EPOKA DRUGA: CZAS PIONIERÓW

85 – PRZEGLĄD PRASY

Dziennik paryski: SENSACJA W PAŁACU KONGRESOWYM: FRANCUZ POSTAWIŁ STOPĘ NA KONTYNENCIE ZMARŁYCH

Pierwszym człowiekiem, który oficjalnie postawił nogę w zaświatach, jest Francuz o nazwisku Félix Kerboz. Od bardzo dawna w artykułach redakcyjnych wyrażaliśmy poparcie dla jakże ambitnych projektów naszego prezydenta Lucindera. Dzięki jego wysiłkom francuscy naukowcy pokonali wszystkich konkurentów na świecie i pierwsi dotarli do kontynentu umarłych. Nasze pismo ogłasza już dziś Féliksa Kerboza Człowiekiem Roku i apeluje, aby jak najszybciej nadano mu order Legii Honorowej.

Dziennik londyński: EUROPEJCZYK W ZAŚWIATACH

Śmierć można odwiedzić. Zespołowi europejskich naukowców udało się wysłać człowieka w zaświaty i sprowadzić go stamtąd całego i zdrowego. Jak niestety często bywa, sukces ten okupiony został wieloma nieudanymi próbami. Ocenia się, że około stu ludzkich królików doświadczalnych poniosło we Francji śmierć w wyniku tego niezwykłego projektu. Félix Kerboz wyszedł jednak cało i w pełnej chwale z tej hekatomby pomimo szyderstw ze strony opinii publicznej, która niemal jednomyślnie potępiała to, co nazywano „laboratorium zaprogramowanej śmierci". Zespół brytyjskich naukowców zamierza w najbliższym czasie przystąpić do podobnych działań. Będziemy państwa o tym informować na łamach naszego dziennika.

Dziennik tokijski: W POSZUKIWANIU PRZODKÓW

Pewien mężczyzna pragnął za wszelką cenę wyruszyć na poszukiwanie przodków. Félix Kerboz, mieszkaniec Europy Zachodniej, usiłował dołączyć do swoich antenatów, podejmując próbę samobójczą przy użyciu chlorku potasu, a więc bardzo silnego preparatu toksycznego. Obudził się dwadzieścia minut później cały i zdrowy. Naukowcy japońscy starają się teraz znaleźć odpowiedź na najtrudniejsze z pytań: czy można odwiedzić kraj naszych przodków (i ewentualnie zrobić tam zdjęcia), tak jak jakikolwiek inny turystyczny zakątek na Ziemi?

Dziennik nowojorski: CI CHOLERNI FRANCUZI

Grupka francuskich naukowców metodą chałupniczą zaangażowała się w realizację przedziwnego eksperymentu polegającego na zaaplikowaniu trucizny osobom, które miały udać się w zaświaty. Od kilku tygodni Francuzi, poinformowani o tym projekcie, mieszali z błotem prezydenta Republiki, Jeana Lucindera, oskarżając go o to, że jest seryjnym mordercą, a sam projekt prowadzony pod jego patronatem pociągnął za sobą już około stu ofiar, zanim przyniósł oczekiwane rezultaty. Natomiast pomysłowym wynalazcom groziło postępowanie sądowe, gdyż we Francji bardzo często zbyt drobiazgowe procedury administracyjne podcinają skrzydła naukowcom, (jest to zresztą powodem, dla którego najlepsi francuscy naukowcy wyjeżdżają najczęściej do Stanów Zjednoczonych, gdzie mogą pracować w spokoju i myśleć o Nagrodzie Nobla). Tym razem czterem odważnym obywatelom udało się udowodnić narodowi, jak wartościową pracę wykonali, a co więcej, uczynili to w obecności wrogo do nich nastawionych ekspertów przed kamerami wielu zagranicznych stacji telewizyjnych transmitujących na żywo wydarzenie, w którym Félix Kerboz wyruszył na kontynent śmierci i powrócił stamtąd cały i zdrowy. Kerboz jest przestępcą skazanym na dożywotnie więzienie, a następnie ułaskawionym w nagrodę za ten wyczyn. Teraz myśli o rozpoczęciu kariery jako self-made man. Kilka amerykańskich przedsiębiorstw zaproponowało mu już poważne kwoty, żeby zagrał samego siebie w wysokobudżetowym filmie. Do tej pory nie odpowiedział jeszcze na tę propozycję, lecz już teraz myślimy o Carol Turkson w roli pielęgniarki Amandine i o Fredzie O'Bannonie w roli prezydenta Republiki Francuskiej Lucindera. Wkrótce na ekranach kin.

Dziennik rzymski: PAPIEŻ ROZWŚCIECZONY

Jako że Francuzi wbili sobie do głowy, że zdobędą kontynent umarłych, papież wyraził swoje głębokie oburzenie tym, że nauka usiłuje wykroczyć poza to, co jej wolno. „Śmierć należy jedynie do Boga, a Bóg wypowiada się głosem Watykanu", przypomniała głowa Kościoła, dodając: „Nie wolno nam wspierać wysyłania ludzi w zaświaty. Zwracamy się z gorącą prośbą do władz francuskich, żeby skontaktowały się z arcybiskupem paryskim przed podjęciem kolejnej tego rodzaju próby". W każdej chwili spodziewane jest wydanie bulli papieskiej w tej sprawie.

Dziennik madrycki: PRZYPADEK LUCINDERA

Prezydent Republiki Francuskiej, Jean Lucinder, przez ostatnie tygodnie uważany był w swoim kraju za całkowitego wariata. Tymczasem okazuje się, że jest osobą niezwykle światłą, z której być może powinniśmy wziąć przykład. Owszem, Lucinder często dawał dowody braku poczucia humoru i nigdy nie okazywał nadmiernego współczucia dla krajów będących w trudnej sytuacji. Zresztą wielokrotnie na naszych łamach krytykowaliśmy jego protekcjonistyczną i krótkowzroczną politykę. Mimo to wyrażamy niekłamany podziw dla wielkiego i utrzymywanego w największej tajemnicy projektu, którym jest podbój kontynentu zmarłych! Wbrew wszelkim oczekiwaniom francuski królik doświadczalny o nazwisku Félix Kerboz z powodzeniem dotarł do Ostatecznego Kontynentu i co więcej, udało mu się stamtąd powrócić. Nasz rząd rozważa możliwość zainicjowania programu badawczego, którego celem będzie lepsze zrozumienie tego zjawiska.

Dziennik berliński: DZIAŁANIA DYWERSYJNE

Jak się okazuje, Francuzi mają znacznie większe możliwości i zasoby, niż sądziliśmy. Kiedy ich gospodarka ma się zdecydowanie nie najlepiej, kiedy po strajkach pojawiła się fala gwałtownych manifestacji, kiedy francuskie władze starają się bezskutecznie powstrzymać wzrost narkomanii i napływ nielegalnych imigrantów, prezydent Jean Lucinder próbuje odwrócić uwagę od kryzysu, oddając się eksperymentom dotyczącym śmierci. Udało mu się, jak twierdzą niektóre źródła, wysłać człowieka w zaświaty. Zespół niemieckich naukowców w najbliższym czasie sprawdzi wiarygodność tego wielce wątpliwego eksperymentu.

Dziennik pekiński: ŚMIERĆ, OSTATNIA KOLONIA

Zielone światło dla podboju kontynentu umarłych. Jak za czasów polityki kanonierek wielkie mocarstwa nawet się nie kryją ze swoimi kolonialnymi apetytami. Od kilku dni, pomimo prób utrzymania tych kwestii w tajemnicy i licznych dementi, eksperci amerykańscy, angielscy, niemieccy, włoscy i japońscy rozpoczęli budowę tanatodromów. Dowiedzieliśmy się z wiarygodnego źródła, że Francuz Félix Kerboz dotarł już do swego rodzaju punktu zero, punktu niewidzialnego i niemożliwego do przekroczenia. Ta granica miałaby być usytuowana na poziomie koma plus dwadzieścia jeden minut.

86 – PO ZWYCIĘSTWIE

Nie było już żadnych wątpliwości. Środowiska naukowe, opinia publiczna i prasa zgodnie obwieszczały sukces, jaki odniósł projekt „Raj". Komitet ekspertów, który przybył do Pałacu Kongresowego po to, żeby nas pogrążyć, przekazał do parlamentu raport, w którym jego członkowie z uznaniem wypowiadali się o naszych dokonaniach i zasługach.

Nikt już nie miał odwagi mówić o „laboratorium zaprogramowanej śmierci" czy o „prezydenckiej zbiorowej mogile".

„Czym jest śmierć? Czym jest śmierć? Czym jest śmierć? Czym jest śmierć? Czym jest śmierć? Czym jest śmierć?…”

Mógłbym napisać to zdanie na dwudziestu stronach. Co najmniej tyle byłoby trzeba, żeby odzwierciedlić, jak bardzo wypełniała mnie chęć poznania.

Kiedy czegoś nie wiemy, nie zadajemy zbyt wielu pytań. Kiedy jednak zaczynamy dysponować przynajmniej namiastką odpowiedzi, chcemy za wszelką cenę wszystko poznać i wszystko zrozumieć.

Śmierć stała się tajemnicą będącą w zasięgu moich neuronów, a mój mózg domagał się większej liczby informacji.

To, żeśmy się do niej zbliżyli, żeśmy ją niemal kontrolowali, powinno było mnie uspokoić. „Śmierć jest tylko tym. Krainą, do której można się udać i z której można powrócić!". Herkules, jako prekursor, wyruszył już wcześniej do piekła, żeby stawić czoło Cerberowi. Dlaczego więc my byśmy nie mogli?

Raoulowi udał się jego numer, a mnie dręczyło teraz pragnienie dowiedzenia się, co też dzieje się z ludźmi po śmierci. Co stanie się ze mną, kiedy wszystko się skończy? Na dobrą sprawę jeśli życie jest serialem, chciałbym przynajmniej wiedzieć, kiedy skończy się ostatni odcinek.

Nadal byłem w szoku. W mojej głowie mnożyły się pytania. Czy siła wyobraźni i mocne przekonania wystarczą, aby człowiek dotarł do wszystkich wymiarów życia? Gdzie są jego granice? A zwłaszcza czym jest śmierć, śmierć, śmierć?…

Prezydent Lucinder zaprosił nas na spotkanie w Pałacu Elizejskim. Powitał nas w swoim gabinecie, w którym pełno było komputerów i monitorów, wszystko tam było zimne i nieprzyjazne, a w każdym razie wyglądało zupełnie inaczej niż w wystawnym biurze w stylu Ludwika XV, w którym zazwyczaj podejmował oficjalnych gości.

Szef państwa wyjaśnił nam, że od tej chwili powinniśmy zdecydowanie przyspieszyć. Uporaliśmy się już przecież ze sceptykami, ale pojawili się nowi przeciwnicy, mianowicie naśladowcy. Rzeczywiście, zazdroszcząc nam sławy, jaką zdobyliśmy, w różnych zakątkach na świecie budowano teraz tanatodromy.

– Nie wolno dopuścić do tego, żeby wyprzedzili nas Amerykanie lub Japończycy. Coś takiego już się wydarzyło w lotnictwie – wściekał się prezydent. – Bracia Wright twierdzili, że skonstruowali pierwszy samolot, podczas gdy wszyscy doskonale wiemy, że pierwszym, który zbudował latającą maszynę, był Clément Ader! Start wam się udał znakomicie, ale uważajcie, bo na pewno znajdą się tacy, którzy będą twierdzić, że wyprzedzili was w eksploracji zaświatów.

Po naszym triumfie w Pałacu Kongresowym, w obecności licznie zgromadzonej publiczności, z trudem mogłem sobie wyobrazić, że jakaś nieznana zagraniczna ekipa mogłaby nas pozbawić prymatu w badaniach.

Zaprotestowałem.

– To my jesteśmy w posiadaniu ściśle określonej formuły chemicznej boostera, to my mamy „mistrza", którego przedstawiliśmy już światu, to my wymyśliliśmy słownictwo w dziedzinie podróży między dwoma światami. Nasze historyczne dokonania są bezsporne, a nasza przewaga tak duża, że pozostali potrzebować będą sporo czasu, żeby nas dogonić.

Lucinder wzniósł ręce do nieba.

– Tylko tak myślicie! Podczas gdy nasi deputowani obcinają środki budżetowe, uniwersytety amerykańskie przeznaczają ogromne kwoty dla naukowców. I oni na pewno nie będą pracowali gdzieś w podziemiach więzienia! Z fotelem dentystycznym, który bardziej zasługuje na to, żeby znaleźć się w muzeum niż w laboratorium badawczym! Nie! Oni będą pławić się w luksusie, mając do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt na świecie! Zresztą my także wrzucimy wyższy bieg. Widzę tylko jeden sposób na to, żeby zaspokoić wasze potrzeby: profesorze Razorbak, doktorze Pinson, pani Ballus i panie Kerboz, od tej chwili podlegacie bezpośrednio prezydentowi. Mianuję was wysokimi urzędnikami państwowymi.

Ale minę będzie miał Conrad, jak mu o tym powiem.

– Doskonale. Będziemy więc mogli ulepszyć laboratorium – ucieszył się Raoul.

Lucinder przerwał mu:

– O nie, Razorbak, koniec z chałupnictwem! Teraz chodzi o międzynarodową rywalizację. Nasz kraj musi zająć należne mu miejsce w świecie. Co więcej, nie mamy już żadnych powodów, żeby się ukrywać. Wręcz przeciwnie, teraz trzeba działać w pełnym świetle. Zbudujemy więc nowy tanatodrom, nowocześniejszy i o znacznie większej powierzchni. Trzeba stworzyć miejsce, które przejdzie do historii. Nowy Łuk Triumfalny. Łuk Triumfalny zdobywców krainy śmierci.

Jak wielu polityków Lucinder upajał się własnymi słowami. Jednocześnie znajdował przyjemność w rozbudzaniu entuzjazmu w grupie, którą uważał za swoją. Stanowiliśmy teraz jego elitarny oddział, osobiste komando eksploratorów gotowych na wszystko, żeby pomóc mu wejść do Historii.

A jednak nasze ambicje nie były wcale takie same. O ile on bowiem myślał o nieśmiertelności, o tyle my byliśmy żądni przygód i pragnęliśmy zgłębić tajemnicę tak starą jak sama ludzkość.

Odźwierny ze złotym łańcuchem na szyi otworzył głośno drzwi. Audiencja dobiegła końca. Inne sprawy czekały na prezydenta. Czas już najwyższy wynosić się.

– Nasze służby specjalne będą mnie informowały na bieżąco o postępach naszych przeciwników – powiedział, a zamiast pożegnania dodał: – Szanowna pani, panowie, bądźcie ufni i do dzieła!

87 – FILOZOFIA ŻYDOWSKA

„Życie przyzwyczaja nas do śmierci poprzez sen.

Życie ostrzega nas poprzez sen o tym, że istnieje też inne życie".

Eliphas Levi

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

88 – SPRAWY RODZINNE

Po burzliwych przejściach w Pałacu Kongresowym spędziłem cały tydzień w mieszkaniu. Stwierdziłem, że samotność jest łatwiejsza do zniesienia w euforii aniżeli w poczuciu klęski, ale mimo wszystko cierpiałem z jej powodu. Ostatecznie czego właściwie się spodziewałem? Całych tabunów fanów, którzy wyczekiwaliby na mnie pod domem? Wciąż byłem Michaelem Pinsonem, człowiekiem samotnym, i czy moje zdjęcie ukazało się w prasie, czy nie, wciąż pozostawałem człowiekiem samotnym.

Zamiast epitafium na moim nagrobku wyobraziłem sobie następujący napis: „Tu spoczywa Michael Pinson, prosty i samotny jak wszyscy na świecie".

Pocieszałem się, popijając białe porto i poświęcając całe godziny na ponowną lekturę starych ksiąg mitologicznych.

Znużony przyciężkimi niejednokrotnie tekstami, brałem do ręki na chybił trafił jakieś kolorowe czasopisma. We wszystkich aż roiło się od artykułów o szczęśliwym życiu pięknych uśmiechniętych aktorów, którzy pobierają się i zdradzają tak, jak ja strzelam palcami. Na każdej stronie widniało obsceniczne zdjęcie jakiejś pary promieniejącej szczęściem zaraz po ślubie albo po narodzinach dziecka. Gryzipiórki zapewniały czytelników, że są oni genialni, niepowtarzalni, uprzywilejowani, a mimo to skromni, rozluźnieni i bezustannie przemili. Wspierali walkę z chorobą Heinego-Medina, adoptowali dzieci z Trzeciego Świata, mówili o miłości jako o jedynej niemożliwej do zastąpienia wartości, przedstawiali swoich nowych przyjaciół, również rzecz jasna niezwykłych, genialnych i niepowtarzalnych. Wszyscy tanatonauci byli teraz szczęśliwi. Félix stał się prawdziwą gwiazdą. Raoul odnalazł drogę do ojca, prezydent Lucinder zyskał sławę, Amandine wierzyła, że może uratować ludzkość. A ja?

A ja nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nie było nikogo, z kim mógłbym porozmawiać, nikogo, komu mógłbym zwierzyć się ze swoich trosk i radości.

I znowu miałem ochotę wyć do księżyca jak kojot na pustyni. Auuuuuu! Przestawałem, gdy tylko sąsiedzi dawali o sobie znać. Mocno rozbity wewnętrznie zmuszałem się do tego, by czytać artykuły o szczęśliwym życiu aktorów, artystów, polityków.

Należało się jakoś zebrać w sobie. Byłem zbyt niecierpliwy.

Godzina 10. 30. Dokładnie w tym momencie nie byłem w stanie się powstrzymać, by nie wypowiedzieć życzenia. Pragnąłem być otoczony ludźmi, z którymi mógłbym rozmawiać.

– Cześć! Jak leci?

O rany, to moja matka i brat przyszli do mnie w odwiedziny. Od razu rzucili się na mnie.

– Mój mały, mój malutki, jestem z ciebie taka dumna. Zawsze wiedziałam, że ci się uda! Matka zawsze to wyczuwa…

– Brawo, braciszku, no, tym razem, trzeba przyznać, dałeś naprawdę czadu!

Zajęli od razu całą kanapę, zupełnie jakby byli u siebie, a brat położył natychmiast łapę na tym, co mi zostało jeszcze z białego porto.

Po chwili Conrad postanowił mnie poinformować, jak powinienem dbać o swoje interesy finansowe, i oświadczył, że od tej pory powinienem zarządzać nimi, korzystając z usług doświadczonego doradcy. Matka podkreśliła, że dzięki świeżo zdobytej reputacji z pewnością będę mógł się ożenić z jakąś ładną aktorką albo spadkobierczynią dużej fortuny. Już wycięła dla mnie artykuły z kolorowych pism na temat uroczych młodych osóbek, które mogłyby mi się spodobać.

– Wszystkie kobiety padną do twoich stóp – oświadczyła, patrząc zachłannym wzrokiem.

– Tyle że… ja już mam taką znajomą – powiedziałem na wszelki wypadek, próbując się za wszelką cenę uchronić przed uciążliwą troskliwością z jej strony.

Słysząc to, moja matka się oburzyła.

– Co? Jak to? – krzyknęła. – Masz dziewczynę i ukrywasz to przed swoją matką?

– Chodzi o to, że…

– Domyślam się, o kogo chodzi – rzeki radośnie Conrad. – Przyjaciółką Michaela jest ta pielęgniarka! Fantastyczna dziewuszka o blond włosach, ciemnoniebieskich oczach, która stała tuż obok ciebie na scenie w Pałacu Kongresowym! Moje gratulacje, braciszku, przypomina Grace Kelly, ale jest jeszcze ładniejsza. A jednak to zabawne, bo kiedy widziałem, jak rzuciła się w ramiona waszego królika doświadczalnego, pomyślałem, że to raczej w nim jest zakochana!

Jak zwykle mój cholerny brat dotknął najboleśniejszej dla mnie kwestii i już radował się na samą myśl, że będzie mógł rozdrapać moją ranę. Matka jednak uciszyła go;

– Pielęgniarka? A dlaczego nie? Nie ma głupich zawodów. Kiedy się z nią żenisz? Będę naprawdę szczęśliwa, kiedy się już ożenisz. Potrzebujesz kobiety, żeby wprowadziła trochę porządku do twojego życia. No popatrz na siebie, jak ty wyglądasz? Zaziębisz się, bo nie ubierasz się za ciepło. Poza tym na pewno ciągle jadasz w restauracjach. A w restauracjach oszczędzają jak się da na klientach, podają zawsze resztki i produkty najgorszej jakości. Mam nadzieję, że nie jesz nigdy mielonego mięsa?

– Wiem, mamo, wiem – przyznałem, próbując zrobić coś, żeby powstrzymać tę lawinę słów.

– No to tym lepiej. Ta twoja pielęgniarka nauczy cię, jak się odżywiać i jak ubierać. I zawsze mnie słuchaj. Nie zaczynaj też odgrywać ważniaka z tego powodu, że wystąpiłeś w telewizji!

– Nie, skądże znowu, co też mama… – powiedziałem.

– Co nie?

– Nie odgrywam wcale ważniaka.

– Ha! Ostrzegam cię, że nie będziemy się snobować tylko dlatego, że stałeś się międzynarodową gwiazdą! Żadnych tam takich z nami, dobrze?

Lepiej chyba skapitulować, niż wdawać się w jakieś bezsensowne dyskusje! Conrad zaśmiał się szyderczo, biorąc moje słowa za uległość.

Kartkując książki leżące na stoliku, wykrzyknął:

– Co ty, zajmujesz się teraz mistycyzmem?

– Czytam to, co mi się podoba, i nie muszę się nikomu z tego spowiadać – odpowiedziałem z irytacją w głosie.

Mogłem starać się być posłuszny matce, ale podporządkowywać się Conradowi, tego było już za wiele.

Mruczał teraz pod nosem:

– „Popol Vuh czyli Księga "Wspólnoty"… To jakiś podręcznik dla czarowników?

Wyrwałem mu z rąk cenną książkę.

– To święta księga ludu Kicze z cywilizacji Majów w Meksyku – rzuciłem mu w twarz.

– Aha! A to? „I Ching, Księga Przemian"… I jeszcze „Bar-do Thos-grol, Księga Umarłych". No i „Ramajana". Słuchaj no, wszystko tu jest. Brakuje ci już tylko „Kamasutry"!

– Conrad, jeśli przyszedłeś tutaj, żeby mnie prowokować, to zjeżdżaj, zanim ci dam w łeb! Idź i szpanuj tą swoją forsą, samochodami i kobitkami, ale zostaw mnie w spokoju!

– W cmentarnym spokoju! – zanucił Conrad.

Rzuciłem się na niego z wyciągniętą już ręką, lecz matka stanęła między nami.

– Nie mów takim tonem do brata. On zawsze spełniał moje oczekiwania. Ożenił się, dał mi wnuki. Nie ma sobie nic do zarzucenia! On nie zgrywa ważniaka tak jak ty, bo wystąpiłeś w telewizji.

Naprawdę chyba należałoby sobie wyrwać włosy nożem do ostryg! Oddychałem głęboko, żeby odzyskać spokój.

– Jeżeli przyszliście tu po to, żeby się ze mną drażnić, to wolę, żebyście już sobie poszli. Baliście się, że mogę być szczęśliwy? Chcieliście mi popsuć przyjemność?

Matka zauważyła, że zgodnie z moim zwyczajem rozpiąłem guzik przy kołnierzyku koszuli, żeby czuć się trochę swobodniej, i zgodnie ze swoim zwyczajem pospieszyła, aby go zapiąć, szczypiąc mnie przy tym w szyję. Wykorzystała moment, w którym się dusiłem, by znowu przejąć inicjatywę.

– Jak śmiesz się do mnie odzywać takim tonem? – oburzyła się. – Zawsze cię popieraliśmy. Nawet gdy spędzałeś czas na wałęsaniu się po cmentarzach w towarzystwie tego Razorbaka, też nie robiłam ci żadnych wyrzutów, chociaż znam przecież wiele matek, które nie pozwoliłyby swoim dzieciom przebywać w towarzystwie wariata.

– Raoul nie jest wariatem!

– Ale jest trochę dziwny, przyznasz chyba…

– O mnie mowa?

W najbliższym czasie będę musiał pomyśleć o założeniu solidnych zamków w drzwiach. Wchodzi się tu jak do knajpy.

Zamki, judasz, dzwonek i wtedy będzie wreszcie intymnie!

A tymczasem jeśli nawet Raoul usłyszał niemiłe teksty wypowiadane przez moją matkę, to trudno! On też nie powinien był się zjawiać tak znienacka.

– Cześć, Raoul – przywitałem go chłodno.

– Ależ tak, profesorze Razorbak – powiedział mój brat z szacunkiem w głosie – właśnie rozmawialiśmy o panu. Sądzimy, że ponieważ jesteście teraz bogaci i sławni, potrzebny wam będzie doradca finansowy, który czuwałby nad waszymi sprawami. Ostatecznie we trójkę z tą dziewczyną tworzycie coś jakby grupę rockową. Potrzebujecie impresaria, kogoś, kto zajmie się waszym wizerunkiem, kontraktami, które…

Spodziewałem się, że Raoul od razu spławi tego wesołka. Ale wcale nie, słuchał go z dużą uwagą.

– To twój brat? – zapytał.

– Tak – przyznałem żałośnie.

– A ja jestem jego matką! – zapiała dumnie moja rodzicielka.

Raoul położył rękę na podbródku.

– Ten twój brat ma niezłe pomysły – przyznał. – To fakt, że trzeba będzie teraz zarządzać bardzo precyzyjnie nowym tanatodromem.

Conrad nadymał się coraz bardziej, opisując szczegółowo swoje plany:

– No właśnie. Pomyślałem, że byłoby ciekawie otworzyć sklepik z pamiątkami tuż obok nowego tanatodromu. Można by tam sprzedawać T-shirty takie jak ten.

„Umieranie to nasz zawód" napisane było na podkoszulku, który wyciągnął z kieszeni.

Byłem załamany. A Raoul wcale nie. Przyjrzał się ciuchowi.

– Świetny pomysł! Nie kurczy się w praniu?

– Nie. Kolory gwarantowane, sama sprawdzałam – powiedziała moja matka.

Raoul miałby frymarczyć naszymi świętymi planami z handlarzami w świątyni? Nie mogłem tego pojąć.

– Ale…

Nakazał mi milczenie.

– Twój brat ma rację, Michael. Sklepik pozwoli ludziom lepiej zrozumieć, czym się zajmujemy, oraz wzmocni nasz wizerunek w oczach opinii publicznej.

– A ja będę waszym rzecznikiem prasowym! – wykrzyknęła moja kochana mamusia. – I dzięki temu będę mogła częściej widywać mojego Michaela. Będę też mogła się nim lepiej zajmować.

Przecierałem ze zdumienia oczy. Nie, to nie był sen. Zaczęliśmy od tego, by przeniknąć tajemnicę śmierci, a więc chcieliśmy zmienić życie, świat, ludzkość… A teraz zastanawiamy się nad tym, jak zorganizować otwarcie sklepiku pod nazwą „Pamiątki fanatyczne". W cudownych czasach żyjemy! Pewnie gdyby Jezus Chrystus powrócił na ziemię, także byłby zmuszony rozpowszechniać przesłanie „Będziesz miłował bliźniego swego", drukując tekst na fioletowych podkoszulkach. Albo: „Szczęśliwi ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie" wypisane na białych bluzach, 70% bawełny, 30% akrylu, prać w letniej wodzie. Conrad doskonale by w tym wyglądał.

Tak samo wyobraziłem sobie Laoziego, którego można by rozreklamować dzięki sklepikowi z gadżetami. „Ten kto wie, nie mówi. Ten kto mówi, nie wie". Na przykład mogłoby się to pojawić na odjazdowych kostiumach bikini!

W każdym razie skoro Raoul, mój przyjaciel profesor Raoul Razorbak, nie miał nic przeciwko temu, jakim prawem ja miałbym się im sprzeciwiać?

Brat otworzy sklep, będzie zamawiał jakieś łachy i całą tę tandetę na Tajwanie, a matka stanie za ladą.

Wzruszyłem tylko ramionami, mówiąc sobie, że śmieszność jeszcze nikogo nie zabiła.

– A kiedy mi przedstawisz tę swoją pielęgniarkę? – zapytała matka, zupełnie jakby chciała mnie dobić.

89 – MITOLOGIA AUSTRALIJSKA

W mitologii australijskich Aborygenów pojawia się Numbakulla, „Zawsze istniejący", który powstał z nicości. Numbakulla jest istotą przybyłą znikąd, która nagle wyłania się z nagiej ziemi. Kieruje się na północ, a góry, rzeki, także rośliny i zwierzęta wyrastają na jego drodze.

Idąc, zostawia za sobą dzieci-duchy, nieśmiertelne dusze, które wyszły z jego ciała. W jednej z jaskiń wyrył święte znaki nazywane Tjurungas, które posiadają moc wyzwalania energii. Pierwszy Przodek zrodził się ze związku Tjurungi i dziecka-ducha.

Inni przodkowie pojawili się w ten sam sposób i zajęli się nauczaniem pierwszych ludzi.

Pewnego dnia Numbakulla wbił pal na środku placu. Pokrył go swoją krwią, wspiął się na niego, a potem dał znak Pierwszemu Przodkowi, by ten do niego dołączył. Ponieważ jednak krew uczyniła pal zbyt śliskim, Przodek spadł na ziemię.

Tak więc Numbakulla był jedynym, któremu udało się dotrzeć do nieba, i wciągnął za sobą pal.

Nikt nigdy więcej już go nie ujrzał.

Od tej pory ludzie wiedzą, że nieśmiertelność wymknęła im się na zawsze. Święty pal pozostaje osią, wokół której wszystko na ziemi się toczy, zgodnie z wolą Numbakulli.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

90 – TANATODROM W BUTTES-CHAUMONT

Dzięki specjalnym środkom finansowym przyznanym przez prezydenta Republiki mogliśmy zbudować wspaniały tanatodrom. Nie był to łuk triumfalny, ale nowocześnie wyglądający niewielki budynek położony w spokojnej dzielnicy. Bardzo starannie wybraliśmy lokalizację. Dom znajdował się przy ulicy Botzaris, na samej górze dzielnicy Buttes-Chaumont.

Raoul uznał za zabawne, że będziemy prowadzili badania nad śmiercią niedaleko miejsca, gdzie dawno temu wznosiła się owiana ponurą sławą szubienica Montfaucon. Tutaj na rozkaz króla byli w średniowieczu wieszani zarówno bandyci, jak i ludzie niewinni.

Po dwóch miesiącach wszystko było gotowe.

Mieliśmy do dyspozycji siedem pięter, których okna wychodziły na park Buttes-Chaumont. Na czterech ostatnich piętrach było dwanaście niewielkich mieszkań, po trzy na każdym. Zburzyliśmy ściany na najwyższych poziomach. Urządziliśmy laboratorium o powierzchni 220 metrów kwadratowych na piątym piętrze i salę odlotową, o takich samych wymiarach, na szóstym. Siódme piętro przerobiliśmy na penthouse, całkowicie zamknięty szybami w zimie, będący tarasem na świeżym powietrzu w lecie.

Amandine urządziła według swojego gustu salon recepcyjny i wstawiła do niego wiele roślin i kwiatów. Do tego cokolwiek kolonialnego wnętrza dodaliśmy biały fortepian Steinwaya i czarny bar. Miejsce naprawdę było bardzo, ale to bardzo eleganckie!

Na dole budynku na bardzo skromnej tablicy widniał napis: „Tanatodrom paryski" i mniejszymi literami: „Wstęp tylko dla personelu". Raoul zaproponował również, żeby dopisać: „Uwaga, startujący tanatonauci", tak jak w pobliżu lotnisk ustawiane są tablice z napisem „Uwaga, pas startowy". Pomysł bardzo się nam zresztą spodobał.

Prezydent Lucinder w klasyczny sposób dokonał otwarcia budynku, rozbijając butelkę o drzwi wejściowe. Tym razem prawdziwy szampan, a nie wino musujące. Koniec z oszczędnościami.

W penthousie zorganizowano prezentację dla prasy. Przywódca państwa wygłosił krótkie przemówienie, gratulując nam dotychczasowych osiągnięć i zachęcając nas, byśmy nadal pozostawali na czele wyścigu o podbój „Ostatecznego Kontynentu”. Stojąc na podium otoczonym bujnymi roślinami, ze smutkiem wymieniał kolonie: Kanadę, Indie, Afrykę Zachodnią, które Francja utraciła tylko dlatego, że nie potrafiła utrzymać swojej przewagi.

– Tym razem pozostaniemy pierwsi – zakończył dobitnie.

Potem w świetle fleszów fotoreporterów każdemu z nas wręczył odznaczenie, które wymyślił specjalnie dla nas: order Tanatonautycznej Legii Honorowej. Na medalu przedstawiony był mężczyzna ze skrzydłami anioła lecący w stronę ognistego kręgu.

Być może w tej właśnie chwili, kiedy grzaliśmy się w cieple sukcesu i sławy, śmierć przyglądała nam się z góry, tak jak pływające w błotnistej wodzie piranie lubią patrzeć na miejscowe dzieci, które z cienkich popękanych desek próbują zbudować trampolinę.

Odgoniłem od siebie te myśli i powróciłem do hałaśliwej atmosfery przyjęcia. Dziennikarz ze stacji RTV1 znowu tu był, zadawał pytania Amandine, lecz nie miała zanadto ochoty udzielać mu odpowiedzi. Amandine milcząca. Wystarczyło tylko na nią popatrzeć. Ten dziennikarz jednak nie potrafił już patrzeć. Zadawał pytania i w ogóle nie słuchał odpowiedzi, filmował, nie patrząc. Wykorzystując bez przerwy sztuczne zmysły w postaci mikrofonu i kamery, sprawił, że jego naturalne zmysły uległy atrofii. A przecież Amandine była taka piękna. Tego dnia miała na sobie obcisłą suknię z czarną lamówką, ale starałem się unikać jej ciemnoniebieskich oczu, które przyciągały mnie niczym dwie przepaści bez dna.

Matka wykorzystała moment, kiedy dziennikarz z RTV1 zrobił sobie przerwę, żeby zasypać go odpowiedziami na pytania, na które nawet nie wpadł. „Tak, niebawem będzie otwarty sklep tanatonautyczny", „Tak, w tym sklepie oferować będziemy T-shirty i gadżety związane z eksperymentami tanatonautycznymi", „Nie, przed wakacjami nie przewidujemy wyprzedaży".

Prezydent dalej przemawiał na estradzie, upajając się własnymi pomysłami.

– Ten order – perorował Lucinder, wymachując medalem – będzie nagrodą dla tych wszystkich, którzy przyczynią się do postępu w tanatonautyce, także dla naszych zagranicznych kolegów, którzy dołączą do nas i będą z nami współpracować. Życzę wszystkim powodzenia!

Cholerny Lucinder. Był zdecydowany na wszystko, żeby tylko jego nazwisko znalazło się w podręcznikach do historii. Nie wystarczało mu już to, że jest prezydentem, który zainicjował eksperymenty związane ze śmiercią. Żeby mieć pewność, że wycisnął piętno na ludzkich umysłach w czasie i przestrzeni, musiał także wymyślić ten order, „Order Lucindera", i swój tanatodrom. Miejsce, które bez wątpienia pewnego dnia nosić będzie nazwę tanatodromu Lucindera, tak jak istnieją lotniska J. F. Kennedy’ego czy Roissy-Charles de Gaulle.

Natomiast pomysł, by sprowadzić tu wszystkich zwycięskich tanatonautów, będzie gwarancją, że nigdy nie wyprzedzą nas cudzoziemcy. Nieźle rozegrane.

Wzniosłem toast na jego cześć.

91 – MITOLOGIA TYBETAŃSKA

„Pamiętaj jeszcze o tym:

Poza omamami Nie istnieje

Pan Śmierci

Ani demony

Ani zwycięzca śmierci, Mańdżuśri.

Zrozum to i bądź wolny."

Bar-do Thos-grol (Tybetańska Księga Umarłych)

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

92 – W PRACY

Już nazajutrz po oficjalnej inauguracji rozłożyliśmy się ze wszystkimi klamotami w naszym pałacu śmierci.

Prezydent przewidział oddzielne mieszkania dla każdego z nas. A do tego laboratorium z wieloma wejściami, żebyśmy mogli pracować również w nocy. Ponieważ przed seansem w Pałacu Kongresowym każde z nas miało problemy z sąsiadami podczas wymierzonej przeciwko nam kampanii oszczerstw, teraz z radością instalowaliśmy się w nowym miejscu.

Zdecydowałem się na mieszkanie na trzecim piętrze.

Zaraz potem udałem się do laboratorium, gdzie zastałem już Raoula, który był niezwykle przejęty tym, jak zdecydowaną wolę przyspieszenia działań wykazuje prezydent Lucinder.

– Amerykanie, Japończycy, Anglicy… Tylko takie słowa cisną mu się na usta. Nic z tego nie rozumie. Tu chodzi bowiem o długofalowe działania. Możemy posuwać się do przodu jedynie krok po kroku, do tego działając niezwykle ostrożnie.

Zdziwiłem się, widząc, że mój przyjaciel przyjął teraz tak bardzo stateczną postawę, gdyż nie tak dawno jeszcze zachęcał nas do tego, by przeć do przodu, nie zważając na żadne przeciwności.

– Nie wolno mylić szybkości z pośpiechem.

Najpierw należało ostudzić nieco zapał Féliksa, który pragnął zwiększenia liczby startów.

Nasz tanatonauta wielce się zmienił od czasu zwycięstwa, jakie odniósł w Pałacu Kongresowym. Udzielał jednego wywiadu za drugim. Bez przerwy zapraszano go do telewizji, do udziału w różnych grach czy debatach i niezależnie od programu zawsze to uwielbiał.

Ponieważ przez trzydzieści lat był traktowany jak ktoś, kto wart jest mniej niż zero, rozumiałem jego chęć wzięcia rewanżu. Specjalista od chirurgii plastycznej przemodelował jego pokiereszowaną twarz. Słynnemu oftalmologowi udało się wyciągnąć mu z oczu szkła kontaktowe, które zmuszały go do ciągłego mrugania. Na łysiejącej głowie wszczepiono włosy. Ubierali go, rzecz jasna z myślą o własnej reklamie, najwięksi projektanci mody. Piękny elegancki Félix Kerboz uosabiał teraz doskonałego bohatera śmierci.

Wszędzie go było pełno. Brał udział we wszystkich premierach, był na wszystkich wernisażach, na wystawnych przyjęciach w najmodniejszych klubach nocnych. Zaproszenie jedynego na świecie tanatonauty do stolika było przywilejem, o który walczyły ze sobą panie z najwyższych sfer. Félix dostał się również do „Księgi rekordów Guinnessa" jako człowiek, który dotarł najdalej w świecie postwitalnym. Między najpotężniejszym wypluwaczem pestek czereśni a największym piwoszem Kerboz występował w stroju Supermana u boku przepięknej topmodelki trzymającej w ręku kosę.

Félix naprawdę stał się wielkim światowcem.

Z jednej strony byliśmy zachwyceni, ponieważ tym chętniej powinien wracać na nasz padół, a nie dać się wciągnąć tam, w górze, przez nie wiadomo jakie pokusy. Z drugiej strony denerwowały nas ustawiczne opóźnienia, które wynikały z zarywanych przez niego kolejnych nocy. Spędzał czasami całe dni w łóżku, żeby odespać, zamiast pojawić się na tanatodromie, który był jakby jego biurem. Poza tym tak bardzo przywykł do otaczającego go podziwu, że niewielką wagę przywiązywał do naszych rad i do tego, co robiliśmy.

Mimo wszystko Félix Kerboz zachował resztki profesjonalizmu. W pierwszym tygodniu, kiedy już zainstalowaliśmy się w Buttes-Chaumont, udały mu się dwie wyprawy w tę i z powrotem.

Potwierdził istnienie bariery „koma plus dwadzieścia jeden minut". Było to coś, co przypominało wypełnioną parą membranę, którą porównał do wąskich przezroczystych ust.

„Za tą barierą srebrna pępowina, która łączy nas ze światem, pęka i nie mamy już zupełnie ochoty wracać na ziemię", twierdził. Wszystkie gazety podchwyciły określenie „bariera komatyczna". Niektórzy nazywali ją również „barierą śmierci" albo nadawali jej nazwę „Moloch I " czy nawet „Moch 1 ", nawiązując do liczby Macha i bariery dźwięku.

Moloch przywoływał na myśl Baala, fenickiego boga Kartaginy. Podczas podróży do Sidi Bou Said w Tunezji widziałem jego wyobrażenie. Wielki, wydrążony w środku metalowy posąg. W jego brzuchu zapalano ogień, a do szeroko otwartych ust wrzucano w ofierze dzieci i dziewice.

Matka otworzyła sklepik na parterze i sprzedawała teraz, zgodnie z ustaleniami, T-shirty, breloczki do kluczy i bejsbolówki. Jej sklep nosił skromną nazwę „U Zdobywców Śmierci".

Można tam było znaleźć różnego rodzaju produkty, takie jak na przykład kufle do piwa z napisem „Umieranie to mój zawód". Napisy wykonane grubymi literami widniały na wszystkich pozostałych gadżetach; na popielniczkach pojawiło się „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz"; na zegarkach „Ostatnia zabija"; na rolkach papieru toaletowego: „Nic nie ginie, nic nie powstaje, wszystko się przeobraża"; na świeczkach: „Umieram i lubię to"; na latawcach: „Niebo nie będzie czekać". Można też było znaleźć strój dla dzieci pod nazwą Mały Félix, kasety wideo z jego odlotu w Pałacu Kongresowym, zestawy dla małego anestezjologa tanatonauty, do których dołączono moje zdjęcie. Jeśli chodzi o gust, no cóż…

Ale co tam… wybierać można przyjaciół, rodziny się nie wybiera.

93 – KARTOTEKA POLICYJNA

Informacja skierowana do właściwych służb

Ruch tanatonautyczny zaczyna przybierać tak potężne rozmiary, że niemożliwe będzie zapanowanie nad nim przy użyciu zwykłych środków interwencyjnych. Tanatonautyka stała się czymś nieuniknionym. Wobec braku możliwości podejmowania działań w stosunku do ruchu jako takiego możemy wyeliminować tylko głównych działaczy (patrz karty identyfikacyjne), a w szczególności Raoula Razorbaka, Michaela Pinsona oraz Amandine Ballus. Uważamy, że niebezpiecznie byłoby pozwolić im działać dalej. Mogą wywołać poważne niepokoje. Prosimy o wydanie zgody na interwencję.

Odpowiedź właściwych służb

Zalecamy dalsze oczekiwanie i obserwację. Za wcześnie na interwencję.

94 – PROBLEM TEOLOGICZNY

– Bardzo fajna ta wasza „bariera komatyczna", ale jeśli nie zaproponujecie opinii publicznej jakiegoś logicznego rozwiązania, już niebawem zostaniecie wzięci za szarlatanów. A ja przy okazji też!

W gabinecie, w którym pełno było komputerów i monitorów kontrolnych, prezydent Lucinder był bardzo podekscytowany. Miał rację: wyjaśnienie, na czym polega eksperyment, jest często ważniejsze od samego eksperymentu. W swoim czasie Pasteur zresztą chętnie interpretował wyniki swoich badań, zanim jeszcze naprawdę je zweryfikował. Dokonaliśmy niezwykłego odkrycia. Do nas więc należało teraz wyjaśnienie wszystkim, na czym ono właściwie polega.

Raoul zapalił smukłymi palcami jednego z tych swoich biddies. Zamyślony wypuścił dym, po czym oświadczył:

– Być może mam interpretację, którą mógłbym zaproponować opinii publicznej.

Prezydent zasiadł wygodnie w fotelu na kółkach. Włączył niewielkie urządzenie do masowania pleców.

– Słucham pana – powiedział łaskawie.

Raoul najpierw się zaciągnął, po chwili wypuścił z rozkoszą kółeczko dymu z eukaliptusa.

– Otóż pierwsze wyjaśnienie mogłoby być następujące: śmierć jest biologicznym regresem. W przypadku „klasycznej śmierci", gdy neokorteks zamiera, świadomość przedostaje się do systemu limbicznego i wtedy możemy zaobserwować NDE. Między neokorteksem i systemem limbicznym zachodzą jeszcze reakcje chemiczne, co sprawia, że ludzie mogą zapamiętać tunel. Potem świadomość przechodzi do mózgu gadziego. Nadal istnieją relacje między neokorteksem i systemem limbicznym, nie ma ich już jednak między neokorteksem i mózgiem gadzim. Dlatego niczego już nie zapamiętujemy. Nikt nie opowiedział, jak wygląda ta faza. Natomiast stymulowano mózg gadzi, co wywoływało sny, halucynacje, wydarzenia, które dzieją się poza nami z udziałem postaci lilipucich. Świadomość przechodzi następnie od mózgu gadziego do komórek i od komórek do jądra DNA. DNA ukonstytuowało się już na początku świata, tak więc w tym właśnie momencie postrzegamy, niejako w odmiennym stanie świadomości, świat pierwotny.

Lucinder podniósł rękę i odwrócił się w moją stronę.

– Nic z tego nie zrozumiałem. A może pan, Michaelu, ma do zaproponowania jakąś interpretację?

– Niedawno pojawiła się teoria tachionów. Są to nowe cząstki elementarne, których istnienie odkryto w akceleratorze jądrowym w Saclay. Tachiony posiadają niezwykłą wręcz właściwość: są szybsze od światła. I być może właśnie to znajduje się w polu świadomości. Kiedy rano jesteśmy trochę niewyraźni, podobno właśnie tachiony świadomości nie całkiem jeszcze się obudziły. Zwolennicy teorii tachionów sądzą, że jest to cząsteczka, która nie ma ani przeszłości, ani przyszłości. Możliwe, że to tachiony tworzą „materię" duszy.

Lucinder pogłaskał swojego psa.

– Bardzo interesująca ta pana historia z cząsteczkami świadomości, ale słowo „tachion" nie wydaje mi się zbyt medialne. A poza tym wystarczy już naukowego bełkotu. To strasznie wszystkich znudzi. Pan, Raoulu, jeśli się nie mylę, interesuje się mistykami. A która z odmian mistycyzmu proponuje najbardziej wiarygodne rozwiązania?

– No cóż, według „Tybetańskiej Księgi Umarłych", składamy się podobno z trzech ciał.

– Pan żartuje? Chce pan, żebym opowiadał o czymś takim moim wyborcom? – obruszył się przywódca państwa.

– Powtarzam tylko, co napisane jest w „Księdze". A zatem mamy trzy ciała. Pierwsze z nich jest „ciałem fizycznym". Składa się z materii stałej, fizycznej i lotnej, a wszystko razem tworzy nasz organizm. Ciało to w połączeniu z pięcioma zmysłami dostarcza nam wszystkich doznań wizualnych, słuchowych, dotykowych i tak dalej. W chwili śmierci materia rozkłada się i zamienia w pył. Drugie ciało miałoby być „ciałem witalnym". To magnetyczna pokrywa, która otula ciało fizyczne oraz określa jego silne i słabe strony. Tam umiejscowione są energetyczne południki, o których mówią Chińczycy, oraz czakramy wymieniane przez hinduskich joginów. Tamtędy przebiega nasza naturalna energia, ta, którą wydzielamy z siebie, i ta, którą otrzymujemy z zewnątrz. Tę energię hindusi nazywają prana, a dla Chińczyków to jest qi.

Wercyngetoryks ziewnął, śliniąc się przy tym obficie. Pomyślałem wtedy, że jest czymś co najmniej dziwnym, żeby prezydent, który uważa się za Cezara, nazwał swojego psa Wercyngetoryksem. Dominować nad labradorem, cóż za żałosne zwycięstwo!

Słuchając mistyczno-naukowego wykładu mojego przyjaciela, pragmatyczny wybraniec ludu czuł się cokolwiek nieswojo.

– Niech pan mówi dalej! – poprosił mimo wszystko.

– Od naszego „witalnego ciała" zależy jednak nasze promieniowanie, wibracje i charyzma. A więc wszystko, co sprawia, że bez widocznych powodów podobamy się ludziom lub nie. Choroba wynika w zasadzie tylko z braku równowagi między naszym ciałem fizycznym i ciałem witalnym. Stąd też wzięła się chińska akupunktura, która wyzwala energię w niektórych punktach i zmusza ją do przemieszczania się w inne miejsca…

Ciało fizyczne, ciało witalne… Zgadywałem myśli Lucindera. Czy należy jak najszybciej pozbyć się teraz tego szalonego naukowca, skoro już uporaliśmy się z czarną robotą, i zastąpić go jakąś znacznie lepiej się prezentującą postacią ze świata nauki?

W pewnym momencie wzrok prezydenta zatrzymał się na mnie, tak jakbym był możliwym następcą Raoula. W końcu byłem w to zamieszany od samego początku, a wydawałem się nadal całkiem zdrowy na umyśle.

Pochłonięty wyjaśnieniami Raoul nie dostrzegł wątpliwości u swojego rozmówcy. Niewzruszony mówił dalej:

– Zresztą Kartezjusz nie miał niczego innego na myśli, kiedy oświadczył, że różnica między ciałem i duszą polega na tym, że ciało jest podzielne, podczas gdy dusza jest niepodzielna. Co oznacza, że wszystko się łączy… No dobrze, może też się zdarzyć, że ciało witalne i ciało fizyczne będą funkcjonowały oddzielnie.

– W jakich okolicznościach?

– Hm, pod wpływem narkotyków na przykład lub w chwili omdlenia, orgazmu albo bardzo silnej traumy psychicznej.

– Lub kiedy jesteśmy pogrążeni w śpiączce?

– Właśnie. Mój ojciec, który sporo czasu poświęcił tej kwestii, uważał, że medium i niektórzy mistycy są w stanie w pełni świadomie oddzielić ciało witalne od ciała fizycznego. Był wprawdzie nauczycielem filozofii, ale miał bardzo naukowe podejście do różnych spraw… Według niego jest to jak pozbycie się przezroczystej rękawiczki, która przylepiła się do skóry.

Prezydent znowu pogłaskał psa.

– Znalazłem także teksty napisane pod koniec dwudziestego wieku przez niejakiego profesora Ruperta Sheldrake'a. Ten fizyk zapewniał, że przedmioty posiadają formę niezależną od ich materii. Przyszłe drzewo jest już niejako zapisane w ziarnie, starzec ukryty w płodzie, a formy przemieszczają się jak mobilne bazy danych. Sheldrake dostarczył dowodu na istnienie tych niematerialnych form, nie dając przy tym przekonującego wyjaśnienia. A może jest to zjawisko elektromagnetyczne? Pomijając wszystko, każdy z nas posiada własny zapis elektromagnetyczny. Energię tę wyczuwamy delikatnie, gdy zbliżamy do siebie otwarte dłonie. Ale tutaj jest jakby kulka, którą czasami postrzegamy jako małe słońce, gdy dotykamy swoich dłoni lub gdy musnąwszy skórę obcej osoby, poczujemy nagle wyładowanie elektryczne. Dotknęliśmy niewidzialnej otoczki. Być może otarliśmy się o czyjąś duszę!

Lucinder niecierpliwił się coraz bardziej.

– A trzecie ciało? – zapytał.

95 – WYWIAD

Przeczytane w czasopiśmie „Magazine féminin".

M. F.: A więc dusza, mówi pan?

KERBOZ: Tak. Zupełnie jak niewidzialna rękawiczka, która nas zakrywa i którą można zdjąć.

M. F.: Czy może pan to ująć bardziej precyzyjnie?

KERBOZ: Tam moje ciało przypomina przezroczystą chmurę wypełnioną różnobarwnymi refleksami. Pokrywa się z obrysem mojego normalnego ciała, ale nie ma konsystencji, nic nie waży i przemieszcza się tak szybko, jak chce. Może przenikać przedmioty, ale i przedmioty mogą przez nią przenikać.

M. F.: To ektoplazma?

KERBOZ: Nie wiem, czym jest ektoplazma. Mówię o swoim ciele, które stało się przezroczyste. Ludzie nie mogą go już zobaczyć i nie może ono komunikować się z nimi. Za to może przechwytywać myśli ludzi żyjących. Co za przedziwne uczucie!

M. F.: A sama podróż?

KERBOZ: Podróżuje się z prędkością myśli. Kiedy jestem przezroczysty (wykonuje ruchy pływaka), mogę przejść przez panią o, tak. A jednak jestem nadal przywiązany do fizycznego ciała za pomocą srebrzystej pępowiny, czegoś w rodzaju elastycznej świecącej linki.

M. F.: I przyjemnie jest latać, kiedy jest się takim „przezroczystym ciałem"?

KERBOZ: Tak. Ma się wrażenie, że nie istnieją żadne granice. Nie boimy się, że możemy się zranić albo że się zmęczymy. Jesteśmy jedynie ideą w zawieszeniu, która może się przemieszczać z prędkością myśli.

M. F.: Trzeba mimo wszystko sporo odwagi, żeby potem znowu powrócić do swojego bolącego ciała!

KERBOZ: Zgadza się. Zwłaszcza kiedy ma się wrośnięty paznokieć!

96 – FILOZOFIA JAPOŃSKA

„Odkryłem, że droga Samuraja zasadza się na śmierci. W sytuacji kryzysowej, kiedy możliwości przeżycia i śmierci są sobie równe, musi on bez wahania wybrać śmierć. Nie ma w tym nic trudnego, należy po prostu uzbroić się w odwagę i działać. Niektórzy twierdzą, że umrzeć, nie spełniwszy swojej misji, to umrzeć na darmo. Rozumowanie to, którego wyznawcami są panoszący się w Osace przepełnieni pychą handlarze, nie jest niczym więcej jak obłudnym wyrachowaniem, wynaturzonym naśladownictwem etyki Samurajów.

Dokonać właściwego wyboru w sytuacji, w której możliwości przeżycia lub śmierci się równoważą, jest prawie niemożliwe. Wszyscy wolimy żyć i jest rzeczą zupełnie naturalną, że człowiek zawsze wynajdzie sobie jakieś powody, żeby trwać przy życiu. Ten, który wybierze życie, nie podoławszy swojej misji, ściągnie na siebie pogardę i uznany zostanie za tchórza i nieudacznika". [8]

Hagakure, kodeks postępowania samuraja, XVII w.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

97 – CIAŁO MENTALNE

Prezydent Lucinder wsłuchiwał się uważnie w słowa profesora Razorbaka. Ja także byłem po raz kolejny pod wrażeniem wypowiedzi mojego przyjaciela. Raoul wiedział tyle różnych rzeczy! Ileż książek udało mu się zmagazynować w głowie?

Kiedy się słucha Raoula, można dojść do wniosku, że porządna biblioteka warta jest wszystkich guru i wszystkich wschodnich mędrców tego świata!

– Trzy ciała, powiedział pan – podjął na nowo Lucinder. – Ciało fizyczne, ciało witalne i co dalej?

– Ciało mentalne. To ono dostarcza nam myśli, idee, świadomość. Ciało mentalne somatyzuje i przy okazji burzy równowagę energetyczną ciała witalnego. To ono sprawia, że w tej chwili do pana mówię. Dokonuje analizy i syntezy wszystkich informacji pochodzących z naszych zmysłów i nadaje im rozumowe znaczenie. Ciało mentalne zakochuje się, śmieje i płacze.

Przywódca państwa był od tej pory najwyraźniej zafascynowany.

– Ciało fizyczne, ciało witalne, ciało mentalne. Nie takie proste, owszem, ale wyjaśniałoby to, że docieramy do zaświatów, pozornie śpiąc!

98 – KOLACJA PRZY ŚWIECACH

Odkryliśmy po drugiej stronie tanatodromu malutką restaurację tajską, która z czasem stała się naszą stołówką. Prowadził ją pan Lambert, prawdziwy Taj z Chiang Mai, a jego specjalnością był makaron na parze z bazylią. Podczas gdy rozmawialiśmy z Amandine i Félixem o naszym wyjątkowym spotkaniu z prezydentem i o nowych celach, jakie stoją przed tanatonautyką, jakiś chłopaczek przykleił się do naszego stołu.

– Czy Félix Kerboz to pan? – zapytał Félixa.

Nasz bohater skinął głową, rozradowany i szczęśliwy jak zawsze, gdy go rozpoznawano.

Dziecko poprosiło o autograf i od razu obiegła nas cała masa wielbicieli, a wszyscy wokoło zapewniali, że Félix jest jeszcze piękniejszy w rzeczywistości niż w telewizji.

Zapłaciłem czym prędzej rachunek i szybko się stamtąd wycofaliśmy.

Félix natomiast chętnie by tam jeszcze został. Promieniał w blasku usłyszanych komplementów. Zapisywał swoje nazwisko na menu, na papierowych serwetkach, na bloczkach restauracyjnych, a z jego oczu sypały się iskry szczęścia. Wreszcie czuł się kochany.

99 – MITOLOGIA LUDÓW KENII

Pierwotnie dla ludów Bantu człowiek był nieśmiertelny. Aby utwierdzić je w tym przekonaniu, Bóg wysłał najpierw kameleona. Potem jednak, po dłuższym namyśle, Bóg zmienił zdanie i wyznaczył drugiego posłańca, tym razem ptaka, który miał poinformować człowieka, że wcale tak nie jest i że człowiek musi umrzeć.

Kameleon zjawił się o wiele wcześniej niż ptak. Niestety strasznie się jąkał i nie zdążył przekazać całego przesłania ludziom. Tak więc ptak nie miał żadnych problemów, żeby przekazać swoje przesłanie: ludzie będą umierali i nie powrócą nigdy na ziemię w postaci podobnej do tej, jaką mieli w poprzednim życiu.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

100 – FÉLIX POSUWA SIĘ ZA DALEKO

Miesiąc po inauguracji tanarodromu w Buttes-Chaumont Amandine ogłosiła uroczyście swoje zaręczyny z Félixem. A ja, jak kompletny imbecyl, niczego nie dostrzegłem albo może nie chciałem nic widzieć.

A przecież rozmawialiśmy z Raoulem o Amandine. Zgodziliśmy się co do tego, że jedyny sposób, aby spodobać się tej dziewczynie, to umrzeć. Tylko tanatonauta mógł wzbudzić jej zainteresowanie. A swoją drogą co ona mogła widzieć w tym ponurym chamie, jakim był Félix? Owszem, zgoda, był sławny, i co z tego? W każdym razie po raz kolejny nasza tajemnicza Amandine wymykała mi się całkowicie z rąk.

Przyznaję, że kiedy małżonkowie już zamieszkali razem, poczułem lekkie ukłucie w sercu. Starałem się, żeby zazdrość nie wzięła góry nad przyjaźnią.

Jeśli zaś chodzi o pracę, to chociaż Félix trąbił w prasie na lewo i prawo, że już niebawem przekroczy Moch 1, wciąż mu się to nie udawało. Co gorsza, odczuwał coraz silniejsze wahania, gdy przychodziło do startu. Teraz kiedy miał Amandine i stał się ulubieńcem paryskiej śmietanki, wcale nie miał już takiej ochoty, żeby zanurzać się w niebezpiecznych, sztucznie Wywoływanych śpiączkach.

Nie mogliśmy dłużej opierać wszystkich naszych nadziei na jednym tylko, do tego kapryśnym tanatonaucie. Musieliśmy Czym prędzej odtworzyć naszą stajnię. Félix również był tego zdania. Na wszelki wypadek w gazetach zamieściliśmy niewielkie Ogłoszenie: „Tanatodrom w Paryżu poszukuje ochotników".

Sądziliśmy, że kandydatów będziemy mogli policzyć na palcach jednej ręki. A tu niespodzianka: zgłosiło się ponad tysiąc desperatów. Selekcja była drakońska. Raoul, Amandine, Félix i ja przemaglowaliśmy ich na wszystkie strony. Spośród nas wszystkich Félix okazał się najbardziej wymagającym egzaminatorem. Oczywiście on najlepiej znał zagrożenia i wolał raczej studzić zapał tych entuzjastów, zamiast mówić im: „Dalej, naprzód! Lećcie w przestworza! Zobaczycie, jak was rozczochra!".

Sportowcy wyczynowi i kaskaderzy okazali się najlepiej przygotowani, żeby zaliczyć testy podczas selekcji. Każdy z tych młodych ludzi znał doskonale możliwości własnego ciała i co więcej, wiedział, czym jest podejmowanie ryzyka i ocieranie się o śmierć. Owszem, straceńcy, choć nie do końca!

Na drugiego oficjalnego tanatonautę wybraliśmy Jeana Bressona. Ten doświadczony kaskader wystartował i wylądował bez problemów. Zbliżył się do Moch 1 na sporą wprawdzie odległość, ale według opisu, który nam przekazał, sam Félix przyznał, że mu się udało.

Bresson osiągnął poziom „koma plus osiemnaście minut". Trzej inni tanatonauci zatrzymali się następnie na „koma plus siedemnaście minut". Wciąż nie byliśmy w stanie przesunąć granicy Terra incognita znajdującej się w odległości „koma plus dwadzieścia jeden minut", lecz wiedzieliśmy już doskonale, co znajduje się wokoło: ogromny wielobarwny wirujący korytarz utworzony z gazów.

Na te cztery zakończone względnym sukcesem próby ponieśliśmy też dwadzieścia trzy porażki. Podjęliśmy liczne środki ostrożności, a jednak młodzi i zbyt niecierpliwi kandydaci prześlizgnęli się mimo wszystko przez oczka zastawionego przez nas sita. Wyśrubowaliśmy jeszcze bardziej testy selekcyjne. Istotne było, żeby pozostali z nami wyłącznie ludzie wystarczająco dojrzali i obdarzeni wystarczająco silnym charakterem, żeby oprzeć się wabieniu śmiertelnego światła.

A zatem precz ze szpanerami, którym w głowie było jedynie zrobienie wrażenia na kumplach albo na panienkach przez wstąpienie do naszego szlachetnego bractwa! Precz z ludźmi pogrążonymi w rozpaczy, którzy tanatonautykę traktowali jak ostatni krzyk mody w dziedzinie samobójstwa! Precz z tymi, którzy czują się źle w swojej skórze i chcą sprawdzić, czy tam jest lepiej niż tutaj! Dobry tanatonauta musi być człowiekiem szczęśliwym, zdrowym na ciele i na umyśle, takim który będzie czuł, że umierając, wszystko straci.

W końcu najchętniej przyjmowaliśmy kandydatury ojców wielodzietnych rodzin!

Po wielu przeprowadzonych doświadczeniach uzyskaliśmy jednak w kilku kwestiach pewność:

1. Ciało pozostaje na miejscu. W podróż wyrusza tylko dusza.

2. Oddzielając się od ciała, dusza przyjmuje postać białawej ektoplazmy, która może przenikać przez wszelkiego typu materie i przemieszczać się co najmniej z prędkością światła.

3. W chwili śmierci ektoplazma unosi się do nieba, łącząc się tam z niebieskim lejkiem, na którego końcu świeci światło.

4. Ektoplazma jest połączona z cielesną powłoką za pomocą srebrzystej pępowiny.

5. Jeśli pępowina zostaje zerwana, niemożliwy staje się powrót do życia.

6. Na poziomie „koma plus dwadzieścia jeden minut" znajduje się bariera.

Dziennikarze specjalizujący się w tematyce naukowej rozpowszechnili te kilka informacji i zaczęły się pojawiać tysiące majsterkowiczów, którzy próbowali odlecieć, wykorzystując boostery przygotowane w sposób bardziej lub mniej chałupniczy. Niektórzy lecieli na thiopentalu, inni na chlorku potasu. Nie znali jednak odpowiednich proporcji. Każdego tygodnia odnotowywano pewną liczbę wypadków tanatonautycznych. Byli tacy, co odlatywali w zaświaty po użyciu barbituranów, a nawet po zaaplikowaniu sobie herbicydów. Erotomani wykorzystywali w tym celu orgazm.

Wszystko właściwie nadawało się na paliwo: czerwone wino, grzybki halucynogenne, wódka, kokaina, skok na bungee, przeterminowane owoce morza, elektrowstrząsy… Słowem wszystko, co mogło odłączyć istotę ludzką od rzeczywistości! Nie było niczego bardziej modnego niż „tanatonauting". Zdanie: „Nawet nie potrafisz się odczepić od swojego ciała" stało się jedną z najczęściej stosowanych obelg. W podtekście wiadomo było, że taka osoba jest tylko ciałem czysto fizycznym i nie wie, co zrobić z ciałem witalnym lub ciałem mentalnym. Chcąc położyć kres tej hekatombie, prezydent Lucinder wydał rozporządzenie, w którym zakazywał, pod groźbą kary wieloletniego więzienia, podejmowania wszelkich prób tanatonautycznych poza obszarem tanatodromu paryskiego.

Po okresie, w którym Félix poszedł niejako w odstawkę, postanowił podjąć próbę pobicia własnego rekordu. Kilkakrotnie zaprosił dziennikarzy i kamerzystów, ale pomimo wielokrotnie ponawianych prób nie udało mu się przekroczyć bariery Moch 1. Z czasem prasa się zniechęciła. Za każdym razem gdy powracał między żywych, Félix widział wyraźnie, jak topnieje grupa jego admiratorów. Żeby całkowicie się nie zniechęcił, Amandine, Raoul i ja posuwaliśmy się do tego, że opłacaliśmy statystów, którzy wypełniali rzędy przeznaczone dla prasy. Félix jednak nie był aż tak naiwny: nauczył się bowiem rozróżniać, kto jest kim w świecie mediów.

Ponieważ stawał się coraz bardziej smutny i melancholijny, podsunęliśmy mu myśl, żeby przeszedł na emeryturę. Ostatecznie wystarczająco dużo zrobił dla rozwoju tanatonautyki. On jednak nie chciał się z tym pogodzić i twierdził, że wycofa się dopiero wtedy, gdy przekroczy barierę Moch 1. Z czasem stało się to jego idée fixe.

101 – MITOLOGIA WEDYJSKA

„Idź, idź po drogach pierwszych, najdawniejszych,

po których dawni nasi ojce poszli,

Zobaczysz Jamę i boga Warunę, obydwu królów,

radosnych w swej chwale".

Hymny Rigwedy, Mandala 10, Hymn 14 [9]

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

102 – CHWILA WYTCHNIENIA

Nieoczekiwanie wszystko zaczęło iść nam źle. Félix stawał się coraz bardziej porywczy. Odłożył ślub z Amandine na bliżej nieokreślony termin. Podejrzane wybroczyny wskazywały na to, że ją bije. Zresztą wieczorem odgłosy ich kłótni docierały do sąsiednich mieszkań.

Zarzucając jej pazerność, która i jego cechowała, Félix oskarżał Amandine, że zależy jej tylko na jego pieniądzach. Prawdą jest, że jego dochody były teraz naprawdę spore, zwłaszcza odkąd prezydent Lucinder przyznał mu stypendium tanatonautyczne. Wywiady także przynosiły nadal spore zyski. Zaangażował agenta literackiego, żeby sprzedać swoje wspomnienia temu wydawcy, który da najwięcej, a umowa miała opiewać na naprawdę wysoką kwotę. Mój brat przekazywał mu procent od wszystkich T-shirtów z jego podobizną. Rzeczywiście było z czego odłożyć niezłą sumkę w banku!

Amandine zbierała ciosy i upokorzenia, ale postanowiła zacisnąć zęby. Jej podziw dla tanatonauty był nadal ogromny. Dopiero gdy Félix zaczął się afiszować z „zawodowo lekkomyślnymi panienkami", jej pancerz stoicyzmu pękł. Przyszła wypłakać się na moim ramieniu.

Pocieszałem ją, jak umiałem. Od pierwszej chwili byłem w niej przecież szaleńczo zakochany, lecz unikałem jednocześnie wypowiadania jakichkolwiek nieprzyjaznych zdań na temat jej narzeczonego. Nie wybaczyłaby mi niemiłych uwag, których sama nie szczędziła, gdy szliśmy do tajskiej restauracji pana Lamberta.

Między dwoma kieliszkami alkoholu ryżowego z wody mineralnej wyłaniały się ciemnoniebieskie otchłanie jej oczu.

– Weź się wreszcie w garść.

– Jest taki niesprawiedliwy. Można by sądzić, że ma do mnie pretensje o to, że nie jest w stanie pokonać pierwszej bariery śmierci. Chcę mu pomóc, ale najpierw musiałby mi powiedzieć, jak mam to zrobić.

– Trzeba starać się go zrozumieć – powiedziałem.

Nie miała już ochoty rozmawiać. Amandine skrywała w sobie cały świat tłumionych wyznań. W dniu, w którym ta dziewczyna otworzy wreszcie szufladki swego umysłu, zobaczymy jedną wielką graciarnię. Na razie wolała wszystko gromadzić i niczego po sobie nie pokazywać. Tylko ten kryzys i łzy świadczyły o chwili słabości.

Zaproponowałem, żebyśmy poszli na spacer. Godzinę później znaleźliśmy się na cmentarzu Père-Lachaise.

– Tutaj właśnie po raz pierwszy spotkałem Raoula.

– Jesteście prawdziwymi przyjaciółmi, to bardzo piękne – westchnęła Amandine.

– Gdy byliśmy mali, dostawaliśmy po głowie od najsilniejszych wyrostków w klasie.

Niepostrzeżenie przysunęła się do mnie.

– Wydaje mi się, że nie chcę już wychodzić za mąż za Féliksa – powiedziała.

– Nie żartuj, w życiu by się po tym nie pozbierał.

– Nie przejmuj się. Ma cały tłum panienek, które kręcą się wokół niego. Na pewno nie będzie długo sam. Félix był prawiczkiem i dopiero ja nauczyłam go, co to jest kobieta. Poznał jednocześnie, czym jest miłość i śmierć. Teraz może już latać na własnych skrzydłach. Ja tylko pomogłam mu w inicjacji.

– Żałujesz tego?

– Nie. Ale wiem, że nie jesteśmy stworzeni, żeby razem żyć.

– Mylisz się. Jeśli nawet Félix robi różne numery na prawo i lewo, to tak naprawdę kocha tylko ciebie. Tak bardzo przewyższasz wszystkie inne kobiety. Masz niesamowitą klasę, która…

Roześmiała się żałośnie.

– Słuchaj no, czy ty przypadkiem mnie nie podrywasz?

Teraz ja z kolei powinienem był zasznurować usta i ukryć swoją tajemnicę.

Przytuliła się do mnie z ufnością i trwaliśmy w zimnym ogrodzie pośród grobowców, niedaleko grobu Nervala, wpatrując się w gwiazdy. Jej ciepłe serduszko biło tuż przy mojej piersi. Jej spokojny oddech nucił w moich uszach. Chętnie spędziłbym tak resztę życia z nosem wtulonym w złotą grzywę jej włosów.

Brutalne światło latarki elektrycznej i strażnik czyhający na wandali wyrwały mnie nagle z zauroczenia, a ją z odrętwienia. Otrząsnęła się.

– Masz rację, Michael. Nie wolno przejmować się tak bardzo kilkoma przelotnymi kłótniami ani jakimiś historiami, z których nic nie wyniknie. Jestem niesprawiedliwa dla Féliksa i wyjdę za niego, kiedy tylko zechce.

W taksówce, gdy wracaliśmy, nie mieliśmy już ochoty rozmawiać, ani ona, ani ja.

103 – ROZRÓBA

Nazajutrz na tanatodromie w Buttes-Chaumont atmosfera była bardzo napięta. Félix wrócił jak zwykle kompletnie pijany, do tego w towarzystwie prostytutki. Zmogło ich i padli jak nieżywi na wykładzinę, przy czym wcześniej Félix zdążył jeszcze zarzygać tron startowy.

Zjawiwszy się o świcie, Raoul przegonił dziewczynę, żeby Amandine jej nie zobaczyła, i przy pomocy Jeana Bressona posprzątał na tyle, na ile się dało.

Mimo kilku kubków gorącej kawy Félix nadal miał potężnego kaca.

– Przestańcie mnie, kurde, pouczać! Wiecie, kim ja jestem? Pierwszym tanatonautą na świecie. Na świecie!… Wbijcie sobie to do łbów. Pozostali są tylko asystentami, tandetnymi niby-pilotami.

Zupełnie przypadkowo zjawiłem się w tym samym czasie co Amandine. Félix w oskarżycielskim geście wyciągnął w naszą stronę palec wskazujący.

– A oto i nasze turkaweczki! Jeśli myślicie, że nie pojąłem waszej gierki, to znaczy, że uważacie mnie za kompletnego wała!

Raoul westchnął poirytowany.

– Zamknij się, Félix! Mam złe wiadomości dla wszystkich. Dzisiaj rano przyszedł faks: Anglikom udało się dotrzeć do Moch 1. Są na etapie „koma plus dziewiętnaście minut". Więc Féliksie, przestań opowiadać bzdury i zabieramy się do pracy z takim samym nastawieniem jak na początku. Pobudka o godzinie siódmej. Śniadanie: owoce i płatki zbożowe. Pełny check-up przed każdym startem. Dyscyplina, dyscyplina i jeszcze raz dyscyplina, tylko w ten sposób nie damy się prześcignąć rywalom.

– Angolom?… Zdziwiłbym się bardzo – wybełkotał Félix. – Luzik, już jutro dotrę do „koma plus dwadzieścia trzy".

– Aha! Ale tymczasem, pierwszy tanatonauto na świecie, idź wytrzeźwieć u siebie – zarządził oschle Raoul.

Kiedy Raoul przybierał władczy ton, nawet Félix przestawał zgrywać się na gwiazdę i słuchał niekwestionowanego szefa zespołu. Chyląc kark, czknął głośno i wyszedł pośpiesznie.

Tego samego wieczoru Raoul wezwał do siebie Amandine i mnie; wyznaczył nam spotkanie w penthousie. W tropikalnym otoczeniu, wśród gęstych traw wszystkie problemy wydawały nam się znacznie mniej poważne. Tym razem jednak Raoul był bardzo poważny.

– Félix coraz gorzej funkcjonuje – powiedział na wstępie. – A wy uważajcie. Doskonale wiem, że nic między wami nie ma, ale on nakładł sobie różnych rzeczy do głowy i to zakłóca mu spokój!

Nie chciałem wdawać się w dyskusję, która mogłaby być nieprzyjemna dla Amandine, więc czym prędzej postanowiłem skierować uwagę w inną stronę.

– To prawda, co nam powiedziałeś rano? Anglicy rzeczywiście dotarli do Moch 1?

– Tak, to oficjalnie potwierdzona wiadomość. Niejaki Bill Graham depcze po piętach Féliksowi, mając na koncie „koma plus dziewiętnaście minut". Więc chyba rozumiecie, że nadeszła trudna chwila.

Zapalił tego swojego cieniutkiego papierosa i mówił dalej:

– Stawka jest ogromna. Trwa teraz światowy wyścig i nie ma już miejsca na jakiekolwiek błędy. Dlatego Amandine, bądź tak dobra i rozmów się szczerze z Féliksem. Pokaż mu, że wspierasz go i że nawet kiedy jest pijany, nie wzbudza w tobie obrzydzenia.

– Ale… ale… – zaczęła się bronić.

– Zrób to dla tanatonautyki, jeśli nie chcesz tego zrobić z miłości.

Zgodziła się zrezygnowana. Następnego dnia o świcie wyjaśnili sobie wszystko. Przede wszystkim Félix prosił, aby mu wybaczyła, że tak okropnie się zachowywał poprzedniego dnia. Postanowili, że się jednak pobiorą, i mogliśmy przejść do procedur związanych z odlotem.

Kiedy Félix siedział już na tronie startowym, Raoul poprosił go, żeby był ostrożny.

– Nie bój się, staruszku. Jak ty to mawiasz: „Prosto przed siebie, wciąż prosto w nieznane".

Sam sobie wprowadził boostery w żyły. A potem rozpoczął odliczanie:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start.

Zanim zamknął oczy, rzucił jeszcze krótkie zdanie w stronę Amandine:

– Wybacz mi, proszę.

104 – MITOLOGIA CHIŃSKA

„Na dalekiej wyspie Kouziji żyją przezroczyści ludzie, biali jak śnieg i świeży jak niemowlęta. Nie jedzą nic, tylko wdychają wiatr i piją rosę. Wędrują po przestrzeni, chmury służą im za rydwany, a smoki za wierzchowce. Nie lękają się chorób i monsunów. Są obojętni na wszystko. Powszechny potop nie mógłby ich zatopić. Pożar, który objąłby cały świat, ominąłby ich. Wznieśli się ponad wszystko. Wspinają się w przestworza tak, jakby stąpali po schodach, a w pustce wyciągają się jak na łożu. Lot duszy zaprowadzi ich wszędzie".

Zhuangzi

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

105 – PUNKT KOŃCOWY

Félix nigdy już nie powrócił na ten padół. Nie ożenił się i nie opowiedział nigdy, co ujrzał za murem Moch 1. Wielka Kostucha zapewne nie pozwoliła mu wbić nowych banderilli. Cerber pożarł go. Wchłonął go Baal. Śmierć… go zabiła.

Tam, w górze, zerwał maskę Gorgonie. Być może zobaczył twarz kobiety w białych atłasach ukrytą za maską z trupią czaszką. Zobaczył ją i nie wrócił, żeby nam opowiedzieć o tym, co ujrzał. Być może nie mógł albo nie pragnął tego wystarczająco mocno. Kuszące światło w głębi niebieskiego korytarza okazało się zapewne silniejsze od naszej przyjaźni. Było też silniejsze od sławy, od miłości do Amandine, silniejsze od alkoholu, prostytutek, od tanatonautycznej przygody. Śmierć nadal zatem strzegła swojej tajemnicy.

Pojawiły się jakieś artykuły w kolorowych pismach, w których sugerowano, że coś pozmieniałem w boosterach, żeby pozbyć się niewygodnego rywala. Ale chociaż byłem do szaleństwa wręcz zakochany w naszej pielęgniarce, nigdy nie byłbym w stanie świadomie kogoś zabić, a już zwłaszcza Féliksa.

Natomiast zadawałem sobie pytanie, czy Félix świadomie nie wybrał takiego właśnie rozwiązania. Wiedział przecież, że wpadł w pułapkę sławy i powoli unicestwia sam siebie. A bardziej niż czegokolwiek bał się, że straci Amandine. Pomimo tych historii z paniami kochał ją naprawdę, swoją pierwszą i jedyną kobietę.

Pod koniec poczuł, że nie jest jej godzien. Z prostytutkami czuł się swobodnie, gdyż odnajdywał wtedy swój beznadziejny niegdysiejszy stan. A piękna wykształcona Amandine robiła na nim olbrzymie wrażenie. Félix sądził zapewne, że nie zasłużył na tak czułą i miłą żonę.

„Wybacz mi". Takie były okrutne ostatnie słowa, jakie skierował do Amandine.

Człowiekowi roku, a nawet całego dziesięciolecia zorganizowano państwowy pogrzeb. Jego ciało pochowano na cmentarzu Père-Lachaise w okazałym marmurowym grobowcu. Na kamiennej płycie wyryto napis: „Tu spoczywa pierwszy na świecie tanatonauta".

106 – MITOLOGIA INDIAN AMERYKI PÓŁNOCNEJ

Jedną z najdziwniejszych postaci w mitologii Indian Ameryki Północnej jest trickster czyli bóg Kojot. Cyniczny klaun, a jednocześnie sprośny i przynoszący śmierć bożek jest często przedstawiany z wielkim penisem i wnętrznościami oplatającymi ciało.

W indiańskich żartach bóg Kojot występuje zazwyczaj jako kozioł ofiarny. Wielki Duch pozwala mu także popełniać głupstwa i czynić zło, a potem sam zaczyna działać, żeby naprawić sytuację. Najczęściej trickster wyobraża sobie, że szkodzi, ale w rzeczywistości jego czyny wywołują skutek odwrotny do tego, który przewidywał. Tym samym trickster, diablę będące rywalem Wielkiego Ducha, okazuje się wcale nie taki zły, jak można by sądzić.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

107 – BILL GRAHAM

Jean Bresson stał się drugim wielkim francuskim tanatonautą. Po zniknięciu Féliksa Kerboza postanowił wykorzystać środki bezpieczeństwa, które dopracował z myślą o występach kaskaderskich w kinie, zanim przystąpił do próby wykonania wielkiego skoku.

I tak zainstalował w fotelu startowym elektroniczny licznik, który umożliwiał natychmiastowy powrót z zaświatów. System funkcjonował jak pasy bezpieczeństwa. Przed startem tanatonauta mógł zaprogramować na przykład licznik na poziomie „koma plus dwadzieścia minut". Licznik miał następnie wywołać maleńki wstrząs elektryczny o wyznaczonej porze i spowodować, że pępowina nagle się skurczy, dzięki czemu tanatonauta powróci na ziemię.

Jean Bresson był prawdziwym profesjonalistą. Z dużą dokładnością wskazywał na mapie strefę, w którą celował, a potem wykonywał bardzo dokładne rysunki tego, co zaobserwował.

Wykorzystywałem tego niezawodnego pilota, by udoskonalić formułę boostera. Testowałem nową procedurę.

Zamiast podawać od razu całą dawkę narkotyku, dozowałem go teraz w mniejszych dawkach, za to w sposób ciągły. Stosowałem propofol (100 mikrogramów na kilogram ciała i na minutę) w połączeniu z morfiną i gazem (desflurane, od 5 do 10 procent na początku, ale uzyskałem lepsze wyniki, podając isoflurane, między 5 a 15 procent). Wreszcie, żeby ustabilizować czynności biologiczne, zastosowałem pochodną valium, mianowicie hypnovel (0,01 mg/kg). Te nowe rozwiązania sprawiły, że odloty były teraz nieco bezpieczniejsze.

Byliśmy przekonani, że każdy jest w stanie odłączyć się od ciała i uzyskać odcieleśnienie. To po prostu kwestia odpowiedniego dozowania. A Jean Bresson radził sobie doskonale ze wszystkimi moimi miksturami.

Podążał własnym rytmem. Zbadał najpierw poziom „koma plus osiemnaście minut i dwadzieścia sekund", potem „koma plus osiemnaście minut i trzydzieści osiem sekund", „koma plus dziewiętnaście minut i dziesięć sekund". Pracował też nad muskulaturą, zwracał baczną uwagę na odżywianie, badał stale swój rytm biologiczny. Brał pod uwagę wszystkie czynniki, które mogłyby wpłynąć na odcieleśnienie, w tym również panującą w pomieszczeniu temperaturę. (Najlepsze odloty następują w temperaturze 21ºC przy wilgotności nieco poniżej średniej.)

Jego odloty były bez zarzutu. Sprawdzał dokładnie boostery i przez długie minuty koncentrował się na celu, jaki miał osiągnąć zgodnie z naszymi mapami.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start!

Czekaliśmy na jego powrót z oczyma wbitymi w monitory elektrokardiografów i elektroencefalografów. Potem włączał się licznik, a urządzenia kontrolne informowały nas o mającym niebawem nastąpić powrocie.

– Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden! Lądowanie.

Jean Bresson był precyzyjny i metodyczny. Krok po kroku, rygorystycznie i z pełną dyscypliną posuwał się coraz dalej na kontynencie umarłych. Odmówił udzielania jakichkolwiek wywiadów dla prasy. Zrezygnował z życia prywatnego, żeby całkowicie poświęcić się działalności zawodowej. Każdego dnia zapisywał postępy w zeszycie i z małym kalkulatorem w ręce wyznaczał rozsądny cel na dzień następny.

Tymczasem po drugiej stronie kanału La Manche Bill Graham zdawał się posiadać podobne zalety. Dotarł już do poziomu „koma plus dziewiętnaście minut i dwadzieścia trzy sekundy".

Ci dwaj ludzie uczestniczyli teraz w niesamowitym i niebezpiecznym wyścigu. Każdy fałszywy krok mógł się okazać fatalny w skutkach, czego byli w pełni świadomi. Satyryczne pismo ukazujące się w Londynie przedstawiło Grahama i Bressona jako dwa ptaki, które czyszczą dziobami zęby krokodyla. „Słuchaj no, Bill, myślisz, że on długo jeszcze będzie miał otwartą paszczę?", pytał Francuz. A Anglik na to odpowiadał: „Nie. I na twoim miejscu dałbym już sobie spokój".

Jednakże centymetr po centymetrze każdego dnia te dwa ptaszki zagłębiały się coraz bardziej w gardziel wzbudzającego lęk gada.

„Koma plus dziewiętnaście minut i dwadzieścia trzy sekundy" dla Grahama.

„Koma plus dziewiętnaście minut i trzydzieści pięć sekund" dla Bressona.

„Koma plus dwadzieścia minut i jedna sekunda" dla Grahama.

Brytyjczyk osiągnął zatem ten sam poziom co Félix. Stanął teraz przed Moch 1. Był bez wątpienia zdeterminowany, żeby podczas następnego lotu pokonać tę pierwszą barierę.

Raoul był wściekły.

– Brytole nas wyprzedzą, a przecież to my jesteśmy pionierami. I to na ostatniej prostej! Fatalnie!

Jego obawy były jak najbardziej uzasadnione. Bill Graham nie był bowiem byle kim. Z punktu widzenia tanatonautyki przeszedł świetną szkołę, mianowicie pracował wcześniej w cyrku. Jako były woltyżer umiał tak się zaprogramować, żeby wykonywać akrobacje w powietrzu bez siatki zabezpieczającej. Z wywiadu, którego udzielił gazecie „Sun", dowiedziałem się, że swój talent przypisuje również umiejętności kontrolowania przyjmowanych narkotyków. Jako były narkoman uważał, że narkotyki same w sobie nie są ani dobre, ani złe, ale wyzwalają energię, którą po prostu wystarczy umieć kontrolować.

Graham pytał w jednym z artykułów: „Dlaczego nie wprowadzić do programów studiów uniwersyteckich zajęć z właściwego zażywania marihuany, haszyszu czy heroiny? W społecznościach nazywanych prymitywnymi wszyscy się narkotyzują przy użyciu jakichś roślin w czasie ceremonii, których celem jest sakralizacja przyjmowania środków odurzających. Na Zachodzie takie same środki niszczą narkomanów, gdyż ci stosują je byle jak. Tymczasem są pewne zasady, których należy ściśle przestrzegać: nigdy nie wolno zażywać narkotyków po to, żeby wyjść z depresji, dla rozrywki lub żeby uciec przed rzeczywistością. Zawsze musi to być rytuał! Następnie trzeba przeanalizować skutki, jakie wywołuje każdy z produktów w naszym organizmie, i dawkować go odpowiednio. Można sobie wręcz wyobrazić sytuację, w której jedynie osobom uświadomionym wydawano by pozwolenie na narkotyzowanie się".

Wywnioskowałem z tego, że brytyjski eks-woltyżer musi sporo kombinować z miksturami przed każdym odlotem. Przypuszczenie to oburzyło Jeana Bressona, który żałował, że tanatonautyka nie została uznana za jedną z dyscyplin olimpijskich. Wtedy Graham mógłby zostać wykluczony z powodu stosowania dopingu.

Amandine położyła czule dłoń na plecach Jeana.

– Jeśli mamy do czynienia z dopingiem, to ty jesteś najlepszy. Jesteś zaledwie o dwadzieścia sześć sekund za Billem, do tego bez stosowania zakazanych substancji!

– Dwadzieścia sześć sekund! Czy ty w ogóle wiesz, co to jest dwadzieścia sześć sekund? – odpowiedział niezadowolony kaskader.

Raoul rozłożył mapę, na której wciąż widniała kreska z napisem Terra incognita tuż obok wielkiego lejka.

– Dwadzieścia sześć sekund tam, w górze, oznaczać musi obszar tak wielki jak Francja. Ich geograf zajmujący się Ostatecznym Kontynentem musi mieć nad nami sporą przewagę!

Amandine przylgnęła mocniej do Bressona. Nagle oczy jej się zamgliły. Amandine kochała tanatonautów, wszystkich tanatonautów, wyłącznie tanatonautów. Sama osobowość facetów takich jak Félix Kerboz czy Jean Bresson w ogóle jej nie interesowała. Pasjonowała ją jedynie osoba pioniera i eksploratora śmierci. Dopóki sam nie zostanę tanatonautą, nawet nie podniesie na mnie wzroku. Miała własne porachunki ze śmiercią, toteż miłość zarezerwowała wyłącznie dla walecznych bojowników.

Podniecony czułym kontaktem z Amandine kaskader ogłosił:

– Jutro dotrę do poziomu „koma plus dwadzieścia minut".

– Pod warunkiem, że będziesz wystarczająco pewny siebie… – dorzucił Raoul.

Brytyjskie pismo zamieściło nowy rysunek. Dwa ptaszki wciąż dłubały w zębach krokodyla. „A co się stanie, jeśli wejdę zbyt głęboko w jego paszczę?", zapytał ptaszek o imieniu Jean. „Przejdziesz reinkarnację", odpowiedział ptak występujący w roli Billa. „Ależ nie, połknie mnie i przerobi na wielką kupę. – No właśnie, Jean. Na tym polega reinkarnacja!".

Rysunek dał mi wiele do myślenia. Wynik takiego pojedynku nie musiał przecież być aż tak bardzo smutny.

– Po co uczestniczyć za wszelką cenę w prowadzącej do śmierci rywalizacji? Skoro Graham jest taki mocny, należałoby go po prostu do nas zaprosić niezależnie od stosowanych przez niego środków. Czyż prezydent Lucinder nie wyraził pragnienia, żebyśmy podejmowali u siebie zagranicznych tanatonautów po to, by podzielili się z nami swoimi doświadczeniami?

Twarz Raoula rozjaśniła się w jednej chwili.

– Ależ to doskonały pomysł, Michael!

Tego wieczoru Jean zamiast mnie odprowadzał Amandine. Sam w mieszkaniu miotałem się przy komputerze, żeby opracować nowy wzór chemiczny boostera.

Wszyscy zorientowaliśmy się, że Anglicy mogą w ostatniej chwili wyprzedzić nas na ostatniej prostej. I rzeczywiście, nazajutrz dowiedzieliśmy się, że Bill Graham przekroczył Moch 1.

Poranne gazety donosiły, że dokonał tego wyczynu w nocy, w czasie gdy zastanawialiśmy się nad zaproszeniem go na nasz tanatodrom. Problem jednak w tym, że Bill Graham nie zdążył wyhamować na czas. Moch 1 wchłonął go.

108 – MITOLOGIA LUDÓW AFRYKI POŁUDNIOWEJ

W czasach gdy wszystkie zwierzęta były jeszcze istotami ludzkimi, żył sobie malutki zajączek, który bardzo płakał po śmierci mamy.

Żeby go pocieszyć, zjawił się Księżyc: „Nie martw się, twoja mama wróci. Popatrz tylko na mnie, pojawiam się i znikam, wszystkim wydaje się, że zginąłem, ale zawsze pojawiam się znowu. Tak samo będzie z twoją mamą".

Zajączek nie chciał mu jednak uwierzyć. Nawet zaczął się bić z Księżycem, żeby pozwolił mu wypłakać się w spokoju. Zadrapał go tak mocno, że do dziś Księżycowi pozostał ślad. Wtedy Księżyc rozgniewał się i rozszczepił mu wargę: „Skoro tak i skoro zając mi nie wierzy, nie będzie odradzał się tak jak ja i pozostanie martwy".

A zając, który byt tak naprawdę istotą ludzką, został zamieniony w zastraszone zwierzątko nadające się tylko do tego, by na nie polować. Nie wolno jednak jeść pewnej jego części, gdyż przypomina o tym, że niegdyś był istotą ludzką.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

109 – MOCH 1

Skoro Bill Graham znikł, wciąż pozostawaliśmy na czele światowej tanatonautyki. Za nami jednak uformował się już cały peleton, który chciał nas dogonić, a nawet przegonić.

Jean Bresson toczył bój z pierwszą barierą. O ile to, co znajdowało się za barierą, pozostawało nadal Terra incognita, o tyle na temat korony lejka wiedzieliśmy teraz znacznie więcej. Tanatonauci z całego świata podskubywali jego ścianki centymetr Po centymetrze niczym rozbiegane plemniki.

Londyńskie pismo satyryczne nadal przedstawiało pionierów śmierci jako małe ptaszki, które wydziobują resztki ze szczęki ziewającego krokodyla. „Chodźcie bliżej, moje małe, wciąż jestem głodny", taki podpis widniał pod trzecim rysunkiem, na którym przedstawiony był gad z rozdziawioną paszczą, łuskami pokrytymi krwią i kilkoma piórkami, które miały wyobrażać biednego Billa.

Niemniej Jean Bresson nie tracił z tego powodu spokoju. Podobnie jak Raoul uważał, że tylko pomalutku zdołamy przegryźć barierę komatyczną.

Ze względów reklamowych czy też z chęci wspomagania nauki prezydent Lucinder ufundował trofeum wraz ze sporą nagrodą, mianowicie puchar „Moch 1" i 500 000 franków dla mistrza, który pierwszy przekroczy tę barierę i powróci cały i zdrowy, żeby opowiedzieć o swojej podróży.

Sporo osób poczuło nagle powołanie.

Godzina „sportowców" wybiła. Byli to głównie młodzi ludzie przekonani o ograniczeniach i wręcz bezużyteczności oficjalnych tanatodromów, które uznawali za zbyt skostniałe. Proponowali, że wyruszą i powrócą według własnego uznania. W końcu jeżeli nagrodą miał być puchar, tanatonautyka upodabniała się do skoku o tyczce albo biegu przez płotki. Wkroczyliśmy zatem w coś, co nazwałbym fazą „akrobatyczną".

Różne kluby i firmy prywatne opracowywały własne pasy startowe, stosując boostery w oparciu o zdobyte przez nas doświadczenia. Pewien sprytny gość wpadł na pomysł założenia pisma pod tytułem „Mały Tanatonauta Ilustrowany", w którym udzielano różnych praktycznych rad i prezentowano najnowsze mapy kontynentu umarłych. Fani, dając drobne ogłoszenia, wymieniali się informacjami na temat tego, jak lepiej startować, sprzedawali skradzione w szpitalach fiolki z propofolem lub chlorkiem potasu, a nawet fotele dentystyczne.

Rzecz jasna oferowano również plakaty z najsłynniejszymi tanatonautami: Kerbozem, Grahamem i Bressonem.

Każdego dnia potwór pochłaniał porcję nieostrożnych „sportowców". Tanatonautyka nie była działaniem takim jak inne. Spaść można było tylko raz. Mówiliśmy o tym na różne sposoby w wywiadach prasowych, ale właśnie ryzyko pociągało najbardziej młodych ludzi.

Dla nich były to nieporównywalne z niczym emocje. Trochę jak w japońskiej sztuce walki iaido, gdzie dwóch walczących staje naprzeciw siebie, a zwycięża ten, który pierwszy zdąży błyskawicznie wyciągnąć miecz i rozpłata na pół czaszkę przeciwnika.

Wypadki wcale nie zniechęcały niedojrzałych pionierów, a sama nagroda przyciągała też wielu oszustów.

Odbieraliśmy całą masę telefonów.

Pewien człowiek utrzymywał, że przekroczył barierę Moch 1 i dostrzegł niebieski korytarz, który prowadził w kierunku białego światła. Kiedy jednak zaprosiliśmy go do nas i przepytaliśmy go, podając mu serum prawdy, przyznał, że wymyślił całą tę historię, by dostać nagrodę. Wielu innych żartownisiów próbowało symulować udany lot. Wśród najbardziej delirycznych opowieści, jakie otrzymaliśmy, był też opisany przypadek mężczyzny, który za barierą Moch 1 ujrzał swoją teściową, inny znowu ujrzał Jezusa Chrystusa bez brody, statek kosmiczny Apollo 13, połączenie z Trójkątem Bermudzkim, istoty pozaziemskie, a jeden nawet twierdził, że nie widział zupełnie nic. Ten ostatni strasznie nas rozbawił. „Za śmiercią nie ma… nic!" mówił. „A co to jest «nic»? – No, nic to nic", odpowiedział z oburzeniem…

Podczas tych prób straciło też życie wielu porządnych ludzi.

Natomiast Jean Bresson, nie robiąc wokół siebie szumu, posuwał się do przodu sekunda za sekundą, milimetr po milimetrze. Był teraz na poziomie „koma plus dwadzieścia minut i jedna sekunda".

Odloty w jego wykonaniu były coraz lepsze. Jego serce stopniowo zwalniało i opracowałem znacznie łagodniejszą formułę boostera, co pozwalało na zwiększenie działania woli (udało się to dzięki nowemu produktowi o nazwie vecuronium; nie chcę was jednak nudzić zanadto wzorami chemicznymi, zapamiętajcie tylko, że vecuronium 0,01 mg na kilogram jest naprawdę czymś niezłym).

– Dzisiaj spróbuję przekroczyć barierę Moch 1 – oświadczył z powagą Jean Bresson, zasiadając po raz nie wiadomo który na fotelu startowym.

– Nie, nie, nie rób tego! – powiedziała Amandine, która już nie kryła się ze swoim uczuciem do młodego kaskadera.

Chwyciła go mocno za rękę. Całowali się długo. Wziął ją w ramiona.

– Nie bój się. Dobrze się do tego przygotowałem, znam swoje możliwości i teraz wiem, że może mi się udać.

Jego głos był spokojny i zdecydowany. Nic w jego zachowaniu nie zdradzało najmniejszego choćby wahania. Tej nocy kochali się bardzo głośno z Amandine, a rankiem wydawał się w znakomitej formie.

Sam wbił sobie igłę w żyłę i kontrolował monitory tak jak pilot, który w kokpicie przed startem sprawdza wszystkie urządzenia.

– Poczekaj – powiedziałem – skoro mówisz, że ci się uda, a sądzę, że ci się uda, musimy koniecznie ściągnąć tu prasę.

Jean Bresson przez chwilę się zastanawiał. Obojętne były mu flesze, reflektory i sława. Sam zobaczył, do czego te miraże doprowadziły biednego Féliksa. A jednak był świadomy tego, że bez reklamy nasze środki topnieją i tak czy inaczej, w imię przyszłości tanatonautyki, trzeba zapewnić sobie jak największą liczbę świadków.

Wyciągnął więc igły i czekał.

O ósmej wieczorem wysłannicy zagranicznych gazet wypełniali pomieszczenie startowe na szóstym piętrze. Zainstalowaliśmy barierki między tronem startowym a strefą dla „zwiedzających", gdzie ustawiliśmy dla wygody naszych gości fotele kinowe. Niektórzy pojawili się zapewne tylko po to, żeby na żywo być świadkami śmierci tanatonauty.

W ciągu sekundy ktoś tutaj miał porzucić cielesną powłokę i być może nigdy już do niej nie powrócić. Na sali zapanowało duże podniecenie. Od zarania dziejów śmierć zawsze fascynowała ludzi.

Rozpoznałem bardzo poruszonego prezentera stacji RTV1, tego samego, który prowadził wieczór w Pałacu Kongresowym, oraz znacznie spokojniejszego od niego dziennikarza Villaina reprezentującego „Małego Tanatonautę Ilustrowanego".

Raoul, Jean i ja ubraliśmy się odświętnie – w smokingi. Razem z Amandine posprzątaliśmy bardzo porządnie tanatodrom, który zaczynał już wyglądać jak zapuszczony garaż.

Jean Bresson, który już zasiadł na tronie, wydawał się bardzo skoncentrowany. Emanowała z niego siła, pewność siebie i determinacja. Rozpostarto nad nim mapę Ostatecznego Kontynentu, a on długo się w nią wpatrywał, tak jakby chciał lepiej zapamiętać swój cel, Moch 1. Przekroczyć Moch 1. Zacisnął zęby.

– Moch 1, przebiję cię – wymknęło mu się z ust.

Odetchnął jeszcze głęboko kilka razy.

Ustawił swój licznik na „koma plus dwadzieścia pięć minut", potem usiadł w fotelu dentystycznym i wciąż z wielkim spokojem wbił sobie igłę w zgięcie łokcia.

Wszystkie kamery zostały włączone, a reporterzy komentowali wydarzenia szeptem, żeby nie przeszkadzać Jeanowi Bressonowi w koncentracji.

– A więc, proszę państwa, Jean Bresson spróbuje dokonać rzeczy niemożliwej, mianowicie postara się przekroczyć pierwszą barierę komatyczną. Jeżeli mu się powiedzie, otrzyma puchar, a do tego nagrodę w wysokości pięciuset tysięcy franków. Od kilku już dni nasz atleta przygotowywał się do tej próby i widzimy, jak bardzo jest skoncentrowany…

OK, ready – powiedział Jean oschłym tonem.

Sprawdziliśmy po raz ostatni wszystkie monitory kontrolne.

Ready, jak dla mnie – powiedziałem.

– Gotowa – rzuciła Amandine.

– Gotowy – rzekł Raoul.

Wyciągnął w górę kciuk jak lotnik przygotowany do startu.

– Prosto przed siebie, wciąż prosto w nieznane – szepnął do siebie Raoul.

Jean Bresson powoli odliczał:

– Sześć… pięć (zamknięcie powiek)… cztery… trzy (odchylenie głowy do tyłu)… dwa (zaciśnięcie pięści)… jeden. Start!

Zacisnęliśmy kciuki. Powodzenia, Jean. Cholera! pomyślałem, ten farciarz wreszcie odkryje, co się kryje za granicą śmierci. Pozna największą ze wszystkich tajemnic. Wielką tajemnicę, której każdy z nas będzie musiał stawić czoło. Odkryje ją i powie: „Śmierć to jest coś takiego" albo może: „Śmierć to tylko coś takiego". Szczęściarz z niego. Amandine pożera go oczami. Szczęściarz. Może powinienem był wyruszyć zamiast niego? Tak. Powinienem był… Tak pomyślałem, a tymczasem kamery pracowały na okrągło, by nie uronić ani milisekundy z tego spektaklu.

110 – KARTOTEKA POLICYJNA

Nazwisko: Bresson

Imię: Jean

Włosy: ciemne

Wzrost: 178 cm

Znaki szczególne: brak

Uwagi: pionier tanatonautyki

Słabe strony: brak

111 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Odkąd droga została przetarta przez Féliksa Kerboza, loty w kierunku krainy umarłych kontynuowane były bez przerwy. Procent niepowodzeń spadł do nieistotnego poziomu, gdyż droga prowadząca w zaświaty była teraz bezpośrednia i pewna.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy 2. rok

112 – PO PRZEKROCZENIU BARIERY MOCH 1

Oczekiwanie.

Spojrzałem na zegarek: Jean odleciał dwadzieścia minut i czterdzieści pięć sekund temu. Teraz musi już tam być i przyglądać się temu, co się dzieje za Moch 1. Udało mu się. Pokonał barierę i zbiera teraz zupełnie nowe informacje. Widzi, wie, odkrywa. Niecierpliwie czekaliśmy na jego powrót i opowieść o tym, co zobaczył. Kim lub czym jest śmierć?

Koma plus dwadzieścia jeden minut. Wciąż tam był, jego pępowina nie zerwała się i Jean był wciąż do odzyskania. Wspaniale.

Koma plus dwadzieścia jeden minut i piętnaście sekund. Musi teraz upajać się cudowną wiedzą. Szczęśliwy z niego gość.

Koma plus dwadzieścia jeden minut i szesnaście sekund.

Jego ziemskim ciałem wstrząsnęły nagle drgawki. Pewnie mimowolny nerwowy odruch.

Koma plus dwadzieścia cztery minuty i trzydzieści sześć sekund. Drgawki powtarzały się coraz częściej. Tak jakby całe ciało było wstrząsane wyładowaniami elektrycznymi. Na twarzy pojawił się grymas, wyglądało na to, że odczuwa potworny ból.

– Budzi się? – zapytał jeden z dziennikarzy.

Elektrokardiograf wskazywał, że tanatonauta wciąż tam jeszcze jest. Pokonał pierwszy mur śmierci. Czynność jego mózgu wzrosła, gdy jednocześnie akcja serca wciąż pozostawała na minimalnym poziomie.

Musiał być zaskoczony po odkryciu tak wielu tajemnic. Z pewnością bowiem przeszedł przez te wrota. Z pewnością już wszystko zrozumiał. Kto wie, być może nawet zdychał teraz z rozkoszy, że wie, kim jest Wielka Kostucha. A o śmierci wiedział już na pewno wszystko. Czy był zaskoczony, odkrywając tajemnicę?

Koma plus dwadzieścia cztery minuty i czterdzieści dwie sekundy. Podrygiwał teraz i robił grymasy, jakby śnił jakiś koszmar. Ręce zacisnęły się na poręczach fotela. Spod podwiniętych rękawów smokingu na przedramieniu widać było gęsią skórkę.

Wykonywał szybkie nerwowe gesty. Tak jakby walczył z jakimś groźnym smokiem. Pokrzykiwał, z ust ciekła mu ślina, bił na oślep pięściami, poruszał biodrami. Całe szczęście, że pasy bezpieczeństwa unieruchomiły go w fotelu, inaczej bowiem przy całej tej gestykulacji dawno spadłby już na podłogę, odłączając przy okazji rurki i kable, którymi powiązany był z ziemią.

Dziennikarze przyglądali się tej scenie, nie kryjąc zdziwienia. Wszyscy się domyślali, że rozdziewiczenie kontynentu umarłych jest z całą pewnością czymś ryzykownym, ale teraz wydawało się, że tanatonauta walczy z potwornymi wręcz zjawiskami. Na jego twarzy malowało się straszne przerażenie.

Koma plus dwadzieścia cztery minuty i pięćdziesiąt dwie sekundy. Teraz miotał się jakby nieco mniej. Wszyscy cofnęliśmy się, żeby nie dotknąć jego rąk. Nie podobało mi się takie pobudzenie. Raoul przygryzł dolną wargę. Amandine ściągnęła usta i przymrużyła oczy.

Popędziłem w stronę aparatury kontrolnej.

Koma plus dwadzieścia cztery minuty i pięćdziesiąt sześć sekund. Elektrokardiograf przeobraził się teraz w sejsmograf rejestrujący wybuch wulkanu. W jednej chwili zrozumiałem, że Jean Bresson zaraz umrze, jeśli pozostaniemy bezczynni. Kontrolne lampki migały. Urządzenia rzęziły. Ale licznik elektryczny włączył się i silny ładunek sprawił, że Bresson ponownie powrócił do swojego ciała. Kolejne konwulsje, a po chwili wszystko wróciło do normy. Elektroencefalogram zwolnił. Lampki świetlne zgasły, urządzenia się uspokoiły.

Bresson był uratowany. Odzyskaliśmy go i powrócił znowu do żywych. Był niczym istota zawieszona gdzieś nad przepaścią, którą udało nam się wciągnąć jednym ruchem z powrotem na skalną półkę. Linka zabezpieczająca, a właściwie jego ektoplazmiczna pępowina, na szczęście okazała się solidna.

Przeszedł zatem przez mur przeznaczenia.

Powoli i ostrożnie zbliżyliśmy się do niego.

– Udało się! – wrzeszczał za nami dziennikarz z RTV1, który wykorzystał czas oczekiwania na przygotowanie reportażu. – Tylko w naszej telewizji, w stacji, która zawsze pokazuje najwięcej, mogli państwo być świadkami startu i lądowania pierwszego tanatonauty, któremu dane było pokonać barierę Moch 1. Na żywo uczestniczyli państwo w historycznej chwili, której niewiarygodny opis zaraz po przebudzeniu przekaże nam Jean Bresson.

Tętno w normie. Czynności układu nerwowego prawie normalne. Temperatura w normie. Aktywność elektryczna mózgu w normie.

Jean Bresson otworzył najpierw jedno oko, potem drugie.

Nic na jego twarzy nie świadczyło o normalnym stanie, który wskazywały monitory. Gdzie podział się legendarny już spokój kaskadera? Jego nozdrza poruszały się szybko i nerwowo, czoło zlane było potem, na twarzy widać było tylko przerażenie. Jednym szarpnięciem odpiął pas bezpieczeństwa i przyjrzał nam się, jakbyśmy byli dla niego zupełnie obcymi ludźmi.

Pierwszy opanował się Raoul.

– Wszystko w porządku?

Bresson drżał na całym ciele. Wcale nie było w porządku.

– Przekroczyłem Moch 1…

Sala wypełniła się oklaskami, które ucichły bardzo szybko na widok spanikowanego człowieka kręcącego się wokół własnej osi.

– Przekroczyłem barierę Moch 1… – mówił dalej. – Ale to co ujrzałem potem, jest… przerażające!

Owacje ucichły. Zaległa całkowita cisza. Jean odepchnął nas, chcąc jak najszybciej dostać się do mikrofonu. Kiedy wziął go w ręce, zaskowyczał:

– Nie… nie… nie trzeba umierać. Tam, w górze, za pierwszym murem, jest potwornie, potwornie. Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak bardzo potwornie. Błagam was wszystkich, błagam: nie umierajcie!

113 – POEZJA WŁOSKA

„Cerber, zwierz dziki o potrójnym pysku,

Warczy i szczeka, i jak pies się dąsa

Na lud w okropnym pławiony bagnisku.

Wzrok toczy krwawy, czarne kudły wstrząsa,

Kłąb ma wydęty i szponiaste ręce;

Drze pazurami i targa, i kąsa.

Od deszczu, jak psi, w ciągłej wyją męce;

Jeden bok drugim ciągle zasłaniają;

Prędko się zwijać muszą potępieńce!

Gdy nas gad duży ujrzał między zgrają,

Paszczękę rozwarł i zęby wyszczerzył;

Wszystkie w nim mięśnie jednym dreszczem drgają". [10]

Dante Alighieri, „Boska komedia, Piekło, Pieśń VI"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

114 – O JEDEN KROK ZA DALEKO

Nie warto nawet dodawać, że ten dziwny „sukces" mocno ochłodził naszą tanatonautyczną działalność.

Jean, wciąż ogarnięty przerażeniem, wyjaśnił dziennikarzom, że za pierwszą barierą rozciąga się kraina najczystszej trwogi. Totalne przerażenie.

– Czy to jest piekło? – zapytał któryś z dziennikarzy.

– Nie, piekło musi być znacznie milsze – odpowiedział z rozpaczliwym cynizmem.

Zgodnie z zapowiedzią prezydent Lucinder zorganizował małe przyjęcie, żeby wręczyć Jeanowi puchar oraz nagrodę w wysokości 500 000 franków, lecz Jean nie zjawił się, by je odebrać.

Wszędzie pojawiły się wywiady, w których, rzucał na nas oszczerstwa. Nazywał nas „ptakami nieszczęścia". Mówił, że trzeba zaprzestać eksploracji kontynentu umarłych i że poszliśmy o jeden krok za daleko. Radził wszystkim, żeby nigdy nie umierali.

Przyznawał, że jest przerażony na myśl, że będzie musiał powrócić tam któregoś dnia.

– Wiem, czym jest śmierć, i nic nie przeraża mnie bardziej niż to, że trzeba umrzeć. Ha! Gdybym tylko mógł tego uniknąć.

Zamknął się w małym domku, który przerobił na bunkier. Nie chciał już nikogo widzieć.

Od tej pory zawsze miał na sobie kamizelkę kuloodporną. Dwa razy w tygodniu zjawiał się, tak na wszelki wypadek, u lekarza. Żeby uniknąć wszelkich chorób przenoszonych drogą płciową, przestał się interesować kobietami. Ponieważ zgony spowodowane wypadkami na drogach zdarzały się bardzo często, zostawił swój samochód na jakimś niezabudowanym terenie. Obawiając się katastrofy lotniczej, zrezygnował z wszelkich zagranicznych konferencji.

Amandine daremnie dobijała się do obitych grubą blachą drzwi. Kiedy Raoul błagał go przez telefon o przekazanie kilku choćby wskazówek, które można by nanieść na mapę, rzucił: „Jest ciemno, bardzo ciemno i potwornie się tam cierpi" – a potem rzucił słuchawką.

Cała ta historia wywołała bardzo przykre konsekwencje. Do tej pory bowiem opinia publiczna pasjonowała się podbojem zaświatów, dlatego że wszyscy mieli nadzieję, iż odkryjemy krainę wiecznej szczęśliwości. Nie na darmo Lucinder i Razorbak nadali naszemu projektowi, już na samym początku, nazwę „Raj". Rodzaj ludzki był przekonany, że za niebieskim korytarzem ekstazy odnajdziemy światło mądrości. Skoro jednak cudowny korytarz prowadził tylko do cierpienia…

Przepełnione rozpaczą wypowiedzi Bressona bardzo szybko wywarły wiadomy skutek. Niepokój ogarnął wszystkich. Lekarze nie nadążali ze szczepieniami. Sprzedaż broni nieprawdopodobnie wzrosła. Tanatodromy świeciły pustką.

Przedtem śmierć oznaczała dla niektórych zwykłe zakończenie życia, coś w rodzaju wygaszenia świateł. Dla innych była obietnicą nadziei. Teraz natomiast wszyscy zdawali sobie sprawę, że to ostateczna kara. Egzystencja stała się ulotnym rajem, za który pewnego dnia przyjdzie nam słono zapłacić.

Życie było więc świętem, a dalej były tylko ciemności! To ci dopiero sukces, cały ten wyczyn Bressona! Nasze doświadczenia potwierdziły jedynie dwie okrutne prawdy, które wbijał mi do głowy ojciec: „Śmierć jest najpotworniejszą z rzeczy" oraz: „W tych sprawach się nie żartuje"…

115 – MITOLOGIA MEZOPOTAMII

„Wszystkie kraje przeszedłem, trudne góry pokonałem, przez morza wszelakie się przeprawiłem, nie syciłem snem słodkim oblicza, dręczyłem się czuwaniem, ciało swe smutkiem napełniałem". [11]

Epos o Gilgameszu

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

116 – TANATOFOBIA

Po aferze z Bressonem nastał czas długiego powszechnego marazmu. Wszyscy bali się śmierci i nieopisanych koszmarów, o których mówił Jean.

Jednakże znaleźli się nowi tanatonauci chętni do pokonania muru. Ale ich świadectwa nie były pocieszające. Niektórzy mówili o spotkaniu z Wielką Kostuchą, ze szkieletem uzbrojonym w kosę, który świstał bronią, przecinając pępowiny wszystkich nierozważnych, którzy zapędzili się za daleko.

Pewien tanatonauta afrykański, marabut, opowiedział, że udało mu się umknąć przed ziejącym ogniem gigantycznym wężem. Islandzki szaman twierdził z kolei, że wpadł na chichoczącego smoka z zakrwawionymi zębami.

– Co ciekawe, wyobrażenie śmierci zmienia się w zależności od kultury – tylko tyle wymamrotał Raoul, udając, że jest pochłonięty obliczeniami przy użyciu kompasu.

Wiedziałem jednak, że ta uwaga wcale go nie uspokaja.

Świadectwa przekazywane przez kolejnych tanatonautów były coraz bardziej przerażające. Mówiono o setkach gigantycznych pająków, które pluły zatrutym jadem, o latających szczurach z długimi ostrymi siekaczami. Dokładnie jak w powieściach grozy Lovecrafta. Przybywało wciąż coraz bardziej zwariowanych opisów kolejnych potworów.

Pewien portugalski tanatonauta zaraz po lądowaniu, będąc jeszcze w stanie oszołomienia, opowiedział o spotkaniu z nietoperzem, którego głowę zdobił wieniec z ludzkich czaszek. Relacje stawały się z każdym dniem coraz bardziej przerażające.

Ja też zacząłem bać się śmierci. Zawładnęło mną coś, co należałoby nazwać panującą powszechnie „tanatofobią". Pismo „Mały Tanatonauta Ilustrowany", pełne hiperrealistycznych wyobrażeń, nadawało wszystkiemu jeszcze bardziej krwawy i odrażający wymiar. Śmierć tak naprawdę oznaczała, że umiera się ze strachu po raz drugi już po zgonie! Gdzie w takim razie podział się ten z trudem wypracowany wieczny odpoczynek, skoro trzeba było zaraz po śmierci stawić czoło wszystkim tym potworom, które schowały się za Moch 1? Jeśli bowiem wierzyć świadectwom zagranicznych tanatonautów, wydawało się, że za barierą Moch 1 one tylko na nas czekają, jakkolwiek je nazywamy: Diabłem z kopytami, mglistym Cthulhu, oślizłym Stnokiem, gorejącym Gryfem, chichoczącą Chimerą, Inkubem, Sukubem, Minotaurem, Pożeraczem Dusz.

Śmierć jest pułapką. Światło przyciąga nas, a demony wyłaniają się już za pierwszą z zasłon.

Nie warto chyba nawet wspominać o tym, że z dnia na dzień niesamowicie spadła liczba samobójstw. Wszystkie dyscypliny sportowe uznawane za niebezpieczne – rajdy samochodowe, boks, spadochroniarstwo, wyścigi konne z przeszkodami, skoki narciarskie lub skoki na linie – cieszyły się coraz mniejszym powodzeniem wśród coraz mniej licznych amatorów mocnych wrażeń. Dilerzy nie byli w stanie upłynnić towaru. Sprzedawcy papierosów zamykali trafiki, za to apteki prosperowały znakomicie.

Dla większego bezpieczeństwa zmniejszono napięcie w gniazdkach elektrycznych.

Na wielu balkonach założono kraty. Na dachach zainstalowano niezliczone piorunochrony. Styliści wprowadzili na rynek ubrania, które przeobrażały ludzi w pajace, za to chroniły niezwykle skutecznie w razie upadku. Wzdłuż urwisk w Bretanii wszędzie zainstalowano barierki.

W laboratorium Raoul, usiłujący zachować spokój w całym tym zamieszaniu, za pierwszą barierą narysował na mapie ciemny korytarz, nad którym umieścił znak zapytania.

– Co może być za tym murem, że tak strasznie przeraziło Bressona i pozostałych?

Z braku choćby jednego tanatonauty ochotnika nasze eksperymenty musiały na razie zostać zawieszone. Spotykaliśmy się regularnie na cmentarzu Père-Lachaise, by odetchnąć świeżym powietrzem i wspólnie się zastanowić.

– A co o tym myśli Lucinder? – zapytała Amandine.

– Powtarza tylko bez przerwy: „A jeśli Bresson ma rację?" – odpowiedział Raoul. – On wpadł w zachwyt na widok zaświatów, ale widział je tylko z daleka. Teraz mówi, że z bliska może to być znacznie mniej interesujące.

– Ale wszyscy ci ludzie, którzy latali wokół niego, wydawali się niecierpliwie czekać na moment, żeby się tam znaleźć – zauważyłem.

– Ułuda! Dopiero gdy jesteśmy bardzo blisko, nagle rozumiemy, że nigdy nie powinniśmy byli się tam zjawić. Lucinder wcale nie jest przekonany, że śmierć jest czymś przyjemnym.

Amandine, Raoul i ja byliśmy w rozterce. Zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby odsłonić potworność, która powinna była pozostać na zawsze niepoznana.

Wszystkie nasze uczynki, dobre czy złe, prowadziły nas do tej ohydy. Być może było to owo nieuchronne piekło, ogród zoologiczny pełen wijących się węży i chichoczących wampirów, który wszystkie religie świata starają się ukryć przed ludźmi?

Jakąż to puszkę Pandory otworzyliśmy? Jakie złowrogie siły uwolniliśmy przez naszą niezdrową ciekawość? Chcieliśmy poznać tajemnicę śmierci… a ona dała nam niezłą lekcję.

– Lucinder chce ze wszystkiego zrezygnować – powiedział Raoul. – Myśli nawet o złożeniu dymisji. Wolałby teraz, żeby podręczniki do historii nie wspominały raczej o tych posępnych wycieczkach w zaświaty.

– A ty?

Raoul czuł się równie wygodnie na płycie grobowca jak na kanapie. Oparł się o stelę.

– To byłoby zbyt proste, gdybyśmy zrezygnowali przy pierwszej pojawiającej się przeszkodzie. Lądując w Afryce, Australii czy Indonezji, pierwsi odkrywcy musieli walczyć z ludożercami, przedzierać się przez lasy pełne śmiercionośnych skorpionów i innych nieznanych dzikich zwierząt. A jednak nie cofnęli się. W każdej wyprawie jest jakiś element ryzyka. Nie wyrusza się przecież po to, żeby pospacerować sobie po ogrodzie pełnym róż i huśtawek dla dzieci. Synonimem przygody jest niebezpieczeństwo!

Niezwykle płodny umysł Raoula sam wypracował sobie racje, dla których warto było wytrwać. Wcale nie zamierzał rezygnować z tanatonautyki. Zaczął żywo gestykulować, a jego ręce przypominały fruwające ptaki.

– Opisy tego, co jest za Moch 1, wcale się ze sobą nie pokrywają, a to, że wszystkie świadectwa są negatywne, niewiele właściwie oznacza. Jean Bresson pozostaje dosyć mętny. On, który przyzwyczaił nas do poważnego metodycznego podejścia, rzucał tylko przymiotnikami: potworne, okropne, odrażające… A jedyną precyzyjną informacją było to, że wszystko jest czarne!

– Wniosek?

Zapalił tego swojego biddie, podniósł się, rozprostował długie nogi i wypuścił dym eukaliptusowy.

– Wniosek: nie możemy pozwolić na to, żeby kilku cykorów zmusiło nas do przerwania prac.

– Jean nie jest tchórzem i nie potrafi kłamać – oświadczyła lojalna jak zawsze Amandine.

– Może zmysły go oszukały – zauważył Raoul. – A być może po fazie oczarowania następuje inna faza, tym razem odrazy… Ja też myślę, że on jest szczery, ale niepokoją mnie te wszystkie różniące się między sobą opisy. Tak jakby po przekroczeniu pierwszej bariery zaświaty niejako indywidualizowały się. Pamiętasz „Egipską Księgę Umarłych", Michael? Napisano w niej, że zmarły musi stoczyć walkę z potworami, ale jeśli uda mu się je pokonać, będzie mógł spokojnie iść dalej swoją drogą. Coś w rodzaju inicjacji, z czym Jean, jak się wydaje, nie potrafił sobie poradzić! Stąd te jego trochę zbyt proste wnioski, że wszystko, co znajduje się za Moch 1, jest okropieństwem.

Przyjrzałem się Amandine. Jej wzrok był moim rajem, a ciemnoniebieskie oczy moją daleką podróżą. Po co szukać gdzieś dalej? Ukryła teraz jednak porażające mnie spojrzenie za grubymi ciemnymi okularami.

– Co dalej robimy, Raoul?

– Cóż, ograniczymy teraz trochę naszą działalność i przeczekamy. Nowa wiadomość wymazuje starą. Ludzie zapomną o tanatofobii. A my będziemy kontynuować dzieło z miłości do wiedzy!

Tymczasem Lucinder uchylił – własną zresztą – ustawę, która zakazywała podtrzymywania za wszelką cenę przy życiu osób śmiertelnie chorych. Nikt nie chciał już ryzykować odłączenia pacjenta, żeby wysyłać go nie wiadomo gdzie. Przed udaniem się na blok operacyjny pacjenci zostawiali czeki na spore kwoty, by zapewnić sobie utrzymanie przy życiu nawet jako warzywa, gdyby zabieg się nie powiódł.

Amandine nigdy więcej nie zobaczyła Jeana Bressona. Zresztą nikt więcej go nie ujrzał. W końcu zainkasował premię od Lucindera, którą wykorzystał na zbudowanie schronu przeciwatomowego. Ukrył się tam między półkami wypełnionymi konserwami i zapasem wody mineralnej i nigdy więcej o nim nie usłyszano.

117 – NAUCZANIE JOGI

Cztery wewnętrzne zachowania stanowią o ignorancji i cierpieniu ludzi:

Poczucie indywidualizmu. Wobec sukcesu: „Jestem inteligentny". Wobec niepowodzenia: „Nigdy mi się to nie uda".

Przywiązanie do przyjemności: ustawiczne poszukiwanie zadowolenia jako jedyny cel.

Znajdowanie przyjemności w pogrążaniu się w depresji: zadręczanie się przykrymi wspomnieniami, co skłania do szukania zemsty i sprzeciwu wobec otoczenia.

Lęk przed śmiercią: chorobliwa potrzeba czepiania się życia jako dowód indywidualizmu. Należy zgodzić się żyć aż do śmierci, korzystając z życia po to, żeby lepiej rozwijać swoją osobę.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

118 – STEFANIA

Tanatofobia trwała mniej więcej sześć miesięcy. Sześć miesięcy wymuszonej bezczynności, dyskusji i roztrząsania różnych kwestii w tajskiej restauracji pana Lamberta, wałęsania się po cmentarzu Père-Lachaise i gromadzącego się w tanatodromie kurzu. W naszym penthousie wybujałe rośliny zakryły fortepian.

Prawie nie widywaliśmy się już z Lucinderem. Nawet jego pies Wercyngetoryks był osowiały. Amandine zajęła się gotowaniem i starała się nas jakoś pocieszyć, przygotowując bardzo mocno przyprawione dania. Graliśmy w karty. Nie w brydża, bo nikt nie chciał robić za… stojącego nad grobem „dziadka".

Iskierka nadziei, której tak niecierpliwie wyglądał Raoul, nadeszła z najmniej spodziewanej strony. Nie ze Stanów Zjednoczonych, gdzie jak wiedzieliśmy, NASA podjęła supertajne badania, ani z Wielkiej Brytanii, gdzie Bill Graham pozostawił przecież po sobie wyznawców gotowych podążać jego śladami. Nasze zbawienie nadeszło z Włoch.

Dotarły do nas wieści, że w Padwie funkcjonuje bardzo dobrze działający tanatodrom, lecz sądziliśmy, że tak jak i u nas, zawieszono na nim wszelką działalność. Tymczasem o ile Włosi postanowili trochę odczekać z realizacją swojego programu, o tyle nie zarzucili jednak całkowicie odlotów. W dniu 27 kwietnia ogłosili, że im również udało się wysłać kogoś poza pierwszą barierę komatyczną i że ich tanatonauta powrócił do swojej cielesnej powłoki, przywożąc znacznie bardziej pocieszające wieści niż te, które przekazał nam Jean Bresson.

Paradoksalnie dziennikarze, którzy natychmiast zawierzyli przerażającym opowieściom Jeana Bressona, teraz okazywali sceptycyzm wobec radosnych i optymistycznych deklaracji Włochów.

Włoski tanatonauta okazał się tanatonautką.

Nazywała się Stefania Chichelli.

Raoul przeanalizował dokładnie jej portret opisany na pierwszej stronie „Corriere della Sera". Młoda uśmiechnięta kobieta wyjaśniała w zamieszczonym tam artykule, że przekroczywszy Moch 1, odkryła rozległą, mroczną i ciemną strefę, gdzie musiała stoczyć walkę z wyjątkowo agresywnie zachowującymi się wobec niej bańkami wspomnień. Jej koledzy, mocno zaskoczeni, poprosili, by opowiedziała o swoich wrażeniach raz jeszcze, tym razem z zastosowaniem serum prawdy, ale okazało się, że jej opowiadanie brzmi dokładnie tak samo.

– A więc ona nie kłamie – powiedziałem.

– Oczywiście, że nie! – podskoczył nerwowo Raoul. – To co opowiada, jest jak najbardziej spójne.

Zamyśliłem się.

– Bresson został po prostu skonfrontowany ze swoją przeszłością i odkrył, że jest tak przerażająca, iż nie był w stanie tego znieść.

Amandine wiedziała, że nasz tanatonauta nigdy nie został poddany psychoanalizie. Czasami wydawało się jej, że tego potrzebuje, gdyż tak niewiele mówił o swojej przeszłości. Postanowiliśmy zgłębić nieco tę kwestię i odkryliśmy, że faktycznie Jean miał wyjątkowo traumatyczne dzieciństwo. Ukrywał je pod płaszczem milczenia, ale wszystkie te zabezpieczenia nie wytrzymały w momencie przekraczania bariery Moch 1. Nagle powróciło tak wiele potwornych wspomnień, że nie był w stanie poradzić sobie z tym wstrząsem.

Amandine pragnęła go pocieszyć, lecz Bresson raz na zawsze zrezygnował z kontaktu ze światem. Nie odpowiadał na powtarzane wielokrotnie bębnienie do wrót jego fortecy, a także wyłączył na dobre telefon.

Bardzo zaintrygowani zaprosiliśmy Włoszkę do Paryża, żeby wręczyć jej order Tanatonautycznej Legii Honorowej ufundowany przez Lucindera. Ceremonia odbyła się bez tłumów i fanfar. Woleliśmy, przynajmniej na razie, nie wywoływać zbyt dużego szumu w mediach.

Stefania Chichelli była niską otyłą kobietą o okrągłej twarzy. Długie ondulowane włosy opadały jej aż do dołu pleców. Wydawało się, że dżinsy i bluzka zaraz pękną, ale jej okrągłym policzkom i dziecinnemu uśmiechowi nie brakowało uroku.

Już na lotnisku uściskała nas tak mocno, jakby chciała tym samym dać nam do zrozumienia, że należymy do jednej wielkiej rodziny, do rodziny „tanatonautów, którym niestraszna jest śmierć". A po chwili wybuchła głośnym, szalonym i zaskakującym śmiechem.

Zaprowadziliśmy ją do tajskiej restauracji. Czekając na dalszy rozwój wypadków, Lucinder wolał na razie się nie pojawiać.

Ponieważ Stefania mieszkała kiedyś przez kilka lat w Montpellier, mówiła świetnie po francusku z ledwie dostrzegalnym uroczym zaalpejskim akcentem. Zdecydowała się na talerz makaronu z grzybami shiitake. Mówiąc z pełnymi ustami, przetykała zdania gromkim śmiechem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby Raoul poświęcał komuś aż tyle uwagi.

Słuchając jej i zapomniawszy o swoim talerzu, po prostu pożerał ją wzrokiem.

Stefania podsumowała. Za pierwszą granicą rozciąga się mroczna nieprzyjazna strefa, gdzie nie należało się zatrzymywać zbyt długo. Bańki ze wspomnieniami osaczają tam niczym diabły i starają się odwieść od pięknego światła. Ponieważ jednak Stefania wyruszyła w tę podróż z silnym postanowieniem powrotu, nie dała się zwieść ani cudownemu światłu, ani demonom przeszłości.

Jak zawsze zainteresowany stroną techniczną odlotu, zapytałem ją, jakie środki stosuje do startu.

– Tybetańska medytacja, a do tego lekkie boostery na bazie chlorku potasu. Nie mam zamiaru uszkodzić sobie wątroby!

– Tybetańska medytacja! – wykrzyknął Raoul.

O mało się nie udławił, odwróciwszy się, dyskretnie wypluł do ręki trzy żółtawe pędy młodego bambusa i zapytał:

– Czy pani jest… mistyczką?

– No jasne, że tak – parsknęła śmiechem tanatonautka. – Podążanie ku śmierci stanowi akt głęboko religijny, a w każdym razie duchowy. Owszem, toksyczny preparat pozwala wystartować, ale jak podążać dalej, jeśli naszej duszy nie narzucimy dyscypliny? Jak prawidłowo odlecieć bez wiary w Boga?

Zamurowało nas całkowicie. Do tej pory udawało nam się nie mieszać religii do naukowych eksperymentów. Raoul i ja interesowaliśmy się rzecz jasna dawnymi mitologiami oraz wierzeniami z różnych zakątków świata, lecz w praktyce woleliśmy unikać wszelkiego rodzaju przesądów, jakiekolwiek było ich pochodzenie.

Zresztą Raoul zasadniczo był ateistą. Chełpił się tym, twierdząc, że ateizm jest jedyną możliwą postawą dla nowoczesnego człowieka, który pragnie zachować w pełni naukowe podejście. Dla niego sceptycyzm stanowił postęp w stosunku do mistycyzmu. Ponieważ istnienie Boga nie zostało wykazane, wobec tego Bóg nie istnieje.

Ja natomiast byłem raczej agnostykiem i przyznawałem się do swojej ignorancji. Nawet ateizm jawił mi się jako zachowanie religijne. Stwierdzenie, że Bóg nie istnieje, oznaczało, że i tak wypowiada się w tej materii jakąś opinię. A ja nigdy nie miałem w sobie tyle pychy. Gdyby jakiś bóg raczył objawić się nam, nędznym ziemskim kreaturom, zapewne zmieniłbym nastawienie. Na razie wolałem poczekać.

Agnostycyzm pokrywał się z moją wizją świata, która była przede wszystkim jednym wielkim znakiem zapytania. O ile bowiem nie miałem żadnego wyrobionego zdania na temat Boga, o tyle nie miałem też bardziej sprecyzowanej opinii na temat świata i ludzkości. Nigdy dobrze nie rozumiałem ludzi z mojego otoczenia, a to co mi się przydarzało, zawsze wydawało mi się dziełem przypadku. Miałem jednak wielokrotnie wrażenie, że natura jest obdarzona własną, przerastającą mnie inteligencją.

Raoul zarzucał teraz Stefanię pytaniami.

– To znaczy, kim pani jest?

– Tybetańską buddystką! A co, przeszkadza to panu?

– Nie, nie, skądże znowu! – przepraszał, starając się nie zdenerwować naszej pulchnej bratniej duszy. – Przeciwnie, pasjonuję się tybetańską mitologią. Tylko nie sądziłem, że istnieją tybetańscy buddyści tacy jak… no, jak pani!

– A ja nic nie wiem na temat tybetańskich buddystów. Jest pani pierwszą, którą spotykam – powiedziała łagodnie Amandine.

Stefania nałożyła sobie trzy duże porcje kurczaka w mleku kokosowym i kolendrze.

– My, tybetańscy buddyści, nie czekaliśmy na was, żeby się zainteresować śmiercią. Już od ponad pięciu tysięcy lat zajmujemy się tą kwestią. Bar-do Thos-grol, nasza Księga Umarłych, jest doskonałym i niewielkim zarazem podręcznikiem pozwalającym przeprowadzić na sobie Near Death Experience. Odcieleśniałam się już i wyruszałam w zaświaty, zanim ktokolwiek usłyszał o waszym Féliksie Kerbozie!

Nagle na twarzy Amandine pod maską łagodności dostrzegłem lekką irytację. W naszym niewielkim kręgu po raz pierwszy Amandine nie była w centrum zainteresowania. Nie była już jedyną kobietą wśród nas i najwyraźniej z zazdrością patrzyła, jak Raoul ulega urokowi Włoszko-Tybetanki, zachwycając się tym, o czym w tak niezwykły sposób opowiada.

Mimo to kolacja przebiegała nadal w miłej i przyjemnej atmosferze. Raoul Razorbak, o co nigdy wcześniej go nie podejrzewałem, był dla Stefanii po prostu przeuroczy. Wreszcie spotkał kobietę, którą tak jak i jego interesowało naprawdę tylko jedno: śmierć.

119 – KARTOTEKA POLICYJNA

Nazwisko: Chichelli

Imię: Stefania

Włosy: czarne

Oczy: czarne

Wzrost: 163 cm

Znaki szczególne: brak

Uwagi: pierwsza kobieta tanatonautka

Słabe strony: nadwaga

120 – FILOZOFIA JAPOŃSKA

Pan Naoshige miał w zwyczaju mawiać:

„Droga Samuraja jest umiłowaniem śmierci. Nawet dziesięć osób nie jest w stanie zachwiać człowiekiem, który żywi to przekonanie. Nie można dokonać wielkich czynów, zachowując normalny stan ducha. Trzeba stać się fanatykiem i rozwijać umiłowanie śmierci. Jeśli ktoś chcąc rozwinąć moc świadomości, liczy na czas, często ryzykuje tym, że nie zdąży jej uruchomić. Lojalności i miłość do rodziców są zbędne na drodze Samuraja – to czego każdy potrzebuje, to umiłowanie śmierci. Cała reszta w naturalny sposób wypływać będzie z tego uczucia". [12]

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

121 – STEFANIA I JEJ HISTORIA

Stefania uwielbiała mówić. Najpierw z ochotą opowiedziała nam o sobie. Jako dziecko była, pod względem proporcji, jeszcze szersza niż teraz. Jej rodzice prowadzili restaurację i nie oszczędzali na jedzeniu. Wieczorem trzeba było zjeść resztki, które nie mogły być przechowywane do następnego dnia. Po prostu zwykła oszczędność. Niemniej jako siódme spośród czternaściorga dzieci była najgrubsza i to ona była pośmiewiskiem swoich braci i sióstr.

Przezywali ją Karmelowa Gruszka. Jej matka nie robiła nic, żeby pomóc jej w walce z tym kompleksem. Na wszelki wypadek; kupowała córce zawsze zbyt obszerne ubrania. „Żeby było na przyszłość" – mawiała fatalistycznie.

W tych obszernych i zbyt luźnych ubraniach nigdy nie chodziła zbyt długo. Bardzo szybko bowiem jej ciało przerastało ich pojemność.

Wszyscy w szkole nabijali się z Karmelowej Gruszki, a im głośniej się śmiali, tym bardziej była głodna. Tymczasem miała wrażenie, że odżywia się całkiem normalnie, zadowalając się chlebem z makaronem, masłem do chleba i sosem bolognese na maśle. Kiedy jednak znienacka ogarniał ją lęk przed tym, że pozostanie na zawsze brzydka i otyła, zaczynała tak się śpieszyć, że przestała nawet podgrzewać dania. Połykała na wpół surowe spaghetti, otwierała błyskawicznie puszki z kiszoną kapustą albo z fasolką i natychmiast pochłaniała ich zawartość.

Ciało wyobrażała sobie jako olbrzymi kosz na śmieci, którego nie była w stanie wypełnić aż po brzegi. Na etapie, na którym niepokój był najsilniejszy, jej waga dochodziła do ponad stu trzydziestu kilogramów.

Oczywiście co najmniej sto razy zaczynała dietę, ale potrzeba jedzenia była silniejsza aniżeli satysfakcja, jaką dałoby jej pozbycie się kilku kilogramów.

Po okresie „przyjmowania wyłącznie surowych pokarmów" nastąpił czas niejasnych relacji z pożywieniem. Jadła i jadła, a potem zmuszała się do wymiotów, żeby opróżnić żołądek. Równocześnie faszerowała się środkami przeczyszczającymi. Zdając sobie sprawę, że naraża zdrowie, rodzice próbowali przemówić jej do rozumu, o ile jednak przygnębiała ich nienormalna waga dziecka, o tyle byli pełni zachwytu dla jej niezwykle bystrego umysłu. Mała Stefania bowiem już w przedszkolu wykazywała się niezwykłymi intelektualnymi zdolnościami. Zaliczała dwie klasy w rok, uzyskiwała najlepsze oceny ze wszystkich przedmiotów, od matematyki po filozofię, od geografii po historię.

Państwo Chichelli zrezygnowali w pewnym momencie z odwoływania się do rozsądku swojej córki, widząc, że jest od nich znacznie inteligentniejsza: „Skoro zachowuje się w taki sposób, to znaczy, że musi mieć powody, których my nie rozumiemy", wzdychał jej ojciec, który przyłapał ją na zwracaniu surowego kuskusu posłodzonego syropem z granatów.

Otyłość nie pozwalała rzecz jasna Stefanii swobodnie się ruszać. W wieku dojrzewania, chcąc zauroczyć przedstawicieli płci przeciwnej, starała się chodzić w sposób bardziej zmysłowy. Do tej pory chodziła na szeroko rozstawionych nogach jak kaczka, żeby stąpać bezpiecznie po ziemi i uniknąć przewrócenia się z powodu nadwagi. Zmuszała się więc do tego, by trzymać łydki równolegle, i po pewnym czasie była w stanie włożyć czółenka na wysokim obcasie, nie obawiając się, że straci równowagę albo skręci sobie nogę w kostce. Chodziła więc bardzo pewnym krokiem.

Mężczyźni zaczęli spoglądać na nią z pożądaniem. Wszystko wynikało ze sposobu, w jaki się poruszała. Kiedy już nauczyła się chodzić zmysłowo, nauczyła się też siadać z gracją, zmysłowo półleżeć na kanapie, trzymać szyję wyciągniętą, zamiast wciskać głowę w ramiona. Każdy najmniejszy choćby ruch miał znaczenie.

Żeby jeszcze lepiej panować nad swoimi ruchami, kupiła sobie kotka i starała się naśladować wszystkie jego ruchy. Zrozumiała, że dobrze opanowana technika pozwoli jej lepiej radzić sobie z ułomnością.

Kociak nie dość, że potrafił cudownie się poruszać, to jeszcze odpoczywając, potrafił przyjąć niezwykle elegancką pozycję.

Stefania poświęciła się następnie jodze oraz dyscyplinom sportowym wymagającym sporej siły fizycznej, jak na przykład wspinaczce górskiej. Owszem, jej kości nadal dźwigały sto kilogramów tłuszczu, ale były teraz pokryte mocnymi mięśniami, a jej szkielet stał się od tego czasu bardzo elastyczny.

Kompensacja. Teraz była na etapie kompensacji.

Joga już nie wystarczała. W jej życiu nagle pojawił się buddysta z Tybetu i wkrótce potem stał się jej bliskim przyjacielem. Nie było to zresztą bardzo trudne. Mężczyzna ten bowiem lubił puszyste kobiety. W wielu krajach Trzeciego Świata grubym zazdrości się bogactwa, tego, że mogą jeść do woli, i są tam uważani za półbogów. Ponieważ jednak doceniał również umysł Stefanii i widział dobrze, iż jej kształty czynią ją nieszczęśliwą, Tybetańczyk nauczył ją, że ciało nie jest hermetycznie zamkniętym więzieniem i nie jest wcale tak trudno z niego uciec. Poprzez medytację można opuszczać ulotną „powłokę" i powracać do niej bez trudu.

Nauczył dziewczynę kilku technik odcieleśniania, które opanowała tym łatwiej, że przyzwyczaiła się już wcześniej do rygorystycznego przestrzegania fizycznej dyscypliny.

Wreszcie Stefania uwolniła się od tłuszczu! Medytacja ją uratowała, gdyż pozwoliła jej się odcieleśnić.

Żeby uniknąć wszelkich przejawów sceptycyzmu z naszej strony, stwierdziła, że jest jej całkowicie obojętne, czy jej wierzymy czy nie. Czym prędzej ją uspokoiliśmy: tak naprawdę interesowało nas zwłaszcza to, w jaki sposób się do tego zabierała.

Śmiejąc się głośno, zgodziła się nas oświecić.

W czasie gdy mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego zazwyczaj robią sobie sjestę, Stefania siadała w pozycji lotosu i koncentrowała się nad swoim odlotem. Potężna zawierucha wypełniała wtedy pokój, porywając jej ektoplazmę i unosząc ją na zewnątrz. Zazwyczaj wychodziła oknem, rzadziej przez dach, nigdy zaś przez drzwi.

– Drzwi są przeznaczone do tego, by wchodziły nimi i wychodziły ciała fizyczne – wyjaśniła nam. – Nie wolno mieszać tego wszystkiego.

Na początku odczuwała pewien niepokój. Kiedy jednak wydostała się już oknem, wchodziła w kontakt z różnego rodzaju duchami, także latającymi. Istniały zarówno dobre duchy, jak i złe. Ważne było, żeby je rozróżniać.

– Najczęściej te złe unoszą się tuż nad ziemią, ale jeśli nie udaje nam się utrzymać wystarczająco wysoko nad dachami, mogą stać się groźne i zaatakować. Kiedy traci się wysokość, trzeba bardzo szybko powrócić do swojego ciała, żeby zdążyć przed nimi uciec.

Jakie dokładnie były te złe duchy? Stefania stwierdziła, że nie jest w stanie ich opisać. Trzeba więc było wierzyć jej na słowo. Mówiła też, że dzięki medytacji jest w stanie przelecieć z niewiarygodną wręcz prędkością nad całą planetą.

No dobrze, jej duch może stał się lekki, lecz ciało ważyło przecież wciąż tyle samo. Uciekała przed swoim problemem, nie chcąc stanąć z nim oko w oko. Pewnego lutowego dnia została jednak do tego zmuszona. W internacie w liceum utknęła na dnie wanny przyssana bańką powietrza, którą uwięziły jej wałeczki tłuszczu. Szamotała się jak żółw przewrócony skorupą na dół.

Zachęcane okrzykami nauczycielki wychowania fizycznego, koleżanki z internatu wykorzystały jej bezsilność i zaczęły wylewać na nią różne nieczystości.

W końcu znudziło im się i pozostawiły ją własnemu losowi, drżącą w lodowatej już wodzie, a osiągnięcia w medytacji na niewiele wtedy się zdały. Na próżno miotała się na wszystkie strony – ciało było uwięzione w muszli z białej stali, a dusza zbyt przerażona, aby się wznieść.

Sprzątaczka uwolniła ją dopiero kilka godzin później. Posłużyła się szczotką jako dźwignią i przy pomocy kilku kolegów oderwała Stefanię przyssaną do wanny.

Ta poniżająca scena naznaczyła ją na całe życie. Stefania postanowiła, że zemści się dzięki swojej tajnej broni: własnej ektoplazmie!

Skoro przechodzi przez ściany, może równie dobrze przenikać przez ciała! Każdego wieczoru wyruszała więc na łów zdecydowana uderzyć w tych wszystkich, którzy się nad nią znęcali. Wykorzystywała czas, kiedy jej ofiary spały, żeby zawładnąć nimi, zaczynając od dużego palca u nogi aż po czaszkę. Osoby te później budziły się z potwornym bólem głowy po nocy pełnej makabrycznych koszmarów.

Ale najlepsze zachowała na deser. Na samym końcu zabrała się do nauczycielki gimnastyki, jedynej obecnej w czasie jej męki dorosłej osoby, która przyłączyła się do oprawców, zamiast ich przepędzić. Stefania wniknęła w jej serce tak głęboko, jak potrafiła, wywołując arytmię. Chwilami mięsień sercowy pracował bardzo szybko, w innych znowu momentach prawie zamierał.

Kobieta obudziła się cała zlana potem. Zaczęła natychmiast wykonywać ćwiczenia, które miały uspokoić palpitacje. Rozumiejąc, że dzieją się z nią jakieś dziwne rzeczy, szybko uklękła i modliła się żarliwie, by przepędzić ducha, który ją nawiedził.

Stefania zostawiła ją, zanim atak serca ostatecznie zwalił z nóg nieszczęsną kobietę. Powracała jednak regularnie, żeby ją dręczyć.

Upajała się mocą, jaką dawało jej kontrolowanie ektoplazmy. Wykorzystywała ją, żeby się mścić, a więc po to, żeby czynić zło; w wielu religiach nazywa się to czarną magią.

Chwaliła się tym przed tybetańskim przyjacielem, który błagał ją, by tego zaprzestała. Czarna magia – powiedział – w końcu pochłania nas i przytłacza w taki sposób, że nie potrafimy już nad nią zapanować. Stefania zatem powinna definitywnie zrezygnować z zemsty. Z zemsty na wrogach. Ale również z zemsty na własnym ciele.

Ona jednak uparła się. Wszystkie koleżanki w klasie brały teraz regularnie aspirynę. Nauczycielka wychowania fizycznego poroniła. A spojrzenie Stefanii było coraz bardziej ponure! Nikt nie miał odwagi spojrzeć jej prosto w oczy. W niejasny sposób wszyscy wyczuwali, że to za jej sprawą dzieją się tajemnicze rzeczy. Kiedyś oskarżono by ją o czary. Ale w XXI wieku autorzy takiego zarzutu zostaliby po prostu wyśmiani.

Kilka dziewczyn przyszło do niej z przeprosinami. Stefania jednak odtrąciła je, wzruszając tylko ramionami. Nadal zadawała ciosy. Atakując układ pokarmowy, wywoływała wrzody żołądka u znienawidzonych osób.

Zrozumiawszy w końcu, że Stefania może się pogrążyć ostatecznie w czymś, co nazywał „wielką złością", buddyjski kolega ujawnił jej tajemnicę reinkarnacji. Zgodnie z wyznawaną przez niego religią każdy w przyszłym życiu musi zapłacić za dobre i złe uczynki popełnione w życiu poprzednim. Każde życie ma nas czegoś nauczyć. Miłości. Pasji. Sztuki. Każdy powinien poświęcać energię na to, aby się doskonalić, zamiast niszczyć. Atakowanie innych oznacza, że przypisujemy im nazbyt duże znaczenie!

Stefania zatkała sobie uszy. Wydarzyło się jednak wtedy coś, co wstrząsnęło nią i zmusiło ją do tego, by posłuchać rad. Koleżanki z klasy zaatakowały wspólnie sprzątaczkę, która uratowała jej życie. Wiedziały, że jest jedyną przyjaciółką Karmelowej Gruszki. Co prawda chciały tylko dać jej kilka kuksańców, ale nieszczęsna kobieta trafiła potylicą w kant ściany. Uderzenie okazało się śmiertelne. Zginęła na miejscu.

– To że zginęła, to twoja wina – stwierdził jej tybetański kolega. – To twoja wina, że jej dzieci są teraz sierotami. Uszkodziłaś jej karmę. Jeśli natychmiast nie zrezygnujesz z zemsty, zapłacisz za to cenę tysiąc razy wyższą!

Po ostatnim ostrzeżeniu rozwścieczony Tybetańczyk zostawił ją. Mocno speszona Stefania zrozumiała wtedy, że już najwyższy czas, by oczyścić duszę z czarnych myśli, które nią zawładnęły. Po bulimii nastąpiła anoreksja. Wciąż nienawidziła swojego ciała, także teraz, kiedy go ubywało na skutek niedożywienia.

Chcąc odzyskać spokój duszy, Stefania postanowiła zgłębić jeszcze bardziej mądrości buddyzmu tybetańskiego. Przyjęto ją do klasztoru lamów w Padwie. Miała nadzieję, że kiedy już odzyska spokój, przyjaciel znowu się pojawi. Nigdy więcej jednak go nie ujrzała. I znowu zaczęła tyć.

Wyszła za mąż, by dzięki rodzinie wypełniać misję, jaką winna spełnić włoska kobieta. Tyle że ona nigdy nie będzie kobietą taką jak inne. Za daleko bowiem zaszła na drodze medytacji.

Minęło kilka lat, zanim usłyszała o Francuzach, którzy wynaleźli tanatonautykę. Ona również chciała wyruszyć na poszukiwanie kontynentu umarłych. Choćby po to, żeby odnaleźć sprzątaczkę, która kiedyś uratowała jej życie.

Przyjaciele lamowie, znając jej historię, wiedzieli, że najpierw oddawała się Złu, żeby potem powrócić do Dobra. Faszerowali ją lasagne i polentą, aby miała dość energii na podróż.

I w ten sposób przekroczyła barierę Moch 1!

Spoglądaliśmy na nią z podziwem. Teraz ona przyjrzała się po kolei nam wszystkim, po czym powiedziała:

– Doskonale widzę karmę każdego z was. Dla mnie jesteście wszyscy jak otwarte księgi. Raoul, ty jesteś wojownikiem. Jesteś w samym środku cyklu reinkarnacji. Wściekasz się, bo już w poprzednim życiu rozpocząłeś coś, czego nie zdążyłeś skończyć. Stąd twoja niecierpliwość w dążeniu do osiągnięcia sukcesu w obecnym życiu.

– Masz rację – przyznał Raoul. – Ale w tym życiu również mam coś do załatwienia.

Stefania stwierdziła następnie, że moja dusza jest młoda i czysta, niezdolna do czynienia zła, ponieważ nie widzę w tym żadnego sensu. Znajdowałem się dopiero na początku cyklu reinkarnacji, a zatem byłem wręcz rozbrajający z powodu ignorancji.

– Jesteś wystarczająco inteligentny, żeby zdawać sobie z tego sprawę – podkreśliła. – A to już sporo. Dlatego wybrałeś ścieżkę wiedzy i to właściwa droga.

– Możliwe – odparłem trochę poirytowany tym, że moją osobowość podsumowano w trzech byle jakich zdaniach.

Stefania osądzała ludzi trochę zbyt pośpiesznie. Zwróciła się teraz do Amandine:

– A ty najbardziej ze wszystkiego lubisz się kochać, prawda?

Amandine zaczerwieniła się po uszy.

– I co z tego? – zapytała. – Dlaczego tak cię to interesuje?

– Wiem, że to wyłącznie twoja sprawa – uspokoiła ją Stefania. – Ale widzisz, za dużo dajesz innym. Myślisz, że możesz się zrealizować w pełni tylko poprzez fizyczną miłość. Okropny błąd! Energia seksualna jest najpotężniejszą z energii. Jeśli wykorzystujesz ją tylko po to, żeby osiągnąć orgazm, roztrwonisz ją nadaremnie. Musisz nauczyć się zarządzać tym kapitałem oraz znaleźć inne ujście dla tej energii.

122 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Tanatonauci byli ludźmi silnymi, o zdecydowanym spojrzeniu, umiejącymi zachować zimną krew. Wiedzieli dokładnie, dokąd zmierzają. „Prosto przed siebie, wciąż prosto w nieznane", tak brzmiała ich dewiza wyryta na medaliku, który nosili na szyi.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

123 – NAUCZANIE JOGI

Jak nauczyć się medytacji:

kontrolując ciało i pracując nad nim tak, by pozostawało nieruchome;

kontrolując oddech;

kontrolując myśli.

Wystarczy się odizolować w jakimś pomieszczeniu, przyjąć wygodną pozycję, skoncentrować się na punkcie usytuowanym między brwiami.

Wtedy wszystkie dręczące myśli zostają wymazane. Umysł jest czysty i wsłuchuje się w otaczający świat. Możesz rozdzielić to, co jest w tobie, od tego, co należy do świata. Twoje „ja" może się wówczas wymknąć z ciała, żeby zwiedzić wszechświat.

Technika medytacji Radża joga

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

124 – I ZNOWU STEFANIA

Stefania była właśnie taka.

Raoul milczał, głęboko zamyślony, zwracając uwagę tylko na nią. Po raz pierwszy widziałem, że mój przyjaciel jest zakochany. Magia działała zatem w dwie strony. Ich spojrzenia spotykały się i uciekały od siebie, zachowywali się jak para turkaweczek z nadejściem wiosny. A przy tym Raoul ukrywał dłonie mocno wciśnięte w kieszenie spodni.

Amandine najwyraźniej nie podzielała zachwytu, jaki okazywaliśmy Włoszce. Nie za bardzo przypadły jej do gustu aluzje do jej seksualności. Nieznajoma osoba nie miała prawa rzucać tego rodzaju uwag, w dodatku w obecności innych. W jej zmrużonych ciemnoniebieskich oczach ocean wchłonął czarne przepaści.

Co więcej, do tej pory w naszej grupie Amandine była jedyną przedstawicielką płci żeńskiej. Była przyzwyczajona do wyłączności. Stefania była zatem rywalką tym groźniejszą, że przekroczyła pierwszą barierę śmierci. A do tego wszystkiego Raoul, ten zimny Raoul, był nią oczarowany!

Wyszliśmy syci z tajskiej restauracji pana Lamberta, żeby udać się do naszego penthouse'u, gdzie mogliśmy swobodniej rozmawiać. Poprosiłem Stefanię, żeby pokazała nam, jak się zabiera do medytacji.

Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i wyprostowanymi plecami. Zamknęła oczy i przez dziesięć minut siedziała nieruchomo, nie wykonując najmniejszych choćby ruchów. Wreszcie uniosła powieki.

– Tak to właśnie wygląda! – zaśmiała się. – Przerwałam burzliwy tok myśli i pozwoliłam się wchłonąć przez kolumnę wypełnioną pustką. Wystarczyło dać się ponieść, żeby odlecieć przez okno.

– Ale co pani odczuwała?

– Tego nie można zdefiniować, to trzeba odczuć. To tak, jakbyście zapytali mnie, jaki jest smak soli. Byłoby mi ciężko opisać to komuś, kto zna tylko słodki smak. Jakich słów należałoby użyć, żeby to zdefiniować? Trzeba spróbować soli, żeby wiedzieć, o co chodzi. I trzeba medytować, żeby zrozumieć, czym jest medytacja.

Odpowiedź wydała mi się co najmniej mętna.

– Ale jak to wygląda w praktyce? – nalegałem.

– Widzieliście, co robię. Trzeba przyjąć określoną pozycję i trzymać się jej. Skoncentrować się na obrazie i nic więcej. Możecie zacząć trenować, myśląc na przykład tylko o płomieniu świeczki. Będzie tańczyła przed waszymi zamkniętymi oczami, aż wreszcie dmuchniecie, żeby ją zgasić i wyruszyć w drogę.

– Dokąd?

– Do nieba. Na kontynent umarłych. Problem tkwi oczywiście w tym, że trzeba się pogodzić z myślą o śmierci. Wahacie się, czy zostawić żonę, dzieci, przyjaciół. Wierzycie, że jesteście niezbędni, ale to straszny błąd i potworna pycha! Taki stan ducha przeszkadza w medytacji, ponieważ medytacja jest krokiem w stronę śmierci. Tymczasem należy w sposób naturalny pogodzić się ze śmiercią, ponieważ jest ona w życiu tym, co może być najbardziej interesujące.

Oczy Raoula zabłysły.

– Nie rozumiem ani jednego słowa z tego, co pani mówi – ponuro mruknęła pod nosem Amandine.

Znowu rozległ się zaraźliwy śmiech Włoszki.

– Właściwie lepiej by było, gdybym pokazała wam, w jaki sposób my, buddyści tybetańscy, nauczyliśmy się umierać. Dla nas od tysiącleci śmierć jest nauką, a nie nieuchronnym końcem. Zaprowadzę was jutro do tybetańskiej świątyni w Paryżu na seans zajęć praktycznych. Na szczęście prawie wszędzie mamy lokalne filie!

125 – FILOZOFIA CHRZEŚCIJAŃSKA

„Tak samo jak duch, który popadł w niewolę ciała, zasługuje na to, by nazywany był cielesnym, tak samo ciało ma prawo do tego, by być nazywanym duchowym, gdy jest w pełni posłuszne duchowi".

Św. Hieronim, „Komentarz do Księgi Izajasza"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

126 – WCIĄŻ STEFANIA

W tybetańskiej świątyni w Paryżu odbywało się żałobne czuwanie. W kremowych kłębach dymu z kadzidełek wielkie otyłe postacie o przebiegłym spojrzeniu uważnie się w nas wpatrywały. W Stefanię, Raoula, Amandine i mnie. Rozumiałem teraz, dlaczego religia ta tak bardzo zachwyca naszą Włoszkę: religia buddyjska otaczała kultem ludzi grubych i uśmiechniętych.

Potem dowiedziałem się, że moje rozumowanie było jednak zbyt proste. Ci buddowie byli buddami chińskimi, a nie tybetańskimi. Tybetańscy buddowie są znacznie szczuplejsi i poważniejsi. Musiał to być błąd popełniony przez ministerstwo do spraw wyznań, ale ponieważ Tybetańczycy nie byli u siebie, nie odważyli się sprzeciwić i z czasem przyzwyczaili się do życia wśród chińskich buddów. Przerażających buddów swoich ciemiężycieli. Prześladowców. Tych, którzy unicestwili ich lud.

Wygoleni na łyso mężczyźni o czaszkach szorstkich, jakby przetartych papierem ściernym, pozdrowili nas, choć nas nie znali. Byli odziani w szafranowe togi i wszyscy obracali drewnianymi rzeźbionymi młynkami modlitewnymi. Recytowali teksty, których znaczenia nie rozumiałem.

Później nachylili się nad leżącym ciałem. Stefania dała nam znać, żebyśmy do nich dołączyli.

Jeden z lamów zaczął deklamować wiersz, który Włoszka, jako poliglotka, przetłumaczyła nam symultanicznie:

„Szlachetny synu, teraz oto przyszła na ciebie tak zwana chwila śmierci. Odchodzisz z tego świata na drugą stronę, ale nie jesteś w tym jedyny. Zdarza, się to wszystkim. Nie pożądaj już i nie tęsknij do tego życia. Gdybyś jednak pożądał go i tęsknił doń, nie będziesz mógł tutaj trwać; nie wyzwolisz się z ustawicznego błądzenia po kolisku samsary. Nie hołduj przywiązaniu! Nie hołduj żądzom! Postępuj myślą za Trzema Klejnotami!

Szlachetny synu, choćby w tym Bar-do Dharmaty stanęły przed tobą najprzeróżniejsze straszliwe i okropne zjawy [czyżby obszar położony za Moch 1, gdzie atakowały nas bańki wypełnione wspomnieniami?], nie zapominaj tego, co ci powiedziano. Sens tych słów zakarbuj sobie dobrze w umyśle i stosownie do niego idź dalej. Na tym polega rozpoznawanie. […]

Ach, teraz oto pojawia się przede mną Bar-do Dharmaty; odrzucam wszelkie gniewne, straszne i przerażające widziadła i pojmuję, że to, co widzę, to moje własne emanacje; wiem też, że w taki właśnie sposób przejawia się bar-do. W tej chwili, gdy przyszło na mnie niebezpieczeństwo, że nie osiągnę głównego celu, nie będę poddawać się lękowi przed tłumem widziadeł spokojnych i gniewnych!" […]

Szlachetny synu, jeśli nie umiesz rozpoznać własnych emanacji, to, jakkolwiek w ludzkim świecie oddawałeś się medytacjom, teraz nie potrafisz przyswoić sobie tych pouczeń; przerażą cię te światłości, rozgniewają dźwięki, wystraszą promienie. Nie pojmiesz istoty wskazówek, nie rozpoznasz natury tych trzech – dźwięków, światłości i promieni, i nadal będziesz błąkał się w samsarze". [13]

Słowa wypowiedziane przez lamę doskonale wyjaśniały to, co stało się z Jeanem Bressonem i Stefanią, gdy przekroczyli pierwszą barierę komatyczną. On zapadł się w Bar-do Dharmaty, a ona nauczyła się, jak stamtąd uciec.

Mnich podszedł do umierającego i zaczął go dziwnie dotykać.

– Uciska teraz tętnice szyjne, aż przestaną bić i nadejdzie sen – wyjaśniła nam Stefania. – Kiedy oddech zniknął z centralnego kanału obiegu i nie może płynąć kanałami bocznymi, musi się wznieść i wydostać otworem Brahmy.

– Mówiąc wprost, ten facet jest w tej chwili mordowany na naszych oczach! – krzyknąłem przerażony.

Na twarzy Amandine pojawił się grymas obrzydzenia.

Stefania spojrzała na mnie łagodnie. Pomyślałem nagle, że ja również zachowywałem się jak ten lama. W imię tanatonautyki zabijałem ludzi, żeby wysłać ich na kontynent umarłych. Sto dwadzieścia trzy unicestwione przeze mnie ludzkie króliki doświadczalne kazały mi zamilknąć.

– Czym jest otwór Brahmy? – zapytał Raoul.

– Otwór Brahmy to wrota, przez które dusza wymyka się z ciała. Jest to punkt znajdujący się w górnej części czaszki, w odległości ośmiu palców od nasady włosów – kontynuowała nasza przewodniczka.

Raoul zanotował umiejscowienie „otworu Brahmy" w swoim notesie. Właściwie był to port, z którego wyruszało się na Ostateczny Kontynent.

Stojąc nad konającym, lama mówił o pierwszym Bar-do, o pierwszym świecie umarłych, do którego niebawem dotrze. Opisał mu go jako „świat samoistnej prawdy".

– Teraz właśnie, w przerwie między zatrzymaniem zewnętrznego oddechu i zatrzymaniem wewnętrznego biegu, oddech zagłębia się w kanał centralny – szepnęła do nas Stefania. – W tym ciele nie ma już świadomości. Im człowiek jest zdrowszy, tym dłuższy jest ten etap. Omdlenie może trwać aż do trzech i pół dnia u człowieka zdrowego. Dlatego nie grzebiemy ani nie przeprowadzamy sekcji na żadnym ciele przed upływem czterech dni od chwili śmierci. Z kolei jeżeli zmarły tonął w grzechu, a jego kanaliki wewnętrzne są nieczyste, chwila ta będzie trwać tylko sekundę.

– A czemu mają służyć te cztery dni? – zapytałem.

– Stopniowemu poznawaniu światła.

No cóż, buddyzm tybetański najwidoczniej znał odpowiedź na każde pytanie. Ja natomiast przypomniałem sobie z przerażeniem opowieści o ludziach, którzy obudzili się zamknięci w zakopanej głęboko pod ziemią trumnie. Zostali pochowani za wcześnie! Niektórzy zrozpaczeni długo walili w ściany trumny, zanim umarli naprawdę z braku powietrza. Inni mieli na tyle szczęścia, że ich nawoływania dosłyszał jakiś przechodzień lub strażnik, i tych uważano za cudem uratowanych. Niektórzy żądali nawet, by chowano ich w trumnie wyposażonej w dzwonek, żeby ewentualnie mogli zawiadomić o swoim przebudzeniu. A jeśli ktoś obudził się w płonącym palenisku krematorium? Chyba rzeczywiście lepiej zaczekać te cztery dni…

Dawniej z trudem rozróżniano śmierć i głęboką śpiączkę. Dlatego właśnie wiele osób pochowano, kiedy jeszcze żyły. A dzisiaj? Wiedziałem dobrze, że czasami pozostają wątpliwości. Zatrzymanie akcji serca, mózgu, brak reakcji na bodźce… Gdzie naprawdę szukać znaku świadczącego o ostatecznym przekroczeniu granicy śmierci?

Kiedy wyszliśmy z tybetańskiej świątyni, dla odprężenia udaliśmy się na spacer na cmentarz Père-Lachaise. Raoul i Stefania, żartując sobie, szli przodem. Amandine i ja wlekliśmy się za nimi.

– Ależ ona wręcz obleśnie prowokuje Raoula! – zżymała się moja śliczna blondyneczka. – A jest przecież mężatką! Nie wiem, co robi jej mąż we Włoszech, ale na pewno powinien lepiej pilnować żony.

Nigdy dotąd nie widziałem tak niezadowolonej Amandine. Jakby dla niej podbój zaświatów stracił kompletnie znaczenie i liczyła się wyłącznie zazdrość!

Była przecież wcześniej z Féliksem. Była też z Jeanem. Teraz pragnęła Raoula i zwierzała mi się z tego otwarcie, gdy tymczasem ja marzyłem tylko o niej, a ona tego nie widziała!

Moja miłość była jednak tak silna, że starałem się ją jakoś uspokoić.

– Nie przejmuj się – powiedziałem – Raoul ma głowę na karku.

Wzięła mnie pod ramię.

– Myślisz, że on coś do mnie czuje i że nie widzi we mnie tylko zwykłej asystentki?

Dlaczego jest tak, że kobiety muszą zawsze mnie traktować jak swojego powiernika? I to kobiety, których pragnę!

Ale oczywiście wypowiedziałem najgorsze z możliwych zdań:

– Wydaje mi się, że w głębi serca Raoul… kocha cię.

Trzeba być naprawdę tak głupim jak ja, żeby opowiadać podobne bzdety.

Od razu się poczuła lepiej.

– Naprawdę tak myślisz? – zapytała mnie radośnie.

Brnąłem dalej. W końcu w punkcie, w jakim się znalazłem, trudno było o coś jeszcze gorszego. A jednak mi się udało.

– Jestem o tym święcie przekonany. Tyle że… nie ma odwagi się do tego przyznać.

127 – REKLAMA

„Życie jest czasami doliną pełną łez. Ale lubię je. Jeszcze wczoraj znalazłem w skrzynce na listy same rachunki do zapłacenia. W telewizji nie było nic ciekawego do oglądania. Moja żona wciąż chciała się ze mną kłócić. Straż miejska okleiła mój samochód mandatami, a jacyś wandale zarysowali mi karoserię kluczami. Już miałem wpaść w złość i nagle przeszło mi. Bo życie to nie tylko spiętrzenie się różnych draństw. Życie to radość oddychania świeżym powietrzem, odkrywanie niepowtarzalnych pejzaży, spotykanie różnych sympatycznych i inteligentnych istot. Trzeba więc wyraźnie wszystko rozgraniczyć. Życie jest mimo wszystko produktem wysokiej jakości. Ja zażywam go każdego ranka i proszę o więcej każdego wieczoru. Róbcie tak jak ja! Kochajcie życie, a życie odpłaci wam z nawiązką!".

Przesłanie KAPŻ,

Krajowej Agencji Promocji Życia

128 – MIŁOSNA HISTORIA

Zadręczałem się w mieszkaniu na tanatodromie w Buttes-Chaumont, czując się równie samotny jak w mojej dawnej kawalerce.

Stefania na pewien czas wróciła do Włoch. Amandine, Raoul i ja skorzystaliśmy z jej nieobecności, żeby sprawdzić całą aparaturę i stworzyć dla niej, gdy wróci, jak najlepsze warunki.

Wspólne posiłki stały się dla nas trudną próbą nerwów. Amandine przysuwała się blisko Raoula i wpatrywała w niego bardziej zachłannie niż w to, co miała na talerzu. Owszem, Raoul był nadal pod urokiem włoskiej tanatonautki, ale codzienne przymilanie się Amandine zdawało się przynosić efekty.

Ku mojej rozpaczy oboje za wszelką cenę chcieli informować mnie na bieżąco, jak wyglądają ich uczuciowe sprawy. Dusiłem się, gotując się cały, w roli męża zaufania.

– Widziałeś? – powiedział do mnie Raoul. – Uważam, że Amandine ubiera się coraz lepiej.

– Wciąż chodzi w czerni…

W ogóle mnie nie słuchał.

– I jest coraz piękniejsza, prawda?

– Zawsze uważałem, że jest cudowna – odpowiedziałem smutno.

Tego samego wieczoru dowiedziałem się, że idą we dwójkę na kolację.

Nie wrócili na noc do tanatodromu. Byłem sam. Całkiem sam w świętym przybytku.

Zasiadłem na tronie startowym i w tym miejscu właśnie, tam gdzie koncentrowała się cała energia tanatodromu, próbowałem zastosować w praktyce rady Stefanii. Chciałem przeprowadzić skuteczną medytację transcendentalną, żeby opuścić swoją powłokę żałosnego nieudacznika.

Zamknąłem oczy, starałem się wytworzyć w sobie pustkę, lecz gdy tylko opuściłem powieki, cudowna twarz Amandine ukazała mi się na panoramicznym ekranie. Była piękna jak anioł, patrzyła na mnie pobłażliwie, a blond włosy zakrywały jej wydatne usta.

Co z tego, że byłem sławny i szanowany, skoro nie umiałem nawet zdobyć kobiety, której pragnąłem?

Wściekałem się. Okropna była myśl, że Amandine idzie bez problemu do łóżka z każdym oprócz mnie, chociaż ja ją kocham. Otworzyłem oczy. Wyobrażałem sobie, jak kocha się gdzieś, w jakimś hotelu… „Żeby nie krępować naszego biednego Michaela"… Zaśmiałem się nerwowo. „Olać tę całą tanatonautykę!", jak powiedziałby zapewne Félix. Jaka szkoda, że Stefania pojechała, bo tylko ona nie dopuściłaby do tego związku, gdy tymczasem ja… Właściwie tylko im pomogłem i doprowadziłem do najgorszego. Czy byłem nieprzytomny, żeby ułatwiać swojemu najlepszemu przyjacielowi spotykanie się z kobietą, której tak strasznie pragnąłem?

Nie, wiedziałem, że to się stanie tak czy inaczej, więc powiedziałem sobie, że im szybciej do tego dojdzie, tym wcześniej będę wiedział, czego się trzymać.

Z miejsca, w którym teraz siedziałem, widziałem szubienicę, na której zawieszone były fiolki z boosterem. Po co w ogóle żyć? A gdybym i ja spróbował przekroczyć drugą barierę komatyczną? W końcu nie muszę się zanadto obawiać przeszłości. W najgorszym razie spotkam Féliksa. Zacząłem podwijać rękaw koszuli. Na chwilę przyszło mi do głowy, że popełniam samobójstwo z miłości, zupełnie jak jakiś beznadziejny pryszczaty małolat…

Cóż za bezdenna głupota.

Wbiłem igłę w żyłę nadgarstka, która pulsowała tak mocno, jakby chciała uniknąć tej próby.

„A masz, ty gruba żyło, za karę, że nie dostarczyłaś wystarczająco krwi do mojego mózgu, abym znalazł słowa, które mogłyby zauroczyć Amandine".

Włączyłem całą aparaturę. Wziąłem do ręki gruszkę elektrycznego włącznika.

Amandine podziwiała tanatonautów, spała z tanatonautami, chciała się dowiedzieć, czym jest śmierć, zbliżając się do tanatonautów, musiałem więc stać się tanatonautą, żeby zyskać w jej oczach.

I pomyśleć, że w całej tej historii uczestniczyłem w tak niewielkim stopniu. Byłem prawdopodobnie jak ci hiszpańscy marynarze, którzy widzieli, jak statki odpływają do Ameryki i wracają stamtąd, a sami nigdy tam nie wyruszyli. Nie można przecież poznać czegoś tylko dzięki temu, co mówią inni. Trzeba pojechać na miejsce.

Gruszka elektrycznego włącznika ślizgała się w zagłębieniu dłoni, tak bardzo była mokra od potu.

Co ja robię?

Słowa tybetańskiego mnicha dźwięczały mi w uszach niczym dziecięce wyliczanki.

„Szlachetny synu, teraz oto przyszła na ciebie tak zwana chwila śmierci. Odchodzisz z tego świata na drugą stronę, ale nie jesteś w tym jedyny. Zdarza się to wszystkim. […] Nie hołduj przywiązaniu!" [14].

Nie hołduj przywiązaniu… Moja karma naprawdę nie była jakaś niezwykła przez całe dotychczasowe życie. W następnym życiu spróbuję być patentowanym uwodzicielem, który będzie wyrywał wszystkie panienki. Jedno życie jest po to, żeby nauczyć się panować nad miłością, a drugie po to, żeby z niej korzystać. No dobra, umrę może nieśmiały, za to odrodzę się playboyem.

Popatrzyłem raz jeszcze na gruszkę włącznika. Przełknąłem ślinę i niepewnie zacząłem rytualne odliczanie:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Odlatu…

W sali zabłysło światło.

– Mamo, on jest tutaj! – krzyknął Conrad. – Co ty wyprawiasz w tym fotelu? Szukaliśmy cię wszędzie.

– Zostaw brata w spokoju – powiedziała moja matka. – Na pewno sprawdza jakieś rzeczy. Nie przeszkadzaj sobie, Michael, rób swoje. Chcieliśmy po prostu zrobić z tobą bilans działalności sklepiku. Ale to może poczekać.

Conrad majstrował teraz przy potencjometrach. Zwykle nie byłem w stanie znieść tego, że wszystkiego dotyka, i szybko się denerwowałem. Tego wieczoru jednak, sam nie wiem dlaczego, Conrad, ten okropny Conrad, ukazał mi się jako wzór naprawdę idealnego gościa.

Niepostrzeżenie mój palec zsunął się z włącznika startu.

– Chcielibyśmy mieć też rysunki tego, co jest za drugą barierą, żeby przygotować T-shirty na nowy sezon – uściślił brat.

Matka podeszła bliżej i złożyła na mym czole oślizły pocałunek.

– A jeśli nie miałeś jeszcze czasu, żeby coś przekąsić, bo ty przecież zawsze zapominasz o jedzeniu, w domu jest rosół na kościach, taki jak lubisz. Żywiąc się bez przerwy w restauracjach, odchorujesz to. Zawsze podają tylko resztki i produkty najgorszego gatunku. Nie ma porównania z tym, co przyrządzi mamusia!

Nigdy dotąd nie odczuwałem takiego przywiązania do tych dwojga. Nigdy też nie byłem tak uradowany ich widokiem. Wyrwałem igłę z nadgarstka. Pojawiła się kropla krwi, której nie zauważyli.

Jedna tylko rzecz mnie dręczyła: czy na pewno w kościach będzie dość gorącego szpiku, żebym mógł go rozsmarować na kromce świeżego chleba, którą posypię gruboziarnistą solą? I do tego trochę pieprzu. Ale nie za dużo, bo mógłby zepsuć smak.

129 – MITOLOGIA CHRZEŚCIJAŃSKA

„I [Anioł] ukazał mi rzekę wody życia, lśniącą jak kryształ, wypływającą z tronu Boga i Baranka. Pomiędzy rynkiem Miasta a rzeką, po obu brzegach, drzewo życia, rodzące dwanaście owoców – wydające swój owoc każdego miesiąca – a liście drzewa [służą] do leczenia narodów".

Apokalipsa świętego Jana, 22 [15]

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

130 – STEFANIA JEST TUTAJ

Zapomnieć o kłopotach osobistych. W ciągu następnych dni starałem się odsunąć na bok wewnętrzne rozterki. Żadnych pragnień, żadnych cierpień. Wiedziałem, że moje pożądanie Amandine może bardzo łatwo przeobrazić się w obsesję. Obsesję tym groźniejszą, że odtąd Amandine była poza moim zasięgiem.

Stefania wróciła z Florencji i pomyślałem sobie, że skoro Raoul interesuje się teraz inną kobietą, powinniśmy może przeżywać naszą samotność we dwoje. Zresztą podobałem się chyba trochę tej Włoszce. Klepała mnie siarczyście po plecach, wybuchała śmiechem na mój widok i zwracała się do mnie: „Mój ty stupido Michaelese". Chyba taki lokalny komplement.

Problem w tym, że nie wiedziałem za bardzo, jak się do tego zabrać. Zawsze byłem beznadziejnym podrywaczem. Owszem, do tej pory poznałem dziesiątki kobiet, ale zawsze to one jakoś sobie radziły, żeby mnie zaciągnąć do łóżka, a nigdy odwrotnie. Ponadto wiedziałem, że Stefania ma męża, nawet jeśli w ogóle nie poruszała tej kwestii.

Co dziwne, Raoul i Amandine nic nie dawali po sobie poznać, jeśli chodzi o ich idyllę. Nie trzymali się za ręce i nie obściskiwali po kątach. Tylko pewien spokój w ich zachowaniu wskazywał, że na pewien czas jedno przy drugim znalazło ukojenie dla zmysłów.

Stefania niczego nie zauważyła. Nadal zachowywała się prowokująco w stosunku do Raoula. To normalne, że mężczyznę, który jest szczęśliwy w swoim związku, otacza swoista aura, czyniąc go jeszcze bardziej pociągającym dla innych kobiet. Ja z moim bezustannym lękiem i wieczną samotnością mogłem je tylko odstraszać.

Pozostawała mi praca. Z pasją więc rzuciłem się w jej wir. Dla naszej tanatonautki marzyłem o dokonaniu wielkich czynów.

Im gorzej wyglądały moje sprawy miłosne, tym bardziej chciałem, by powiodło mi się ze śmiercią. Zresztą mój dawny sen o kobiecie w atłasowej szacie z trupią czaszką zamiast twarzy powracał coraz częściej. Może i nie udało mi się rozebrać Amandine, ale miałem ogromną ochotę rozprawiczyć Wielką Kostuchę.

O śmierci, chcę wiedzieć, co kryje się pod twoją maską!

O śmierci, przygotuj się, by odkryć przede mną ostatnią tajemnicę.

Moim orężem będzie zresztą kobieta, Stefania. Stefania, mój taran, którym rozbiję wrota mrocznego zamku.

Wprowadziłem dodatkowe poprawki do boostera, udoskonaliłem tron startowy, dorzuciłem też nowe czujniki sensoryczne. Równocześnie uczyłem się map czakramów joginów i akupunktury. Na podstawie ludzkich sylwetek próbowałem naszkicować kształt ciała witalnego, o którym pisano w tybetańskich księgach. Studiując dokładnie tę powłokę, z zaskoczeniem stwierdziłem jej obecność także w moim najbliższym otoczeniu.

Zajmowałem się też fizjologicznymi aspektami medytacji. Zawsze starałem się znaleźć naukowe podstawy mistycyzmu. Według niektórych opracowań mózg wysyła fale o różnej długości w zależności od poziomu jego aktywności. Mogą one być rejestrowane za pomocą zwykłego elektroencefalografu.

Kiedy na przykład zastanawiamy się „normalnie", wysyłamy od trzydziestu do sześćdziesięciu wibracji na sekundę i nazywamy to „przebywaniem w fazie rytmu fal beta". Im bardziej jesteśmy pobudzeni i im bardziej jesteśmy skoncentrowani, tym wyższy jest poziom wibracji.

Kiedy zamykamy oczy, natychmiast uzyskujemy emisję wolniejszych fal, ale ich amplituda jest czasami wyższa. Oscylujemy wówczas w okolicach dwunastu wibracji na sekundę. Wtedy znajdujemy się w fazie alfa.

W fazie snu, gdy nic się nie śni, wysyłamy fale delta, od pół do trzech wibracji na sekundę.

Sprawdziłem to na Stefanii, moim króliku doświadczalnym. Założyłem jej czujniki na skroniach, potylicy, ciemieniu i podczas odlotu zarejestrowałem emisję fal alfa. Oznaczało to, że mózg na całej powierzchni był w stanie spokojnego czuwania.

Jednakże odkrycia tego nie mogliśmy w żaden sposób wykorzystać. To, że u Stefanii zaobserwowaliśmy emisję fal alfa, świadczyło tylko o tym, że doskonale kontroluje medytację.

W tym czasie nasza wzmocniona ekipa funkcjonowała wręcz znakomicie. Stefania rozwiodła się z żyjącym w oddali mężem i zamieszkała w Paryżu, żeby współpracować z nami jeszcze ściślej. Na trzecim piętrze znaleźliśmy dla niej sąsiadujące z moim mieszkanie.

Każdego ranka startowała z penthouse'u, wykorzystując tylko zwykłą medytację, aby przeprowadzić, na razie z daleka, rekonesans miejsc, do których wieczorem doprowadzić ją miała ta sama medytacja, tyle że z wykorzystaniem odrobiny chemii. Była piękna, pulchna i skoncentrowana, siedząc wśród zielonej roślinności tuż przy fortepianie.

Patrzyłem, jak wyrusza w zaświaty, a potem długo z nią dyskutowałem, pochylając się nad mapami Ostatecznego Kontynentu. Wykreślałem niektóre rzeczy, kolorowałem niektóre obszary, bawiłem się słowami Terra incognita, tak jakbym niecierpliwie chciał tę granicę przesunąć jak najdalej.

W ciągu dwóch tygodni Stefania wykonała trzy wizyty poza pierwszą barierę i dzięki temu mogliśmy dosyć dokładnie uzupełnić mapę zaświatów, chociaż było oczywiste, że bańki wspomnień z przeszłości Stefanii nie są uniwersalne i w żadnym wypadku nie mogą posłużyć za punkt odniesienia dla innego tanatonauty.

W oczekiwaniu na całkowicie pewne wyniki zrezygnowaliśmy z jakiejkolwiek reklamy. Tak czy inaczej po przejmujących rewelacjach Jeana Bressona większość tanatodromów na świecie została zamknięta, więc nie musieliśmy już obawiać się konkurencji z ich strony.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start.

Wieczorny odlocik. Włoszka wyciągnęła się na czerwonym fotelu z okuciami z czarnego metalu. Długie kręcone włosy spływały jej po bluzce. Przypominała postać z renesansowych obrazów Tycjana.

Wypiłem mocną kawę. Loty Stefanii coraz bardziej wydłużały się w czasie.

Już od trzydziestu czterech minut była pogrążona w koma-medytacji.

– Co robimy? – zapytałem Raoula, który wszedł do laboratorium, zapinając koszulę.

Popatrzył na licznik elektrycznego budzika i zobaczył, że Stefania zaprogramowała go na „koma plus trzydzieści osiem minut"! Aż podskoczył.

– Przecież to czyste szaleństwo! Ona nigdy nie zdoła się wybudzić.

Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Przekręcił guzik licznika, żeby wyzerować urządzenie. Od razu zaczął płynąć prąd elektryczny podawany niewielkimi, ale stale zwiększającymi się dawkami, tak jak działa system ABS, gdy hamujemy.

– Wracaj, Stefanio, dotarłaś za daleko!

Byliśmy poważnie zaniepokojeni. A jednak wszystko dobrze się potoczyło.

Powrót odbywał się stopniowo, krok po kroku.

Stefania otworzyła nagle oczy, zamrugała, jakby budziła się ze snu. Popatrzyła na nas, uśmiechnęła się, po czym ogłosiła stanowczym tonem:

– Widziałam ją.

– Co widziałaś?

– Byłam na samym dnie. I widziałam ją. Istnieje druga bariera! Moch 2.

Nasza tanatonautka złapała wreszcie oddech, a Raoul w tym czasie wziął mapę Ostatecznego Kontynentu.

– Opowiadaj – powiedział.

Zaczęła mówić:

– Na początku, tak jak zwykle, dotarłam do czarnego korytarza, w którym zaatakowały mnie bańki światła. W każdej z nich zamknięte było bolesne wspomnienie i rzeczy, których nie załatwiłam najlepiej. Jeśli chcecie wszystko wiedzieć, to widziałam małą dziewczynkę, której ukradłam tornister, zobaczyłam matkę, która płakała dlatego, że miałam złe oceny w szkole, widziałam młodego mężczyznę, którego odtrąciłam, a on z rozpaczy popełnił samobójstwo. Ujrzałam też oczywiście raz jeszcze moment, w którym przypominałam leżącego na plecach żółwia, i zobaczyłam też dzień, w którym dowiedziałam się o śmierci szkolnej sprzątaczki. Stawiłam czoło wszystkim złym wspomnieniom i wytłumaczyłam się przed każdą z osób z mojego postępowania. Ukradłam tornister tej małej dziewczynce, dlatego że moi rodzice nie byli dość bogaci, żeby mi taki tornister kupić, miałam złe oceny w szkole, bo matka nie zostawiała mi ani chwili czasu na odrabianie lekcji, wciąż żądała ode mnie, żebym zmywała naczynia albo zamiatała, a człowiek, którego odtrąciłam, podrywał mnie w czasie, gdy byłam już z innym mężczyzną, który mi się podobał. Nie ponosiłam też odpowiedzialności za śmierć sprzątaczki. Wokół widziałam innych umarłych, którzy walczyli ze wspomnieniami i nie potrafili się wytłumaczyć ze swojej winy. Stopniowo wspomnienia zalewały ich, tak jak białe krwinki atakują mikroby. Ci, którzy zabili, otrzymywali ciosy od swoich ofiar, ci, którzy czegoś zaniedbali, dostawali po twarzy. Nieroby były wrzucane w błoto. Choleryków unosiły fale. Ten widok dziwnie mi przypominał „Boską komedię" Dantego… Ci, których grzechem była chciwość, mieli zaszyte oczy. Tych, których grzechem była rozpusta, palono żywcem. Śmierć jest jednak naprawdę czymś okropnym. Kiedy pokonałam już swoje demony i przyjrzałam się walce, jaką toczyli moi sąsiedzi, podążyłam dalej ciemnym korytarzem, który teraz stał się fioletowy. Wszystko wokół mnie przywoływało na myśl dwa słowa: strach i ciemność. Ściany miały pylistą konsystencję i pachniały świeżo zaoraną ziemią…

Według niej olbrzymi korytarz stale się zwężał, ale jego średnica wciąż wynosiła kilkaset (albo kilka tysięcy?) kilometrów.

Miał formę kuwety, a raczej lejka. Ludzie bili się ze wspomnieniami na urwistych występach skalnych. Przypominały klif w kształcie walca. Światło wciąż pulsowało w głębi kuwety. Nie było już jednak ani góry, ani dołu.

Stefania chwyciła mapę Raoula i zwinęła ją w taki sposób, że czubek lejka skierowany był teraz do ziemi.

– Stożek nie jest w poziomie, tylko w pionie – powiedziała. – Brzegi kurczą się, w miarę jak schodzimy coraz niżej po piaszczystych urwiskach.

Nabazgrała na kartce:

1. Start.

2. Wygaszenie wszystkich oznak normalnego życia.

3. Koma.

4. Wydostanie się poza świat.

5. Osiemnaście minut lotu w przestrzeni.

6. Pojawienie się wielkiego kręgu światła wirującego wokół własnej osi, pierwsze obrazy Ostatecznego Kontynentu. Średnica w przybliżeniu: tysiące kilometrów w oświetlonej strefie. Granice. Niebieska plaża.

7. Dotarcie do plaży światła. Przybycie do terytorium numer 1.


TERYTORIUM 1


– Lokalizacja: koma plus 18 minut.

– Kolor: niebieski. Turkusowoniebieski przechodzący stopniowo w fioletowoniebieski.

– Doznania: nieodparte przyciąganie, kolor niebieski, woda. Obszar chłodny i przyjemny. Światło, które przyciąga.

– Kończy się na: Moch 1 (nieco mniejsza średnica).


TERYTORIUM 2


– Lokalizacja: koma plus 21 minut.

– Kolor: czarny.

– Doznania: otchłań, strach, ziemia. Obszar zimny i przerażający, gdzie na coraz bardziej stromych urwiskach nieboszczyk stawić musi czoło najbardziej przykrym lękom i wspomnieniom. Światło jest wciąż obecne, ale strach odwraca od niego uwagę.

– Kończy się na: Moch 2.

– Prowadzi być może do… terytorium numer 3 (?).

Stefania starła na mapie jedną kreskę, narysowała inną i przesunęła słowa Terra incognita. Nasza nowa granica nazwana została Moch 2. Teraz mogliśmy już zaprosić przedstawicieli prasy. Wiadomość spotkała się z szerokim oddźwiękiem międzynarodowym.

Tanatonautka wyjaśniła, że Jean Bresson został zapewne pokonany przez swoją przeszłość. Odmówił jakichkolwiek kontaktów z dziennikarzami, którzy chcieli z nim przeprowadzić wywiad. Ten biedny człowiek, żyjący w całkowitej izolacji, nigdy się nie dowiedział, co wydarzyło się tam, w górze.

Należało jednak uporać się z wywołaną przez niego tanatofobią. Poszukiwano jego rodziny, dawnych przyjaciół.

Opowiadali, że istotnie Jean miał okropne dzieciństwo, które spędził w internacie prowadzonym przez wielce podejrzanego typa molestującego uczniów. Żeby udowodnić sobie, iż pokonał dawne lęki, Jean stał się najpierw kaskaderem, a potem tanatonautą. Zrobił wszystko, żeby zapomnieć o najmłodszych latach, ale pierwsza bariera komatyczna wyrosła nagle przed nim, przypominając mu minione piekło i wtłaczając go w nie na nowo.

Dyrektor internatu został zdemaskowany, potem aresztowany, a zakład zamknięto.

Jednakże lęk przed śmiercią wcale dzięki temu nie zniknął. Odtąd wszyscy wiedzieli, że śmierć nie jest ani czystym rajem, ani też do końca piekłem. Jest „czymś innym". Śmierć nadal pozostawała tajemnicą.

A zatem naprzód! Prosto przed siebie, wciąż prosto w nieznane!

Następny cel: Moch 2.

131 – MITOLOGIA ŻYDOWSKA

Kiedy Adam pojawił się na ziemi, pierwszego dnia był bardzo zaskoczony, że światło się zmienia. Gdy słońce zaszło, a ciemności zawładnęły niebem, pomyślał, że wszystko się skończyło. Jego życie i świat cały znalazły się u swojego kresu. „Jakżem nieszczęśliwy! – krzyknął. – Pewnie zgrzeszyłem ciężko, skoro nad światem zapadły tak wielkie ciemności. Wracamy więc do pierwotnego chaosu. Oto śmierć, na którą skazują mnie Niebiosa". Przestał jeść i płakał przez całą noc.

Kiedy nastał świt, krzyknął: „Taki zatem jest świat! Gaśnie, a potem zapala się na nowo". Wtedy ciesząc się ogromnie, że nie wszystko się skończyło, wstał, pomodlił się i złożył Bogu ofiarę.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

132 – MAJSTERKOWANIE

Podczas gdy posuwaliśmy się do przodu malutkimi kroczkami, centymetr po centymetrze eksplorując Ostateczny Kontynent, w różnych miejscach na świecie zaczęły się na nowo odradzać tanatodromy. Wyrastały także jak grzyby po deszczu nowe tego typu ośrodki.

Temat znowu stawał się modny. Gdy tylko się dowiedziano, że Stefania wpadła na pomysł połączenia mistyki z nauką, tanatodromy wznoszono nieopodal świątyń, a po więźniach i kaskaderach pojawiło się nowe pokolenie tanatonautów, wśród których znaleźli się przede wszystkim duchowni i mnisi różnych wyznań.

Równolegle, po sceptykach i entuzjastach, mieliśmy teraz do czynienia z laikami, którzy uważali tę mieszaninę przesądów i nauki za wybuchową. Nadali nam przydomek „konkwistadorów wiary", ponieważ wyruszaliśmy na podbój nowego terytorium w imię pewnych duchowych zasad przyjętych niejako a priori.

Każdy z kapłanów, który przekroczył pierwszą granicę, twierdził, że ujrzał symbole wyznawanej przez siebie religii. Było to czymś naturalnym, ponieważ na mrocznym terytorium tanatonauta był osaczony przez własne wspomnienia.

Mnisi benedyktyńscy oświadczyli na przykład, że odkryli pochodzenie aureoli świętych. Według nich było to wyobrażenie ektoplazmy wysuwającej się z górnej części czaszki. Malarze tworzący w tej epoce chcieli w ten sposób podkreślić zdolność odcieleśnienia, jaką posiadali święci.

Osoby nastawione wrogo do religii uniosły się gniewem, twierdząc, że to tylko propagowanie ciemnoty.

W grę wchodziły teraz sprzeczne interesy, świętości i wszelkiego rodzaju tabu. Amandine, Stefania, Raoul i ja wiedzieliśmy, że majstrujemy przy bombie, która w każdej chwili może nam wybuchnąć prosto w twarz. Już „incydent" z Jeanem powinien być dla nas poważnym ostrzeżeniem.

Ciekawość jednak zawsze jest najsilniejsza. Tak bardzo przecież chcieliśmy się dowiedzieć, co się kryje za Moch 2.

Stefania opowiadała nam o tym po każdym locie. Dotknęła osławionej drugiej granicy, ale na razie nie była w stanie pokonać jej. Brakowało jej jeszcze czegoś, czego nie potrafiła wciąż zdefiniować.

Nie była w tym zresztą jedyna. O ile bowiem inni buddyści tybetańscy, a po nich mnisi taoistyczni, wirujący derwisze, zaratustrianie, Świadkowie Jehowy, trapiści z Mont-Louis, jezuici z opactwa Saint-Bertrand przekroczyli bez większego trudu pierwszą barierę komatyczną, o tyle dotąd nikomu nie udało się pokonać drugiej.

Odwiedziliśmy różne miejsca kultu i dowiedzieliśmy się dużo na temat obrzędów. Wszystkie religie zachowały w pamięci techniki odlotu. I nieistotne było to, czy nazywano je „wieczną modlitwą" czy „kontaktem z boskim światem".

133 – ASTROLOGIA

Chcąc się rozwijać, ludzki los musi przejść przez dwanaście znaków zodiaku. Według niektórych wschodnich wierzeń należy wcielić się co najmniej dwanaście razy w każdy ze znaków, to znaczy ogółem sto czterdzieści cztery razy. To minimum. W ten sposób człowiek obejdzie wszystkie ascendenty każdego znaku i pozna dostępne w trakcie ludzkiego życia osobowości. Aby stać się czystym duchem, należy przetestować wszystkie charaktery i formy egzystencji.

Jednakże sto czterdzieści cztery reinkarnacje nie wystarczają większości ludzi. Budda miał ich poznać pięćset, zanim zrozumiał świat, a zdecydowana większość spośród nas jest gdzieś między tysięczną i dwutysięczną ludzką reinkarnacją.

Astrologia zapewnia, że dwanaście znaków zodiaku porównywalnych jest z dwunastoma godzinami na tarczy zegara. Jedna ze wskazówek odnosi się do naszego znaku, a druga, minutowa, wskazuje nasz ascendent. Razem określają one umowę, jaką mamy zrealizować w trakcie obecnego wcielenia.

Którą mamy zatem godzinę w naszym „całkowitym życiu?

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

134 – INTERNACJONALIZACJA

Lucinder odwiedził nas i poradził, żebyśmy na razie zachowywali się dyskretnie. Wielu kapłanów było teraz w stanie euforii. Papież, podobnie zresztą jak niektóre wspólnoty integrystów, spoglądał nieprzychylnym wzrokiem na ingerencję tanatonautyki w sferę życia zakonnego.

Kiedy Raoul zaprotestował, mówiąc, że nie maczaliśmy w tym palców, prezydent odpowiedział mu, że mimo wszystko około setki duchownych różnych wyznań odeszło z tego świata, ponieważ chcieli kontynuować rozpoczęte przez nas doświadczenia. Mój przyjaciel stwierdził z kolei, że powinni byli zająć się głębiej aspektami naukowymi odcieleśnienia, zamiast zaufać wyłącznie swojej wierze. Lucinder przyjął ten argument do wiadomości, ale wyczuwaliśmy, że najwyraźniej absorbuje go coś innego.

Czy to możliwe, żeby w połowie XXI wieku obawiał się władzy duchownych?

Na tanatodromie w Buttes-Chaumont pracowaliśmy zawzięcie nad tym, by starty stały się jeszcze bezpieczniejsze. Stefania stwierdziła, że start jest lepszy, gdy jest wyprostowana, trzyma plecy sztywno, podbródek przyciśnięty do klatki piersiowej i ma odsłonięte ramiona. W związku z tym opracowaliśmy tron, który imitował kształtem szwedzkie siedziska, które wymuszają przyjęcie takiej właśnie ergonomicznej pozycji.

Wokół fotela zainstalowaliśmy szklaną bańkę izolującą tanatonautę od świata zewnętrznego. Istotnie bowiem spora liczba wypadków następowała wówczas, gdy ktoś przez nieuwagę przeszkodził tanatonaucie w trakcie lotu. Srebrna pępowina zaskoczonego pilota pękała, zanim zdążył ją skrócić. Niespodziewany dzwonek telefonu, drzwi zamykające się pod wpływem zwykłego przeciągu i zejście gotowe! Nie igra się z takimi sprawami.

Żeby jeszcze bardziej usprawnić odlot, wprowadziliśmy najwyższej jakości system polifonicznego udźwiękowienia, ażeby dusza wznosiła się przyjemnie przy dźwiękach muzyki liturgicznej lub sakralnej.

Pewien słynny projektant mody i naukowiec elektronik pracowali wspólnie nad koncepcją naprawdę wygodnego kostiumu.

Od tej pory uniformem tanatonauty nie będzie już ani dres, ani smoking. Będzie przypominał strój płetwonurka. W Paryżu wybraliśmy do tego celu biały materiał.

Pomysł bardzo się spodobał. Moda przyjęła się na różnych rozsianych po świecie tanatodromach. Japończycy opowiedzieli się za czarnym kolorem, Amerykanie za fioletem, Brytyjczycy wybrali czerwień. Fotograficy prasowi byli zachwyceni: wreszcie mieli atrakcyjny wizerunek do dyspozycji.

Logicznie rozumując, po kostiumie musiał pojawić się herb. Nasz przedstawiał Feniksa, który przebija się przez coraz mniejsze ogniste kręgi.

Każdy tanatodrom miał własną specyfikę religijną i kulturową. Afrykanie wyruszali w strojach, w jakich zazwyczaj uczestniczą w obrzędach, a towarzyszyły im dźwięki tam-tamów. Ich herbem były słonie, gepardy i papugi. Jamajczycy woleli reggae i marihuanę. Rosjanie bardzo wysoko cenili pieśni prawosławne i wódkę. Peruwiańczycy żuli liście koki i odlatywali przy urokliwych dźwiękach fletni Pana. Ich emblematem była pośmiertna maska Wielkiego Inki.

Międzynarodowi mistrzowie byli obecni na pierwszych stronach gazet. Każdy miał swojego faworyta. Obstawiano swoje typy u najlepszych londyńskich bukmacherów. Kto pierwszy przekroczy drugą barierę komatyczną? Na Hiszpana (emblemat z głową byka) stawiano dwanaście do jednego w pojedynku z Amerykaninem (emblemat przedstawiający głowę orła). Świadectwa i relacje z baniek-wspomnień napływały masowo, różniąc się między sobą, ale wszystkie były pasjonujące. Sprzedaż „Małego Tanatonauty Ilustrowanego" znowu poszła niesamowicie w górę.

W sklepiku matka z bratem wystawili na sprzedaż trony startowe made in Buttes-Chaumont oraz boostery (opracowałem nową formułkę placebo, łagodną dla wątroby i nerek), jak również zestawy czujników elektrycznych. Zewsząd spływały naprawdę duże pieniądze.

Nie dość, że tanatonautyka rozpowszechniała się na całym świecie, to jeszcze stawała się bardziej komfortowa, praktyczna i precyzyjna. Dzięki fotelowi z ochronną szklaną kulą i kostiumowi zaświaty wydawały się dostępne dla każdego.

135 – MITOLOGIA CELTÓW

Według mitologii Celtów Tuatha De Daan, lud bogini Dany, nadszedł z wysp na północy Świata, żeby zawładnąć Irlandią. Toczyli także boje z Fomorianami, bogami demonami o jednym oku i jednej ręce. Ci musieli ukryć się w głębinach, w jeziorach, przepaściach i studniach. Żyli w podziemnym równoległym świecie, który nazywali Sid (pokój) lub też Tir Na Nog (Ziemia Młodych). Stamtąd pomagali ludziom rozwijać się. Druidowi, który przybył do nich po poradę, dali cztery magiczne talizmany: kocioł Dagdy, od którego nikt nigdy nie odchodził głodny, włócznię Luga, która uśmiercała nawet wtedy, gdy jedynie musnęła przeciwnika, miecz Nuada, który czynił niezwyciężonym tego, kto trzymał go w ręce, i wreszcie kamień Fail, który poprzez swój „krzyk" potwierdzał królewskość tego, kto na nim położył stopę.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

136 – DRUGA BARIERA KOMATYCZNA

Pomimo stale ponawianych prób Moch 2 nadal pozostawał niezdobyty. Sukumi Yuce, mnichowi zen, udało się jednak dotknąć go i twierdził, że dostrzegł coś za czerwonymi światłami, które jak opisywał, „przypominają gejsze". Przedziwne określenie jak na człowieka, którego powołaniem jest duchowość! Odmówił przekazania nam dokładniejszych informacji, powtarzając tylko, że pragnie czym prędzej wyruszyć raz jeszcze, żeby się z nimi spotkać.

Nie miał okazji powiedzieć na ten temat nic więcej. Jego drugi odlot był ostatnim. Leżał w kałuży spermy, z ciałem wyprężonym jak w miłosnej ekstazie, kiedy wreszcie koledzy zdecydowali się go odłączyć.

Informacja ta była ściśle tajna. Gdyby ludzie wyobrazili sobie, że znajdą w śmierci trwającą wiecznie seksualną rozkosz, tanatonautyka mogłaby wywołać kolejną hekatombę!

Wyczekiwaliśmy niecierpliwie na pioniera, który po udaniu się w zaświaty i powrocie stamtąd po raz pierwszy przekaże nam dokładniejszą relację. Okazał się nim hinduski jogin Rajiv Bintou. To co się z nim stało, opisał w książce zatytułowanej „Bliżej końca" (wydawnictwo: Nowy Kontynent), która szybko stała się światowym bestsellerem.

Tak jak niegdyś Félix, tak teraz Rajiv Bintou wpadł w pułapkę sukcesu. Nie potrafił już skupić się na swoich duchowych zdolnościach. Żeby wystartować, musiał zażywać zioła halucynogenne, a po powrocie niczego nie pamiętał.

Niestety, paryski tanatodrom nigdy nie miał okazji gościć Rajiva Bintou. Podczas ostatniego eksperymentu jego ekipa czekała na próżno przez ponad czterdzieści pięć minut, zanim ostatecznie przyjęła do wiadomości, że jego dusza została stracona. Przekazano jego cielesną powłokę do Smithsonian Institution w Waszyngtonie, gdzie jest pieczołowicie przechowywana w formalinie.

Musieliśmy więc zadowolić się wierszem, który odnosząc się do strefy położonej za barierą Moch 2, był wyraźnie naznaczony czerwonym, erotycznym zabarwieniem.

Fragment poematu „Bliżej końca":

O niepokojący świecie, który rozciągasz się za drugą barierą komatyczną,

Perły twojej rozkoszy są niczym nenufary.

I zapowiedzią erekcji tanatonautyki!

Każdy start będzie jak miłosny orgazm.

A podbój świata zmarłych następnym rozdziałem Kamasutry.

Księga ta jest pierwszym rozdziałem świata rozkoszy, w którym śmierć zapisze sto kolejnych tomów.

O niepokojący świecie w zaświatach.

Nasze dusze utoną w ekstazie.

I jest to logiczne, gdyż zrodziliśmy się w cierpieniu.

Trzy miesiące później lista zabitych wydłużyła się. Wszystkie wyznania pozyskiwały mnichów tanatonautów, poświęcając ich na ołtarzu poznania zaświatów. Wszystkie też poczytywały to sobie za punkt honoru. Należało przecież udowodnić, że ich interpretacja świata jest jedynie słuszna. Stosowano wszelkie możliwe sposoby, żeby odloty odbywały się w uroczystej oprawie, która towarzyszy wszelkim aktom religijnym.

A jakiż akt mógłby być uznany za bardziej religijny, skoro odlot oznaczał właśnie zbliżenie się do zaświatów?

Nastąpiła teraz faza „mistyczno-monumentalna" wraz ze startami spod kościoła Sacré-Cœur w Paryżu czy z piramidy Cheopsa w Egipcie. A nasza wiedza o krainie leżącej za Moch 2 sprowadzała się do tego, że jest „czerwona i wypełniona rozkoszą".

Stefania nie mogła się już doczekać, żeby tam wyruszyć.

Dużo medytacji, ćwiczenia z kontrolowania oddechu i rytmu serca, aż wreszcie 27 sierpnia o godzinie siedemnastej wytrwałą pracą i siłą woli dopięła swego.

Obudziła się w swoim fotelu pokryta potem, wydając niekontrolowane dźwięki, purpurowa i drżąca.

– Uauuuu! – wykrzyknęła wyraźnie zadowolona.

Kiedy Raoul pochylił się nad nią, żeby lepiej słyszeć jej opowieść, chwyciła go za szyję i wpiła się w jego usta. Mój przyjaciel nie bronił się za bardzo, gdy tymczasem burza gradowa zasnuwała ciemnoniebieskie spojrzenie Amandine.

– No opowiadaj, co widziałaś – rzekł Raoul, z trudem wracając do siebie.

– Uou, uou, uou – powiedziała – było nie-sa-mo-wi-cie. Za drugą barierą jest seks, przyjemność, rozkosz, odjazd całkowity, the bigfoot, wielka rzymska orgia, pieprzenie i w ogóle super!

Nie bardzo mogliśmy ją zrozumieć. Mówiła tylko o swoich wrażeniach. Pojęcie „absolutna rozkosz" powracało najczęściej. „Przyjemność, rozkosz, ekstaza" i nieomal obsesyjna chęć, by wrócić tam i znowu tego zaznać.

Próbowaliśmy dowiedzieć się od niej czegoś więcej.

Mówiła, że było to jak orgazm do tysięcznej potęgi. Wrażenie osiągnięcia całkowitej pełni. Nawet po narkotykach, nawet kiedy była ze swoimi najlepszymi kochankami, nigdy, jak twierdziła, nigdy nie odczuwała z taką mocą i różnorodnością rozkoszy.

Zaczerwieniłem się.

Tej samej nocy śniłem o kobiecie w białych atłasach w masce przedstawiającej trupią czaszkę. Śmierć. Wkładała pasek do pończoch i obiecywała mi nieprawdopodobne doznania. Rozkosz, która wykraczać miała poza wszelkie wyobrażenie.

137 – STEFANIA ODLATUJE

Byliśmy w tajskiej restauracji i z trudem przychodziło nam przekonywanie uwodzicielskiej Stefanii, by nie mówiła tak głośno i wreszcie zapanowała nad swoim uniesieniem. Poza tym emanowała od niej tak potężna aura seksualności, że wszyscy mężczyźni wlepiali w nią spojrzenia.

Kobiety zresztą też. Nawet Amandine nie potrafiła pozostać obojętna na wypowiadane jak w ekstazie namiętne słowa.

Stefania mówiła tylko o rozkoszy!

Rozkosz! Bo właściwie jaka jest nasza najsilniejsza motywacja tu, na ziemi? Czego szukamy w życiu? Po co pracujemy, interesujemy się innymi, co nas popycha do działania? Rozkosz!

Trzeba było kilka talerzy ryżu basmati, żeby Włoszka się trochę uspokoiła. Po powrocie do naszego penthouse'u ponownie podeszła do tych spraw w sposób naukowy i zgodziła się pochylić nad mapą.

No i co tam jest za Moch 2? A więc na poziomie mniej więcej „koma plus dwadzieścia cztery minuty" ektoplazma odczuwa przyjemne doznania. Za strefą niebieską i czarną rozciąga się strefa czerwona. Strefa Rozkoszy. Mocno podekscytowany tanatonauta przyśpiesza lot w stronę światła. Ściany czerwonego tunelu są miękkie jak aksamit. Dusza ma wrażenie, że powróciła do łona matki i przygotowuje się do ponownych narodzin. Cudowne!

I nagle spełniają się wszystkie najgłębiej ukryte fantazje. Mężczyźni, o których śniła Stefania, nie potrafiąc ich uwieść, wyciągali do niej ręce, prześcigając się w bezwstydnych propozycjach. Oddawała się z nimi takim grom erotycznym, o jakich nigdy wcześniej nawet nie ośmieliła się marzyć. Ale nie chodziło tylko o seks. Skosztowała bowiem potraw, które zawsze ją kusiły, lecz nigdy nie zdobyła się na to, aby je tknąć.

Odkryła w sobie pragnienia, o które sama siebie nie podejrzewała. Kobiety zajęły się nią, delikatnie ją pieszcząc. Musiała bardzo mocno wczepić się w tybetańskie modlitwy, by zrezygnować z tych rozkoszy i powrócić na tanatodrom. Musiała walczyć całą mocą swojej woli. Pomyślała o nas, o tym, że czekamy na nią, aby się dowiedzieć, jak tam jest. Nie to jednak było najważniejsze.

Dostrzegła kolejną barierę komatyczną, Moch 3.

Wzięła do ręki mapę, skreśliła „Prowadzi być może do terytorium 3(?)", a potem, wysuwając język jak pilna uczennica, zapisała w tym samym miejscu:


TERYTORIUM 3


– Lokalizacja: koma plus 24 minuty.

– Kolor: czerwony.

– Doznania: rozkosz, ogień. Strefa ciepła i wilgotna, gdzie stawiamy czoło najbardziej delirycznym fantazjom. Strefa także perwersyjna, gdyż ujawniają się nasze najskrytsze pragnienia. Trzeba na nie patrzeć prosto i pozwolić, by nami zawładnęły, inaczej przykleimy się do lepkich ścian. Światło wciąż tam jest, tak jakby zachęcało do dalszej wędrówki.

– Kończy się na: Moch 3.

Po tym epizodzie nasze życie na tanatodromie nieco się zmieniło. Powróciwszy z purpurowego świata nieokiełznanych żądz, Stefania niemal się rzuciła na Raoula. Nie musiała zresztą tak bardzo się starać. Już od pierwszego spotkania bowiem mój przyjaciel nie ukrywał fascynacji krągłymi, ponętnymi kształtami Włoszki.

W przeciwieństwie do historii z Amandine, tym razem afiszował się otwarcie ze swoim związkiem. Nie miałem odwagi wchodzić do toalety przy sali odlotowej, obawiając się, że przeszkodzę zakochanym w miłosnych igraszkach.

Amandine była kompletnie rozbita i rzecz jasna jak zwykle szukała we mnie oparcia i pociechy. Zostawiwszy na inną okazję tajską restaurację pana Lamberta, gdzie istniało zbyt duże ryzyko spotkania z obejmującymi się kochankami, któregoś wieczoru wprosiła się do mnie zupełnie bez żenady. W lodówce było kilka jajek. Zrobiłem w pośpiechu jajecznicę z szalotkami. Nie jestem zbyt dobrym kucharzem, toteż jajecznica była trochę przypalona, ale Amandine się tym nie przejęła.

– Ty, Michael, jesteś jedynym mężczyzną, który naprawdę mnie rozumie.

Nie cierpię tego typu zdań. Schylając głowę, wyciągnąłem dyskretnie kilka skorupek z jajka, które przez nieuwagę wpadły mi do dania.

Położyłem dwa najładniejsze talerze na stole w kuchni. Usiadła.

Podzieliłem starannie jajecznicę na dwie części. Amandine siedziała nieruchomo, spoglądając niewidzącym wzrokiem na swoją porcję.

– Nie jesz? – zapytałem. – Nie jest taka najgorsza.

– Na pewno jest przepyszna, ale nie o to chodzi. Nie jestem głodna – westchnęła.

Wzięła mnie za rękę i wpatrywała się we mnie wzrokiem zbitego, porzuconego psa.

– Biedny Michael… Ależ cię zanudzam swoimi sercowymi historiami…

Popatrzyłem na nią, smutna była jeszcze piękniejsza. Tego wieczoru musiałem wysłuchać ze szczegółami całej opowieści o jej miłosnej historii z Raoulem. Jaki to on był czuły, jaki nadskakujący i jak wiele uwagi jej poświęcał. Stwierdziła, że jest mężczyzną jej życia i nigdy dotąd nie była tak bardzo zakochana. Powiedziałem, że nie ma się czym przejmować, bo Stefania to tylko krótka przygoda i Raoul na pewno do niej wróci.

Nie rozumiałem, jak jakiś facet może nie być zakochany po uszy w tej cudownej łani o ciemnoniebieskich oczach. Nawet gdy miał tę swoją pulchną i trochę zbyt odważną Włoszkę.

– Jesteś dla mnie taki miły, Michael.

W żaden sposób jednak jej emocje nie łączyły się z moimi. Widziała we mnie tylko przyjaciela albo bezpłciowego kolegę. Być może odrzucało ją moje zbyt silne pragnienie. A może przeczuwała, jak potężne jest moje uczucie, i obawiała się jego skutków.

– Jesteś taki miły, Michaelu! Pozwól mi spać u ciebie dzisiaj, proszę. Tak strasznie boję się zostać sama w zimnym łóżku!

Zzieleniałem, po czym zaczerwieniłem się, zakasłałem.

– Zgoda – wybełkotałem.

Włożyłem bawełnianą piżamę, którą zapiąłem pod samą szyję. Ona została w jedwabnej bieliźnie. Wyczuwałem tuż obok mnie jej atłasową skórę, drobne ciało pachnące morską pianą i bursztynem. Przechodziłem niewyobrażalne męki. Nigdy wcześniej żadna kobieta nie wywoływała we mnie tak silnego wzburzenia.

Drżąc z powstrzymywanej emocji, przysunąłem dłoń do jej ramienia i musnąłem delikatną skórę.

Amandine, niby to owinięta w moją pościel, była emanacją obiecanej rozkoszy. Mój mózg był w stanie wrzenia. Jeszcze jedna dziesiąta ruchu i przeżyję to, co Stefania przeżyła tam, w górze. Potężny wybuch. Chyba przysadka mózgowa wysyłała mi ten bolesny sygnał. Moje palce przebiegły jeszcze parę kroków po tej niebezpiecznej drodze.

Chwyciła mnie za rękę i odsunęła ją z przepraszającym uśmiechem na twarzy.

– Nie psujmy tak pięknej przyjaźni – szepnęła. – Jesteś moim jedynym prawdziwym przyjacielem i nie chcę cię stracić.

138 – NAUCZANIE JOGI

Ludzkie ciało składa się z siedmiu czakramów, które są centrami energetycznymi.

Pierwszy czakram usytuowany jest powyżej organów płciowych, kości ogonowej i odbytu. W dobrym stanie dostarcza energii witalnej.

Drugi czakram usytuowany jest poniżej pępka. W dobrym stanie daje moc działania.

Trzeci czakram znajduje się poniżej splotu słonecznego. W dobrym stanie pozwala energii ziemskiej i kosmicznej przenikać do ciała.

Czwarty czakram usytuowany jest w środku splotu słonecznego. W dobrym stanie pozwala dobrze czuć się we własnej skórze.

Piąty czakram znajduje się w dolnej części gardła. W dobrym stanie pozwala na doskonałe komunikowanie się.

Szósty czakram usytuowany jest między brwiami. W dobrym stanie pozwala odczuwać energię wewnętrzną i umożliwia jasnowidzenie.

Siódmy czakram znajduje się na środku sklepienia czaszki. W dobrym stanie pozwala postrzegać od razu najistotniejsze rzeczy.

Podstawy nauczania hatha-jogi

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

139 – STEFANIA PRZEŻYWA ROZKOSZ

Dziennikarzy, którzy chcieli przeprowadzić wywiad ze Stefanią, było tak wielu, że moja matka zorganizowała konferencję prasową w sali przewidzianej na ten właśnie cel w tanatodromie w Buttes-Chaumont. Moja rodzicielka znajdywała jakąś dziką satysfakcję w wyłuskiwaniu wszystkich przedstawicieli pism erotycznych i pornograficznych i natychmiast wypędzała ich z sali. „Jeszcze tego brakowało, żeby nasza Stefania znalazła się na okładkach tych świńskich pism!" – mamrotała pod nosem z wściekłością.

Niczym słynna diwa, tanatonautka zajęła miejsce na scenie i zaskoczyła od razu zgromadzonych słuchaczy, czekających na nią już ponad kwadrans, ogłaszając, że opowie o rozkoszach za drugą barierą jedynie tym, którzy potrafią to zrozumieć. Tymczasem widzi naprzeciw siebie tylko dziennikarzy o infantylnej mentalności niezdolnych do tego, by odrzucić wszelkie tabu.

– Najpierw porządna psychoanaliza dla wszystkich. Dopiero wtedy porozmawiamy! – rzuciła z donośnym śmiechem, odsyłając publiczność i całą resztę do ich pełnej hipokryzji moralności.

Rozległy się protesty i szmer zdziwienia. Matka była wyraźnie speszona, że ściągnęła tak wielu ludzi na próżno. Następnym razem nikt nie odpowie na zaproszenie, a to nie jest wskazane, gdy się prowadzi interesy!

Odkrycie obszaru, na którym panuje rozkosz, było jednak zbyt ważnym wydarzeniem, żeby mogło przez dłuższy czas pozostać w tajemnicy. Zaczęły pojawiać się różne pogłoski, które z braku dokładnych informacji jeszcze bardziej rozpalały wyobraźnię.

Partie reakcyjne i konserwatywne wyklęły nas.

„Siedlisko czarownic", wypisano na bramie tanatodromu, przed którą bez przerwy gromadzili się manifestanci z transparentami w rodzaju: „Precz z wyuzdaniem", „Zamknąć ten lupanar" albo „Śmierć to nie burdel".

Stefania próbowała się sprzeciwić protestującym.

– Nigdy nie powiedziałam, że śmierć to burdel! – rzuciła do wrogo nastawionego tłumu, który wymachiwał w jej stronę pięściami. – Stwierdziłam tylko, że jeden z obszarów Ostatecznego Kontynentu jest miejscem rozkoszy. Nie wiem jednak, co znajduje się za trzecią barierą. Pozostało nam jeszcze wiele rzeczy do odkrycia.

– Zamknij się, przeklęta dziewczyno! – wydzierał się jakiś starszy, nobliwie wyglądający pan z baretkami odznaczeń na klapie marynarki.

Chciał uderzyć w twarz naszą podróżniczkę, ale Raoul i ja przeszkodziliśmy mu. Przepychanki przeobraziły się w bitwę uliczną. „My dwaj przeciwko tym imbecylom" – mruczałem do siebie, chcąc dodać sobie odwagi, lecz i tak byłem cały posiniaczony, kiedy wreszcie siły porządkowe postanowiły interweniować.

Prezydent Lucinder złożył nam kolejną wizytę.

– Ostrzegałem was, moi mili! Dyskrecja, przede wszystkim dyskrecja i raz jeszcze dyskrecja. Jeśli chcemy żyć szczęśliwi, żyjmy w ukryciu. Najwyraźniej przeszkadzamy bardzo wielu ludziom. Papież wydał bullę skierowaną przeciwko nam, a władze duchowne różnych wyznań złorzeczą mi.

– Same żałosne palanty! – wykrzykiwała Stefania. – Obawiają się usłyszeć prawdę, boją się dowiedzieć, czym naprawdę jest śmierć i co znajduje się za tymi barierami! Wyobrażacie sobie minę papieża, gdyby tak na końcu pojawił się Bóg, który opowiedziałby się za aborcją i przeciw celibatowi księży?

– Być może, Stefanio, być może. Ale na razie proszę pamiętać, że jeszcze nie spotkaliśmy Boga, a Watykan jest instytucją utworzoną w roku 1377 podczas gdy tanatonautyka ma za sobą zaledwie kilka miesięcy doświadczeń.

Włoszka podniosła się, piękna i odważna, gotowa przeciwstawić się zarówno przyjaciołom, jak i wrogom.

– Ależ panie prezydencie, nie chce nam pan chyba wmówić, że jest pan gotów ulec garstce bigotów!

– W polityce trzeba wiedzieć, kiedy należy pójść na ustępstwa, znaleźć kompromis…

– Żadnych ustępstw, żadnych kompromisów – ucięła twardo Stefania. – Jesteśmy tutaj po to, żeby walczyć z ciemnotą, i będziemy kontynuować nasze poszukiwania. Człowiek nie zna ograniczeń i to jego najważniejsza zaleta!

Prezydent Republiki zmrużył oczy. Po raz pierwszy miał do czynienia ze Stefanią Chichelli. Lepiej teraz rozumiał, jak ważne są nasze osiągnięcia. Konieczna jest przecież niezłomna wola, by spotykać się regularnie ze śmiercią, a ta dziewczyna o krągłych kształtach taką właśnie wolę posiadała. Nikt i nigdy, żadna władza, publiczna, świecka czy religijna, nie zmusi jej do tego, by się cofnęła. Ukłonił się jej z szacunkiem.

Jedynym skutkiem interwencji prezydenta było to, że Stefania stała się rozmowniejsza w kontaktach z dziennikarzami.

Bez wahania opowiadała ze szczegółami o rozkoszach, których zaznała w trzeciej strefie, tam gdzie urzeczywistniały się wszystkie pragnienia i perwersje.

Ruszyła kolejna fala manifestacji. Stolica Apostolska, grożąc ekskomuniką, zakazała tanatonautyki wszystkim sługom rzymskokatolickiego Kościoła apostolskiego. W bulli zatytułowanej „Et mortis mysterium sacrum" papież oficjalnie określił śmierć jako temat tabu. Każda próba wyruszenia przez osobę żyjącą do krainy umarłych przed zgonem była od tej pory uznawana za jeden z grzechów głównych.

„Śmierć heretykom!" – skandowano pod balkonami Watykanu. „Kosztujmy jabłko poznania!" – odpowiadali na to nasi zwolennicy.

Całe to poruszenie było nam właściwie obojętne, chociaż prezydent Lucinder wcale tego nie lekceważył. Kościół nadal posiadał duże wpływy w kraju, a on potrzebował wszystkich możliwych głosów, żeby móc niebawem na kolejną kadencję zasiąść w fotelu prezydenckim.

„Tym lepiej, jeśli śmierć prowadzi do orgazmu – zwierzyła się Stefania dziennikarzowi z „Małego Tanatonauty Ilustrowanego" – i tym gorzej, jeśli tak wielu palantów uważa ją za miejsce rozpusty!". Nasza koleżanka nie przebierała w słowach. A jednak nie byliśmy zbyt pewni siebie.

Ludzie zawsze boją się tego co nowe. Zjawisko zamykania się w samym sobie okazało się nieodwracalne. I tak mieliśmy sporo szczęścia, że udało nam się bez przeszkód dojść aż tak daleko.

140 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

JAK POZBYĆ SIĘ STARYCH LUDZI


Dawniej w niektórych kulturach istniała praktyka mająca na celu pozbycie się starych ludzi, którzy nie byli już w stanie funkcjonować w życiu ekonomicznym lub społecznym. U Eskimosów pozbywano się starej babci, pozostawiając ją daleko na kawałku kry, gdzie pożerał ją niedźwiedź. Zazwyczaj odchodziła sama wtedy, gdy uznała, że jest ciężarem dla społeczności. W niektórych rodzinach w Normandii starcy musieli się wspinać po drabinie, a Ostatnie szczeble były podpiłowane. Wypowiadano wtedy rytualne zdanie: „Chodź, babciu, właź na strych". Na strych…

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

141 – LUCINDER MA POMYSŁ

Lucinder postanowił tym razem spotkać się z nami na własnym terenie. Sądząc, że u niego będziemy bardziej ulegli, wezwał nas do Pałacu Elizejskiego. W swoim gabinecie nie był tym razem sam. Była tam także kobieta w skromnym komplecie z kroazy.

Głowa państwa wyjaśniła nam, że nie chce wywoływać wojny religijnej.

– Nie macie racji, nie doceniając starej władzy. Nowoczesności nie można narzucić na siłę. Musimy się porozumieć.

Stefania była zupełnie innego zdania.

– Nie wie pan, co ja widziałam, więc nie bardzo rozumiem, w jakiej sprawie mielibyśmy się porozumieć.

Lucinder uśmiechnął się.

– Owszem, nie mieliśmy tego szczęścia, żeby wylądować w Czerwonej krainie, ale powiedzmy, hm, że jesteśmy w stanie wyobrazić sobie to, co pani tam odczuwała.

– Przemądrzalec! Kto może twierdzić, że naprawdę wie, czego pragnie kobieta? – powiedziała głośno Stefania.

Amandine nie była w stanie się powstrzymać i cicho parsknęła śmiechem.

Tak czy inaczej Lucinder nie miał ochoty dać się wciągnąć w prowokację. Jego zdaniem nie było sensu otwarcie przeciwstawiać się religiom. Te bowiem nie są ani dobre, ani złe, a tylko próbują jakoś przetrwać.

Raoul przypomniał, że Darwin zyskał międzynarodową sławę właśnie dzięki temu, że atakował religię, i bez takiej prowokacji darwinizm nie mógłby tak szybko się pojawić. Lamarck, który go nie zrozumiał, zniknął gdzieś zapomniany przez historię.

Lucinder zgodził się z tym argumentem, choć nie rezygnował z chęci zjednoczenia wszystkich, reakcjonistów i zwolenników nowoczesności.

– Jest pewien sposób na to, żeby pogodzić lewe i prawe skrzydło. Trzeba sprowadzić tanatonautykę do wymiaru racjonalnego. Odpowiedzmy religii, odwołując się do nauki. Ostatnich sceptyków trzeba uciszyć. Teraz albo nigdy, stąd mój pomysł, żeby odwołać się do tej oto pani.

Przedstawił nam panią w żakiecie z kroazy.

– Pani profesor Rose Solal jest astrofizykiem i astronomem – wyjaśnił Lucinder. – Od dawna już pracuje nad szczególnym projektem o nazwie „Eden". Projekt „Eden", projekt „Raj", jak sami widzicie, wasze badania są w pewnym sensie podobne, tym bardziej że celem „Edenu" jest odkrycie i precyzyjne umiejscowienie w przestrzeni… raju.

Zlokalizowanie w przestrzeni raju wydało nam się celem co najmniej trudnym do wyobrażenia. Owszem, zawsze mówiliśmy o „kontynencie umarłych", ale był to dla nas pewien skrót myślowy. Uznawaliśmy zaświaty za coś, co istnieje w innym wymiarze, za inną rzeczywistość, do której trafia dusza po opuszczeniu ciała. Coś w rodzaju paralelnego wszechświata. Tak przynajmniej do tego podchodziliśmy.

To, że taka kraina może rzeczywiście istnieć na rozgwieżdżonym niebie, które jest nad nami, nigdy nam nie przyszło na myśl. Owszem, w dawnych czasach wiele ludów było o tym przekonanych, jednakże wszystkie te rakiety, promy, misje kosmiczne, Sputniki i Apollo wysyłane w przestrzeń kosmiczną udowodniły, że niebo jest zapełnione tylko galaktykami i gwiazdami!

Prezydent Lucinder był faktycznie istotą nietuzinkową i otwartą na najbardziej zuchwałe eksperymenty.

Już nazajutrz Rose Solal dołączyła do naszej ekipy w tanatodromie w Buttes-Chaumont. Mieliśmy teraz pracować w piątkę.

142 – GEOGRAFIA NIEBIOS

Księga Rodzaju jest pierwszym tekstem, w którym pojawia się precyzyjna informacja na temat geograficznej lokalizacji Raju: to międzyrzecze Tygrysu i Eufratu w Mezopotamii. W roku 379 święty Bazyli, jako prekursor astronomii, umiejscawia Raj poza sklepieniem niebieskim, w świecie dawniejszym jeszcze niż świat widzialny.

Dante, chociaż był poetą, uważał, że Raj musi znajdować się w jak najbardziej konkretnym miejscu, a dokładnie w „powłoce", która według niego otacza gwiazdy. Niemiecki jezuita Jeremias Drexel (1581-1638) przeprowadził skomplikowane obliczenia, żeby wykazać, że Wybrańcy udają się dokładnie na odległość 161 884943 mil od Ziemi. Thomas Henri Martin (1813-1933) prezentuje jeszcze szerszą wizję: Raj – jak twierdzi – znajduje się we wszystkich ciałach niebieskich.

Jermain Porter (1853-1933), dyrektor Obserwatorium w Cincinnati (Ohio) i były student teologii, szukał astronomicznej lokalizacji Raju za pomocą teleskopów. Był przekonany, że badając sklepienie nieba, naukowcy wreszcie odkryją „Niebiańską Jerozolimę".

Czcigodny Thomas Hamilton (1842-1925), wykorzystując prace astronomów Maedlera i Proctora, zapewnia, że Raj znajduje się na gwieździe Alcyon, w konstelacji Plejad, w odległości pięciuset lat świetlnych od nas. Francuski fizyk Louis Figuier (1819-1863) umieścił już to, co nazywał „Pałacem Umarłych", na Słońcu. Logicznie jak na swoje czasy zapewniał: „Nie może być usytuowany dalej, gdyż dotarcie tam zabrałoby Wybrańcom zbyt dużo czasu".

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

143 – ZASADZKA

Spałem sobie spokojnie w mieszkaniu na trzecim piętrze tanatodromu, gdy nagle coś mnie obudziło. Szelest, jakiś ledwo uchwytny dźwięk… Usiadłem na łóżku, a wszystkie moje zmysły nagle zostały postawione w stan najwyższego pogotowia.

Po omacku szukałem okularów na stoliku przy łóżku. Nie było ich tam. Niedobrze! Musiałem je zostawić na biurku! A jeśli do pokoju dostał się włamywacz? Powinienem iść po nie, a złoczyńca na pewno nie zostawi mi na to czasu. Wcześniej mnie pewno ogłuszy.

Co robić? Starałem się myśleć jak najszybciej. Najlepszą obroną jest atak. Ten człowiek nie może wiedzieć, że nie jestem w stanie zobaczyć go wyraźnie.

– Proszę stąd wyjść! Nie ma tu niczego, co mogłoby pana zainteresować! – krzyknąłem w ciemnościach.

Żadnej odpowiedzi. Chociaż nic nie widziałem, wyraźnie wyczuwałem czyjąś obecność. Ktoś obcy był w pokoju.

– Wynocha! – powtórzyłem, szukając światła.

Wyskoczyłem z pościeli. Całe szczęście, że śpię w pidżamie, pomyślałem, jakby mogło to mieć w takim momencie jakiekolwiek znaczenie. Na pamięć znałem miejsce, gdzie był kontakt. Zapaliłem światło. Nie było nikogo. Nawet nie widząc wyraźnie, zobaczyłbym przecież czyjąś sylwetkę. Tym razem nie miałem żadnych wątpliwości: pokój był pusty. A jednak ktoś tutaj był, w dodatku miał wrogie zamiary, byłem tego pewien.

Wtedy wydarzyło się coś potwornego. Otrzymałem silny cios w klatkę piersiową. Uderzenie, które nadeszło znikąd albo zadane zostało przez niewidzialną istotę!

W końcu odnalazłem okulary. Szybko włożyłem je na nos. I Ciągle nic. Czyżby przyśnił mi się ten cios po jakimś koszmarze, którego nie pamiętałem, a który mnie obudził?

Otrząsnąłem się, zgasiłem światło i położyłem z powrotem do łóżka, nie zdejmując jednak okularów. Wyciągnąłem się, nasunąłem prześcieradło na ramiona i czekałem…

I w tym momencie to ujawniło się naprawdę. Przeniknęła mnie czyjaś obecność, przedostając się przez duże palce u nóg i wypełniając całe moje ciało. Obrzydliwe doznanie! Wolałbym włamywacza zamiast tej ektoplazmy, która mnie atakowała. I mówiła do mnie na dodatek!

– Przestańcie dotykać sił, które was przerastają!

Zacząłem się szamotać, ale jak tu bronić się przed duszą, zastawiła na mnie zasadzkę?

– Kim jesteś? Kim jesteś? – krzyczałem.

Wiedziałem już jednak, kim jest mój przeciwnik: z pewnością był to jakiś kapłan, który za wszelką cenę chciał, byśmy przerwali nasze tanatonautyczne eksperymenty.

Walczyłem z nim, lecz on wciąż posuwał się naprzód. Ektoplazma była już w moich nogach, w moim brzuchu, obmacywała moje wnętrzności od środka.

A zatem mistyczne siły postanowiły wypowiedzieć nam wojnę. Na nasz sposób. Na ich sposób. Poprzez medytację, odcieleśnienie, za pomocą ektoplazmowego ataku. Nie doceniliśmy przeciwnika. Jak się bronić przeciw wrogom, którzy przenikają przez mury i potrafią się przedostać do naszego ciała? Moje ciało już nie należało do mnie. Było teraz nawiedzone przez fanatyka, który wściekał się jak szalony, obserwując nasze badania nad Rajem. Jeśli był to ksiądz, to czy ucieknie, gdy uklęknę i będę się modlił do Matki Boskiej?

Uklęknięcie byłoby jednak czymś niegodnym wojownika. Co dziwne, w tym przerażającym momencie przyszło mi do głowy wspomnienie zajęć zen ze strzelania z łuku. Żeby trafić, trzeba wyobrazić sobie tarczę. Wtedy sami stajemy się łukiem, środkiem tarczy, a nawet strzałą. A strzała wyznacza spotkanie ze środkiem tarczy.

Podniosłem się, przyjąłem pozycję do walki i zamknąłem oczy. Mój przeciwnik pojawił się natychmiast. Miałem naprzeciw siebie ektoplazmę małego chuderlawego mnicha. Kiedy unosiłem powieki – znikał. Kiedy je spuszczałem, znowu pojawiał się na wprost mnie gotowy do pojedynku, którego zasad nie znałem. Cóż za paradoks, że trzeba zamknąć oczy, żeby lepiej widzieć! Przecież dzieci postępują w ten sposób, by odpędzić niebezpieczeństwo, ale nie dorośli!

Z zamkniętymi mocno oczami wyobraziłem sobie dokładnie przeciwnika i zmniejszyłem jego rozmiary w moim umyśle. A potem wziąłem do rąk przezroczysty łuk i przyjąłem pozycję łucznika, który naciąga cięciwę.

Ektoplazma przestała się śmiać.

Dwa duchy w jednym ciele. Jego duch i mój. On także wyciągnął kuszę i wycelował we mnie. Strzeliłem. On strzelił równocześnie ze mną. Moja strzała trafiła ektoplazmę w środek czoła. Osunąłem się.

144 – FILOZOFIA PERSKA

„Nie wiem, czy ten, który mnie stworzył,

Przeznaczył mnie dla nieba czy piekła.

Puchar, młoda niewiasta i pieśń na skraju łąki,

Raduję się tym już teraz i zostawiam dla ciebie twój raj.

O nieświadomy, twe ziemskie ciało jest niczym,

Boski czas i ziemi bezkres są niczym.

Uważaj więc w tej walce między życiem i śmiercią,

Przywiązani jesteśmy do tchnienia, a ono przecież jest niczym".

Omar Chajjam (1050-1123), „Rubajjaty"

Fragment rozprawy Śmierć ta nieznajoma Francisa Razorbaka

145 – KARTOTEKA POLICYJNA

Informacja skierowana do właściwych służb

Poruszenie wśród osób kierujących ruchem tanatonautycznym. Pragniemy wyrwać te doświadczenia wraz z korzeniami. Tanatonautyka stanowi niebezpieczeństwo dla nas wszystkich. Sygnalizowaliśmy już kilkakrotnie konieczność podjęcia interwencji. Żądamy zgody na przeprowadzenie działań.

Odpowiedź właściwych służb

Należy czekać. Sytuacja jest pod kontrolą. Przedwczesny niepokój.

146 – WYŚCIG TRWA

Ciemność i cisza.

Wreszcie otworzyłem oczy. Niewyraźne światło. Jakaś urocza i zwiewna postać pojawiła się w jego kręgu. Bez wątpienia anioł.

Postać pochyliła się nade mną. Anioł dziwnie przypominał kobietę, ale kobietę tak piękną, jakiej nie ujrzy się nigdy na ziemi. Miał blond włosy i ciemnoniebieskie oczy. Pachniała morelami.

Wokół nas wszystko było teraz białe i spokojne.

– Jes… eś… im… te… rem.

Anioły musiały widać porozumiewać się w sobie tylko znanym języku, w anielskim żargonie kompletnie niezrozumiałym dla nieaniołów.

– Jes… eś… im… te… rem.

Powtarzając cierpliwie te słowa, przesunęła delikatną chłodną dłonią po moim gładkim czole.

– Jesteś moim bohaterem. Kocham cię.

Popatrzyłem wokół jeszcze mocno ogłupiały.

– Gdzie ja jestem? W raju?

– Nie. Na oddziale reanimacyjnym w szpitalu Saint-Louis.

Anioł uśmiechnął się uspokajająco… Rozpoznawałem tę twarz. Rozpoznałbym ją wśród tysiąca. Amandine. Aż podskoczyłem. Wszystko sobie przypomniałem. Stoczyłem bój z ektoplazmą integrystą.

– Zemdlałem?

– Tak, byłeś nieprzytomny przez trzy godziny.

Amandine włożyła mi poduszkę pod plecy, żebym mógł wygodniej usiąść. Nigdy nie widziałem jej tak przejętej moją osobą.

Obok niej Raoul, Stefania i ta astrofizyczka wyczekiwali na moją reakcję. Raoul wytłumaczył mi, że Stefanię obudził mój krzyk. Wpadła do mieszkania i była świadkiem ostatnich chwil walki.

– Wyglądało to jak w „Pojedynku w Corralu O. K." – westchnęła Włoszka. – Nawet nie miałam czasu, żeby interweniować, bo już go wykończyłeś.

– On… on… zginął?

Słynny już śmiech Stefanii wypełnił cały pokój.

– Ektoplazmy nie umierają w ten sposób. Twój typ musiał ciupasem wrócić do swojej cielesnej powłoki. Idę o zakład, że ten ciekawski zdążył już opowiedzieć swoim kumplom, że nasz dom jest pilnie strzeżony.

Amandine pocałowała mnie.

– Najdroższy mój! I pomyśleć, że byliśmy tak blisko siebie, jedno obok drugiego, i nigdy nie pomyślałam o tym, że to ty jesteś najlepszy. Udało ci się dokonać odcieleśnienia. Czemu byłam tak ślepa i nie potrafiłam docenić tego, co miałam na wyciągnięcie ręki? Potrzebna była ta okropna historia, żeby dotarło do mnie, że jesteś prawdziwym wojownikiem!

Przytuliła się do mnie i poczułem delikatny, miękki dotyk jej piersi na moim ramieniu. Jej złakniony język przebił sobie drogę między moimi wargami.

Pocałunek ten nie pozostawił mnie rzecz jasna obojętnym. Tak długo czekałem na tę chwilę…

147 – MITOLOGIA ŻYDOWSKA

GILGULIM: Zohar, „Księga Blasku", główne dzieło kabalistów, wymienia kilka przyczyn reinkarnacji. (Gilgul oznacza dokładnie „przeistoczenie"). Wśród nich: to, że ktoś nie miał dzieci albo że nie ożenił się lub nie wyszedł za mąż. Co więcej, jeśli ktoś ożeni się, lecz nie będzie miał dzieci, wówczas mąż i żona przejść muszą reinkarnację, zanim ponownie połączą się w dwóch nowych egzystencjach. Dla kabalistów bowiem związek między mężczyzną i kobietą obejmuje trzy wymiary: fizyczny, emocjonalny i duchowy i stanowi zasadniczą drogę ku nieskończoności.

Zgodnie z tradycją żydowską często zdarza się, iż małżonkowie poznali się już w innych życiach.

KOBIETA BEZ DZIECKA: Pewien mężczyzna nie mógł zapłodnić kobiety, jak mówi jeden z tekstów Kabały. Mędrzec wyjaśnił mu, że jego żona nie jest w rzeczywistości jego towarzyszką. Otrzymał ją na własność, gdy tymczasem nie jest jej właścicielem. A ponieważ dusza jego żony jest duszą mężczyzny, naturalna to rzecz, że nie mogła mu dać potomka.

MAŁŻEŃSTWO: Według Zoharu małżeństwo stanowi ważny obszar zdobywania doświadczeń, obszar niezwykle istotny dla duchowego rozwoju. Małżonkowie łączą się po to, żeby rozwiązywać konflikty, które mogłyby zaszkodzić ich wewnętrznemu rozwojowi. Każdemu przeznaczony jest ten, na kogo zasługuje.

WYCHOWYWANIE DZIECKA: Równolegle wychowywanie dziecka uznawane jest za czynnik niezbędny w istnieniu na ziemi. Jeżeli nie potrafiliśmy wychować prawidłowo dziecka w ciągu przynajmniej jednej z jego egzystencji, będziemy nadal przechodzić reinkarnację do chwili, aż kolejna próba zakończy się całkowitym sukcesem.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

148 – WRESZCIE RAZEM

Nazajutrz po stoczonej przeze mnie walce, ledwie podleczyłem rany, Amandine zaprosiła mnie na kolację do siebie, do mieszkania na drugim piętrze. Przygotowała piękne romantyczne nakrycia, ustawiła kwiaty i pachnące świeczki.

– Michael, czy nie sądzisz, że przeznaczeniem niektórych osób jest to, żeby były ze sobą? – zapytała mnie prosto z mostu.

Przełykałem akurat kawałek tostu z norweskim łososiem, popijając kieliszkiem szampana.

– Tak, bez wątpienia.

Nachyliła się nade mną, nasze czoła się dotknęły.

– A czy nie myślisz, że pomimo różnych przeszkód ci, którzy mają się spotkać, w końcu się odnajdują, ponieważ ich przeznaczenie zapisane jest gdzieś w jakiejś wielkiej księdze?

Natychmiast przytaknąłem, a moja Dulcynea mówiła dalej:

– Jestem przekonana, że tam, w górze, kiedy Stefania przejdzie przez ostatnie wrota, odkryje księgę wiedzy magicznej, w której będzie kompletna lista wszystkich par, przeszłych i przyszłych.

Zastanawiałem się przez chwilę nad jej słowami.

– Czy to na pewno będzie dobre?

– Oczywiście! Nie będzie się już tracić czasu na jałowe poszukiwania. Ci, których przeznaczeniem jest spotkać się, będą od razu się kochali. Żadnych małżeństw z litości, koniec z błędnymi ocenami, koniec ze zdradami i z rozwodami. Każdy klucz pasował będzie tylko do jednego zamka. Jestem o tym przekonana.

– Być może.

Uroczy uśmiech pojawił się na jej twarzy ozłoconej światłem świec.

– Nie, żadne „być może". Michael, nasze spotkanie nie jest przypadkowe. Od zawsze mieliśmy znaleźć się w takiej chwili. Tak było zapisane.

Nie odezwałem się. Próbowałem odwrócić uwagę.

Podeszła i usiadła mi na kolanach, obejmując mnie delikatnymi ramionami. Chwila, o której tak bardzo marzyłem, wreszcie nadeszła.

– Jesteś nieśmiały, Michael, ale ja będę umiała wyleczyć cię z nieśmiałości – szepnęła, dotykając mojej szyi.

149 – ZAŚLUBINY

Tydzień później wzięliśmy ślub.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Podjąłem decyzję, Raoul także. W przepięknych ogrodach Pałacu Elizejskiego, łaskawie nam udostępnionych przez prezydenta Lucindera, obchodziliśmy nasze podwójne wesele w obecności całej śmietanki polityków i ludzi show-biznesu zaproszonych na tę ceremonię.

W czarnym smokingu zbyt szerokim w ramionach Raoul wyglądał bardziej niż kiedykolwiek na drapieżnego ptaka, który zamierza rzucić się na swoją ofiarę, w tym wypadku Stefanię, kurkę człapiącą u jego boku w minispódniczce, która jeszcze bardziej uwydatniała jej obfite kształty.

Ja byłem całkiem rozluźniony w wypożyczonym na tę okazję ciemnoniebieskim smokingu. Kobieta mojego życia ubrana była w długą suknię z trenem.

Rose tryskała radością. Za nami Amandine starała się jak mogła, żeby wypaść jak najlepiej. Wszystko potoczyło się tak szybko!

– Gratulacje, gratulacje.

Rose i ja, Raoul i Stefania uścisnęliśmy niezliczone ręce. Na świadków wybrałem rzecz jasna Raoula i Amandine, moich najbliższych przyjaciół.

A poza tym byłem to winien Amandine.

Potrzebowałem jej namiętnej deklaracji, żebym pojął wreszcie, jaki błąd popełniłem, lokując na ślepo swoje miłosne pragnienia. Kobieta, której potrzebowałem, miała na imię Rose.

150 – FILOZOFIA ŻYDOWSKA

„Nasze «ja» nie jest ani jakimś szczególnym punktem, ani fragmentem przestrzeni. Nie jest ono takie samo dla wszystkich ludzi. Nie jest też identyczne u tego samego człowieka na różnych etapach jego rozwoju. Podczas pierwszych etapów życia istnienie «ja» ogranicza się prawie wyłącznie do życia ciała, podczas gdy najwyższe poziomy intelektu i ducha nie ujawniają się zanadto, chyba że nieświadomie. Rozwijając się, każda istota ludzka, w zależności od jej możliwości, staje się coraz bardziej świadoma transcendentnej istoty własnej duszy To wznoszenie się polega na pokonywaniu kolejnych stopni w życiu duszy Przechodzimy od duszy zwierzęcej, żeby dotrzeć do sfery życia, którą każdy z nas w sobie nosi".

Adin Steinsaltz,

„Róża o trzynastu płatkach. Kabała judaizmu"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

151 – JAKBY TRZASKI

Po weselu i po nocy poślubnej rozpoczęliśmy kolejne odloty. Stefania była w znakomitej formie i jej trzy kolejne starty udały się znakomicie. Naniosłem poprawki do programu komputerowego, w którym wykonaliśmy wizualizację Ostatecznego Kontynentu. Dzięki temu mogliśmy oglądać wszystkie zakamarki krainy umarłych w trójwymiarowej przestrzeni. Całość przypominała mocno rozszerzoną trąbkę. Moch 1, Moch 2, Moch 3, Terra incognita, naniesione informacje wskazywały drogę, którą już przebyliśmy.

Na tanatodromach całego świata poszczególne ekipy robiły co mogły, lecz te ektoplazmy, którym udało się pokonać własne wspomnienia, grzęzły mimo to gdzieś na czerwonym terytorium rozkoszy i często tam pozostawały. Tu, na ziemi, na twarzach siedzących w fotelach zmarłych tanatonautów rysował się błogi uśmiech, a to sprawiło, że zaczęto uważać, iż Moch 3 to próg śmierci, którego nikt nigdy nie będzie w stanie przekroczyć ani stamtąd powrócić. Ostateczny Kontynent nadal skrywał swoją tajemnicę, której strzegła aureola rozkoszy. Orgazm nazywano przecież często „małą śmiercią".

Jak zwykle gdy mieliśmy do czynienia z punktem zwrotnym, Raoul zwołał spotkanie na cmentarzu Père-Lachaise.

– Moi drodzy, zapewne musimy zakończyć nasze eksperymenty w tym miejscu. Nawet nasza najlepsza zagraniczna konkurencja nie jest w stanie przekroczyć bariery Moch 3.

Podniósł oczy ku świecącym gwiazdom, jakby czekał, aż jakiś nowy pomysł spadnie mu z nieba.

– Przecież staram się jak mogę – zaprotestowała Stefania. – Kiedy jednak staję przed trzecią barierą, moja pępowina jest tak mocno naprężona, że czuję, że jeśli jeszcze choć trochę ją naciągnę, natychmiast się zerwie.

– Potrzebujemy nowego pomysłu – powtórzył mój przyjaciel.

Rose przytuliła się do mnie i po chwili szepnęła mi do ucha:

– Może to nie ma sensu, ale któregoś dnia zauważyłam dziwne zjawisko.

– Co takiego, kochanie?

– Uczestniczyłam w starcie Stefanii, słuchając radia.

– No i co?

– W chwili gdy rytm pracy serca zwolnił, usłyszałam jakby trzaski w głośniku.

No właśnie. Zupełnie przypadkowo tego dnia Rose znalazła sposób na wykrywanie aury.

152 – POLICYJNA KARTOTEKA

Nazwisko: Solal

Imię: Rose

Włosy: czarne

Oczy: niebieskie

Wzrost: 170 cm

Znaki szczególne: brak

Uwagi: pionierka ruchu tanatonautycznego. Astronom i astrofizyk.

Żona i koleżanka Michaela Pinsona

Słabe strony: naukowiec

153 – MITOLOGIA MEZOPOTAMII

„To zioło rośnie jak cierń na dnie morza,

kolce jego, jak u róży,

w dłoń cię kłuć będą.

Jeśli dłoń twa to zioło posiądzie,

młodość przez nie odzyskasz". [16]

Epos o Gilgameszu

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

154 – EUREKA!

Dzięki odkryciu Rose znów zaczęliśmy działać. Wkraczaliśmy na zupełnie nową drogę. Wiedzieliśmy już, że mózg emituje fale, na przykład alfa lub beta podczas poszczególnych faz snu albo faz zbliżonych do snu. Logiczna była zatem zmiana czynności radiowych mózgu w momencie odcieleśnienia.

Następny start Stefanii odbywał się w pobliżu tranzystora. Usłyszeliśmy rzeczywiście słabiutkie „szszsz", a wyjściu z ciała faktycznie towarzyszyła emisja fal.

Raoul opracował system reagujący na wysokie, niskie i średnie częstotliwości, żeby ustalić dokładne długości fal emitowanych przez ektoplazmę. Stefania oddawała się krótkiej medytacji i znowu rozbrzmiało „szszsz" podobne do pomruku tygrysa. Zbadaliśmy ten „ślad" na oscyloskopie. Były to fale bardzo krótkie i o bardzo oddalonych szczytach.

Raoul poruszył kilkoma potencjometrami. Na oscyloskopie pojawiła się linia, a tuż nad nią cyfry. Naniósł te dane na tablicę częstotliwości. Zaczął od krótkich promieni gamma, których wierzchołki są od siebie oddalone zaledwie o angstrem, przez promienie X, aż po promienie ultrafioletowe. Wyszedł poza spektrum widzialnych gołym okiem kolorów, których wierzchołki oddalone są o milimetr, potem fal telewizyjnych o długości jednego metra, fal radiowych i wreszcie doszedł do poziomu „fal mózgowych". Potem poprawił jeszcze ustawienia.

– Mamy do czynienia z bardzo długimi falami oddalonymi od siebie o ponad kilometr – powiedział. – Chodzi o bardzo niską częstotliwość radiową, około osiemdziesięciu sześciu kiloherców.

Wznieśliśmy okrzyk radości. Wreszcie dysponowaliśmy namacalnym dowodem naukowym dotyczącym pozacielesnej aktywności tanatonautów. Od tej chwili nikt nie będzie mógł negować autentyczności naszych doświadczeń.

Gdy tylko powiadomiliśmy o tym Lucindera, natychmiast postanowił przydzielić nam dodatkowy budżet z lewych oszczędności w kasie kancelarii prezydenckiej.

Wykorzystując coraz bardziej wyszukane instrumenty, zdołaliśmy precyzyjnie określić krzywą ektoplazmy Stefanii: 86,4 kiloherca. Raoul skonstruował czujnik startu pozwalający zidentyfikować moment, w którym witalne ciało Stefanii odłącza się od jej ciała fizycznego.

Od razu jednak pojawiło się pytanie: gdzie jest położony Ostateczny Kontynent? Jeżeli bowiem ektoplazma przemieszcza się w sposób możliwy do wychwycenia dzięki falom radiowym, to powinno nam się udać zarejestrować jej wędrówkę. Gdzie zatem jest Raj? Gdzie leży ten niematerialny kontynent, którego mapę kreśliliśmy od tak dawna, nie wiedząc wcale, gdzie się znajduje?

W najwyższym punkcie tanatodromu zainstalowałem antenę satelitarną, a raczej radioteleskop o średnicy pięciu metrów. Śliczna margerytka nad naszym penthouse’em.

Przed nami otwierał się nowy etap podboju kontynentu zmarłych. Rozpoczynaliśmy „fazę astronomiczną". Szampan!

155 – MITOLOGIA TYBETAŃSKA

Wibracje: Wszystko emituje, wszystko wibruje. Wibracje zmieniają się w zależności od gatunku.

Minerały: 5 000 wibracji na sekundę.

Rośliny: 10 000 wibracji na sekundę.

Zwierzęta: 20 000 wibracji na sekundę.

Człowiek: 35 000 wibracji na sekundę.

Dusza: 49 000 wibracji na sekundę.

W chwili śmierci ciało astralne oddziela się od ciała fizycznego, gdyż nie jest w stanie znieść zbyt niskich wibracji swojej cielesnej otoczki.

Nauczanie Bar-do Thos-grol

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

156 – GDZIEŻ JEST RAJ?

Stefania usiadła na tronie startowym w pozycji lotosu. Wiedziała, że tego dnia radioteleskop będzie włączony i po raz pierwszy będziemy próbowali zarejestrować odlot jej duszy.

Zastanawiałem się, w jaki sposób zdołamy zobaczyć coś, co przemieszcza się z prędkością myśli.

Amandine wyregulowała aparaturę do monitoringu funkcji fizjologicznych. Raoul włączył system odbioru fal radiowych. Rose i ja rozłożyliśmy na wielkim stole mapę konstelacji gwiazd, które otaczają Ziemię.

I pomyśleć, że jedna z nich jest być może Rajem…

Czy był to czyn heretycki? Ujawnienie materialnej lokalizacji zaświatów z pewnością mogło wywołać wściekłość wyznawców różnych religii. Kiedy tylko dotykaliśmy najistotniejszych dla nich wartości, reagowali oburzeniem!

Stefania spuściła powieki, to był jej sposób na zamknięcie luku przed zanurzeniem.

Jej nozdrza poruszały się teraz wolniej.

Kiedy poczuła, że jest wystarczająco skoncentrowana, by tchnąć w siebie niezbędny do startu spokój, wzięła do ręki gruszkę włącznika boosterów, a jej usta wypowiedziały powoli:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start!

Odbiornik radiowy ustawiony na częstotliwość 86,4 kiloherca wydał z siebie coś na podobieństwo skargi. Taki był dźwięk „startującej duszy"!

W sali panowała atmosfera nerwowości tak ciężka, że Rose mocno ścisnęła mnie za ramię. Mogliśmy wreszcie podążać śladami śmierci. Raoul nie chciał zaprosić dziennikarzy, jednak upewnił się, że kamera wideo funkcjonuje prawidłowo. Przynajmniej będziemy mieli nagranie pierwszego monitorowanego odlotu.

Oczekiwanie. Stefania pędziła z prędkością myśli, ale fale radiowe nie podróżowały tak szybko. Im bardziej się oddalała, z tym większym opóźnieniem docierały do nas fale. Po ośmiu minutach uzyskaliśmy dokładny zapis, który umożliwiał dobrą lokalizację w przestrzeni.

Teraz przyszła kolej na mnie. Podszedłem do monitora kontrolnego przy radioteleskopie. Tam wychwytywany był sygnał emitowany przez duszę Stefanii. Pokręciłem kilkoma gałkami, żeby określić odległość, kierunek, prędkość przemieszczania się. Obok Rose prowadziła własne obserwacje.

– Jest. Ja też mam sygnał.

Dwiema plastikowymi linijkami, krzyżując je ze sobą i przystawiając do strefy, w której wychwyciła emisję, oznaczyła położenie w stosunku do osi polarnej.

– Stefania pędzi ku Wielkiej Niedźwiedzicy. Właśnie minęła Saturna. Mknie tak szybko, że musi się teraz przebijać przez meteoryty.

Podróżowała rzeczywiście z prędkością myśli. Sto razy szybciej niż prędkość światła!

– Gdzie teraz jest?

Wbijając wzrok w monitor, Raoul stwierdził:

– Można powiedzieć, że opuszcza Układ Słoneczny.

Rose była jeszcze dokładniejsza:

– Minęła Uran. A teraz…

– Co się dzieje?

– Pędzi tak strasznie szybko!

– Gdzie jest?

– Opuściła właśnie Układ Słoneczny. Teraz sygnał dochodzi do nas z bardzo dużym opóźnieniem.

– Jest poza Galaktyką?

– Nie. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że zmierza w sam środek Drogi Mlecznej.

W środek Drogi Mlecznej? A cóż tam w ogóle jest?

Rose objaśniła nam, rysując coś w kształcie spirali.

– Galaktyka składa się z dwóch ramion w kształcie spirali, każda o średnicy stu tysięcy lat świetlnych. Wszystko tam jest: planety, gazy, satelity, meteory. Galaktyka liczy sto miliardów gwiazd. Być może jej dusza chce dotrzeć do jednej z nich…

– Czego może tam szukać?

– Raju, Piekła… Układ Słoneczny usytuowany jest na jednym z zewnętrznych ramion spirali Galaktyki.

Wszyscy wsłuchiwaliśmy się w informacje płynące z urządzeń pomiarowych. Najmniejszy nawet trzask oznaczał ślad niezwykłej wędrówki naszej przyjaciółki.

– Gdzie ona jest teraz? – zaniepokoił się Raoul.

– Wciąż leci w kierunku centrum Galaktyki.

– To znaczy?

Rose znowu wzięła linijki i nakreśliła kilka linii.

– Kieruje się w stronę konstelacji Strzelca. A dokładniej na zachód tego gwiazdozbioru.

Czyżby Raj znajdował się w gwiazdozbiorze Strzelca?

Pomogłem Rose wykonać obliczenia.

– Gdzieś tutaj. Wyminęła tę gwiazdę. I leci dalej w tym samym tempie.

– Jest daleko?

– Owszem, dosyć daleko. Co najmniej pięćdziesiąt miliardów kilometrów stąd. W porównaniu z duszą Stefanii wszystkie nasze rakiety i kosmiczne promy naprawdę wloką się jak ślimaki.

– Gdzie teraz się znajduje?

– Kieruje się w stronę…

– W stronę czego?

Rose popatrzyła na ekran, na którym od kilku minut ukazywała się cała masa liczb.

– Znikła. Sygnał znikł.

– Jak to? – zaniepokoił się Raoul.

– Brak emisji.

Rose bardzo niespokojna upuściła linijki, które z głuchym i denerwującym w tej ciszy trzaskiem spadły na podłogę. Amandine, pielęgniarka, która potrafiła zachować spokój nawet w najbardziej dramatycznych chwilach, profesjonalnie sprawdziła stan fizjologiczny Stefanii.

– Żyje – szepnęła.

– Jak to możliwe, że sygnał raptem zanikł? Wydawało mi się, że w kosmosie tak długie fale przemieszczają się bardzo szybko i bez żadnych ograniczeń – powiedziałem.

– To niezrozumiałe – przyznała Rose.

157 – NIEPOKÓJ

Ciało Stefanii nie poruszało się i wciąż nie wiedzieliśmy, gdzie teraz znajduje się jej dusza.

– Co robimy? Próbujemy ją wybudzić?

Rose sprawdziła wszystkie urządzenia.

– Zaczekajcie… Musi być przecież jakieś wytłumaczenie tego, że sygnał zanikł.

Rose znowu wzięła do ręki linijki i usiadła przy komputerze, ponieważ obliczenia były teraz naprawdę skomplikowane. Uśmiechnęła się.

– Wydaje się, że…

Coraz bardziej rozpromieniona podeszła jeszcze bliżej do ekranu.

– Tak, wszystko się zgadza. Doskonale.

– Co odkryłaś? – zapytałem ją.

Nigdy wcześniej nie widziałem Rose tak bardzo podekscytowanej.

– Stefania nie przestała wysyłać fal.

– A więc gwiazda?

– Niezupełnie.

– Planeta?

– Też nie.

– Supernowa, gromada gwiazd?

– Nic z tych rzeczy.

Pokazała palcem mapę Ostatecznego Kontynentu. Popatrzyliśmy na ten wielobarwny zwężający się lejek. Równocześnie zrozumieliśmy, co nam pokazuje:

– Czarna dziura!

Rose przytaknęła ruchem głowy.

To wyjaśniało wszystko. Teraz łatwo było pojąć, dlaczego sygnał radiowy znikł. Czarne dziury są jak gigantyczne odkurzacze, które zasysają wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu: materię, światło, fale… A nawet dusze, o czym dowiedzieliśmy się właśnie teraz!

– Czarna dziura…

Raoul również miał ochotę zadawać tysiące pytań. Ale zadał tylko jedno:

– Istnieją już dziesiątki zidentyfikowanych czarnych dziur. Dlaczego w chwili śmierci dusze miałyby się kierować w stronę tej, a nie innej?

– Ta czarna dziura nie jest byle jaką czarną dziurą. Leży bowiem dokładnie w samym centrum Galaktyki – wyjaśniła Rose.

158 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

W 1932 roku, a więc na początku XX wieku, astrofizyk Jan Oort zajmował się badaniem masy wszechświata. W tym celu obserwował, z jaką prędkością na Drodze Mlecznej, swoistym dysku utworzonym przez naszą Galaktykę, oddalają się gwiazdy. Wywnioskował z tego siłę ciążenia, która wprawia je w ruch, a następnie na tej podstawie wyliczył masę całkowitą. Jakież było jego zdumienie, kiedy stwierdził, że Droga Mleczna nawet w połowie nie składa się z widocznej materii!

A zatem na niebie znajdowało się coś bardzo „ciężkiego" tak ciężkiego jak wszystkie widoczne gwiazdy, a czego nie można było zidentyfikować ani zobaczyć. To przedziwne zjawisko nazwał„ciemną materią".

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

159 – MITOLOGIA ŻYDOWSKA

„Centrum, z którego bierze się Prapoczątek, wytwarza najbardziej tajemne światło. Jest ono w niepojęty sposób czyste, przezroczyste i delikatne. Kiedy się rozprzestrzenia, jasny punkt przeobraża się w pałac, który otula środek. Również pałac jest przezroczysty. Pałac, jako źródło Nieznanego Punktu, jest jednak mniej przezroczysty niż punkt pierwotny. Ale to z tego pałacu rozprzestrzenia się pierwotne światło Wszechświata. I z tego miejsca, warstwa po warstwie, każda kolejna forma stanowi otoczkę dla poprzedniej, tak jak błony otulające mózg".

Zohar, „Księga Blasku"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

160 – TROCHĘ CIERPLIWOŚCI

Czyżby Bóg ukrywał się gdzieś w czarnej dziurze? Zaświaty miałyby być jedynie tą czarną dziurą? Któregoś dnia poświęciłem trochę czasu na dokładniejsze zbadanie zdjęcia czarnej dziury przedstawionego w jakimś naukowym piśmie. Widać było płonący pomarańczowy pierścień, a w jego środku niewielką plamkę także w kolorze pomarańczowym, ale mniej intensywnym. Obraz ten przypominał mi zagadkę Raoula: jak narysować okrąg i jego środek, nie odrywając pióra. Wiedziałem teraz, że nie jest to tylko zagadka logiczna.

Okrąg i jego środek! Czyżby było to przedstawienie Boga i wyobrażenie śmierci?

Po powrocie Stefania dowiedziała się ze zdziwieniem, że przebyła drogę o długości jednej trzeciej średnicy naszej Galaktyki, żeby na koniec wpaść do czarnej dziury znajdującej się dokładnie w jej centrum.

Raoul narysował mapę, by zlokalizować ten punkt. Nie było to zresztą trudne. Wystarczyło za pomocą cyrkla zakreślić okrąg, który tworzą oba ramiona naszej Drogi Mlecznej, a następnie zaznaczyć punkt w samym środku. Rose musiała mu jednak w tym pomóc. Jej wiedza jako astronoma stanowiła uzupełnienie naszej wiedzy w zakresie medycyny, biologii i mistyki ze wszystkimi jej odmianami.

Wytłumaczyła nam, że czarne dziury są uważane za ostatni etap życia umierającej gwiazdy i że posiadają nieprawdopodobną gęstość.

Ciśnienie jest tam tak wielkie, że wessana w czarną dziurę Ziemia zostałaby skompresowana w kulkę o objętości jednego centymetra sześciennego i nadal ważyłaby tyle, ile waży cała nasza planeta!

– Moc czarnych dziur jest wręcz nieprawdopodobna – mówiła Rose. – Nic nie jest w stanie przed nią uciec, ani materia, ani promieniowanie. Poza tym bardzo trudno je dostrzec. Widzimy je tylko wówczas, gdy wchłaniają gwiazdę. W tym właśnie momencie wysyła ona promienie X, a to pozwala ustalić, gdzie leży czarna dziura, cmentarzysko gwiazd, dla których jest to krzyk agonii.

Źródło promieni X zostało zauważone w samym centrum naszej Galaktyki. Astrofizycy nazwali je Sagittarius A West. Wyliczyli, że czarna dziura jest potworem o masie pięć milionów razy większej od Słońca, a jej średnicę szacowali na siedemset milionów kilometrów (2,5 godziny świetlnej, a więc średnica cztery razy mniejsza od Układu Słonecznego).

Sagittarius A West! Strzelec A Zachód! Tak być może brzmi naukowa nazwa kontynentu umarłych!

Ten zakątek wszechświata był słabo poznany, mimo że to przecież jego główne skrzyżowanie.

Podzieliliśmy się tą informacją, nie podejrzewając nawet, jak wielkie wywoła emocje na całym świecie. Poprzednie doświadczenia powinny były stanowić dla nas ostrzeżenie, lecz Raoul uznał, że mamy pewne zobowiązania wobec nauki niezależnie od związanego z tym ryzyka.

W Akademgorodoku na Syberii ekipa rosyjskich kosmonautów porwała prom kosmiczny z myślą o tym, żeby spróbować dostać się do czarnej dziury Raju. Głupota, ponieważ o ile dusza tanatonauty mogła przemieszczać się szybciej od światła, o tyle zupełnie inaczej przedstawiała się sytuacja w wypadku nawet najbardziej zaawansowanych technicznie statków kosmicznych! Ci piraci niebios potrzebowaliby minimum pięciuset lat, żeby wydostać się z Układu Słonecznego, i co najmniej tysiąca lat, by dotrzeć do najbliższej czarnej dziury! A gdyby nawet udało im się dożyć tysiąca lat dzięki zastosowaniu nieznanych do tej pory metod przeżycia, i tak zostaliby rozbici w pył i na zawsze wchłonięci przez czarną dziurę.

W tej chwili Rosjanie nadal lecą, wysyłając od czasu do czasu sygnały, które pozwalają ich zlokalizować, rejestrowane przez odbiornik zainstalowany na dachu Muzeum Śmierci w Smithsonian Institution w Waszyngtonie.

Nie byli jedynymi, którzy polecieli w kosmos bez zastanowienia w taki właśnie sposób! Tylko w następnym miesiącu po odkryciu przez nas Ostatecznego Kontynentu wyruszyło I nigdy nie powróciło ponad stu pięćdziesięciu tanatonautów amatorów pragnących dotrzeć do Raju.

Co istotniejsze, mimo zakazu i wszelkich klątw na nich rzucanych, duchowni różnych wyznań szturmowali co raz Moch 3. Mieli tę przewagę, że wykorzystywali techniki startu znane im z praktyk religijnych, działali bardzo rygorystycznie, wykorzystując w pełni sposoby należące do ich mitologii. Każda metoda była dobra, byle przebić się wreszcie przez trzecią barierę komatyczną.

Pociechą było to, że nasz rodzinny sklepik u stóp tanatodromu był stale pełen ludzi. Rose stała się naszym naczelnym astronomem. Jej autografy były teraz bardzo poszukiwane.

161 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

Przez długi czas ludzie nie wiedzieli, co znajduje się w centrum Galaktyki. Wiedzieli, że otaczający ich wszechświat obraca się z prędkością 250 milionów lat na jeden obrót, ale nie wiedzieli, wokół czego się obraca.

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

162 – MOCH 4

Ku powszechnemu zdziwieniu ekipa liberalnej jesziwy ze Strasburga pod kierunkiem rabina Freddy’ego Meyera pokonała jako pierwsza trzecią barierę komatyczną. Żydowscy tanatonauci wpadli na genialny pomysł, a mianowicie postanowili pracować nie w pojedynkę, ale w grupie. Rabin Meyer stwierdził bowiem, że większość śmiertelnych zejść eksploratorów spowodowana była nadmiernym rozciągnięciem pępowiny, która była tak cienka, że pękała, gdy zbliżali się do Moch 3. A zatem powstaje pytanie: co jest mocniejsze od jednej nitki? Odpowiedź: trzy nitki splecione w warkocz. W związku z tym nie pozostawało nic innego, jak polecieć, splótłszy razem kilka ektoplazmowych pępowin.

Metoda: pierwsza grupa trzech rabinów otacza i chroni pępowinę dwóch pozostałych, którzy z kolei chronią pępowinę szefa, Meyera, dzięki czemu może on poruszać się po kontynencie umarłych bez ryzyka jej zerwania.

Rozumowanie Meyera było czysto pragmatyczne: sześć mocno ze sobą splecionych linek jest solidniejsze niż pojedyncza linka. Tak samo musiało się dziać z pępowiną.

Oczywiście związane z tym było pewne ryzyko: jedno omdlenie i cała ta struktura mogła się rozsypać! Ale strasburczykom się udało.

W przekazywanej na żywo przez amerykańskie stacje telewizyjne relacji rabin Meyer ogłosił, że za Moch 3 rozciąga się olbrzymia równina. Zmarli posuwając się wolno, czekali nie wiadomo na co w kolejce, której końca nie było widać.

– A jeśli mój ojciec nadal tam jest i wciąż stoi w kolejce? – krzyknął Raoul.

W jednej chwili opuściła go zimna krew. Chciał możliwie jak najszybciej spotkać się z rabinem tanatonautą i jego uczniami. Strasburczycy zgodzili się z ochotą na odwiedziny w tanatodromie w Buttes-Chaumont.

Rabin Meyer, mały łysy człowieczek, nosił okulary o bardzo grubych soczewkach, co sprawiało, że wyglądał cokolwiek dziwacznie. Niespodzianka: za szkłami jego oczy były zamknięte. Ponieważ siedział głęboko zanurzony w jednym z foteli w naszym penthousie, pomyślałem w pierwszej chwili, że śpi, ale kiedy zaczął mówić z zamkniętymi nadal powiekami, zrozumiałem, że ten pionier nieskończoności jest niewidomy. Niewidomy!

– Nie przeszkadza to panu w tanatonautyce?

– Ektoplazma nie potrzebuje oczu.

Uśmiechnął się, zwracając twarz w moją stronę. Wystarczyło, że słyszał mój głos, żeby wiedzieć, gdzie dokładnie się znajduję.

Chwycił mnie za rękę i natychmiast zrozumiałem, że dzięki temu kontaktowi wie o mnie wszystko. Poznawał moją osobowość poprzez ciepło mojej dłoni, wilgoć potu, linie na skórze i kształt palców.

– Nie ma pan białej laski – stwierdziłem.

– Niepotrzebna mi. Może jestem niewidomy, ale nie kuleję.

Jego uczniowie parsknęli śmiechem. Widać było, że uwielbiają swojego mistrza i jego żarciki. Mnie osobiście jego poczucie humoru wprawiło w lekkie zakłopotanie. Ludzie dotknięci ślepotą powinni być raczej smutni i przybici, a nie zabawni i dowcipkujący. Poza tym chodziło przecież o osobę duchowną, o mędrca erudytę, a zatem powinien on być człowiekiem zdecydowanie poważnym.

Raoul, jak zwykle podejrzliwy, zamachał długimi rękami w odległości kilku centymetrów przed jego okularami. Nieprzenikniony Meyer zaprotestował:

– Proszę przestać ruszać palcami. Wywołuje pan przeciąg i mogę się przez to przeziębić.

– Naprawdę nic pan nie widzi?

– Nie, ale się nie skarżę. Mógłbym przecież być na dodatek głuchy. A to dopiero musi być przykre.

Jego uczniowie byli po prostu zachwyceni. On zaś poważniejszym już tonem powiedział:

– Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że znacznie więcej interesujących informacji można znaleźć w dźwiękach niż w obrazach. Zanim straciłem wzrok i zanim zostałem rabinem, byłem choreografem i zawsze uwielbiałem grać na fortepianie. Jedna z fug Bacha podsunęła mi pomysł warkocza z pępowin.

Bez niczyjej pomocy rabin skierował się do fortepianu, wysunął taboret i usiadł. Muzyka z niemal matematyczną dokładnością rozbrzmiewała pod szklanym dachem, wprawiając w zachwyt tropikalne rośliny.

– Posłuchajcie tego fragmentu. Słyszycie dwa głosy?

Zamknąłem oczy, żeby lepiej słyszeć. Rzeczywiście, kiedy skoncentrowałem się w ten sposób, wychwyciłem dwa nakładające się głosy. Meyer skomentował to tak:

– Bach był geniuszem warkocza. Łącząc dwa głosy, stwarza iluzję, że powstaje trzeci głos, który nie istnieje, a mimo to jest pełniejszy aniżeli dwa wcześniejsze razem. Ta technika dotyczy wszystkiego: muzyki, malarstwa i wielu innych rzeczy. Proszę zamknąć oczy.

Pomyślałem o odkryciu, które pozwoliło mi pokonać mnicha ektoplazmę. Czasem oczy nie pozwalają widzieć. Zmuszając się do pozostawania w ciemności, lepiej zrozumiałem to, co mówił rabin. Oddzielał nuty od siebie. Dwa głosy współistniały, lecz melodia, którą słyszałem, nie była podobna do żadnego z nich. Do tej pory muzyka stanowiła dla mnie jedynie pewne tło egzystencji, czasem przyjemne, kiedy indziej znowu niezbyt miłe. Wstrząsem było dla mnie to, że można ją postrzegać jako czystą naukę. Do tej pory tylko słyszałem, a teraz uczyłem się słuchać.

Freddy Meyer wybuchnął śmiechem, nie przestając grać.

– Proszę mi wybaczyć, ale czuję się szczęśliwy, nie potrafię powstrzymać się od śmiechu.

Amandine postawiła szklankę z „krwawą Mary" na fortepianie. Rabin przerwał na chwilę, żeby się napić. Patrzyliśmy na niego takim samym ekstatycznym wzrokiem jak jego uczniowie. A potem opowiedział nam o swojej podróży.

Zaraz za Moch 3 rozciągał się rozległy przeludniony obszar. Na olbrzymiej cylindrycznej równinie stłoczona była cała masa ektoplazm z odciętymi pępowinami. Miliardy umarłych zdawały się czekać na pomarańczowej równinie niczym w strefie tranzytowej. Byli jak długa rzeka i powoli przesuwali się do przodu. Nie unosili się w powietrzu, a raczej wlekli powoli. Bez trudu można było lecieć ponad nimi. Pośrodku tej rzeki zmarli byli stłoczeni jak śledzie. W nieco szybszym tempie przemieszczali się ci na obrzeżach, łącząc się w małe grupy, żeby porozmawiać o minionym życiu. Naukowcy spierali się o to, kto pierwszy był autorem takiego czy innego wynalazku. Aktorki sprzeczały się o poziom swoich występów na scenie. Pisarze krytykowali bezlitośnie utwory innych twórców. Jednakże większość zmarłych zadowalała się powolnym marszem do przodu. Niektórzy sprawiali wrażenie, jakby byli tam już całą wieczność. Oczywiście, jak to w kolejce, byli też tacy, którzy używając łokci, próbowali wyminąć innych ludzi!

A więc za trzecią barierą komatyczną stoi gigantyczna kolejka. Być może zmarli są w ten sposób poddawani próbie czasu? A może chce się ich nauczyć cierpliwości? Ich gesty były jakby spowolnione. Stali tak, nic nie robiąc, po prostu czekając.

– Próba czasu… A może tak właśnie wygląda piekło? – powiedziałem.

– Tak, w każdym razie nie dla nas, nie dla tanatonautów. My byliśmy w stanie lecieć nad miriadami zmarłych tłoczących się w pomarańczowym cylindrze. Zresztą okolica jest dosyć ładna, przypomina, z tego co mi mówiono, widok Marsa. Wzdłuż wijącej się pośrodku rzeki zmarłych są tam brzegi, wzgórza, a w oddali światło podobne do cudownego słońca. Słońca, które mocno przyciąga i ku któremu płynie fala nieboszczyków. Nie mogłem jednak zapuszczać się zbyt głęboko w czwarte terytorium. Bałem się, że zapętlę się gdzieś w czasie, podczas gdy moi przyjaciele rabini, biedacy, czekali na mnie w… czerwonym korytarzu rozkoszy.

Raoul Razorbak zapisywał to, co mówił Freddy Meyer.

– Proszę nam opisać nieco dokładniej ten obszar, bardzo proszę, rabinie.

– Im jesteśmy dalej, tym bardziej podnosi się temperatura. Ściany walca także poruszają się coraz szybciej. Czułem się jak zamknięty w młynku, który pracuje w zwolnionym tempie, a ja wiem, że na dnie zostanę zmielony. Poczucie dużej prędkości pozostaje w mocnym kontraście z powolnością, jaka narzucona jest zgromadzonym tam duszom. To że ściany obracają się tak szybko, powinno raczej wywoływać chęć przyspieszenia, a jednak nie jest to możliwe!

– Ze względu na siłę odśrodkową w czarnej dziurze – zauważyła Rose.

Amandine zdziwiła się:

– Ektoplazma odczuwa naprawdę ciepło i prędkość?

– Ależ tak, proszę pani. Nie cierpimy z tego powodu, ale odczuwamy to.

Z miną jak zwykle dziecinną rabin zdjął: i nałożył z powrotem czarną jarmułkę. Dotykał wszystkich przedmiotów wokół siebie, jakby to były grzechotki. Wyczuł, zapewne wyraźniej niż ja, nutę powabu w głosie Amandine, lecz nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Malutki Żyd uśmiechał się wesoło jak tłuściutki budda.

– Nie był pan pod wrażeniem widoku tych wszystkich zmarłych? – zapytała wyraźnie zachwycona śliczna blondynka.

– Och, po kilku pierwszych miliardach jest tak jak ze wszystkim: człowiek po prostu się przyzwyczaja – powiedział powściągliwie.

Raoul wziął do ręki mapę. Z zadowoleniem starł napis Terra incognita i umieścił go nieco dalej, zapisał też uwagi rabina Meyera.

Czerwone terytorium kończy się na Moch 3, a za nim zaczyna się:


TERYTORIUM 4


– Lokalizacja: koma plus 27 minut.

– Kolor: pomarańczowy.

– Doznania: walka z czasem, poczekalnia, wirujące „niebo", olbrzymia równina. Strefa przeciągów, w której wieje silny wiatr. Miliardy umarłych poruszają się gęsiego, tworząc szeroką rzekę w kolorze szarym (co jest normalne, ponieważ składa się ona z ektoplazmy). Tam następuje zderzenie z czasem, zmarli uczą się cierpliwości. Wśród nich można spotkać wielu znanych ludzi.

– Rebe, czy wyczułeś koniec tego korytarza? – zainteresowała się Amandine.

– Proszę do mnie mówić Freddy. I proszę bez wahania używać czasownika „widzieć". Jako ektoplazma widzę doskonale. Po opuszczeniu ciała ograniczenia wynikające z niepełnosprawności nie mają już znaczenia. Odpowiadając na pani pytanie, tak, owszem, widziałem na końcu, prosto przede mną, w odległości kilkuset metrów kolejną barierę. Moch 4?

– Czy była węższa od Moch 3? – zapytał Raoul.

– Odrobinę. Moch 4 musi mieć trzy czwarte średnicy Moch 3.

Raoul zanotował.

– A zatem krzywa lejka jest styczna. Im jesteśmy dalej, tym bardziej lejek zaczyna przypominać rurkę. Jeszcze jedno pytanie, rebe…

– Proszę do mnie mówić Freddy.

– W porządku. Proszę mi powiedzieć, Freddy, czy nie zauważył pan w tej kolejce około czterdziestoletniego mężczyzny z grzywką i w okularach, podobnej postury jak ja, z rękami w kieszeniach?

Tym razem Freddy nie zaśmiał się.

– Mówi pan o kimś bliskim?

– O moim ojcu – wyszeptał Raoul tak cicho, że z trudem go usłyszeliśmy. – Umarł już prawie trzydzieści lat temu.

– Trzydzieści lat… – westchnął ciężko Freddy. – Wydaje mi się, że nie za dobrze zrozumiał pan, co mówiłem. W tej kolejce stały miliardy zmarłych. Jak więc mogłem przyjrzeć się dokładnie każdemu z nich z osobna? Jak mógłbym rozpoznać pana ojca w tym olbrzymim tłumie?

– To prawda. – Raoul się zaczerwienił. – Pytanie było idiotyczne. Ale mój ojciec umarł tak wcześnie, kiedy byłem jeszcze taki mały… Odszedł od nas, zabierając ze sobą tajemnicę.

– A jeśli ojciec pozostawił panu w spadku właśnie tajemnicę? – powiedział rabin. – Pozostawiając pana w niepewności, dał panu siłę, która napędzała wszystkie pana późniejsze działania.

– Tak pan sądzi? Naprawdę?

Strasburczyk parsknął znowu śmiechem.

– Kto to może wiedzieć? Czasami zdarza mi się mylić psychoanalizę z Kabałą! Zresztą te dwie rzeczy są niejednokrotnie ze sobą związane. Pewnie jest pan w tym lepiej zorientowany ode mnie.

Raoul westchnął.

– Chciałbym go zapytać o tak wiele różnych spraw… To on wymyślił tanatonautykę.

Uczniowie postanowili przerwać cokolwiek niezręczną sytuację, prosząc, byśmy pokazali im tanatodrom. Przyglądali się z szacunkiem naszym urządzeniom startowym. Oni zadowalali się medytacją i przygotowywaniem wywaru z gorzkich korzonków. Pokazaliśmy im, jak uchwycić precyzyjnie moment startu dzięki odbiornikowi promieni gamma, i w jaki sposób zaprogramowaliśmy powroty, stosując elektryczny licznik, który odgrywał również rolę systemu bezpieczeństwa.

Byli niezwykle przejęci.

– Z takimi urządzeniami zdecydowanie poprawimy nasze wyniki! – wykrzyknął stary mędrzec.

A zatem jeszcze jedna synergia. Gdy połączymy nasze umiejętności, będą czymś więcej niż ich zwykłym zsumowaniem. Dwie różne szkoły myślenia. Dwie melodie, które połączą się, tworząc nową muzykę.

163 – KARTOTEKA POLICYJNA

Nazwisko: Meyer

Imię: Freddy

Włosy: siwe

Oczy: niebieskie

Wzrost: 160 cm

Znaki szczególne: rabin, zawsze nosi jarmułkę

Uwagi: pionier tanatonautyki. Wynalazca techniki splatanych w warkocz

pępowin, co umożliwiło przekroczenie bariery Moch 3

Słabe strony: ślepota

164 – ŚLEPOTA I JASNOWIDZTWO

Umieściliśmy sześciu rabinów ze strasburskiej jesziwy w mieszkaniach na pierwszym piętrze. Na parterze trenowali nowe układy choreograficzne, żeby jeszcze mocniej związać pępowiny podczas następnych odlotów.

Jedni po drugich startowali z fotela na naszym tanatodromie. Kiedy już zaznajomili się z naszymi metodami, zainstalowaliśmy nowe trony startowe i wtedy zaczęli znowu startować zbiorowo.

Stefania często wyruszała razem z nimi, stając na wierzchołku ektoplazmowej piramidy. Kiedy widziało się, jak startują, a potem razem wracają, można było odnieść wrażenie, że nieźle się tam, w górze, ubawili. Po wybudzeniu Freddy zawsze był uśmiechnięty, tak jakby naprawdę sprawiło mu to olbrzymią radość!

Ta radość trochę mnie niepokoiła. Freddy bowiem był nie tylko rabinem, ale był też ślepy i stary. A zatem trzy powody, dla których powinien zachowywać się dostojniej! Poza tym nie rozumiałem, jak można się oddawać tanatonautyce, żartując z tego. W końcu śmierć jest czymś przerażającym.

Ja na przykład zawsze traktowałem śmierć i miłość bardzo poważnie. Obie te sprawy wymagają powagi. Na twarzach omdlewających z rozkoszy kobiet zawsze pojawia się maska cierpienia.

Pewnego razu po kolejnym lądowaniu usłyszałem, jak rabin opowiada dosyć sprośny dowcip. „Dwóch staruszków wspomina hotel, w którym po kolacji odbywa się niezwykły spektakl. Artysta wyjmuje swojego penisa i używając go jako młotka, jednym uderzeniem rozbija trzy orzechy. Kiedy staruszkowie pojawiają się w tym samym hotelu po jakimś czasie, spektakl nadal się odbywa. Artysta wprawdzie się postarzał, ale wciąż jest na miejscu. Tym razem rozbija nie trzy zwykłe orzechy, a trzy kokosy. Po spektaklu staruszkowie udają się do jego garderoby i pytają, dlaczego zdecydował się na tę zamianę. Na to artysta odpowiada: «Ha! Wiecie, o co chodzi? Z wiekiem coraz gorzej widzę». "

Wszyscy się roześmiali. Ja jednak byłem mocno zażenowany.

Oburzało mnie to, że rabin, pomimo pełnionej funkcji, podchodzi do śmierci tak lekko. Zwróciłem mu na to uwagę.

– Ktoś kiedyś źle zinterpretował słowo Boże – oświadczył. – Prorok, który był przygłuchy, zrozumiał: „Bóg jest miłością" zamiast: „Bóg jest radością"! Wszystko jest śmieszne, także śmierć. Jakże mógłbym się pogodzić ze swoją ślepotą bez poczucia humoru? Trzeba śmiać się ze wszystkiego i bez skrępowania.

– Ten facet jest trochę dziwny – powiedziałem do Stefanii.

Ona jednak nie podzielała mojego zdania. Tybetańska medytacja pozwoliła jej lepiej zrozumieć alzackiego mędrca. Freddy miał już za sobą swój cykl reinkarnacji. To co działo się teraz, miało być jego ostatnim życiem. Potem będzie już tylko czystym duchem wolnym od wszelkiego cierpienia. Nie musiał więc niczego udowadniać i teraz był już spokojny. Podczas poprzednich migracji własnej duszy zrozumiał, czym jest miłość, sztuka, nauka, współczucie. A w tej chwili niemal dotykał absolutnego poznania. I właśnie z jego głębokiego spokoju emanowała ta zaraźliwa dobroduszność. A mnie szokowały te jego dowcipy dlatego, że miałem głowę nabitą różnymi zakazami.

Prawdą jest, że wokół rabina unosiła się jakby aura pozytywnych fal. A jeśli Stefania miała rację, mogłem mu tylko pozazdrościć. Ja też bardzo bym chciał zakończyć własny cykl kolejnych egzystencji. I zrozumieć wszystko, nie zważając na pozory. Mieć spokojną duszę. Niestety, na tej ziemi byłem jeszcze bardzo młody. Prawdopodobnie byłem dopiero przy mojej setnej albo dwusetnej reinkarnacji. Moja karma była wciąż spragniona poznania nowych rzeczy i podbojów.

Całe szczęście, że Freddy bez oporów przekazywał nam swoją wiedzę! Wieczorem w penthousie siadaliśmy wokół niego, a on opowiadał nam, wtedy już bardzo poważnie, o Kabale, nauczając nas tajemnego znaczenia słów i cyfr.

– Według Kabały wszyscy jesteśmy nieśmiertelni, a śmierć jest tylko jednym z etapów wewnętrznego rozwoju, który determinuje następną fazę naszej egzystencji. Śmierć jest tylko progiem. Otwiera drzwi do innego życia. A my musimy myśleć tak jasno i spokojnie, jak potrafimy! Strach, zaburzenia umysłowe, niegodzenie się z myślą o umieraniu są najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać. Im spokojniejsza jest dusza, tym łatwiej jej łagodnie przejść do innego świata. W Zoharze zapisane jest: „Szczęśliwy ten, kto umiera z jasną świadomością. Śmierć jest tylko przejściem z jednego domu do drugiego. Jeśli jesteśmy mądrzy, uczynimy z naszej następnej siedziby jeszcze piękniejszy dom". A rabin Elimelech z Leżajska, zawsze pogodny, powiadał: „Dlaczego nie miałbym się cieszyć, wiedząc, że zaraz odejdę z tego świata, żeby dostać się do wyższego świata Wieczności?".

Amandine pożerała wręcz wzrokiem tego tanatonautę, który dotarł ze wszystkich najdalej na Ostatecznym Kontynencie. Zdziwiła się też, że wiara w reinkarnację należy do żydowskiej religii.

– To wiedza tajemna – wyjaśnił łysy człowieczek, potrząsając głową odzianą w jarmułkę. – Zresztą niewielu jest rabinów, którzy podzielają moje poglądy. Jestem reformistą, liberałem i kabalistą. Inaczej mówiąc, wprowadzam niezły bałagan na podwórku judaizmu.

– Ale jednak – nalegała Amandine – czy istnieje w tej religii jakaś procedura dotycząca umierania?

– Oczywiście. Umierający mają nakazane zamknąć drzwi swoich zmysłów, skoncentrować się na psychicznym centrum serca i ustabilizować oddech. A wtedy, jak zapisane jest w Zoharze, dusza wyruszy najwyższą ze wszystkich dróg.

Najwyższą ze wszystkich dróg… Milczeliśmy, starając się sobie to wyobrazić.

– Posługujecie się medytacją, żeby wystartować. A jaką technikę stosujecie? – zapytała Stefania. – Czy jest ona odmienna dla każdego czy też wynika ze zdobytej przez was wiedzy?

– Nasza metoda pochodzi z najdawniejszych czasów. Nazywamy ją cimcum. Już prorok Ezechiel posługiwał się nią siedem stuleci przed Chrystusem. Najpierw rabin Aaron Roth uporządkował ją w traktacie poświęconym niespokojnej duszy, a potem zajęli się tym Majmonides i rabin Izaak Luria. Cimcum oznacza „wycofanie się". Żeby zatem osiągnąć cimcum, a więc medytować, trzeba na chwilę stać się jakby obcym dla własnego ciała, patrzeć na nie z oddali i bacznie obserwować, co się z nim dzieje.

– Ale jak wam się to udaje w praktyce?

– Koncentrujemy się na oddychaniu, a w szczególności na oddziaływaniu powietrza na naszą krew i na działaniu krwi na organizm.

– Wasza metoda niewiele się różni od mojej – wtrąciła Stefania, buddystka tybetańska.

Freddy zaśmiał się dobrotliwie.

– Tak, ale jeśli chcemy być naprawdę nowocześni, można się odcieleśnić na wiele innych sposobów. Nic nie zastąpi ostrej alkoholowej jazdy albo ostrego seksu!

Powiało jakby chłodem.

– Ach, Freddy! Czy pan nigdy nie przestanie sobie żartować? – zaprotestowała niemrawo Amandine.

– Ależ skąd – odpowiedział z powagą. – Wszystkie czynności naszego życia są świętymi działaniami: jedzenie, picie, oddychanie, kochanie się, wszystko to są sposoby, by czcić Boga i egzystencję, którą nas obdarzył!

Jak uchwycić ekspresję w pustych oczach ukrytych za ciemnymi grubymi szkłami? Dziecięcy uśmiech rozjaśniał pokrytą zmarszczkami twarz rabina, gdy recytował aforyzmy, których nauczył się od swojego duchowego mistrza, rabina Nachmana z Bracławia:

– Nasz wielki obowiązek to zawsze być radosnym i odsuwać z całych sił smutek i rozgoryczenie. Wszystkie choroby, które dopadają człowieka, wynikają z nadwątlenia radości. A spowodowane to jest zniekształceniem „głębokiej pieśni" (nigun) i dziesięciu życiowych rytmów (defikim). Kiedy radość i śpiew zamierają, człowieka dosięga choroba. Radość jest najskuteczniejszym z lekarstw. Musimy więc znaleźć w sobie choćby jeden pozytywny punkt i w niego się wczepić. I tak musi być.

Co powiedziawszy, poprosił Amandine o swój ulubiony napój, „krwawą Mary", który wypił duszkiem i oświadczył, że już najwyższy czas, żeby on i jego uczniowie położyli się spać.

165 – ODCIELEŚNIENIE

Któregoś wieczoru Rose i ja postanowiliśmy odcieleśnić się zgodnie z tym, co powiedział Freddy. Po lekkostrawnej kolacji wyciągnęliśmy się na podłodze na syntetycznej wykładzinie. Skoncentrowaliśmy się na oddychaniu i na krwi wypełniającej nasze organizmy.

Wciąż postępując zgodnie ze wskazówkami Freddy’ego, jeśli pojawiał się jakiś skurcz, pochłanialiśmy ból, po czym zapominaliśmy o nim, a ilekroć umysł błądził, ponownie go opróżnialiśmy, myśląc tylko o tym, żeby kontrolować oddech.

Spędziliśmy w ten sposób całkowicie bez ruchu pół godziny, leżąc na podłodze z bolącymi plecami, zanim dopadł nas szaleńczy śmiech. Najwyraźniej żydowska medytacja do nas zupełnie nie przystawała.

Niesforna Rose delikatnie ugryzła mnie w ucho.

– Freddy wspominał też o przyjemniejszych sposobach wychodzenia ze swojego ciała.

Pogładziłem ją po długich czarnych włosach.

– Nie lubię za bardzo się upijać. Alkohol nie przynosi mi radości, mam przez to tylko mdłości. No i potwornego kaca!

– Pozostaje nam jeszcze inna technika – powiedziała, rozciągając zmysłowo obolałe ręce i nogi, zanim rzuciła się w moje ramiona.

Gorączkowo zrzuciliśmy ubrania.

– Jest gdzieś powiedziane, że aby medytacja była skuteczna, należy pozbyć się wszystkiego, co czyni nas ciężkimi – przypomniała moja małżonka.

– Jest też gdzieś powiedziane, że aby dobrze medytować, trzeba czuć, jak krew uderza w skroniach. A ja to czuję – odpowiedziałem, siląc się na naukowy ton.

– Jest powiedziane, że aby dobrze medytować, trzeba się wygodnie wyciągnąć na łóżku – zauważyła Rose, ciągnąc mnie w stronę mięciutkiego małżeńskiego gniazdka.

Nasze ciała splotły się i stopniowo umysły połączyły się w radości. Nasze dwie cielesne otoczki rozciągały się coraz bardziej, wydobywając się nieśmiało z rozpalonych powłok, aż złączyły się ponad naszymi głowami w ciągu trwającej kilka sekund ekstazy.

166 – FILOZOFIA ŚRI AUROBINDO

„Rozwój nie polega na tym, żeby stawać się w coraz większym stopniu świętym czy bardziej inteligentnym albo też szczęśliwszym. Rozwój polega bowiem na tym, by stawać się coraz bardziej świadomym. Wiele czasu potrzeba, żeby oswoić się z prawdą poprzednich egzystencji. Im bardziej wzrasta ciało psychiczne, tym jaśniejsze, poprzez kolejne wcielenia, stają się wspomnienia mentalne.

Śmierć przestaje być ową wykrzywioną maską, która przypomina nam, że nie odnaleźliśmy siebie, lecz jest ona jedynie spokojnym przejściem od jednej formy doświadczenia do drugiej. A dzieje się tak aż do dnia, w którym staniemy się na tyle dojrzali, by móc przelać na tyle dużo świadomości do tego ciała, aby nasz duch stał się nieśmiertelny".

Satprem, „Śri Aurobindo albo przygoda świadomości"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

167 – STRATY

Raoul narysował Galaktykę, umieszczając w jej środku coś w rodzaju otwartego syfonu do zlewu. Ostateczny Kontynent. Taka lokalizacja miała ten dodatkowy atut, że odpowiadała odwiecznej i naturalnej potrzebie ludzi, którzy chcieli się dowiedzieć, jak wygląda centrum świata. Najpierw myśleli, że jest nim jakieś miasto, potem kraj, potem Ziemia, a później jeszcze Słońce. Wiedzieliśmy teraz, że Układ Słoneczny to pryszcz i jesteśmy zaledwie na dalekich peryferiach olbrzymiej galaktyki, której środkiem był odkurzacz miażdżący i wsysający wszystko, także dusze.

Czyżby tam mieszkał Bóg? Czy istnieją bogowie ukryci w samym środku galaktyk, które tworzą Wszechświat? Już na samą myśl o tym kręciło mi się w głowie. Cóż za niezwykła łamigłówka!

Prezydent Lucinder pojawił się u nas, żeby zobaczyć, jakie zmiany wprowadziliśmy na tanatodromie. Teraz mieliśmy do dyspozycji osiem foteli startowych, jeden dla Stefanii, a pozostałe dla Meyera i jego uczniów.

Przedstawiwszy Zgromadzeniu Narodowemu ambitne plany dotyczące podboju Ostatecznego Kontynentu, prezydent zdołał pozyskać potężne środki finansowe na potrzeby tanatonautyki. Od tej pory nie będzie już musiał wykorzystywać lewej kasy czy funduszy zabieranych kombatantom, a nas stać będzie na zakup anteny radioastronomicznej o gigantycznych rozmiarach. Dzięki temu będziemy mogli wreszcie zobaczyć wielką liczbę dusz wyruszających w zaświaty, a nie tylko ektoplazmy naszych współtowarzyszy.

Lucinder, wyraźnie zaciekawiony, poprosił nas o to, żeby mógł być świadkiem zbiorowego odlotu. Freddy narysował mu figurę, którą jego ekipa miała wykonać tam, w górze. Prezydent zauważył, że przypomina to spadochroniarzy, którzy w powietrzu trzymają się za nogi. Freddy przytaknął, dodając, że trzeba przy tym bardzo uważać na odpowiednie splecenie warkoczy z pępowin.

– Powinien pan wyruszyć z nami, panie prezydencie.

– Dziękuję bardzo – odpowiedział nasz opiekun. – Byłem tam już raz, ale dla sprawy tanatonautyki chyba lepiej, żebym był przywódcą państwa aniżeli ektoplazmą.

Ekipa zajęła miejsca w bańkach ochronnych. Wszyscy ubrani w białe skafandry, nieruchomi w pozycji lotosu, wyglądali naprawdę imponująco.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start!

Osiem trzasków (szszsz) pojawiło się jeden po drugim w odbiorniku radiowym. Stefania wyruszyła pierwsza. Normalne, bo na górze właśnie ona będzie na szczycie całego rusztowania.

Włączyłem stoper i ustawiłem licznik na poziomie „koma plus pięćdziesiąt minut", a potem, dzięki antenie satelitarnej, śledziliśmy drogę naszego komanda dusz. Mieliśmy przed sobą blisko godzinę oczekiwania. Będący w dobrym nastroju Lucinder zaproponował rozegranie partii kart. Zasiedliśmy wokół stoliczka, żeby rozegrać partyjkę remika, spoglądając od czasu do czasu na monitory kontrolne.

Raoul pierwszy zerwał się z krzesła, omal go nie przewracając.

– Jeden z rabinów nie żyje! – krzyknął.

– Co takiego? Jak to? – wystraszył się Lucinder.

Z przerażeniem odkryłem, że krzywe na monitorach elektrokardiografu i elektroencefalografu jednego z członków strasburskiej jesziwy są całkiem płaskie.

– Coś strasznego musiało tam się stać!

– Czyżby przekroczyli czwartą barierę i zapadli się w piekielny świat?

Potrząsnąłem głową.

– Niemożliwe. Są dopiero na poziomie „koma plus dwadzieścia siedem minut". Wciąż są na drugim terytorium, w czarnej krainie.

Podszedłem pośpiesznie do urządzeń kontrolnych. Wszystkie ciała wykazywały nerwowość. Jaki dramat rozgrywał się tam w tej chwili? Amandine sprawdzała tętno siedmiu tych, którzy przeżyli. Zadrżała. Drugi z rabinów odszedł od nas!

– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała, wyłamując sobie dłonie. – Przecież już tyle razy przekroczyli tę strefę bez żadnych problemów. Mieli niebawem zacząć zaplatać warkocze z pępowin…

W laboratorium zapanowała pełna niepokoju atmosfera. Raoul przywarł do pulsu Stefanii. Ja skoncentrowałem się na odbiornikach radiowych. Działo się coś dziwnego. Pojawiła się cała masa sygnałów, ale nie wszystkie pochodziły od naszych przyjaciół. Czyżbyśmy mieli do czynienia z pasożytniczymi duszami? Z duszami piratów? Jaka wyższa władza mogła podjąć decyzję o zablokowaniu „drogi w zaświaty"?

Później trzeba będzie wszystkie te hipotezy sprawdzić, a na razie musieliśmy jak najszybciej ograniczyć tę hekatombę i sprowadzić czym prędzej naszych przyjaciół, zanim odejdą na zawsze.

Pośpiesznie zaczęliśmy wyłączać liczniki. Sześciu wściekłych tanatonautów, jeden po drugim, otworzyło oczy. Wszyscy aż drżeli ze złości. Stefania zdawała się jeszcze toczyć jakąś walkę.

– Co się stało? Co się stało?

Z trudem wypowiedziała jedno słowo:

– Asasyni!

168 – HISTORIA ASASYNÓW

Byli kiedyś ludzie, którzy sądzili, że odkryli raj na ziemi: byli to asasyni.

Znani też pod nazwą „hasziszijja" izmailici byli wyznawcami poglądów religijnych Hasana ibn Sabbaha. Nazwano ich tak dlatego, że zażywali dużo haszyszu, po czym podejmowali samobójcze grupowe działania. Ich sława była tak powszechna, że od nich pochodzi francuskie słowo assassin – zabójca.

Sekta wywodzi się z jednej z gałęzi szyickiego islamu. Jej członkowie określają się jako zwolennicy siostrzeńca Mahometa, który jako potomek Proroka z linii żeńskiej nie był uznawany przez większość muzułmanów.

Według świadectw weneckiego podróżnika Marca Polo (1323) i wielu perskich historyków, asasyni zamieszkiwali twierdzę Alamut położoną na wysokości 1800 metrów, w krainie Mazanderan na południe od Morza Kaspijskiego. Ukryci w górach i nie mając możliwości prowadzenia zwykłych wojen, wpadli na pomysł wysyłania do walki oddziałów składających się z sześciu ludzi (fidais – zaprzedane dusze), których zadanie polegało na zasztyletowaniu wrogich przywódców, najczęściej w chwili gdy ci ostatni oddawali się modłom w meczetach.

Przywódca tych zabójców nazywany był „Starcem z Gór". Pierwszym z nich był rzecz jasna Hasan ibn Sabbah, założyciel sekty.

Tych, których wyznaczono do popełnienia zabójstw, usypiano za pomocą haszyszu podawanego z jedzeniem w formie papki zmieszanej z konfiturą z róży. Starzec z Gór przemawiał do nich długo i ludzie ci zasypiali, ponieważ haszysz jest też środkiem nasennym, a nie pobudzającym. Kiedy już zasnęli, przenoszono ich do tajemnego ogrodu położonego w głębi twierdzy Alamut. Po przebudzeniu otaczali ich niewolnicy, dziewczęta i chłopcy, którzy spełniali wszystkie ich seksualne pragnienia. Przybyli w łachmanach, a teraz byli ubrani w szaty z zielonego jedwabiu wyszywanego złotą nitką, otaczał ich zaś raj: czerwona zastawa, podawane bez przerwy wspaniałe wina, róże o delikatnym zapachu, haszysz w dowolnych ilościach. Narkotyki, seks, alkohol, zmysłowość i przepych! Byli przekonani, że znajdują się w ogrodach Allaha, tym bardziej że oazy były czymś niezmiernie rzadkim w tym suchym górskim regionie.

Później znowu ich usypiano przy użyciu haszyszu, a następnie przenoszono do punktu wyjścia, przebrawszy w stare ubrania. Starzec z Gór oświadczał im, że dzięki posiadanej przez niego mocy mogli przez chwilę zakosztować raju Allaha. A jeśli chcą tam powrócić ostatecznie, muszą umrzeć jak prawdziwi wojownicy! Z uśmiechem na ustach wyruszali pokornie, żeby zabijać wezyrów i sułtanów. Jeżeli ich pojmano, wyruszali na śmierć z malującą się na twarzy ekstazą.

Wśród asasynów tylko wysocy rangą kapłani (szóstego stopnia) dopuszczeni byli do tajemnicy fałszywych ogrodów Allaha.

Sekta zajmowała się najpierw własnymi interesami, głosząc przesłanie Hasana ibn Sabbaha. Później jednak Starcy z Gór zorientowali się, że działalność fanatycznych zbirów może przynosić pokaźne zyski. Wybierali tych, którzy proponowali najwięcej. Asasyni zgłaszali się na ochotnika, kiedy ich przywódca zwracał się z pytaniem: „Który z was pozbędzie się tego czy tamtego?". W taki właśnie sposób zginęła między innymi poetka Asma, córka Marwana, która ośmieliła się źle wyrazić o sprzymierzeńcach z Mediny, a ci natychmiast skorzystali z usług najemników, jakimi byli asasyni.

Twierdza Alamut została zdobyta w 1253 roku przez wielkiego chana mongolskiego Hulagu, wodza wielkiego chińskiego chana Mongkego. Asasyni daremnie domagali się wsparcia ze strony sułtanów, którym wcześniej pomagali – ci nie interweniowali, ciesząc się na myśl, że wreszcie pozbędą się tych niebezpiecznych ludzi.

Zdziesiątkowani asasyni mogli się przekonać, że poznali jedynie namiastkę raju, sztuczny święty świat stworzony przez ludzi, żeby wprowadzić ich w błąd.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

169 – NAJEMNICY WYRUSZAJĄCY W ZAŚWIATY

– Zaatakowały nas ektoplazmy piraci – tłumaczyła Stefania, z truciem łapiąc oddech, a skafander wciąż drżał na jej ciężkich piersiach. – Było ich około dwudziestu i ukryli się za pierwszą barierą komatyczną. Wykorzystując moment zaskoczenia, przecięli zębami pępowiny Luciena i Alberta.

Freddy odkrył ze zdziwieniem, że świat ektoplazmy rządzi się własnymi prawami. We śnie ludzie walczą, krew leje się strumieniami. Podobnie na Ostatecznym Kontynencie – ektoplazmy mogą walczyć ze sobą i przecinać sobie nawzajem łączące je z ziemią pępowiny. Dopiero co dokonał tego odkrycia i nie wiedział, jak wytłumaczyć to zjawisko. Może wystarczy emisja nienawiści lub agresji, żeby wywołać przemoc? W każdym razie dwaj biedni rabini zostali wchłonięci przez światło błyszczące w głębi lejka.

Ale jak to się stało, że Stefania i Freddy z tak dużą łatwością określili swoich napastników jako „asasynów"? Polegało to na komunikacji dusz. Meyer sądził początkowo, że to bitwa wydana przez Arabów. Natychmiastowe manichejskie skojarzenie: Arabowie przeciw Żydom, byłoby jednak zbyt proste. Byli to bowiem ostatni potomkowie asasynów, którzy widzieli w tym ataku na rabinów doskonały sposób na ożywienie świętej wojny i odegranie roli forpoczty zwycięskiego islamu. I zależało im na tym, żeby ta zwykła potyczka została bardzo mocno nagłośniona w muzułmańskim świecie.

Stefania była wściekła.

– Rzucili się na nas. Złapali nas za ręce. Próbowali rozerwać pępowiny, ciągnąc za nie z całych sił lub owijając je sobie wokół łydki. Kiedy zaskoczenie minęło, zaczęliśmy się bronić!

– I to jak jeszcze! – dodał Freddy. – Wysłaliśmy na łono Abrahama trzech spośród tych piratów. Wiedzą teraz, że nie damy się biernie mordować.

Walka rozegrała się trochę jak podmorska bitwa płetwonurków, z tym że chodziło nie o odcięcie dopływu sprężonego powietrza, lecz o zerwanie srebrzystych pępowin. Wokoło najświeżsi zmarli ze zdziwieniem przyglądali się, jak tanatonauci zabijają się nawzajem!

Chociaż prezydent Lucinder postanowił trzy dni wcześniej rzucić palenie, chwycił teraz eukaliptusowy papieros Raoula.

– Patrząc perspektywicznie – powiedział, wypuszczając pachnący dym – należałoby ogłosić Ostateczny Kontynent „strefą zdemilitaryzowaną". Każdy, kto tam wkroczy z wrogimi zamiarami, zostanie natychmiast wygnany.

– Przez pokojowe siły ONZ-etu? – zaśmiała się Stefania.

– W tej chwili jesteśmy bezsilni. Wszyscy mają prawo się tam udać, także asasyni, a nie jesteśmy w stanie zapanować nad nimi tu, na ziemi. Nie wolno nam wywołać konfliktu, nawet na poziomie lokalnym, żeby chronić Ostateczny Kontynent, który na dobrą sprawę należy do wszystkich.

Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad aspektami dyplomatycznymi naszych działań. Zwykle odkrywcy wbijali flagę swojego kraju na odkrytym terytorium. W taki sposób powstawały kolonie. Najpierw pojawiali się odkrywcy, potem karczownicy, za nimi kupcy i wreszcie administracja. W trakcie kolejnych wojen wytyczano nowe granice, czasem za pomocą zwykłej linijki, jak w przypadku wielu krajów Afryki. My jednak w żaden sposób nie zaznaczyliśmy stref, które odkryliśmy, tak że Ostateczny Kontynent nie był do tej pory własnością żadnego państwa. Oczywiste zatem, że pierwsi, którzy użyją siły, by ten obszar zdobyć, mogą stać się jego władcami. Jak na Dzikim Zachodzie zwycięży ten, kto szybciej wyciągnie rewolwer!

Jako niezwykle naiwna istota, zawsze wyobrażałem sobie, że mężczyźni i kobiety oddający się medytacji i kładący na szali swoje życie, zasiadając w fotelach startowych, mogą być wyłącznie uczciwymi i porządnymi ludźmi, których jedynym celem jest przesunięcie granic poznania.

Ale przygoda się skończyła, koniec z kaskaderami śmierci, nie ma już marzycielskich mistyków! Wraz z upowszechnieniem odlotów tam, w górze, pojawiać się będą te same problemy, których rozwiązanie tu, na ziemi, zajęło nam tak wiele czasu. Okazało się, że w zaświatach jakakolwiek sekta, jakakolwiek horda fanatyków, jakakolwiek banda złoczyńców jest równie potężna jak państwo. Kilku asasynów, których moc odpowiadała sile pięćdziesięciu bezmózgich morderców, mogło przywłaszczyć sobie Raj po prostu dlatego, że pierwsi wpadli na pomysł zdobycia go siłą!

Jak można się im przeciwstawić?

Prezydent Lucinder wydawał się zniechęcony.

– Nade wszystko, moi drodzy, należy zachować ostrożność. Trzeba za wszelką cenę uniknąć incydentów dyplomatycznych lub politycznych z Libanem, Iranem, a tym bardziej z Arabią Saudyjską.

Stefania się oburzyła:

– Ale przecież ani Iran, ani Liban, ani Arabia Saudyjska nie wspierają asasynów. Oni są wrogami wszystkich Arabów.

– Nawet pozostali szyici ich nienawidzą i odnoszą się do nich z pogardą – dorzucił jeden z uratowanych rabinów.

– A kto to wie tak naprawdę? – prawie krzyknął Lucinder. – Saudyjczycy uparli się, że zbudują gigantyczny tanatodrom niedaleko Mekki. Z usług jakich najemników mogą skorzystać, żeby się znaleźć na czele tego wyścigu? A przecież to oni są głównymi dostawcami ropy naftowej i nie możemy sobie pozwolić na luksus pokłócenia się z nimi nawet z powodu kilku drobnych problemów w dziedzinie tanatonautyki.

– Ale tu chodzi o życie i śmierć – zaprotestowała Rose.

– Przykro mi, moi mili, najpierw muszę się zająć siedmioma miliardami istnień ludzkich, które na naszej planecie mają duszę mocno połączoną z ciałem, a w szczególności sześćdziesięcioma milionami osób, z czego ponad połowa to wyborcy jeżdżący dzięki ropie naftowej samochodami, noszący ubrania z tworzyw uzyskanych z ropy naftowej, ogrzewający mieszkania ropą naftową i do tego…

– No to może byśmy znaleźli saudyjskiego emira, który zgodziłby się przyłączyć do nas? – zapytałem prosto z mostu.

– W takim razie macie wolną rękę! – oświadczył prezydent, rozkładając szeroko ramiona.

170 – TEOLOGIA KORANU

„Wywyższył Bóg gorliwie walczących swoimi dobrami i swoim życiem nad tych, którzy siedzą spokojnie, o jeden stopień. Wszystkim Bóg obiecał rzeczy piękne. Lecz Bóg wyróżnił walczących gorliwie ponad tych, którzy siedzą spokojnie, nagrodą ogromną". [17]

KORAN, sura TV, 95

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

171 – SPRAWY SIĘ KOMPLIKUJĄ

Asasyni byli nie tylko prekursorami wojny religijnej, której nie przewidzieliśmy. Owszem, na początku naszych eksperymentów spotkaliśmy się z rywalizującymi ze sobą w gorliwości duchownymi, którzy chcieli pierwsi dotrzeć do świata umarłych, ale nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że konflikt ten może przybrać tak wielkie rozmiary.

Hinduiści przeciwko muzułmanom, protestanci przeciwko katolikom, buddyści przeciw szintoistom, żydzi przeciw muzułmanom: u wybrzeży Ostatecznego Kontynentu ścierały się najpierw główne religie. A potem do walki przystąpiły dysydenckie odłamy i bractwa pragnące zachować odrębność: irańscy szyici przeciwko syryjskim sunnitom, dominikanie przeciw jezuitom, taoiści będący zwolennikami Laoziego przeciwko adeptom Zhuangziego, luteranie przeciwko kalwinistom, liberalni żydzi przeciw ultraortodoksom i antysyjonistom, mormoni przeciwko amiszom, Świadkowie Jehowy przeciw Adwentystom Dnia Siódmego, wyznawcy sekty Moona przeciwko scjentystom!

Nie podejrzewałem nawet, że teologia ma tak wiele niuansów. Odkrywałem, że jest tak dużo rozbieżności pomiędzy religiami, iż nie ma co liczyć na to, że wyznawcy wszystkich spotkają się pewnego dnia tam, w górze, z samego tylko pragnienia ekumenizmu.

Podczas gdy ektoplazmy zastawiały na siebie pułapki i zabijały się w imię wiary, czytałem notatki, w których Raoul spisał dokładnie wszystkie mitologie i teologie świata. Stwierdziłem, że mają wiele punktów wspólnych. Wydawało mi się, że wszystkie starały się opowiedzieć tę samą historię i przekazać tę samą wiedzę, stosując tylko różne parabole i słowa.

Konflikt, który zatruwał niebiosa, już wkrótce wywołał konsekwencje tu, na ziemi. Terroryści asasyni wysłali samochód wypełniony materiałami wybuchowymi do naszego tanatodromu. Uszliśmy cało wyłącznie dzięki nieporadności pirotechnika, który źle ustawił zapalnik w bombie, przez co wybuchła razem z nim w odległości około stu metrów od budynku.

Z typowym dla siebie spokojem Raoul wezwał wszystkich do penthouse'u. Byliśmy teraz zbyt liczni, żeby się rozsiadać na płytach grobowców na cmentarzu Père-Lachaise.

Rozłożył przed nami mapę Ostatecznego Kontynentu.

– To naturalne, że religie usiłują zawładnąć krainą umarłych, ponieważ ta, która będzie kontrolować świat duchowy, będzie także mogła zapanować nad światem materialnym. Wyobraźcie sobie tylko, że gdyby zwyciężyli pakistańscy muzułmanie, natychmiast zablokowaliby cykl reinkarnacji indyjskich buddystów!

Stefania stała się teraz specjalistką w dziedzinie walki ektoplazmicznej. Opracowała wszelkiego rodzaju fortele, żeby chronić swoją srebrzystą pępowinę.

– Nie wolno nam zapominać o możliwości przymierzy, nawet tych najbardziej nieoczekiwanych – powiedziała. – Straciliśmy dwóch bliskich nam rabinów podczas ostatniego odlotu, ale dzięki wsparciu muzułmanów Beduinów, udało nam się zabić kilkunastu zajadłych asasynów. Możemy zatem wznosić się tylko w wystarczająco licznej grupie, żeby poradzić sobie z wrogami i kontynuować poszukiwania. W końcu tylko to się liczy!

– Zamiast wyruszać w sześciu lub siedmiu, trzeba odlatywać w grupie dziesięciu albo dwudziestu ludzi. – powiedział zamyślony Raoul.

– No właśnie – podkreśliła energicznie Stefania. – Zwyciężają zawsze ci, których jest najwięcej. A dlaczego by nie odlecieć w pięćdziesięciu albo nawet w stu?

– Bardzo dobrze – zauważył Freddy – tylko że nie ma stu rabinów tanatonautów.

– A dlaczego ograniczać się tylko do rabinów? – odparłem. – Może już czas, żeby się trochę zbliżyć do siebie? Zorientowałem się na przykład, że Kabała i Yi Qing mają ze sobą wiele punktów wspólnych.

Włoszka przyklasnęła. Tam, w górze, będzie mogła pełnić rolę naszego ambasadora.

Tydzień później dwudziestu młodych azjatyckich mnichów, którzy na pierwszy rzut oka byli do siebie podobni jak dwie krople wody, zapukało do drzwi naszego tanatodromu. Przybywali z klasztoru Shaolin, miejsca, w którym od tysiącleci naucza się, że religia i walka idą ze sobą w parze. Mnisi z klasztoru Shaolin są dzięki temu uznawani za największych ekspertów kung-fu. To tam należy szukać źródeł teorii i praktyki sztuk walki. I od zawsze łączą ze sobą wojnę i medytację.

Freddy przyjął z zachwytem nowe ektoplazmiczne układy choreograficzne. Kierował teraz nie oddziałem, lecz prawdziwą eskadrą wojenną zdolną tworzyć formacje w postaci latającej fortecy.

Naszej armii nadał nazwę Niebiańskiego Przymierza, przymierza wszystkich religii dobrej woli.

172 – HISTORIA CHASYDZKA

Dziecko przyglądało się tańczącemu starcowi, który zdawał się tańczyć dla wieczności.

Dziadku, dlaczego tańczysz w ten sposób?

Widzisz, moje dziecko, człowiek jest jak wirujący bąk. Osiąga godność, szlachetności równowagę tylko wtedy, gdy jest w ruchu. Człowiek tworzy się, rozpływając, nigdy o tym nie zapominaj.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

173 – WOJNY

Nie my jedni szukaliśmy sprzymierzeńców. Asasyni, którzy zdawali się nienawidzić nas osobiście, także znaleźli zaskakujących wspólników. Nazwali swoją armię Koalicją i zgromadzili siły na tanatodromie, który powstał w samym sercu ich dawnej twierdzy Alamut. Na początek związali się z mnichami sintoistami ze świątyni Yasukuni.

Tam właśnie, w świętym miejscu położonym niedaleko Tokio, oddawana jest cześć duszom 2 464 151 wojowników, którzy zginęli we wszystkich wojnach, jakie stoczyła cesarska Japonia.

Tak czy inaczej kiedy liberalni rabini wraz z mnichami z Shaolin rozpoczęli walkę z muftymi asasynami wspieranymi przez mnichów Yasukuni, konflikt w poważnym stopniu spowolnił proces eksploracji Ostatecznego Kontynentu. Stoczone zostały ciężkie bitwy, na przykład 15 maja, gdy dwustu żołnierzy Przymierza starło się z sześciuset wojownikami Koalicji. Freddy, ten pokojowo nastawiony Freddy, wymyślił przy tej okazji coś, co bez wątpienia należałoby nazwać pierwszą strategią walki ektoplazmicznej.

Wysłał niewielką grupę złożoną z taoistów i rabinów jako zwiad, podczas gdy główne siły przyczaiły się za pierwszą barierą komatyczną, stawiając opór bańkom wspomnień. Walka na obrzeżach korony była tak zażarta, że koalicjanci zapomnieli o istnieniu Moch 1. Z chwilą gdy sprzymierzeni przedostali się tam, wyruszyli za nimi w pościg, trzymając się nawzajem za pępowiny, żeby skuteczniej się chronić. Nieprzyjemne spotkanie zupełnie się rozminęło z tym, czego się spodziewali. Zostali bowiem osaczeni nie przez siły sprzymierzonych, lecz przez bańki wspomnień.

Nasi ludzie wykorzystali moment zaskoczenia, żeby możliwie jak najszybciej przerwać jak największą liczbę pępowin. Trzystu koalicjantów, z asasynami na czele, pomknęło tego dnia w stronę światła.

Po stronie sprzymierzonych straty wyniosły około stu, których należało mimo wszystko uznać za „zabitych".

Freddy stwierdził, że zwycięstwo zostało odniesione stosunkowo łatwo dlatego, że przeszłość rabinów i ludzi z Shaolin była bez wątpienia znacznie bardziej przejrzysta niż przeszłość asasynów. W przeciwieństwie do tych ostatnich nie zachęcali bowiem do dokonywania rzezi w Libanie, nie przeprowadzali wszelkiego rodzaju zamachów terrorystycznych. Nie musieli się zatem wystrzegać jednocześnie swoich dawnych ofiar i obecnych przeciwników.

Paradoksalnie wojny ektoplazmiczne nobilitowały podbój zaświatów. Na całym świecie nastąpił wzrost zainteresowania religią, chociaż w tym samym czasie można było niestety zaobserwować wzrost liczby fanatyków. Niektóre sekty starały się nawet wykorzystać tę okazję, żeby stać się uznaną religią. Wystarczał jeden oddział, by poważnie zagrozić przedstawicielom istniejącej już i mocno osadzonej w świecie religii. Na szczęście ludzie wyruszali nago na Ostateczny Kontynent. Nie mieli możliwości zabrania ze sobą broni, karabinów maszynowych, strzelb czy choćby sztyletów. Inaczej bowiem, zważywszy na zaciętość walczących, doprowadziłoby to do masakry duchownych.

Nie mając do dyspozycji zdjęć ani filmów, gazety początkowo niewiele miejsca poświęcały wojnom ektoplazmicznym. Ale redaktorzy „Małego Tanatonauty Ilustrowanego", pozostający zawsze w czołówce mediów zajmujących się tymi kwestiami, wpadli na pomysł, żeby wysłać swojego reportera, Maxime'a Villaina. Jako były trapista, który przez długi czas zachowywał całkowite milczenie, ten dziennikarz wyrobił sobie niezwykłą wprost pamięć wizualną. O ile niektórzy ludzie są nadawcami, o tyle on, szalenie oszczędny w słowach, stał się niejako odbiornikiem. Wychwytywał wszystko i odtwarzał to następnie swoim czytelnikom. Z myślą o nich właśnie ten pierwszy ektoplazmiczny reporter przedstawił kilka obrazów z potwornych walk, jakie toczyły się w zaświatach. Wreszcie jakaś czysta wojna, która w niczym nie zagraża zwykłemu obywatelowi. Siedząc wygodnie w fotelu, spokojni amatorzy pasjonowali się niewidzialnym konfliktem.

Potrzebna jednak była przy tym wszystkim coraz większa liczba chętnych. W tanatodromie w Buttes-Chaumont musieliśmy opuścić nasze mieszkania, żeby wygospodarować przestrzeń na dodatkowe miejsca startowe. Co najmniej pięćdziesięciu wiernych z Przymierza miało teraz odlatywać w tym samym czasie, jeśli chcieliśmy pokonać przeciwnika.

Budynek przeobraził się w istną wieżę Babel. Wszędzie słychać było ludzi mówiących w różnych językach, często niezrozumiałych dla innych, ale wszyscy byli zjednoczeni tą samą wolą zdobycia zaświatów, a przedstawiciele różnych wyznań doskonale ze sobą współpracowali, wymieniając się wiedzą na temat różnych technik medytacji i odprawiania modłów.

Z każdym dniem Przymierze stawało się coraz bardziej zróżnicowane. Do liberalnych rabinów, mnichów taoistów i buddyjskich mędrców dołączyli animiści marabuci z Wybrzeża Kości Słoniowej, tureccy muftowie, mnisi sintoiści z wyspy Hokkaido (tradycyjnie wrogo nastawieni do sintoistów ze świątyni Yasukuni), greccy wirujący derwisze, a nawet trzej szamani inuici, sześć aborygeńskich szamanek z Australii, ośmiu czarowników Buszmenów, filipiński uzdrowiciel, Pigmej, którego wierzeń nigdy nie zrozumieliśmy, oraz mędrzec z plemienia Czejenów. Nasza armia liczyła dzięki temu ponad dwustu pobożnych żołnierzy będących żywym dowodem na to, że możliwa jest idealna harmonia między wszystkimi istniejącymi na ziemi religiami.

Spokojny nastrój panował w penthousie, miejscu spotkań całej naszej małej społeczności. Daleko od rygorystycznych zasad panujących w klasztorach, nasi wierni robili sobie nawzajem sztubackie żarty. Jeśli o mnie chodzi, starałem się do tego dopasować i zadałem im zagadkę:

– Czy wiecie, jak można narysować okrąg i punkt w środku, nie odrywając pióra?

Mnisi i rabini zainteresowali się żywo tym wyzwaniem rzuconym zdrowemu rozsądkowi.

– To niemożliwe! – oświadczyli w końcu.

– Ani bardziej, ani mniej niż tanatonautyka – odpowiedziałem spokojnie, zanim pokazałem im rozwiązanie.

Za plecami usłyszałem Raoula, który zawsze był do przodu o jedną zagadkę. Tym razem mówił do uważnie go słuchających zebranych o szaradzie, jaką wymyślił Wiktor Hugo:

– Mój pierwszy to pół baby. Mój drugi to samowar bez Sama. Mój trzeci to kapusta, choć wcale nie pusta, a wszystko razem to napój.

Można było nad tym podyskutować. Zwłaszcza że rozwiązanie wydawało się proste. Podczas gdy Freddy grał Gershwina na fortepianie, a Amandine przygotowywała wyszukane koktajle, zastanawiałem się nad rozwiązaniem: „Mój pierwszy to pół baby?… Jakiej baby?… Mój drugi to samowar… Co ma samowar do baby?… I jeszcze ta kapusta… Pusta baba w samowarze? Herbata?".

174 – MITOLOGIA ISLAMU

Według tradycji islamu Raj jest olbrzymi i składa się z ośmiu cylindrycznych kręgów. Nawadniany przez cztery rzeki jest miejscem rozkoszy. Tu odpoczywają czterej pierwsi kalifowie, dziesięciu pierwszych ludzi, których Prorok nawrócił na islam, oraz córka Proroka, Fatima. Wszyscy mieszkają w siedemdziesięciu domach pokrytych złotem i drogocennymi kamieniami. W każdym z domów jest siedemset łóżek zajętych przez siedemset hurys. Siedem zwierząt dostało się do Raju: wielbłąd Eliego, baranek Abrahama, wieloryb Jonasza, klacz Boraka, mrówka i dudek Salomona, pies Siedmiu Śpiących.

Prorok zapewnia wszystkim gościom najróżniejsze rozkosze, a są one zawsze nieskończenie zmysłowe.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

175 – BITWA O RAJ

Ekumeniczna przyjazna atmosfera panująca w tanatodromie nie przesłaniała nam faktu, że w tym samym czasie toczą się ciężkie walki, które dopiero się właściwie rozpoczęły.

Przymierze i Koalicja wydały sobie bezlitosną wojnę. Każdego dnia nasi tanatonauci budzili się mokrzy od potu, wstrząsani drgawkami, zapowiadając tym samym kolejne straty. Freddy Meyer, nasz rabin choreograf wyznaczony na głównodowodzącego sił zbrojnych, postanowił, że czas już rozpocząć wielką ofensywę. Słynna „bitwa o Raj" miała miejsce w roku 2065 naszej ery. Raoul, Rose, Amandine i ja śledziliśmy jej przebieg najlepiej, jak potrafiliśmy, za pomocą anteny satelitarnej, ale mogliśmy jedynie stwierdzić ogromne poruszenie wśród dusz. Maxime Villain w swojej gazecie przedstawił później dosyć wierną relację, którą przytaczamy poniżej:


BITWA O RAJ


W mgle, jaką tworzą umierające gwiazdy, gęstniejącej wokół ziejącego otworu czarnej dziury, którą nazywamy Rajem, widzę posuwającą się do przodu armię rabina Freddy'ego Meyera, potężną siłą uprzejmych mnichów, spokojnych buddystów, niezwykłych czarowników z plemienia Czejenów i radosnych afrykańskich marabutów animistów. Ich oddziały są zwarte. Legiony sprzymierzonych zwarły szeregi ektoplazm, aby stawić czoło najbardziej niezwykłym przeciwnikom.

Oddziały Koalicji pojawiają się kilka minut później. W pierwszej linii unoszą się mnisi sintoiści podobni do groźnych bombowców gotowych zdziesiątkować pępowiny. Przyjąwszy postawę karateków, wymachują dłońmi niczym niezwyciężoną kosą. Tuż za nimi na obu skrzydłach śmieją się asasyni, gdy w tym samym czasie dominikanie odmawiają modlitwę.

W niebie aż roi się od dusz. Z obu stron przybywają z odsieczą wszyscy tanatonauci tego świata. Z jednej strony blisko tysiąc dwustu rabinów, animistów, buddystów, są też wśród nich kabaliści i taoiści. Po drugiej stronie dwa tysiące trzystu mnichów sintoistów, szamani, asasyni i dominikanie.

Stojący na czele Przymierza rabin Meyer przekazuje telepatycznie rozkazy swoim oddziałom. U Koalicjantów generał Shiku, znamienity japoński strateg, wydaje polecenia tą samą drogą. Zauważmy, że od dnia klęski 15 maja ich dusze nauczyły się panować nad najbardziej przykrymi wspomnieniami po to, żeby nie paść natychmiast ich ofiarą już w czarnej strefie.

Tym razem postanowili pozostać poza Rajem, żeby skuteczniej kontrolować przemarsz wrogich pępowin. Sprzymierzeni zaś zajęli pozycje u wrót, plecami do światła, które – jak wierzą – przyciągnie i oślepi ich przeciwników.

Shiku i Starzec z Gór dają sygnał do rozpoczęcia natarcia, chwytając w dłoń pępowinę. Asasyni atakują skrzydło, którego bronią głównie czarownicy animiści i Czejeni. Liberalni rabini przychodzą im z pomocą, ale są powstrzymywani przez mnichów sintoistów, którzy kantem dłoni przecinają ich pępowiny, tak jakby były to wystające w ogrodzie łodygi. Mnisi taoiści i dominikanie włączają się w wir walki.

Wydaje się, że wszelka strategia znikła. To już tylko gigantyczny tłum splecionych ze sobą ciał walczących między gwiazdami. Zewsząd nadciągają zmarłe tego dnia osoby i oddalają się, nie okazując nadmiernego zdziwienia na widok dusz, które tak zaciekle ścierają się ze sobą na obrzeżach Raju.

Sprzymierzeni stwierdzają w pewnym momencie, że ze względu na szczupłość sił zaczynają ustępować pola przeciwnikowi. Kierują więc natarcie w stronę pierwszej bariery komatycznej. Obawiając się, że znowu zastosują taktykę z 15 maja, Shiku wzywa swoje oddziały do podjęcia pościgu.

Na coraz bardziej stromych występach skalnych drugiego świata pobożni wojownicy toczą walkę nie tylko ze sobą, ale też ze swoimi najbardziej przerażającymi wspomnieniami. Dusze drętwieją w miejscu, w którym unosi się zapach ziemi i śmierci. Wiele pępowin zostało odciętych, a ektoplazmy zabitych wojowników lecą w stronę światła. Trzej asasyni osaczają liberalnego rabina, który usiłuje im się wymknąć, wykonując żydowski taniec. Dzięki skokom w stylu kung-fu mnichowi taoiście udaje się przeciąć jednym ruchem sześć dominikańskich pępowin. Mohikanin walczy samotnie z grupą Irokezów. Wyznawcy sekty Moona w zwartej grupie stawiają opór scjentystom. Sekty, jak się wydaje, za wszelką cenę chcą się rozprawić ze sobą. Tworzą się też zaskakujące przymierza. Afrykański marabut ratuje indonezyjskiego szamana, więźnia rzymskokatolickiego egzorcysty, który zastanawia się, co właściwie tutaj robi. Grupa mnichów zen zgubiła się na drodze nad urwiskiem. A teraz rozpoczęła się wspaniała szarża indyjskich guru, mocno przylegających do siebie w pozycji kwiatu lotosu, na wirujących derwiszów kręcących się jak bąki.

Im z kolei udało się wypracować wirującą linię defensywną, za którą mogli się schronić najbardziej wycieńczeni wojownicy. Horda jezuitów naciera na grupę szyickich ajatollahów, jednak po chwili jezuitów atakują asasyni. To, że wyszli z tego cało, zawdzięczają tylko oddziałowi druzów i niewielkiej grupie alawitów.

Tak, stało się, ostatni Mohikanin padł. Czejeni chcą go pomścić. Kontratakują wirujący derwisze wspierani przez marabutów. Mnisi zen przegrupowali się, tworząc teraz trójkąt, żeby uniemożliwić indonezyjskim szamanom przybycie z pomocą nieortodoksyjnym żydom.

Pępowiny strzelają niczym kauczukowe gumy. Przeciwnicy gryzą się, ciągną za pępowiny. Zęby wbite w nogę i zęby wbite w pępowinę. Światło dochodzące z głębi tunelu rzuca na te pojedynki białą poświatę. Twarze wyrażające przerażenie lub wściekłość bledną jak w świetle neonów. W oddali dostrzegam grupy związane pępowinami, które starają się wykonać skomplikowane i często skazane na niepowodzenie manewry. Żadnej litości. Żadnego miłosierdzia. To walka na śmierć i życie.

Sprzymierzeni wydawali się początkowo bliżsi zwycięstwa, lecz teraz coraz bardziej góruje nad nimi gniew przeciwników. To w ich obozie zostało odciętych najwięcej pępowin.

Rabin Meyer daje telepatycznie sygnał do odwrotu i spieszy teraz w stronę drugiej bariery komatycznej. Generał Shiku jest na czele, a koalicjanci podążają za nim. Kiedy jednak już przekroczyli Moch 2, odkrywają czerwone terytorium rozkoszy i przyjemności. Po bolesnych wspomnieniach wierni muszą teraz stawić czoło swoim fantazjom seksualnym. Cóż za tytaniczna walka, w której przezroczyści mnisi próbują przecinać sobie nawzajem srebrzyste pępowiny, odpychając przy tym od siebie najbardziej wyparte pragnienia!

Nie wiadomo już, gdzie kończy się okropność, a zaczyna orgia. Dominikanie i asasyni są najmocniej przejęci seksualnymi wizjami, które zewsząd ich osaczają. Byli zapewne mocniej sfrustrowani od żydów i buddystów, gdyż ich szeregi są zdziesiątkowane, podczas gdy sprzymierzeni, którym religia pozwala mieć żony i kochać się bez żadnych tabu, stawiają skuteczny opór.

Zmagając się z poczynającą sobie śmiało gejszą, która za wszelką cenę chce trochę pogrzebać pod jego pępowiną, generał Shiku i Starzec z Gór rzucają się do ucieczki, a za nimi ruszają niedobitki ektoplazmicznych wojowników.

Do kogo należy zwycięstwo w tej bitwie o Raj? Z całą pewnością zwyciężyły erotyczne wizje!

Maxime VILLAIN

176 – MITOLOGIA AZTECKA

Aztekowie byli przekonani, że ludzka krew składana w ofierze dostarcza energii niezbędnej dla prawidłowego funkcjonowania kosmosu, ruchu planet i zmian pór roku. Ofiary z rozciętą przez kapłanów klatką piersiową, z wnętrznościami wyciągniętymi na wierzch sztyletem z obsydianu, dołączały do bogów, w których imię ginęły, gdyż kiedyś już bogowie ci złożyli siebie w ofierze, żeby ratować świat. Śmierć ludzi była zatem tym, co napędzało wszechświat. Wojna była jedynie sposobem na znalezienie paliwa, to znaczy jeńców, którzy mieli zostać złożeni w ofierze. Każdy godził się chętnie z tym przeznaczeniem, do którego przygotowywano wszystkich azteckich wojowników.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

177 – EKUMENIZM

Bitwa o Raj zasiała chaos wśród walecznych zdobywców zaświatów. Tak wielu sług Bożych zginęło na próżno… Umęczeni dominikanie zadawali sobie pytanie, jak mogli dać się przekonać fanatycznym asasynom i sprzymierzyć się z nimi. Z pogardą odnosili się do niewielu ocalałych z tej sekty, którzy schronili się w twierdzy w górach, i nadal drżeli na wspomnienie krwawych czynów popełnionych u ich boku. Czyżby narazili się na papieskie gromy tylko po to, żeby zasłużyć teraz na ogień piekielny?

Przybyli więc z delegacją do tanatodromu w Buttes-Chaumont, szepcząc modlitwy i prosząc gorąco o wybaczenie.

Z całą pewnością nie poprzez kolejne wojny uda się nam przeniknąć tajemnicę Ostatecznego Kontynentu. Wierni wszystkich wyznań zrozumieli to. Bitwa o Raj okazała się historycznym punktem zwrotnym w ich stosunkach. Po epoce gwałtownych konfliktów nastał czas powszechnego zrozumienia.

Stając przed wielobarwnym tłumem zgromadzonym w naszym penthousie, Raoul zabrał głos:

– Wierzcie mi, wszystkie religie są dobre. Złe są tylko intencje niektórych ludzi podających się za jedynych depozytariuszy prawdziwej wiary. Zaratustrianie, alawici, chrześcijanie, prawosławni, muzułmanie, żydzi, protestanci, sintoiści, taoiści, szamani, czarownicy, uzdrawiacze, marabuci, a nawet członkowie sekt, wszystkie wasze religie miały w pewnym momencie dostęp do wielkiej wspólnej wiedzy. Do niezwykłej wprost wiedzy. Do wielkiej tajemnicy śmierci. Wspólnie zjednoczymy wysiłki, żeby tę tajemnicę przeniknąć, gdyż ona właśnie kryje tajemnicę życia. Razem odkryjemy, jaka jest praprzyczyna naszej obecności na ziemi i jaka powinna być na niej nasza postawa. Religie są tylko poszukiwaniem właściwej recepty na ludzką egzystencję.

Mnisi, czarownicy, rabini i wszyscy pozostali zebrani przyjęli te słowa owacjami.

Pewien japoński mnich zen wyjaśnił, że dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, istniała tylko jedna religia, nie było też wielu dialektów, lecz tylko jeden język. Nie było różnych systemów filozoficznych, odmiennych kultur, różnych mądrości, a tylko jedna, do tego prawdziwa. Ale ludzie o tym zapomnieli. Używając niezrozumiałych dla innych języków, opisywali tę samą dawną wiedzę, która utraciła swój pierwotny sens w wyniku kolejnych interpretacji. W taki oto sposób zrodziły się antagonizmy. A wszelkie nieporozumienia wynikały wyłącznie z rozbieżności.

Uściski dłoni. Wszyscy padają sobie w objęcia. Światowe ekumeniczne porozumienie zostaje podpisane w Buttes-Chaumont i ustanawia się dwa pierwsze tanatonautyczne przykazania:

Artykuł 1: Raj nie należy do żadnego narodu ani do żadnego określonego wyznania.

Artykuł 2: Raj otwarty jest dla wszystkich i nikt nie ma prawa zakazywać do niego dostępu.

Wraz z pierwszymi przepisami prawno-religijnymi dobiegł końca czas anarchii. Od tej pory podróże do Raju będą podlegały odpowiednim regulacjom. Nikt nie będzie mógł sobie pozwolić na to, żeby robić tam, co chce, tłumacząc się, że nie istnieje żadna kontrola.

Porozumienia z Buttes-Chaumont wytworzyły nowy klimat porozumienia między religiami.

Generał Shiku nauczył rabina Freddy'ego Meyera rytuału parzenia herbaty. Nie obraził się też, gdy Alzatczyk chciał ją wypić, wrzuciwszy do niej cytrynę.

Teraz, kiedy nasz tanatodrom stał się miejscem spotkań duchownych z całego świata, urządziliśmy z myślą o nich salę w podziemiach. W przeciwieństwie do jasnego, pełnego światła penthouse'u miejsce to było pogrążone w mroku, pełno w nim było relikwii, sztychów i przeróżnych amuletów. Mnisi, imamowie i czarownicy będący przejazdem w Paryżu lubili się tam spotykać, żeby pomodlić się lub porozmawiać. To czego żaden konflikt na ziemi nie był w stanie narzucić, udało się dzięki jednej zaledwie bitwie o Raj. Wszystkie religie postanowiły współpracować, aby iść do przodu szybciej i dalej. Aż na sam koniec kontynentu umarłych!

178 – MITOLOGIA CHRZEŚCIJAŃSKA

„Czy w ciele? nie wiem,

Czy poza ciałem – też nie wiem, Bóg to wie.

Został porwany aż do trzeciego nieba…”

Drugi List do Koryntian, XII, 2

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

179 – PODRĘCZNIK DO HISTORII

KILKA DAT, KTÓRE NALEŻY ZAPAMIĘTAĆ


14 maja 2065: bitwa o Raj

18 czerwca 2065: porozumienie z Buttes-Chaumont

20 czerwca 2065: pierwsze edykty tanatonautyczne

Podręcznik szkolny, kurs podstawowy, 2. rok

180 – MOCH 4

Freddy, trochę zawiany po zbyt hucznym świętowaniu porozumień z Buttes-Chaumont, opowiedział nam w barwny sposób swoją historię.

Jako uczeń szkoły baletowej chciał kiedyś stać się jeśli nie słynnym tancerzem, to przynajmniej choreografem. Lubił także wszystkie dyscypliny sportowe związane z powietrzem. Arabeski, piruety, wrażenie, że człowiek wznosi się do nieba, wszystko to szalenie mu się podobało. Jednak pewnego dnia, kiedy leciał na lotni, pękły dolne pasy bezpieczeństwa. Dwa pasy na ramionach nie wystarczyły, żeby go utrzymać, a lotnia, która nie była wyposażona w spadochron, zaczęła spadać na ziemię. W dole ujrzał rozległą równinę i jedno drzewo. Rosnące samotnie drzewo. Spadanie trwało zaledwie kilka sekund, ale Freddy miał czas na to, by pomodlić się i przysiąc, że jeśli wyjdzie z tego cało, poświęci się całkowicie religii. Na przykład żydowskiej.

Wylądował na drzewie, ale w taki sposób, że chociaż nie zginął, gałęzie wykłuły mu oczy. Był uratowany, lecz od tej pory nie widział. Dotrzymał jednak złożonej obietnicy. Nie był Żydem, ale udało mu się dostać do jesziwy w Strasburgu i na szczęście okazało się, że jego nauczyciel jest lamedwownikiem. Pewnego dnia przysiągł sobie, że on także stanie się lamedwownikiem.

A kim jest lamedwownik?

Człowiekiem, który z czystego współczucia dla ludzi żyjących na świecie postanawia wejść w kolejne wcielenie, chociaż wypełniwszy wcześniej swoją misję, miał możliwość wydostania się z gilgulim, piekielnego cyklu powrotów do życia.

Lamedwownicy byli tajemnymi mędrcami w religii żydowskiej. Ich dobroć i miłosierdzie przyczyniały się do tego, by świat stawał się lepszy. Wiedzieli o poprzednich życiach, potrafili walczyć z ignorancją i obce im były osobiste ambicje.

Stefania zauważyła, że podobne postacie istnieją też w tybetańskim buddyzmie. Nazywa się ich bodhisattwami i oni również z własnej woli powracają do ziemskiego życia, chociaż są już wyzwoleni z cyklu reinkarnacji. Nie ma większego aktu miłosierdzia niż powrót na ziemię z czystej miłości dla pozostałych ludzi przykutych do koła karmy.

– We wszystkich religiach muszą istnieć mędrcy, którzy decydują się na powrót pomimo bolesnych doświadczeń, jakich doznali w kolejnych wcieleniach – powiedział Freddy. – U nas tradycja chasydzka określa ich mianem lamed wow, co odpowiada liczbie trzydzieści sześć. W każdym pokoleniu ta garstka sprawiedliwych poświęca się w tajemnicy, żeby ratować ludzkość. Nienawidzą pychy i nie szukają poklasku. Otacza się czcią ich siłę psychiczną oraz wiedzę na temat życia i śmierci. Czasami myślę sobie, że być może Jezus Chrystus był również lamedwownikiem.

Wieczorne libacje, do których zachęcała Amandine czuwająca nad tym, żeby szklanka wielkiego tanatonauty nie była nigdy pusta, w niczym nie przeszkadzały Freddy'emu w pracy. Nadal wymyślał nowe podniebne choreografie. Wyobraził sobie ektoplazmiczną wieżę Eiffla, składającą się z kilku kręgów dusz ułożonych spiralnie jeden na drugim. Wszystkie srebrzyste pępowiny miały być powiązane ze sobą i umieszczone w środku konstrukcji tak, żeby wszyscy chronili wszystkich.

Na znak pojednania rabin powierzył opiekę nad szczytem swojemu dawnemu przeciwnikowi, Starcowi z Gór, gdy ten zjawił się u nas któregoś wieczoru, zmieszany i skruszony, mając teraz tak niewielu adeptów, że można ich było zliczyć na palcach jednej ręki. Dawny przywódca asasynów zgodził się z wdzięcznością. Wiedział, że w ten sposób będzie pierwszym, który przekroczy czwartą barierę komatyczną!

Nasz mistyczny balet wystartował w dniu 21 lipca. Bez żadnych problemów uczestnicy lotu pokonali pierwszą, drugą, trzecią, a nawet czwartą barierę komatyczną. Zobaczyli, co się za nią znajduje, i opowiedzieli nam o tym. Kiedy wrócili, Raoul zajął się natychmiast zaktualizowaniem mapy Ostatecznego Kontynentu.

Pomarańczowe terytorium kończy się na Moch 4. Prowadzi do:


TERYTORIUM 5


– Lokalizacja: koma plus 42 minuty.

– Kolor: żółty.

– Doznania: pasja, siła, a nawet wszechmoc. Tutaj wszystkie niewyjaśnione dotąd tajemnice mają swoje rozwiązanie. Muzułmanie tak właśnie wyobrażają sobie prawdziwy ogród Allaha. Katolicy odnajdują w nim pierwotny Raj. Żydzi odkrywają tajemnice Kabały. Jogini odnajdują znaczenie czakramów i widzą, jak pojawia się trzecie oko. Taoiści odnajdują drogę do Tao w czystej postaci.

Żółta strefa jest krainą absolutnego poznania. Wszystko co wydawało się dotąd niezrozumiałe, znajduje tutaj swoją rację bytu. Sens życia objawia się tu w całej pełni, od nieskończenie wielkiego do nieskończenie małego.

Żółte terytorium kończy się na Moch 5.

Niektórzy wierni byli tak bardzo oszołomieni objawionymi im w złotej krainie tajemnicami, że chcieli tam nawet pozostać, ale pępowiny były tak mocno splecione, że nie byli w stanie odłączyć się od współtowarzyszy.

Wszyscy powrócili więc zdrowi i cali. Otworzono szampana. Zaproszono dziennikarzy, by poinformować ludzi o tym, że powszechny ekumenizm umożliwił postawienie kolejnego kroku w odkrywaniu Raju i w samym procesie poznania.

181 – FILOZOFIA SUFICKA

„Jestem unicestwiony i cząsteczki mego ciała rozrzucono

Na niebie, które jest moją pierwotną ojczyzną

Wszystkie są pijane, radosne, zakochane w

Winie Niewidzialnego, lękając się więzienia, którym jestem ja sam

Czas skrócił ten hałaśliwy żywot

Wilk unicestwienia rozszarpie na strzępy to stado

W umyśle każdego człowieka panuje pycha, a jednak

Ciosy przez śmierć zadawane sprawią, że schylą się dumne głowy".

Dżalal ad-Din Rumi, „Rubajjaty", XIII wiek

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

182 – MOCH 5

W szczytowym okresie z tanatodromu w Buttes-Chaumont startowało równocześnie blisko stu dwudziestu duchownych wszystkich wyznań. Łączyli się następnie ze sobą na żółtym terytorium, żeby podjąć próbę przekroczenia bariery Moch 5.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start! Pierwsze piętro. Start trzydziestu mnichów stanowiących szczyt układu choreograficznego.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start! Drugie piętro, które ma ich podtrzymywać. – Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start! Trzecie piętro, kolejna podpora.

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden. Start! Fundamenty budowli.

Na górze wszyscy czekali na siebie na skraju korony Raju, a potem splatali pępowiny zgodnie z układami wymyślonymi przez Freddy’ego. Pewien specjalista od węzłów marynarskich dołączył do świętych ludzi, żeby pomóc im w tworzeniu mocnych splotów, łatwych do wiązania i rozwiązywania. Instruktor spadochroniarstwa udzielił też paru rad, żeby wszyscy mogli pozostać razem przez jak najdłuższy czas zgodnie z techniką swobodnego spadania.

Połączeni niczym w długiej procesji tanatonauci pokonywali najpierw kolejne bariery. Zmarli oczekujący w pomarańczowej strefie pozdrawiali ich, gdy ich wymijali, ponieważ przyzwyczaili się już do nich, traktując to przy okazji jako rozrywkę. Tłumaczyli też nowo przybyłym, że nie ma czego się obawiać ze strony tej grupy, która wyprzedza wszystkich, nie zrywając przy tym pępowin.

W taki oto sposób mistyczna karawana w sile stu dwudziestu tanatonautów po dotarciu, a następnie po przekroczeniu Moch 5 znalazła się na szóstym terytorium. Po powrocie jednak wydawali się bardziej może rozczarowani aniżeli podnieceni. Wcale nie wyglądali na szczęśliwych, że udało im się razem dokonać tak wielkiego postępu. Wręcz przeciwnie, ich przyjaźń, a przy okazji również ideę ekumenizmu dotknął bolesny cios.

Chętnie jednak zgodzili się odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania.

Zaraz za żółtym terytorium – powiedzieli – pojawia się terytorium zielone. Zielone jak roślinność, jak liście na drzewach. Są tam również przepiękne kwiaty, cudowne rośliny zwieńczone wielobarwnymi gwiazdami. Zielona kraina, kraina absolutnego piękna.

– No więc na czym polega trudność? – zapytał Raoul.

– Ano właśnie, tam jest zbyt pięknie. Zielona strefa jest tak piękna, że nie można tego znieść – wyszeptał rabin.

– To wspaniałe – potwierdził jego słowa jakby wbrew sobie buddyjski mnich.

Już nic z tego nie rozumiałem. W jaki sposób absolutne piękno może być przykrym doznaniem? Freddy wyjaśnił:

– Jest tam tak cudownie, że traci się wszelką ochotę bycia istotą ludzką i pragnie się już tylko zostać kwiatem o przepięknie pachnącym kielichu. Człowiek zaczyna nienawidzić siebie, widząc tak niespotykany przepych. Chciałoby się połączyć z tą niezwykłą roślinnością i nie istnieć już w żadnej innej postaci. Owszem, konfrontacja z absolutną wiedzą jest ogromnym wyzwaniem, ale zetknięcie z najbardziej idealnym pięknem stanowi dla człowieka jeszcze trudniejszą próbę.

Niewidomy rabin sprawiał tym razem wrażenie naprawdę zagubionego. Siadł do fortepianu i zagrał kilka smutnych taktów sonaty Szopena.

– Ma rację – powiedziała spokojnie Stefania. – Kiedy zetkniesz się z pięknem w czystej postaci po tym, jak dostąpiłeś wiedzy, wtedy nie masz już zupełnie ochoty wracać na ziemię. Z trudem przyszło nam się z tym pogodzić. Na szczęście nasze pępowiny znów były mocno związane!

Raoul, Amandine, Rose i ja nadal jednak nie potrafiliśmy zrozumieć, w czym wizja piękna mogła być tak dalece bolesnym doświadczeniem, ale uzupełniliśmy, rzecz jasna, mapę Ostatecznego Kontynentu, przesuwając jeszcze dalej napis Terra incognita.


TERYTORIUM 6


– Lokalizacja: koma plus 47 minut.

– Kolor: zielony.

– Doznania: niezwykłe piękno, ale także odrzucenie samego siebie i własnej brzydoty. Obraz piękna jest okrutnym doświadczeniem.

Kończy się na Moch 6.

Zielona kraina miała więc dla wiernych gorzki posmak. Nie byli przygotowani na taką dawkę piękna. Najpierw jedni, potem drudzy, tłumacząc się takimi czy innymi obowiązkami, zostawili nas samych. Chcieli wszystkie te cudowności zatrzymać dla własnej parafii. Nie było już mowy o tym, żeby wypowiadać komukolwiek wojnę, jak za czasów asasynów, ale czas ekumenizmu minął i teraz obowiązywało raczej hasło: każdy sobie rzepkę skrobie. Wyścig się rozpoczął i niech zwycięży najlepszy!

Tylko Freddy i jego trzej uczniowie, którzy przeżyli wojny ektoplazmiczne, byli nam wierni i zdecydowali się pozostać z nami. Trzeba też powiedzieć, że dzięki sile uporu Amandine udało się zauroczyć starego ślepego mędrca. Para nie ukrywała swojej idylli. A pozostali strasburczycy tak się już przyzwyczaili do paryskiego życia, że nie mieli ochoty wracać do jesziwy, tym bardziej bez swojego mistrza.

Odloty podjęte zostały w chaotyczny sposób. Każde z wyznań liczyło na swoich zawodników. Każdy chciał być pierwszym, który odkryje „Boga" zaraz po przekroczeniu bariery piękna. Dla wielu wydawało się czymś oczywistym, że w głębi najpierw niebieskiego, potem czarnego, czerwonego, pomarańczowego, żółtego i w końcu zielonego tunelu może być jedynie „Bóg". Piękno było ostatnią przystanią, ostateczną granicą dzielącą od Raju.

Kogóż miał tam spotkać człowiek, kiedy już starł się ze wspomnieniami, doszedł do kresu lęku, zniechęciła go rozkosz, znużyło wyczekiwanie, przepełniła absolutna wiedza, przeraziło idealne piękno, jeśli nie Wielkiego Architekta Wszechświata?

Na swoich tanatodromach mnisi, czarownicy, imamowie, księża i rabini wyciągali ręce w jego stronę.

Kto dotrze do niego pierwszy?

183 – PODRĘCZNIK SZKOLNY

NAUCZMY SIĘ SZANOWAĆ ZMARŁYCH


Nigdy nie wolno mówić o zmarłych źle. Zwłaszcza o tych, którzy niedawno odeszli. Mogą oni bowiem nadal być aktywni na naszym świecie. Umarli, którzy stoją w kolejce w pomarańczowej krainie, nie są bezczynni. Dyskretnie obserwują żyjących. Starają się komunikować z istotami, które kochali na ziemi. Jeśli wysyła się fale przyjazne dla drogiego nieobecnego, jego dusza może przybyć i wspierać nas w działaniach. Jeśli jednak odczuwamy do niego tylko pretensje, jego dusza nie może nam pomóc.

Tam, w górze, w pomarańczowej krainie, kiedy zmarły poddawany jest próbie cierpliwości, stara się nawiązać kontakt z tymi wszystkimi, których kochał i którzy go kochali. Tym się właśnie zajmuje. Ta komunikacja może się udać wyłącznie wtedy, gdy żywa istota odczuwa nadal miłość do zmarłego. Widzimy czasem, że zmarły oddziałuje na ukochaną istotę tak mocno, że i ona umiera. Mówi się wówczas, że ktoś „umarł z żalu". Nie jest to zresztą wcale czymś złym. Dusze dwojga zakochanych mogą się dzięki temu połączyć i razem czekać w długiej kolejce w pomarańczowej krainie.

Podręcznik do wychowania obywatelskiego, kurs podstawowy, 2. rok

184 – KONKURENCYJNE TRAJEKTORIE

Faza pod nazwą „niech w tym sprincie zwycięża najlepszy" okazała się średnio interesująca. Ponieważ tanatonauci wyruszali teraz najczęściej sami lub w niewielkich grupach, nie mając wsparcia w postaci piramidy, co pomogłoby im oprzeć się urokom poznania czy idealnemu pięknu, wielu z nich z własnej woli odcinało pępowinę, żeby pozostać tam, w górze.

Dominikanie – być może ze względu na popełnione w przeszłości błędy teraz najbardziej świadomi – pierwsi dotarli do Moch 6, wykorzystując przy tym jedną z figur, których nauczył ich Freddy. Mimo to nie udało im się pokonać tej bariery.

Tak samo sprawy potoczyły się z naszą ekipą.

Z czasem publiczność zaczęła okazywać coraz mniejsze zainteresowanie naszymi ekspedycjami i przestaliśmy się już pojawiać na pierwszych stronach gazet.

Dla większości ludzi stało się teraz czymś oczywistym, że tanatonautyka jest jedynie niekończącym się wyścigiem. Moch 1, Moch 2, Moch 3, Moch 4, Moch 5, Moch 6… A dlaczego nie Moch 124 albo Moch 2018 ze wszystkimi barwami tęczy, ze wszystkimi możliwymi utrudnieniami, i dlaczego nie miałby to być olimpijski triatlon?

„L'Osservatore Romano", organ prasowy Watykanu, skrytykował ostro rzekomych pionierów, którzy ośmielili się podać w wątpliwość nieskończoność niebios. „Tanatonautyka – ostatnie opium dla ludu", taki tytuł pojawił się w brytyjskiej gazecie „Times".

Tanatonautyka stała się obiektem żartów ze strony karykaturzystów, showmanów i spektakli z marionetkami w telewizji. Straciła cały swój sakralny charakter, stając się towarem takim jak inne.

W rodzinnym sklepiku sprzedaż spadała na łeb na szyję. Matka i brat na próżno proponowali nowe plakaty, T-shirty w najpiękniejszych barwach z zaświatów, czapeczki z wytłaczanym wzorkiem, sandałki ze skrzydełkami, obrazki fluorescencyjne, które świeciły tylko w ciemnościach, gotowe potrawy „zestaw tanatonauty" – klientów było coraz mniej. W porządku, za Moch 6 będzie pewnie Moch 7, no i cóż z tego?

Raoul złorzeczył:

– W końcu to nie nasza wina, jeśli w naszej przygodzie pewne kwestie zaczynają się powtarzać. To nie my wymyśliliśmy geografię Ostatecznego Kontynentu. Staramy się tylko odkrywać i jest to nadal bardzo pasjonujące.

Nie odpuści. Jeżeli ludzie będą kpić z naszego przedsięwzięcia, środki finansowe skurczą się, a lewa kasa pana prezydenta nie jest przecież bez dna.

Lucinder jednak nadal był do nas przywiązany. Skoro publiczność czeka tylko na spektakl, dajmy jej spektakl! Zasugerował całą serię medytacji transmitowanych przez telewizję w każdą niedzielę rano zamiast tradycyjnych zajęć aerobiku. Freddy i Stefania mogliby tam wspaniale się zaprezentować.

Prezydent wymyślił nawet tytuł dla tego show: „XXII wiek będzie duchowy albo w ogóle go nie będzie". Był z tego bardzo zadowolony.

– Bierze nas za małpy w cyrku czy co? – zdenerwowała się Stefania.

– Trzeba starać się go zrozumieć – odparłem. – W końcu nic dziwnego, że ludzie znudzili się tymi niekończącymi się barierami komatycznymi. Ja sam, przyznaję, mam czasami wrażenie, że to się nigdy nie skończy!

– Błąd! – wykrzyknął Freddy. – Moch 6 będzie już ostatnią granicą.

Poprosiliśmy, żeby nam to wyjaśnił. Spokojny, schowany za czarnymi okularami rabin zaczął mówić:

– W Biblii, w Kabale, tak jak w wielu świętych tekstach napisane jest, że istnieje siedem niebios. Siedem nieb, a więc siedem terytoriów, które położone są za śmiercią. Znacie na pewno ten zwrot „być w siódmym niebie". Siedem, ani więcej, ani mniej. Rozmawiałem o tym z kapłanami innych religii i wszyscy stwierdziliśmy, że cyfra siedem pojawia się za każdym razem w opisach krain w zaświatach. Moch 6 będzie prawdopodobnie ostatnią barierą.

– A co będzie za nią? – zapytałem.

Freddy wykonał gest bezsilności.

– Środek czarnej dziury, Bóg, los na loterii, robaczek świętojański, ślepa uliczka… Musimy sprawdzić!

Bez entuzjazmu pochyliłem się nad boosterami.

185 – FILOZOFIA ORIENTALNA

„Wtenczas odezwała się Almitra, mówiąc: Chcielibyśmy teraz zapytać cię o śmierć.

A on odpowiedział:

Chcielibyście poznać tajemnicę śmierci.

Lecz jakże ją znajdziecie, jeśli nie poszukacie jej w sercu życia?

Sowa, której spowite ciemnością oczy ślepe są na blask dnia, nie może wyjawić tajemnicy światła.

Zaprawdę, jeśli chcecie ujrzeć ducha śmierci, otwórzcie wasze serca na przyjęcie ciała życia.

Albowiem życie i śmierć są jednym, tak jak jednym są rzeka i morze.

W głębi waszych nadziei i pragnień spoczywa milcząca wiedza o życiu pozagrobowym. […] Ufajcie snom, albowiem w nich ukryta jest brama do wieczności". [18]

Khalil Gibran, „Prorok"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

186 – NAWET GWIAZDY PRZECHODZĄ REINKARNACJĘ

Rose wbiła wzrok w monitor odbierający sygnały ektoplazmy. Już kilka minut temu wystartowało osiemnastu mnichów taoistów. Była przekonana, że udało im się pokonać szóstą barierę. Moja żona pewnie miała rację, ponieważ po godzinie ogromnego niepokoju stwierdziliśmy, że ich cielesne powłoki nie dają żadnych oznak biologicznego życia. Niech ich dusze spoczywają w pokoju.

Freddy uznał, że należy odtworzyć karawanę złożoną ze stu dwudziestu mistyków różnych wyznań, by odnieść sukces, lecz niegdysiejsi przyjaciele nie odpowiedzieli na zaproszenie rabina, gdyż wciąż chcieli działać w pojedynkę, żeby cała chwała przypadła wyłącznie ich religii.

Moja małżonka zasugerowała, żebyśmy może zostawili na boku kwestie mistyczne i ukierunkowali badania na astronomię i astrofizykę. Zgodziłem się, chociaż nie wiedziałem, czego więcej moglibyśmy się dowiedzieć poza tym, że Ostateczny Kontynent jest faktycznie czarną dziurą usytuowaną w centrum Drogi Mlecznej.

Rose miała jednak własny pomysł:

– Chcecie się dowiedzieć, co jest na dnie tej dziury. Tymczasem tak się składa, że astrofizycy wiedzą to już od dawna.

– Ach, tak? – zaśmiał się pełen sceptycyzmu Raoul.

– No i cóż tam jest? – zapytałem.

– Biała fontanna.

Biała fontanna! Freddy wstał z fotela startowego, na którym odpoczywał, i zaczął krążyć po sali. Pomimo wzburzenia niewidomemu udawało się nie wpaść na żadne z urządzeń, których spora przecież liczba wypełniała nasze laboratorium.

– Biała fontanna to przeciwieństwo czarnej dziury – wyjaśniła Rose. – Dziura wchłania światło, a fontanna je wyrzuca. Czarna dziura przyciąga materię, a biała fontanna wyrzuca ją z siebie. Niektórzy sądzą, że „wielki wybuch" był jedynie białą fontanną, która wytworzyła materię i światło. Być może dzięki białym fontannom powstały nowe światy.

Po czym Rose wygłosiła pasjonujący wykład z astrofizyki. Każda czarna dziura miałaby oznaczać śmierć jakiejś galaktyki, ponieważ pochłaniając gwiazdy, kompresuje je i przekształca w czystą energię. Środek Galaktyki składa się z wiru, który wciąga i wprawia w ruch znajdującą się wokół materię. Przewiduje się, że za kilka milionów lat Słońce także zostanie wchłonięte. A najbardziej fascynujące jest to – jak wyjaśnia znakomicie fizyka – że nic nie powstaje, nic nie umiera, a wszystko się przekształca. Śmierć jednej gwiazdy generuje energię wyrzucaną przez białą fontannę przypominającą garłacz z rozszerzającą się lufą.

A zatem nawet gwiazdy przechodzą reinkarnację! Czarne dziury i białe fontanny byłyby więc tylko kładkami prowadzącymi do równolegle istniejących wszechświatów. Rose zapewniła, że tak samo jak każda galaktyka posiada własną powierzchnię czy własnego boga, ma również własny „wielki wybuch" i własny kosmiczny odbyt. Każda galaktyka może wręcz posiadać własny wymiar czasoprzestrzenny. A zatem znajdujemy się we wszechświecie Drogi Mlecznej z bogiem, czasem, śmiercią i świadomością właściwymi dla tej właśnie galaktyki.

Rose zaintrygowała nas mocno tą ideą czarnej dziury, której odpowiadałaby biała fontanna oraz odrodzenie się w innej czasoprzestrzeni. Freddy usiadł z powrotem, żeby lepiej przetrawić tę lekcję.

– A co się dzieje z ektoplazmami po przekroczeniu białej fontanny? – zapytał.

Moja żona wiedziała też, gdzie sytuują się granice wiedzy

– Cóż, w tym miejscu koniec z nauką i czas wrócić do religii. Być może dusze są również „wypluwane" i przechodzą potem reinkarnację w innym świecie?

Amandine zaproponowała, żebyśmy poszli do penthouse'u wypić drinka i dać chwilę wytchnienia umysłom. Ponieważ byliśmy już zmęczeni, zgodziliśmy się ochoczo. Tam, wśród zielonej roślinności, odprężeni, niewidomy staruszek i urocza blondynka ogłosili, że mają zamiar się pobrać. Amandine zapewniała, że Freddy jest mężczyzną jej życia i jest gotowa przejść na judaizm, jeśli on tego zapragnie. Jej narzeczony nie miał jednak aż tak wielkich wymagań. Miał na tyle liberalne poglądy, że zgodził się na mieszane małżeństwo.

Wzięli więc ślub, a potem świętowaliśmy wraz z uczniami strasburskiej jesziwy. Nigdy dotąd nie widziałem Amandine tak promiennej. Jej małżonek grał znane tradycyjne kawałki na fortepianie, a my tańczyliśmy w kółeczku. Freddy był starszy od niej o dwadzieścia lat, miał od niej dwoje oczu mniej, ale potrafił panować nad swoimi lękami i umiał też rozśmieszać. A cóż może być ważniejszego w małżeństwie?

187 – MITOLOGIA TAOISTYCZNA

„Daleko, na wschód od Morza Chińskiego, w miejscu gdzie niebo odkleja się od Ziemi, jest przeogromna przepaść bez dna nazywana «Spływem Wszechświata». Do niej wszystkie wody Ziemi i Mlecznej Drogi (rzeka, w której gromadzą się wody niebios) spływają, choć nigdy jej zawartość się nie zmniejsza ani nie zwiększa. Między tą przepaścią a Chinami leży pięć dużych wysp: Tai Yu, Yuan Chaio, Fang Hu, Ying Chou, P'eng-lai. U podstawy każda z tych wysp ma trzydzieści tysięcy li w obwodzie. Ich szczyty wznoszą się na okręgu położonym na wysokości dziewięciu tysięcy li. Budowle znajdujące się na wyspach są wszystkie ze złota i jaspisu. Zwierzęta są tam przyjazne, roślinność cudowna, zapach kwiatów oszałamia, a zjedzenie owoców chroni przed starością i śmiercią. Wszyscy mieszkańcy tych wysp są geniuszami i mędrcami. I każdego dnia składają sobie wizyty, unosząc się w powietrzu".

Laozi

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

188 – SAME PROBLEMY

Chcieliśmy dotrzeć do końca przygody i przekroczyć tę jakże trudną szóstą barierę. Okazało się jednak, że dopiero po wielce dramatycznych wydarzeniach można było napisać ostatni rozdział o naszych poszukiwaniach.

W lipcu tego samego roku stało się coś dziwnego. Integryści znowu pojawili się na scenie. Kolejny raz na naszych drzwiach namalowano napis: „Zostawcie Boga w spokoju", podpisano: „Strażnicy tajemnicy". Potem były listy i telefony, w których grożono nam śmiercią. I znowu Stolica Apostolska włączyła się do gry, przypominając o zakazie odlotów pod groźbą ekskomuniki, po czym wydała słynną już bullę „Et mysterium mysteriumque, nazywając heretykami wszystkich, którzy podejmą próbę zobaczenia tego, co kryje się za szóstą barierą, zanim zostaną tam wezwani przez Wszechmogącego.

„Ludzie zbyt ciekawi głupio umierają", słychać było z głośnika w automatycznej sekretarce w naszym laboratorium. Raoula pobito na ulicy. Zgodnie ze swoim zwyczajem zapomniał, że trzeba się bronić. Księża i imamowie zjednoczyli się, żeby manifestować w otoczeniu swoich wyznawców przed naszym budynkiem. W najbliższej okolicy wyrzucono całe tony śmieci. Szyby w rodzinnym sklepiku zostały doszczętnie rozbite, na szczęście nastąpiło to już po jego zamknięciu, jacyś gapie zdziwieni tak ogromną zajadłością patrzyli z zaciekawieniem na splądrowany sklepik.

Znalazłszy się ponownie w centrum debat i sporów, znowu staliśmy się modni. W oczach młodych ludzi odzyskaliśmy status bohaterów i uczestników największej przygody tysiąclecia. Stali w kolejkach po autografy słynnych tanatonautów, Freddy'ego Meyera i Stefanii Chichelli, oddawali też cześć pamięci prekursora naszego ruchu, Féliksa Kerboza. Nasz sklepik, szybko wyremontowany przez dziesiątki ochotników, znowu był pełen ludzi. Po listach z pogróżkami teraz napływały też słowa poparcia. Błagano, byśmy nie poddawali się i nie uginali przed ciemnotą i średniowiecznymi zabobonami.

Podczas burzliwych mityngów dochodziło do bijatyk między zwolennikami i przeciwnikami tanatonautyki.

Ci ostatni stawali się coraz bardziej brutalni. Pewnego dnia, gdy Rose była sama w sklepiku, zastępując moją matkę, zobaczyła, że przed budynkiem zatrzymała się nieduża ciężarówka. Wysiedli z niej trzej mężczyźni w kominiarkach z łomami w dłoniach. Od razu zaczęli rozbijać sprzęty w sklepie i moja żona zrozumiała, że tylko ucieczka pozwoli jej wyjść z tego cało. Oni jednak zaczęli ją ścigać.

Biegła ile sił w nogach i skierowała się w stronę ulicy. Z trudem łapiąc oddech, ukryła się w pobliskiej bramie, lecz tamci byli coraz bliżej. Znowu więc zaczęła biec, mijając obojętnych jak zwykle przechodniów. Skręciła na lewo, potem na prawo, znowu w lewo, aż znalazła się w ślepym zaułku. Delikatna młoda kobieta przeciwko trzem uzbrojonym osiłkom – Rose nie miała żadnych szans. Zostawili ją całą pokrytą siniakami i z twarzą zalaną krwią.

Dwie godziny upłynęły, zanim mieszkaniec sąsiedniego domu łaskawie zgodził się pochylić nad leżącą na ziemi kobietą, którą inni omijali, nie zatrzymując się, twierdząc później, że sądzili, iż jest to tylko kolejna pijaczka, która opiła się tanim winem.

W szpitalu Świętego Ludwika, gdzie zawieziono ją karetką, przygnębieni lekarze oświadczyli, że było za późno, aby ją uratować. Straciła za dużo krwi. I tak dobrze się stało, że jakiś litościwy człowiek pozwolił jej umrzeć na łóżku w szpitalu, gdyż tak wielu ludzi umiera każdej nocy na chodniku, a nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, żeby powiadomić policję!

Rose leżała nieruchomo na sali reanimacyjnej. Żyła wyłącznie dzięki podłączonej aparaturze.

Co zrobić, żeby ją uratować? Pobiegłem spotkać się z przyjaciółmi. Raoul poradził mi, żebym porozmawiał z Freddym. W tych strasznych okolicznościach tylko stary rabin będzie wiedział, co należy zrobić.

Strasburski mędrzec wziął mnie w ramiona i wpatrywał się we mnie niewidzącym wzrokiem.

– Czy jesteś gotowy na wszystko, naprawdę gotowy na wszystko, żeby ją uratować?

– Tak.

Byłem zdecydowany. Rose była przecież moją żoną i kochałem ją.

– Na tyle, żeby zaryzykować własne życie, chcąc ją uratować?

– Tak, po tysiąckroć tak.

Rabin przyglądał mi się swoją duszą, wyczuwałem to. Za pomocą duszy starał się zorientować, czy mówię prawdę. Czekałem z bijącym mocno sercem, żeby uwierzył mi wreszcie.

– W takim razie oto rozwiązanie. Ustal z lekarzami dokładną godzinę, kiedy zostaną odłączone urządzenia. Spróbujemy wtedy wystartować w tym samym czasie co ona. Wczepimy się w jej pępowinę i postaramy się ją przytrzymać, żeby nie pękła, a wtedy być może uda nam się przywrócić ją do życia. Polecisz z nami i to ty ją uratujesz.

189 – KARTOTEKA POLICYJNA

Informacja skierowana do właściwych służb

Akty przemocy w okolicy tanatodromu w Buttes-Chaumont. Czy należy interweniować?

Odpowiedź właściwych służb

Jeszcze nie.

190 – WIELKI ODLOT

To było możliwe. Byłem przekonany, że to jest możliwe. Wielka Kostucha nie zetnie mojej Rose. Pobiegłem do szpitala.

Kierujący oddziałem reanimacji nie zrozumiał za bardzo, dlaczego zależy mi tak bardzo na tym, żeby śmierć żony nastąpiła dokładnie o godzinie 17.00, ale zapewnił, że dokonałem właściwego wyboru. Lepiej zastosować eutanazję, aniżeli utrzymywać istotę ludzką przy życiu w postaci warzywa. Tak więc wyraził zgodę. Zdarzało się bowiem, że pogrążone w bólu rodziny zwracały się do niego z jeszcze dziwniejszymi prośbami. Obiecał mi, że zacznie patrzeć na zegarek już punktualnie o 16.55.

W nocy nie zmrużyłem oka. Powtarzanie sobie bez przerwy, że następnego dnia świadomie odejdziemy z tego świata, niekoniecznie jest sposobem na to, żeby mieć piękne sny. Śniąc na jawie, miałem koszmarne wizje, starając się wyobrazić sobie, jakie bańki wspomnień osaczą mnie, żeby pociąć na kawałki, i jakie ukryte grzechy zostaną mi ujawnione w czerwonej krainie.

Zmusiłem się, żeby przełknąć śniadanie, a potem nieco solidniejszy posiłek, po południu zaś powtarzaliśmy z Freddym figurę, którą mieliśmy stworzyć, żeby uratować Rose. Tym razem nie była to piramida, ale płaska struktura, coś w rodzaju siatki, w którą jak mieliśmy nadzieję, złapiemy moją żonę.

Ja miałem być w środku, trzymając dwóch strasburskich rabinów za ręce i dwóch mnichów taoistów z Shaolin (którzy powrócili z niejasnych przyczyn politycznych) za nogi. Nigdy się nie dowiedziałem, co im Freddy obiecał, żeby zgodzili się przyłączyć do nas, lecz w wielkiej sali odlotowej zobaczyłem osiemnastu innych rabinów, trzynastu buddyjskich mnichów i oczywiście Stefanię.

Nie mając zbyt wielkiego zaufania do własnych zdolności w zakresie medytacji, bardzo dokładnie sprawdziłem chemiczne boostery.

Wszyscy włożyliśmy białe stroje tanatonautów, każdy wpatrywał się w monitory, na których widać było akcję serca i czynności elektroencefaliczne.

Moi współtowarzysze powoli zamykali oczy, gotowi nacisnąć gruszkę startową w chwili, gdy zabrzmi dzwonek. Zegar wskazywał godzinę 16.56, potem 16.57…

Miałem umrzeć po raz drugi, ale miał to być mój pierwszy dobrowolny odlot. Przez tak długi czas wysyłałem ludzi na kontynent zmarłych, a teraz nadeszła moja kolej! Byłem przekonany, że nie uda mi się i umrę na dobre, nie miałem jednak wyboru. Chęć uratowania Rose przesłaniała wszystkie inne sprawy.

Godzina 16.57 i 10 sekund. Wilgotne dłonie na oparciu.

Godzina 16.57 i 43 sekundy. Siedzący po obu moich stronach Freddy i Stefania byli wyjątkowo spokojni. Kilkakrotnie powtarzaliśmy w basenie pozycje, jakie mamy przyjąć, żeby utworzyć idealny układ choreograficzny, który w razie konieczności pozwoli nam dotrzeć bardzo daleko. Zdaniem Freddy'ego dzięki figurom, które opracował, możemy osiągnąć piątą barierę komatyczną. Ja liczyłem na to, że uda mi się przejąć Rose przed barierą Moch 5. Nie miałem żadnego doświadczenia w lotach międzygwiezdnych.

Godzina 16.58 i 3 sekundy. W sali odlotowej panuje półmrok, który ma wpłynąć na nas uspokajająco. Coraz lepiej słychać chóry gregoriańskie. Rozumiem teraz, jak kojąco może działać taka muzyka na przygotowujących się do startu tanatonautów.

Godzina 16.58 i 34 sekundy. Nagle drzwi się otwierają. W formie chińskiego cienia ukazuje się nam czyjaś sylwetka. Poznaję, że to Raoul. Czyżby chciał sfilmować mój śmiertelny chrzest? Nie, puszcza do mnie oko, a potem bez wahania wkłada biały skafander i kieruje się w stronę stanowisk startowych. Tak jak my przyjmuje pozycję lotosu i bierze do ręki zestaw boosterów.

Godzina 16.58 i 56 sekund. Drzwi znowu się otwierają. Smukła sylwetka z włosami blond, które mignęły przez chwilę w świetle dochodzącym z zewnątrz, kieruje się również w stronę tronu. Tak samo jak Raoul i ja, Amandine nigdy wcześniej nie startowała. Teraz zaś uczyni to dla Rose. I dla mnie.

Wzięła jeden ze skafandrów. Po raz pierwszy, nie licząc dnia jej ślubu, widzę ją w bieli. Podłącza się do różnych urządzeń i wbija sobie w ramię igłę, przez którą wstrzyknie śmiertelny płyn.

Godzina 16.59 i 20 sekund. Uśmiecham się. Mam naprawdę najlepszych przyjaciół na świecie. Mawia się, że poznaje się ich w biedzie, i tak właśnie w tym przypadku się stało. Ich obecność dodaje mi sił. Co za szczęście, że dane mi było ich spotkać! Naprawdę mam najlepszych przyjaciół na świecie.

Godzina 17.00 i 2 sekundy Pierwsze arpeggia toccaty Bacha. Brzmi to jak dzwonek, który powinien otworzyć wrota do niebios. Sezamie-toccato, spraw, żebyśmy tam, w górze, nie stanęli przed niemożliwym do pokonania murem.

Godzina 17.00 i 25 sekund.

– Gotowi? – zapytał Freddy wszystkich wokoło.

Dwadzieścia osiem głosów odpowiedziało mu jednocześnie:

– Gotowi!

Ileż to już razy słyszałem te słowa, które do tej pory mnie nie dotyczyły!

Rabin rozpoczął odliczanie:

– Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… – Nie zadawać sobie pytania: „Co ja tutaj w ogóle robię", zacisnąć zęby. Ścisnąć mocno pośladki. – Dwa… jeden. Start!

Spoconymi rękami zacisnąłem gruszkę do boosterów. Czuję, jak lodowata ciecz wlewa się do moich żył i… umieram!

191 – FILOZOFIA ORIENTALNA

„Wasza obawa śmierci jest tylko drżeniem pasterza, który stoi przed królem, a ten kładzie mu rękę na ramieniu na znak wyniesienia. Czyż pasterz mimo drżenia nie raduje się, iż będzie nosił znamię króla? […]

Albowiem czymże jest śmierć jak nie staniem nago na wietrze i stapianiem się w słońce?

A czym jest zatrzymanie oddechu jak nie uwolnieniem tegoż oddechu z niespokojnego falowania, aby mógł wznieść się, rozprzestrzenić i poszukiwać Boga bez przeszkód?

Tylko gdy napijecie się z rzeki milczenia, wtenczas będziecie mogli śpiewać. I gdy osiągniecie szczyt góry, wtenczas zaczniecie wspinać się. A gdy ziemia upomni się o wasze ciała, wtenczas naprawdę będziecie tańczyć". [19]

Khalil Gibran, „Prorok"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

192 – TAM, W GÓRZE

Stefania ma rację: dopóki nie jest się martwym, dopóty nie wie się, jak to jest.

Nie da się opisać tego słowami. Mimo to spróbuję przekazać wam emocje i doznania, które wtedy odczuwałem. Wiedzcie jednak, że jeżeli nigdy wcześniej nie umarliście, moje słowa tylko ocierać się będą o rzeczywistość.

Niektóre doznania są niewypowiedziane i ich właśnie doświadczyłem w dniu, kiedy wyruszyłem, by uratować moją żonę, zanim zostanie wchłonięta przez Ostateczny Kontynent, którego poznaniu poświęciłem tak wiele czasu.

Kiedy nacisnąłem guzik startowy, moim pierwszym wrażeniem było to, że zupełnie nic się nie dzieje. Ale to zupełnie nic. Miałem nawet ochotę wstać, żeby powiedzieć wszystkim wokoło, że eksperyment się nie powiódł i trzeba będzie spróbować czegoś innego. Wahałem się jednak w obawie, że narażę się na śmieszność, i postanowiłem zaczekać jeszcze pięć minut, na wypadek gdyby mimo wszystko coś miało się wydarzyć. Ja jestem nowicjuszem, lecz pozostali przecież wiedzą, o co chodzi. Skoro się nie ruszają, to znaczy, że wszystko przebiega normalnie.

Ziewam. To zapewne efekt środków znieczulających, które wywołują we mnie wrażenie, jakbym był lekko pijany. Kręci mi się w głowie. Staram się jednak trzymać prosto, tak jak wielokrotnie zalecała Stefania.

Moja ostatnia świadoma myśl dotyczy Rose i powtarzam sobie, że muszę ją uratować. Teraz wiem, że zaraz umrę. Powraca jeszcze jedno wspomnienie. Byłem wtedy bardzo małym chłopcem i po raz pierwszy wsiadłem na rollercoaster. Najpierw wózek powoli wspinał się po mocno nachylonym stoku. Kiedy już znalazłem się na szczycie, pomyślałem, że lepiej byłoby znaleźć się zupełnie gdzieś indziej i zejść stamtąd, zanim będzie za późno. Po chwili wózek pędzi przed siebie, dziewczyny krzyczą z przerażenia albo z radości, zamykam oczy, modląc się, żeby te tortury skończyły się jak najszybciej. Ale zabawa trwa. Teraz skręcamy na prawo, potem gwałtowny skręt w lewo, głowa między kolanami, o mały włos nie spadliśmy w pustkę, a najgorsza jest myśl, że sami zapłaciliśmy za to, by przeżywać tak okropne chwile!

No więc dobrze, zasypiam spokojnie. Czuję się lekki. Bardzo lekki. Mam wrażenie, że gdybym tylko chciał, mógłbym unosić się jak piórko, i rzeczywiście po chwili stwierdzam, że… płynę jak piórko! W każdym razie część mojego ciała stara się do tego zmusić, podczas gdy reszta instynktownie sprzeciwia się rezygnacji z życia. Owszem, kocham Rose całym sercem, lecz śmierć wzbudza we mnie potworny lęk. Nie mam ochoty zostawiać ot, tak mojego mieszkania, dzielnicy, kawiarni, przyjaciół. Chociaż akurat przyjaciele, a zwłaszcza mój najbliższy przyjaciel, są tutaj i towarzyszą mi w tej jakże trudnej próbie.

Wszystko co odczuwam, odczuwa także Raoul. Dzieli ze mną na pewno wszystkie moje obawy. Nagle staje się coś dziwnego. Na czubku głowy wyrasta mi guz, który naciąga strasznie mocno skórę. Jak poradzić sobie z czymś tak okropnym? Serce bije tak wolno, że nie jestem w stanie się poruszyć. Uczestniczę teraz, zupełnie bezsilny, w narodzinach innego, nieznanego mi do tej pory „ja", które dokonują się przez czubek mojej czaszki. Moja świadomość się waha. Czy pozostanie w dole razem z moim „ja" siedzącym po turecku czy też wyruszy wraz z „ja" wydobywającym się z głowy?

Trzeba przeć, a potem ciągnąć, ciągnąć w stronę zewnętrza.

Zawroty głowy. Zamglone obrazy. Znika poczucie czasu. Najmniejszy choćby ruch trwa całą wieczność. W rzeczywistości są to z pewnością zaledwie ułamki sekund. Oszołomienie. Z czaszki wysuwa się róg. A ściślej mówiąc, róg, którego zwieńczeniem jest głowa. Moja głowa. Moja „inna" głowa. Jestem jak przecięty na pół. Jestem podwojony i jednocześnie jakbym całkowicie znikł. Umieram, podczas gdy róg stale rośnie, przepiękny, biały i przezroczysty.

Teraz z rogu wysunęły się dwa ramiona, które oparły się na ciemiączkach, żeby łatwiej uwolnić się z mojej czaszki. Na samym jej szczycie otwierają się usta, z których wydobywa się cichy jęk. Moja druga głowa płacze, uwalniając się od ciała. Tak jak przy narodzinach. Z mojego materialnego ciała rodzi się dusza. Olśnienie. Łaskotanie. Ból i rozkosz. Świat widzę teraz na przemian zwykłymi oczami i źrenicami mej duszy. Dusza obserwuje dokładnie, co dzieje się za moimi plecami.

Przestraszony stwierdzam, że w mojej cielesnej powłoce jest nas dwóch. Ten „drugi" wciąż wychodzi na zewnątrz. Nie jest to już róg, ale rozciągnięty balon o nieokreślonym kształcie. Widzę go i on także mnie widzi.

Nieprawdopodobne jest uczucie odcieleśnienia!

Moje „ja" waha się, czy skryć się w moim ciele czy wyruszyć w stronę balonu, któremu teraz zaczęły wyrastać odnóża. „Wracaj", szepce ciało do mojej duszy. „Ruszaj" – napominam sam siebie. Znowu myślę o Rose, o wszystkich przyjaciołach, którzy są teraz obok mnie i narażają życie, chcąc mi pomóc, toteż nadludzkim wysiłkiem woli wczepiam swoją świadomość w przezroczysty byt wysuwający się ze szczytu czaszki. Jestem innym. Innym, który jest teraz w nowym, przezroczystym ciele.

Błysk.

Ektoplazma, stałem się teraz ektoplazmą. Pęcherz, który wysunął się z mojej czaszki i jest bardzo wierną repliką mojej głowy, wydłuża się poprzez moją przezroczystą szyję, plecy, klatkę piersiową, ramiona, miednicę, nogi i przezroczyste stopy. Jestem jak wyjęty z formy! Niczym pomięte i poplątane wnętrzności od pępka zwisa przezroczysta lina łącząca mnie z tym typem na dole, który siedzi w fotelu w pozycji lotosu. A najśmieszniejsze jest to, że ten typ w dole to ja!

Stałem się duszą i widzę, jak wokół zjawiają się inne dusze wysunięte z czaszek i czół. Jest nas czterdzieścioro unoszących się tuż pod sufitem tanatodromu, a teraz odczuwam ogromną ochotę, by wyruszyć jeszcze wyżej.

Freddy, doskonale się odnajdujący w roli doświadczonego drogowca w przestrzeni, daje nam znak, byśmy się wspięli wyżej. Podążajcie za ślepcem! W porządku, ale co z sufitem… Już przebił się przez sufit, tuż za nim podążają zakonnicy, a dalej Raoul i Amandine. Jestem teraz sam i przyglądam się czterdziestu zesztywniałym, podobnym do zastygłych pomników ciałom. Jak naśladować innych? Nie umiem przechodzić przez ściany, lecz boję się zostać tutaj sam, z dala od pozostałych. Zbrojąc się w całą moją odwagę, zamykam przezroczyste oczy i hop, przeskakuję przez sufity, podłogi, mijam kolejne piętra i już jestem na tarasie na dachu.

Inni czekają tutaj na mnie i unosimy się teraz wszyscy razem. Cudowny jest Paryż widziany z lotu ptaka! Podziwiam katedrę Notre Dame i widzę, jak naddźwiękowy samolot leci prosto na nas. Za późno, żeby go ominąć, ale jakież to ma znaczenie? Przebija się, nie czyniąc nam krzywdy, przez nasze eteryczne ciała. Po drodze przenikam przez dźwignie w kokpicie i wnętrzności pilota. Fantastyczne, udało mi się przeniknąć przez samolot!

Freddy wyrywa mnie z zachwytu, w jakim się pogrążyłem. Musimy się śpieszyć, jeśli nie chcemy rozminąć się z Rose. Okazuje się, że zjawiamy się za późno w pionie nad szpitalem Świętego Ludwika. Rose już poleciała dalej i jest teraz gdzieś między nami a Ostatecznym Kontynentem.

To z mojej winy nie udało nam się z nią spotkać. Przez moje niezdecydowanie, kiedy byłem przed sufitem, opóźniłem całą ekipę. Dowodząc nadal wszystkimi, Freddy nakazuje nam, żebyśmy pędzili teraz pełną mocą naszych myśli. No więc lecimy z prędkością trzykrotnie większą od prędkości światła, mijając jeden promień słońca za drugim. Bzzz… Przelecieliśmy obok Jowisza, Saturna, Uranu, Neptuna, Plutona i bzzz… teraz znaleźliśmy się w pustce międzygwiezdnej!

Całe szczęście, że ektoplazmy nie są wrażliwe ani na brak tlenu, ani na prawa ciążenia, nie odczuwają też głodu ani pragnienia. Wiemy, że panuje tutaj lodowata temperatura, lecz ani nas to grzeje, ani ziębi. Ektoplazma stanie się w przyszłości środkiem lokomocji! Dusza nie zna żadnych przeszkód, bije wszystkie rekordy prędkości i nie grożą jej (z kilkoma rzadkimi wyjątkami, jak w przypadku naszych dawnych wojen religijnych) praktycznie żadne niebezpieczeństwa.

Bawi mnie widok malutkiego statku kosmicznego uprowadzonego przez rosyjskich kosmonautów, którzy wyruszyli, żeby odkryć centralną czarną dziurę Galaktyki, gdy Rose ujawniła jej istnienie. Załoga rzecz jasna w ogóle nie odbiera wysyłanych przeze mnie przyjaznych gestów.

Rabini, którzy są daleko przede mną, błagają, żebym się pospieszył. W porządku, ale co mam zrobić, żeby jeszcze przyspieszyć? To proste, wystarczy przez chwilę o tym pomyśleć. Wszystko jest tutaj tak nowe, tak dziwne i obce dla moich niewielkich wysepek wyobraźni.

Stefania uśmiecha się do mnie. Może i jest przezroczysta, lecz doskonale ją rozpoznaję, tak jak i pozostałych. Pędzimy jedno obok drugiego, między gwiazdami i planetami. Po mojej prawej stronie są też Raoul, Amandine i Freddy. Cała nasza eskadra tanatonautycznych ektoplazm leci, unosi się w przestrzeni, zmierzając w stronę Ostatecznego Kontynentu.

Po chwili dostrzegam Rose. Jest tam, bardzo daleko przede mną i… no tak, kieruje się prosto w stronę… śmierci. Śmierci, która przyjęła materialną postać wielobarwnej aureoli: to wlot czarnej dziury. W rzeczywistości jak na coś, co się nazywa czarną dziurą, miejsce jest raczej świetliste! Wokół całej korony wessane planety i gwiazdy obijają się o siebie w feerycznych ogniach sztucznych wirującej galaktyki. Gwiazdy, które nie zostały do tej pory wchłonięte, pod wpływem prędkości wciągającej je czarnej dziury stają się najpierw różowe, potem białe, czerwone, fioletowe, rozpadają się, tworząc rozety, kwiaty, krople mieniące się rosą. Światło, tak przecież szybkie, kieruje się teraz w inną stronę. Promienie załamują się, zaokrąglają, tańczą, a potem zbaczają przyciągane przez bezwzględny magnes.

Magiczny spektakl, który jednak należy czym prędzej ominąć.

Wokół nas ludzie, którzy umarli tego właśnie dnia, mkną w stronę przyciągającego ich światła, rozrywając w pośpiechu swoje pępowiny. Ta, którą przywiązana jest Rose, pęka wraz z kilkoma innymi. Przez chwilę wydaje mi się, że wszystko na nic. Ale nie, Freddy wierzy, że możemy jeszcze ją odzyskać. Daje nam znaki, żebyśmy bardzo uważnie strzegli własnych pępowin.

Eskadra grupuje się, żeby lepiej je zapleść zgodnie z zaleceniami Freddy’ego. Trochę się uspokajam. To jakby wspinaczka po niebezpiecznej ścianie skalnej asekurowana solidną liną.

Cała nasza grupa wsuwa się teraz razem do rozchylonych ust czarnej dziury. Jej średnica jest olbrzymia: prawdopodobnie kilka milionów kilometrów!

Im dalej się posuwamy, tym mocniej bije łuna światła, odsłaniając nam kolejne kręgi. Félix miał rację: to nie jest korona, lecz raczej lejek. Wyraźnie widzimy teraz ścianki, które wtapiają się w bezustannie rozciągający się korytarz.

Wyciągam przezroczyste ramiona w kierunku majaczącej w oddali Rose.

Docieramy do płaskiej powierzchni. Wokół nas i przed nami jest jakby morze z niebieskiego neonu delikatnie rozświetlone błyszczącym zachodem słońca. Z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę ocieram się o fale. Po drodze przekazują mi łagodne, uspokajające i wzmacniające ładunki elektryczności. Jest mi tutaj dobrze. Czuję się tu nawet lepiej niż gdziekolwiek indziej w przeszłości.

Nagle przychodzi mi do głowy przerażająca myśl: Rose ma rację, że tak pędzi przed siebie. Po co mielibyśmy wracać do naszego świata?

Otrząsam się z tych myśli. Moja żona wymyka się teraz z pola widzenia. Przyspieszamy znowu siłą myśli. Wystarczy, żeby jedno z nas pomyślało coś, i od razu wszyscy pozostali wiedzą, co dzieje się w jego umyśle.

Jeszcze bardziej przyspieszam. Chętnie przemierzyłbym spokojnie tę przeogromną krainę, poświęcając na to dni i miesiące. Nigdy dotąd nie miałem tak szalonych doznań. Samochody rajdowe, motocykl, najwyższe z możliwych trampoliny, nic nie jest w stanie dorównać upojeniu zwycięstwem i prędkością.

Tonę, pędzę, zsuwam się, przenikam do położonego w środku źródła światła. Urokliwa siła wypełnia moje przezroczyste ciało. Mienię się tak samo jak otaczające nas morze. Oślepiające światła odbijają się od moich przeświecających paznokci.

Dzisiejsi zmarli, których jest bardzo wielu, tłoczą się u wlotu wiru. Z trudem dostrzegam w tym tłumie Rose.

Wsuwamy się za nią w koronę gwiezdnych kwiatów. Jest dokładnie taka, jak rysowałem wiele razy pod dyktando poprzednich tanatonautów. Wszystko wiruje, wszystko nas wciąga. Freddy rzuca się do przodu w nadziei, że uda mu się złapać Rose, zanim pokona pierwszą barierę komatyczną, lecz ona pędzi zbyt szybko. Gdyby uczniowie nie przytrzymali pępowiny rabina, pękłaby.

Rose znika.

Widząc, że jestem kompletnie przerażony, Raoul chwyta mnie za rękę, żebyśmy wspólnie, z całą grupą, przekroczyli Moch 1.

Chlup!

Po chwili pojawia się gigantyczne monstrum. Kobieta w atłasowej sukni z trupią czaszką zamiast twarzy unosi się w czarnej przestrzeni niczym sterowiec w filmie grozy. Jej przenikliwy śmiech ogłusza mnie. Jestem jak dzieciak stojący przed tą istotą, która jest dziesięć, potem sto, a później jeszcze tysiąc razy większa ode mnie.

Kobieta w białych atłasach ma przecudowne ciało. Unosi suknię, odsłania i zmysłowo wyciąga długie nogi o przepięknej linii. Jej klatka piersiowa unosi się, dekolt odsłania miejsce, gdzie zaczynają się piersi.

Wciąż się śmieje, dając mi znak, żebym zagłębił się w fałdy jej sukni z białego atłasu. Maska o wyglądzie trupiej czaszki wpija we mnie wzrok, czekając na moją reakcję, i kurczy się, jakby chciała stać się dostępniejsza.

Teraz, kiedy jej rozmiary są już rozsądne, korzystam z tego, żeby spróbować się od niej oderwać. Wysuwam ręce w stronę brzegów maski. Moje palce niczym ostrza sprawiają, że wytryska spod nich przezroczysta lepka krew. Mimo obrzydzenia nie zwalniam uścisku. Ciągnę do siebie ze wszystkich sił. Za maską schowane jest coś zasadniczego, co muszę za wszelką cenę odsłonić.

Kto ukrywa się za trupią maską tej kobiety, która tak mocno mnie pociąga?

Amandine? Rose? Matka? Raoul? Moja śmierć, ta śmierć, którą badam, żeby wypełnić nie wiem już sam jaką lukę?

Ramię unosi się powoli. Bardzo powoli, zdejmując maskę…

Maska jest już prawie całkiem zdjęta. I widzę…

To nieprawdopodobne, co widzę za maską! Tak nieoczekiwane! A przecież tak bardzo proste…

193 – FILOZOFIA BUDDYJSKA

„Oto, o mnisi, święta prawda o usuwaniu bólu, wygaszanie tego pragnienia poprzez całkowite unicestwienie pożądania, przez usunięcie pożądania, wyrzeczenie się go, wyzwolenie od niego, niepozostawienie na nie miejsca.

Oto, o mnisi, święta prawda o drodze, która prowadzi do usunięcia bólu; jest to droga święta, mająca osiem odgałęzień, jakimi są: czysta wiara, czysta wola, czysty język, czyste działanie, czyste środki egzystencji, czyste stosowanie, czysta pamięć, czysta medytacja". [20]

Budda, „Kazanie czterech szlachetnych prawd"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

194 – ZE ŚMIERCIĄ TWARZĄ W TWARZ

Cofam się i ponownie staję się całkiem malutki.

Moja ektoplazma zastygła ze zdziwienia. Krew przestała płynąc; w moich palcach.

Za maską przedstawiającą trupią czaszkę był tylko szkielet. I kolejna trupia czaszka. Kobieta w białych atłasach zrywa kolejną maskę, pod którą ukazuje się następna maska i jeszcze jedna, i jeszcze. Zrywa tych masek ponad sto, wciąż identycznych wyobrażeń śmierci.

Śmierć jest zatem wyłącznie tym. Śmierć jest śmiercią, jest śmiercią, śmiercią, śmiercią i niczym więcej.

Ta istota czy rzecz znowu rośnie do gigantycznych rozmiarów. Jej nogi przekształcają się w macki, które obłapiają mnie, więżąc. Bronię się, jak mogę. Jakże dobrze rozumiem teraz przerażenie Bressona!

– Będziesz żałował, że dostałeś się aż tutaj! – wykrzykuje szkielet, zanosząc się znowu śmiechem.

Gdy staje się na powrót ukrytą za maską kobietą, widzę, jak różowe palce gniją, ciało rozkłada się i rozpada. Dwa wskazujące palce wnikają w moją ektoplazmę, usiłując wykłuć mi oczy.

Nagle na wprost mnie stoi już tylko pająk okryty białym atłasem.

Telepatycznie powtarzam sobie magiczne zaklęcia, żeby się jej pozbyć. „Vade retro Satanas". Na próżno. Przychodzi mi na myśl litania przeciw strachowi z „Diuny": „Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie, a kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja". [21]

Zamykam oczy i powtarzam w myślach każde zdanie.

Śmiech zamiera, a kobieta w bieli rozpada się na świetliste bańki.

Pozostaje tylko jedna. To światło w samym środku, które wskazuje nam drogę. Poprzez tę jasność dostrzegam chińskie cienie – sylwetki moich przyjaciół. Dołączam do nich. Wszyscy stoczyli walkę z potworem. Każdy z własnym.

Freddy potwierdza: przekroczyliśmy Moch 1. A Rose jest wciąż daleko przed nami.

Po pierwszej barierze komatycznej zmieniają się kolory. Niebieski zmienia się w fiolet, a potem przechodzi w brąz. Są też czarne odbicia. Czyżby barwy Piekła?

Zwalniamy, gdy tymczasem niczym ziarenka gradu po gwałtownej burzy osaczają nas bańki wspomnień.

Korytarz skręca i przeobraża się w sprężynę. Wciąż zmierzam w stronę światła śmierci, starając się nie zwracać uwagi na ukąszenia. Jakże potężna popycha nas siła! Minęło zaledwie dwadzieścia minut, odkąd opuściłem swoje ciało, a już jestem oddalony o setki lat świetlnych.

Nie mam wrażenia, żebym cokolwiek utracił lub był czegoś pozbawiony. Po prostu porzuciłem zardzewiałą zbroję. A przedtem wierzyłem, że to właśnie ona mnie ochroni, choć tak naprawdę przytłaczała tylko mą duszę, oddech i intelekt.

W tej zbroi odbierałem ciosy, będąc przekonanym, że rany pozostawią na niej jedynie zadrapania. Potężny błąd. Wszystko dotknęło moich wrażliwych korzeni. Wszystkie ciężkie chwile egzystencji przemknęły przede mną jedna po drugiej. Paradoksalnie te ciosy, które otrzymałem, pozostawiły mniej śladów niż te, które sam zadałem. Moja dusza jest jak drzewo, na którym wyryto nożem słowa i wspomnienia.

Wszystko dzieje się bardzo szybko. Widzę moje narodziny, matkę, która na siłę mnie karmi, ojca, który nosząc mnie, przyprawia o zawroty głowy, widzę siebie, jak bawię się w samolot, widzę, jak wyskakują mi pierwsze pryszcze i wstyd z tym związany, widzę mój wypadek samochodowy, hekatombę wśród więźniów z Fleury-Mérogis, Féliksa, który zmuszony jest popełnić samobójstwo, złorzeczący mi tłum w Pałacu Kongresowym, listy z przekleństwami pod moim adresem, listy z pogróżkami i wieczne poczucie winy. „Morderca! Zabójca!", krzyczą mi prosto w twarz ludzie, których nazwisk nie pamiętam. „Morderca, morderca, morderca, morderca", powtarza bez końca wewnętrzny głos. „Zabiłeś stu dwudziestu trzech niewinnych ludzi". „Przykro mi, Michael, ale jako mężczyzna zupełnie nie jesteś w moim typie". Złe wspomnienia mieszają się z dawnymi koszmarami.

Kiedy weźmie się to wszystko razem, wolę już spotkanie z kobietą w białych atłasach. Trudno, muszę stawić czoło przeszłości tak uczciwie, jak to tylko możliwe.

Rose także zatrzymał grad baniek-wspomnień. Może właśnie teraz nadarzy się okazja, żeby ją doścignąć. Zbliżam się do niej, z trudem walcząc ze sztormem własnego życia. Posuwam się jednak dalej do przodu. No, wreszcie, prawie już jestem przy niej. Telepatycznie (gdyż tylko tak porozumiewają się ektoplazmy) krzyczę do niej: „Przybyliśmy po ciebie, żeby pomóc ci wrócić na ziemię". W ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Odnalazła swoją pierwszą miłość. Był to amerykański astronom. Kiedy odszedł od niej, próbowała go odzyskać, podejmując takie same studia. Rose nigdy mi o nim nie wspominała. Teraz rozumiem znacznie lepiej wiele z jej uczuć.

Dyskutuje ze wspomnieniami kochanka. Mówi, że nudził się z nią. Powiedział też, że w związku najważniejsze jest to, żeby nigdy się nie nudzić. Była łagodna i miła, owszem, ale nie dawała mu niczego niezwykłego. Dlatego ją zostawił.

Rose, tonąc we łzach, ucieka. Nie miałem czasu jej przysiąc, że nie można się z nią nudzić, ponieważ przekroczyła już drugą barierę komatyczną.

Nie mogę za nią pospieszyć. Freddy zatrzymuje mnie, chwyciwszy za srebrzystą pępowinę. Przypomina mi, że cel tej ekspedycji polega na tym, byśmy wszyscy wrócili żywi na ziemię, i jeśli będę śpieszył się za bardzo, moja pępowina pęknie i nie będę mógł już ani pomóc Rose, ani wrócić.

Freddy, Stefania, Raoul, Amandine i ja, trzymając się za ręce, pokonujemy razem barierę Moch 2.

Stefania wprawdzie opisywała nam wcześniej rozkosze czerwonej krainy, ale nigdy nie przypuszczałem, że mogą istnieć tak konkretne fantazje i perwersje! Inna Amandine, Amandine, której tak długo pragnąłem, pojawia się teraz w obcisłym kostiumie i kabaretkach i próbuje mnie objąć. Szukam nerwowo niczym zbawienia prawdziwej Amandine, lecz ta oddaje się miłości w ramionach pięknego czarnego efeba o potężnych muskułach.

Młodzi chłopcy pieszczą Raoula, a nigdy bym nie przypuszczał, że może mieć ukryte homoseksualne ciągoty. Przyzwyczajona już do tego miejsca Stefania korzysta z tej chwili, by przyłączyć się do grupy dziewcząt, które znają najtajniejsze sekrety kobiecego ciała. Na tylnym siedzeniu rolls-royce'a Rose oddaje się księciu z bajki.

Mam ochotę wyciągnąć ją stamtąd, ale Amandine, ta z moich fantazji, której długie blond włosy kontrastują z czarnym strojem, łapie mnie za głowę i wciska moją twarz między rozpalone piersi, śmiejąc się przy tym jak diablica.

Freddy z kolei jest otoczony całym haremem arabskich kobiet, a każda z nich ma w pępku błyszczący diament. Jakby obrywając płatki róży, zdejmuje im po kolei jedwabne woalki.

Gdzie my w ogóle jesteśmy? Amandine z moich snów gładzi mnie po szyi koniuszkami rzęs, które poruszają się coraz szybciej. Rozedrgany motyl łaskocze mnie długimi jedwabnymi skrzydłami. Czyżbym miał już kiedyś takie fantazje? Cudowne. Amandine patrzy na mnie z szelmowskim uśmiechem. A potem ustami chwyta mnie…

195 – KARTOTEKA POLICYJNA

Informacja skierowana do właściwych służb

Dzisiaj rano wystartowała grupa doświadczonych tanatonautów. Nadal przebywają na drugim terytorium. Czy mamy interweniować?

Odpowiedź właściwych służb

Nie, jeszcze nie.

196 – FILOZOFIA BUDDYJSKA

„Jeśli pomimo naszych cnót nasze życie jest nieszczęśliwe, wynika to ze złej dawnej karmy.

Jeśli pomimo naszej niegodziwości mamy szczęśliwe życie, to również wynika z naszej poprzedniej karmy.

Nasze obecne działania wywołają jednak skutki już przy pierwszej nadarzającej się okazji".

Narada Thera, „Doktryna odrodzenia"

Wyjątek z rozprawy naukowej Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

197 – W CHMURACH…

Delikatnie gryzie mnie w uszy. Niech to zostanie między nami, lecz bardzo mi się to podoba. Przepadam wręcz za tym. Zwłaszcza że gryzie mnie w górną część ucha. A potem w koniuszki. I kark. Nie w szyję. Ale mogą być wierzchołki ramion. I ona o tym wie. Wie wszystko o mojej zmysłowości! Wykorzystuje to. Nadużywa. A potem moja wyśniona Amandine staje się coraz odważniejsza i zaczyna mnie…

Wyrwawszy się w końcu hurysom, Freddy wzywa nas i prosi, żebyśmy zapanowali nad popędem seksualnym. Przylegamy bliżej do siebie, trzymając się nawzajem za pępowiny. Tuż obok mnie mnich taoista czuje się nieswojo. Wie, że przemierzamy cudowne, choć zarazem niebezpieczne obszary.

Kilkakrotnie próbujemy zatrzymać Rose. Wszystko na próżno. Już przekroczyła Moch 3 i dołączyła właśnie do oczekujących w kolejce zmarłych.

Tak jak i ona wchodzimy w pomarańczową krainę. Kolejka nieboszczyków ciągnie się bez końca. Niektórzy z nich dziwią się, że wciąż mamy pępowiny. Co to za dziwni turyści przybyli ze świata żywych, aby zwiedzić kontynent zmarłych? Większość z nich nie okazuje nam jednak najmniejszego zainteresowania.

W tym gęstym tłumie szukam Rose.

Są tutaj całe oddziały żołnierzy zabitych podczas egzotycznych wojen, ofiary wielkich epidemii, tłumy ludzi, którzy zginęli w wypadkach drogowych. Martwi, martwi, wciąż sami martwi, wszystkich ras i ze wszystkich krajów. Trędowaci, skazani na śmierć na krześle elektrycznym, ludzie, którzy przejechali skrzyżowanie na czerwonym świetle, torturowani więźniowie polityczni, nieostrożni fakirzy, osoby z ciągłym zatwardzeniem, podróżnicy, którzy zginęli od strzał zatrutych kurarą, amatorzy eksploracji podwodnych, którzy za bardzo zdenerwowali rekina, straż morska, osoby, które wypiły alkohol metylowy, paranoicy, którzy uciekali przed wyimaginowanymi wrogami, wyskakując z dziewiątego piętra, amatorzy bungee, dla których guma okazała się za długa, nazbyt ciekawscy wulkanolodzy, krótkowidze, którzy nie dostrzegli nadjeżdżającej ciężarówki, dalekowidze, którzy nie widzieli przepaści, astygmatycy, którzy na czas nie dostrzegli tarantuli, licealiści, którzy nie zrozumieli, że żmija to nie to samo co zaskroniec.

Przepychamy się przez ten tłum.

„Rose, Rose", wysyłam telepatycznie sygnały.

Kilka kobiet o imieniu Rose odwraca się w moją stronę. Sporo tych pań o imieniu Rose z kolcami, cierniami i urazami. Tak jak w przypadku innych zmarłych, ich ektoplazmy opowiadają o sobie. Jedna padła ofiarą zazdrosnego męża, inna to chłopka zaskoczona w stogu siana przez mściwego ojca, a kolejna to staruszka, która umarła, nie skorzystawszy ze swojego majątku trwonionego teraz na potęgę przez jej wnuczki…

Posuwam się dalej, mijając kolejnych nieboszczyków. Umarli, umarli, sami umarli. Narkomani, którzy przedawkowali, kobiety, które były bite zbyt często, ludzie, którzy poślizgnęli się na skórce od banana, ci, którzy tylko się zaziębili, ale nie mieli dość szczęścia, palacze z podziurawionymi płucami, zwycięzcy biegu maratońskiego, kierowcy Formuły 1, którzy wypadli na zakręcie, piloci, którzy nie trafili na pas startowy, turyści, którym wydawało się, że Harlem jest znacznie ciekawszy i barwny wieczorem, ofiary porachunków między klanami, odkrywcy nieznanych wirusów, konsumenci wody z Trzeciego Świata, ofiary zabłąkanych kul, kolekcjonerzy min z II wojny światowej, wymuszający haracz dresiarze, którzy wpadli na policjantów w cywilu, złodzieje samochodów pułapek.

Są też motocykliści, którzy byli przekonani, że mają wystarczająco dużo miejsca, by wyprzedzić ciężarówkę przed szczytem wzniesienia, kierowcy ciężarówek, którzy gwałtownie skręcili kierownicę, żeby ominąć motocyklistę na szczycie wzniesienia, autostopowicze, którzy zdążyli tylko zobaczyć na szczycie wzniesienia mijający ich o włos motocykl i jadącą prosto na nich ciężarówkę.

Ci, którym przeszczepiono wątrobę, dyskutują z tymi, którym wszczepiono nowe serce. Dzieci mające pretensje do rodziców, którzy ich nie znaleźli, podczas gdy one, bawiąc się w chowanego, ukryły się po prostu w lodówce.

Między zmarłymi nie ma żadnych napięć. Wszędzie panuje wieczny spokój. Bośniacy z sympatią odnoszą się do Serbów. Korsykańskie klany dochodzą do zgody. Rozbitek ze statku na morzu rozmawia z rozbitkiem z przestrzeni kosmicznej.

Freddy przypomina nam jednak, że nie możemy tracić czasu na zabawę. Zbieramy się wokół niego w gotowości do przyjęcia figury, do której przygotowywaliśmy się w laboratorium. Podtrzymując jedni drugich i uważając, by nie uszkodzić pępowin, tworzymy piramidę. Na szczycie Freddy, Raoul i Amandine trzymają mnie na swoich ramionach.

Komunikuję Rose, że jesteśmy tu, by sprowadzić ją do domu. „Po co?" – odpowiada. Uważa, że jej godzina już nadeszła. Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć z egzystencją, a ona jest zadowolona ze swojego końca: umarła po udanym życiu. Odeszła, kiedy była szczęśliwa, a jej plany się zrealizowały. Czegóż można więcej chcieć?

Odpowiedziałem, że umarła, zanim zdążyła urodzić dziecko, a ja pragnę mieć z nią potomstwo. Ona na to przypomina zdanie wypowiedziane kiedyś przez Stefanię: „Problem w tym, że ludzie wyobrażają sobie, iż są na tej ziemi niezastąpieni i nie potrafią wszystkiego zostawić, cóż za pycha!".

Uważa, że na świecie jest wystarczająco dużo ludzi, żeby nie musiała żałować, iż nie zostawia po sobie potomstwa. W końcu, żeby już nie musieć wysłuchiwać moich napomnień, bierze nogi za pas i rozpychając się łokciami, wydostaje się z tłumu stojących w kolejce umarłych.

Moja żona i my wszyscy, którzy za nią pędzimy, przekraczamy w ten sposób czwartą barierę komatyczną, dostając się do krainy poznania.

Wcale o to nie prosząc, od razu potrafię zrozumieć, dlaczego E=mc2, i uważam to za zupełnie genialne. Rozumiem też, dlaczego ludzkość wciąż rozdzierana jest przez wojny. Widzę nawet, gdzie włożyłem kluczyki do samochodu, których szukam od tak dawna.

Uzyskałem odpowiedzi na pytania, których sobie nawet nigdy nie zadawałem. Na przykład jak to możliwe, że bąbelki nie ulatują z szampana, jeżeli do butelki włoży się srebrną łyżeczkę (jak to się dzieje, pozostawało dla mnie zawsze wielką tajemnicą!).

Rozumiem, że trzeba pogodzić się bez żalu z tym, że świat jest taki, jaki jest, i że nie należy nikogo oceniać ani osądzać. Rozumiem też, że jedyną ambicją człowieka może być tylko ciągłe dążenie do tego, by stawać się coraz lepszym. Moja inteligencja rozpływa się, czuję, że za chwilę rozsadzi mi mózg. Wiem wszystko – o życiu, o ludziach o przedmiotach. Jakże przyjemnie jest wszystko zrozumieć! Tak szczęśliwy musiał być Adam, gryząc jabłko poznania, i Newton, kiedy jabłko spadło mu na głowę!

O tak, spotkanie z wiedzą być może jest próbą najtrudniejszą ze wszystkich.

Podążam dalej przez krainę wiedzy. Tej wielkiej i tej całkiem małej. Wiedza absolutna i wiedza względna. Zatrzymuję się zaskoczony nagłym objawieniem: uświadamiam sobie, że nigdy nie kochałem. Owszem, odczuwałem współczucie, bywałem też wzruszony. Czułem się dobrze wśród przyjaciół, z ludźmi, z którymi lubiłem przebywać i rozmawiać. Czy jednak naprawdę ich kochałem? Czy w ogóle jestem w stanie kochać? Kochać kogoś, kto jest poza mną i kto nie jest mną? Mówię sobie, że z pewnością nie jestem w tym osamotniony i pewnie wielu jest takich ludzi, którzy nigdy naprawdę nie kochali, ale to nie jest dobre wytłumaczenie. Nie jest to dla mnie ani usprawiedliwieniem, ani pociechą. Doświadczenie śmierci otworzyło mi przynajmniej oczy na kwestię, która zawsze wydawała mi się skażona głupawym sentymentalizmem: trzeba kochać, żeby być szczęśliwym.

Kochać kogoś to największy spośród aktów egoizmu, najpiękniejszy prezent, jaki możemy sprawić samemu sobie. Do tej pory jednak nie byłem do tego zdolny!

No a Rose? W końcu wydawało mi się, że ją kocham, ponieważ umarłem dla niej. Tymczasem nie kocham jej wystarczająco mocno. Rose, jeśli uda nam się ciebie z tego wyciągnąć, ogłuszę cię miłością. Miłością potężną i bezinteresowną! Bidulka, zdziwi się pewnie przeogromnie tym, co się jej przydarzy. Nie ma nic bardziej przerażającego niż wielka miłość, którą nagle okazuje ktoś, kto zawsze starał się ukrywać swoje uczucia. Będzie to straszne i jednocześnie cudowne! Ach, jak bardzo chciałbym jej powiedzieć, że potrafię zrozumieć, co znaczy kochać naprawdę!

Przyspieszam lot, pozostali robią to samo. Rose jest na końcu tunelu. Kiedy podobnie jak my zatankowała wiedzę do pełna, przekroczyła piątą barierę komatyczną i wchodzi teraz do krainy idealnego piękna.

Chlup!

Co za wstrząs!

Po spotkaniu ze strachem, pragnieniami, czasem i wiedzą oto roztacza się przed nami wspaniała zielona kraina pełna kwiatów, roślinności, przepięknych drzew o mieniącym się listowiu, podobnym do skrzydeł motyla. Jak inaczej jeszcze opisać to, co niemożliwe do opisania? Dostrzegam kobiecą twarz o doskonałych rysach, unoszę się nad jej ciałem, a ono przeobraża się w kwiat, którego płatki są witrażami w katedrze. W przezroczystych jeziorach uśmiechają się do nas ryby o długich kryształowych płetwach. Ciemnoczerwone gazele przeskakują nad zorzą polarną.

Nie są to żadne halucynacje. Idealne piękno sprowadza na powierzchnię wszystkie najpiękniejsze wspomnienia, doprowadzając je do ostatecznych granic. Moi współtowarzysze także przeżywają własne wizje. Czarne fosforyzujące motyle unoszą się wokół Raoula. Srebrzyste delfiny bawią się u boku Stefanii. Freddy otoczony jest zielonymi i białymi sarenkami o grzbietach pokrytych pianką. Gdzieś z oddali dochodzą dźwięki „Popołudnia Fauna" Claude'a Debussy’ego. Piękno to także muzyka. I zapachy, czuję, że wszędzie unosi się delikatny zapach mięty.

Przede mną Rose zwalnia odrobinę, a po chwili znowu wyrusza w stronę przyciągającego ją i znajdującego się w środku światła, które zachwyca także mnie, tak bardzo bowiem te świetlne fale są przyjazne.

Moja żona dotarła już do szóstej bariery. Do Moch 6, którego żadnemu tanatonaucie na świecie nie udało się jeszcze przekroczyć!

Ależ się śpieszy, nie przeszkadza jej już pępowina w biegu w nieznane!

Chlup!

Jest już po drugiej stronie. Dotarła do Terra incognita!

Freddy pokazuje nam, że trzeba teraz zmienić figurę. Domaga się bardziej rozbudowanej podstawy i bardziej zaostrzonego wierzchołka. Mówi nam, że tylko on i ja podejmiemy próbę przejścia na drugą stronę. On dlatego, że ma ze wszystkich największe doświadczenie, a ja dlatego, że nikt inny nie będzie w stanie przekonać mojej żony, aby wróciła.

Raoul dodaje mi otuchy.

– No, ruszaj! Prosto przed siebie, wciąż prosto w nieznane!

198 – FILOZOFIA SUFICKA

„Pochodzę od duszy, od której każda dusza pochodzi

Jestem z miasta tych, którzy miasta nie mają.

Droga do tego miasta nie ma końca, idź więc,

Strać wszystko, co masz, i to właśnie jest wszystkim.

W morzu wierności rozpływam się jak sól

Nie pozostały we mnie ani bezbożność, ani wiara, ani pewność, ani wątpliwość

W moim sercu lśni gwiazda

A w gwieździe tej kryje się siedem niebios".

Dżalal ad-Din Rumi, „Rubajjaty"

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

199 – JESTEŚMY NA MIEJSCU

Freddy wciąż mnie zaskakuje. Podąża bez żadnych kompleksów ku granicy, której dotąd nie przekroczył żaden człowiek. Z bardzo mocno naprężoną pępowiną sunie śmiało do przodu, ja zaś wlokę się za nim. Jestem już trochę znużony niespodziankami, jakie sprawia nam śmierć. A jednak wyczuwam, że tam, po drugiej stronie, ukryta jest tajemnica, ostateczna tajemnica śmierci.

Poznam wreszcie najbardziej tajemną z tajemnic. Kto bowiem doprowadził do większej liczby ofiar niż… śmierć? Tutaj za zasłoną kończą się wszystkie thrillery i wszystkie powieści o miłości. Tutaj za tą kurtyną science fiction łączy się z fantastyką, a wszystkie mitologie świata tworzą jedność z naukami ścisłymi.

Najpierw moment wahania, po czym rzucam się przed siebie.

Oto wyłania się ostateczne terytorium Ostatecznego Kontynentu.

Widzę to.

Na chwilę zapominam o Rose. Widzę teraz tajemnicę tajemnic, nigdy ludziom nie objawioną. Widzę cię, czuję, słyszę. Tutaj jest kres. Tutaj jest cmentarzysko słoni. Tutaj umiera światło, wszelkie światła, dźwięk, wszystkie dźwięki. I dusze, wszystkie dusze. A także idee, wszystkie idee.

Jestem w Raju.

Miliony niebiańskich brzmień rozsadzają mi głowę. Odpryski gwiazd mile się ze mną żegnają. Umierająca gwiazda i umierający człowiek pokonują tę samą drogę. Zmierzają do Raju.

Idę we mgle, stąpając na miękkich nogach po cennym terytorium. Moje przezroczyste ramiona unoszą się, jakby szukały zbawienia. Kolana uginają się pode mną. Składam pocałunek na tej rozmytej ziemi.

Przez pomyłkę albo z miłości znalazłem się w Raju. Jakże tu pięknie! Piękniej, niż wyglądają wszystkie idealne wizje z szóstego terytorium. One były tylko powieleniem i imitacją. Rzeczywiste piękno Raju przerasta je wszystkie.

Raj jest moim jedynym krajem, moją jedyną ojczyzną, jedynym obiektem mojego bezkrytycznego uwielbienia. Jestem tutaj. Wydaje mi się, że zawsze znałem to miejsce, zawsze wiedziałem, że stąd pochodzę i że muszę tu powrócić. Na ziemi, tam w dole, byłem tylko przejazdem. Jakby na wakacjach. Jestem ektoplazmą i nigdy tak naprawdę nie byłem Michaelem Pinsonem. Jestem ektoplazmą w czystej postaci. I nigdy nie byłem tym smutnym głupawym Michaelem Pinsonem.

Ten facet jest taki głupi, podczas gdy moje prawdziwe „ja" jest takie… lekkie. Lekkość, oto najważniejsza cnota. Moją ambicją jest pozostać myślącym oparem. Byłem przywiązany do ziemi i do ciała. Błędy młodości.

Widzę teraz Rose i kocham ją bardziej, niż kochałem na ziemi. Po co mielibyśmy wracać do wymiętej skóry, do cierpiących ciał i do mózgów nafaszerowanych bezsensownymi troskami? Jest nam dobrze tutaj we dwoje. Nie boimy się już czasu. Nie boimy się niczego.

Nie obchodzą mnie nic a nic tanatonauci, którzy czekają na mnie u wrót Raju. To głupcy, skoro wciąż tam stoją. Odnalazłem mój kraj i mój świat. Objawienie objawień. Jestem u źródła. Widzę prawdziwe słońce. Obok to drugie słońce, słońce Ziemian, wydaje mi się żółtawe. Biel, prawdziwa biel, czysta biel może istnieć tylko w Raju.

Jestem w Raju. Przybyłem, żeby ochronić Rose, co za głupota!

Mgła rzednie. Pode mną ukazuje się długa kolejka zmarłych. Tworzy rzekę, która gdzieś w oddali wygląda, jakby się rozdwajała. Schodzę niżej, by przyjrzeć się temu zjawisku z bliska. Rzeczywiście rzeka dusz rozdziela się dalej na cztery odnóża, a pośrodku ludzkich dusz widzę teraz dusze zwierząt, a nawet dusze roślin. Pewnie do Raju prowadzą też inne wrota, przez które one się dostały. Są tu morskie anemony i algi, niedźwiedzie i róże. Rośliny też mają duszę. Wiem o tym, bo teraz wszystko już zrozumiałem.

Absolutny synkretyzm. Wszyscy jesteśmy solidarni i na ziemi wszyscy razem cierpieliśmy. Trzeba żyć, unikając wszelkiej przemocy. Nie stosować przemocy wobec innych, kimkolwiek lub czymkolwiek są, i nie stawać się samemu przemocą. Ta zasada egzystencji przenika mnie aż po czubki palców u nóg. A zatem byłem tylko nic niewiedzącą istotą ludzką, która pewnego dnia miała unieść się do Raju, żeby zdać sobie sprawę z własnej ignorancji.

Rzeka, z której aż wylewają się dusze ludzi, zwierząt i roślin, tworzy cztery odgałęzienia. Które z dzieł zgromadzonych na biurku Raoula wspominają o krainie przecinanej przez cztery rzeki? Mówili o tym hindusi, a także żydzi. Przychodzą mi na myśl zdania z pracy naukowej Raoula: „MITOLOGIA HEBRAJSKA Raj znajduje się w siódmym niebiańskim kręgu. Prowadzi doń dwoje drzwi. Tam czeka nas taniec i radość. Widać cztery rzeki, jedną płynie powietrze, drugą miód, trzecią wino, a czwartą dym kadzideł…”. „Raj oblewają cztery rzeki" – tak jest również napisane w Koranie.

Starożytni na całym świecie wiedzieli i posłużyli się metaforą, żeby opisać ten sam pejzaż.

Cztery rzeki. Cztery podzbiory. Cztery rodzaje dusz, nie tylko dobro i zło, a raczej cztery rodzaje dźwięku: niskie, średnie, wysokie i bardzo wysokie. Cztery sposoby bycia duszą.

Podążając za Rose, Freddy i ja posuwamy się w górę czterech rzek wypełnionych zmarłymi.

I nagle widzę anioły.

200 – FILOZOFIA CHRZEŚCIJAŃSKA

„Błogosławieni ujrzą wtedy jasno rozwiązanie tajemnic, których prawdziwość potwierdzał na ziemi rozum, z pokorą podporządkowując się wierze. Trójca, wcielenie, odkupienie, ukryte prawa Opatrzności rządzące duszą, rządzące światem i oddziałujące na narody, których historia jest dla nas często zagadką lub skandalem. Będzie im dane poznać nadprzyrodzoną moc wyroków Boskich dla uświęcenia Wybranych i nieskończenie cudowną istotę Boskości".

Arcybiskup Élie Méric

Fragment rozprawy śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

201 – NA KOŃCU

Z daleka wyglądały jak robaczki świętojańskie.

Anioły.

Od razu wiem, że to właśnie one.

Rajskie anioły.

Podróż warta była tego widoku.

Freddy chwyta mnie za ramiona i potrząsa mną jak śliwą. Krzyczy do mnie, że przyrzekliśmy sobie sprowadzić Rose do świata żywych, a nie że zostaniemy z nią na kontynencie umarłych. Błaga, żebym nie zapominał o naszej misji. Wychwycił wszystkie myśli, które wcześniej przyszły mi do głowy. Tak szybko można się porozumieć, będąc ektoplazmami!

Rabin mówi coś, próbuje przemówić mi do rozumu. Szaleństwo się skończyło. Śmierci, pokonałem cię już, gdy ukazywałaś mi się pod postacią kobiety w białych atłasach, nigdy nie uda ci się mnie uwieść, nawet gdy pojawisz się jako Raj.

Freddy jest zadowolony. Zdaje sobie sprawę, że przywrócił spokój w moim umyśle. Nawet Raj nie będzie tak potężny jak moja wola. Wiem, kim jestem. Czystą duszą i materialnym ciałem, które przynajmniej na razie nie zostały od siebie oddzielone. Jestem duchem i materią, a duch musi być silniejszy od materii. Muszę zachować równowagę między sercem i rozumem.

Wiem, kim jestem. Wiem, kim jesteśmy. Nie dwiema duszami pośród innych, lecz dwoma wykonującymi misję tanatonautami. Nie jesteśmy zmarłymi, ale żywymi, którzy są w stanie zbadać Ostateczny Kontynent i stamtąd powrócić. Jesteśmy tu po to, żeby uratować Rose.

Podążamy odgałęzieniem „miód" odchodzącym od rzeki zmarłych. Wmieszaliśmy się między nich. Zmarli obserwują nas oszołomieni, ponieważ nadal mamy pępowiny. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie pękły, w każdym razie trzymają się mocno.

Te cztery kolejki są bardzo długie. Można by pomyśleć, że jesteśmy przed stanowiskiem odpraw na przepełnionym lotnisku w okresie wakacji.

Krzyczę na całe gardło: „Rose! Rose!", a jakiś staruszek zagryziony przez wygłodzone koty usłyszał moje wołanie i pokazuje mi, że Rose jest gdzieś z przodu. Pewnie przeszła przez punkt kontrolny i dotarła już do ważenia.

– Ano właśnie – telepatycznie mówi do mnie rozżalony staruszek. – Niektóre dusze czasami mają lepiej niż inne. Doganiają i wyprzedzają dusze, które już od wieków oczekują w zielonej krainie. Kto to wie, dlaczego tak się dzieje…

– Mówi pan, że ona jest przy ważeniu?

– No tak. Ważą teraz jej duszę. Sprawdzą, co zrobiła dobrego, a co złego za życia, zanim podejmą decyzję co do jej przyszłej reinkarnacji.

– A gdzie odbywa się to ważenie?

– Tam, na wprost. Nie można nie trafić. Wciąż prosto przed siebie.

202 – FILOZOFIA TAOISTYCZNA

„Mędrzec kocha to życie, dopóki ono trwa, i zapomina o nim, gdy rozpocznie się inne życie. Ten kto z duszą powszechną stanowi jedność, zachowa swoje Ja wszędzie, dokąd pójdzie.

Ogień jest dla wiązki chrustu tym, czym dusza jest dla ciała. Ogień przechodzi od jednej wiązki do drugiej, tak jak dusza przechodzi do nowego ciała. Ogień rozprzestrzenia się, nie gasząc życia. Życie zaś trwa bez końca".

Zhuangzi

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

203 – KARTOTEKA POLICYJNA

Informacja skierowana do właściwych służb

Nie zgodziliście się na interwencję, żeby ich powstrzymać. Teraz są tutaj, Miejmy nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. Musicie sobie z tym poradzić.

Odpowiedź właściwych służb

Poradzimy sobie.

204 – WAŻENIE DUSZ

Razem z Freddym brodzimy w białej mgle wśród ludzkich i nie tylko ludzkich dusz. Kierujemy się w stronę doliny, w której łączą się cztery odnogi rzeki zmarłych. Zmarli podążają wciąż w stronę światła. Anioły otaczają ich, przysuwając się coraz bliżej.

Anioły są a priori ektoplazmami takimi jak my. Nie mają wprawdzie pępowin, ale są otulone w fosforyzującą aureolę i przebiegają przez nie wielobarwne refleksy. Przyglądają się nam, a ich aureole rozświetlają się fantastycznymi odcieniami, tak jakby potrafiły wyrażać myśli, zmieniając po prostu kolory.

Wirują z dołu do góry i od lewej do prawej strony, tak samo jak płód przemieszcza się w łonie matki, i pytają nas, co tu robimy, mając wciąż nietknięte pępowiny.

– Szukamy pewnej kobiety.

Jeden z aniołów oświadcza, że właśnie on pozwala odnaleźć to, co zostało zgubione.

Opisuję mu Rose. Potwierdza, że jest już niedaleko ważenia. Pokazuje mi w oddali, gdzieś ponad doliną, w której zlewają się cztery odnogi rzeki, świetlistą górę zanurzoną we mgle. To z jej szczytu wydobywa się światło, wskazujące nam drogę od chwili, gdy dotarliśmy do Raju.

Wraz z umarłymi podążamy ścieżką prowadzącą nas do światła.

Nad wierzchołkiem unoszą się trzy anioły, których aureole są jeszcze bardziej jaskrawe.

– To nie są anioły takie jak inne – szepce mi do ucha Freddy. – To archanioły.

Błyszczą mocnym światłem, a tłum zmarłych zbliża się do nich z trudem, posuwając się małymi kroczkami.

Rabin pokazuje mi Rose tuż nad nami, zanurzoną w górskim świetle i w mieniących się archaniołach. Tam, na tym nasypie, gromadzą się zmarli, którzy zaraz mają się stawić przed archaniołami.

– Następny – oznajmia jeden z archaniołów.

Następna jest właśnie Rose.

– No już, idź tam, przekonaj ich, żeby pozwolili jej odejść – ponagla mnie nasz rabin.

On nie może już dalej za mną iść. Trzyma moją pępowinę, która jest tak napięta, że wydaje się, iż za chwilę pęknie. W tym momencie naprawdę igramy ze śmiercią. Muszę podążać dalej sam, gdy on w tym czasie czuwać będzie nad naszymi pępowinami.

Lecę w stronę archaniołów, nieomal krzycząc:

– Zaczekajcie! Zanim osądzicie tę kobietę, muszę wam powiedzieć, że my, żywi, nie chcemy, żeby stanęła teraz przed wami.

Archanioł przygląda mi się bez cienia zdziwienia. Jego telepatyczny głos jest łagodny i uspokajający. Wydaje się otwarty na wszelkie argumenty. Ten pełnomocnik śmierci nie ma w sobie nic przerażającego. Stara się nawet uspokoić mnie, tak samo zresztą jak zgromadzonych wokoło umarłych.

– Proszę mi to wyjaśnić.

– Rose umarła, padając ofiarą bandy łobuzów, ale nie powinna była się tutaj znaleźć.

Dwa inne archanioły też są nad wyraz uprzejme. W otaczającej je łunie przypominają trochę te pozaziemskie istoty z filmu Stevena Spielberga „Bliskie spotkania trzeciego stopnia".

Pytają mnie, jakim prawem znalazłem się tutaj. Przyglądają się uważnie znajdującemu się za mną rabinowi i naszym nienaruszonym pępowinom.

– Chcecie ją sprowadzić na ziemię, o to chodzi?

– Tak. Czterdziestu żywych wspięło się tu do was, żeby ją uratować.

Trzy archanioły przysunęły się bliżej do siebie i prowadzą ożywioną dyskusję. Jeden z nich rozwija przezroczystą nitkę pełną supełków i wydaje się, że odczytuje z nich całą masę interesujących informacji.

Wpatruje się we mnie, potem w Rose, rozmawia przez chwilę z pozostałymi archaniołami, wreszcie zwraca się do mnie, mówiąc:

– Jeśli czterdzieści ludzkich istot podjęło tak wielkie ryzyko, to ta kobieta rzeczywiście musi być niezbędna na waszym padole. Pozwalamy wam zatem wrócić na ziemię, ale oddamy jej pępowinę pod warunkiem, że tego pragnie i sama o tym zdecyduje.

Rose waha się. Od tej chwili jej los spoczywa we własnych rękach. Widzę, że jej duch chętnie by już dał sobie spokój z grą, jaką jest życie. Tak jak i ja niewiele wcześniej, wyobraża sobie, że tutaj właśnie jest jej kraj, jej jedyna ojczyzna. Równocześnie coś, co jest w niej, być może miłość do mnie, walczy z tym odczuciem.

Wokół nas umarli i aniołowie wyczekują z zainteresowaniem, na którą stronę przechyli się szala.

– Jakież to szczęście być tak mocno kochanym przez śmiertelnika! – szepcze jakiś Japończyk, który popełnił harakiri.

Przytakuje mu zamęczone na śmierć dziecko.

Jeden z aniołów zauważa, że po raz pierwszy jest świadkiem takiego zawirowania.

Inny z kolei cieszy się, że pozwolono nam wspiąć się aż tak wysoko. Sytuacja staje się coraz bardziej interesująca.

Rose patrzy na archaniołów. Oni jednak nie chcą wpływać na jej decyzję. Jeśli tego pragnie, można zważyć jej duszę. Jeśli nie, może wrócić, grając dalej w serialu własnej egzystencji, z jej radościami i smutkami, z dobrymi i złymi uczynkami. Za swój los każdy odpowiada sam.

Freddy obserwuje nas z góry, trzymając się nieco z tyłu. Z oddali wygląda to jak ślub celebrowany w przepięknej białej katedrze. Para zwrócona do siebie twarzami, Rose i ja, za nami długa szara kolejka zaproszonych gości, przed nami zaś góra światła.

Rose robi najpierw krok w stronę archaniołów, potem drugi. Wstrzymuję oddech, a ona nagle odwraca się na pięcie i wpada w moje ramiona.

– Wybaczcie mi – mówi – ale mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia tam, w dole.

Zaskoczeni aniołowie zmieniają kolor. Scena, która do tej pory zanurzona była w jasnożółtej poświacie, teraz przechodzi w kolor niebieski. Archaniołowie uśmiechają się do nas z rozrzewnieniem. Malutkie jak ważki cherubinki krzątają się wokół nas. Pępowina, której końca nie widzę, wysuwa się z brzucha mojej żony, kierując się w stronę wlotu czarnej dziury. Rose jest znowu podłączona. Pępowina na powrót połączyła jej duszę z ciałem.

Dołączamy do Freddy'ego. Wie, że nam się powiodło.

Umarli pozdrawiają nas:

– Dużo szczęścia w materialnym świecie, moi drodzy!

– Będą go potrzebowali – wzdycha ciężko Amerykanin, psychopata i seryjny morderca, którego zgrillowano na krześle elektrycznym. – Ja wolałbym już raczej zdechnąć na dobre, niż wracać do materialnego świata, życie to jedna wielka dolina łez.

Nie słuchamy go.

Powrót jest rzecz jasna przyjemniejszy niż podróż w tamtą stronę. Już nie lękamy się o pępowiny. Zsuwamy się po górze światła, lecimy wzdłuż czterech odnóg rzeki zmarłych, a potem wzdłuż jednego już tylko nurtu. Niczym łososie, które wróciły do źródeł, opuszczamy to miejsce, wiedząc, że i tak kiedyś będziemy musieli tu powrócić.

Przed szóstą barierą komatyczną czekają na nas wszyscy przyjaciele, którzy teraz oklaskują mentalnie nasz powrót. Przez cały ten czas czekali i niepokoili się, widząc, jak mocno naprężają się nasze pępowiny, i obawiając się, że nie będziemy już w stanie zawrócić.

Raoul, Stefania, Amandine, chińscy mnisi i rabini, dzięki którym udało nam się poznać najgłębsze pokłady życia i dotknąć istoty śmierci, fruwają radośnie wokół nas. Znowu przemierzamy kolejne terytoria i kolejne bariery Moch.

Przed nami przesuwają się piękno, wiedza, cierpliwość, rozkosz i strach.

Prawie już wydostaliśmy się z czarnej dziury. Na zewnątrz gwiazdy ledwie błyszczą, gdy porówna się je z potężnym światłem, które ujrzeliśmy tam, na dole, na samym dnie. Unosimy się szczęśliwi, kiedy nagle pojawia się banda podejrzanych ektoplazm.

205 – FILOZOFIA HINDUISTYCZNA

„Człowiek podobny jest do poszewki na poduszkę. Jedna poszewka może być czerwona, inna czarna i tak dalej, ale we wszystkich jest ta sama bawełna. Tak samo z ludźmi: jeden jest piękny, drugi brzydki, trzeci pobożny, a czwarty zły; w każdym z nich jednak żyje ten sam Bóg"

Ramakryszna

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajome Francisa Razorbaka

206 – DROBNY PROBLEM

Wydawało nam się, że pogodziliśmy się już ze Starcem z Gór, którego odstąpili uśmierceni asasyni, jak i przywołani do porządku koalicjanci. Nic z tych rzeczy. Po wymianie kilku uprzejmości na naszym tanatodromie górę wzięła jego prawdziwa natura. Z braku tanatonautów muzułmanów, gdy zawarte zostało między religiami wielkie przymierze, udało mu się skrzyknąć niewielką grupę tanatonautów najemników.

Wykrzykuje do nas telepatycznie, że ekumenizm to pułapka, której celem jest uśpienie wszystkich wyznań i ułatwienie żydom opanowania Raju.

Freddy odpowiada na to, że nikt nie może stać się właścicielem Ostatecznego Kontynentu i że nic dziwnego, iż duchowni się porozumieli, aby sprzeciwić się wszelkim przejawom przemocy. Ostatni z asasynów mówi, że zna wszystkie słowne wybiegi, do których zdolni są rabini, i nie da się na nie już nigdy nabrać.

Z rozbawieniem zauważam w tej grupie grubego Martineza, naszego wroga z czasów dzieciństwa, który potem zgłosił się jako kandydat na tanatonautę, w czasach gdy trup ścielił się gęsto, a my mu odmówiliśmy, zanim zdążył nas rozpoznać. Nie cierpi nas teraz tym bardziej, że uratowaliśmy go od pewnej wówczas śmierci. To dziwne, ale ludzie, którzy wam szkodzili, mają do was pretensje o to, co sami wam zrobili. A jeśli oddacie im jeszcze jakąś przysługę, wtedy ich nienawiść nie zna wręcz granic.

Najemników jest więcej niż nas i bardzo się boję. Głupio byłoby teraz zginąć w taki sposób po tak niezwykłej wyprawie!

Freddy jednak doskonale wie, że Starzec z Gór tak naprawdę poluje tylko na niego. Właśnie dlatego, że starał się go zrozumieć i stać się jego przyjacielem, po tym jak Starzec usiłował zabić zarówno jego, jak i jego bliskich. Asasyn reaguje dokładnie tak samo, jak by zareagowała każda istota pokroju Martineza.

Zanim cokolwiek udaje nam się zrobić, rabin pragnąc nas chronić, odwiązuje swoją pępowinę i odłącza się od nas. Próbuje wykonać manewr w celu zmylenia przeciwnika.

– Uciekajcie szybko – rozkazuje nam. – Jeśli zostaniemy razem, nikomu nie uda się wrócić.

Wahamy się, nie chcąc zostawiać go samego, ale jego telepatyczny nacisk jest tak kategoryczny, że w końcu zgadzamy zabierając siłą Amandine, która za wszelką cenę chciałaby walczyć u boku męża.

– Freddy! – krzyczy Amandine.

– Wyruszajcie, zostawcie mnie, stanę się lamedwownikiem.

Wymachuje ektoplazmicznym lassem, a jego srebrzysta pępowina okręca się wokół zbliżających się do niego najemników.

– Freddy!

Stary mędrzec daje nam uspokajające znaki.

Do naszych uszu dociera ostatnie przesłanie:

– Odejdźcie stąd! Przejdę reinkarnację, gdy tylko będzie to możliwe. Czekajcie na narodziny dziecka, które będzie miało te same inicjały co ja. Rozpozna należące do mnie przedmioty. Uciekajcie i pamiętajcie: F. M.!

Freddy otrzymuje kolejne ciosy. Broni się zajadle. Bogaty w doświadczenie wojen stoczonych w Raju stary niewidomy rabin zdąży jeszcze odciąć pośpiesznie pępowiny kilku napastników, zanim zniknie pod ich masą.

Zbierając wszystkie siły, Stefania chce szturmować ten stos. Podążamy za nią, lecz jest już za późno. Starzec z Gór przeciął pępowinę Freddy’ego.

Ostatni rozpaczliwy gest i rabin zostaje wchłonięty przez światło.

Najemnicy ruszają teraz w naszą stronę.

– Ty i ja przeciwko imbecylom – mówi Raoul.

Pierś w pierś Amandine odważnie stawia czoło Martinezowi. Rose ściera się z dwiema wrogimi duszami. Raoul naciera na kilku płatnych zabójców. A ja nie mam szczęścia, bo muszę walczyć sam jeden ze Starcem z Gór we własnej osobie!

Ten gość nie życzy mi dobrze, jestem tego więcej niż pewien.

Wyprowadzam kilka ciosów, jak potrafię najlepiej. Lecz on świetnie się czuje, potykając się z tak marnym przeciwnikiem. Okręca mi pępowinę wokół szyi, jakby chciał mnie udusić. Zaciska i dławi moją duszę. Napina moją pępowinę do granic możliwości. Tylko czekam, aż usłyszę trzask, który odeśle mnie do archaniołów, gdy nagle napięcie słabnie. Gdy Amandine bez większego trudu poradziła sobie z Martinezem, zaszła go od tyłu i przecięła wreszcie pępowinę upartego asasyna. Mężczyzna jest przerażony tym, co go spotkało: został pokonany przez kobietę!

Jako że wysyłał wcześniej tak wielu ludzi do sztucznych rajów, asasyn zdaje sobie sprawę, że ten prawdziwy musi być znacznie mniej przyjemny. Próbuje rozpaczliwie powiązać poszarpaną w strzępy srebrzystą nić, gdzie aż roi się od podwójnych i zabezpieczających węzłów. Ale w śmierci, tak jak i w życiu, nie ma żadnych dżokerów. Koty być może żyją dziewięć razy, lecz ludzie z pewnością nie. Przegrana to przegrana. Żaden z węzłów asasyna nie wytrzymał.

Chlup!

Starzec z Gór wchłonięty zostaje przez światłość jak okruchy przez odpływ w zlewie. Wśród najemników, którzy pozostali przy życiu, powstaje całkowity chaos.

Z naszych piersi wydobywa się westchnienie ulgi. Amandine błaga nas, byśmy spróbowali uratować jej męża tak jak Rose, wiemy jednak wszyscy, że dla Freddy'ego jest już za późno i że już nic nie możemy uczynić.

Pogrążeni w smutku oddalamy się od wlotu do Raju. Docieramy do poszarpanych brzegów czarnej dziury, gdzie rozżarzone do białości gwiazdy wysyłają w naszą stronę ostatnie agonalne promienie, zanim zostaną wchłonięte.

Zjazd. Znowu jesteśmy w Układzie Słonecznym. Slalom między planetami. Ponownie witamy się z rosyjskimi kosmonautami, którzy właściwie prawie się nie posunęli do przodu od naszego ostatniego spotkania. Przebijamy się przez pole meteorytów. Hamujemy nieco w pobliżu Księżyca. Pod naszymi brzuchami już zarysowuje się turkusowa Ziemia. Już jest Europa, teraz Francja, no i Paryż. Nie sposób się zgubić. Pępowina zawsze doprowadzi was do punktu wyjścia.

Unosząc się bezpiecznie nad stolicą, rozsupłujemy pępowiny i towarzyszymy ektoplazmie Rose do samego szpitala Świętego Ludwika. Wbija się w dach tak, jakby to były mokradła. Żeby tylko ta nasza długa wyprawa nie pozostawiła u niej jakichś nieodwracalnych zmian!

My zaś wracamy na tanatodrom. I pomyśleć, że moje alter ego tutaj pozostało, siedząc sobie spokojnie, gdy tymczasem ja wykonałem tak wiele akrobacji!

Przenikamy przez dach, potem kolejne piętra, podłogi, aż wreszcie odnajdujemy nasze podatne na cierpienie ciała.

Moja ektoplazma i cielesna powłoka są teraz naprzeciw siebie. To co przeźroczyste i to co wielobarwne. Stałe i lotne. Lekkie i ciężkie. Teraz ważne jest, by połączyć je razem. Wracam do siebie jak do obszernego narciarskiego skafandra. Nikt nie nauczył mnie, jak wraca się do swojej starej skóry. Nic to, improwizuję. Na wszelki wypadek przechodzę przez górę czaszki, gdyż tędy przecież wyszedłem.

Spotkanie z materialnym ciałem nie jest aż tak przyjemne. Od razu odczuwam dawne bóle reumatyczne, pryszcze, zadrapania, próchnicę, jednym słowem wszystko to, co stale nas prześladuje.

A zatem znowu jestem połączony ze sobą. Jestem znowu tylko jedną, duszą i ciałem. W dużych palcach u nóg wyczuwam mrowienie.

Powoli unoszę powieki. Odkrywam na nowo „normalny" świat i w tym „normalnym" świecie pierwszą rzeczą, jaką widzę, jest monitor elektrokardiografu i wydawane przez niego dźwięki. Rytm serca stopniowo się podnosi.

Kiedy otrząsnęliśmy się z odrętwienia, od razu zadzwoniłem do szpitala. No tak, właśnie mieli do mnie telefonować. Lekarze są mocno podekscytowani. Cud, stał się prawdziwy cud! Rose nagle się obudziła. Odzyskała świadomość. Ma się dobrze.

Wróciłem do pozostałych otaczających ze smutkiem fotel, gdzie Freddy leży z rozchylonymi ustami, jakby powtarzał nam inicjały dziecka, w które się wcieli. F. M.

Jego szkliste niewidzące oczy były szeroko otwarte. Podszedłem bliżej, delikatnie zamknąłem mu powieki. W tym życiu nigdy się już nie zobaczymy.

Загрузка...