich stron świata, najprzeróżniejsze rasy, młodzi, starzy, duzi, mali…

Raoul dał nam znak, żebyśmy się uciszyli. Nasze pytania mogły zdekoncentrować podróżnika. Później przekaże nam szczegóły.

– Opowiadaj dalej o tym biało-niebieskim lejku.

– No więc on się trochę zmniejsza i zaciska, żeby potem przeobrazić się w gigantyczną rurę. Tam kolor ścian ciemnieje i zmienia się wreszcie w turkusowy. Tam gdzie turkusowy, to nie dotarłem, ale widziałem miejsce, w którym nabiera tej barwy.

– A ten lejek kręci się bez przerwy?

– No, bardzo powoli na brzegach i potem coraz szybciej, w miarę jak posuwamy się coraz dalej. A jeszcze dalej kurczy się i jeszcze mocniej świeci. Cały tłum jest w tym turkusowym korytarzu, a ja nawet przybrałem inną postać.

– To znaczy jak wyglądałeś?

Félix wyprostował się dumnie.

– Miałem cały czas moje ciało tanatonauty, ale ono stało się przezroczyste, tak przezroczyste, że mogłem patrzeć przez siebie na wylot. Bardzo fajne to było. Kompletnie zapomniałem o ciele. Nie czułem już nawet wrośniętego paznokcia. Byłem jak…

– Jak piórko? – zasugerowałem mu, przypomniawszy sobie „Egipską Księgę Zmarłych", którą cytował mi kiedyś Raoul.

– No. Albo taki trochę mocniejszy przeciąg.

Raoul pochylał się nad kartką papieru. Jego rysunek nabierał teraz wyraźniejszych kształtów. Lejek, korytarz, przezroczyści ludzie odcinający długie pępowiny… Czyżby śmierć ujawniała wreszcie swój wygląd? Z daleka przypominało to wielką rozczochraną głowę.

– Duże to było? – zapytałem.

– Olbrzymie. Najwęższy kawałek, z tego co widziałem, musiał mieć średnicę kilkudziesięciu kilometrów! Wyobraźcie sobie tylko wszystkich nieboszczyków z całej planety, którzy ładują się do środka z prędkością sto na godzinę! Aha, jeszcze coś! Nie było ani góry, ani dołu. Pewnie można było chodzić po ścianach, ale nie warto było, bo i tak przecież się leciało.

– A zwierzęta też tam były? – zainteresowała się Amandine.

– Nie, żadnych zwierzaków. Tylko ludzie. Ale były ich tam całe stada. Chyba gdzieś musi się toczyć jakaś wojna, z której bierze się cała ta padlina. A wszystko razem sunęło spokojnie tym korytarzem, wcale się nie obijając pomimo prędkości. Wszystkich nas przyciągało światło, tak jak ćmy.

Raoul uniósł do góry pisak.

– Wszyscy ci przezroczyści zmarli prędzej czy później będą musieli się w którymś momencie zderzyć – zauważyłem.

– A gdzie dokładnie się zatrzymałeś? – zapytał Lucinder.

Na kartce papieru Félix wskazał palcem miejsce, gdzie brzeg biało-niebieskiego lejka rozszerzał się.

– W tym miejscu.

Zaskoczyła nas tak duża dokładność.

– Nie mogłem już iść dalej – wyjaśnił Félix. – Jeszcze centymetr, a moja srebrzysta pępowina zerwałaby się i mógłbym tylko powiedzieć: „Żegnajcie, moi mili".

– Ale mówił pan przecież, że pępowinę można było rozciągać w nieskończoność – zauważył prezydent.

– Wszystko się dzieje w głowie. Im bardziej przyciąga nas światło, tym bardziej pępowina staje się sucha, łamliwa i krucha. Kurde, jeszcze centymetr i już nie miałbym zupełnie ochoty wracać do tego naszego świata. Ten punkt, o tu, był moją ostateczną granicą.

Położył palec raz jeszcze w tym samym miejscu. Czarnym flamastrem Raoul Razorbak zaznaczył długą przerywaną linię i Poniżej napisał: „Bariera komatyczna".

– I cóż to niby oznacza? – zapytałem go.

– Myślę, że jest to tym, czym w swoim czasie była bariera dźwięku. Granica, której nie można na razie pokonać, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Teraz, kiedy już mamy zarys tej mapy, możemy sobie także postawić cel, jakim jest przekroczenie tej linii.

Raoul napisał dużymi literami, zaraz za linią wyznaczającą barierę komatyczną: Terra incognita.

Ziemia nieznana.

Spoglądaliśmy z uznaniem na ten rysunek. A zatem mieliśmy rozpocząć eksplorację nowego kontynentu. Pierwszy kontakt, najpierw plaża, a potem, w miarę jak pionierzy posuwali się w głąb lądu, na mapie pojawiały się góry, równiny, jeziora, a Terra incognita przesuwała się coraz bardziej w stronę brzegu kartki. Tak było z Afryką, Ameryką, Australią. Stopniowo ludzie wymazywali te dwa słowa, symbol niewiedzy.

Terra incognita… Widzowie, którzy byli świadkami eksperymentu przeprowadzonego w Pałacu Kongresowym, sądzili, że uczestniczą w zwieńczeniu naukowo-politycznego projektu. Jednak my we czwórkę, Lucinder, Amandine, Raoul i ja, wiedzieliśmy dobrze, że jest odwrotnie i nie jest to wcale koniec, lecz dopiero początek.

Należało zbadać fiołkoworóżowy tunel, który dalej przechodził w kolor turkusowy. Trzeba było uzupełnić mapę i przesunąć jak najdalej dwa słowa: Terra incognita.

Raoul złożył ręce.

– Prosto przed siebie, wciąż prosto w nieznane – wymamrotał, nie potrafiąc ukryć uśmiechu dumnego konkwistadora.

A zatem nowe hasło, które miało nas jeszcze bardziej zmotywować.

Spojrzeliśmy na siebie z takim samym błyskiem w oku. Tak naprawdę przygoda dopiero się zaczynała. Ruszajmy więc ku Nieznanemu.

Загрузка...