grudzień 1944 r.

Schielke nienawidził świąt od samego zarania. No, może nie aż tak, jako dziecko lubił prezenty pod choinką. Później jednak, kiedy dorastał, zaczynał zauważać to całe sztuczne nadęcie, udawanie, grę pozorów i robienie wszystkiego na pokaz. „Ach, jak bardzo się kochamy, jak uwielbiamy rodzinny nastrój, atmosferę życzliwości i radości”. Myślał tak nawet przed wojną. Teraz jednak ta cała „przyjaźń i życzliwość” jeszcze bardziej obnażały swoją obłudę. Święta... No fantastycznie! Świętujmy na całego, a to, że zniszczyliśmy ten czas kilkuset milionom rodzin na całym świecie, niech nas w ogóle nie obchodzi. Boże Narodzenie to czas miłości przecież. W Auschwitz pewnie też. W pobliskim Gross Rosen, które musiał tydzień temu wizytować, na pewno już chłodzą szampana i szykują kawior. Chciało mu się rzygać. Był okropnym pacyfistą. Na szczęście pacyfistą cholernie inteligentnym i dlatego, skoro już musiał włożyć mundur, włożył, ale nie zwykłego piechociarza. I dzięki temu nie dygotał teraz na lodowatym wietrze w jakimś zamarzniętym okopie. Jako porucznik kontrwywiadu siedział sobie w cieplutkim gabinecie wielkiego, wspaniałego, nietkniętego przez wojnę miasta Breslau.

Porucznik Schielke odsunął leżące przed nim papiery. Grudniowa, przedświąteczna noc wkurzała go niewyobrażalnie. Te wszystkie raporty, kwity, operaty, ten stos makulatury świadczący o ludzkiej bezdennej głupocie. Jakiś szczeniak z Wehrmachtu ukradł choinkę z parku. Co za bezsens. Ukradł sobie trochę szczęścia? To teraz postawiono go przed dylematem: czy Iwan zabije go w Wigilię, w pierwszy dzień świąt, czy w drugi? Średnia przeżywalność w karnej kompanii to dokładnie trzy dni.

Dotknął grubej tekturowej teczki. Jeszcze większa bzdura. Ludzie wałczyli na wszystkich dworcach kolejowych o miejsce w pociągach na zachód. Niestety, był zakaz opuszczania miasta. Wyroki dla niepokornych zapadały i zapadały. Teraz przestaną, ponieważ władze same będą musiały zarządzić ewakuację. Ale skoro nie było wystarczającej liczby pociągów, mieszkańcy Breslau będą mogli dostać się do wymarzonego Drezna... na piechotę. W samym środku zimy. Kobiety, matki, dzieci, staruszkowie. Na piechotę drogą przez Gandau, Kanth, a potem dreptać po autostradzie przy minus dwudziestu. Przynajmniej nie ugrzęzną w zaspach, bo z innego raportu wynikało, że autostrada jest odśnieżona. Ciekawiła go jednak inna kwestia. Znał pracę sądów polowych oraz plutonów egzekucyjnych i strasznie ciekawiło go, co się stanie ze skazanymi na śmierć za próbę ucieczki przed ogłoszeniem przymusowej ewakuacji. Anulować wyroków sądu się nie da. Więc dalej będą rozstrzeliwać za to, co teraz sami każą robić? I ciekawe, czy poprzedni skazani spotkają się w celach z nowymi, tymi, którzy nie będą chcieli opuścić Breslau. Jego pogubiony umysł zwodził go i wiódł na manowce.

Nagły impuls kazał mu zgasić lampkę i otworzyć okno na całą szerokość. Poddawał się fali chłodu. Co czuje żołnierz na froncie w takim zimnie? Co się czuje w sowieckim gułagu? Ziąb wcale nie paraliżował, w pierwszej chwili był nawet przyjemny. Zdał sobie sprawę, że odczuwa ulgę, bo mimowolnie wywietrzył zadymiony pokój. Jak każdy oficer kontrwywiadu miał dostęp do kronik filmowych, także tych wrogich. Widział amerykańskie i radzieckie. W pamięci utkwiła mu szczególnie jedna. Ukazywała niekończący się rząd niemieckich żołnierzy zmierzających gdzieś w zimną, białą pustkę. Jeden, któremu zabrano buty, zrobił sobie nawet chodaki z dwóch plecionych koszy na warzywa, które wypełnił słomą. Schielke nie chciał tak iść w kompletnej pustce. W pokoju zrobiło się potwornie zimno, a on nie miał ochoty na zapalenie płuc. Zamknął okno i zapalił lampę. Przez chwilę patrzył, jak mikroskopijne białe płatki topnieją na parapecie. Wrócił do biurka i rozłożył mapę. Mój Boże... Anglosasi parli na Zachodzie, Ruscy właściwie stali już u bram. Kwestia czasu. Rzesza to już tylko skrawek terenu topniejący jak śnieg na parapecie.

Znał w ogólnym zarysie plan dotyczący obrony wschodnich terytoriów. Miała zadziałać w oparciu o miasta twierdze. Plan nawet niegłupi, bo dawał szansę związania i unieruchomienia znacznych sił, ale... No właśnie: „ale”. Breslau, jako jedno z największych miast leżących prawie na kierunku ataku, będzie twierdzą kluczową, a więc śmiertelną pułapką dla swoich obrońców. A Schielke nie chciał iść donikąd w śnieżnej pustce. Nie chciał być głodny, bity, przesłuchiwany, powoli doprowadzany do strasznej śmierci z wycieńczenia. Trochę za dużo słyszał o tym, co tam się wyrabiało.

Nie był na tyle władny, żeby zmienić sobie przydział na front zachodni. Zresztą tam też działy się straszne rzeczy. A on po prostu nie chciał iść do więzienia ani obozu. Jakiegokolwiek. Niedawno w chwili depresji rozmyślał, czy nie rozwalić sobie nogi granatem. Ale po pierwsze lubił obie swoje nogi, a po drugie nic by to nie dało, poza faktem, że będzie jeszcze bardziej bezradny wobec oprawców. Na czyjąkolwiek litość w tej wojnie nie było sensu liczyć.

Ktoś otworzył drzwi, nie pukając. Schielke poderwał się na równe nogi. To był jego szef, Heigel - też nocny Marek niemogący sobie znaleźć miejsca w przedświątecznym krajobrazie.

-Pracuje pan jeszcze? O tej porze?

-Tak jest, panie...

Heigel ruchem ręki uciszył jego meldunek. Zerknął na to, co leżało na biurku.

-No tak, wszystko jasne. A może zająłby się pan prawdziwą robotą? Bo od studiowania mapy tylko głupie myśli w głowie się rodzą - rzucił ironicznie.

-Tak jest!

-No. Jutro rano zgłosi się pan do Krupmanna z gestapo. Ma jakąś sprawę do pana.

- Tak jest!

Heigel bez słowa zamknął drzwi. Kolejny gnój, który go nie lubi. Nie miał pojęcia, jakie szef miał plany na święta. Wiedział jednak bardzo dobrze, gdzie zamierza spędzić następne, te za rok. Hm. W dalekiej Argentynie! Nie zorientuje się pewnie, skąd Schielke o tym wie, i z jakich strzępów sklecił tę informację. Nikt go tu nie doceniał. Za to wrogów przybywało co dnia. Był zbyt ambitny, nie potrafił się podlizywać, w każdej sprawie miał własne zdanie. Po prostu człowiek-problem, wyrzutek zmurszałej struktury kontrwywiadu, składającej się z karierowiczów i oportunistów.

Ale teraz naprawdę miał dużą zagwozdkę. To wielkie, piękne i tak niesamowicie sprzyjające miasto lada moment mogło zamienić się w śmiertelną pułapkę. Nie był na tyle bogaty, żeby marzyć o Argentynie. I nie miał pomysłu, jak przeżyć na miejscu. A to, że chciał przeżyć, było jasne.


Gabinet Krupmanna przypominał barokowy kościół. Ten prostak z gestapo uważał się za znawcę sztuki i przywoził sobie zewsząd rozmaite pamiątki. Zasadniczo powinno się go aresztować, ale podstawowy problem tkwił w tym, że był zięciem szefa. Więc zamiast sieci rozkazów o wszczęcie śledztwa, otaczały go wyłącznie miłe uśmiechy kolegów. Znawca sztuki! Koneser. Kolekcjoner znający się na rzeczy.

-No witam, witam. - Sam Krupmann był dość miłym w obejściu facetem, jeśli nie liczyć faktu, że władza uderzyła mu do głowy. - Co tam u was w konkurencji? Słyszałem, żeście Pattona złapali.

-Taa... - Schielke skinął głową. - Ale pokazał zwolnienie lekarskie i trzeba było puścić. Ordnung ist ordnung!

-Fakt. - Krupmann łaskawie raczył się roześmiać. - To niehonorowo stawiać chorego przed sądem wojennym.

-Jaki tam sąd? Rosenfeldt wszystko wcześniej załatwił.

-Rosenfeldt? Ha, ha. - Tym razem śmiech był szczery. - To wy tak nazywacie Roosevelta? Bo u nas ma ksywę „kulawy szczur” albo „kuternoga”.

Schielke uśmiechnął, się bo musiał. Nie zwykł prowadzić dyskusji na tak niskim poziomie.

-No i co tam przygotowała dla nas Świątynia Sprawiedliwości?

-Oj, głupoty jakieś. - Gestapowiec rzucił na biurko grubą teczkę. - W związku ze zbliżaniem się frontu powołano specjalną grupę do zabezpieczenia dzieł sztuki, precjozów i innych kosztowności na terenie Breslau. Chłopcy inwentaryzują, pakują i wysyłają w bezpieczne miejsce. Ale... jak to w życiu bywa, dwóch ktoś zabił. I na trzeciego był zamach.

-Chryste! To przecież sprawa dla kripo. Co, do jasnej cholery, oni myślą, że ja będę rabusiów łapał?

Krupmann nachylił się nad biurkiem.

-Mocno się zdziwisz po przestudiowaniu materiałów z tej teczki. Mocno się zdziwisz.

-No to powiedz wprost, o co chodzi.

-Ktoś z góry, ze średniego szczebla, ale jednak z góry, chce, żeby zajęły się tą sprawą służby bezpieczeństwa. A nie jakaś tam policja kryminalna. Zresztą przeczytaj materiały w teczce. Rzucą wiele światła.

-Na co?

-Zobaczysz. Sprawa jest konkretna. To ma być porządne śledztwo, a nie jakieś tam kripo, które aresztuje drugiego dnia dwóch złodziei i osadzi w areszcie. Chyba nie o to tu chodzi.

Schielke dokładnie w tej chwili poczuł, że w gabinecie zaczęło śmierdzieć jak jasna cholera.

-A dlaczego ty się tym nie zajmiesz?

-Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem. - Krupmann zdenerwował się nagle. - Nie mam czasu na te rozgrywki. Ja za trzy dni złapię samego Holmesa!

Schielke zapalił papierosa. Wziął kilka orzeszków z tacy przy telefonie. Bawił się nimi przez chwilę, zanim wziął do ust. Musiał przemyśleć kilka spraw. Kto go wrabiał i w co? Nie był w stanie rozstrzygnąć w tej chwili. Rozpaczliwie potrzebował pomocy. I nagle go olśniło. Potrzebował pomocy? Już wiedział, gdzie ją znaleźć.

-Kto to jest Holmes?

-Pieprzony agent polskiego wywiadu. Męczę się z nim od roku. Ale za trzy dni... - Krupmann uśmiechnął się zimno. - Będzie siedział na tym samym krześle co ty. Ale nie dostanie orzeszków. Dostanie coś innego.

W umyśle Schielkego jakby rozbłysła supernowa. Rozwiązanie wszystkich spraw. Rozwiązanie idealne.

-Kto to jest? I dlaczego się z nim męczysz?

-A po co pytasz? - usłyszał zamiast odpowiedzi.

-Bo nazwisko nie jest mi obce. I bynajmniej nie kojarzę go z boskim Sherlockiem Conan Doyle’a.

Krupmann spojrzał na niego poważnie.

-The Holmes - powiedział.

-„The”? Nie mister Holmes?

-Nie. On chce, żeby traktować go jako instytucję. A nie jako człowieka. „The”, a nie „Mr”. To instytucja.

-Aż tak zalazł ci za skórę?

-Aż tak. Ale to są jego ostatnie trzy dni. Mój informator wystawił mi go na łatwy strzał.

Krupmann nalał sobie koniaku z butelki wyjętej z szuflady. Zaproponował Schielkemu, ale ten odmówił ruchem ręki. Był zbyt przejęty własnymi myślami, żeby pić.

-Jak go chwycisz?

-A ty nie za dużo chcesz przypadkiem wiedzieć? Zajmij się tymi pospolitymi mordercami od dzieł sztuki, dobrze?

Szkoda, że nie dodał „prostaczku” albo wręcz „poruczniczyno”. Ale był już przyzwyczajony do chamstwa gestapo. Państwo w państwie. Najlepsi, najgenialniejsi i najskuteczniejsi. Organizacja bogów, która już jednak na starcie popełniła kardynalny błąd, lekceważąc konkurencyjną organizację i czyniąc z nich swoich najbardziej zajadłych wrogów. Kripo bowiem nie zamierzało darować upokorzenia.

Schielke podniósł się lekko i wziął z biurka ogromną teczkę.

-Dobra, czuję się powołany do sprawy morderstw i dzieł sztuki.

Krupmann skinął głową.

-Może nareszcie ktoś rozstrzygnie kwestię, czy to Otello zamordował Hamleta, czy Król Lear! - rzucił na odchodnym Krupmann.

-O Jezu. To sztuki teatralne też kradną?!


Siedziba kripo była tuż obok. Schielke nie musiał nawet wkładać płaszcza. Nie chciał korzystać z wewnętrznego przejścia; miał ściśle określony cel - boczne wejście, boczne schody, jak najwięcej dyskrecji. Dobrze znał drogę do archiwum, ale jeszcze lepiej jedną z archiwistek, śliczną Ritę Menzel, o której względy zabiegał od dawna. Niestety ze średnim powodzeniem. Na razie osiągnął pułap bliskiej przyjaźni z nadzieją, być może, na dalszy rozwój sprawy.

-Cześć, przepiękna Rito, pani mych snów, serca i umysłu - krzyknął już od drzwi, bo była sama w wielkim, zawalonym aktami pokoju.

-Cześć ważniaku-przystojniaku - uśmiechnęła się. - W to ostatnie nie uwierzę.

-W co? - Nie zrozumiał.

-W to, że ktokolwiek może być panem twojego umysłu. On jest za dobrze wyregulowany przez swojego jedynego pana, czyli przez ciebie.

-Ale to znaczy, że w resztę wierzysz?

-Nooo... - Spuściła wzrok, robiąc minę niewinnej studentki. - Może i uwierzyłabym, gdyby...

-Gdybym cię zaprosił dzisiaj na pyszną kolację w jakieś romantyczne miejsce?

Teraz spojrzała bardzo trzeźwo.

-Ale po kolacji odwozisz mnie grzecznie do mojego domu. MOJEGO - podkreśliła. - Przed bramą grzecznie dajesz buzi, ja macham ci chusteczką, a ty odchodzisz w ciemną i mroźną noc. Sam.

-Okrutnica!

Miała cały repertuar różnych spojrzeń na różne okazje. Teraz jej oczy ledwie były widoczne zza zasłony niesfornej grzywki. Była doskonale świadoma, jakie wrażenie robi na mężczyznach. Ale nie do końca jeszcze wiedziała, o co chodzi w tym dziwnym i wielkim świecie. Z głową wypełnioną historiami z książek z dzieciństwa marzyła o tym, żeby zostać wielkim detektywem. Ukończyła odpowiednie studia i dopięła swego. Wylądowała w kripo. W archiwum. Natomiast Schielke zręcznie wykorzystywał jej niespełnione aspiracje, bycia twardą policjantką. Abstrahując od tego, że bardzo mu się podobała i niewiele brakowało, by się w niej naprawdę zakochał.

-W czym mogę ci pomóc, ważniaku?

-Twój Miś Ważniaczek jest teraz zbitym misiem i potrzebuje ukojenia.

-Oj - zatroskała się. - Kto ci zrobił krzywdę?

-Byłem u waszych kolegów obok. - Wskazał głową odpowiednią ścianę. - U tych czarniawych, u których już farba z sufitu odpada, bo ją odrapali nosami.

Uśmiechnęła się.

-Kto cię tak skatował? Czyżby ten twój kolekcjoner dóbr doczesnych?

Położył przed nią na stole grubą teczkę z napisem „Ściśle tajne” i pieczęciami gestapo.

-Dostałem bardzo dziwną sprawę. I to od nich.

Zdziwiona podniosła brwi.

-Hm?

-Dokładnie tak, jak myślisz. Niby nic, chodzi o zwykłe kradzieże dzieł sztuki, ale ktoś sądzi, że to sprawa polityczna, wręcz wojskowa i wrąbią w to bagno Abwehrę.

Przytaknęła. Nikt nie mógłby sądzić, że to normalna procedura. Co ma kontrwywiad do dzieł sztuki? Nawet rabowanych na masową skalę. Ona też poczuła ten subtelny smród wewnętrznych rozgrywek. Ktoś dał rozkaz, ktoś czegoś chciał. Pytanie: czego?

Schielke zaczął kłamać.

-W aktach pojawia się nazwisko Holmes. I tak nie wiem... Może wy macie pojęcie, o kogo chodzi? Jakiś przestępca?

Wzruszyła ramionami. Czemu nie? Nazwisko było jej dobrze znane z lektur dzieciństwa i wyraźnie ją podnieciło. Uruchomiła supernowoczesne amerykańskie urządzenie do dziurkowania kart. Jankesi, a konkretnie firma IBM, sprzedali je Niemcom tuż przed wojną, właśnie w Breslau. Służyło do ewidencjonowania Żydów skazanych na śmierć. Ale świetnie nadawało się też do celów archiwalnych. H.O.L.M.E.S. wystukała na klawiaturze. Coś zaszumiało i zaterkotało. Po chwili miała już w ręku perforowaną kartę. Podeszła do innego urządzenia i wsunęła ją do czytnika. Terkot był dużo głośniejszy. Ale po chwili miała już w ręku fiszkę z drukiem. Na chwilę zniknęła pomiędzy półkami pełnymi opasłych akt. Wróciła po niespełna minucie z teczką w ręce.

-Holmes. - Sprawnie rozwiązała tasiemki. Położyła teczkę na biurku i zaczęła wertować papiery. - Holmes... Szykuj się na wielkie zdziwienie, ważniaku.

-Zamieniam się w słuch.

-Ten twój złodziej dzieł sztuki wcale nie jest złodziejem. To agent polskiego wywiadu, spadochroniarz zrzucony za linią frontu przez Rosjan ponad rok temu. Kripo wywęszyło bardzo niewiele po jakimś zamachu na Dworcu Głównym. Ale szybko okazało się, że to nie był zamach terrorystyczny, tylko chodziło o likwidację kogoś ważnego.

-Kogo?

Uśmiechnęła się swoim nieprzyzwoitym, lisim skrzywieniem warg.

-Ktoś w aktach zamazał nazwisko czarnym atramentem. Może w geście żałoby? - zakpiła. - Ta czerń jakby trochę koresponduje z powagą pogrzebu.

Po cichu samymi wargami powiedziała: „Paul Liske”. I dodała ciągle bezgłośnie: „To była egzekucja”.

Zrozumiał natychmiast. Paul Liske, szef referatu „Obce Armie Wschód”, a dokładnie działu zajmującego się wywiadem tych armii. Istotnie egzekucja, widocznie dowiedział się czegoś, co miało pozostać tajemnicą. A to, że w wyniku wybuchu bomby zginęło kilkunastu niewinnych Niemców? A co to obchodziło polski wywiad? Paru Niemców mniej. Pamiętał tę sprawę wałkowaną na odprawach jako przykład złej koordynacji pracy różnych służb.

-Wiemy o nim coś jeszcze?

-Nie wiemy - odparła. - Błyskawicznie sprawę zabrała nam taka wredna organizacja.

-Gestapo?

-Nie. Twoja macierzysta Abwehra. - Dziewczyna uśmiechnęła się sympatycznie. - A o to, co wam później czarniawi zabrali, możesz pytać tylko polityków z wyższego szczebla.

No ładnie. Ale bagno. Niemniej informacja była konkretna. Coś o Holmesie musiało być w jego własnym archiwum.

-No bardzo ci dziękuję.

-No bardzo cię proszę. - Roześmiała się, dygając jak uczennica gimnazjum. - Ale mam też propozycję rozmowy na dzisiejszy wieczór.

-Tak? - Popatrzył z wyraźnym zainteresowaniem.

-Wiesz, kripo nienawidzi gestapo z gorącą wzajemnością. Ale nie dotyczy to sekretarek, archiwistek i sprzątaczek. Dowiem się czegoś przed dzisiejszą kolacją.

Zdjął czapkę i uklęknął.

-Rito, czuję się uwiedziony.

-Hola, hola, jeszcze się nade mną napracujesz, ważniaku.

Spojrzał jej prosto w oczy. Powiedział stanowczo:

-Najbardziej lubię, kiedy obowiązek wobec ojczyzny i uczciwa praca wiążą się z najcudowniejszą przyjemnością.

Roześmiała się, słysząc te słowa.


Wpadł do swojego biura jak w gorączce. Rzucił płaszcz na biurko, czapkę na krzesło i szarpiąc się z szalikiem, podniósł słuchawkę telefonu.

-Dział akt? - ryknął. - Wszystko na temat agenta o kryptonimie Holmes do mnie na biurko, natychmiast. Akta zamachu na Paula Liskego również. Sprawa priorytetowa dla RS HA. Chcę mieć wszystko u siebie za sekundę!

Straszył jeszcze przez dłuższą chwilę, obserwując, czy nos mu się nie wydłuża. Ale nie, jakby potwierdzało się, że opowieść o nosie Pinokia wydłużającym się z powodu kłamstw to jednak bajka. Odłożył słuchawkę i zaparzył sobie mocnej herbaty. Plusem pracy w Breslau było to, że właściwie ciągle wszystko można tu było dostać. Chińska zielona herbata? Nie ma problemu. Zalał wrzątkiem kubeczek. Potem przez specjalne sitko wylał napar do zlewu i zalał jeszcze raz. No, teraz sicher. Posłodził niewielką ilością cukru, co. Chińczycy uznawali za barbarzyństwo. No ale w końcu był barbarzyńcą. Durnym Germaninem gdzieś na krańcach upadającego cesarstwa Zachodu. Wzdrygnął się na myśl o wschodnich hordach mających niebawem ogarnąć to terytorium. Ciekawe, co czul rzymski cesarz, słysząc o postępach Atylli? Nie miał radia, nie miał dokładnych map, nie dysponował wojskowym kontrwywiadem. Czy widział upadek imperium? Czy zdołał się zabezpieczyć? I czy w szeregach najeźdźców dostrzegł swojego Holmesa?

Zaskoczyła go sekretarka szefa, która ukazała się w drzwiach.

-Proszę, to są zamówione materiały. - Położyła na biurku kilka teczek. - Trzeba tu pokwitować. - Podsunęła papier.

Pokwitować? Pierwszy raz go o to proszono. Oczywiście, teoretycznie wiedział, że materiały szczególnej wagi musiały być kwitowane. Ale te? Odebrane przez inne służby śledztwo? Dopiero po chwili zrozumiał, że to szef chciał podkreślić, gdzie jest miejsce Schielkego. Boże, hordy barbarzyńców zalewały Germanię jak powódź, a tu w murach jej ostatniej twierdzy ważne były drobne gierki pomiędzy obrońcami. Wzruszył ramionami i podpisał formularz. Mimo to, mimo kompletnego nieprzygotowania, mimo braku specjalistycznego uzbrojenia, mimo wewnętrznych walk pomiędzy tymi, którzy powinni stać zjednoczeni na murach, czuł, że Breslau będzie ostatnią twierdzą Rzeszy. Kiedy ona upadnie, upadnie też tysiącletni mit.

O mało nie zgniótł własnej czapki, siadając na krzesło - tak mu się spieszyło. Odsunął na bok teczkę, którą przyniósł z gestapo i zajął się czytaniem własnych materiałów kontrwywiadu. Tak jak się spodziewał, nie mogło tu być żadnych rewelacji. Nie bez kozery ktoś na górze, zdenerwowany opieszałością, zabrał sprawę Abwehrze i przekazał gestapo. Ale Schielke miał wyjątkową umiejętność dociekania. Przeglądał papier po papierze, dokument po dokumencie.

Kontrwywiad znał pseudonim „Holmes” wyłącznie z nasłuchów radiowych. System „Iryda” nie mógł złamać radzieckich kodów jednorazowych, więc wiedziano o nim jedynie tyle, że nadawał z Breslau i był agentem radzieckim. Pierwszą, niewielką wpadkę jego siatka zaliczyła, kiedy zupełnym przypadkiem wpadł jej kurier. Osoba o trzeciorzędnym znaczeniu. Przejęto jednak kilka niestety niezbyt ważnych dokumentów. Okazało się, że „The Holmes” jest Polakiem i służy polskiemu wywiadowi przy tak zwanej armii Berlinga. Jest majorem, policjantem w cywilu, nie pała specjalną miłością do Rosjan, ponieważ po tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku „zwiedził” kilka wysp leżących w archipelagu Gułag. Jako spadochroniarz też niezbyt się wykazał, bo podczas jedynego skoku wykonanego w życiu, za linią niemieckiego frontu złamał nogę i do dziś utyka. Ma problemy z nadwagą, silnie łysieje, trzęsie mu się prawa ręka.

Bach! Pierwsze podejrzenie wdarło się do umysłu Schielkego. Utyka, łysieje, trzęsą mu się ręce? A może jeszcze impotent? Nie mógł sobie wyobrazić żadnego faceta, który ujawniałby o sobie takie dane. A trzeciorzędny kurier nie mógł go przecież widzieć. Zwykły dym przed oczy, skoro każe o sobie rozpowszechniać takie informacje. I jeszcze coś. Dzięki zeznaniom kuriera, który oświadczył, że agentura kupowała tajne dokumenty od pracowników Wydziału Trzeciego, aresztowano aż trzech funkcjonariuszy. Znalezione przy kurierze dowody były niepodważalne. Wszystkich trzech uznano za zdrajców. Wyrok, wykonanie wyroku, podpisanie protokołu. Wpadka kontrwywiadu, a jednocześnie ogromny sukces, ponieważ sam potrafił się oczyścić.

Bach! Schielke skłonił głowę pełen podziwu dla swej inteligencji. Panie Holmes, pan jest genialny! Rozradowany upił łyk herbaty. Wystawił pan kuriera tylko po to, żeby dostarczył komu trzeba materiałów, które chciał pan dostarczyć. Trzech niewinnych facetów poszło do krainy wiecznych łowów, ponieważ... ponieważ... dowiedziało się o panu zbyt wiele? Ale tym razem trafiła kosa na kamień, a nie na tępego oficerka z awansu. Podniósł słuchawkę telefonu.

-Dział akt? - Usiłował zignorować ziewanie sekretarki. - Poproszę o wszystkie materiały trzeciego wydziału na temat polskiej siatki szpiegowskiej. Wszystko, co zdołali ustalić. - Zerknął na sygnatury dokumentów i podał datę. - Tak, mniej więcej sprzed tego dnia. Wszystko, wszystko. Priorytet RSHA. Cholernie pilne.

Zapalił papierosa i powoli dopijał herbatę. Delektował się delikatnym dymem. Dalsze czytanie tych akt nie miało sensu. Facet, który był zawsze o krok przed nimi, sprawił, że było tam czysto jak w posprzątanym prosektorium. Nie bez powodu przekazano sprawę gestapo. ON zawsze był krok do przodu. Sprzedawał o sobie informacje, które miały dotrzeć do adresata. A rutynowane tępaki kupowały wszystko z wywieszonymi ozorami i ściekającą z ust śliną.

Rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

-Wejść!

Do pokoju wszedł Heini z torbą pocztową przewieszoną przez ramię. Stuknął obcasami i wyprężył się jak prawdziwy służbista. Biedny chłopak bardzo chciał iść na front, odznaczyć się i chyba godnie umrzeć. Niestety, był za młody. Dzięki wstawiennictwu Schielkego został przynajmniej gońcem. Obaj pochodzili z tej samej wsi w Bawarii. Z tą tylko różnicą, że Heini urodził się w jednej z chałup, a rodzina Schielkego była jeszcze niedawno właścicielem tej wsi i paru innych w okolicy. Chłopak ukończył jakąś szkołę, a pan dziedzic studia w Londynie, niemniej mimo pewnych różnic popierali się wzajemnie jak to dwaj krajanie. Byli z tych samych stron i żadna z rodzin nie zrobiła drugiej nic złego. Sami swoi.

-Ledwie zdążyłem, panie poruczniku. - Chłopak wyjmował z torby akta. - Bo tam w tej papierni - tak nazywał dział akt - to już wszyscy kończą kawkę i idą do domu.

-Dzięki.

-Ja tam zawsze wydobędę, co pan rozkaże. A oni takie rzeczy gadają, że strach słuchać.

Schielke wyjął z szuflady paczkę herbatników i poczęstował chłopca.

-Co mówią?

-Za przeproszeniem pana porucznika - chłopak kontynuował z pełnymi ustami - ale mówią, żeby się pan nie szarogęsił, bo szef pana nie lubi i chyba wyśle pana na front do jednostki na pierwszej linii. Chryste, jak ja bym chciał być na froncie.

-Pozwól, że ja się o ciebie zatroszczę. I zadbam o twoją przyszłość.

-Tak jest, panie poruczniku. Jak pańska rodzina rządziła w naszej wsi, to wszystko było dobrze. Ja wiem, że tylko pan o mnie zadba. Wiem.

Schielke uśmiechnął się lekko. Podsunął chłopcu herbatniki, żeby ten wypchał sobie kieszenie. Jego prywatne źródło informacji sprawowało się dobrze i wymagało nagrody. A herbatniki i tak były niedobre.

Odprawił chłopca i zapalił następnego papierosa. No ładnie... Zdaje się, że Holmes jawił się teraz jako jego ostatnia alternatywa. Żeby nie nazwać go ostatnią deską ratunku.

Zaczął studiować akta. Rozstrzelani chłopcy z trzeciego wydziału byli, o dziwo, nieźli w swoim fachu. W papierach niby nie było żadnych nowych faktów. Agent polskiego wywiadu, nierozszyfrowane nasłuchy radiowe, wykazy częstotliwości i... Strzał w dziesiątkę. Trafili na jego melinę. Agenta nie udało się ująć, ale zdobyli jego rzeczy osobiste. Przeglądał kolejne pozycje z wykazu. Zatrzymał się na książce Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego.

Wstał od biurka i podgrzał sobie resztę herbaty. Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego? Chłopaki z trójki znaleźli też jego prywatny list do jakiejś kobiety w Szwajcarii. Niedokończony. Szlag! Tym agentom w głowie się przewraca. Siedzą na pierwszej linii frontu, w ciągłym zagrożeniu i... piszą listy miłosne do kobiet w Szwajcarii. W dodatku bezczelnie korzystają z usług niemieckiej poczty! No co za chamstwo! Pokręcił głową. Facet coraz bardziej mu się podobał. Miał tupet. Tym bardziej, że kobieta, którą uwodził, była Niemką, mieszkanką Breslau.

Gorączkowo przeglądał treść kopii. Nic konkretnego, przepiękny list o niespełnionym uczuciu, ale Schielke, który sam napisał wiele takich listów, nie dał się nabrać. Kobieta była Holmesowi do cżegoś potrzebna, więc spełniał jej oczekiwania. Na pewno dla niego pracowała, list był zbyt osobisty. Kobiety nie udało się przejąć w Szwajcarii i przesłuchać, więc musiał ją ostrzec. Wylądowała w ambasadzie amerykańskiej, zanim ktokolwiek zdołał jej przeszkodzić. Ciekawe, z jakimi papierami.

W liście naprawdę nie było nic interesującego ani konkretnego. Poza jednym zdaniem: Jak zwykle „przed” przeszedłem się od kluski do Nepomucena, aż wylądowałem na Piasku znajdując ukojenie w widoku spokojnej toni. Jezu Chryste, co to może znaczyć? Kluska, Nepomucen, piasek. Wystarczająco długo żył w tym mieście, żeby móc powiedzieć „Ich bin ein Breslauer”. Kluska to takie kamienne „coś” na bramie przy katedrze, Nepomucen to pomnik przed kościołem Świętego Krzyża, a „piasek” to kościół Najświętszej Marii Panny i piękne nabrzeże. A co znaczy „przed”? Myślał przez chwilę. Daty! Zerknął na cyfry wypisywane na sygnaturach kopii dokumentów. „Przed” też stało się jasne. Cholerny twardziel, który uspokajał się przed akcją. List był napisany na dzień przed akcją na Liskego. Holmes po prostu spacerował po Ostrowie Tumskim. Podziwiał Odrę.

Spojrzał na staromodny kalendarz stojący na biurku. Za trzy dni Krupmann chce załatwić Holmesa. On, Schielke, ma dwa dni na dotarcie do niego. Dzień przed akcją może go spotkać na Ostrowie. A jak go rozpoznać?

Ponure rozmyślania znowu przerwało ostre pukanie do drzwi.

-Wejść!

Znowu Heini. Tym razem czymś podniecony.

-Panie kapitanie, melduję, że załatwiłem samochód na dziś wieczór!

-Co?

-Samochód załatwiłem, ja poprowadzę. - To wyraźnie najbardziej go podniecało. Szefostwo oddało kubelwagena do naprawy. Miała potrwać do jutra, ale warsztat już się wyrobił, więc przejąłem auto dla pana porucznika. Tak trochę cichcem.

-A skąd wiesz, że przydałby mi się na dzisiaj samochód?

Chłopak trochę się zmieszał, ale nie za bardzo.

-No, bo pan porucznik z tymi kobietami tak... - Nie miał pojęcia, jak się wysłowić. - No tak... bardziej blisko, tego, no... No to pomyślałem, że taką panią lepiej podwieźć samochodem niż tramwajem. A jak ja będę prowadził, to mogę poczekać na mrozie, bo...

-Wiem, bo uwielbiasz samochody. Heini, jesteś genialny.

-Dziękuję, panie poruczniku. Do usług, panie poruczniku.

Biedny chłopak. Jeździć nauczył się w Hitlerjugend. Niby za młody na front, ale pewnie i tak by go wzięli, gdyby nie cicha opieka Schielkego. Po prostu nie mógł dać chłopaka na zmarnowanie. Za dużo trupów, za dużo młodych trupów. Schielke niestety był nieuleczalnym, niereformowalnym, nieugiętym pacyfistą. Poprawiał pomyłki Pana Boga na tyle, na ile mógł, w sprawach, które mógł poprawić. Na swój maleńki, nic nieznaczący w globalnej skali sposób. A wojna mierziła go najbardziej.

-Mogę się odmeldować? Będę czekał na podjeździe.

-Możesz. I nie czekaj. - Dał mu trochę drobnych. - Idź do kina. Będę dopiero wieczorem.

- Tak jest! Dziękuję, panie poruczniku.

Schielke skinął głową. Zdjął z półki opasły tom i zagłębił się w lekturze „Zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego”.


Rita tego wieczoru wyglądała olśniewająco. Krótkie, krojone na modłę rosyjską futro podkreślał długi, wiązany w beduińskim stylu szalik. Długa i wąska, sięgająca za kolana spódnica wspaniale eksponowała kształtne łydki. Musiał jej pomóc przy wsiadaniu do samochodu, bo oczywiście miała wysokie obcasy. Chyba zaczynał się zakochiwać. Kubelwagen był odkryty, jeśli nie liczyć płóciennego daszku, więc kiedy usiedli, okrył kobietę kocem. Przyjęła to w sposób tak dystyngowany, że przełknął ślinę. Tylko ona potrafiła pokazać tak dobitnie: „Tak, jestem kobietą i doceniam, że o mnie dbasz. Tak, ty jesteś mężczyzną i jestem świadoma wszelkich niebezpieczeństw. Z własnej woli decyduję się na ryzyko”. Uwodziła go, jak chciała, ale i on był świadomy niebezpieczeństw, kruczków i podstępów, które mogła szykować strona przeciwna. Lubił tę kobiecą dżunglę niejednoznaczności. Lubił ich niedopowiedzenia, mistrzowskie zwody, tworzenie aury, która mogła okazać się tylko mgłą wojny. Dobrze czuł się w tym lesie, był wytrawnym myśliwym dążącym do celu, omijając zakamuflowane pułapki i zasadzki. Studia w Londynie wiele go nauczyły w tym zakresie. Choć same Angielki niewiele mu dały wiedzy o kunszcie prawdziwych Europejek z kontynentu. Tu spotykał się z mistrzyniami. Ale lubił tę walkę. Uwielbiał ekscytujące potyczki, rozpoznanie bojem, zwiad na terenie wroga. To był jego żywioł. Niestety, kobiet też. Tu równy mierzył się z równym. I dlatego było to takie ekscytujące. Żadnych forów dla nikogo, no pardon, jeńców żadna ze stron nie brała, bo i po co komu nieudacznicy. To była stara kontynentalna Europa z całym swoim, czerpanym z doświadczeń wieków, wyrafinowaniem. Świat odchodzący gdzieś w zapomnienie, do swoich przytulnych, pożółkłych kart starych atlasów.

Heini prowadził sprawnie, jadąc ulicami tego wielkiego, wspaniałego miasta. Początkowo Schielke chciał, żeby zakochany w samochodach chłopak mógł przejechać jak najdłuższy dystans i wybrał Gasthaus przy Barthelner Brticke. Po chwili namysłu zrozumiał jednak, że wybrał źle. To była letnia restauracja, do której dopływało się łodziami. Teraz, w zimie, pewnie pustawa i ciemna. Zmienił cel podróży na Siid Park. Mijali właśnie ciemną na tle księżycowego światła wieżę ciśnień przypominającą gotycki, ale i ultranowoczesny zamek grozy. Budowla była ogromna, strasząca w srebrnej poświacie swoimi sterczynami, ażurową konstrukcją i wszystkimi tajemnicami, które kryła i które będzie kryć w przyszłości. Minęli maleńką stację benzynową, skręcili i dojechali prawie do nasypu kolejowego. Tam Heini zaparkował przy chińskim zakątku. Pokazał, że też ma już klasę. Wyskoczył jak na sprężynie, otworzył drzwi od strony kobiety, zdjął z niej koc i podał ramię, żeby mogła się oprzeć, wysiadając. Gdzie on się tego nauczył, skubany? Ach, odpowiedź była prosta. Przecież oglądał niezliczoną liczbę filmów. Kiedy Rita wysiadła, wyprostował się i strzelił obcasami. Zdolniacha. Będą z niego ludzie.

-Dziękuję, Heini.

-Za pozwoleniem pana porucznika.

Uśmiechnęli się do siebie. Rita nie mogła wytrzymać. Po kilku krokach, kiedy wyszli z zasięgu słuchu tamtego, powiedziała do Schielkego:

-Ładnie szkolisz swoich ludzi. Takie same babskie zakapiory jak ty.

-Nauka musi iść w lud - odparł niezrażony. Już się cieszył. Kolejna bitwa w damsko-męskiej wojnie na słowa właśnie się zaczynała. A taka wojna była jego żywiołem. Urodził się po to, żeby zwyciężać w tych pojedynkach - żadnego innego celu w akcie swojego poczęcia nie mógł dostrzec.

Szatniarze obskoczyli ich, gdy tylko weszli do wielkiej, pawilonowej restauracji w parku. Kiedy zajęli się okryciami, szef sali poprowadził ich do wybranego przez siebie stolika. Miał niezły gust i dobre wyczucie sytuacji. Usiedli w ustronnym miejscu, zasłonięci palmą, z dala od zgiełku orkiestry. Szef osobiście zapalił świeczki pływające w niewielkim naczyniu na środku stołu. Kelnerzy podali karty.

Schielke zastanawiał się, skąd uderzą Rosjanie. Jeżeli sztab zalał tereny na wschodzie miasta, to najbardziej prawdopodobnym kierunkiem było właśnie południe. Miejsce, w którym się teraz znajdowali. A to oznacza, że będą walczyć w tym parku. Po przepięknej restauracji o lekkiej, wręcz zwiewnej konstrukcji pozostanie tylko wspomnienie. Przyszli mieszkańcy miasta będą mogli podziwiać ją jedynie na starych fotografiach. Delektował się myślą o przemijalności miejsc.

-Kelner.

-Słucham pana?

-Proszę podać kufel grzanego piwa i gorącą przekąskę mojemu szoferowi.

-Oczywiście, panie poruczniku. Już wydaję odpowiednie dyspozycje. Jeśli pan pozwoli, zaprowadzę go do baru, poczekalni dla kierowców.

-Będę wdzięczny.

-Służę. - Mężczyzna zgiął się w ukłonie i pobiegł do swoich obowiązków.

Co za dziwny świat. Tego miejsca niedługo już nie będzie. Zastąpi je trzask płomieni i wycie żołdaków mordujących się wzajemnie. Panie Boże, dlaczego nie mnie ustanowiłeś dyrektorem świata? Może załatwiłbym to bardziej po ludzku i Polacy, czy kto tam ma nas zastąpić w tym miejscu, mogliby rozkoszować się piwem dalej w tej restauracji? A tak będą musieli je sączyć, siedząc na murku, jedynej pozostałości fundamentów. Albo będą musieli wybudować sobie własny lokal? Być może nawet w ogromnej wieży ciśnień, którą mijali niedawno... Ciekawe, czy kiedyś będzie siedział tam ktoś, kto opisze nasz los, ostatnich żołnierzy upadającego imperium. Ile czasu minie? Pół wieku, więcej? Ten ktoś pewnie będzie Polakiem, prawdopodobnie przyjedzie na kawę ze swoją dziewczyną, tak jak on był z Ritą, i będzie się zastanawiał, o czym myślał ktoś laki jak Schielke, siedząc tu, w pobliżu, dawno, dawno temu. Przemijalność miejsc, powtarzalność sytuacji.

Schielke spojrzał na Ritę z taką samą radością, jak przyszły kronikarz spojrzy na swoją kobietę.

-Wybrałaś już coś, piękna?

-Mają taki wybór, że czuję się oszołomiona.

Nostalgia dni ostatnich. Uśmiechnął się ciepło.

-Chyba zacznę od sałatki. Ale potem będę jeszcze myśleć - zastrzegła się.

-Doskonały wybór. - Podniósł rękę. - Kelner!

Rita odłożyła kartę w taki sposób, żeby nikt jej nie zabrał.

-Wiesz, że ten gestapowski kolekcjoner różnych walut cię oszukał? — spytała.

-W jakiej kwestii?

-Hm... To ciche porozumienie sekretarek, archiwistek i sprzątaczek, z dala od męskich imperiów władzy - zakpiła. - On zamierza złapać Holmesa nie za trzy dni, ale pojutrze. Podsunęli mu jakiegoś oficerka z tajnymi dokumentami na sprzedaż. Pojutrze rano.

-Aha. - Zamyślił się na chwilę. - To znacznie skraca mój czas.

-A co zamierzasz?

Przygryzł wargi. Chodziło o jego życie i nie powinien ryzykować. Ale czy jest na całej kuli ziemskiej mężczyzna, który nie pochwaliłby się swojej kobiecie? Nie ma, wszyscy wyginęli.

-Muszę go mieć wcześniej. Czyli jutro.

-Aha. I wystawić pierś pod ordery?

-Pierś to mogę wystawić. Pod kule plutonu egzekucyjnego.

Spojrzała zbyt szybko na jego twarz. Była rasową kobietą.

Wiele zrozumiała z tego jednego, krótkiego spojrzenia. Zerknęła na boki. Zobaczyła ten umykający w przeszłość świat. Taki piękny. I... podjęła decyzję.

Czy ja też załapię się na ten pociąg? - spytała wprost. Najwyraźniej i jej nie odpowiadało kroczenie w łapciach w mroźnej krainie, gdzie był tylko horyzont.

-Na wagon pierwszej klasy, piękna.

-No to go rozpracujemy do jutra. - Podziwiał jej zdecydowanie i wewnętrzną dyscyplinę. Dążyła do celu z tą niesamowitą babską konsekwencją. Przecież decyzja została podjęta. - Na razie wiem tyle: ma czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. Lubi spacerować, jest intelektualistą, był policjantem.

Wszystko to wiedział.

-A teraz najważniejsze. Rysopisu ci nie podam, bo nikt z ludzi, którzy go widzieli, nie zapamiętał.

-Co?

-Nie zapamiętał - powtórzyła. - Podobno robi aż takie wrażenie swoim stylem i elegancją, sposobem bycia, że świadkowie skupiają się jedynie na ogólnym wrażeniu i na szczegółach. Na przykład platynowej papierośnicy. Kolor włosów? Chyba ciemne. Wygląd twarzy? Przystojny. I tyle. A zresztą... Ile z tych opowieści dotyczy naprawdę Holmesa, a ile innych osób, nie sposób rozstrzygnąć.

Skinął głową. Dokładnie tego się spodziewał.

-Zdołasz czegoś jeszcze dowiedzieć się jutro?

Potwierdziła.

-Bardzo chcę wykupić bilet w twojej kasie dworcowej.

Jeszcze jedno spojrzenie na krzątających się kelnerów, na orkiestrę ukrytą wśród pielęgnowanych starannie roślin, uśmiechniętych gości przy stolikach. Wzdrygnęła się nagle. Ona również musiała oglądać rosyjskie kroniki filmowe.

-Chcę bilet pierwszej klasy. I udowodnię, że mnie stać, żeby zapłacić.

Uśmiechnęła się nagle i spojrzała niezwykle przyjaźnie.

-Jesteś bardzo inteligentnym facetem, Schielke. A ponieważ kobiety lubią przewidujących mężczyzn i takich, którzy potrafią zadbać o bezpieczeństwo rodziny, to... Zaczynasz mnie naprawdę interesować, ważniaku.

Wypiła lyk wina, które przyniósł kelner, i powiedziała:

-A poza tym nie jesteś tchórzem. To bardzo dobrze wróży na przyszłość.


Następnego dnia mróz zelżał. Zaczął padać gęsty śnieg, którego świeża pokrywa nakładała się na poprzednią, lekko już oszkloną. Łatwo złamać nogę, trzeba uważać, szczególnie na bruku.

Schielke niby to studiował akta przekazanej mu sprawy. Ale tylko jednym okiem. Przez cały czas myślał o tym, jak znaleźć Holmesa. Krupmann miał na to cały rok, a i tak nie znalazł, musiał zastawiać pułapkę. On miał jeden dzień. Problem, zdawałoby się, nierozwiązywalny. Ponieważ nie dysponował praktycznie żadnymi materiałami, musiał wykorzystać te okruchy, do których dotarł. „Przed” Holmes spacerował na Ostrowie Tumskim. To nic nie znaczyło. „Przed” mogło oznaczać tydzień przed akcją, w fazie planowania, dzień przed, albo w dniu samej akcji - „tuż przed”. Cholera wie. Nawet przez chwilę przeszedł mu przez głowę pomysł, żeby pójść na Ostrów, ale szybko go zgasił. I niby co ma tam zrobić? Podchodzić do każdego przechodnia z pytaniem: „Przepraszam, czy pan Holmes?”. Bez sensu. Wymarzłby na mrozie i nabawiłby się odcisków. Co jeszcze może zrobić? Nie miał pojęcia.

Jak dopaść Holmesa? Zielona herbata, którą sobie zaparzył, dawno wystygła. A on trwał nieruchomo, zamyślony przy swoim biurku, patrząc tępo na oszronione okno. Co mógłby zrobić? Przymknął oczy. Przecież to bardzo proste. Zmusić Holmesa, żeby to on znalazł jego. Banalne. Elementarne, doktorze Watson. Tylko jak tego dopiąć? A czym dysponował? Jedną, jedyną, najcenniejszą na świecie informacją. Jutro gestapo aresztuje polskiego agenta. Trzeba więc go powiadomić i jakoś podpisać wiadomość. Jak? Zamyślił się. Jak, jak, jak? Ciekawe, czy był wart pieniędzy, które rodzice zainwestowali w jego studia. Ciekawe, czy potrafi to wymyślić?

Podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z centralą.

-Z kripo. Archiwum proszę.

Na szczęście to Rita podniosła słuchawkę. Przybrał najgrubszy z możliwych głos.

-Witaj, najpiękniejsza kobieto świata.

-No cześć, ważniaku. - W jej glosie z kolei wyczuł zaciekawienie i lekki niepokój. Dokładnie wiedziała, dlaczego dzwoni.

-Czy mógłbym ci na pamiątkę wczorajszego wieczoru ofiarować bukiet z sosnowych gałęzi, niedostępna?

Roześmiała się.

-Przyjmę go z największą przyjemnością. Sosnowe igły przypominają mi jeżozwierza.

-Jak i ty przypominasz, niewzruszona - odciął się.

-Dobrze, daj mi dwie godziny.

-Będę czekał na twoje względy przez wieczność. - Dokładnie rozumiał, że nie potrzebowała aż tyle na zrobienie nawet najbardziej starannego makijażu. Wiedziała, czego obydwoje chcą i musiała mieć jeszcze czas na uzupełnienie informacji. Obydwoje grali po prostu przed kimś, kto mógłby ich podsłuchiwać. - Nie licz na to, że ustanę.

-Liczę, że nie ustaniesz - znowu śmiech. - Pa, pa, pa, do zobaczenia.

-Będę czekał.

Nie miało sensu mówić gdzie, bo miejsce spotkania ustalili już wczoraj. I lepiej, żeby nie wiedział o tym nikt o za długich uszach.

Powrócił do studiowania akt.


Ostrów Tumski był wyspą zupełnie nieprawdopodobną. Nawet po zasypaniu dwóch rzek i przerobieniu ich na ulice, dalej stanowił część archipelagu Breslau, tej niesamowitej plątaniny kanałów, odnóg, rzek i strumieni opływających wyspy będące większą częścią starego miasta. Wenecja Północy, jak mówili przybysze z innych krain. Mosty, kładki, podwieszane przejścia, gigantyczne stalowe konstrukcje - wszystko nad wodą. Miasto było zrośnięte ze swoimi rzekami. Nie mogło bez nich żyć i prawdopodobnie one bez niego też, bo tylko w ich toni dostrzegało swą wielkość. One za to wdzięczyły się, dając się kiełznać murami kanałów. Dwa olbrzymy, dwie nieposkromione moce spoglądały na siebie z szacunkiem. Woda i miasto - wredne, dzikie, nieposkromione i nieobliczalne rodzeństwo syjamskie. Woda atakowała kilka razy, jak choćby w tysiąc dziewięćset szóstym. Miasto odpowiedziało brutalną siłą, dziesiątkami kilometrów kanałów przeciwpowodziowych, ziemnych wałów, kamieniem, betonem i stalą. Miasto chciało przetrwać, rzeka również, a to, że się kochali, nie znaczyło przecież, że nie mogli wzajemnie dawać sobie drobnych prztyczków w nos. Bez takich zabaw nawet najstarsze małżeństwo może się rozpaść.

Schielke stał na moście katedralnym, patrząc na nieliczne obszary ciemnej toni widoczne spod lodu. Ciekawe, kiedy Odra znowu pokaże swą siłę? Kłótnie małżeńskie nie były zbyt częste, więc może to być nawet pod koniec wieku. Za pięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt, czy sto lat? Nie jemu rozstrzygać. I tak nie będzie już wtedy żył. Był pyłkiem wobec dwóch potęg, które w przeciwieństwie do niego będą brnąć razem przez niewyobrażalne otchłanie czasu. Był pyłkiem, który jednak w przeciwieństwie do dwóch suwerenów tego miejsca dokładnie planował swoją przyszłość.

-Cześć, ważniaku.

Odwrócił się gwałtownie.

-Witaj, światłości mojego życia.

Podał jej pęk sosnowych gałęzi kupionych w kwiaciarni. Święta tuż, tuż, choinki były wszędzie.

-Mówisz, że przypominam jeża? - zapytała z uśmiechem.

-Jeśli już jesteśmy przy zwierzęcych alegoriach, to raczej pancernika!

-Aha. A wolałbyś, żebym z wyglądu przypominała gazelę?

-Nie, piękna. Z wyglądu to przypominasz rajskiego ptaka.

Doceniła komplement i refleks. Rzuciła spojrzenie numer dziewięćdziesiąt trzy. Zabójcze dla wszystkich mężczyzn w zasięgu wzroku. Takich spojrzeń powinna zakazać Konwencja Genewska, bo przez nie mężczyźni wywołują wojny, choćby na przykład wojnę trojańską ewidentnie wywołaną oczami Heleny.

A Napoleon to niby po co ruszy! na Rosję? Bo pani agent polskiego wywiadu Walewska też pięknie trzepotała rzęsami? Przykłady można by mnożyć. Schielke miał tylko nadzieję, że Hitler w trzydziestym dziewiątym nie patrzył w oczy Goebbelsa. On sam jednak był właśnie gotowy ruszyć do boju nawet bez granatów przeciwko czołgom. Cel osobistego blitzkriegu Schielkego powstrzymał jednak ofensywę, dotykając jego policzka.

-Są piękne. - Przytknęła gałązki do nosa. - Ślicznie pachną. Dziękuję.

No i załatwiła go. Jego, świat owca i świntucha, potwornie wyszkolonego w damsko-męskich gierkach uwodziciela! Wybąkał jakieś głupie „cala przyjemność po mojej stronie” i prawdę powiedziawszy, nie wiedział, co dodać więcej. Gałązki istotnie pachniały - zapachem, który czuł Napoleon pod Waterloo! Smrodem, który łechtał nozdrza przodków Schielkego pod Grunwaldem i tu niedaleko, na Hundsfeld. Wonią, która owiewała Hiszpanów pod Somosierrą. Wszystkie zbite samce czuły się tak samo, kiedy dotrze do nich, że tego dnia nie zbliżą się do celu ani o krok. A przecież z pozoru nic się nie stało. Jedynie spojrzenie numer dziewięćdziesiąt trzy przeszło w spojrzenie numer dwadzieścia dwa.

-Dowiedziałaś się czegoś? - spytał rzeczowo.

-Tak.

Spojrzał spod daszka czapki.

-Mmm?

-Krupmann uderzy jutro, dokładnie o dziesiątej piętnaście. W Piwnicy Świdnickiej.

Jest! Dostał możliwość wykonania idealnego snajperskiego strzału w samą dziesiątkę. Rita pomogła mu zostać Wilhelmem Tellem. Była rasowym psem myśliwskim, który wystawiał zdobycz pod sam nos Strzelca.

-Dzięki. - Teraz on rzucił samcze, groźne spojrzenie. - Nasza kasa biletowa jest coraz bliżej. Kolejka przeciwności wyraźnie się skraca.

-Cieszy mnie, że powiedziałeś „nasza”.

-Jeśli sądzisz, że przestanę cię napastować, molestować i czynić nieprzyzwoite propozycje, to jesteś w wielkim błędzie.

Znowu się roześmiała.

-Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś mnie z tego błędu wyprowadzał.

Teraz on docenił jej refleks. Lekko skłonił głowę.

-Wiesz już, co robić? — spytała.

-Nie - odpowiedział szczerze. - Ale jutro to zrobię.

Zaczęła się śmiać już całkiem otwarcie.

-Jesteś uroczy, ważniaku.

-Uwielbiam, jak kobiety tak o mnie mówią.

Podał jej rękę i ruszyli na spacer w stronę wielkiego młyna.

-A co z twoim śledztwem? - Spojrzenie numer sześćdziesiąt pięć. Obiecujące. - Jeśli to nie tajemnica, oczywiście.

Żachnął się.

-Krupmann w jednym miał rację. Że kiedy otworzę tę teczkę, to się mocno zdziwię.

-A co tam jest?

-Opis śledztwa w sprawie zabójstw wśród grupy ludzi, którzy pakują i wysyłają dzieła sztuki ewakuowane z Breslau.

-To chyba wszystko jest jasne. Ktoś sobie kręci powojenną fortunkę, kradnąc dzieła sztuki. W tym rozgardiaszu trudno znaleźć złodzieja, a tych kilku, którzy się dowiedzieli, właśnie zabili.

-Też tak myślałem na początku. Ale mam na biurku listy przewozowe. Dokument z miejsca wysyłki i dokument z miejsca odbioru.

-I?

-I wszystko się zgadza. To, co tu zapakowali, tam odebrali. Typowa niemiecka uczciwość. Nikt niczego nie ukradł, do jasnej cholery!

Stanęła zdziwiona.

-No to dlaczego ich mordują?

Westchnął ciężko.

- No nie wiem - wyznał. - Mordują bez podania powodu!


Już sam, właściwie bez żadnego celu, wsiadł do tramwaju. W Breslau było aż pięć towarzystw tramwajowych. Wozy jeździły wszędzie i często, jakby się ktoś uparł, to mógł w nich spędzić cały dzień i zobaczyć wszystko, co jest do obejrzenia. Ale Schielke nawet nie patrzył za okno. Jak ma znaleźć Holmesa? Tylko to miał w głowie. A właściwie nawet nie konkretnie to pytanie. Już ustalił przecież sam ze sobą, że musi sprawić, by to Holmes znalazł jego. Ale jak tego dokonać?

Jutro rano, na Rynku, przeżyje chwilę prawdy. Dowie się, czy jest inteligentnym, zdolnym sukinsynem, czy zwykłą ciapą, która będzie sobie szła do gułagu za kręgiem polarnym. Ta ulotna chwila równowagi wszechświata. Teraz albo nigdy. Albo jest snajperem albo mięsem armatnim. Tertium non datur.

Zacisnął pięści i zagryzł wargi. Czuł, że pot występuje mu na czoło.

- Holmes! - krzyknął nagle na cały głos w napięciu. Nie mógł się opanować. Pasażerowie z innych ławek patrzyli na niego jak na wariata. Mimo chłodnego, zimowego powietrza było mu coraz bardziej duszno. Zdjął czapkę i wytarł czoło chustką. Snajper? Czy obozowy nawóz?

Przecież był inteligentny, skończył elitarną uczelnię, przeczytał całe tony książek, był uczniem mądrych profesorów, którzy kształtowali jego umysł. Wrogów miał tylko dwóch. Jednym był Schielke, a drugim też Schielke, niepotrafiący się wznieść nad poziom tego pierwszego. Uśmiechnął się smutno do własnego kalamburu.

Krupmann wybrał idealne miejsce. Piwnica Świdnicka na Rynku. Można tam nadejść z każdej praktycznie strony i umknąć w każdą. Takie miejsca lubili agenci wywiadu. Można przyjść od strony Schmiedebrucke Strasse, Albrechtstrasse, Hintermarktu, Ohlauer Strasse, Schweidnitzer Strasse, od Bliicher Platz przez Oder Strasse, Stockgasse, Reusche Strasse, Schlossstrasse, Nikolaistrasse albo od samych Sukiennic, korzystając z przesmyku pomiędzy Topfkram i Eisenkram. Dziesiątki możliwości. I jak obstawić to wszystko jutro o dziesiątej? Nie miał żadnych ludzi, a nawet jakby wyprosił pluton od szefa, to przecież nie będzie mógł im powiedzieć, o co chodzi. Zresztą to najmniej istotne, bo jak niby miał rozpoznać polskiego agenta? Kwadratura koła. To tamten miał go szukać, ale nie ma jak dać mu znać, że jest chętny do bycia znalezionym.

Podniósł ręce w geście rozpaczy. Pomyślał o swoich przemądrzałych profesorach z uczelni.

-Mistrzowie! Poradźcie coś!

Znowu powiedział to na głos. Współpasażerowie patrzyli na niego jak na idiotę. Jedynie siedzący obok staruszek przysunął się trochę.

-I co? - Był wyraźnie zaciekawiony. - Poradzili?

Schielke uśmiechnął się z sympatią. Doznał olśnienia.

-Tak. Powiedzieli wszystko.

-A kto konkretnie? - dopytywał staruszek.

Schielke założył czapkę i wyprostował się na drewnianej ławeczce.

Elementarne, doktorze Watson - odparł z godnością. - Sir Arthur Conan Doyle!


Breslau bardzo przypominało Londyn, szczególnie zimowym wieczorem na Schweidnitzer Stadtgraben. Światło latarni ledwie przebijało gęstą mgłę gromadzącą się nad fosą. Mroźny całun dawał się okrywać skrzące od kryształków lodu ściany kamienic. Conan Doyle czułby się tu jak w domu, choć de facto był przecież Szkotem. Ale jego Sherlock? Tu właśnie dopadnie swojego największego wroga - profesora Moriarty’ego. Tak, to był klucz. Profesor Moriarty - największy wróg Sherlocka Holmesa. A gdzie Holmes szukał porady? U swojego brata, bardziej przenikliwego niż on sam. U Mycrofta Holmesa! To właśnie jest miejsce, w którym oddziela się snajperów od mięsa armatniego.

Schielke miał sprecyzowany cel swojej pieszej wędrówki. Zmierzał do redakcji „Schlesische Zeitung”, mieszczącej się w kamienicy na rogu Marstallgasse. Dotarłszy tam, zapukał energicznie do drzwi oznaczonych odpowiednią tabliczką. Otworzył mu mężczyzna w średnim wieku z ręką na temblaku.

-Przepraszam, czy nie jest za późno, żeby dać ogłoszenie w jutrzejszym wydaniu?

-Nie. - Mężczyzna potrząsnął głową. - Ale muszę panu policzyć za ekspres.

-Oczywiście.

Wszedł do zadymionego pomieszczenia. Mężczyzna rozłożył wielki zeszyt na swoim blacie w kantorku.

-Jakie to ma być ogłoszenie?

-O nowej powieści. Ale chcę na stronie redakcyjnej.

Tamten podniósł zdziwiony oczy.

-To będzie trochę drożej - powiedział. Potem cmoknął cicho. - Mój Boże, świat się kończy, Hunowie nadciągają, Hannibal u bram, a tu jeszcze powieści wydają. - Wzruszył ramionami. - Co mam złożyć?

Schielke podyktował z pamięci. Profesor Moriarty - największy wróg Holmesa - tylko to miał w głowie. I największy przyjaciel detektywa, jego brat Mycroft.

-Chciałbym zamówić jeszcze jedną usługę. Ci chłopcy, którzy sprzedają rano gazety...

-Wiem, o co panu chodzi - przerwał człowiek z ręką na temblaku. - Jest taka usługa. Mają wykrzyczeć treść pańskiego ogłoszenia zaraz po tytule dnia?

-Tak.

-Ale to będzie dużo kosztowało. - Wskazał palcem odpowiednią pozycję w cenniku. - Płatne z góry i gotówką.

-Oczywiście.

-Dobrze, to zapisuję. - Znowu nachylił się nad zeszytem. - Co chłopcy mają krzyczeć po tytule dnia? Maksimum trzy krótkie zdania.

Schielke już wiedział.

-Niech krzyczą... - zapalił papierosa i wydmuchnął dym. - Niech krzyczą: „Nowa powieść! Profesor Moriarty zastawił pułapkę! Mycroft czeka pod portalem!”.

-Hm... dziwne. Ale co mnie to obchodzi. Pan płaci.

Portali w Breslau było tysiące. Wszystkie kościoły, a liczba ich była wręcz magiczna, większość budowli publicznych, ba, nawet domy prywatne, należące do bogatych obywateli. Ogromna liczba. Ale tylko jeden, którego nie trzeba było określać nazwą, choć ją miał. Portal Ołbiński.

Schielke dobrze znał historię miasta, lubił też znać historię swoich wrogów. A tu miał dwa w jednym. Portal był ufundowany przez Piotra Włostowica, palatyna Bolesława Krzywoustego i ostał tu wmurowany po zniszczeniu klasztoru na Elbing, dzielnicy niegdyś położonej daleko za miastem, teraz kilka przecznic dalej, za Odrą. Królowi Polski bardzo nie odpowiadał kniaź Wołodar. Wysłał więc Piotra z misją. Włostowic niby to zbuntował się ze swoim wojskiem, przeszedł na drugą stronę i tak się zaprzyjaźnił z kniaziem, że nawet trzymał do chrztu jego syna. A potem porwał go i przywiódł przed oblicze króla. Typowy polski manewr, powtórzony zresztą przez generała Żeligowskiego. Piłsudski kazał mu zbuntować się z wojskiem i zająć Wilno. Mógł się tłumaczyć przed Ligą Narodów: „To przecież nie ja, to przeklęci buntownicy!”. Gorzej miał sam Żeligowski, którego posłowie do Ligi pytali: „Jak mamy im wytłumaczyć, żeśmy się zbuntowali, a Polska przesyła nam broń, zaopatrzenie i rekrutów?”. Generał tylko rozłożył ręce. „Powiedzcie im tak: no i cóż zrobisz? No przysyłają psubraty wszystko, czego nam trzeba i... No i cóż zrobisz?”

Schielke jeszcze raz zerknął na trzynastowieczny portal. Włostowic miał niezły charakter. Następca Krzywoustego, Władysław II popadł z nim w konflikt i... dość szybko zyskał przydomek Władysław Wygnaniec. Typowo polskie podejście do prawy. I dlatego Schielke śmiał się z Rosjan, którzy chcieli dać Breslau swoim sprzymierzeńcom, w domyśle traktując ich jako poddanych i sądząc, że dzięki temu sami się tu rozsiądą. Tak... Rozsiądą się. Równie dobry efekt mogliby uzyskać, siadając gołym tyłkiem na beczce prochu z zapalonym papierosem w ustach. Tak, efekt ten sam, ale uzyskany znacznie szybciej. Do tego prowadzi nieznajomość mentalności innego narodu.

Zerknął na zegarek. Dziesiąta czternaście. Regulował zegarek dziś rano, według sygnału radiowego. Gdzie teraz mógł być Holmes? Czy odczytał przekaz wykrzykiwany przez chłopców roznoszących gazety? Obserwował najdłuższą wskazówkę, jak przesuwa się na dwunastkę. Kwadrans po dziesiątej. Agenci wywiadu są skrajnie punktualni. Więc co się stało teraz? Znajdował się o kilkaset metrów od Piwnicy, ale nie mógł przecież zrobić ani kroku w tamtą stronę. Co tam się stało? Czy Rrupmann złapał Holmesa? Czy polski oficer zrozumiał przekaz i zdołał uciec? I czy przyjdzie na spotkanie pod portalem? Rozejrzał się wokół. Nic. Zwykli przechodnie, niewielka grupa polskich robotników przymusowych sprzątająca ulicę, jakiś furgon wiozący skrzynki przykryte plandeką.

- Przepraszam najmocniej, panie oficerze - powiedział jeden z robotników koszmarną, koślawą niemczyzną. - Czy mógłbym tu posprzątać?

Nic nie mówiąc, Schielke odsunął się łaskawie. I nagle ktoś z grupy obszarpańców rzucił mu pod nogi kulkę papieru. „Co to za chamstwo!” - Chciał ryknąć odruchowo, na szczęście zdołał się powstrzymać w ostatniej dosłownie chwili. Przydepnął kulkę czubkiem buta. Robotnicy oddalali się powoli. Nie patrzył za nimi, bo i po co? Nasunięte głęboko czapki, twarze okutane szalikami. Zapalił papierosa. Udając, że chce zawiązać sznurowadło, podniósł papier i prostując się, dyskretnie schował go do kieszeni. Drżał z niecierpliwości, ale spokojnie zaciągnął się parę razy. Dopiero po dłuższej chwili ruszył powoli, spacerowym krokiem w stronę kościoła Świętego Wojciecha. Przystanął kilka razy przy wystawach maleńkich sklepików na Albrechtstrasse, żeby sprawdzić, czy nie jest śledzony. Wszystko niby w porządku, ale zawróci! nagle i szybkim krokiem zaczął iść z powrotem w kierunku Rynku. Nikt nie szedł za nim, skręcił więc w Altbiisserstrasse, a potem w Kupferschmiedeslrasse, która zaprowadziła go na Neumarkt. Tu, mimo zimy i okropieństw wojny, wokół wrzał normalny ruch handlowy, każdy człowiek bez większego trudu mógł zgubić się w tłumie pomiędzy straganami.

Schielke podszedł do wspaniałej fontanny Neptuna na środku placu. Ostrożnie wyjął z kieszeni kartkę i dyskretnie sprawdził. Tak, w środku był list!

Ruszył szybko w stronę Markthalle, przeszedł zygzakiem pomiędzy licznymi straganami, przepychając się przez tłum kupujących kobiet i opuścił futurystyczną budowlę po drugiej stronie. Skręcił w lewo i minął Sand Briicke. Tuż przy młynie był mały szynk przeznaczony głównie dla ludzi wożących ziarno i mąkę. O tej porze nie było tu nikogo oprócz niezadowolonej z czegoś barmanki i zaspanego szatniarza. Nie dziwiła go obecność szatni w takim lokalu, wszyscy robotnicy mieli przecież brudne okrycia.

-Jest tu telefon? - zapytał, oddając płaszcz i czapkę.

Mężczyzna skinął głową i wskazał mały kantorek przyklejony do ściany. Schielke podszedł jednak najpierw do barmanki.

-Poproszę o ogromną, gorącą i mocną kawę.

-A zdobyliśmy już Amerykę Południową?

Uśmiechnął się. Odważna była.

-Mamy coś, co niby nazywają kawą - wyjaśniała. — Ale to niedobre.

-A co jest dobre?

-Piwo, wódka, golonka.

-Wie pani. Ja praktycznie nie piję alkoholu.

-To proponuję herbatę. Ale też niech się pan nie spodziewa chińskiej.

-Wiem, wiem. Całe zapasy wypili Japończycy.

Podszedł do telefonu. Szybko rozwinął rzuconą mu przez robotnika kartkę. List był bardzo krótki.

Drogi Mycrofcie. Dziękuję za uprzejme zainteresowanie i troskę. Mam propozycję. Jeśli nie masz żadnych ważniejszych zajęć, to może wygospodarowałbyś dla mnie jeszcze trochę czasu? Jeśli tak, to proszę, wsiądź jutro o siedemnastej do dorożki stojącej na podjeździe ogrodu zoologicznego.

Pozdrawiam, Sherlock

Zagryzł wargi i przycisnął kartkę do czoła. Tak! Tak, tak, tak! Wzniósł oczy. Umarli mistrzowie, jednak mnie czegoś nauczyliście. Później jednak zalała go jeszcze większa fala miłości własnej. Jestem najlepszym oficerem śledczym w tym mieście! No dobrze. Potrzebował jeszcze zachwytu kobiety. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Byli wcześniej umówieni, więc Rita szybko podniosła słuchawkę.

-Tak, słucham.

-To ja, prześliczna.

Westchnęła, a właściwie nabrała powietrza. Tak jak i on musiała denerwować się przez cały ranek. Szyfr też mieli umówiony. Sukcesy i klęski Wehrmachtu. Jeśli mu się uda, wymieni nazwę kraju, w którym Niemcy wygrali, jeśli nie, tego gdzie ponieśli klęskę.

-Czy odnalazłeś tę zagubioną filiżankę, Dieter?

-Ależ oczywiście, Rito.

Chwila ciszy. Jej napięcie musiało dochodzić do szczytu.

-Sprawdziłeś, z jakiego kraju pochodzi?

-Z Francji, piękna. Z samego Paryża.

Celny strzał, powiedzieliby mistrzowie łowiectwa. Zdobycz ustrzelona w dobrym stylu. Tym razem w jej głosie czuł ulgę i zachwyt.

-Bardzo się cieszę, ważniaku. Ta filiżanka była mi bardzo potrzebna.

-To dla mnie obowiązek sprawiać ci radość.

Najwyraźniej nie mogła zebrać myśli. Ale ciepło w jej głosie powoli eskalowało.

-Zaprosisz mnie dzisiaj?

Uśmiechnął się w duchu. Oczywiście. Ale musiał to dobrze rozegrać, bo miał swój własny plan dotyczący dalszego rozwoju wypadków na froncie damsko-męskim. Główne założenia strategii określił już dawno, czas popracować nad taktyką.


Siedział w swoim biurze skupiony nad dokumentami dotyczącymi tej głupiej sprawy morderstw wśród ekipy ekspedytorów dzieł sztuki. Nie mógł znaleźć żadnego klucza. Skoro nie zginęło żadne z drogocennych dzieł, to jaki był motyw tych zbrodni? Co łączyło dwie ofiary i trzecią, niedoszłą? Przeglądał papier za papierem. Nic, nic, nic. Wspólne było tylko miejsce, w którym pracowali. Ale z powodu miejsca nie zabijało się ludzi. Może więc dowiedzieli się o jakimś szwindlu i chcieli donieść? O jakim szwindlu, do cholery, skoro w papierach panował wzorowy, niemiecki porządek, a gestapo sprawdziło sumiennie, czy rzeczywistość zgadza się z papierami. Wiedział, dlaczego pozbyli się tej sprawy. Była nierozwojowa i nierozwiązywalna. Sprawdzono dosłownie wszystko, wszelkie motywy, możliwości, zależności służbowe, zwolnionych pracowników, którzy mogliby czuć żal do ekskolegów, wspólne kochanki, których nie odkryto. Nic. Ofiary mordowano w mieście, więc nawet nie musiał to być żaden z pracowników, wystarczyłby ktokolwiek, jeśli tylko znał listę nazwisk. Ale ciągle pozostawało jedno jedyne, podstawowe, fundamentalne pytanie: DLACZEGO?

Trafiał go szlag. Nie miał najmniejszej ochoty zajmować się tą zagmatwaną tajemnicą niemającą dla niego osobiście żadnego znaczenia. Zresztą on nie był od tropienia pospolitych przestępców. Był oficerem kontrwywiadu. Powinien rozszyfrowywać obce siatki szpiegowskie, a nie jakichś tam zakapiorów. kto więc skierował do tej sprawy Abwehrę? Szefostwo naprawdę uznało, że to obcy wywiad każe śledzić miejsca składowania dzieł sztuki? Być może. Ale żaden wywiad nie postępowałby tak wyjątkowo głupio i mordował prostaczków. Więc może biedacy dowiedzieli się o obcych rękach w tej sprawie i chcieli donieść, że ktoś po wojnie chce odzyskać skarby? Nie, to kretynizm. Każdy obcy wywiad załatwiłby problem od razu i definitywnie, a nie bawił się w teatralne morderstwa. Zresztą po co? Schielke nie mógł wyobrazić sobie żadnego powodu tak głupiego załatwienia tej sprawy.

Nie chciał się w tym grzebać, interesował go Holmes. Ale musiał to robić. Zdecydowanie nie chciał, żeby szef wysłał go na front wschodni do jednostki pierwszoliniowej. Wolał, żeby front wschodni sam przyszedł do niego i to w chwili, kiedy już będzie na to przygotowany.

Odchylił się na oparciu krzesła. Holmes. Tę sprawę musiał załatwić w pierwszej kolejności i rozegrać ją perfekcyjnie jako absolutny priorytet.


Wieczór z Ritą był uroczy. Zasadniczo mógłby odnieść zwycięstwo w tej bitwie już dzisiaj, ale nie. Był zbyt doświadczonym graczem. Teraz to on zwodził, stosował uniki, był tajemniczy i otaczał się mgłą wojny. Teraz to on chciał być zdobywany, a przynajmniej doprowadzić do tego, żeby ona tak uważała. I odniósł pewne sukcesy. Chociaż jego prywatny garnizon rwał się do poddania prześlicznemu przeciwnikowi, to jednak na wyraźny rozkaz trwał mężnie w okopach, dowodząc, że nie będzie to łatwa walka. Ten system sprawiał, że ostateczne zwycięstwo smakowało o wiele bardziej.


Na podjeździe pod ogrodem zoologicznym czekała tylko jedna dorożka. Właściwie to trudno się dziwić. Kto chciałby oglądać zwierzęta w zimie? Schielke wsiadł, ale zanim zdążył usiąść, usłyszał od fiakra.

-Pan porucznik życzy sobie koc?

O Boże, co za prostacki akcent. „Żczy bie kooooc?” - Tak brzmiało to w jego wersji. Ależ prostak.

-Nie, dziękuję - rzucił krótko.

Woźnica ruszył bez wezwania i bez podania kierunku. Mijali supernowoczesne przejścia napowietrzne nad szeroką ulicą tuż przy Jahrhunderthalle. Hitler miał rozmach nie tylko w popełnianych przez siebie zbrodniach. Wjechali pomiędzy futurystyczne budynki osiedla mieszkaniowego. Ot, po prostu Breslau zaprosiło największych architektów świata i kazał każdemu pokazać, jak będzie wyglądał świat za pięćdziesiąt lat. Szokująca w swej prostocie i pięknie architektura. Ciekawe, czy rzeczywiście świat będzie wyglądał właśnie tak w przyszłości?

-Ja przepraszam - odezwał się fiakier z kozła. - Ale ten pan co mnie wynajął, kazał mi mówić z kokluszem.

-Z czym?

-No, z kokluszem. Ja się nawet dowiedziałem, co to jest. Ale na to nie cierpię. No, ale kazał mi coś robić ze słowami. Z gwarą.

Schielke roześmiał się na głos. Holmes był wrażliwy na nastroje.

-Z cockneyem - poprawił.

-Z czym?

-To taka angielska gwara.

Fiakier nawet się zaciekawił. Minęli właśnie ukryte pomiędzy oszronionymi drzewami obserwatorium astronomiczne.

-To Anglicy też mają gwary? Tak jak Niemcy z Bawarii na przykład?

-Tak. - Schielke poczuł się lekko dotknięty, bo sam pochodził z Bawarii. Czy ten pieprzony woźnica mógł usłyszeć to w jego głosie? Mówił tak, jakby chciał zakpić. - Nazywają to slangiem, zresztą cholernie trudnym. Występują tam słowa, których nie ma w angielskim. Zapożyczone z języka cygańskiego lub żydowskiego.

-Żydzi i Cyganie? Fuj, fuj! Jak oni mogą?

No rzeczywiście, to durnie. - Teraz Schielke zakpił. - Jakim więc cudem oni pędzą do Berlina, a nie my, geniusze, do Londynu?

Drażniła go ta rozmowa. Był całkowicie pochłonięty i skoncentrowany na sprawie Holmesa. Ciekawe, co się teraz stanie? Dorożka pewnie dowiezie go do kolejnego faceta, ten każe mu iść za sobą, do jeszcze następnego, a tamten może doprowadzi go do jaskini wywiadu. Ciekawe...

-Bo wie pan - odezwał się znowu natrętny woźnica. - ja trochę mówię po angielsku. W naszej szkole był Anglik, nauczyciel i trochę mnie nauczył. Szkołę kończyłem...

-Ja też - uciął Schielke próbę porównania podstawówki w Breslau z elitarną, angielską uczelnią. Po chwili uznał jednak, że postąpił zbyt obcesowo i powrócił do poprzedniego tematu. - Slang jest bardzo skomplikowany. Zamiast prawdziwych słów używa się często rymów do rzeczy, które tylko kojarzą się z tymi słowami.

-Jezus, ale skomplikowane. Jak w wywiadzie.

Schielke zastrzygł uszami. Wskazał palcem kobietę ciągnącą wózek, którą mijali.

-Skoro pan mówi po angielsku, to jakby pan określił tę panią?

Woźnica cmoknął głośno, odchrząknął i charknął na bok.

-She’s go’ lovely morę. - Nawet ułożył mu się zgrabny wierszyk.

Schielke parsknął śmiechem.

-Wie pan co pan powiedział? - Nie bardzo wiedział, jak to przetłumaczyć. - Ona jest idzie, bardziej kochana!

Z uciechy wyciągnął z paczki papierosa. I nagle zamarł z zapalniczką w ręce. Jezu Chryste!!! O mój Boże! On nie chciał powiedzieć „She is going morę lovely”! To był... to był cock- ney! W najczystszej postaci. Nieme „t” zastąpione przez zwarcie krtaniowe robiło z „got” - „go”, „morę” kojarzyło się z „less”, a do tego rym brzmiał „ass”. On powiedział: „She has got a lovely ass”. „Ona ma fajną dupę”.

Jak można być takim kretynem jak on? I jak można nie pamiętać opowiadania Conan Doyla, w którym Sherlock Holmes przebrał się za dorożkarza i kpił z wiezionego doktora Watsona z powodu jego niewiedzy i naiwności. Ależ dał się podejść.

Opanował nerwy i wyjął z kieszeni małe etui.

-Dziękuję za bilet wizytowy. Proszę, oto mój. - Podał tamtemu mały kartonik.

Holmes zatrzymał dorożkę pośród drzew i zeskoczył z kozła.

-Witam cię, mój drogi Mycrofcie.

Schielke też wysiadł. Patrzył na tamtego z fascynacją. Wysoki, dość chudy, o nieprawdopodobnie głębokich oczach, które przypominały dwa świdry przewiercające każdą przeszkodę. No i... odważny jak Sherlock. Tak jak tamten przybył na spotkanie osobiście.

Oficer kontrwywiadu nie widział, jak się zachować. Odruchowo wyciągnął rękę.

-Jestem porucznik Dieter Schielke. Abwehra.

Tamten uścisnął dłoń zdecydowanym ruchem.

-Major Maciej Dłużewski. Wojsko Polskie.

Dłuższą chwilę stali w milczeniu, taksując się spojrzeniami.

-To może ja zacznę - powiedział major. - Po pierwsze, jestem winien panu wdzięczność za udaremnienie akcji Krupmanna. - Wyrażał się staroświecką, staranną i piękną niemczyzną. - On co prawda byłby mocno zdziwiony jej wynikiem, ale to nieistotne w tej kwestii. Ważne są pańskie działania, inteligencja oraz wola.

-Domyśla się pan... wola czego?

Polak skinął głową.

-Domyślam się.

-Jest pan pewien?

Dłużewski uśmiechnął się ciepło.

-A może przejdziemy na „ty”, skoro mamy współpracować?

-Z przyjemnością. Dieter.

Maciek. Ale mów mi Holmes. A ciebie będę nazywał... - chwila wahania - Mycroft? A może Watson?

-No wiesz. - Niby to obruszył się Schielke. - Ale może być. Lepiej niż „pani Hudson”.

Obaj się roześmiali. Tylko oni dwaj wiedzieli, jakie podteksty kryły się w tych nazwiskach.

-Twój prawdziwy kryptonim brzmi DW7118G, a taki swojski to „Jura”. Dziwisz się?

-Trochę.

-To istotna pomoc w osiągnięciu naszych wspólnych planów.

Zaskoczył Schielkego.

-Naszych wspólnych?

-No przecież o tym myślałeś. A ja twój pomysł twórczo rozwinąłem. - Spojrzał lekko zdziwiony. - Ale nie czas teraz na rozmowę. Nie tu i nie teraz. Muszę jednak załatwić pewną ważną sprawę i to bardzo szybko.

-Jaką?

-Nie jest mi potrzebny oficer, którego zaraz wyślą na front wschodni, gdzie moi koledzy zabiją cię pierwszego dnia, bo ty nawet strzelać nie umiesz.

-Aż tyle o mnie wiesz?

-Zdziwisz się ile. I... zdziwisz się, ile wiem o twojej inteligencji, która będzie mi bardzo potrzebna. Ale komplementy nie na pierwszej randce, odłóżmy je na później. - Dłużewski podał mu plik kartek. - Tu masz parę pomysłów, jak namierzyć naszą radiostację.

-Cooo???

-Wymyśl co. Czy sądzisz, że mamy tylko jedną radiostację? Chcę, żebyś zdobył u siebie mocną pozycję. Musisz więc mieć wyniki. Wracaj teraz do pracy i od razu napisz raport, jak to rozszyfrowujesz Holmesa. Dzisiaj musi trafić na biurko twojego szefa. Wiem, że on też pracuje do późna.

-Tak. - Schielke przełknął ślinę. - Nie lubię strzelanin.

Wolał nie wspominać, że w żadnej nie brał dotąd udziału i nie wie, czy podczas strzelaniny boi się, czy nie.

-Ty okropny pacyfisto. - Holmes na chwilę zawiesił głos. - Jesteś dokładnie taki sam jak ja. - Znowu chwila ciszy. - Też nie lubię huku, więc strzelaniny nie będzie.

Schielke zaciągnął się głęboko. Dopiero teraz zrozumiał, jak dobry był strzał w jego wykonaniu. Żaden, nawet niebiański snajper, nie mógł trafić lepiej. Jakimś cudem od razu dogadywał się ze stojącym naprzeciw człowiekiem. Miał wrażenie, że statystyczna średnia inteligencji w Breslau wzrosła tutaj o kilkaset procent. Jakby naprawdę Mycroft spotkał Sherlocka.

-Następnego dnia napiszesz raport o postępach śledztwa.

Dłużewski podał mu następną kartkę. - I skierujesz ich uwagę na mieszkanie, w którym są radiostacja i książki szyfrów.

-Książki szyfrów? - Nie mógł uwierzyć Schielke.

-Tak. Przez kilka dni będziemy nadawać z innych stacji różne bzdury, a potem zmienimy kodowanie. Spokojnie w to uwierzą, jeśli im ładnie sprzedasz. Ale pamiętaj o jednym. Widząc tort w twoich raportach, mogą posłać kogoś innego do zjedzenia śmietanki. Więc w swoich obliczeniach ukryj błąd! Tak, żeby ich cios trafił w próżnię.

-Zrozumiałem. Radiostację i szyfry mam przejąć ja.

Holmes klepnął go lekko w ramię.

-Oj, będzie nam się dobrze pracowało. - Odrzucił niedopałek i wskoczył na kozła. Szarpnąwszy lejcami, dodał w czystym cockneyu. - A teraz homoseksualizuj się do żydowskich racji żywnościowych.

Oszołomiony Schielke tłumaczył sobie powoli... „Żydowskie racje żywnościowe”? Aha - maca. Rymuje się z „praca”. Więc on powiedział: „A teraz pedałuj do pracy”. Jasny szlag.


Wykresy, wykresy, wykresy. Namiary ze stacji nasłuchowych nakładał na materiały dostarczone przez Dłużewskiego. Bardzo powoli, ale układał mu się wyraźny system. Mniej więcej wiedział już, jak planowali harmonogram pracy tej radiosta cji, i wedle jakiego schematu zmieniali kryjówki. Rysował wykresy, zaznaczał punkty na mapie, kreślił łączące je krzywe. Nawet nie zerkał na dane pozostałych radiostacji, każda pracowała w innym systemie. Nie dziwił się, nawałnica była coraz bliżej, więc nafaszerowali ludźmi i sprzętem całe Breslau. Wszystko było ważne. Co, kto, kiedy, jak przewozi i gdzie zostawia. Setki par bystrych, wnikliwych spojrzeń taksowało wszystko, a wyniki obserwacji szybowały w eter.

Nie chciał wołać sekretarki ani maszynistki. W Anglii nauczył się błyskawicznie pisać na maszynie. Był szybszy od przeciętnej maszynistki, choć klawisz „S” zawsze mylił mu się z klawiszem „SS”. Skończył jak zwykle szybko, był bardzo precyzyjny w wyrażaniu myśli - koledzy, ci, którzy mu sprzyjali, śmiali się zawsze, mówiąc: „niemiecki umysł, angielskie wychowanie - sicher!”.

Wychodząc na korytarz, wiedział jednak, że szef będzie miał do niego inne podejście niż koledzy. Oczywiście się nie mylił. Z powodu późnej pory sekretarki już nie było. Musiał go zaanonsować ponury wartownik. Heigel siedział przy biurku zapatrzony w jakiś papier. Zanim zdążył go złożyć i schować do szuflady, Schielke z satysfakcją zauważył, że była to również wojskowa mapa.

-No co tam nowego? - Szef, jak zwykle kostyczny, teraz dodatkowo wyglądał na zmęczonego. - Rozwiązał pan tę sprawę z kradzieżami dzieł sztuki?

-Jeszcze nie...

-Dlaczego? - przerwał mu ostro Heigel. - Przecież to sprawa dla jakiegoś małego policjanta. A pan, oficer kontrwywiadu, nie może złapać sprawcy? Dlaczego nie rozwiązał pan jeszcze sprawy kradzieży, pytam?

-Ponieważ nikt niczego nie ukradł - powiedział wolno Schielke.

Zapadła cisza. Major przygryzł wargi. Zdał sobie sprawę z własnego przejęzyczenia - chodziło przecież o morderstwa, a nie o kradzieże. W gabinecie powiało polarnym chłodem, i choć wszystkie okna były szczelnie zamknięte i zaciemnione grubymi kotarami.

-Co mi pan przyniósł?

-Prawie namierzyłem sowiecką radiostację.

-Słucham? - Heigel gwałtownie podniósł głowę. - Co pan powiedział?

-Proszę, tu jest raport. - Położył na biurku przyniesione papiery. - Wroga radiostacja jest na widelcu. Proponuję...

-Zaraz... - Major przerzucił kilka kartek i skupił się na mapie z kolorowymi liniami. Studiował ją dokładnie. Po dłuższej chwili podniósł głowę. - Chce mi pan powiedzieć, poruczniku, że potrafi pan przewidzieć, skąd będą nadawać następnego dnia?

-Tak, z niewielkim błędem.

-Czy ja się przesłyszałem?

-Nie przesłyszał się pan, tu są wykresy.

Schielke zaczął powoli tłumaczyć.

-System jest bardzo prosty. Radiostacja często zmienia stanowiska transmisji, nadaje bardzo krótko, a dalszą część komunikatu przejmuje natychmiast druga. Wozy telemetryczne się gubią i gonią za następnym źródłem. A tymczasem... - Schielke dramatycznie zawiesił głos. - Tymczasem prawda jest laka, że nie ma drugiej radiostacji. - Kłamał jak z nut wedle instrukcji z papierów Holmesa.

Heigel potrząsał głową z niedowierzaniem.

-Poruczniku, co pan mówi? Przecież mamy z tej drugiej namiary!

-Oczywiście, ale trzeba uwzględnić fakt, że to nie jest prawdziwa radiostacja. Kiedy wozy telemetryczne zbliżają się do właściwej, ta natychmiast milknie.

-I nadawanie zaczyna druga.

Tak nam się wydaje. W rzeczywistości to jest prawdopodobnie jeden człowiek z atrapą w teczce, z jakimś amatorskim byle czym na baterie. A klucz ma na kablu w kieszeni. Spaceruje po parku i coś tam nadaje, odciągając nasze wozy namierzające. Kiedy odciągnie je odpowiednio daleko, sam milknie. Radiostacja „prawdziwa” kończy nadawanie swojego komunikatu i błyskawicznie, już bezpieczna, zmienia swoją lokalizację.

Heigel przygryzł wargi.

-I?

-Bawią się z nami w kotka i myszkę. Podsuwają nam myszkę, a my od razu hyc, hyc, hyc. Nasi ludzie mogą nawet mijać w parku faceta z teczką i nic nie robią, bo on nie może mieć przecież przy sobie sprzętu zdolnego nadawać do Moskwy.

Major tylko kręcił głową.

-Jak pan na to wpadł?

-Przypadek. Usłyszałem rozmowę dwóch polskich robotników przymusowych. Jeden z nich powiedział: „Pamiętasz tych ludzi w parku? Oni chyba coś powiedzieli po rosyjsku”. A reszta to dedukcja. I analiza naszych wpadek.

-I rozmawiali tak otwarcie, przy panu?

-Po pierwsze, prowadziłem śledztwo zlecone przez Krupmanna, chciałem się zorientować, czy Polacy pracują przy pakowaniu dzieł sztuki. Po drugie, oni nie wiedzieli, że znam polski. Po trzecie, Polacy nienawidzą Rosjan tylko trochę mniej niż nas.

-Pan naprawdę mówi po polsku?

-Bardzo słabo, ale dość dobrze rozumiem. Znam też rosyjski na poziomie szkoły podstawowej. Biegle mówię tylko po francusku i angielsku - zawahał się. - No... może dogadałbym się jeszcze z Włochem, ale z dużą pomocą języka migowego. No i oczywiście uczyłem się łaciny, ale z Rzymianami już nie porozmawiam.

Wściekły Heigel nagle zacisnął usta. On sam ukończył szkolę oficerską w Prusach Wschodnich. Jedynym językiem, który znał, był niemiecki. Schielke prowokował szefa coraz bardziej .

Studia w Anglii dały mi jeszcze znajomość hiszpańskiego, jako tako przynajmniej, bo jeździłem tam na wakacje, i portugalskiego - leczyłem płuca na Maderze, ale bardzo kaleczę ten język.

Heigel był wyraźnie zły. On leczył tarczycę w Zoppot. Słyszał tam tylko niemiecki. I o to chodziło Schielkemu.

-Na czym więc polega pański system? - spytał major sucho.

-To proste. Elementarne. - Z najwyższym trudem Schielke powstrzymał się, żeby nie dodać „doktorze Watson” i nie parsknąć śmiechem.

Po raz pierwszy poczuł się naprawdę jak Mycroft. Człowiek genialny, potrafiący manipulować ludźmi, panować nad sytuacją, przenikać wrogie zamiary. Ale tak jak powieściowy pierwowzór pozbawiony był energii i chęci do działania. Zbyt na co dzień przeintelektualizowany. Dopiero Sherlock dał mu energię i broń. Resztę załatwi sam. Nie zamierzał bowiem dalej współpracować z Heiglem. Postanowił go dobić i sprowokować do popełnienia błędu. Dzięki Sherlockowi, Mycroft miał już energię, wolę działania i... Miał też broń.

-Nie wiem, jak można tego nie rozumieć - przy tych słowach Schielkego major prawie eksplodował.

- Oni przecież nadawali z tych rejonów. - Pokazywał palcem na mapie. - Tu, tu i tu... - Wskazał kilkanaście namierzonych punktów. Żaden nie był namierzony dokładnie. - Postanowiłem nie analizować naszych wątpliwych osiągnięć, a jedynie skupić się na miejscach, skąd „odwołała” nas fałszywa radiostacja w walizce. - Trochę się różnią. O tutaj, tu i tu... Dwie z opuszczonych kryjówek udało nam się później odnaleźć. I proszę zwrócić uwagę, że obydwa miejsca zgadzają się z moimi obliczeniami, a nie z wynikami namiarów.

-Niesamowite - wysyczał Heigel.

-To naprawdę proste. - Podsunął kartki bliżej majora. - Wykresy mówią wszystko. Proszę porównać ten i ten. - Tak, tak, przy pomocy wykresów da się wszystko udowodnić. Nawet to, że kura różni się od delfina jedynie brakiem płetwy grzbietowej. Wszystkie obliczenia były wielką bzdurą, dane miał od Holmesa, ale on sam był przecież Mycroftem. Nikt nie zorientuje się, co tam naprawdę obliczył. Może odległość od sedesu do zlewu?

Heigel podniósł głowę.

-Wnioski? - spytał przez zęby.

-Potrzebne są dwa wozy pelengacyjne i pluton specjalny na jutro. Będziemy ich mieli.

-A skąd będą nadawać?

Ale idiota, pomyślał Schielke. Dał się nabrać. „W obliczeniach ukryj błąd” - powiedział Holmes. „Bo kto inny może zjeść śmietankę z twojego tortu”.

-Mniej więcej stąd. - Znowu stuknął palcem w mapę w dowolnie wybranym miejscu. - Ale sprawdzę to dokładnie jutro, mając pelengację. I w kilka minut mamy sowiecką radiostację.

-Dobrze. - Heigel podniósł się ciężko. - Dobra robota - powiedział tonem, który tak naprawdę znaczył: „I tak już się ciebie pozbyłem, przemądrzały pętaku!”. - Czekam jutro o ósmej. To wszystko.

-Tak jest!

Schielke strzelił obcasami i wyszedł na korytarz, nucąc pod nosem stare tango. Major wybiegł za nim.

-Pan coś śpiewa?

-Nucę sobie pod nosem. W końcu odniosłem sukces.

-A co pan śpiewa? - Heigel był bardzo dociekliwy.

-Och, to stary przebój.

-Jaki? - To już prawie było przesłuchanie.

Ale Schielke odwrócił się, odpowiadając z ciepłym uśmiechem.

-„Zegnaj, daleka Argentyno”.


List od Holmesa dała mu gospodyni o szóstej rano.

Ten chłopak, który to przyniósł - mówiła - kazał pana natychmiast obudzić. Powiedział, że ważne. Z biura samego gauleitera, pana Hankego.

Zaspany Schielke przecierał oczy.

-Bardzo ważne! - powtarzała gospodyni. - Od samego gauleitera!

-Dobrze, dziękuję. - Ziewnął szeroko. - Przygotuj mi mycie i śniadanie.

-Oczywiście.

-I kawę.

-Tak, proszę pana.

Siedząc jeszcze w łóżku, rozerwał kopertę i wyjął złożoną kartkę.

Mycroft, tu gauleiter Hanke! Stań w piżamie na baczność' i zrób Heil Hitler!

Schielke zaczął się na głos śmiać. Przestraszona gospodyni znowu weszła do sypialni.

-Co się stało, proszę pana?

-Nic, nic. Gauleiter zaprosił mnie na swoje urodziny.

-Och! Odczyszczę panu mundur.

Pobiegła szybko do garderoby.

Spocznij - czytał dalej. Nie zdążyłem wczoraj Ci powiedzieć, (ale zrobiłeś trochę zamieszania swoim genialnym pomysłem na kontakt ze mną. Krupmann jest co prawda durny, ale niestety nie można powiedzieć, że jest kompletnym idiotą. Na pewno analizuje przyczynę swojej porażki. Prawdopodobnie dojdzie do wniosku, że jedyną możliwością był czyjś przeciek albo wręcz celowe działanie i znajdzie się niebezpiecznie blisko Ciebie. Dlatego też postanowiłem Cię nie narażać. W Twoim ogłoszeniu określiłeś datę ukazania się książki. A to termin publikacji niemożliwy do realizacji przez nikogo na całym świecie, jeśliby wpadł na taki pomysł dopiero po tym, jak dowiedział się o szczegółach akcji Krupmanna. Nikt czegoś takiego nie zrobi.

Schielke poczuł strach. Holmes miał rację! Chryste Panie... Dobrze przynajmniej, że do redakcji poszedł w cywilnym ubraniu, choć i tak ten człowiek z ręką na temblaku pewnie zapamiętał jego twarz. Kartka papieru zaczęła drżeć mu w rękach. Czytał dalej:

Zająłem się tym i wczoraj dwudziestu radzieckich pisarzy osadzonych w Moskwie na Łubiance dostało propozycję nie do odrzucenia. A oni są wdrożeni do słuchania rozkazów, więc jeden z nich błyskawicznie wymyślił powieść, napisał konspekt i podzielił na części, a pozostali napisali te części na bieżąco redagowane i łączone przez odpowiednich fachowców. Tłumaczenie odbyło się w ten sam sposób, redakcja i korekta również. A ponieważ Rosjanie zajęli także wiele niemieckich drukarni, także tuż za linią frontu, więc prawdopodobnie druk już idzie pełną parą, na niemieckim papierze i z niemieckimi pieczątkami. Nie wiem, jak NKWD przerzuci nakład przez linię frontu, ale chłopcy są dość pomysłowi. Myślę, że jutro rano, zgodnie z treścią Twojego ogłoszenia, dotrze do każdej księgarni w Breslau.

Aha, i jeszcze jedno. Przemiły pan z ręką na temblaku, który przyjmował od Ciebie anons, jest już w drodze na front. Nie martw się, nic mu nie będzie, frontowa drukarnia żołnierskiej gazetki jest z dala od pierwszej linii, a on sam błogosławi chyba fakt, że po wszystkim pójdzie do niewoli brytyjskiej, a nie sowieckiej. jedzie bowiem na front włoski. Niech sobie zażyje trochę nawet i zimowego, ale jednak słońca. Ręka mu się szybciej zagoi.

Pozdrawiam,

Holmes


Schielke spalił kartkę w popielniczce i dokładnie rozdusił popiół. Sherlock był naprawdę wielki. On sam jednak znowu poczuł się jak Mycroft. Zrozumiał, że jest od myślenia, planowania, a energię i broń da mu Holmes. Radosne rozmyślania przerwała gospodyni.

- Śniadanie gotowe, proszę pana! - Zerknęła na niego i nie mogła powstrzymać się od uwagi. - Ale pan radosny dzisiaj, dawno pana takim nie widziałam. No, ale rozumiem. Nie każdy dostaje zaproszenie od samego gauleitera.


Zebranie u Heigla miało charakter roboczy, ale przypominało odprawę naczelnego wodza przed walną bitwą. Sam major, chyba tylko po to, żeby podkreślić wagę sytuacji, miał nawet przypasany pistolet, ale nikt nie śmiał tego złośliwie komentować. Oficerowie słuchali go w skupieniu, pochyleni nad ogromną mapą Breslau upstrzoną kolorowymi liniami.

-Otóż, moi panowie. - Szef nawet nieźle posługiwał się liniałami. - Odkryliśmy, w jaki sposób Sowieci przemieszczają swoją radiostację. Rozgryźliśmy ich system!

Subtelne określenie: „odkryliśmy”. „MY” odkryliśmy. Mogło to oznaczać „my - Abwehra”, ale mogło też, i to raczej sugerowało: „my, Heigel i ktoś jeszcze”. Naprawdę subtelna różnica. Schielke jednak śmiał się w duchu. Dla niego „my” oznaczało: ja i Holmes!

-Moi panowie, chcę dzisiaj widzieć wszystkie ręce na pokładzie! Pełna mobilizacja. Wozy pelengacyjne wykonają dokładny namiar w ściśle wyselekcjonowanym rejonie. Ale nie będziemy się ujawniać. Jeśli dzisiejsze wyniki potwierdzą wcześniejsze obliczenia, jutro wykonujemy już idealny namiar i natychmiast ich zdejmujemy.

Oficerowie z powagą kiwali głowami. Największy lizus, kapitan Albrecht Lempp, pieszczoch i przydupas szefa, z całym namaszczeniem podawał bogowi wojny cyrkle i krokomierze.

-Wszyscy na posterunku. Tym razem nie możemy zawieść.

Po kilkunastu minutach wykładu, z którego Schielke niczego nie zrozumiał, choć były to jego własne obliczenia, kapitan lizus Lempp zaczął rozdzielać zadania poszczególnym oficerom. Patrzyli z pewnym zdziwieniem, ponieważ to nie było zadanie, do którego trzeba przydzielić aż tylu ludzi. Ale powód zaraz stal się jasny.

-Oficer, który jutro okaże się najlepszy, pojutrze będzie dowodził akcją przejęcia wrogiej radiostacji - usłyszeli.

Dla wszystkich stało się jasne, kto będzie najlepszy. Oficer służący w randze kapitana lizusa, jak go za plecami nazywali, już się wyprężył, jakby ustawiając pierś do dekoracji. Heigel podzielił ich na dwuosobowe grupy. Schielke razem z Lemppem. No oczywiście, ktoś przecież musiał dokonać obliczeń, a przydupas musiał się nauczyć, jak się je robi. Ale i bardzo dobrze, bo w obliczeniach tkwił błąd. Do wykrycia tylko przez ich autora.


Akcja przeprowadzona po południu była przykładem idealnej organizacji, sprawności technicznej i przygotowania wszystkich biorących w niej udział. Można by jej opis prezentować w Sevres jako wzorzec dla wszystkich innych, gdyby nie jeden drażliwy punkt. Wadliwym elementem całego przedsięwzięcia był Schielke. Ignorował Lemppa patrzącego mu przez ramię, a nawet go informował:

-Namierzamy punkt zero jeszcze przed rozpoczęciem transmisji.

-Z jaką dokładnością?

-Niewielką. Przecież oni nie mogą korzystać ze wszystkich mieszkań w Breslau. Ale to nie szkodzi. Będziemy wystarczająco blisko, żeby ich szybko namierzyć. Kiedy przerwą, wycofujemy się, a po kwadransie wracamy na poprzednie pozycje. Kiedy wznowią nadawanie, będziemy mieli namiar na punkt. Tu są wzory. - Postukał palcem w plik kartek na podręcznym stoliku wozu.

Przerwał im brzęczyk i zgłoszenie technika.

-Mamy sygnał.

-Świetnie. - Schielke nałożył słuchawki. - Oba wozy naprzód - powiedział do mikrofonu.

-Jestem.

-Jestem - zgłaszali się kolejno kierowcy.

Wszystko jak w podręczniku. Ich dzisiejsza akcja mogłaby być lekcją poglądową dla uczniów szkoły kontrwywiadu.

-Mam.

-Mam - meldowali technicy z obu wozów.

-Dobrze, rozszerzymy podstawę trójkąta - powiedział Schielke. - Wóz numer dwa, skręć w prawo.

-Zrozumiałem. Wykonuję.


Przepiękne, zimowe słońce wznosiło się coraz wyżej. Mroźne powietrze nie stanowiło przeszkody dla sygnałów radiowych, a brak chmur wręcz sprzyjał akcji. Technicy na bieżąco podawali namiary.

-Mamy go! - Koordynator nachylił się do oficerów, pokazując swój planszet. - Gdzieś tutaj. - Nakreślił ołówkiem kółko na mapie. Dość małe.

-No to się sprawdziło - mruknął Lempp.

-Koniec sygnału.

-Koniec sygnału - raportowali technicy z obu wozów.

-Według instrukcji użycia - powiedział Schielke. - Wszystko „by the book” - popisał się swoją angielszczyzną. - Oba wozy zawracają - rzucił do mikrofonu. - Ukryjcie się i wracajcie na obecne pozycje za piętnaście minut. Mogą nas obserwować.

-Zrozumiałem.

-Mam nowy sygnał! - wrzasnął technik z drugiego wozu.

-Proszę go zignorować. Zawracamy i pojawiamy się na obecnych pozycjach za kwadrans.

-Tak jest.

Lempp kiwał głową z pewnym podziwem. Zapalił papierosa. W ciasnym i szczelnym wnętrzu wozu operacyjnego przypominało to atak gazowy.

-No, jeśli masz rację, to możemy ich dopaść nawet dzisiaj.

-Bez obstawienia terenu? Spalimy się na darmo.

-Jak uważasz. Ale ja bym ruszył od razu.

Dlatego to nie ja, a ty pojedziesz na front, pomyślał Schielke. Powodzenia w walce wręcz z Iwanem.

-A jeśli są sprytniejsi? A jeśli mają radiostację na kablu, a sami nadają z pomieszczenia odległego o kilkaset metrów? To co zdobędziesz natychmiastową akcją bez obstawy? Klasyczną rosyjską radiostację i kabel. Można sprzedać na złom - kpił okrutnie. - Zawsze jakiś zysk.

Lempp zrobił wyrozumiałą minę w rodzaju: „Szczekaj, szczekaj piesku, zobaczymy, jak będziesz śpiewał jutro”. Schielke na szczęście nie zamierzał śpiewać. Kiedy zatrzymali się nieopodal, pod osłoną budynków wyszedł na mroźne powietrze, narzucając płaszcz na ramiona. Również zapalił papierosa. Co jakiś czas zerkał na zegarek. Ogarnęło go dziwne uczucie. Breslau ciągle jeszcze przypominało wielkie, spokojne, europejskie miasto. Wspaniałą aglomerację, prawie jak Metropołis z filmu Fritza Langa. Każdy jednak mieszkaniec, którego inteligencja choć trochę przewyższała szczurzą, wiedział dokładnie, że mydlana bańka spokoju pęknie lada chwila. A te marionetki na stanowiskach zdawały się ignorować nadchodzącą klęskę. Dalej walczyły o stołki, wpływy, stanowiska... Pamiętał, jak gospodyni w jego rodzinnym domu przynosiła do kuchni warzywa. Często obserwował, jak wkładała natki kopru czy szczypiorku do naczynia z wodą. „Niech się napiją - mawiała - będą lepsze”. Ludzie wokół zdawali się przypominać takie ucięte rośliny włożone do wody. Sądzą dalej, że są żywymi roślinami. I nie przyjdzie im do głowy, że nić życia została już przecięta.

Wyrzucił papierosa i wrócił do wozu. Nałożył słuchawki.

-Zgłaszać się - powiedział do mikrofonu z wielką drewnianą rączką.

-Wóz numer jeden w gotowości.

-Wóz numer dwa w gotowości - usłyszał w odpowiedzi.

-Dobrze. Wracamy na poprzednie pozycje.

Lempp domknął drzwi furgonetki. Ruszyli dość ostro, ale po chwili kierowca zwolnił. Miał nie powodować zamieszania i nie zwracać na siebie uwagi. Po dotarciu na miejsce Schielke zamarł ze wzrokiem utkwionym w cyferblat zegarka. Powoli, powoli...

-Mam sygnał - zameldował technik.

-Ja też namierzam - zameldował drugi wóz.

Z głośnika dobiegały energicznie wystukiwane sygnały Morse’a przerywane krótkimi meldunkami z wozów pelengacyjnych.

-Mam! - wrzasnął nagle technik. - Jest namierzony na punkt.

Schielke wstał gwałtownie, strząsając linijki na podłogę, kiedy podnosił mapę.

-O tutaj. - Narysowane kółko było kilkukrotnie mniejsze niż poprzednie. Przypominało kropkę.

-Sygnał się urwał - zameldowano z drugiego wozu.

-Bardzo dobrze - powiedział Schielke. - Dziękuję wszystkim za wzorową pracę. Jutro będziemy go mieli.

-Moglibyśmy go mieć już dzisiaj - mruknął Lempp.

-Co mieć? Pudło radiostacji i długi kabel?

-Coś ty się tak przypiął do tego kabla? Nigdy tak nie robili.

Schielke wstał, powoli zdejmując słuchawki.

-Ja bym tak zrobił - powiedział cicho. - A tym razem przeciwnik jest mnie godny.

Lempp zaklął pod nosem.

-A nie sądzisz, że to mania wielkości?

-Założę się, że ty jutro poprowadzisz akcję. Obliczenia masz, jak to się robi, widziałeś. A jutro zobaczymy, kogo złapiesz.


Schielke nie spotykał się ostatnio z Ritą. Niezbyt panował nad nerwami - co innego planowanie intryg i zakulisowych akcji, a co innego udział w ich realizacji. Wysyłał tylko dziewczynie uspokajające sygnały. Tu miły liścik, tam kwiatki przez posłańca. Breslau ciągle zaspokajało potrzeby cywilizowanego Europejczyka. Schielke czuł, że już niedługo wszystko się zmieni. Nie mógł pracować. Wieczorem poszedł na długi spacer na wały przeciwpowodziowe nad Odrą. Gigantyczne konstrukcje ziemne, wzniesione przez francuskich jeńców wojennych dziesiątki lat temu, wciąż robiły wrażenie, a porastające je stare drzewa, nawet teraz, w zimie, przynosiły uspokojenie. Przystanął na kamiennej konstrukcji z wąskim przesmykiem pod mostem kolejowym. Tu był osłonięty od wiatru, więc zapalił papierosa. Wszystko rozstrzygnie się jutro, pomyślał.


Tak jak Schielke słusznie przewidział, na odprawie okazało się, że najlepszym oficerem, który poprzedniego dnia sprawdził się w akcji, był Lempp. On też dostał wozy pelengacyjne i pluton specjalny na dzisiejszą akcję. Holmes miał rację. Ktoś inny zje śmietankę z cudzego tortu i słusznie zadbał o to, żeby ta śmietanka była bardzo zjełczała.

Zapakowanie całego sprzętu na samochody nie trwało zbyt długo, on jednak dla pewności odczekał kwadrans w gabinecie. Potem wśliznął się do sali odpraw. Tak jak przypuszczał, mapy wraz z oliczeniami na brudno leżały jeszcze na stołach. Szybko czerwonym ołówkiem poprawił wszystkie błędy, na które sam wypuścił Lemppa. I nakreślił nowe kółko główne, trochę w innym miejscu. A konkretnie w miejscu, którego adres zdradził mu Holmes.

Pobiegł na wartownię.

-Heini! Pozwól - zawołał.

Chłopak dosłownie wystrzelił za nim na korytarz.

-Chcesz jechać ze mną na akcję?

-Tak jest, panie poruczniku!

-Ale to akcja ściśle tajna, potwornie niebezpieczna. Potrzebuję kogoś zaufanego.

Chłopaka o mało nie rozerwało z emocji. Aż poczerwieniał na twarzy. Całym sobą też usiłował pokazać, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który podoła wszystkiemu.

-Nie zawiodę pana, panie poruczniku.

Lepszy dzień nie mógł mu się zdarzyć. Marzył o czymś takim przez całe swoje krótkie życie. Schielke postanowił zagrać jeszcze mocniej. Zrobił poważną minę.

-Umiesz obsługiwać schmeissera?

Chłopak o mało nie eksplodował ze szczęścia.

-Oczywiście, panie poruczniku! Pokazywali nam w Hitlerjugend... - urwał nagle. - Jestem doskonałym strzelcem - dokończył zdecydowanie.

-Dobrze. To ja pobiorę dla nas broń, a ty załatw jakiś samochód od mechaników. Byle jaki.

-Tak jest! - Chłopak ruszył natychmiast, po kilku krokach nagle zaryło go w miejscu, zawrócił i przybiegł z rozpalonymi oczami oraz błagalnym wyrazem twarzy.

-No, co tam jeszcze?

-Panie poruczniku - wydyszał Heini. - Proszę schmeissera i panterkę. I panterkę! Proszę.

-O, to bardzo dobry pomysł - mruknął oficer. - Widzę, że już się sprawdzasz. - Pokiwał głową z udawanym uznaniem. - Wezmę i panterkę.

Chłopak trzasnął obcasami i pobiegł do swoich zadań. Nie omieszkał jednak otworzyć drzwi wartowni i ryknąć do swoich kolegów gońców:

-Jadę na tajną akcję! Mogę już nie wrócić! Będę miał schmeissera i panterkę!

Dawka najważniejszych informacji została przekazana. A niech zazdroszczą sukinsyny, i już.

Schielke, śmiejąc się prawie na głos, poszedł w swoją stronę. Otworzenie drzwi magazynu nie poderwało sierżanta zaopatrzenia na równe nogi. Podniósł się bardzo ospale.

-Słucham, panie poruczniku?

-Mamy jeszcze jakichś wolnych ludzi? - rzucił Schielke.

-Tu w magazynie? Nikogo.

-Tutaj! Na górze wszystkich wymiotło, pojechali na akcję z Lemppem.

-Oj, to bandaże będą potrzebne? I plastry?

Schielke docenił dowcip. Panując nad mięśniami twarzy, poklepał tamtego po ramieniu.

-Naprawdę nie ma nikogo?

-Jest kucharz. - Sierżant wskazał na starszego mężczyznę grzebiącego w jakichś workach. Tamten jednak usłyszał i podskoczył błyskawicznie.

-Ale panie poruczniku! - krzyknął. - Ja ostatnio strzelałem pod Verdun!

-I bardzo dobrze. - Schielke powoli wchodził w atmosferę absurdu panującą w magazynie. - W aktach napisze się: „Wytrawny strzelec, z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem”.

Sierżant za biurkiem też z trudem hamował śmiech.

-Ale... ale...

-Ale teraz szybciutko pobierzecie cztery automaty i panterkę - zawahał się i postanowił dogodzić chłopcu z jego własnej wsi. - Weźmiecie też hełm i gogle! Oraz granaty. Za minutę meldujecie się na dziedzińcu!

-Jestem przecież kucharzem, panie poruczniku.

-Najpierw jesteście strzelcem, a dopiero potem kucharzem. Wykonać!

Sierżant z zaopatrzenia ukrył twarz dłoniach, żeby nie ryknąć śmiechem. Zamiast zasalutować, kiwnął głową, że wykona nawet tak kuriozalne zlecenie. Schielke nie patrzył, biegł już do centrali telefonicznej. Tam też otworzył z trzaskiem drzwi.

-Na gwałt potrzebuję ludzi!

Przełożona telefonistek podniosła się godnie.

-Na gwałt żadnej dziewczyny nie oddam - powiedziała stanowczo.

-Proszę się nie wygłupiać. - Dalej realizował swój ryzykowny plan. - Potrzebuję jednej dziewczyny w mundurze.

-No, jeszcze tego by brakowało, żeby pan chciał bez munduru, od razu na golasa. - Kobieta rozejrzała się po swoich pracownicach. Jej najwyraźniej też udzielało się straceńcze poczucie humoru towarzyszące końcowi przegranej wojny. Wybrała najmłodszą, najbardziej zahukaną i najłatwiejszą do zastąpienia.

-Margit, pójdziesz z panem porucznikiem.

Dziewczyna, może szesnasto-, może siedemnastoletnia,

spojrzała spłoszona na mężczyznę w mundurze. Wstała przerażona, nie wiedząc, gdzie podziać oczy.

-Ale... Ale ja jestem telefonistką. Powinnam telefonować - palnęła, wywołując śmiechy kobiet.

-A ja jestem architektem - odciął się Schielke. - Powinienem budować.

Kobiety chichotały w najlepsze, przełożona popchnęła najmłodszą w kierunku drzwi.

-Nie zapomnij płaszcza - upomniała jeszcze.

-Za mną, za mną - poganiał Schielke. Prawie biegli przez korytarz. Dziewczyna o mało nie przewróciła się z powodu zbyt wysokich jak na okoliczności obcasów. Łaskawie odczekał dłuższą chwilę, żeby mogła zabrać swój płaszcz z szatni. Wyglądała w nim jak pensjonarka, niewinne dziewczę z kokardami we włosach i lekkim, bardziej jesiennym niż zimowym, płaszczyku.

Heini jednak był niezawodny. Załatwił u mechaników kubelwagena i na środku dziedzińca poprawiał panterkę. Hełm oraz gogle założył wcześniej i stał teraz rozkraczony z automatem zawieszonym na ramieniu. Jako jedyny wyglądał na ostatniego zbawcę świętej Rzeszy. Kucharz w kubraczku bez rękawów przypominał ogrodowego krasnala z wielkim brzuchem. Schielke zabrał mu dwa automaty. Jeden dla siebie, a jeden wręczył przerażonej telefonistce.

-Proszę pana - jęknęła nieregulaminowo. - Ale ja nie umiem strzelać.

-Ja też nie - uciął. - Do wozu!

Jedynie Heini wykonał rozkaz błyskawicznie. To był najważniejszy dzień w jego życiu. Pozostali gramolili się beznadziejnie powoli. Kucharz nie wiedział, co zrobić z granatami.

-Panie poruczniku - spytał. - A to?

-Nieś ze sobą - usłyszał w odpowiedzi.

-A jak mnie trafią w taki granat?

-To wybuchniesz.

Schielke wyjął z raportówki mapę i pokazał chłopakowi za kierownicą.

-Jedź mniej więcej w to miejsce. Prawie sam koniec Ohlauer Stadtgraben.

-Tak jest, panie poruczniku.


Heini nie był może dobrym kierowcą, ale w hełmie, goglach i panterce robił odpowiednie wrażenie. Ludzie na skrzyżowaniach uskakiwali na boki. Kierowcy nielicznych samochodów, którzy mieli nieszczęście wejść mu w drogę, też zdecydowanie woleli szybki odwrót i ustąpienie pola. Na szczęście szerokie, zaplanowane z rozmachem ulice pozwalały na każdy manewr. Schielke po raz kolejny stwierdził, że to prawdziwe europejskie miasto nigdy nie zostanie zatkane. Po prostu na całym świecie nie było tylu samochodów, żeby spowodować tu korki. Niemiecki dar przewidywania.

Zatrzymali się na Ohlauer Stadtgraben, niedaleko Urzędu Czekowego. W oddali wznosił się gmach Poczty Głównej, ale nie patrzyli w tamtą stronę. Interesowały ich przepiękne kamienice nad fosą.

-No, Heini, a ty gdzie umieściłbyś radiostację?

Chłopak oniemiał i o mało nie pękł od rozsadzającej go dumy. Namyślał się długo.

-Chyba nadawałbym stamtąd. - Wskazał ręką kierunek. O dziwo, okno położone było dość blisko tego, które wskazał w papierach Holmes.

-Brawo, chłopcze. Podoba mi się twój tok myślenia.

Heini był bliski omdlenia. Hełm, gogle, panterka i schmeisser zwisający z ramienia, a do tego jeszcze pochwała dowódcy. Szczyt chłopięcych marzeń został właśnie osiągnięty.

-A pani? - Schielke zagadnął telefonistkę.

-Nie wiem, proszę pana. Ja się okropnie boję.

-Czego?

-Ze stanie się coś strasznego.

Wyglądała jak istota z innego świata. W rozpiętym płaszczu, na obcasach, z automatem w rękach, który trzymała, jakby to był jadowity wąż - z dala od ciała.

-A pan? - spytał kucharza.

Kuchnię usadowiłbym tam. - Pokazał na okno piwnicy. - A radiostację na dachu. Niech ich pierwszych zabiją.

-No cóż, w takim razie kierujmy się raczej intuicją Heinie-go. Prowadź, młody.

Chłopak runął do przodu jak dywizja pancerna Guderiana.

Czegoś takiego nie przeżył nigdy w życiu. O mało nie rozwalił bramy. Biegł po schodach tak szybko, że nie mogli za nim nadążyć. Szczególnie zadyszana telefonistka w butach na obcasach. Zatrzymał się dopiero na przedostatnim piętrze.

Schiełke naprowadzał go delikatnie, bo sam przecież dokładnie znał adres.

-Które mieszkanie byś wybrał? - Chłopak idealnie ułatwiał mu robotę. I to przy świadkach. - Z tamtego jest najwięcej dróg ucieczki. Albo tędy, gdzie stoimy, albo na boczną klatkę schodową. Z tego z kolei można się wydostać na dach.

-Dach stromy. - Chłopak podniecony nie panował nad sobą. - Łatwo spaść. Tamto, panie poruczniku. Tamto!

Kucharz i telefonistka patrzyli zdumieni, ale o to mniej więcej chodziło. Miał już świadków, że to nawet nie on odnalazł właściwy adres, ale Heini.

-Ufam ci, żołnierzu - powiedział cicho. - Atakujemy.

Heini przeładował schmeissera, a ponieważ zrobił to już wcześniej, więc teraz po prostu wyrzucił nietknięty nabój z komory.

-Strzelamy serią po drzwiach?

-Chcę mieć ich żywcem. Za wszelką cenę.

-Tak jest!

Nie czekając na rozkaz, chłopak rzucił się na drzwi całym ciężarem ciała. Odbił się, runął na Schielkego, uderzając go boleśnie w twarz hełmem. Runął jeszcze raz, znowu się odbił, upadł na podłogę pod przeciwległą ścianą. Schiełke kopnął, też odskoczył, i zatrzymał się na przerażonej telefonistce. Heini, leżąc, zarepetował po raz kolejny, wyrzucając z komory automatu jeszcze jeden nabój. Chwile dzieliły ich od masakry. Na szczęście kucharz zapukał we framugę, położył rękę na klamce, i otworzył drzwi.

-Cholera, nie były zamknięte na klucz.

Wpadli do środka jak czysta, żywa furia. Choć bez telefonistki, która skuliła się pod ścianą.

-Stać! Ręce do góry! - wrzeszczeli.

W małym, dwupokojowym mieszkaniu nie było nikogo. Ale... Na samym środku na stole stała włączona sowiecka radiostacja. Nawet kucharzowi odebrało głos.

-O mój Boże! O mój Boże!

-Panie poruczniku - wrzasnął Heini. - Przed chwilą tu byli.

Wyjął z popielniczki tlący się, sowiecki papieros z długą papierową tutką. Holmes chyba przesadzał w szczegółach, pomyślał Schielke. W każdym razie sceneria była dopracowana idealnie.

-Panie poruczniku! - Kucharz podniósł pistolet leżący na krześle. - To jest tetetka Iwana! Prawdziwa. Ja cię... Że nas z tego nie ubili. W czepku my rodzeni.

-Książki szyfrów! - darł się Heini. - Panie poruczniku, to są ich szyfry!

-Ale pan trafił. Ale pan trafił, panie poruczniku. - Kucharz tylko potrząsał głową. - Ale strzał. Kurna... generałem pana zrobią.

-Ale musieli uciekać, jakeśmy drzwi rozwalali.

Schielke zebrał siły.

-Przeszukać mieszkanie - rzucił ostro.

Sam ruszył do telefonistki, która została na korytarzu. Dziewczyna stała przerażona na jego środku, trzymając w rękach automat, ale w taki sposób, jakby go chciała tylko pokazać nielicznym wyglądającym zza drzwi ludziom.

-Proszę państwa - mówiła w miarę spokojnie. - Ja nie wiem, jak to się obsługuje, ale wiem z całą pewnością, że to może wystrzelić. Dlatego lepiej będzie dla państwa, jak się schowacie za drzwiami. Błagam państwa, schowajcie się, bo ja sama jestem w strachu.

-Nienaładowany - usiłował ją uspokoić Schielke. - Najpierw trzeba to odciągnąć i tu zahaczyć, a potem wetknąć magazynek i spuścić to tutaj, - Przekazywał jej swoją teoretyczną wiedzę.

-Ja tam nie wiem, to nie centrala telefoniczna.

-Nie wystrzeli bez magazynka. Naprawdę - przekonywał dziewczynę.

-Nie wierzę. Pan mnie na wojnę wziął. - Spojrzała z wyrzutem. Zwróciła się znowu do ludzi. - Pan porucznik twierdzi inaczej, ale po mojemu mam w rękach ciężki karabin maszynowy i on zaraz wystrzeli. Proszę się schować, żeby nieszczęścia nie było.

Coraz więcej twarzy pojawiało się w drzwiach. Na szczęście ze zdobytego mieszkania wyszedł Heini i stanął na rozkraczonych nogach.

-Spierdalać! - wrzasnął.

W przeciągu sekundy korytarz był pusty.

-Ależ chłopcze, skąd ty znasz takie słowa?

-Oj, panie poruczniku. Bywało się na zabawach we wsi, to i znam. Grunt, że zadziałało.

Właściwie miał rację. Angielskie wychowanie nie pozwalało jednak na takie wybryki. Schielke był pewien, że Holmes nigdy nie przeklinał.

-Znaleźliście coś jeszcze?

-Tak, panie poruczniku. Kuchmistrz znalazł jeszcze ruski rewolwer, notes radiotelegrafisty, jakieś papiery, ale po ichniemu pisane, takimi dziwnymi literami. A ja znalazłem to - pokazał kopertę ze zdjęciami - i to - wyjął z kieszeni pomiętą mapę z zaznaczonymi na czerwono miejscami.

-Heini, jesteś genialny. - Schielke położył mu rękę na ramieniu. - Zostaniesz starszym szeregowym.

-Tak jest, panie poruczniku. Dziękuję, panie poruczniku.


Kiedy wrócili, Schielke kazał radiostację i wszystkie inne łupy ustawić w swoim gabinecie. Telefonistka chciała się natychmiast dobrowolnie rozbroić, ale on kazał utrzymać oddział

w całości, zyskując ogromną wdzięczność Heiniego. Porozsiadali się więc na wolnych krzesłach, zmęczeni i wszyscy oprócz chłopca znudzeni. A Schielke rozparty w fotelu czekał na telefon. Nie bębnił nerwowo palcami, nie zwilżał warg, nie zakładał nogi na nogę, po prostu trwał jak posąg. A dokładniej jak Mycroft przed akcją.

Gdy zadzwonił telefon, odczekał dwa sygnały i spokojnie podniósł słuchawkę.

-Tak?

Lód w głosie sekretarki miał taką moc, że zamrożone zimą Breslau wydawało się przy nim najgorętszym miejscem Sahary.

-Oczywiście. Już idę.

Odłożył słuchawkę i podszedł do Heiniego.

-Idź do pułkownika Tietza, powiedz, że mamy radiostację, szyfry i zaproś go do naszego pokoju.

-Mój Boże! Ja do samego pułkownika?

-Z tym wyglądem zrobisz odpowiednie wrażenie. Po drodze na pewno cię zapyta o akcję, więc powiedz szczerze, jak było. Dobrze?

-Tak jest! - Przejęty chłopak strzelił obcasami.

Schielke, ciągle zupełnie spokojny, poszedł do pokoju Heigla. Już w sekretariacie potraktowano go jak skazańca. Wyraźny chłód i dystans były podkreślane z ostentacją. Nie zwracał na to uwagi.

Wszedł od razu na egzekucję.

-Panie majorze...

Heigel przerwał mu rykiem.

-No i co?!

-Przepraszam, nie rozumiem.

-No i co pan narobił? Przecież to kompromitacja. Pan jest doprawdy śmieszny z tymi swoimi wykresikami. W życiu nie widziałem większej bzdury!

Obecni w pokoju oficerowie dyskretnie odsuwali się od Schielkego. Niech odłamki bomby, która wybuchnie na środku pokoju, ominą ich z dala.

-Pan jest niekompetentny! Pan jest po prostu niekompetentny!

-Dalej nie rozumiem.

-Czego pan nie rozumie? Dwa wozy pelengacyjne, piesze namierzanie, pluton specjalny i wie pan co?

-Tak?

-Wie pan, co znaleźliśmy?

-Nie. - Schielke teraz po prostu kpił.

Koledzy patrzyli z pewnym już zdziwieniem. Czyżby skazaniec nie wiedział, że czeka go kara śmierci? A przecież ewidentnie nie wyglądał na idiotę. Ewidentnie. Co się za tym kryło? Co bardziej inteligentni koledzy przestali się nagle dyskretnie odsuwać na bok.

-Poruczniku... - Heigel wyglądał, jakby się nagle uspokoił. - Nie zwykłem rozmawiać na tak niskim poziomie.

-Jeśli pan major mówi o obliczeniach, to znalazłem w nich błędy. Poprawiłem je, co można sprawdzić w sali odpraw.

-Znowu wykresiki?! Kolorowe kreseczki? Jest pan idiotą.

Obecni w pokoju skamienieli. Lempp patrzył z dziwną mieszaniną pogardy i wyższości jednocześnie. A Heigel ryknął jeszcze głośniej:

-Nie ma tej pańskiej radiostacji!!!

Schielke wzruszył ramionami.

-Wprost przeciwnie. Jest.

-Gdzie?! W sowieckiej kryjówce gdzieś...

-Jest w moim gabinecie, panie majorze. Razem z książkami szyfrów Iwana.

Zdawałoby się, że cisza to po prostu cisza, ale ta, która zapadła w tym pokoju, miała jakieś dziwne odcienie. Zaskoczenie i narastająca ciekawość ze strony kolegów milczały w inny sposób niż pogarda Lemppa czy furia Heigla. Stali tak dłuższą chwilę.

-Co pan powiedział? - prawie szepnął major.

-Ze mam w gabinecie radziecką radiostację i szyfry.

Powietrze chyba zamieniło się w smołę. Wszelkie ruchy zostały spowolnione nagle, nawet odwrócić wzrok było trudno.

-Aha - mruknął Heigeł. Z jego twarzy nie można było odczytać żadnej myśli, żadnego odczucia. - Możemy zerknąć, oczywiście?

-Ależ bardzo proszę. - Schielke skoczył pierwszy i otworzył drzwi.

Sekretarki momentalnie wyczuły, że coś nie idzie zgodnie z planem egzekucji. Miały zawodowy instynkt i refleks. Ta, która układała papiery na półce, nawet usłużnie usunęła się porucznikowi z drogi.

W jego gabinecie na widok takiej liczby oficerów zarówno kucharz, jak i telefonistka zerwali się na baczność. Heigeł, ponury i milczący jak gradowa chmura, podszedł do biurka, na którym stała radiostacja. Jakby uszło z niego powietrze. Pozostali oficerowie zaglądali mu przez ramię z ciekawością, Lempp nie wiedział, gdzie ma podziać wzrok.

-I nie złapał pan żadnych agentów? - Major chwycił się jeszcze tej deski ratunku.

-A niby jak miałem złapać?

W tym momencie Heini otworzył drzwi i przepuścił pułkownika Tietza, więc Schielke błyskawicznie wykorzystał szansę i powtórzył głośniej:

-Jak miałem łapać agentów? - prawie krzyknął. - Przy pomocy tego chłopca, kucharza i telefonistki?!

Jakby dopiero teraz zorientował się, że wszedł dowódca, stanął przed nim na baczność. Tietz jednak momentalnie uciszył wszystkie meldunki.

-Mniej więcej wiem od tego chłopca, co się stało - powiedział. - Ale...

Nie było mu dane dokończyć. Na widok dowódcy telefonistka zaczęła chlipać.

Ja nie mogłam gonić żadnych agentów, panie pułkowniku - zaczęła się usprawiedliwiać. - Nie mogłam, bo mam buty na obcasach. I nie umiem strzelać. Oni trzej gonili, a ja nie goniłam, proszę pana. Nie mogłam.

Tietz uśmiechnął się odruchowo.

-Ależ oczywiście, proszę pani. Nikt tego od pani nie wymaga.

-A pan porucznik mnie wziął na wojnę i musiał podczas całej akcji uspokajać.

Pułkownik przygryzł wargi, żeby się nie roześmiać. Położył dziewczynie rękę na ramieniu.

-Jest, niestety, usprawiedliwiony. Działał w stanie wyższej konieczności.

-Proszę zabrać mi ten karabin maszynowy - podała mu schmeissera bez magazynka -bo zaraz kogoś niechcący zabiję.

-Oczywiście, proszę pani. - Tietz niby przypadkiem zakrył twarz dłonią. - Myślę, że długi urlop będzie dostateczną nagrodą za nerwy, które zszarpała pani ta brawurowa operacja.

-Tak jest! Dziękuję, panie pułkowniku.

Ten zrobił krok dalej. Kucharz, słysząc o urlopie, postanowił wypaść jak najlepiej.

-A ja jestem prawdziwym żołnierzem. Walczyłem pod Verdun!

-Stara gwardia nie rdzewieje. Gratuluję wam, żołnierzu. Gdzie macie rodzinę?

-W Prusach, w Hamburgu i w Dreźnie, panie pułkowniku.

-Hm, do Prus już nie dotrzecie, a do Hamburga strach jechać, bo ciągle bombardują miasto. Wystawię wam rozkaz wyjazdu do Drezna, tam przynajmniej żadne bombowce was nie dosięgną.

-Dziękuję, pa...

-To on pierwszy sforsował drzwi - przerwał mu Schielke.

Tietz tylko kręcił głową ze zdumienia.

-To nieprawdopodobne, do jakiego poświęcenia zdolny jest zwykły żołnierz. I jak może być skuteczny - postanowił dobić kogoś na tej sali - szczególnie w porównaniu na przykład z profesjonalistami, którzy dysponują pelengacją i plutonem specjalnym. Hm, dziwne, prawda, panowie?

Podszedł do biurka i dotknął radiostacji.

-Chryste Panie, szyfry, notatki radiooperatora, dokumenty, materiały...

-Gdybym...

Tym razem pułkownik nie dał Schielkemu dokończyć.

-Gdyby miał pan jakiekolwiek wsparcie, to my mielibyśmy teraz żywego radiotelegrafistę i kogoś jeszcze. - Dotknął tetetki i nagana. - Broń wrogów - mruknął. - Proszę je sobie zachować na pamiątkę.

-A teraz... - zawiesił głos. - Proszę opowiedzieć, jak było. Tylko błagam, bez opisu jakichkolwiek obliczeń, bo kompletnie się na tym nie znam.

-Wykryłem błąd...

-Błagam, tylko bez obliczeń.

-Tak jest! Niemniej na mapie mogłem odkryć jedynie rejon nadawania, a nie konkretny ceł.

-Mieli swój system dyslokacji? - pytał Tietz.

-Tak, panie pułkowniku. Ale to tylko system, a nie przewodnik po mieście. Nie mieli przecież dostępu do wszystkich mieszkań. Tam, w terenie mogłem tylko zgadywać.

-I co pan zrobił?

-Właściwie nic. Przypadek, ale na szczęście to było na Ohlauer Stadtgraben, z jednej strony fosa, a z drugiej ściana pięknych kamienic i pałacyków. To bardzo ograniczało liczbę możliwości. No, ale z gołymi rękami... - Schielke zawiesił dramatycznie głos.

-Rozumiem.

-To zasługa Heiniego. Po prostu spytałem go, gdzie on umieściłby radiostację na wrogim terenie. I pokazał.

Pułkownik zerknął na prężącego się w pozycji zasadniczej chłopca.

-Tak było?

Kucharz i telefonistka potwierdzili, kiwając głowami.

-Wbiegliśmy do środka kamienicy - kontynuował Schielke. - A tam galimatias, wiedziałem tylko, że to musi być gdzieś wyżej z powodu anteny. No i znowu Heini wskazał mi mieszkanie, które sam by wybrał. Zamiast jednej miało trzy drogi ueieczki.

Kucharz i telefonistka znowu przytaknęli. Sam Heini stał jak żelazny posąg germańskiego boga, jedynie policzki pąsowiały mu z dumy.

-No, no... - Tietz podszedł do chłopca. - Jak to jest, moi panowie - zwrócił się do oficerów - że goniec potrafi odnaleźć sowiecką radiostację? - Darował im wiszące w powietrzu: „A wy nie”.

Milczenie przedłużało się znowu nieznośnie.

-Cóż... - Pułkownik zerknął na Schielkego. - Niech pan dostarczy to wszystko, gdzie trzeba. - Za godzinę zamelduje się pan u mnie. Reszcie dziękuję. A ty - zerknął na Heigla - chodź ze mną.


Schielke nie mógł się powstrzymać i wykręcił numer do Rity. Doskonale wiedziała, o co chodzi. Musiała siedzieć jak na szpilkach. Po wymianie uprzejmości do wiadomości ewentualnych podsłuchujących telefonistek, spytała drżącym głosem:

-I co w najważniejszej kwestii?

Nie mógł sobie darować.

-Waterloo.

-O Jezu Chryste!

Wytrzymał tylko chwilę. Nie chciał, żeby dostała zawału serca.

-Mówi do ciebie książę Wellington.

Zachłysnęła się oddechem. Po chwili odzyskała równowagę i zaczęła się śmiać.

-Nie wypada traktować tak niemieckich kobiet, książę.

-Są wystarczająco wytrzymałe.

-A co z kurduplem?

-W drodze na Świętą Helenę, milady.

Lepszego dnia nie mógł jej zafundować. Ale dzień dniem, a on miał nadzieję na wieczór wieńczący dzieło.

-Jesteś genialny.

Nieszczególnie chciał zaprzeczać. Wyobraził sobie Ritę w obcisłej spódnicy, cieniutkim żakiecie podkreślającym kobiece kształty. Wytarł chustką mokre od potu czoło, ponieważ w wyobraźni zobaczył Ritę bez spódnicy i żakietu.

-A jak tam twoja kasa na dworcu? - spytała.

-Nareszcie pojawiły się w niej bilety.

Słyszał w słuchawce jej śmiech.

-Spotkamy się?

Na to właśnie czekał. Tylko i wyłącznie na to pytanie czekał. Zerknął w lustro wiszące na ścianie. „Guderian, jesteś przy mnie pętakiem”! Słodkie zwycięstwo na damsko-męskim froncie.

-Bardzo bym chciał, ale...

-Ale? - zdziwione pytanie zabrzmiało po drugiej stronie.

-Przykro mi, ale jestem już umówiony z panią Ritą Menzel.

Jej śmiech był uroczy - Boże, jak pięknie się walczy, siedząc w wieżyczce rozpędzonego czołgu, który wali wprost na ostatni bunkier obrony przeciwnika. A on perfidnie przygotował najcięższe działo. Przygotował, załadował, wycelował i trzymał palec na spuście.

-Gdzie się spotkamy? - spytała zalotnie.

Celny strzał.

-Kocham cię - rzucił krótko i odłożył słuchawkę.

Musiał trafić, musiał trafić, był snajperem. Wyobrażał sobie

te setki sprzecznych uczuć i myśli po drugiej stronie, które targały kobietą ciągle stojącą ze słuchawką w ręku. Jej zaskoczenie, jej ciekawość, jej wszystkie sprzeczne, babskie instynkty. Miał wrażenie jednak, że w tej walce był dobrym artylerzystą. Zawsze strzelał z zaskoczenia, z reguły celnie.


Gabinet Tietza był na samym końcu korytarza. Sekretarka została chyba uprzedzona, bo na widok Schielkego zerwała się na równe nogi.

-Proszę. - Otworzyła drzwi.

Pułkownik był w doskonałym nastroju. Pewnie się już pochwalił w dowództwie dzisiejszą akcją i musiał usłyszeć w odpowiedzi coś bardzo ciepłego. Coś, co w dużym stopniu ukoiło jego zbolałą po ostatnich porażkach duszę.

-Zapraszam, zapraszam. - Podniósł się na widok porucznika. - Vero - skinął na sekretarkę - dwie kawy i dwa koniaki.

-Ale ja praktycznie nie piję, panie pułkowniku.

Tietz uderzył się w czoło.

-Gdzie ja mam głowę? My, absolwenci Sorbony, nigdy nie rozumiemy was, absolwentów Oksfordu. - Wykonał przepraszający gest i zwrócił się do sekretarki. - Dla mnie koniak, a dla pana porucznika whisky - zakomenderował. - Kawę, mam nadzieję, pije się po obu stronach kanału?

-Jeżeli to coś rozbełtane z mlekiem, co piją Anglicy, można nazwać kawą, to oczywiście tak.

Tietz miał dobry dzień. Ktoś w dowództwie musiał mu naprawdę nieźle przysłodzić za dzisiejsze osiągnięcie. Może w grę nawet wchodziły jakieś odznaczenia? No ale... książki szyfrów nie znajduje się co dzień. Akcje szefa rosły.

-Proszę siadać, panie kapitanie.

Schielke odruchowo odsunął krzesło. Zamarł nagle.

-Ale ja jestem porucz...

-Powiedziałem, panie kapitanie - przerwał mu pułkownik.

-Ale oczywiście oficjalny awans dostanie pan dopiero jutro.

-Biurokracja. Biurokracja - powtórzył. - Dawniej dowódca mógł mianować swoich ludzi bezpośrednio na polu bitwy. A dziś papiery, papiery, papiery...

-Dziękuję, panie pułkowniku.

Ten nie zwrócił uwagi na nieregulaminową formę. Sekretarka wniosła kawę i trunki, ostrożnie rozstawiła je na biurku.

-Bo widzi pan, taki Heigel. Skończył jakąś wojskową szkolę w Prusach i wytłumaczono mu, że to wyższa uczelnia. W mojej Sorbonie mógłby być szatniarzem, a w pańskim Oksfordzie, nie wiem, na przykład czyścić kible?

Schielke nie mógł się powstrzymać od śmiechu. To był również jego dobry dzień.

-No, za pański awans. - Tietz podniósł kieliszek. - Prosit!

-Prosit!

Wypili, każdy po maleńkim łyku, żeby podkreślić swoją wyższość nad żłopiącym wódkę bez umiaru chamstwem. Uwadze Schielkego nie uszło, że pułkownik nasypał do swojej kawy aż cztery łyżeczki cukru. Notabene, kawa była bardzo dobra, nie żaden tam wojenny ersatz.

-Wie pan, to wszystko dzisiaj... - Tietz nie wiedział, jak ubrać myśl w słowa. - Bardzo dobrze, że tak się stało. Bo... Ostatnio czarne chmury gromadziły się nad pańską głową.

-Chmury? Użył pan liczby mnogiej.

-Tak. To śmiesznostki właściwie, ale... Nie wiem, co o tym myśleć. Zna pan Krupmanna z gestapo?

-Tak.

-Zapewniam więc, że nie jest pańskim przyjacielem. Oświadczył mianowicie, że kilka dni temu powiedział panu o akcji mającej na celu złapanie polskiego agenta o kryptonimie Holmes. A pan z czystej złośliwości, żeby mu zaszkodzić, dał ogłoszenie, które ostrzegło polską siatkę.

Pułkownik wyjął z szuflady złożoną w pół gazetę.

-Oczywiście pomyślałem najpierw, że nic mnie to nie obchodzi, iż gestapo nie potrafi trzymać języka za zębami, a za wszystkie porażki usiłuje obciążyć nas. Abwehra to za wysokie progi na wasze gestapowskie nogi - pułkownik podniósł głos. - Ale tak gardłuje, że prawie RSHA się w to wmieszało.

-Mogę zerknąć? - Schielke wyciągnął rękę.

-Oczywiście. - Tietz podał mu gazetę.

Szybko odnalazł własne ogłoszenie. „Profesor Moriarty znowu atakuje!”.

-Dobre - mruknął. - Bardzo lubię Conan Doyle’a, ale wydaje mi się, że on od dawna nie żyje.

-I słusznie. Nawiasem mówiąc, ja też lubię tego autora.

-Zaraz... - Schielke niby się zastanawiał. - Usłyszałem o Holmesie od Krupmanna trzy dni temu. On sam będzie musiał to przyznać. A w ogłoszeniu jest podana dzisiejsza data. Chodzi o termin ukazania się książki.

-Nie rozumiem. Przecież to chore, tak czy tak.

-Ale nie zaszkodzi sprawdzić tropu. Jeśli dobrze rozumują, ktoś, kto chciał ostrzec agenta, miał niecałe trzy dni na napisanie i opublikowanie książki. To chyba niemożliwe, nie wiem, nie znam się na drukarstwie.

-To absolutnie niemożliwe.

-Więc jeśli książka jest już dzisiaj w księgarniach, to Krupmann jest kretynem.

Tietz uśmiechnął się złośliwie.

-Ma pan całkowitą rację.

-No to sprawdźmy. Mogę skorzystać z pańskiej centrali?

-Tak.

Schielke nacisnął odpowiednią klapkę i zbliżył się do mikrofonu.

-Heini natychmiast do szefa.

-Tak jest! - rozległo się z głośnika.

-Nie, nie. Pan się za bardzo tym przejął - uspokajał go Tietz.

-Bądźmy sicher, panie pułkowniku. Nie dajmy gestapo wycierać sobie nami gęby.

Trochę się jednak niepokoił, czy NKWD poradziło sobie z tak szybkim drukiem książki, choć wiedział już, że na radzieckich pisarzy osadzonych na Łubiance mógł liczyć.

Kiedy Heini, ciągle w bojowym rynsztunku, zameldował się w drzwiach, dał mu kilka marek.

-Biegnij do księgarni i kup książkę „Profesor Moriarty znowu atakuje”, jeśli taka tam będzie.

-Zapamiętasz? Reszta pieniędzy dla ciebie.

-Tak jest! - ryknął chłopak i ruszył biegiem.

Tietz tylko się uśmiechał.

-Ech, młodość, w jego wieku też byłem kandydatem do zdobycia całego świata.

-To przy okazji prośba, panie pułkowniku. On naprawdę odznaczył się dzisiaj i obiecałem mu awans na starszego szeregowego.

-Ach, co pan opowiada, zrobię go zaraz kapralem. Doskonałe znam młodzieńczą psychikę. Niech zatrzyma panterkę i inne zabawki, bo się nam popłacze, jak mu je zabierzemy. Tylko broń niech odda.

-Właśnie. Niech lepiej nikt nie zginie.

-Ale za to może pobrać z magazynu bagnet i rakietnicę sygnałową. Będzie wyglądał równie groźnie.

-Dziękuję. To naprawdę najlepsze rozwiązanie.

-Jeśli można radzić. Niech go pan zrobi swoim ordynansem. Volksturm go wtedy nie weźmie.

Schielke chciał odpowiedzieć, ale przerwało mu energiczne pukanie. Heini musiał pobić rekord Hitlerjugend w biegu z oporządzeniem. Przybiegł mocno spocony i można było sądzić, że na zewnątrz panują wręcz letnie upały. Nawet Tietz spojrzał z pewną dozą podziwu.

-Masz to kuriozum? - spytał.

-Proszę? - wyrwało się chłopcu nieregulaminowo.

-Czy kupiłeś książkę?

-Tak jest!

Grube, solidne wydanie w miękkiej oprawie wylądowało na biurku. NKWD było niezawodne. Pułkownik podniósł je powoli. Rosnący na jego twarzy uśmiech świadczył, że właśnie dostał drugi tego dnia niespodziewany prezent. Piękną rzecz, która pozwoli mu skompromitować rywali z gestapo w oczach szefostwa RSHA. Na razie jednak studiował napisy reklamowe.

-Profesor Moriarty sprzymierzył się z Sowietami? Zabawne. W obronie zagrożonego Breslau staje jednak Sherlock Holmes ze swoim bratem Mycroftem! Chryste, kto wymyślił tę bzdurę? Obaj zabijają geniusza zbrodni pod Portalem Ołbińkim. - Pułkownik zerknął na stopkę redakcyjną. - Aha, wszystko jasne. Nasz kochany doktor Goebbels.

-Ministerstwo propagandy zleciło druk? - spytał Schielke.

-A kogo innego stać na takie bzdury? Ciekawe, co dostają do czytania koledzy w Zagłębiu Ruhry? Walkirie kontra amerykańskie Shermany?

-„Już na Anglików przyszła pora, niech ich zmiecie Młot Thora!” - zaryzykował Schielke rymując.

Tietz zaczął się śmiać.

-Powinien pan zostać poetą, kapitanie. „Na nic waszych armat empiria, nas obroni jedna Walkiria”.

Teraz Schielke ryknął śmiechem.

-Za przeproszeniem pana pułkownika. Załóżmy obaj propagandowe kółko poetyckie Abwehry.

Chichotali w najlepsze.

-Tak. Pokażmy chłopakom Goebbelsa, co to jest prawdziwa propaganda. - Nagle pułkownik zorientował się i zerknął w bok. - Ty nic nie słyszałeś, Heini.

-Tak jest!

-Wzorowa niemiecka postawa. - Tietz wyjął z kieszeni kilka marek. - Biegnij chłopcze jeszcze raz do księgarni i kup także dla mnie jeden egzemplarz.

-Melduję, że nie wiem, czy jeszcze będzie, panie pułkowniku.

-Co?

-No, bo jak powiedziałem, że to tajna misja Abwehry i że chcemy jeden egzemplarz, to księgarz się zainteresował i zaczął czytać na glos nagłówek, że Sherlock Holmes ratuje Breslau. I się kolejka ustawiła. I mogli już tymczasem wszystko wykupić.

Tietz spojrzał na Schielkego. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a potem obaj jednocześnie ryknęli śmiechem.

-Chyba majątek zbijemy na naszej poezji.

Unikałbym jednak słowa „empiria”, które może nie dotrzeć do odbiorców Goebbelsa.

-Tak, ma pan rację, kapitanie. Trzeba użyć słów, które zrozumieją. „I z Anglika dupa jak Walkirii kupa!”.

-Doskonałe!

-Heini, ty w dalszym ciągu niczego nie słyszysz. Idź do innej księgarni. Nie musisz biec.

-Tak jest!

Po jego wyjściu pułkownik otworzył szufladę i wyjął pojedynczą kartkę. Sądząc po wyrazie twarzy, miał naprawdę dobry dzień.

-Ostatnia sprawa. Na zapotrzebowanie jednostki liniowej Heigel postanowił wysłać jednego z naszych oficerów na front. To miał być pan. - Tietz złotym piórem Watermana równo wykreślił z kartki nazwisko Schielkego. - Ale kogoś trzeba wysłać. Hm... Kto tu się wykazał, żeby go uhonorować zaszczytną służbą liniową?

Miał ładny charakter pisma. Litery układające się w napis „kapitan Albrecht Lempp” były popisem wzorowej kaligrafii.


Holmes robił piorunujące wrażenie. Kiedy tylko ukazał się w drzwiach kawiarni, Schielke od razu wiedział, że on to on. Co gorsza, wzrok podnieśli także ludzie znad innych stolików. Holmes nie szedł, on kroczył. Ale nie było w tym nic nienaturalnego, sztucznego czy udawanego. Po prostu jaśnie pan postanowił okazać łaskę ludzkiej mierzwie obecnej w tym lokalu i zaszczycić ją swoją obecnością. Wysoki, chudy, uśmiechnął się do kilku kobiet, a one odpowiedziały mu uśmiechami. I tak miał wyglądać agent wywiadu? Zwracał na siebie powszechną uwagę. Był po prostu olśniewający. Patrzyli na niego wszyscy. Podszedł do kelnerki i oświadczył, że chciałby napić się z przyjacielem kawy, ale prosi, żeby nie podawać tego, co mają na zapleczu. W przemiły sposób poprosił o zaparzenie zawartości małego woreczka, który jej wręczył. Potem podszedł do stolika. Schielke, nie wiedzieć czemu, od dłuższej chwili stał już prawie na baczność.

-Dieter, przyjacielu. - Objął go za ramiona. - Jakże się i cieszę, że mogę cię nareszcie zobaczyć.

-No przecież widzieliśmy się w parku.

Holmes uśmiechnął się naprawdę sympatycznie.

-Widziałeś doktora Watsona.

-Ale przecież wyglądał tak jak ty. Mówił tak jak ty.

-W nocy, w parku, w zdenerwowaniu? Ty naprawdę wiesz, co widziałeś? Wiesz, o czym mówisz?

Schielke potrząsnął głową. Człowiek siedzący naprzeciw naprawdę robił piorunujące wrażenie.

-Krupmann też złapałby Watsona, a nie ciebie?

-Tak. 1 pewnie umarłbym z żalu, bo to mój prawdziwy przyjaciel. Jest zresztą autentycznym doktorem.

-Medycyny?

-Nie. Architektury.

Roześmiali się. Kolegów po fachu było więc w szajce więcej. W dalszym ciągu kilka osób na sali obserwowało ich rozmowę.

-Wybacz tę uwagę. - Schielke przygryzł wargi. - Ale twoje zachowanie, wygląd, nie wiem, jak to wyrazić, trochę nie pasują do wyobrażeń o agentach wywiadu. Wszyscy na nas patrzą. Nie boisz się?

-Sam odpowiedziałeś sobie na własne pytanie. Niby jak powinienem wyglądać? Wejść tu w prochowcu, kapeluszu i ciemnych okularach? Zamienić z tobą szeptem dwa zdania, zasłaniając twarz gazetą i po sekundzie ulotnić się tylnym wyjściem?

-No dobra. Palnąłem głupstwo.

-Nie, Dieter. Różne rzeczy można o tobie powiedzieć, ale z całą pewnością nie to, że jesteś głupi. Naprawdę przypominasz Mycrofta, istotę nawet bardziej inteligentną niż ja, ale pozbawioną energii.

-A ty, jak prawdziwy Sherlock, wlałeś ją we mnie, Maćku. Jeśli nasze przejście „na ty” per procura dalej obowiązuje.

-O - zdziwił się Holmes. - Nawet poprawnie wymawiasz moje imię.

-Troszeczkę mówię po polsku.

-To „troszeczkę” przyda ci się w niedalekiej przyszłości.

Znowu się do siebie uśmiechnęli.

-Akceptujesz mój plan? - spytał Schielke. - Bo, jak rozumiem, nie muszę tłumaczyć jego założeń.

-Absolutnie nie musisz. Poza tym pragnę go rozwinąć, ale najpierw muszę ci powiedzieć coś o tobie.

-O mnie?

-Nie inaczej.

Podano im kawę w malutkich filiżankach. Sam aromat świadczył, że jeśli kawę u Tietza można było nazwać doskonałą, to na tę istniało tylko jedno określenie. Prawdziwa.

-Czy podać coś jeszcze? - dopytywała kelnerka. - Może koniak?

Holmes uśmiechnął się tak, że natychmiast odpowiedziała mu uśmiechem.

-Nie, dziękuję, proszę pani.

-To może trochę wody mineralnej?

-O! Doskonały pomysł.

Kiedy odeszła, Schielke nachylił się nad stolikiem.

-Co chciałbyś o mnie powiedzieć?

-Tylko tyle, że różnisz się od wszystkich innych ludzi wokół. I niepotrzebnie to ukrywasz.

-Hm. Dziwne. Dlaczego tak uważasz?

-Bo na każde zadane ci pytanie odpowiesz inaczej niż każdy z obecnych w tej kawiarni.

Schielke uniósł brwi. Z czymś, co chodziło mu po głowie, wyraźnie nie mógł sobie poradzić.

-Zadaj takie pytanie.

Holmes wzruszył ramionami.

-To może być cokolwiek. Na przykład: ile dni pracował Bóg nad stworzeniem świata?

-To oczywiste. Sześć.

A dlaczego każdy kretyn ryknie, że siedem? Dlaczego tylko ty znasz odpowiedź, która jest przecież zapisana wszędzie?

Schielke dal się zaskoczyć.

-Ale dlaczego?

-Bo tylko ty potrafisz słuchać. Słuchać, obserwować i wyciągać wnioski. Jesteś geniuszem, mój drogi Mycrofcie. I to stąpającym twardo po ziemi. - Holmes wyjął z kieszeni bardzo spatynowaną papierośnicę i staroświecką zapalniczkę. Przez chwilę bawił się nimi, potem powiedział: - Musisz jednak to wszystko zmienić.

-Co zmienić? - Rozmowa fascynowała Schielkego coraz bardziej. - Mam nie stąpać twardo po ziemi?

Holmes zapalił papierosa. Nawet to potrafił zrobić w taki sposób, że ściągnął kilka spojrzeń ludzi siedzących w pobliżu.

-Tak - odparł. - Zamiast chodzić, musisz latać wysoko nad nią. Ale przede wszystkim musisz różnić się od innych ludzi.

-Mam grać, jak ty?

Tamten zaprzeczył ruchem głowy.

-Ja niczego nie gram. Ja jestem inny. I nauczę cię tego.

-Przyznam, że nie rozumiem.

-Na razie nie musisz. Powróćmy do twojego pomysłu, który tak bardzo mnie zainteresował.

-Nawet ci go nie wyjaśniłem.

-Nie musisz. Pozwolisz mi na krótki wykład?

Schielke skinął głową. Był naprawdę oszołomiony wywodem Holmesa.

-Twój pomysł jest genialny. Po co tracić życie, po co trafić do niewoli i tułać się latami po syberyjskich chłodach i głodach? Lepiej zapewnić sobie polisę na życie. Dogadać się z agentem wroga i dać mu pełną ochronę na najgorsze dni. Na czas walk o Festung Breslau. W zamian chcesz ochrony już po przejściu wojsk, uniknięcia przesłuchań, szykan i długiej niewoli. I powiem ci od razu. Akceptuję ten plan w pełni. Choć ma on jeden poważny minus.

-Jaki?

-Miałeś nie przerywać.

-Już milczę.

-Widzisz, ja już byłem w gułagu. Widziałem ludzi zdychających tygodniami we własnych ekskrementach, widziałem rzeczy, o których Dante nawet nie śnił - jego piekło jest miłe i przyjazne w porównaniu z tym, co stworzył człowiek. Wydostałem się stamtąd cudem, wzięli mnie do wywiadu, bo znam perfekt kilka języków i tak się tu znalazłem. Ale nie chcę żyć w komunistycznym raju z tego prostego powodu, że go widziałem. Dlatego do twojego pomysłu chcę wprowadzić jedną zmianę.

-Jaką?

-Po wojnie, jak się wszystko uspokoi, znikamy stąd obaj.

Schielke poruszył się na krześle. Czuł, że powoli buduje się w nim zaufanie do siedzącego naprzeciwko człowieka. Jednym krótkim wywodem potwierdził, że ma powód, by nie oszukać partnera, kiedy on będzie górą, i nie wystawić go po wszystkim na łatwy strzał, zyskując sobie życzliwość mocodawców.

-Bardzo podoba mi się ta koncepcja - powiedział.

-Czekaj. Ty chcesz, żebym został twoją polisą. Zgadzam się. Ale ja chcę, żebyś ty został gwarantem mojej emerytury.

-Hm. W jakim sensie? - dopytywał Schielke.

-A w takim sensie, że nawet jeśli uciekniemy daleko, to nie mam najmniejszej ochoty zostać dokerem w amerykańskim porcie przeładunkowym. Wolę egzotyczną wyspę, leżak i koktajl owocowy w oszronionej szklance.

-Brzmi interesująco.

-Nie, ja w ten skomplikowany sposób chcę ci powiedzieć prostą rzecz. Teraz, w czasach zawieruchy i upadku istniejącego porządku, musimy zgromadzić odpowiednie fundusze - kontynuował Holmes.

Schielke przełknął ślinę, a Polak uśmiechnął się niewinnie.

-Wymyślmy jak. Z pensji raczej nie odłożymy.

Zabrzmiało to tak zaskakująco, że Schielke początkowo nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Potem uwierzył, ale nie mógł zrozumieć. Następnie zrozumiał i znowu nie mógł uwierzyć.

-Czy to znaczy, że dwaj oficerowie wrogich służb, Niemiec i Polak, mają rabować na drodze z pistoletami w rękach?

-Dieter, daj spokój, już widzę, jak rabujesz. Znając twój niemiecki umysł, to najpierw wyślesz ofierze nakaz stawienia się na miejsce rabunku z kwotą pieniędzy zależną od wysokości dochodów. Potem przedstawisz w kripo plan napadu z prośbą o akceptację. Następnie pójdziesz do instruktora, żeby cię nauczył strzelać, oraz zawodowego aktora, żeby nauczył cię stroić groźne miny... i tak dalej.

-Ale...

-Wybacz, przyjacielu. Jesteś okropnym pacyfistą.

-Tak jak ty - odciął się Schielke.

-Istotnie - przyznał Holmes. - I ty, i ja jesteśmy ludźmi, którzy w czasach śmiertelnej zawieruchy musieli włożyć mundury, żeby przetrwać. Nazywa się to mimikrą. Zdolnością przystosowania, które osobniki o naszej inteligencji wytworzyły przez tysiąclecia wojen.

Schielke podjął grę. Sposób myślenia Holmesa wyraźnie mu się podobał.

-Tak, tak, ja też czytałem opowiadanie Franza Kafki o mózgu dla eksperymentu przykrytym w laboratorium wojskowym hełmem. Mózg wyparował.

Holmes spojrzał nagle z zainteresowaniem.

-Nasze nie wyparowały.

-Fakt, coś z tym eksperymentem było nie tak. No, ale masz rację. Ludzie o takiej inteligencji jak my nie giną zwyczajnie na wojnach. Chyba że przypadkiem.

-Właśnie. - Major Dlużewski odchylił się na oparciu krzesła. - Akceptujesz mój plan? - spytał bez ogródek. - A właściwie, korektę twojego?

Przed oczami Schielkego stanęło nagle cale jego dotychczasowe życie. Porządne, przyzwoite, jeśli nie liczyć paru kobiet, poukładane, prawe, moralne, jeśli nie liczyć paru kobiet, uczciwe życie. Zaraz. „Uczciwe”? A to, że dal przyzwolenie na system opresji? No zaraz, a co miał zrobić? Dać się zabić? Nie, Holmes miał rację. To sztuka mimikry. On sam przecież nikomu krzywdy nie zrobił. Przekładał te swoje papierki na biurku i robiłby to dalej, gdyby nie fakt, że stało się to niemożliwe. A teraz musiał wszystko przewrócić do góry nogami i to w przeciągu sekundy, jednak sam wybrał tę drogę.

Inteligencja to również konsekwencja w działaniu.

-Tak, akceptuję - powiedział zdecydowanie.

-Więc się dogadaliśmy. - Człowiek siedzący naprzeciw również nie mnożył trudności.

-Jak zamierzasz zdobyć pieniądze? - zapytał wprost Schielke.

-Mam wiele pomysłów, ale zaczniemy od najprostszych. Z tym, że to nie temat na dzisiejszą rozmowę. Bardziej mnie martwi, jak przechować większy majątek podczas dziejowej zawiei i tajfunu, który przejdzie przez to miasto.

-I na co wpadłeś? - rzucił Dieter.

-Musi to być coś potwornie drogiego, a jednocześnie małego, łatwego ukrycia.

-Złoto?

-Już widzę, jak po wojnie uciekasz z kilkuset kilogramami złota na plecach przez wszystkie sowieckie posterunki. Już to wyraźnie widzę. A oni tak po prostu przepuszczają cię z uśmiechami na twarzach i życzą dobrej drogi.

-No fakt. Diamenty?

-Ciepło. Raczej brylanty. Ale pozostaje jeszcze kwestia przechowania ich w czasie największego chaosu.

-Gdzie je schowamy? - Schielke przez chwilę poczuł się jak aktor w gangsterskim filmie.

-Sam wymyślisz. W końcu lepiej znasz miasto. - Holmes uśmiechnął się tajemniczo, a Schielke zrozumiał, że dał się złapać. Pierwsza rozmowa w kwestii życia i śmierci, a on już porusza sprawę ukrycia łupów. Boże, co za błąd! Polak wystawił go, jak chciał. Wybadał jego szczerość i intencje, ale przede wszystkim naiwność, dokładnie tak, jak chciał. Pierwsza istotniejsza rozmowa, a on dyskutuje o ukrywaniu brylantów w cudzym sraczu. Psiakrew! Co za brak profesjonalizmu. Aż ugryzł się w wargę. No ale... Analizując na zimno straty i zyski, można się dopatrzyć także korzyści. Polski oficer był teraz przekonany, że durny Schielke naprawdę mówi to, co myśli, a wszystko wokół nie jest tylko mgłą dwóch rywalizujących wywiadów. Tamten zrozumiał, że ma przed sobą człowieka, a nie Abwehrę. I dał do zrozumienia, że przed nim też siedzi człowiek o nazwisku Dłużewski, a nie polski wywiad wojskowy. Ta ulotna chwila sprawiła, że dopiero teraz tak naprawdę bilety wizytowe zostały wymienione.

-Rozumiem - mruknął. - Co robimy przez najbliższe dni?

-Skontaktuję się z tobą, a ty tymczasem znajdź sposób, żebym stał się nietykalny w trakcie walk o miasto. Ja i jeszcze dwie osoby.

-To się dobrze składa. Ja też mam dwie do przechowania.

-Będzie więc po równo. - Holmes skinął na kelnerkę. Zapłacił, zostawiając solidny napiwek.

Odprowadzała ich aż do szatni. Tu nie mogli rozmawiać głośno. Szatniarz też dostał dość, bo skoczył otwierać im drzwi jak wyrzucony z katapulty.

Schielke wciągnął do płuc mroźne, nocne powietrze. Mimo późnej pory czuł się rześko i był zadowolony z wyników rozmowy.

-Boże, co za miasto - szepnął, patrząc na lśniące wokół w świetle księżyca bogato rzeźbione dachy kamienic. Śnieg pokrywał całe połacie dachówek, ogromne sople zwisały z okapów kominów. Przy każdym oddechu z ust wydobywał się kłąb pary. - Czyż może być piękniejsze miejsce na świecie? - zadał retoryczne pytanie.

-Masz halucynacje - trzeźwo skomentował Holmes.

-Słucham? Ja?

-A co widzisz?

-Supernowoczesną aglomerację, zorganizowaną tak, że...

-Że? - wpadł mu w słowo Holmes.

Schielke zawahał się przez moment.

-A ty co widzisz?

-Pustynię. Księżycowy krajobraz.

-Co?

Diużewski wyjął swoją spatynowaną papierośnicę. W świetle staroświeckiej zapalniczki można było zauważyć jego smutny uśmiech. Po chwili podszedł bliżej.

-Dieter, tu nie pozostanie kamień na kamieniu. - Spojrzał mu prosto w oczy. - Wiesz o tym, prawda?

-Słucham?

-Tu nie pozostanie kamień na kamieniu.


Przed wojną dom towarowy przy skrzyżowaniu Ohlauer Strasse i Schuhbriicke, zaprojektowany przez samego Mendelsohna, przypominał futurystyczną budowlę, oświetloną w nocy lepiej niż wieżowce na Manhattanie. Ze wszystkich okien biło światło i wydawało się, że właściciel płaci za prąd jakieś horrendalne sumy. W rzeczywistości architekt osiągnął ten efekt o wiele taniej. W nocy na wszystkie okna zaciągano zasłony z cieniutkiego, białego papieru i zapalano pod nimi słabiutkie żarówki. Efekt był piorunujący. Jarzący się budynek przywodził na myśl amerykański rozmach i rozrzutność. W środku odzwierciedlał niemiecki pragmatyzm i oszczędność. Teraz jednak supernowoczesna bryła była ciemna jak wszystkie domy wokół.

-Mam nadzieję, że chociaż on przetrwa nietknięty - powiedział Schielke. - Jest niesamowity.

-Może tylko - szepnęła Rita - zmieni skórę jak wąż, albo... - Przez moment zabrakło jej porównania.

- Albo zmieni barwy jak kameleon.

Uśmiechnął się.

-Kameleon...

Ruszyli wzdłuż Schuhbriicke. Na szczęście księżyc oświetlał cienką warstwę chmur i można było iść przynajmniej bez obawy o rozbicie głowy o słup najbliższej latarni. Atmosfera ciemnego miasta robiła się coraz bardziej tajemnicza, sprzyjała flirtom i uwodzeniu. Schielke żałował jednak, że to nie lato. Teraz muśnięcie skóry zimną jak lód dłonią mogło jedynie przyprawić o dreszcze i zniszczyć rodzący się nastrój.

-Jaki on jest? - spytała Rita.

-O... W żaden sposób nie da się go scharakteryzować jednym zdaniem.

-Spróbuj kilkoma.

-To również trudne - roześmiał się nagle. - Jest niezwykłym obserwatorem. Ma się wrażenie, że nie umyka mu żaden szczegół, żaden niuans, żaden szept osoby odległej o kilka metrów. Jest potwornie precyzyjny, co graniczy wręcz z jakąś manią albo obsesją.

-Jak prawdziwy Sherlock Holmes? To znaczy ten powieściowy?

-Tak. Ma dar czytania w ludziach. W ich prawdziwych intencjach, zupełnie jakby znał ich myśli. I ten jego cholerny umysł, wyregulowany jak szwajcarski zegarek.

-A wady?

-Hm? - zastanowił się Schielke.

-Jakie ma wady? Jakie są jego słabe punkty? - Rita powtórzyła pytanie.

-Nie wiem.

-Hej, hej, hej. Teraz ty wykaż się swoją spostrzegawczością, ważniaku.

Odruchowo podrapał się po brodzie.

-Oj, tu już wyjdę daleko poza granice moich kompetencji.

-Nie wymiguj się, ważniaku. Teraz ty pokaż, jak pięknie działa twój umysł.

Dziewczyna rzuciła mu wyzwanie. Nie mógł nie podjąć rękawicy.

-Myślę, że gubi się w chaosie, w przypadkowości działań innych ludzi.

-Powiedz więcej. Jest narkomanem jak bohater Conan Doyle’a?

Zamyślił się i strzelił.

-Nie - mruknął. - Jest alkoholikiem.

Rita gwizdnęła cicho.

-To fakt czy podejrzenie?

-Wiesz, ja też nie piję. Tak jak on. Bo to racjonalne. Ale ja nie piję, bo mi się nie chce oszałamiać, a jego demonstracyjne niepicie chyba ma coś ukryć. Jakieś mroczne coś z przeszłości. Ale to tylko przypuszczenia i mój instynkt.

Zaskoczyła go.

-A może to, że jesteście tacy sami? Nie będę ci przypominać twoich wyskoków na studiach w Anglii, których skutki nawróciły cię na drogę cnoty. - Uśmiechnęła się bezczelnie.

-Skąd o tym wiesz?

Znowu go zaskoczyła. Tym razem zupełnie.

-Wiesz, działając w świecie tajnych służb, wywiadów, policji i takich tam, musisz być przygotowany na to, że każdy o każdym zbiera każdą informację.

Pokiwał głową. Ona o nim też? Właśnie to powiedziała. Jej akcje na jego prywatnej giełdzie uczuć, o dziwo, skoczyły nagle kilka punktów w górę. Gra zaczynała mu smakować coraz bardziej.

-No dobrze. Ale parę sztubackich wyskoków to jeszcze nie alkoholizm - stwierdził Schielke.

-Może po prostu zatrzymałeś się wcześniej, ważniaku - zakpiła delikatnie. Widząc jednak, że chyba niepotrzebnie porusza ten temat, zmieniła go natychmiast. - A on mówił coś o tobie?

-Przez cały czas. Radzi, żebym podkreślał swoją odmienność, zamiast ją ukrywać.

Chyba nawet zrozumiała, o co chodzi.

-I?

-Trochę nad tym myślałem i przyjrzałem się Heiniemu. Jakie zmiany zaszły w jego życiu. Wyobraź sobie, że zwykły hełm, panterka sprawiły, że ludzie momentalnie zaczęli traktować go inaczej. - Zamyślił się na moment.

-Niemożliwe - zakpiła znowu. - Nie wiedziałeś o tym wcześniej?

-Wiesz, wiedzieć a zrozumieć to dwie różne rzeczy. W każdym razie, zamówiłem nowy mundur u najlepszego krawca w Breslau. Aha, i jeszcze pistolet maszynowy Thompsona z zachodniego frontu. Będę wyglądał jak gangster. Rozumiesz?

-Tak, gangster w mundurze od najlepszego krawca.

-Nie, kupiłem jeszcze kurtkę lotniczą na kożuszku.

Roześmiała się, orientując się nareszcie, że to żart. A chwilę później zrozumiała, że nie do końca, bo coś się za tym kryje.

-Ty, bo cię do psychiatryka odeślą z tej Abwehry.

Nie chciał jej tłumaczyć, co Holmes naopowiadał mu o fasadzie, którą wyłącznie widzą inni ludzie. Na później też zostawił plany związane z kripo i zainteresowaniem Polaka jego śledztwem w sprawie morderstw. Dotarli nareszcie do Odry w pobliże bastionu z okresu wojen napoleońskich. Co za romantyczne miejsce. Cienie drzew na nabrzeżu, totalna pustka, cisza. Niby przypadkiem objął ją i przyciągnął do siebie.

-Lepiej, żebyś się nie potknęła.

Doskonale wiedziała, jaki jest jego plan, bo ripostowała natychmiast:

-Nie, Dieter. Nie jesteś potknięciem w moim życiu.

Była niezłym oficerem na froncie wojny prowadzonej między kobietami a mężczyznami. Weteranem z pola walki, a nie jakimś tam kancelistą ze sztabu. Perfidnie od początku rozmowy ani słowem nie nawiązała do tego, że poprzednią rozmowę, przez telefon, zakończył słowami „kocham cię”. Wróg nie zdradzał swoich zamiarów. No cóż, pozostało jedno - jak to mówili Rosjanie - „rozpoznanie bojem”. Przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno. Poddawała się, ale w sensie „niestawiania czynnego oporu” jedynie. Delikatnie pocałował ją w czoło. Spokojnie, powoli, to nie ułańska szarża. Pocałował ją w nos. Sytuacja krytyczna, jeśli posunie się niżej, zacznie przeszkadzać daszek czapki. Trzeba przekręcić głowę pod ostrym kątem i uważać, żeby czapka nie spadła, bo zrobi się śmiesznie. Projektanci mundurów w ogóle nie przewidzieli tego rodzaju walki wręcz. Pocałował ją w usta. Po chwili mocniej. Oddała pocałunek. Jeszcze raz. Objęła go delikatnie. Musnął językiem jej wargi od środka, napotkał jej język. Szlag! Teraz właściwie mógłby przystąpić do ataku z marszu, ale regulamin nie przewidywał tego rodzaju akcji w zimie. Gdyby wsunął jej pod płaszcz dłoń zimną jak lód, zaczęłaby po prostu piszczeć. Wybawiła go z kłopotu. Pocałowała mocno i odsunęła się trochę.

-O, jaki jesteś milutki - szepnęła.

-A ty... wiesz, co ty ze mną robisz?

Nie pozwoliła na jakąkolwiek propozycję.

-Przypomniałam sobie coś.

Cholera. Dzisiaj nic z tego. Trudno, wiedział, że teren jest przygotowany, a wroga twierdza gotowa na szturm.

-Co takiego, śliczna Rito?

-Przyjeżdża jakaś szycha z Berlina. Na sto procent zainteresuje się twoim śledztwem, bo niucha wszędzie. Wiem, że do was też zajrzy, ponieważ sprawdza wszystkie służby pod kątem wywozu dzieł sztuki.

-Będzie też u was?

-Tak, i w kripo, i w gestapo. Nie ominie i ciebie. Przygotuj się.


-Panie porucz... - Sekretarka szefa była w stanie najwyższej ekscytacji. - Panie kapitanie. Tragedia!

Schielke spojrzał na nią spokojnie. Musiało to być coś naprawdę poważnego, skoro przybiegła sama do jego gabinetu, a nie użyła zwykłej centrali.

-Przyjechała jakaś szycha z Berlina. - Schielke strzelił w ciemno na podstawie ostrzeżeń Rity i trafił. Sekretarkę zamurowało.

-Boże - wyjąkała po chwili. - Skąd pan wie?

Rozłożył ręce.

-Dedukcja - z trudem powstrzymał się od dodania „pani Hudson”. - Dedukcja.

Nie chciało mu się tłumaczyć dalej, bo przecież nie była Watsonem.

-Pan pułkownik pana wzywa w trybie pilnym.

Boże, co za zwrot. Niewiele brakowało, żeby przysłał telegram. Znak, że na górze rządziła teraz panika. A to dobrze wróżyło. Podniósł się powoli i poprawił mundur. Razem wyszli na korytarz.

-Gubimy buty w biegu, czy idziemy normalnym krokiem? - spytał.

-Och, pana por... kapitana zawsze się żarty trzymają. A tu się naprawdę robi groźnie.

-Hm, nie od dziś - mruknął, mając co innego na myśli. Nastrój w sekretariacie nie przypominał jednak ani grozy, ani paniki. Lepszym określeniem byłaby histeria. Sam Tietz czekał na niego w otwartych drzwiach gabinetu. Niebywałe.

-Proszę, panie kapitanie. - Nie czekał na honory. - Proszę. Kiedy tylko zamknął drzwi, od razu zaczął mówić. Był tak zdenerwowany, że nie mógł ukryć nawet drżenia rąk.

-Ktoś najwyraźniej chce zatopić nasz stary pancernik. I to nie dając pardonu.

-Kto taki?

-Z Berlina przyjechał pewien dyrektor. Niby cywil, ale to człowiek samego Martina Bormana.

-Dyrektor czego?

Tietz podszedł do biurka i podniósł kartę papieru.

-Nic mi nie mówi nazwa tej instytucji. Ale ludzie, którzy znają Bormana, nazywają tego człowieka „dyrektorem od mokrej roboty”.

-U, to rzeczywiście musi się coś dziać. Jak się nazywa?

-Kolja Kirchoff.

-Brzmi jak Kola Kirszow. To Rosjanin?

-Proszę tak nawet nie żartować - zareagował Tietz. Schielke skinął głową i powstrzymał się w porę, bo chciał już powiedzieć: „A może Misza Borman to też Ruski?”. Chyba nie byłoby to właściwie zrozumiane.

-Przyjechał rozliczyć nas w sprawie tych morderstw związanych z zabezpieczeniem dzieł sztuki.

-Zrobił pan coś w tej sprawie?

-Przeczytałem akta. To bzdura.

-Każdy wie, że to bzdura. Ale skoro sam Borman się tym zainteresował, to polecą nasze głowy.

Ciągle ta sama sytuacja. Świat się kończy, Rzesza kurczy do coraz mniejszych skrawków terenu, następuje upadek cywilizacji germańskiej, a oni ciągle swoje. Walka o stołki i przywileje w królestwie cieni. Bo czego się ten facet boi? Przecież jako pułkownika Abwehry nie poślą go na pierwszą linię frontu z karabinem do okopu. A przecież nic takiego nie zrobił, żeby obawiać się rozstrzelania. Nie lepiej doczekać końca wojny w rodzinnej willi, a aresztującym go potem aliantom pokazać papier, że go zdymisjonowano „bo się przeciwstawiał”? Nie. Stary pancernik tonie, ale ważne jest tylko miejsce na zalewanym przez wodę kapitańskim mostku zamiast miejsca w szalupie. Nie mógł tego zrozumieć.

-Niekoniecznie. Czego chce ten dyrektor?

-Chce się z nami widzieć. Właściwie to wezwał nas i to w trybie pilnym do hotelu Monopol - odpowiedział pułkownik.

Aha, „w trybie pilnym”. Stało się jasne, skąd sekretarka wzięła ten zwrot.

-Kiedy?

-Dzisiaj. Zaraz.

Schielke skinął głową.

-Czy mogę skorzystać z pańskiej centralki?

-Oczywiście - padła szybka odpowiedź.

Schielke połączył się z wartownią.

-Jest tam Heini? - spytał, słysząc obcy, chłopięcy głos.

-Tak jest.

-Daj mi go.

Jego osobisty ordynans musiał się już szykować do opuszczenia szeregu gońców, bo musiano go szukać dobrą minutę.

-Tak jest! - ryknęło w głośniku nieregulaminowo. - Melduje się...

-Już, już. Słuchaj, Heini. Masz nową tajną misję.

Westchnienie zachwytu musiało wprawić pozostałych chłopców w totalną zazdrość.

-Tak jest?

-Weź samochód i jedź natychmiast pod hotel Monopol.

-Ale panie kapitanie... Nie wiem, czy uda mi się dostać jakąś maszynę.

-Bierz któryś z samochodów służbowych pana pułkownika. I bez gadania niech ci go wydadzą, zaraz będą mieli rozkaz na piśmie. To tajna misja!

-Tak jest!!!

Tietz z uznaniem pokiwał głową. Też wyobraził sobie chłopca, który prawie pękał z dumy, szczególnie widząc miny słuchających wszystkiego kolegów.

-Jedź pod Monopol i znajdź samochód albo samochody dyrektora Kolji Kirchoffa. To prawdopodobnie ruski agent.

Pułkownik tylko westchnął i załamał ręce. Ale doskonałe rozumiał, że taki sposób motywowania chłopca do działania musi się sprawdzić.

-Zabić go? - spytał Heini zupełnie poważnie, a Tietz, mimo nerwów, o mało nie ryknął śmiechem. On też wyobraził sobie miny kolegów niedawnego jeszcze gońca.

-Na razie nie. Powtarzam: na razie nie. Zaprzyjaźnij się z jego kierowcami i wyciągnij od nich wszystko. Którędy jechali, co się zdarzyło w podróży, poznaj ich życiorysy, spisz numery rejestracyjne samochodów. Dowiedz się, co mówił ten ruski agent podczas drogi. Interesuje nas wszystko. Każdy drobiazg. Zapisz wszystko na kartce, którą dasz mi dyskretnie, kiedy tam przyjadę. Zrozumiałeś?

-Tak jest, panie kapitanie!

-Wykonać.

-Rozkaz!

Tietz znowu westchnął.

-Ma pan dar motywowania ludzi. Ten chłopak skoczy za panem w ogień.

-Staram się, panie pułkowniku. - Schielke podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer. - Kripo? Z Ritą Menzel, archiwum. Pilne!

Czekając na połączenie, podniósł z blatu biurka list od dyrektora z Berlina. Zerknął na podpis.

-Kolja Kirchoff- mruknął. - To przecież na pewno Ruski.

Tietz zakrył twarz. Ale też jakby trochę się uspokoił.


Hotel Monopol, choć wybudowany pod koniec dziewiętnastego wieku, ciągle należał do najbardziej eleganckich budowli w mieście. Postawiono go w miejscu dawnego cmentarza i klasztoru, potem przekształconego na areszt. W trzydziestym siódmym nad głównym wejściem dobudowano portyk specjalnie po to, żeby mógł z niego przemawiać Adolf Hitler. Piękne połączenie ogniskujące się w tym miejscu, trupy, mnisi, zbrodniarze i wreszcie fiihrer. Wszystko w jednym. Ciekawe, notabene, co wódz zrobił z Żydami, którzy za sześćset tysięcy odkupili ten teren, by postawić na nim właśnie hotel i dom towarowy. Pewnie tak jak pobliski wspaniały dom towarowy Wertheima przejęła go spółka Awag, a poprzednich właścicieli wysłano do obozu. A może zdążyli uciec? Nieważne. Schielke zastanawiał się jednak, czy cokolwiek w centrum Breslau postawiono na placu, który wczśniej nie byl cmentarzem. Zabawne, bo Polacy, którzy przejmą to miasto, będą mieli o wiele większy problem. Efekt przewidywanych walk o Festung Breslau może być taki, że po wojnie w ogóle nie da się nigdzie wbić łopaty, żeby nie napotkać na czyjś grób. Całe miasto zbudowano na cmentarzu. Tego nie wymyśliłby żaden z amerykańskich twórców powieści grozy.

Zaparkowali na niewielkim placyku za Operą. Heini był niezawodny. Zanim zdążyli wysiąść, podskoczył z dwoma zapisanymi maczkiem kartkami. Nawet zatroskany Tietz ze zdumieniem podniósł oczy.

- Panie kapitanie, tu jest wszystko, czego się dowiedziałem - wydyszal chłopak. - Będzie bardzo gorąco!

-W jakim sensie?

-Pan dyrektor jest wściekły. Dosłownie dyszy złością!

Tietz nadstawił uszu. Jego mina wskazywała, że wolałby w ogóle nie wchodzić do hotelu.

-Postawił woźnych, lokajów i wszystkich na baczność. A jak gada przez telefon, to ryki słychać na całym korytarzu.

Schielke wziął Heiniego pod ramię i pociągnął na bok niby po to, żeby uniknąć wzroku kogoś, kto mógłby ich obserwować z okna. Tietz został z tyłu.

-Czemu?

-Podobno zginęły mu jakieś papiery - relacjonował Heini.

-Tutaj?!

-Nie. W gasthausie w Barkov. Ale nie wiem, gdzie to jest.

-Co mu zginęło?

-Nie mam pojęcia. Nikt z szoferów nie wie. A ja nie pytałem, bo ta informacja to stąd, że ich trochę podsłuchałem - ściszając głos, powiedział kapral.

Schielke przygryzł wargi.

-Brawo, Heini! Wykonałeś świetną robotę.

-Dziękuję, panie kapitanie.

-Wracaj na posterunek i bądź w gotowości.

-Węszyć jeszcze?

-Już nie. Idź do samochodu i czekaj - rzucił Schielke.

-Tak jest!

Podekscytowany chłopak pobiegł we wskazanym kierunku. Schielke zaczekał na Tietza.

-I co? - spytał tamten.

-Chłopak dowiedział się paru drobiazgów.

-Co za pech - westchnął pułkownik. - Mam wrażenie, że to najbardziej pechowy dzień w moim życiu.

Schielke uśmiechnął się ciepło.

-A ja myślę, że jesteśmy w czepku urodzeni.

Kiedy weszli do hallu, zajął się czytaniem kartek dostarczonych przez Heiniego.

Kolja Kirchoff wcale nie wyglądał na dyrektora. Choć zajmował apartament Hitlera, choć miał na sobie najdroższy garnitur z najlepszych zapasów, z okresu, kiedy rabowali Francję, przypominał raczej jednego z woźnych, których poustawiał na baczność. Od wyglądu lokaja odróżniał go tylko jeden szczegół, przynajmniej w tej chwili. Twarz Kirchoffa była idealnie obojętna.

-Witam panów.

W pokoju była jeszcze kobieta. Dość młoda, w marynarce i obcisłej spódnicy za kolana. Miała małą odznakę NSDAP i wyraz twarzy, który zwiastował kłopoty. Zajadła suka - określił ją w myślach Schielke.

-To moja sekretarka, Klaudia Heyden.

Bardziej pasowałoby „Sonia”. Tietz dokonywał prezentacji, a on usiłował wysnuć jakieś wnioski na podstawie wyglądu gościa z Berlina. Chce uchodzić za zimnego i skupionego, napady złości kryje za maską obojętności. I?... I na razie tyle. Powieściowy Mycroft zobaczyłby sto razy więcej. Klaudia zaprosiła ich do małego stolika z filiżankami i dzbankiem herbaty na środku. Kirchoff oschle wyjaśnił, że nie pije kawy, bo zabronił mu lekarz i teraz drażni go nawet zapach, więc nie częstuje nią także gości. Tietz rozpływał się w zapewnieniach, że to zupełnie zrozumiałe. O mało nie ukląkł. Schielke spokojnie czekał na pierwszy cios berlińskiej pary, bo w to, że Heyden była zwykłą sekretarką, zupełnie nie wierzył. I miał rację.

-To pan się zajmuje tą sprawą? - spytała, od razu przechodząc do rzeczy i nie zadając sobie trudu wyjaśniania, o jaką sprawę chodzi.

-Tak, ja - spokojnie potwierdził Schielke.

-I co pan zrobił, żeby ją rozwiązać?

-Zapoznałem się z aktami. - Celowo wystawiał się na łatwy strzał, a tak naprawdę wciągał ją w pułapkę.

-Zdumiewające. Tylko tyle? - rzuciła ironicznie, podchodząc bliżej Schielkego.

-Nie tylko.

-Przesłuchał pan oczywiście wszystkich świadków?

-Absolutnie nie. Ani jednego.

Zapadła złowroga cisza. Tietz głośno przełknął ślinę.

-Czy mógłby pan wyjaśnić przyczynę tak karygodnego zaniedbania? - odezwał się Kirchoff.

-Oczywiście. - Schielke ani na moment nie zmienił spokojnego tonu głosu.

Znowu cisza. Zaskoczyło ich to, że nie spieszył się z odpowiedzią. Nie wystawił języka, dysząc, nie merdał ogonkiem i nie stawał na tylnych łapach. Jeszcze gorzej. Nie denerwował się, czekając na kolejne pytania.

-Zamieniamy się w słuch - powiedziała złowieszczo Heyden.

-Pozwoliłem sobie przeanalizować losy tej sprawy. Najpierw kripo, potem gestapo. Na początku sprawa lądowała na biurku oficera niskiego rangą, potem wędrowała wyżej i wyżej, aż wreszcie ktoś naprawdę władny przy byle okazji przekazywał ją innej służbie.

-Klasyczna spychologia - warknął Kirchoff.

-Pozwolę sobie doprecyzować to określenie. Spychologia podszyta strachem. Liczę też na to, że oświecicie mnie państwo, skąd mógłby brać się ten strach?

Punkt dla niego w słownej utarczce. Heyden zaatakowała jednak znowu.

-Jesteśmy tu właśnie po to, żeby wyjaśnić tę sprawę. - Była już właściwie opryskliwa. „Zajadła suka” - określenie, które przyszło mu do głowy na samym początku spotkania, było właściwe. Tyle że głupia. Pakowała się wprost w jego pułapkę. - A pan nam mówi, że nic w tej sprawie nie zrobił!

Przekrzywił głowę.

-Powiedziałem coś takiego?

-Pan jest bezczelny! Ale dobrze. Proszę więc powiedzieć, co pan zrobił. Przesłuchał pan świadków?

-Nie.

-Dlaczego?

-A po co? Kripo i gestapo przesłuchały ich wielokrotnie, ł co z tego wynikło? Nic. Czy mam sądzić, że tam pracują sami durnie? Ze ja jestem od nich lepszy? Nie, nie, nie. A jeśli nie zawiedli ludzie, to może po prostu metoda jest nieprzydatna.

-Słowem: niczego pan nie zrobił!

-Znowu wkłada mi pani w usta słowa, których nie powiedziałem.

-A pan znowu jest bezczelny! Ale to na wiele się nie zda. Co pan konkretnie zrobił? Chcę zobaczyć jakiś dokument!

Wyjął z kieszeni pojedynczą, złożoną na czworo kartkę.

-Napisałem go dziś rano.

-Dopiero dzisiaj? Ojej. - Usiłowała zakpić, a pakowała się w jego pułapkę z konsekwencją godną dyplomowanej kretynki. Nie przeczuwała, że trafiła na prawdziwego faceta. Na Mycrofta! - Jaki pan pilny. Dopiero dzisiaj? Kiedy dowiedział się pan o naszej wizycie?

Gorączkowo obliczał w myślach, jak długo jedzie się z Berlina do Breslau pod bombami aliantów. Licząc noclegi i czas na załatwienie spraw tutaj, jakieś trzy dni.

-O państwa wizycie wiem od trzech dni - zaryzykował.

-Skąd? - Poderwał się Kirchoff.

-Pański kierowca jest bardzo charakterystyczny. Mówię o tym, który prowadzi samochód o numerach rejestracyjnych TK910N. O tym, który sepleni. Pamiątka po odłamku artyleryjskim spod Ypres z czasów poprzedniej wojny. Spotkał kolegę w warsztacie w Górlitz, kiedy popsuł się państwu samochód.

Po raz pierwszy dostrzegł w oczach Kirchoffa cień zainteresowania. Skąd ten sztabowy kapitanek mógł wiedzieć o wypadku w Górlitz? Heyden natomiast niczego nie zauważyła. Rozdarła się na cały głos:

-Co to jest? - krzyczała, potrząsając kartką. - Rozporządzenie numer, instrukcja numer, procedura postępowania na wypadek, numer...

-To lista dokumentów, które wyciekły z Abwehry w ostatnich miesiącach. Kiedy zdobyliśmy obcą radiostację, ta lista wpadła w nasze ręce. Wiemy więc, co ich interesuje.

-Aha. - Kobieta konsekwentnie pchała się w zastawione sidła. - Nie stworzył pan więc żadnego dokumentu, bo bał się pan, że zaraz ukradną go Rosjanie?!

Wlazła na minę.

-Dokumenty giną wszędzie. - Stary pancernik, jak zwykł mawiać pułkownik, odpalił nareszcie swoją pierwszą salwę. Celną. - Na przykład w Barkov.

Kirchoff rozlał herbatę z filiżanki. Heyden zamilkła w pół słowa. Po raz trzeci tego dnia cisza panująca w pokoju była wręcz namacalna.

-Skąd?... - zaczął dyrektor, ale nie dane mu było dokończyć. Stary pancernik wystrzelił jeszcze raz. Tym razem w ciemno.

-To pani była za nie odpowiedzialna, prawda?

Spurpurowiała, Tietz przestał oddychać, a Kirchoff zaczął kaszleć.

-Pan jest chamem!

-Skąd pan o tym wie? - wykrztusił nareszcie Kirchoff.

-Pan pułkownik dobiera tylko ludzi, którzy potrafią dużo wiedzieć. Dlatego też nie przesłuchałem żadnego świadka.

-Nie pan będzie o tym decydował!!! - wrzasnęła Heyden.

Schielke nachylił się w jej kierunku.

-Skoro pułkownik zlecił tę sprawę mnie - wycedził. - To tylko i wyłącznie ja będę o tym decydował.

„Wszystkie salwy w celu, panie kapitanie” - zameldował jego wewnętrzny głos. Wrogi okręt trafiony i zatopiony. I ktoś jeszcze w jego mózgu dodał: „Ale głupia zdzira!”.

Heyden zrobiła ruch, jakby chciała go spoliczkować. Kirchoff musiał odnieść podobne wrażenie, bo chwycił ją za rękę.

-Klaudio, miałaś mnie umówić z zarządem FAMO. Bądź taka dobra i zrób to teraz, bo sprawa jest pilna.

Kobieta, wściekła do granic możliwości, w pierwszej chwili nie zrozumiała, o co mu chodzi, więc powtórzył jaśniej.

-Wyjdź, Klaudio.

Dwóch mężczyzn w tym pokoju przeżyło piękne chwile. Schielke, dlatego, że upokarzanie takich głupich, zajadłych suk sprawiało mu przyjemność, a Tietz, bo zrozumiał, że młody kapitan właśnie wyprowadził stary pancernik na spokojne wody. Jednym obrotem koła sterowego.

Kiedy wściekła Heyden wyszła, o mało nie trzaskając drzwiami, czym narobiłaby sobie jeszcze większych kłopotów, Kirchoff długo się uspokajał. Potem podniósł głowę. Tak jak przewidywał Schielke, jego twarz była idealnie obojętna.

-Skąd pan wie o Barkov?

-Musiałem wykorzystać moje kontakty operacyjne. Ale jeśli to robota sowieckich agentów, to byłbym skłonny podjąć się odzyskania tych dokumentów w ciągu dwudziestu czterech godzin. Niestety, poświęcając inne moje kontakty.

-Nie warto. Informacje są już dawno w Moskwie, więc dokumenty mają dla mnie wyłącznie wartość papieru, na którym je napisano.

Schielke wyjął dwie kartki, które dał mu Heini przed wejściem.

-A tyle mój człowiek dowiedział się od pańskich ludzi dosłownie w przeciągu pół godziny.

Kirchoff musiał nałożyć okulary w drucianej oprawie, żeby przeczytać drobne pismo chłopca.

-Mój Boże - powtarzał co chwilę. - Mój Boże.

-Mam prośbę. Proszę nie karać tych ludzi za gadatliwość. Mój człowiek to wirtuoz w wyciąganiu informacji od przypadkowych ludzi.

-Ale ich obowiązkiem...

-Oni mają odwrotną motywację - przerwał mu Schielke. - To starzy frontowcy z poprzedniej wojny, niektórzy byli ranni, a pani Heyden traktuje ich jak psy.

Dyrektor podniósł oczy i zsunął okulary na sam koniec nosa.

-Na przykład ona potrafi się chwalić, jakie to frykasy jadła w gasthausie, podczas kiedy oni czekali na mrozie, gdzie dostali po menażce cienkiej zupy.

-Tak. - Tietz uznał za stosowne włączyć się do rozmowy.

- Motywacja własnych ludzi ma szczególne znaczenie.

-A pan pułkownik ma tę umiejętność opanowaną do perfekcji - wtrącił Schielke.

-O, jak pan to robi? — Przybysz z Berlina wyraźnie się zaciekawił.

-Może ja opowiem - Schielke uprzedził Tietza. - Pan pułkownik zaprasza do gabinetu, gdzie częstuje doskonałą kawą i koniakiem albo whisky. Toczy się intelektualna rozmowa na wysokim poziomie - przysładzałl szefowi, mając w tym swój własny cel. - Delikwent zauważa jednak, że na biurku leży niepodpisany rozkaz wysiania oficera na front i zdanie, że tym oficerem jest on sam. W rękach pułkownika tkwi wieczne pióro dobrej marki. Delikwent, sącząc koniak, zastanawia się, do czego to pióro zostanie użyte. Czy pułkownik po prostu podpisze rozkaz, czy też skreśli nazwisko i wpisze inne.

-Ależ panie kolego. - Tietz dobrze udawał frasunek. - Pan mnie wtedy opatrznie zrozumiał.

Kirchoff zaczął się śmiać.

-Doskonała metoda. Muszę wypróbować.

-W tej metodzie tkwi kruczek. Ponieważ jeśli pułkownik uzna, że delikwent jest dostatecznie zmotywowany, to po skreśleniu nazwiska może w to miejsce na przykład wpisać największego wroga delikwenta.

Wszyscy zaczęli się śmiać.

-No, widzę, że u was w Abwehrze wszystko załatwia się zawsze w białych rękawiczkach. I to z jaką skutecznością.

-Staramy się. Staramy. - Tietz, kiedy strach minął, zaczynał się dobrze bawić. — U nas nigdy krew nie tryska na ściany jak w gestapo.

-Dobrze. Przejdźmy więc do poważnych spraw. Co zamierza pan zrobić, skoro zrezygnował pan z przesłuchania tych łudzi?

-Zamierzam się do nich wkręcić. Muszę uchodzić za oficera, który różni się od innych. Na przykład zamówiłem już nowy mundur u najdroższego krawca w Breslau. Kupiłem angielską lotniczą kurtkę na czarnym rynku.

-Chyba zaczynam rozumieć - powiedział Kirchoff. - Jakiś handelek, te sprawy, kontakty z zachodnim frontem...

-Właśnie tak. Potrzebuję paru drobiazgów, żeby uchodzić za kogoś takiego. Na przykład amerykańskiego pistoletu maszynowego, ale takiego, jakie mają na filmach. Z bębnowym magazynkiem i wystającą rękojeścią pod lufą.

-Dostanie pan. Co jeszcze?

-Potrzebuję wszystkiego, co oni tam mają. Amerykańskich papierosów, butów, okularów przeciwsłonecznych, mnóstwa drobiazgów, jak choćby tych nowych pończoch z jakiegoś tworzywa, nylonu, chyba - to ostatnie dodał do listy z myślą o Ricie.

Kirchoff ze zrozumieniem kiwał głową.

-No i dwie najważniejsze sprawy. Muszę mieć możliwość przerzucenia któregoś z tych przestępców na Zachód. Oczywiście wyląduje taki od razu w Berlinie u pana dyrektora osobiście. No, ale Berlin w stosunku do Breslau to przecież zachód.

-Oczywiście.

-Czyli blankiety rozkazów ewakuacji z Breslau podpisane in blanco. A teraz najważniejsze. Długo zastanawiałem się, czego może potrzebować ktoś, kto rozpętał aferę związaną z dziełami sztuki.

-Więc czego?

-Myślałem nad tym, co on zamierza. Uciekać po wojnie obciążony setkami wielkich obrazów? Ciągnąc na wózku antyczne rzeźby? Nie. On jest zainteresowany czymś małym, kosztownym, łatwym w transporcie.

-Zlotem?

-Nie. Brylantami. Małe, drogie, niezniszczalne. W przeciwieństwie do złota można je nawet połknąć i przewieźć we własnym żołądku.

Kirchoff uderzył dłonią w stół.

-Dostarczymy. - Wstał i zaczął krążyć po pokoju. Obaj oficerowie wstali również. - No dobrze - podał rękę Tietzowi. - Widzę, że ta sprawa nareszcie trafiła we właściwe ręce.

Uprzejmie odprowadził ich do drzwi.

-Cieszy mnie profesjonalizm panów. Wspomnę o was w Berlinie.

Tietz rozpływał się w uprzejmościach, a robił to znakomicie. Pożegnali się w poczuciu, że zrobili dobre wrażenie. Jednak każdy z nich tuż za załomem korytarza sięgnął po papierosa.

-Cieszę się, że na pana postawiłem. - Pułkownik nachylił się nad zapałką. - Jest pan wyjątkowo inteligentnym bydlakiem.

-Ach, wkurzyła mnie ta partyjna suka.

-Ciiii, ktoś może podsłuchiwać.

-A skąd. Tu podsłuchuje tylko Heini.

Pułkownik uśmiechnął się, lekko wypuszczając dym. Słyszeli jeszcze, jak Kirchoff woła lokaja.

-Hej ty! Przynieś mi kartkę papieru, wieczne pióro, kawę i koniak. A za pięć minut poproś tu pannę Heyden.

Żeby nie ryknąć śmiechem, zaczęli pospiesznie schodzić po schodach.

Holmes zawsze wybierał dziwne miejsca. Tym razem spotkali się w karciarni przy Neudorfstrasse. Dość przestronne wnętrze z przyciemnionym światłem i kelnerami w wyświechtanych frakach na pierwszy rzut oka przypominało raczej szulernię z jakiegoś gangsterskiego filmu, gdyby nie to, że przy stolikach siedzieli głównie starsi ludzie i przeważnie grali w preferansa. Pikanterii całej scenie dodawał fakt, że za oknami okoliczna ludność spędzona z domów przez wojsko właśnie rozbierała ulicę i z uzyskanych brukówek wznosiła barykadę, co szczegółowo uwieczniała propagandowa ekipa z gazet i kroniki filmowej. Oczywiście Holmes bezczelnie podniósł jedną brukówkę i demonstracyjnie, z uśmiechem na twarzy, zaniósł na miejsce przeznaczenia, pozując do zdjęć. Jeden z fotoreporterów powiedział mu wprost:

-Jutro będzie pan na pierwszej stronie!

Holmes chciał również wystąpić w kronice filmowej, bo podniósł drugą brukówkę i ruszył w stronę ekipy. Ale operator kamery i reporter byli bardziej trzeźwi od pismaków.

-Panie, panie, szkoda zachodu. Nikt do cholery nie uwierzy, że ktoś z taką prezencją i w tak kosztownym płaszczu układa kamienie na barykadach.

-Ale przecież możecie sfilmować człowieka pracy.

-Akurat ktoś uwierzy, że pracuje pan fizycznie. My tu filmujemy zryw prawdziwych ludzi pracy!

W tym momencie którejś z kobiet złamał się obcas i runęła jak długa, gubiąc swoją brukówkę. Holmes oczywiście rzucił się ratować damę pracy, ale zblazowani filmowcy odwracali głowy, więc jego czyn nie został uwieczniony dla potomnych.

Kiedy wreszcie siedzieli w lokalu, Schielke zapytał:

-Ty zawsze się tak zachowujesz?

Zaciekawiony Holmes podniósł oczy.

-Jak? W sposób nielicujący z pracą wywiadu?

-Mhm. - Schielke już w tej chwili zrozumiał, że powiedział coś głupiego. Tamten jednak dodał:

-Zasadniczo o to chodzi. O to właśnie chodzi. - Rozłożył karty na stole. - W co gramy?

-W brydża nie umiem.

-Ja też, bo trzeba zapamiętać zbyt wiele nieistotnych rzeczy. Pozostaje chyba poker.

Zaczęli szukać drobnych po kieszeniach. Holmes zawołał kelnera.

-Mają tu bardzo dobry koktajl owocowy, polecam.

-Skoro polecasz. - Schielke zaczekał, aż kelner odejdzie na bezpieczną odległość. - Załatwiłem kilka rozkazów ewakuaacji na Zachód, in blanco. Jeśli ktoś będzie dla nas miły, to poleci w bezpieczne miejsce, a jeśli ktoś będzie naszym wrogiem, to też poleci, ale do Berlina. Prosto w ręce pewnego bardzo nieprzyjemnego pana.

Holmes w lot złapał rysujące się możliwości.

-To cenna waluta - mruknął. - I cenna broń. Brawo.

-Dostanę też trochę brylantów, które będę sprzedawał złoczyńcom, czyli tobie, za słone pieniądze.

-Brawo. Ja też wyciągnę parę kamyków od moich szefów i kupię od ciebie wiele tajnych informacji.

-Do usług. Widzę, że interes zaczyna się kręcić.

Holmes rozdał karty. Obaj wrzucili do puli po kilka monet.

-Masz znajomości w kripo?

-Mhm.

-To wyciągnij jednego złego człowieka, który niesłusznie siedzi.

-Polityczny?

-A skąd! Zwykły złodziej, tyle że z górnej półki. Żona oferuje słuszną zapłatę w kamykach za pomoc w utrzymaniu małżeńskiego stadła w całości.

-Jutro wyjdzie na świeże powietrze.

Schielke zerknął na swoje karty. Dostał strita z ręki. Układ dość słaby, a poza tym czytelny od razu, bo przeciwnik widzi, że gracz niczego nie wymienia. Zostawił więc damę i waleta, resztę kart rzucił na stół. Obaj dołożyli do puli.

-Mam coś lepszego na oku, a sam nie mogę sięgnąć.

-Abwehra i NKWD zawsze razem - wyrwało się Schielkemu.

-Oczywiście. Pozwól, że opowiem ci dłuższą historię.

-Zamieniam się w słuch. - Z wymiany dostał dwie damy i szóstkę. W sumie miał więc w ręku trójkę dam. Zabębnił palcami w blat. Postawił pięć marek. Holmes podwyższył do dziesięciu.

-Pewien radca ma willę pod Breslau. Był bardzo sprytny, więc jego sejf pęczniał, szczególnie podczas akcji wywłaszczania Żydów. Ale i później jakoś sobie radził.

-Mówisz o nim w czasie przeszłym.

-Przesadził z pazernością. Rozstrzelali biedaka.

-No to mu wszystko skonfiskowali.

-Zabrali to, co trzymał w bankach. Zawartość sejfu wdowa sprytnie obroniła. Zresztą w ogóle była bardzo inteligentna. Podczas kiedy on trzymał pieniądze w bankach, ona, jak rasowa kobieta, inwestowała w biżuterię. A konkretnie w ten rodzaj, który i nas interesuje.

-O niej też mówisz w czasie przeszłym.

-Mhm. Otóż świętej pamięci wdowa, widząc, co się wokół święci, zrozumiała, że na jakiś czas będzie musiała uciec przed obcymi wojskami. Po wojnie wróci i odzyska zawartość. Tylko jak ukryć sejf, żeby nikt nie odkrył? Komu zaufać? Toż taki majster, gdy ona ucieknie, może wrócić sam albo z kolegami i langsam, langsam dobrać się do zawartości. A z drugiej strony, uciekać w nieznane ze skarbem pod pachą, też się nie da.

-Co wymyśliła?

Wyłożyli karty. Szlag! On miał trzy damy, a Holmes trzy króle. Szlag! Schielke zaczął tasować karty.

-Załatwiła do zrobienia remontu polskich robotników przymusowych.

-Co? Im zaufała?

-No coś ty, głupia nie była. Myślała tak, niech oni zakopią sejf bardzo głęboko, zamaskują wszystko, zabezpieczą, a ona wtedy oskarży ich o próbę zbiorowego gwałtu. I wszystkich natychmiast rozstrzelają.

-Sprytne.

-Nie do końca. Trzeba chyba Francuza, żeby nie zrozumiał, że jak każą zakopywać sejf i kamuflować, to znaczy, że się ruskiej armii już nie doczeka. Chłopaki zorientowali się natychmiast, o co chodzi, i po skończonej robocie wdowę zabili.

-Jak? Nie rozstrzelali ich na miejscu?

O Boże, to nie idioci. Pożar wybuchł nad ranem, kiedy oni siedzieli pod strażą w Breslau, po dniu wolnym od pracy. Akurat to właśnie oni byli poza wszelkimi podejrzeniami.

-Jakiś chemik musiał zostać zesłany na roboty?

-Tak właśnie.

Schielke rozdał i sprawdził swój układ. Dwie dwójki, as, siódemka i piątka. Rzucił na stół kolejne pięć marek. Siódemka i piątka do wymiany.

-Więc jedźmy tam.

-To nie takie proste. Willa znajduje się w pasie wojsk tyłowych Wehrmachtu. To jednostki złożone z kompanii wartowniczych. Staruszkowie, łamagi, podoficerowie techniczni z dawno nieistniejących jednostek i taka tam zbieranina. Jednak generał Krause doskonale wie, że Rosjanie uderzą z południa i z zachodu. Już niedługo wymienią te łazęgi na jednostki pierwszoliniowe. Ale... Najpierw trzeba się w spokoju umocnić, a dopiero potem wycofać staruszków. Tylko kilka dni ten teren będzie ziemią niczyją.

-I jak na tym skorzystamy?

Holmes uśmiechnął się wrednie.

-Ja będę dokładnie wiedział, kiedy pojawią się tam Ruscy. Co do dnia.

-Rozumiem. My musimy być tam trzy dni wcześniej.

-Tak.

Schielke dostał asa i czwórkę. Dwie pary, ale asowe. Znowu rzucił na stół pięć marek. Kątem oka obserwował tłumy na ulicy. Fotografowie i kronika filmowa już pojechali, więc ludzie gromadzili się w grupach i gorąco o czymś dyskutowali. Pewnie o tym, jak wygrać wojnę. Chryste, tę robotę kompania saperów wykonałaby pewnie w ciągu godziny. Ale saperów nie było. Zostali zatrudnieni przy umacnianiu bunkra gauleitera Hankego w jamie pod Liebichs Hóche. Okazało się, że bunkier nie jest odpowiednio zabezpieczony od góry, więc saperzy pruli teraz Ohlauer Stadtgraben i zawozili bruk na szczyt wzgórza. Dobre to. Schielke był przekonany, że gauleiter, który wyniesie się ze swojej siedziby w pałacu Hatzfeldów, i tak, jak tylko Sowieci wystrzelą po raz pierwszy, umknie w głąb Breslau. Ohlauer znajdzie się za blisko frontu.


No! Zgarnął pulę. Holmes też miał parę asów. Ale tylko jedną, niczym niepodpartą. Nagle Schielke palnął się w czoło.

-Cholera. Zapomniałem o czymś.

-O czym?

-Słuchaj, mundury, papiery, rozkaz wyjazdu mogę załatwić. Szczególnie teraz, kiedy moje akcje idą w górę. Ale...

-Ale co? - rzucił Holmes.

-Jak ja na kilka dni zwolnię się z pracy?

Holmes ukrył twarz w dłoniach. Przez dłuższą chwilę oddychał głęboko.

-No nie! Typowy Niemiec. - Potrząsał głową. - Wszystko załatwi na sicher. Ale jak on się zwolni z pracy, żeby rabować brylanty? To przecież wbrew regulaminowi.

Schielke sam zaczął się śmiać.

-To niby drobiazg. Ale jak?

-Weź zwolnienie lekarskie.

-Ale przecież jestem zdrowy!

Holmes załamał ręce.

-Powiedz lekarzowi, że chorujesz na „brylantiensis grandiosis”, co?

-No nie, ty chyba żartujesz!

Holmes oparł głowę na zwiniętych dłoniach i patrzył gdzieś w przestrzeń. Długą chwilę. Wreszcie przełknął ślinę.

-Dobrze. Skoro to takie ważne, jutro razem pójdziemy do lekarza i załatwię ci zwolnienie.

-Nie będę się zniżał do udawania chorego przed jakimś lekarzem.

-Dobrze - Holmes był wyjątkowo zgodny. - Powiesz prawdę.

-Akurat.

-Powiesz prawdę, że nic ci nie jest. Gdyby lekarz był Polakiem, to od razu wysłałby cię do psychiatryka. Ale będzie Niemcem. Da ci zwolnienie.

-To ciekawe, zobaczymy. - Schielke rzucił talię na stół. - Ty rozdajesz.

Przez cały czas myślał gorączkowo. Holmes miał rację. W sztabie krążyły plotki, że Krause zostanie odwołany, a jego miejsce zajmie von Ahlfen. Przyszły komendant Festung Breslau miał w walkach ulicznych ogromne doświadczenie, które zdobył podczas Powstania Warszawskiego. Niedługo zobaczą efekty jego wiedzy i to, czego nauczył się na własnych błędach w walce przeciwko Polakom. Pewnie każe zatarasować wszystkie wyloty kanałów, żeby uniknąć tak dramatycznych niespodzianek jak w Warszawie. Przygotuje do wypalenia narożne kamienice leżące na trasie ataku. W każdym razie z plotek wynikało, że dostał niezłą lekcję od AK, ale odrobił ją skwapliwie i teraz już wiedział, czego się bać. Popsuje system melioracyjny i zaleje tereny leżące na północy oraz wschodzie, czyniąc z nich obszar nieprzyjazny dla czołgów, manewrowania artylerią i natarcia. Rzeczywiście, uderzenie musiało przyjść z pozostałych dwóch kierunków. I naprawdę była ogromna szansa, że na kilka dni przedpola staną się terenem niczyim.

-Dobrze - westchnął. - Pozwól, że na chwilę zmienię temat.

-Mów, mów.

-Wiesz, dzięki tobie mam pewne wyniki i awans, więc nie wypada, żebyś ty nie miał wyników w pracy wywiadowczej.

-Już mi pomogłeś z Krupmannem.

-Nie o to chodzi. Byłoby mi miło, gdybyś dostał jakiś order albo awans.

Podał mu pod spodem małą, tekturową teczkę. Holmes uśmiechnął się promiennie, potem bezczelnie położył teczkę na blacie, otworzył i zaczął przeglądać dokumenty. Schielke tylko kręcił głową. Szkoda, że nie ma już fotografów z gazet. Teraz mogliby zrobić piękne zdjęcie.

Abwehra przystępuje do niszczenia archiwów. W centrali pewnie odbędzie się to bardzo profesjonalnie. W poszczególnych placówkach jednak zajmą się tym sierżanci. Instrukcja jest taka: w ustronnym miejscu spalić wszystkie dokumenty, wyszczególniając tytuł każdego w specjalnym protokole. Następnie niezwłocznie należy spalić sam protokół.

Holmes ryknął śmiechem.

-Poważnie? O Jezu...

-Taaa... to rzeczywiście można nazwać prawdziwą niemiecką dokładnością.

-Wręcz pedanterią.

Schielke westchnął cicho.

-To same archiwalia, ale twoi szefowie powinni być zachwyceni. Tam jest wszystko, struktura, rozdział dowodzenia, procedury i...

-O cholera, zostanę generałem.

-W teczce masz nazwisko sierżanta, który to będzie robił, i adres. A ponieważ to złodziej i malwersant, masz też listę dowodów, która go błyskawicznie pośle do karnej kompanii pod kule Sowietów. A ponieważ jest on również tchórzem, który chciałby stąd zwiać, masz też imienny rozkaz wyjazdu do Drezna. Masz więc na faceta i marchewkę, i kijek.

Holmes schował papiery z powrotem do teczki.

-Aż nadto. - Uśmiechnął się znowu. - A przy okazji, mógłbyś mi wyjaśnić jedną rzecz?

-Jasne.

-Czemu wszyscy teraz chcą uciekać do Drezna? Jakby jakiś szał opętał Niemców. Drezno, Drezno i Drezno.

-To proste. Wielkie miasto, nigdy niebombardowane, które leży poza strategicznym odcinkiem działań. Nie zostało ogłoszone twierdzą, więc nawet Rosjanie po zajęciu niczego nie zniszczą, bo wtedy niszczyliby swoją własność - tłumaczył Schielke.

Holmes wytrzeszczył oczy.

-Żartujesz?

-Co? Rosjanie zniszczą wspaniałe przemysłowe Drezno będące ich własnością?

Tamten tylko kiwał głową.

-Drezno zniszczy kto inny.

-Boże. Kto? I po co? - dopytywał Schielke.

-Tobie się chyba wydaje, że to wojna między Niemcami a resztą świata. Nie widzisz, że to wojna między Rosją i Ameryką o władanie nad światem?

-Co ma jedno do drugiego?

-A to, że Amerykanie nie zostawią Sowietom takiego pięknego, tłustego, przemysłowego prezentu. Jakby to powiedział Goering, „wybombardują” miasto z mapy.

-Nie mają żadnego powodu...

-Więc zrobią to bez podania powodu. O tak sobie. - Holmes sprawnie rozdał karty. - Drezno to śmiertelna pułapka dla naiwnych.

Schielke w milczeniu dopił swój koktajl owocowy. Potem podniósł karty. Miał dwie czarne ósemki, dwa czarne asy i waleta karo. Skądś znał ten układ. Wzdrygnął się nagle. Drugiego sierpnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego szóstego roku w Deadwood takie karty dostał rewolwerowiec Dziki Bill Hickok. A sekundę później dostał również kulę w tył głowy. Od tego czasu taki układ nazywają „ręką nieboszczyka”. Przypadek? Nawiązanie do tego, o czym rozmawiali? Czy sugestia, że NKWD również strzela w tył głowy?

Podniósł oczy. Holmes patrzył na niego zupełnie obojętnie.


Doktor Eberhard Remmert nazywany był przez żołnierzy „łowcą symulantów” albo „postrachem lazaretów”. Oficerowie nazywali go jednak „Breslau horror”. Lekarz bowiem szczególnie lubował się w udowadnianiu oficerom, że są dekującymi się paniczykami, a nie prawdziwym wojskiem i z sadystycznym upodobaniem odsyłał ich na front. Do jego słynnych powiedzonek należały: „Żołnierzu, nie mówicie jak ostatnia łajza - jedno płuco mam przestrzelone! Meldujcie jak żołnierz - jedno płuco mam w doskonałym zdrowiu!”, albo „Żołnierzu, sam fakt, że nie możecie biegać, nie zwalnia was ze służby, możecie siedzieć w okopie i bronić się mężnie”. „A jak oficer każe atakować i ja zostanę, to mnie rozstrzelają”. „Żołnierzu, a czy to nie wszystko jedno, czy zginiecie od obcej kuli, czy od własnej”.

Schielke celowo wybrał wizytę u Remmerta, bo chciał udowodnić Holmesowi, że nie dostanie zwolnienia. Ale ten w ogóle się tym nie interesował. On wszędzie i zawsze czul się jak u siebie. W szpitalnej poczekalni zdążył się już zaprzyjaźnić z pielęgniarką i posługaczem, skrupulatnie przeczytał ulotki dotyczącej zapobieganiu tyfusowi oraz traktujące o tym, jak leczyć wszawicę. Teraz siedział skupiony nad egzemplarzem „Niemieckiego pielęgniarza” i wydawał się być pochłonięty lekturą. Jak zwykle zwracał na siebie powszechną uwagę.

-Ty się nigdy nie denerwujesz? - spytał Schielke.

-A czym tu się denerwować? - Holmes poniósł oczy. - Lepiej zastanawiaj się, w jaki sposób odróżnić się od pozostałych.

-Co?

-No, obserwuj siedzących w poczekalni. Co robią wszyscy?

-Kaszlą i głośno wycierają nosy.

-O właśnie. Już tu chcą pokazać, jacy są chorzy. Więc ty nigdy nie usiłuj kaszleć ani siąkać. Bądź inny. Co jeszcze robią?

-Hm... Kiedy otworzą się jakieś drzwi, to wszyscy patrzą w ich stronę.

-Brawo za zmysł obserwacji - uśmiechnął się Holmes - Zachowują się jak psy. A ty musisz być inny. Patrz przed siebie albo się czymś zainteresuj.

Pielęgniarka otworzyła najbliższe drzwi.

-Kapitan Schielke, proszę!

-Pamiętaj, że nie będę kłamał.

-Ale nikt nie każe ci kłamać. Mów całą prawdę - spokojnie odezwał się Holmes.

-A to zobaczysz. Powiem dokładnie, jak jest!

-Kapitan Schielke - powtórzyła pielęgniarka głośniej. - Jest tu taki?

Z wnętrza gabinetu z pewnym zaciekawieniem przyglądał im się lekarz siedzący za biurkiem.

-I nic mnie nie obchodzi, czy ja się odróżniam od innych ludzi, czy nie - Schielke odruchowo podniósł głos.

-Ależ nikt nie mówi, że się odróżniasz od innych osób. Ty po prostu jesteś inny.

-Nie jestem inny!

-Panie kapitanie. - Pielęgniarka straciła cierpliwość i zrobiła gest, jakby chciała chwycić go za ramię.

-Zaraz! - warknął. - Wcale nie jestem inny.

-Panie kapitanie, pan doktor czeka.

-Co? Ach, tak. - Schielke zerwał się z krzesła. - Gdzie?

-Tutaj - wskazała drzwi.

Lekarz o nieprzyjemnym, kostycznym wyrazie twarzy przyglądał się całej scenie z rosnącym zainteresowaniem. Holmes oczywiście wszedł pierwszy.

-Najmocniej przepraszam pana doktora. Ja doskonale wiem, że pacjent powinien wchodzić do gabinetu sam. Ale dowódca pana kapitana znalazł się w trochę niezręcznej sytuacji.

-Tak? - Lewa brew mężczyzny za biurkiem uniosła się nieco.

-Otóż pan kapitan został ostatnio awansowany, ponieważ rozpracował i wykrył sowiecką radiostację. Ale związany z tym wysiłek i nerwy... - Holmes celowo nie dokończył. - Rozumie pan. Pułkownik znalazł się w niezręcznej sytuacji. A ja jestem przyjacielem rodziny i choć nie zostałem przez nikogo wysłany oficjalnie, to chyba najlepiej dopilnuję... - znowu nie dokończył.

-Doskonale rozumiem pana pułkownika - powiedział lekarz. - Dobrze, że pan przyszedł.

-Bo jestem osobą prywatną, no i mnie łatwiej było wybrać akurat gabinet pana doktora, ponieważ sądzę, że pańska diagnoza...

-Nie musi pan kończyć - rozpromienił się lekarz. - Mądrej głowie dość dwie słowie. Ja naprawdę pojąłem intencje pana pułkownika i całą niezręczność sytuacji.

Doktor „Breslau horror” był naprawdę dumny ze swojej zlej sławy i przydomka „łowca symulantów”. Oczywiście słowa Holmesa rozumiał po swojemu. Pułkownik naprawdę był w trudnej sytuacji, musiał dać awans komuś, kto zdobył sowieckie radio. Ale co innego zza biurka rozpracować radiostację, a co innego walczyć oko w oko z przeciwnikiem w oblężonej twierdzy. Według Remmerta młodemu oficerowi po prostu strach zajrzał w oczy, więc półprywatnie wysłano go właśnie w ręce „łowcy symulantów”. I dobrze. Zaraz wszystkie kłamstwa wyjdą tu na jaw.

-Co panu dolega, panie kapitanie?

-Nic. Jestem zupełnie zdrowy.

Tu do rozmowy włączył się Holmes.

-Oczywiście nie masz czterdziestu stopni gorączki w nocy?

-Oczywiście, że nie - Schielke był zupełnie spokojny. - Zresztą łatwo sprawdzić. Gdybym aż tak gorączkował w nocy, to teraz powinienem mieć jakieś ślady. Panie doktorze. Proszę mi zmierzyć temperaturę. Zapewniam, że jest normalna.

-Zaraz zmierzymy - zgodził się lekarz. - Skoro jest pan zdrowy, to z jakiego powodu mam pana odesłać do Drezna?

-Ale ja nie chcę jechać do żadnego Drezna. Tam wszyscy zginą!

Oczy lekarza rozszerzyły się lekko.

-To dlaczego wszyscy chcą się tam ewakuować?

-Bo to idioci.

Lekarz spojrzał podejrzliwie i zapytał:

-Otaczają pana sami idioci?

-Ależ skąd.

-A pański przyjaciel? - wskazał na Holmesa.

-Ten? Oczywiste, że to wariat.

-A Heigel, Lempp? - podpytywał Holmes.

-To szczególni idioci.

-A gdzie jest teraz Lempp?

-Na froncie.

-I nie machałeś mu nad głową pistoletem?

-Oczywiście, że nie. - Schielke odwrócił głowę i zwrócił się do lekarza. - Panie doktorze, ja po pierwsze nie umiem strzelać, a po drugie nawet broń mam nienabitą.

-To znaczy, że machał pan nad głową kolegi pistoletem, który nie był nabity? - podjął wątek nagle zainteresowany Remmert.

-Ja w ogóle nie machałem. Chcę tylko powiedzieć, że w ogóle nie umiem strzelać. Instruktor na strzelnicy powiedział, że wcale się do tego nie nadaję i on mi pokaże tylko, jak się nie zabić.

-Aha, to on już wtedy miał podejrzenia, że chciał się pan zabić?

-Nie chciałem się zabić! - wrzasnął zdenerwowany Schielke. - Ja nawet dość długo w szkole Abwehry nosiłem szczotkę do butów w kaburze, żeby była czymś wypchana.

-Nie dawano panu broni do ręki? Tak?

-Dawano! Chcę tylko powiedzieć, że mam zawsze broń nienabitą! Więc nie mogłem machać bronią gotową do strzału.

Lekarz pokiwał głową z pewnym zrozumieniem.

-Więc przyznaje pan, że machał przed Lemppem bronią, z tym, że pistolet był pusty?

-Nie machałem! - wrzasnął znowu Schielke. - To dwie różne sprawy! Lempp i mój pistolet to dwie różne sprawy! Mam broń nienabitą!

Rozpiął kaburę i wyciągnął lugera. Jak każdy człowiek nieobyty z bronią oczywiście wycelował prosto w lekarza.

-O, proszę. - Ciągle mierząc mu w głowę, przeładował pistolet.

Remmert na szczęście długo służył w wojsku. Runął za biurko, robiąc przepisowe „padnij”.

-Jezus Maria! - krzyknął Holmes i skoczył do przodu, wyrywając lugera z ręki Schielkego. - O Chryste...

Po dłuższej chwili zza blatu biurka wychynęło oko lekarza. Na razie tylko jedno. Holmes wyjął magazynek. Był pełny. Przeładował broń. Z komory wyskoczył nabój, upadł na biurko i potoczył się dokładnie w kierunku rozszerzonego przerażeniem oka. Remmert westchnął ciężko. Mokry od potu uniósł się z podłogi i rozpiął kołnierzyk.

-To tak wygląda według pana nienabita broń, którą pan nie machał?

-Ja nigdy nie macham bronią.

-A przed chwilą co pan robił? Chciał mnie pan zabić?

-Nie wiem, skąd się wzięły naboje... - nagle Schielke palnął się w czoło. - Wiem! Heini czyścił mi broń i pewnie on ją naładował.

-No tak. - Lekarz usiadł na powrót za biurkiem. - Pan nawet nie wie, co się z panem dzieje.

-Ależ wiem doskonale. Proszę nie robić ze mnie wariata!

-Ja robię? To pan nie chce jechać do Drezna, bo tam wszyscy zginą! A co pan będzie robić tutaj?

-Będę strzelać do Rosjan!

-O Chryste... Przed chwilą udowadniał nam pan, że w ogóle nie umie strzelać.

Schielke dał się zaskoczyć. Przez moment toczył wzrokiem od jednego do drugiego. Potem jednak ryknął:

-Nie róbcie ze mnie głupka. Jestem oficerem! Palcem będę wskazywał żołnierzom, gdzie mają mierzyć. - Wyciągnął rękę przed siebie. - Palcem! O tak!

-Czy pan jest oficerem liniowym? - spytał Remmert spokojnie.

-Nie.

-To jakim żołnierzom zamierza pan wskazywać cel palcem?

Schielkego zatkało. Holmes jednak dodał:

-Na ostatnią akcję wziął gońca, telefonistkę i kucharza.

„Postrach symulantów” poczuł się bardzo zmęczony.

-Czy to prawda? - prawie szepnął.

-Tak, ale...

-Wystarczy. Wszystko jasne.

Drżącą ręką zaczął wypisywać zwolnienie i masę recept.

-Niech pan się przez miesiąc w jednostce nie pokazuje! - dogadywał w złości. - Strzępek nerwów, dosłownie wrak człowieka. Nikt panu nie powiedział, że to ostatni stopień skrajnej nerwicy? Ja się nie dziwię, że pułkownik musiał z panem wysłać do mnie cywila. Bo pan by mi udowodnił, że zaraz wygra wojnę, dowodząc kompanią kucharzy!

-Ale...

Doktor przerwał na chwilę pisaninę.

-Tu mi kaktus wyrośnie, jeśli pozwolę panu pójść na front! Prędzej mi ta ręka uschnie! Pan przecież tam zaraz jakichś ludzi pozabija! - krzyczał.

Holmes przymknął oczy, a Schielke mruknął już dość spokojnie:

-Ale na froncie chyba o to chodzi.

-Milczeć!

Kiedy po kilku minutach wyszli na korytarz, Schielke był zupełnie opanowany.

-Ale wariata nie musiałeś ze mnie robić - mruknął.

-Ja robiłem? Słuchaj, jest wojna, a tobie nic nie dolega, czego więcej chcieć? Skutecznie odróżniłeś się od innych chorych i masz efekty.

-Jakie efekty? Przecież nie będę żarł tych lekarstw.

-Masz papier, że na front się nie nadajesz i nie musisz stawiać się w pracy codziennie o ósmej. I to nie podpisany przez koleżkę czy za łapówkę. Ty masz papier z podpisem samego doktora „Breslau horror”!


Jechali rozklekotaną ciężarówką na holzgas wąskimi drogami na zachód od Breslau. Ich celem była wieś numer 247 leżąca nad rzeczką numer 108B. Nikt nie wiedział, co oznacza litera B, ani jak brzmi nazwa rzeczki i wsi. Żadnej nazwy na wojskowej mapie nie naniesiono, nie było też drogowskazów - zdemontowano je kilka dni wcześniej. Podobno także odpowiednie służby zarekwirowały z księgarni wszystkie mapy turystyczne. Koncepcja bardzo słuszna. Co zrobiłby sowiecki agent, kiedy już go zrzucą w nocy na spadochronie gdzieś tutaj? Przecież pierwsza rzecz, jaka mu przyjdzie do głowy, to odwiedzenie rano najbliższej księgarni i kupienie mapy turystycznej. A tu klops. Ani map, ani drogowskazów. Agent zgłupieje więc, nie wiedząc, gdzie jest, i albo się podda, albo powiesi z rozpaczy.

Koncepcja bardzo dobra, wysmakowana wręcz, jeśli chodzi o wprowadzanie wrogiego wywiadu w błąd, niestety, słabo sprawdzała się w praktyce. Wszyscy sowieccy agenci operujący na tym terenie jechali właśnie ciężarówką na holzgas, posługując się precyzyjną, niemiecką mapą sztabową.

Holmes wziął ze sobą czterech ludzi. Ale tylko Watson i jakiś starszy, siwy mężczyzna mówili biegłe po niemiecku. Pozostałych dwóch: człowiek, który opiekował się wielkim palnikiem acetylenowym, i drugi, o wyglądzie oprycha, umieli poprawnie wypowiedzieć tylko po kilka słów. Wszyscy mieli drelichy kompanii technicznej i odpowiednie papiery, ale w razie bardziej wnikliwej kontroli mogli sprawić ogromne kłopoty. Schielke wziął jedynie Heiniego. Oczywiście nie wtajemniczył go. Same słowa „tajna akcja”, choćby często powtarzane, nie traciły swojej magicznej mocy. Chłopak cierpiał tylko z powodu braku schmeissera, więc Schielke wynagrodził mu to, dając zdobycznego nagana pod warunkiem, że nikt go nie zobaczy. Heini dotrzymał słowa. Poza rówieśnikami na wartowni nie zobaczył go nikt na świecie.

Holmes dla zabicia czasu opowiadał o sztuce odróżniania się od innych ludzi. Zycie to teatr - powtarzał do znudzenia, jak widzą cię inni ludzie? Mogą zobaczyć tylko to, jak wyglądasz i jak się zachowujesz. Nic więcej. Więc musisz grać. Zagraj kogoś po prostu. Na pytanie „kogo?” odpowiedział „na przykład Pana Boga”. Ludzie mają cię widzieć takiego, jakim chcesz im się przedstawić, natomiast ty czytaj z ich zachowania jak z księgi. Z jakiej księgi? Jak z instrukcji użycia danego człowieka, na przykład. Musisz obserwować wszystkich wokół.

Weźmy taką sytuację: wchodzi człowiek do sklepiku, gdzie kilka osób czeka w kolejce, i mówi „dzień dobry”. Są ludzie, którzy powiedzą to tuż po dotknięciu klamki, zanim jeszcze drzwi się porządnie otworzą. Praktycznie nikt im nie odpowie. Są tacy, którzy przywitają się w drzwiach. Tym prawdopodobnie odpowie sklepikarz, może ktoś jeszcze. I są tacy, którzy otworzą drzwi, wejdą na sam środek, w ciszy rozejrzą się wokół i dopiero coś mrukną. Im odpowiedzą wszyscy. Niby nic, a zasadnicza różnica. Tylko gra. Jeśli ktoś coś do ciebie mówi, a szczególnie ma jakieś pretensje, natychmiast zbliż się do niego, zmniejsz dystans, wedrzyj się do jego prywatnej przestrzeni. Straci rezon momentalnie.

-To wszystko łatwo powiedzieć - mruknął Schielke. - Trochę trudniej wykonać.

-Naprawdę? A u lekarza co? Ani razu mu nie nakłamałeś, powiedziałeś prawdę, że jesteś zdrowy jak koń i... masz zwolnienie.

-Gdyby nie ty, to wiesz, co bym miał?

-Spokojnie. Szybko nauczysz się załatwiać takie sprawy samodzielnie.

-Dojeżdżamy - przerwał im kierowca. - Widać już domy.

Holmes kiwnął mu ręką, a potem nachylił się do ucha Schielkego.

-Przejmujesz teraz dowodzenie. I zrób koniecznie prostą próbę.

-Jaką?

-Zanim pokażesz im papiery, które sprokurowałeś, spróbuj zdobyć władzę bez dokumentów.

Schielke westchnął ciężko, zapalając papierosa. Rzeczywiście dojeżdżali właśnie do pierwszych domów wsi numer 247 nad rzeczką 108B.

-Panie kapitanie - kierowca znowu odwrócił się do tyłu - gdzie mam się zatrzymać? Bo jak stajemy na amen, to muszę gaz spuścić z instalacji, coby nam grat w powietrze nie wyleciał.

-Tam, pod tymi drzewami. - Schielke wskazał ręką kilka wielkich sosen. - Będzie chociaż zamaskowany.

-To dobrze. Przy okazji odsmolę to cholerstwo, bo długo nie było czyszczone.

Kiedy wysiedli, ktoś mruknął:

-Pilnowane to jest jak skarbiec angielskiego króla. Gdzie nie spojrzysz, stu strażników.

-No - rzucił Watson. - Pospali się, czy już ich nie ma?

Niespodziewane w budynku naprzeciw otworzyły się drzwi.

Chudy jak szczapa sierżant miał jakieś kłopoty z chodzeniem, wyraźnie kuśtykał. Jego wiek wskazywał, że weteran pamiętał nie tylko pierwszą wojnę, ale być może nawet wojny napoleońskie. Sierżant dziarsko jednak usiłował trzasnąć obcasami w błocie i złożył meldunek, podając numer plutonu wartowniczego, numer kompanii i numer batalionu. Dobrze, że nie doszedł do dywizji. Chociaż nie, dywizji wartowniczych raczej nie było. Usłyszeli za to numery wsi i rzeki.

Schielke nie odpowiadał na meldunek. Patrzył spokojnie na tamtego. Po długiej, denerwująco długiej chwili podszedł bliżej. Ciągle bez słowa. Sierżant przełknął ślinę.

-Zbiórka!!! - wrzasnął kompletnie nieregulaminowo.

W drzwiach budynku za nim pojawiło się jeszcze czterech równie wiekowych żołnierzy, a z budynku pobliskiej szkoły zaczęli wysypywać się inni. O dziwo, geriatryczna musztra była dobrze przećwiczona, bo pluton ustawił się szybko i dość równo. Schielke ciągle bez słowa ruszył wzdłuż szeregu. Ale zbieranina, pomyślał. Jedni patrzyli na niego przerażeni, inni tępo, regulaminowo, jeszcze inni ukradkiem sprawdzali kieszenie, czy są na pewno dopięte. Jeden tak się bał, że oczy skakały mu z punktu w punkt, nie mogąc na niczym zogniskować. Schielke zatrzymał się przy nim i zapytał znienacka:

-Co robicie z Rosjanami?

-Zabijamy ich!!! - wrzasnął żołnierz, prężąc się, jak tylko mógł.

Holmes z tyłu ryknął śmiechem. Schielke zagryzł wargi.

-Zabijacie? - wycedził i spojrzał na tamtego spod oka. - A trupy gdzie?

Żołnierz zrozumiał, że palnął coś głupiego, i zaczął tłumaczyć.

-To... Tttto... znaczy mamy zabijać. W... według regulaminu. - Biedak tak jak sierżant przełknął ślinę. - Ale jeszcze żadnego nie zabiliśmy! - zameldował.

-A dlaczego?

-Bo... bo... - gorączkowo szukał słów. - Bo nas omijają z daleka i nie przyszli!

Teraz Watson parsknął śmiechem. Schielke pokiwał głową. W milczeniu doszedł do końca szeregu, zawrócił i ruszył z powrotem. Zastanawiał się, ile zawałów może wywołać. Podszedł znowu do sierżanta. Ten stał skonfundowany. Pewnie by coś jeszcze zameldował, ale nie wiedział, jak ma się zwracać. Lotnicza kurtka na mundurze oficerskim zakrywała dystynkcje. Stali dłuższą chwilę, patrząc na siebie, aż na czole żołnierza pojawił się pot.

-Gdzie dowódca? - spytał Schielke cicho.

-Melduję, że na partolu! Panie... panie pułkowniku! - Sierżant zaryzykował pochlebstwo, choć Schielke był za młody na taką szarżę.

-Co to jest partol? Bo że właśnie na tym jest wasz szef, to nie wątpię!

-Znaczy na patrolu, panie pułkowniku!

Schielke zmrużył oczy. Już wiedział, o czym mówił Holmes. Już to czuł.

-Sam?

Sierżant wziął głęboki oddech i tak już pozostał. Nie było po co kłamać. Przecież osobiście wcześniej zameldował, że skład plutonu jest pełny. A co mógł robić dowódca „na patrolu” sam jak palec? Opuszczając swoich ludzi? Zostawiając ich bez komendy? Jeśli nie zdezerterował, co byłoby dla niego najlepszym wyjściem w tej sytuacji, to mógł być samowolnie w Breslau u kobiety. KS - wykonanie wyroku na miejscu. Rabować okoliczne wsie - KS, wykonanie wyroku odroczone do czasu, aż sąd dowie się, co i ile ukradł oraz przede wszystkim, gdzie schował. Ewentualnie jest głupi i coś kombinuje - KK, czyli kompania karna, gdzie wykonanie wyroku zostawia się Rosjanom. Czy też po prostu schlał się jak wieprz i gdzieś sobie leży - KK lub KD, kara dyscyplinarna - w zależności od stopnia upojenia. Ciekawe, KS, KK czy KD? Doskonały przykład na to, że różnica pomiędzy życiem a śmiercią leży z reguły w jednej literze. Śmieszne. Czy słowo, które cię dotyczy, ma brzmieć „rak” czy „rąk”? „Śmierć” czy „śmieć”? „Wycie” czy „życie”? Ha, ha, ha... Jedna litera.

-Dobrze, niech dowódca zgłosi się do mnie, jak... jeśli wróci z patrolu. Rozpuście tych ludzi. Niech przygotują dla nas kwaterę.

-Tak jest, panie pułkowniku.

-Kapitanie - zlitował się Schielke. - Abwehra. Sekcja specjalna.

-Tak jest!

Sierżant ruszył do swoich zadań, a Schielke przywołał Heiniego.

-Idź, pomyszkuj trochę. Tylko ani pary z gęby, po co tu jesteśmy!

-Tak jest!

Chłopak nie mógł niczego zdradzić, bo niczego nie wiedział. Z całą pewnością jednak w przeciągu pięciu minut uświadomi cały pluton, że są tu w bardzo tajnej misji z polecenia samego fiihrera albo jeszcze wyżej. A dar przekonywania miał. Schielke zapalił kolejnego papierosa i zerknął do tyłu.

Holmes podniósł kciuk do góry.


- W życiu tego nie odkopiemy. - Watson właśnie analizował plan narysowany przez polskich robotników przymusowych. Był bardzo szczegółowy. - To dokładnie tutaj. - Postukał obcasem w betonową podłogę.

Stali w ogromnej piwnicy jeszcze większej willi położonej na obrzeżach wsi.

-No, solidna robota - mruknął Schielke. - Lity beton.

-Bez przesady. - Holmes chwycił metalowy oskard. - Zaraz lity. Chłopaki powiedzieli, że wtykali tu kłęby wełny mineralnej, a beton jest z dużą przewagą piasku. - Wbił ostrze w szarą powierzchnię, wyszczerbiając ją natychmiast. Walnął jeszcze raz i jeszcze. Oskard wszedł głębiej, trafiając na coś miękkiego. - O! - Holmes rąbnął mocniej, robiąc duży otwór, z którego rzeczywiście wystawały strzępy wełny. - Pójdzie jak z płatka.

-A potem ziemia i podkłady kolejowe.

-Ile mamy czasu do przybycia Sowietów? - spytał Schielke.

-Trzy dni. Najdalej jutro wieczorem musimy być gotowi, bo jak nas tu zastaną, to się będziemy na Łubiance tłumaczyć.

-Szlag. - Watson podniósł głowę znad planu. - Zaraz. Mamy przecież pluton Wehrmachtu. Niech dla zdrowia kopią staruszkowie.

-Na zmiany to by nawet poszło, ale co im powiemy? Ze co? Robimy z nich pluton melioracyjny?

-Czekaj. - Watson zerknął na sztabową mapę terenu. - Tu jest most. Ufortyfikujmy przyczółek, a tu, powiemy, będzie bunkier dowodzenia.

Holmes spojrzał na Schielkego.

-Przestraszysz ich na tyle, żeby to zrobili?

-Ich tak. Ale Heini mówił, że pluton mają wycofać lada chwila.

-Dobra. Ktoś z naszych, kto dobrze szprecha, stanie na drodze i przejmie rozkaz wycofania od gońca. Przecież do plutonu wartowniczego oficera nie przyślą.

-No pewnie. To się da załatwić.

-A kiedy zorientują się w sztabie, że ich nie ma?

-Jutro.

-Jutro rano czy jutro po południu?

-Rano, podczas apelu. Ale daj im czas na reakcję. Przeszukanie papierów, zorientowanie się, kto zawinił, łażenie od Annasza do Kajfasza, krycie własnej dupy na wszelki wypadek. Tu jeszcze nie ma wojny, a to nie jest jednostka bojowa. Nie zdziwiłbym się, jakby patrol wysłali dopiero pojutrze.

-No to dobrze, damy radę. - Holmes szybko podejmował decyzje. - Każdy wie, co ma robić. - A wy dwaj - wskazał na specjalistę od acetylenu i faceta o wyglądzie oprycha - rozejrzyjcie się po okolicy i zbadajcie, co w trawie piszczy.

-Chyba w śniegu.

O dziwo, pluton nie był zaskoczony nowym rozkazem wydanym tuż przed spodziewaną ewakuacją. Może byli nawet zadowoleni, że nie sterczeli tu na darmo, że ktoś lepiej uzbrojony i młodszy zajmie ich pozycje i będzie naprawdę walczył w obronie wsi i mostu. Staruszkowie, szczególnie ci, którzy pamiętali pierwszą wojnę, okazali się zaskakująco sprawni i pełni inicjatywy. Co prawda, padały zasadnicze pytania, czy zamiast piasku nie lepiej sypać do worków śnieg, bo lżejszy i na pewno nie stopnieje przed atakiem, a ziemia jest potwornie zamarznięta. Na szczęście Schielke szybko gasił zapal domorosłych racjonalizatorów. A nawet wymyślił, że ziemię, kompletnie niezamarzniętą, można przecież wywozić z piwnicy willi, gdzie powstawał „bunkier”. Szybko znalazły się taczki, z desek zbito odpowiednie podjazdy i robota ruszyła pełną parą. Już po kilku godzinach przyczółek mostu wyglądał jak profesjonalny punkt obrony z odpowiednim maskowaniem i punktami krycia ogniem. Okazało się, że pluton dysponował całkiem niezłym uzbrojeniem. Staruszkowie mieli dwa czeskie erkaemy i śmieszny, francuski cekaem z jakimś takim dziwnym systemem ładowania z bocznej łódki. Poza etatowymi mauserami dysponowali jeszcze jednym granatem i kolorowymi świecami dymnymi. Łączności nie było, zapewniali ją gońcy z dowództwa albo telefon na poczcie w sąsiedniej wsi, ale wedle słów sierżanta aparat ostatnio często nie działał, a od niedzieli nie działał w ogóle. Schielke nawet wiedział dlaczego. Niemieckie dowództwo przystąpiło właśnie do operacji cięcia kabli łączących miasto ze światem, a łączność z wojskami Schórnera miały zapewniać dwa supernowoczesne nadajniki dipolowe i klasyczne radiostacje, tyle że wielkiej mocy. Holmes śmiał się, kiedy to usłyszał. Mówił, że niepotrzebny wysiłek. Ruscy, jak przyjdą, to przed oblężeniem na pewno wykopią potężny rów wokół całego Breslau, żeby mieć pewność, że wszystkie kable są przecięte od ich strony. Komedia pomyłek. Jak zwykle na wojnie masa ludzi po obu stronach będzie robić kompletnie niepotrzebną robotę, nie wiedząc, że wszystkim w tym przypadku zależy na tym samym.

Kiedy po południu kucharz wydał wszystkim zupę, prace na przyczółku były właściwie ukończone. Przyspieszono natomiast robotę w piwnicy przez zastosowanie krótkich zmian i dodatkowego podjazdu. Żeby go zrobić, żołnierze rozebrali po prostu pół ściany z drugiej strony i dostęp został znacznie poprawiony.

A potem nastąpiło coś, czego nikt się nie spodziewał. Z patrolu wrócili dwaj wcześniej wysłani Polacy, prowadząc jakiegoś chwiejącego się na nogach cywila. Żołnierze wokół patrzyli na jeńca z takim przerażeniem, jakby widzieli własną matkę prowadzoną na śmierć. Odrywali się od pracy, odwracali głowy. Zaciekawiony Schielke wyszedł z willi, w której cały czas trwało kopanie. Polacy w drelichach kompanii technicznej nie mówili po niemiecku, więc jeden z nich po prostu popchnął cywila w jego stronę. Drugi postawił obok dość duże, kartonowe pudło, które sądząc po napisach, służyło kiedyś do transportu piwa. Otworzył wieko i wyspał zawartość na śnieg. Jezu Chryste! W pudle była wojskowa czapka, mundur porucznika, nawet buty, płaszcz, pas ze służbowym pistoletem i książeczka wojskowa.

- O Boże! - wyrwało się Schielkemu. - Co za idiota.

Z boku podszedł sierżant i przyglądał się wszystkiemu szeroko otwartymi ze strachu oczami.

-To wasz dowódca?

-Tak jest!

-Zawsze byl takim debilem?

Sierżant przysunął się bliżej i ściszył głos.

-Powiedział nam, że idzie na patrol. Było dziwne, że sam. Ale wiedzieliśmy, że przed wojną przyjeżdżał tu na wakacje. Dwie wioski dalej. Pewnie poszedł odwiedzić stare śmieci ostatni raz.

-Taa... Wszystko jasne. - Schielke wzruszył ramionami.

Pewnie porucznik uchlał się z powodu przedwojennych wspomnień i postanowił po cywilnemu wrócić do czasów, kiedy był szczęśliwy, jak to zamierzał zrobić? Bez papierów spieprzać do Bawarii? Alkohol nie jest dobrym doradcą. Sentymentalizm również. A cena, którą przyjdzie mu zapłacić, dla wszystkich była jasna.

Kiedy obaj Polacy oddalili się na tyle, że nikt nie mógł ich słyszeć, podszedł Holmes.

-Jak żeście tego głupka znaleźli?

-Normalnie. Weszliśmy do jakiegoś szynku walnąć coś na rozgrzewkę, a ten tam zachlany w wieprza leży na stole i płacze.

-Płakał?

-No i coś bełkotał. Kompletnie niekumaty. Więc Waldek mówi, żeby go załatwić na miejscu i chodu.

-Tak od razu?

-Nie widział pan tych oficerów z kompanii wartowniczych, co wyrabiali z przymusowymi robotnikami. Bogowie wojny, psiakrew. Ale ja mówię, żeby nie do piachu, bo kłopot może być.

Holmesowi zaświtało w głowie pewne podejrzenie.

-On był w mundurze?

-Pewnie. Więc dostał lekko w głowę, żeby bardziej miętki był, a my przebraliśmy go za cywila i przyprowadzili tutaj. Niech sobie go Niemce same rozstrzelają. Wtedy zobaczy, jaki z niego bóg wojny z zasranymi gaciami!

-Niech to szlag.

-Co? Myśli pan, że coś zwąchają?

-Nie. - Holmes zaprzeczył ruchem głowy. - Nawet nie będą usiłowali.

-No. Tośmy go cwano załatwili, nie?

-Zgadza się.

Holmes odwrócił głowę, zapalając papierosa. Na szczęście nie on był od wystawiania ocen moralnych. Raz rozpętana wojna zaczynała się rządzić własnymi prawami. Ludzie tylko konsekwentnie się do nich stosowali.


Obudziły ich serie z karabinu maszynowego. Schielke wyrwany ze snu o Ricie, która właśnie prowadziła go do zakamarków Markthalle, gdzie Bóg wie co mogło się zdarzyć, walnął głową w zrywającego się kierowcę, który spał tuż obok. Holmesowi nie wiodło się lepiej, zaliczył uderzenie od Heiniego, a chwilę potem od jednego z Polaków, którzy spali na rozłożystej sofie. Dłuższą chwilę kłębili się po wyziębniętym salonie wielkiej willi, szukając broni.

Pierwszy na dole byl Holmes. Dopadł stojącego przy oknie specjalisty od palników, który właśnie pełnił wartę.

-Co się dzieje?!

Tamten wzruszył ramionami.

-Po mojemu chyba nic.

-A kto strzela? - dopytywał Holmes.

-Staruszkowie strzelają. Przy moście.

-Chryste, do kogo?

Kolejne wzruszenie ramion.

-Po mojemu do nikogo. Ale stąd nie wszystko widzę.

Trzeci Polak zszedł po drabinie ze strychu.

-On ma rację. Wokół nie zauważyłem ani jednego obcego rozbłysku ognia.

No. Jakiś dupek spanikował, bo miał zły sen, i zaczęli walić ze wszystkich rur.

Schielke denerwował się, dopinając mundur. Przez chwilę szarpał się z kurtką.

-Pójdę ich uspokoić.

-Czekaj. - Holmes chwycił go za rękę. - Zrób z siebie bohaterskiego dowódcę.

-Co? Nie rozumiem.

Tamten jednak odwrócił się już do swoich.

-Macie jakieś granaty?

-Niby skąd? Jest trochę dynamitu na wypadek, gdyby trzeba było trochę pomóc rozwalać tę piwnicę.

-To przygotujcie ze dwie laski.

Odciągnął Schielkego na bok i zaczął mu wyjaśniać swój plan.


Staruszkowie z plutonu wartowniczego strzelali wzdłuż drogi ze wszystkiego, co mieli. Chociaż sądząc po ledwie słyszalnych w huku okrzykach, Rosjanie w ich wyobraźni atakowali ze wszystkich stron w sile co najmniej dywizji pancernej ze wsparciem artylerii i lotnictwa. Kiedy Schielke pojawił się idealnie wyprostowany na licu okopu, zrobił piorunujące wrażenie.

-Wstrzymać ogień! - rozległo się wokół.

Akurat. Uspokojenie rozhisteryzowanych żołnierzy tyłowych, którzy nagle znaleźli się pod ogniem, choćby i wyimaginowanym, nie było takie proste. Na szczęście staruszkowie podawali komendę dalej jeden drugiemu. Strzały ucichły dopiero po dobrej minucie. Wszyscy w przerażającej ciszy patrzyli na zjawiskową postać, jaką był Schielke.

-Żołnierze. To był tylko zwiad - krzyknął. - Ale o ile ich znam, zaraz uderzą ponownie i będą usiłowali obrzucić nas granatami.

Ruchem ręki powstrzymał rozlegające się w okopie nerwowe szepty.

-Spróbuję przewidzieć, skąd uderzą.

Przybrał pozę człowieka głęboko zamyślonego, rozważającego sprawy mogące rozstrzygnąć bez mała całą wojnę. Śmiał się w duchu. Holmes miał rację. Liczy się tylko teatr. Wszystko na pokaz, wszystko na sprzedaż, byleby za bilety zapłacili. A ci spietrani ludzie z tylu na wyścigi kupowali jego przedstawienie. Miał towar bardzo przez nich pożądany. Nadzieję.

-Uderzą stamtąd. - Wskazał kierunek, który ustalili wcześniej. Taki, żeby nie trafić żadnego Polaka rzucającego dynamitem. - Wszystkie lufy skierować w tamtą stronę. Strzelać wyłącznie na mój wyraźny rozkaz!

Sierżant ostrożnie wysunął głowę z okopu.

-Panie kapitanie. Błagam, proszę się schować.

-Oficer powinien dawać przykład.

-Ale panie kapitanie. Pan jest zupełnie odkryty. Zastrzelą pana.

-Nie, sierżancie. Nie mogę wymagać od swoich żołnierzy czegoś, czego sam nie potrafię zrobić.

Nawet ładnie wypadło, bo w szeregach rozległy się szmery, choć on sam trochę poplątał tekst z oryginału jakiejś hurrapatriotycznej powieści o bohaterskich oficerach. Nawet nie drgnął, kiedy rozległ się pierwszy huk. Gejzer ziemi i śniegu wytrysnął na przedpolu. Chwilę później znowu zobaczyli błysk i nowy wybuch.

-Wszyscy na ustalone pozycje... - zawiesił głos. - Ognia!

Schielke nie zasłaniał się przed wybuchami, bo dynamit, w przeciwieństwie do granatu, nie produkował żadnych odłamków. Jedyne, co mu groziło, to uderzenie jakąś grudką śniegu. Bardziej bał się strzelających za plecami staruszków. Postanowił z tym skończyć.

-Wstrzymać ogień!

Na szczęście poszło sprawniej niż za pierwszym razem. Zaczął przechadzać się po koronie okopu.

-Żołnierze, to była wzorowa akcja! Chirurgiczne cięcie! Iwan ucieka teraz z pełnymi gaciami!

Tym razem nie uciszał rodzących się szeptów.

-Zaraz będzie świtać. Jak zrobi się jasno, wyślemy tam patrol.

Szepty urwały się same. Ze strachu. Świtu żołnierze doczekali w kompletnym milczeniu. Kiedy Schielke uznał, że jest wystarczająco widno, podszedł do większej grupy skupionej przy francuskim cekaemie.

-Sierżancie!

O mało nie spowodował u żołnierza zawału.

-Wyznaczcie pięciu ludzi do sprawdzenia terenu.

Sierżant westchnął z rozbrajającą ulgą, kiedy zrozumiał, że sam nie musi iść na zwiad. Wyznaczył czterech najbardziej rześkich żołnierzy i kaprala, który miał nimi dowodzić.

-Do lasu się nie zbliżajcie. Zobaczcie tylko, czy w coś trafiliśmy.

-Tak jest!

Schielke doskonale wiedział, co znajdą. Polacy mieli zarżnąć kilka bezpańskich kur i widowiskowo zabarwić śnieg „na polu bitwy”. Efekt jednak przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Już po kilku minutach żołnierze wracali biegiem, krzycząc z całych sił.

-Panie kapitanie! Jatka!

-Co?

-Aleśmy ich natłukli! Z dziesięciu co najmniej!

-Ciała znaleźliście?

-Nie. Musieli ciągnąć zabitych do lasu. Ale krwi!

Z tyłu odezwał się jeszcze bardziej zasapany żołnierz.

-Ze dwudziestu do piachu posłaliśmy!

-E tam... - mruknął inny. - Dwudziestu to na śmierć, ale ilu rannych!

-Tam wszystko zadeptane i we krwi! - krzyczał kapral. - Wszystko we krwi!

Zaciekawieni żołnierze gromadzili się wokół. Rozległy się nawet okrzyki radości, podniecenie rosło i nikt nie myślał o dalszej pracy w podziemiach willi. Schielke postanowił temu zaradzić.

-Skoro oni tacy poharatani, to może zorganizujemy oddział pościgowy? - powiedział.

Wszystko, co żyło wokół, umilkło natychmiast.

-Hm, macie rację. Po co się narażać wśród gęstych drzew, może tam być zasadzka. - Ruszył w stronę rozkopanego domu. - Wszyscy oprócz wart do pracy! W dzień Sowieci nie uderzą.

Oddział zdecydowanie wołał to zadanie od bohaterskiego gromienia wroga. Staruszkowie, mimo że skostniali i ciągle dygoczący, rzucili się do kopania. Oprócz jednego. Siwy żołnierz ze szramą na twarzy krążył wokół grupy, którą stanowili Schielke, Holmes i Polacy w drelichach. Powoli stawało się to podejrzane, ale tamten już po chwili rozwiał obawy. Kiedy oficer odwrócił się na chwilę, spytał Holmesa scenicznym szeptem:

-Kolego, mógłbyś na chwilę podejść ze mną na stronę?

-No mógłbym, ale...

-Ciiiiii! - Żołnierz chwycił go za ramię i pociągnął kilka kroków dalej. Chyba sam był przygłuchy albo sądził, że wszyscy wokół są głusi, bo jego głośny szept, a właściwie chrypienie, Schielke słyszał doskonale.

-Kolego, przepraszam, ale słyszałem, jak rozmawiałeś ze swoim oficerem i wynikało z tego, że znasz język rosyjski.

-Bo znam. I to bardzo dobrze.

Żołnierz znowu chwycił Holmesa za ramię i pociągnął jeszcze o krok. I tak wszyscy słyszeli.

-Wiesz, innego nie odważyłbym się spytać, ale ty masz taką sympatyczną twarz. A poza tym ja mam żółte papiery. Tolerują mnie tu chyba dlatego, żebym z głodu nie zszedł. Ale trochę wariat jestem.

-Nie rozumiem.

-No wiesz, no... Nawet jak się wyda, to ja wariat po prostu. Nazywają mnie „Dziadek”, ale i tak za plecami mówią „Głupi Dziadek”.

-Co się ma wydać?

-No bo ja chciałem spytać. - Dziadek rzucił wokół kilka ukradkowych spojrzeń. - Chciałem spytać, jak jest po rosyjsku: „nie strzelajcie”?

Holmes prychnął śmiechem, którego nie mógł opanować dłuższą chwilę. W końcu jednak powoli rozluźnił twarz i jakoś się uspokoił.

-„Towariszczi, nie strielajtie”.

-Aha. Towaryszy...

-Nie. Towariszczi. „Szczi” musi być wyraźnie słyszalne.

-Boże, jak trudno wymówić.

Stary człowiek spróbował jeszcze raz.

-O matko, człowieku. Rosyjska mowa jest śpiewna, a nie twarda jak nasza.

Schielke zaciekawił się nagle, o jakim języku myślał Holmes, mówiąc „nasza”. Polskim czy niemieckim? Obydwa były cholernie twarde, choć każdy na swój sposób.

-Towariszczi, nie strielajtie. Powtórz.

Dziadkowi tym razem poszło znacznie lepiej.

-I co? jak to powiem, to mnie nie zabiją?

-Być może nie.

-I co ze mną zrobią?

Holmes wzruszył ramionami.

-Nie jesteś nikim ważnym, więc pewnie poślą cię do obozu.

-Aha. A w tym obozie to co ze mną będzie?

-Tam umrzesz.

-Zabiją?

-Nie. Umrzesz tak po prostu.

Dziadek spoglądał szeroko otwartymi oczami, niewiele pojmując. Patrząc jednak w oczy Holmesa, zrozumiał, że ten żołnierz w drelichu ewidentnie mówi prawdę.

-Zamęczą?

-I jak ci to wytłumaczyć? Nie zamęczą, zadając tortury. Umrzesz bez podania powodu.

-I tak będzie ze wszystkimi jeńcami?

-Nie, młodym i zdrowym może się uda przeżyć. A ci, którzy, poddadzą się wzorowo resocjalizacji, pewnie nawet wrócą do vaterlandu, żeby nadzorować pozostałych.

-Aha. - W oczach dziadka zaświtała nowa nadzieja. - A jak ich przekonać, że jestem komunistą?

-Musisz krzyczeć: „Towariszczi, nie strielajtie. Ja czestnyj komunist”.

-I uwierzą?

-Nie wiem. - Holmes znowu zaczął się śmiać. - Nie mam zielonego pojęcia.

-Hm... A jak wygląda ich sztandar?

-Jest cały czerwony.

-Jak nasz?

-No nie. Bez swastyki. - Holmes o mało nie płakał ze śmiechu, widząc zaangażowanie starca. - Ma za to żółty sierp skrzyżowany z młotem. I gwiazdę.

-Narysujesz mi?

Schielke sam prawie chichotał, widząc, jak oficer polskiego wywiadu pracowicie rysuje patykiem na śniegu rosyjską flagę. Polacy wokół też zaciskali zęby, usiłując ukryć radosne miny, jedynie Heini niczego nie zrozumiał.

Kiedy Holmes wreszcie wrócił do grupy, wszyscy już planowali zbiorowe lekcje rosyjskiego dla Wehrmachtu.

Kopanie zakończyli późnym wieczorem. Weterani z plutonu wartowniczego zostali odesłani na kwatery. Po zamknięciu drzwi do piwnicy Polacy sami kończyli robotę.

-I co, jest? - Watson nachylił się nad wykopem, słysząc metaliczny szczęk.

-Coś jest - rozległo się z dołu. - Wielkie jak szafa.

-Poświećcie bardziej.

Kopiący sprawnie usuwali ostatnią warstwę ziemi.

-O cholera, o jasna cholera. Dawać palnik i butle.

Wspólnymi siłami przytaszczyli ciężkie urządzenie. Potem wszyscy poza specjalistą od palnika odsunęli się od krawędzi wykopu. Holmes i Schielke sprawdzili, czy okna piwnicy są szczelnie zasłonięte.

-I co? - spytał Dieter.

-Hm?

-Co zrobimy, jeśli sejf okaże się pełny?

-Zawartość na ciężarówkę i chodu stąd.

-Teraz, po nocy? - zdziwił się Schielke.

Holmes wzruszył ramionami.

-To najgorsze wyjście. Ale jutro przyjdą po tych staruchów. Zresztą wszystko jedno. Ruszamy rano, z nimi czy bez nich.

Obydwaj zapalili papierosy. Sytuacja stawała się coraz bardziej zagmatwana. Według informacji przekazanych przez radiostację Rosjanie mieli tu przyjść już pojutrze. Ale przecież te informacje nie mogły być przekazywane z precyzją co do centymetra na mapie. Cholera wie, co strzeli do głowy jakiemuś watażce, albo jak zmieni się sytuacja na froncie. Z drugiej strony powstrzymali na pozycji pluton wartowniczy. Niby drobiazg, wytłumaczalny łatwo pomyłką kuriera. Dał rozkaz nie temu, co trzeba, nie wiadomo, czyj podpis widnieje na dokumencie, dowódcy nie mógł odnaleźć (tu akurat okoliczności będą świadczyć na korzyść biedaka na motocyklu - dowódca zwiał przecież) i tak dalej... Ale w końcu jednak z map zniknął cały jeden pluton. Cholera wie, kogo przyślą do sprawdzenia. Dokumenty z Abwehry były nietykalne, ale... To „ale” nabierało właśnie złowieszczej wagi. Wszystko zależy, kto i z jakim nastawieniem przyjedzie sprawdzać. A także w jakiej sile to zrobi. Ponure rozmyślania przerwał im okrzyk z wykopu:

-Jest! - W głosie brzmiało wyraźne podniecenie. - Otwarty!

-Ciszej, idioto! - Holmes zeskoczył pierwszy. - Nie po polsku!

Schielke schodził ostrożniej.

-I co?

-O cholera... O jasny szlag! - zabrzmiało w ciemności.

-Widzisz coś?

Któryś z Polaków zapali! chemiczną pochodnię. Wszystko w zasięgu wzroku zaczęło drgać w upiornym magnezjowym świetle. Watson wyjmował z sejfu pojedyncze kasetki, pudełka, teczki z dokumentami. Wszyscy gorączkowo rozpakowywali owinięte sznurkami paczki. Kilka zwitków spiętych gumkami dolarów upadło na ziemię.

-No, no... - Holmes zawiesił sobie na piersi ogromny naszyjnik błyszczący od kolorowych kamieni.

- Wdowa po oszuście miała dobry gust.

-Do plecaków - popędzał Watson. - Wszystko do plecaków!

-Są diamenty?

-Są. - Ktoś rzucił Schielkemu ciężki, wypchany czymś woreczek z irchy. - Są jeszcze w biżuterii. Wydłubać ci?

-Do plecaków. - Holmes przyczepił sobie do uszu dwa ciężkie klipsy. - Potem będziemy sortować.

Watson podał mu jeszcze spory diadem i pomógł umocować na głowie.

-No, teraz pięknie - mruknął. - Ciebie też rozsortujemy po plecakach.

-Dobra - mruknął Schielke - powiem kierowcy, żeby przygotował ciężarówkę.

-O ile ten cholerny holzgas się...

Przerwał im pojedynczy wystrzał.

-Co jest, do cholery - warknął któryś z Polaków. - Ci pieprzeni staruszkowie znowu widzą duchy po ciemku?

-Wszystko gotowe?

Kiedy potwierdzili ruchami głów, Holmes niespiesznie zaczął wspinać się na górę. Reszta za nim. Usłyszeli drugi strzał, a potem serię z karabinu maszynowego.

-No nie, teraz to tym weteranom natrzyj porządnie uszu.

-Nie ma sprawy.

Schielke otworzył drzwi i zrobił krok do przodu. Wryło go w ziemię, kiedy zobaczył odległych o kilka metrów, biegnących bokiem do niego rosyjskich żołnierzy. Holmes, który chciał tylko wyjrzeć, potknął się i wpadł na niego. Dwóch Rosjan zatrzymało się przez moment, patrząc w zdziwieniu.

-Ja ruskij szpion - zaczął Holmes, ale na szczęście Watson chwycił ich obu za kołnierze i szarpnął do tyłu. Rzeczywiście facet w naszyjniku, diademie i klipsach mógł nie wyglądać na sowieckiego agenta. Przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Seria z automatu rozwaliła im deski nad głowami.

-W tył! - Watson kopnął drzwi, żeby je zatrzasnąć. - Na rampę!

Rykoszety gwizdały wokół, ale na szczęście Rosjanie sforsowali drzwi, kiedy grupa wydostała się na zewnątrz po drewnianej pochylni. Któryś z Polaków zapalił kolejną magnezjową pochodnię i rzucił do tyłu, żeby oślepić tamtych. Holmes w ostatniej chwili zdążył zdjąć z siebie biżuterię, zanim dopadli pierwszych niemieckich stanowisk.

-Panie kapitanie! - krzyknął Heini na ich widok. - Czołgi! Czołgi!

-Gdzie, do jasnej cholery?

Schielke bał się wystawić głowę z okopu. Nie słyszał odgłosu silników. Wystrzały sprawiły, że momentalnie ogłuchł. Heini wyszarpnął zza pasa rakietnicę i wystrzelił nabój.

-Tam!

-Jezu Chryste, chłopcze! - jęknął jeden ze staruszków obok. - Zdradziłeś im naszą pozycję.

-Spokojnie, to tylko zwiad - krzyczał Holmes.

Jakiś granat wybuchł na środku drogi. Podmuch wyrwał prowizoryczne zaciemnienie z okien willi, którą rabowali. Z powodu dwóch płonących w środku magnezjowych pochodni stała się momentalnie jedynym dobrze widocznym celem w zasięgu wzroku. W tym momencie ktoś niedaleko wystrzelił z działa. Dach willi, a właściwie jego resztki, zawaliły się natychmiast. Wybuchł płomień, który szybko się rozrastał. Dopiero w świetle zobaczyli kilkadziesiąt metrów dalej cień sowieckiego czołgu. Jego działo wystrzeliło jeszcze raz w stronę willi, potem wieża zaczęła się obracać. Ukrył ślady naszej działalności, pomyślał irracjonalnie Schielke. Potem w duchu powtarzał tylko: „O Boże, o Boże, o Boże”.

Czołg nagle ruszył, powoli mieląc śnieg gąsienicami.

-Jezus! - krzyknął któryś z weteranów.

-Spokój! - wrzeszczał Holmes. - Czołgiści niczego nie widzą przez te swoje otworki. Nie dopuszczać piechoty!

O dziwo, staruszkowie, pamiętający poprzednią wojnę, nie panikowali aż tak, jak można by się spodziewać. Strzelali dość równo, kryjąc wzajemnie pozycje. Za żadne skarby nie można było ocenić skuteczności ich ognia, ale też i rosyjski nie był zbyt groźny. Dla doświadczonych żołnierzy to po prostu zwykła potyczka. A nikt tu nie był doświadczony poza tymi paroma weteranami spod Verdun. Ani niemieckie dowództwo, złożone z niedoszłego doktoranta Oksfordu Schielkego i kilku Polaków reprezentujących kompletnie niewojskowe zawody, ani kilkunastoletni Azjaci wcieleni do rosyjskiej armii, bo pod koniec wojny brakowało już ludzi umiejących choćby czytać i pisać.

Holmes miał rację. Mechanik prowadzący pancerny pojazd kompletnie niczego nie widział. Rąbnął w jakąś oborę, odłupując narożnik, zmasakrował wychodek i ruszył przed siebie, nie przejmując się drzewami w ogrodzie.

-No to koniec. Jedzie prosto na nas.

-Umrzemy bogaci! - Watson skulił się na samym dnie okopu, przykrywając głowę plecakiem, w którym trzymał lup. - Zawsze to lepiej, niż zdychać z biedy w jakichś slumsach.

-Mamy jakieś granaty? - spytał któryś z żołnierzy.

-Granatem chcesz się zabić? - odparł inny. - Strzel se w głowę.

-Lufa karabinu za długa.

Czołg jechał wprost na kilkanaście par rozwartych śmiertelnym strachem oczu. Ktoś przełknął ślinę. Słyszeli wyraźnie, mimo wystrzałów wokół. W pobliżu wybuchł granat, obsypując ich grudami zmrożonej ziemi i śniegowym pyłem. Jakiś staruszek obok nie wytrzymał. Odrzucił karabin i nawet wspiął się na tylną ścianę okopu. Zanim się wyprostował, dostał w plecy, paskudnie, pod kątem, a potem, kiedy już leciał do tyłu, jeszcze raz, w ramię. Upadł dokładnie na Watsona, który ryknął coś niezrozumiałego. Usiłował wydostać się spod ciała, krew rannego zalewała mu oczy. Holmes chciał mu pomóc, znowu wpadł na Schielkego i wszyscy czterej skłębili się w krwawej plątaninie na dnie okopu. Ryczący silnikiem na wysokich obrotach czołg przejechał tuż nad nimi, właściwie grzebiąc ich pod zwałami ziemi.

-Szlag by was wszystkich. - Holmes wygrzebał się pierwszy, stając na leżącym niżej Watsonie. - Żyje tu ktoś?

Z boku doczołgał się Heini z jakimś weteranem.

-Panie kapitanie? Panie kapitanie? - wołał.

W trójkę zaczęli odkopywać Schielkego. Watson zrzucił z siebie pokrwawionego żołnierza i jakoś uniósł się o własnych siłach, histerycznie wycierając twarz.

-Patrzcie tam! - Holmes wskazał kierunek.

Czołg wjechał na most i strzelił do jakiegoś wyimaginowanego celu na drugim brzegu. Dojechał do przeciwległego przyczółka i rozzuchwalony brakiem obrony w tamtym punkcie zatrzymał się nagłe. Jego wieża zaczęła się powoli obracać.

-Chryste!

Teraz czołgiści mogli już zobaczyć coś konkretnego. Wszystkie okopy jaśniały na tle płonącej willi. Celowniczy miał ich idealnie na wprost. Łatwy, krótki, skuteczny strzał. Lufa obniżyła się właśnie. Heini zrobił ruch, jakby chciał rzucić się do ucieczki, ale nawet on rozumiał, że w tej chwili to już na nic.

-No to po nas - jęknął weteran.

Strzelanina wokół ucichła trochę, a właściwie osłabła tak, jakby wszyscy popatrzyli nagle w tę stronę, czekając na efekt eksplozji. I ten właśnie moment wybrał „Dziadek”, żeby się poddać. Wyskoczył ze swojej kryjówki na środek mostu, powiewając wielką rosyjską flagą.

-Towariszczi, nie strielajtie! - krzyczał. - Ja czestnyj komunist!

Dowódca czołgu nie mógł go słyszeć w huku bitwy, ani nawet dostrzec jakichkolwiek szczegółów. Widok jednak radzieckiej flagi przekonał go, że własne oddziały zajęły most. Wieża obróciła się z powrotem do położenia „do przodu, na wprost” i pancerne monstrum ruszyło dalej drogą po drugiej stronie.

-Ja cię! - mruknął Watson. - „Dziadek” powinien dostać order.

-Order? - obruszył się Schielke. - Temu tchórzowi?

-Oj, przestań być taki zasadniczy - włączył się Holmes. - Odpędzaj piechotę.

-Jaką piechotę? Jesteśmy otoczeni, nie ma nawet gdzie uciec!

-No i kto tu jest tchórzem, do cholery?

-Ja - pierwszy przyznał się Watson. - Uciekajmy!

Przerwał im Heini, wskazując coś ręką.

-Panie kapitanie! Tam!

Odwrócili głowy. Rosyjski czołg, który dotarł właśnie na szczyt niewielkiego wzgórza, eksplodował nagle i buchnął jasnym płomieniem. Tuż obok wyrósł nowy gejzer, na chwilę tłumiąc płomień, a potem jeszcze jeden. Jakieś pojazdy pojawiły się na wzniesieniu. Holmes patrzył oniemiały na Schielkego, a ten na niego, również niczego nie rozumiejąc.

Pierwszy zorientował się „Dziadek” na moście, bo stał najbliżej. Rzucił rosyjską wykonaną przez siebie flagę wprost do rzeki. Spod płaszcza wyjął złożoną, niemiecką, rozprostował i w obu rękach wzniósł rozpostartą do góry.

-Nie strzelajcie! Tu Wehrmacht! Koledzy, nie strzelajcie!

-Nasi - wyrwało się Watsonowi, co błyskawicznie sprowokowało komentarz Holmesa:

-To znaczy, kogo konkretnie masz na myśli?

Dwa czołgi Mark IV przestrzeliły most na dużej prędkości, zatrzymując się dopiero przed ich stanowiskami obronnymi. Rosyjska piechota musiała podać tyły, bo strzelanina cichła szybko. Z włazu najbliższego pojazdu wychylił się oficer, zdejmując z głowy słuchawki razem z czapką.

-Hej, żołnierzu! - krzyknął do „Dziadka”. - Odważny jesteś. Gdyby nie ty, to byśmy po ciemku was wybili.

-Panie majorze, atakują nas od dwóch dni - darł się staruszek. - Wczoraj w nocy zrobiliśmy im jatkę. Rzeźnię normalnie. Ale dzisiaj przyszli z czołgami i artylerią!

-Trzymaliście się tutaj aż dwie doby? - Niemiecki czołgista kręcił głową w niemym podziwie. - Sami? Nie mając ciężkiego sprzętu?

-Tak jest.

-O mój Boże... - Oficer wygramolił się na pancerz i zgrabnie zeskoczył na ziemię. - Posypią się Krzyże Żelazne.

-To była walka wręcz - konfabulował w najlepsze „Dziadek”. -To było piekło. A co do krzyży... Wiele będzie drewnianych.

Ciekawe, kim był w cywilu. Aktorem? W każdym razie robił wrażenie. Brakowało mu tylko czaszki w ręce i duńskiego zamku w tle.

-Kto tu dowodzi?

„Dziadek” bezczelnie wskazał palcem.

-Melduje się kapitan Dieter Schielke, Abwehra, panie majorze - powiedział i obciągnął na sobie lotniczą kurtkę, salutując służbiście do lśniącego hełmu. No to „Dziadek”, ucz się teraz, co to jest prawdziwe aktorstwo „Madę by Holmes”, stary pierniku. Zaraz zobaczysz, przed kim mógłby klękać sam Shakespeare, bo o Marlowie pewnie w życiu nie słyszałeś.

-Co tu robi Abwehra? - Sam major też prezentował się nieźle, szczególnie na tle kanciastego, groźnego Mark IV, ale gdzie mu tam było do umazanego krwią Schielkego.

-Misja specjalna. - Podał tamtemu papiery. - Niestety nie mogę zdradzić jej celu.

-To zrozumiałe. - Major nawet nie zerknął na kartki. - Co tu się stało?

Po przyjeździe do wsi numer 247 stwierdziłem, że oddział wartowniczy jest pozbawiony dowództwa.

-Co?!

-Plutonem dowodzi! sierżant. Porucznik udał się w niewiadomym kierunku.

-Nieprawdopodobne. Po prostu sobie poszedł i zniknął?

-Nie zniknął, panie majorze. Moi ludzie wysłani na poszukiwania odnaleźli go w ukryciu. Był pijany i miał na sobie cywilne ubranie.

Major gwałtownie podniósł głowę. Patrzył przez chwilę zwężającymi się oczami i westchnął, a właściwie tylko wciągnął powietrze.

-Aha... Wszystko jasne.

-W zaistniałej sytuacji - kontynuował Schielke - zmuszony byłem zawiesić wykonanie mojej misji i objąć dowodzenie nad porzuconym oddziałem. Tym bardziej, że wartownicy nie znali zakresu swoich obowiązków, most był w ogóle niezabezpieczony, teren nierozpoznany, a cały ten burdel przypominał raczej zwykły punkt kontroli dokumentów drogowych, a nie jakąś porządną obronę.

-Rozumiem.

-Ufortyfikowałem przyczółek mostu, zastawiłem pułapkę na wroga. - Schielke wskazał ruiny dopalającej się willi - i czekaliśmy na atak.

-Nie wysłał pan kuriera do dowództwa?

-Wysłałem - skłamał Schielke bezczelnie. Staruszkowie mogli nie pamiętać, ilu ludzi z nim przyjechało i na pewno nie wiedzieli, czy kogokolwiek wysyłał. - No przecież wasza interwencja to dzięki niemu, prawda?

-Nie.

-To dziwne. Rozkazy do plutonu wartowniczego również nie docierały.

-To wcale nie jest dziwne. Teraz już wiemy, o co chodziło Rosjanom. O ten most.

Schielke udawał zaskoczonego. Chyba już trochę opanował grę aktorską, bo major natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami.

-Zostaliśmy wysiani, żeby wysadzić ten most. W tym, jak to pan ładnie określił, „burdelu”, ktoś po prostu zapomniał go zniszczyć. Wysiano grupę bojową, bo nikt nie sądził, że może się trzymać tutaj ktoś z naszych. Na mapie to miejsce jest już dawno na terenie wroga.

-O tym ja z kolei nie wiedziałem.

Major tylko potrząsał głową.

-Boże, nie mogę uwierzyć, że ktoś naprawdę mógł się tu utrzymać przez dwie doby, dysponując tylko garstką starców bez żadnej ciężkiej broni. To niewiarygodne. To tylko prawdziwy Niemiec potrafi.

Holmes zastrzygł uszami, usiłując powstrzymać radosny wyraz twarzy. Major ujął Schielkego pod ramię.

-Panie kapitanie, zachował się pan wzorowo, dokładnie tak, jak trzeba. Elastycznie i konsekwentnie, jak wymagała sytuacja i... ojczyzna. Jeszcze dziś napiszę raport w sprawie Żelaznego Krzyża.

Schielke chciał odpowiedzieć regulaminowo, ale czołgista powstrzymał go uściskiem rąk.

-Gdyby wszyscy myśleli i działali tak jak pan, to Niemcy byłyby chyba najszczęśliwszym narodem na świecie!

-W to akurat nie wątpię - wyrwało się Holmesowi, który znał prawdziwe myśli i działania Schielkego oraz jego pacyfistyczne nastawienie do świata.


Dzień mijał za dniem. Jeden podobny do drugiego, każdy niemiłosiernie długi, nudny, nijaki, beznadziejny. Rozciągliwe godziny składały się z puchnących minut zawierających milenijne sekundy. Właściwie nawet się nie ubierał, wstając, narzucał szlafrok na piżamę, a jedynym kontaktem ze światem była gospodyni, którą wysyłał po papierosy. Czasem wertował stare atlasy, różne pożółkłe mapy zwisały potem ze wszystkich miejsc, w których udało się je rozłożyć. Czasem stawiał pasjansa, ale nigdy do końca. Szybko tracił swój nikły zapał. Czasem przychodziła mu do głowy myśl o Ricie. Może zadzwonić? Zaprosić? Pójść gdzieś? Tak, tak, ale później. Coraz bardziej upodabniał się do swojego powieściowego pierwowzoru, genialnego Mycrofta kompletnie pozbawionego energii życiowej. Ale co mu tam. W końcu byl na zwolnieniu lekarskim. Ciekawe, czy właśnie to Amerykanie nazywali post-battle trauma? Czy to szok pourazowy? Bzdury, przecież nie przeżył wielkiego urazu, nie brał udziału w bitwie, lecz zaledwie potyczce.

Łokciem strącił niechcący filiżankę z resztką kawy. Czarna strużka na podłodze błyskawicznie przybrała kształt strugi krwi płynącej po śniegu z pleców weterana w okopie. Hm... Czy to znaczy, że teraz zostanie alkoholikiem i narkomanem, a potem popełni samobójstwo? Powoli analizował swój umysł. Jedyne, co tam znalazł, to chęć zjedzenia słodkiej bułeczki z marmoladą. Ale chęć nie na tyle nachalną, żeby ją zaraz realizować. Westchnął ciężko i zapalił papierosa. A może cygaro? Od wpływowego dyrektora z Berlina dostał cały zestaw zamówionych amerykańskich gadżetów łącznie z automatem Thompsona z bębnowym magazynkiem i kilkunastoma paczkami amunicji o średnicy kciuka. Cygara były również. Tak! - postanowił. Cygaro! Mycroft przecież nie paliłby prozaicznego papierosa. Ta myśl skłoniła go do opuszczenia wygrzanego fotela. Długo grzebał w ustawionych pod ścianą pudłach niemieckiej poczty. Boże, ile dziwnych rzeczy mieli Amerykanie. I co jeszcze dziwniejsze, zabierali to wszystko ze sobą na front. Na szczęście było też kilka par nylonowych pończoch, które zamówił dla Rity. Ciekawe, po co żołnierzowi coś takiego w okopie? Przebierali się w to sami czy jak? Palnął się ręką w czoło. No, jak to po co? Elementarny środek do uwiedzenia, i to bez posądzeń o gwałt czy przymus, każdej Francuzki. A także każdej Niemki - po chwili dodał w myślach.

Zmęczony wrócił na fotel. Kiedy odetchnął po wysiłku, zapalił cygaro. Dłuższą chwilę zastanawiał się, czy zwymiotować, czy raczej odłożyć to na później. Leniwe rozmyślania przerwała mu gospodyni, otwierając drzwi.

-Przepraszam - szepnęła. - Jakiś gość do pana kapitana. Tłumaczyłam, że pan kapitan jest chory, ale...

-Ale ten gość - Holmes delikatnie odsunął kobietę i wszedł do pokoju - nie należy do osób, które wierzą we wszystko, co im się mówi.

Stanowczo podziękował gospodyni, jednocześnie zamykając drzwi. Jak zwykle był olśniewający, świeży i pachnący jakimiś wschodnimi wodami kolońskimi.

-O - powiedział, zdejmując rękawiczki. Nie było to ani zdziwienie, ani stwierdzenie jakiegoś faktu.

Podszedł bliżej, nachylił się i powąchał Schielkego. - Uuuu? Nic nie piłeś.

Schielke wydmuchnął w jego stronę kłąb gęstego dymu.

-Brałeś coś? Wstrzykiwałeś?

Nowy kłąb dymu.

-Ach, to wszystko jasne. - Holmes zdjął płaszcz z grubej, wielbłądziej wełny i rzucił na oparcie krzesła przy biurku. Sam zajął miejsce w drugim fotelu.

-Pomilczymy sobie?

Schielke nawet nie zerknął w jego stronę. Nie chciało mu się odwracać głowy. Słyszał tylko szelest papieru. Najpewniej gość oglądał którąś z porzuconych, starych map.

-Hiszpania - usłyszał po chwili. - Czytałem wszystkie gazety z okresu wojny domowej. Wtedy pasjonowałem się takimi rzeczami, dyskutowaliśmy z kolegami. Wiesz? Pewnego razu spytałem znajomego, kogo uważa za najlepszego polskiego korespondenta wojennego. I wiesz co mi odpowiedział? Ze najlepszym korespondentem wojennym był Jan Chryzostom Pasek! Ha, ha, ha... No tak. Ale ty i tak nie zrozumiesz dowcipu.

-Nie do śmiechu mi i gadania o jakimś Pasku. - Schielke strzepnął popiół ze śmierdzącego cygara. - W jednym masz rację - westchnął po chwili.

-Mmm?

-Wystarczy, że mi wszedłeś na ambicję, i już czuję przypływ energii.

Holmes zawołał gospodynię i poprosił o wrzątek i dwie filiżanki. Z niesmakiem podniósł jakieś naczynie z podłogi i powąchał. Potem wyjął z kieszeni płaszcza paczuszkę prawdziwej kawy.

-Powiedz, jak na całą sprawę zareagował Tietz?

-Namnożył mi wrogów.

-No chyba wrogów możesz mieć już w dupie. Pewnie był zachwycony?

-Oczywiście. Jedno mu się udało.

Kiedy gospodyni przyniosła czajnik i nakrycie, Holmes szybko zalał kawę, dosypując do filiżanek trochę cynamonu. Potem usiadł z powrotem w fotelu, słuchając z ciekawością.

-Na odprawie przy wszystkich kazał otworzyć szampana. Podniósł kieliszek i palnął z grubej rury.

-No, no?

-Powiedział: „Moi panowie, wyobraźcie sobie, że mój oficer, przebywając na zwolnieniu lekarskim, zasłużył na Krzyż Żelazny. A ja się zastanawiam, na co zasłużyli ci z was, którzy w tym czasie byli na służbie”.

-O Jezu. Powiało grozą, co?

-Tym bardziej, że dodał: „Jednostki liniowe coraz to zgłaszają zapotrzebowanie na oficerów różnych służb. Na szczęście niektórzy z panów zwalniają mnie z cierpień związanych z dylematem wyboru”.

-Ostro przemówił. To się nazywa skuteczna polityka motywacyjna.

Schielke smętnie skinął głową. Końcem palca przesunął leżący na blacie biurka order.

-Za ten kawałek metalu ginęli prawdziwi bohaterowie. Ja dostałem to za rabunek diamentów na tyłach.

Holmes tylko westchnął.

-Nie bój się. Za twoje akta, te, które miały być spalone, a ja je odkupiłem, dowództwo nadało mi Virtuti Militari. To też taka blaszka, za którą ludzie oddawali życie. Ja dostałem za stos bezwartościowych papierów.

-To mamy ten sam dylemat moralny.

-Mów za siebie. - Holmes upił łyk kawy. - Ja nie gram według reguł tego świata.

Schielke spojrzał na niego. Bez zdziwienia, bez zaskoczenia, tak po prostu.

-A według jakich reguł grasz?

-Instytucji o nazwie: „The Holmes”.

Dłużewski wstał lekko i rozłożył ręce w teatralnym geście.

-Niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie - wyrecytował, dumnie wypinając pierś.

-Nie bądź taki Kant, Immanuel. Mów konkretnie.

-Watson na zwiadzie, Mycroft za plecami, a ja zawsze w środku, bo to ja ustanawiam prawo.

-Eeee... - Schielke tylko wzruszył ramionami.

-Oj, przestań nareszcie gnić tutaj, grzebiąc we własnej zgniłej duszy oblepionej moralną zgnilizną w zgniłym sosie gnilnym!

Schielke odwrócił głowę.

-Coś się tak nabzdyczył? - Holmes przykucnął i oparł łokcie na poręczy jego fotela. Zaciągnął się cygarem i dmuchnął dymem w twarz siedzącemu. Schielke zaciągnął się również i odpowiedział tym samym. Holmes dmuchnął jeszcze raz. Schielke też. Długą chwilę jak dwaj zacietrzewieni chłopcy dmuchali sobie w twarze.

-Porąbało was? -Watsona, który właśnie otworzył drzwi, dosłownie zaryło w progu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Holmes i Schielke odsunęli się od siebie gwałtownie.

-Jezu, jaki zaduch - Watson wachlował się trzymaną w ręku kopertą. - Dajcie takie cygaro, ja też podmucham i popełnimy zbiorowe samobójstwo.

-Masz wszystko? - Dłużewski zerknął pod światło i uchylił trochę okno. Nie za bardzo, tyle tylko, żeby było coś widać.

-Mam. Namiar jest świetny. Sprawdziłem.

-A więc bierzemy się do roboty. Tylko pomóż mi wyciągnąć Dietera z otchłani mąk moralnych.

- Jak? Mam dmuchać na niego dymem?


Miasto wydawało się prawie wymarłe. Ale trudno się dziwić. W ostatnim momencie przed ewakuacją, kiedy jeszcze przybywali tu uchodźcy, liczbę ludności szacowano na ponad milion. Teraz pozostało trochę ponad dwieście tysięcy. I trudno się dziwić, że wokół było pusto. Ci, którzy zostali, pracowali teraz pełną parą we wszystkich zakładach pomagających utrzymać zdolność bojową Rzeszy. Schielke szedł więc prawie sam wzdłuż południowej pierzei Rynku. Zimowe słońce świeciło ostro. Na szczęście miał na oczach doskonałej jakości, amerykańskie okulary przeciwsłoneczne zabrane jakiemuś zestrzelonemu pilotowi. Dobrze się czuł tego ranka, szczególnie mając na sobie nowiutki mundur wykonany przez najlepszego i najdroższego krawca w mieście. Odruchowo dotknął ręką kieszeni. Wszystko znajdowało się na swoich miejscach. Był po prostu obładowany pieniędzmi. Z łupu, który zwinęli martwej wdowie, diamenty powędrowały do skrytki. Dolary i funty stanowiły rezerwę na czas ich ewakuacji, a za złoto mieli kupować brylanty. Ale co zrobić ze stosami niemieckich marek? Przecież już niedługo osiągną zawrotną cenę makulatury albo wręcz papieru do robienia skrętów tak modnych wśród radzieckich żołnierzy. Kupić za nie cokolwiek? Nikt z czarnego rynku od dawna nie łakomił się na „kolorowe papierki”, jak je nazywali. Podzielili więc ogromną sumę między siebie, jak to ujął Holmes, by osłodzić sobie ostatnie chwile imperium, które odchodzi w zapomnienie. Schielke, co prawda, zawsze miał pieniądze, ale raczej nigdy takich kwot, do wydania od razu. I co tu robić? Wstąpił do małego, ekskluzywnego sklepu z artykułami piśmienniczymi.

- Witam pana serdecznie. - Sprzedawca, najprawdopodobniej właściciel, osobiście, bo personel dawno mu zmobilizowano, zerwał się z krzesła. - Proszę, proszę, panie kapitanie - na widok Krzyża Żelaznego prawie stanął na baczność. - Czym mogę służyć?

-Mógłby mi pan zaproponować jakieś porządne pióro?

-Ależ oczywiście. - Starszy człowiek pokuśtykał do wielkiej gabloty. - Mam doskonałej jakości, niemieckie, nie do zdarcia. Idealne i do gabinetu, i na warunki frontowe. Producent gwarantuje...

-Nie, nie. Poprosiłbym o coś bardziej wyrafinowanego.

Sprzedawca odwrócił wzrok od gabloty. Błyskawicznie, jednym spojrzeniem ocenił nieskazitelny mundur potencjalnego kupca, amerykańskie okulary, brytyjskie, skórzane rękawiczki, tak wykonane, że wydawały się jedynie lśniącą mgiełką na dłoniach.

-Z całą pewnością coś dobierzemy.

Zamknął gablotę i pokuśtykał do sporego sejfu umieszczonego w ścianie.

-Proszę bardzo. - Powoli wykładał na ladę luksusowe pudełka. - Oto kolekcja Watermana. Jeszcze przedwojenna. Polecałbym...

-Chciałbym kupić komplet. Jedno pióro dla mnie, drugie dla kobiety.

-Rozumiem. Rozumiem, obydwa takie same, jedno pióro mniejsze dla damy. - Tamten domyślił się natychmiast.

Otworzył jedno z większych pudełek i przez irchową szmatkę podniósł pióro.

-Goldstone, model 1936. Limitowana, numerowana seria. Ten egzemplarz ma numer czterdzieści dziewięć. Złoto, platyna, perłowa inkrustacja. Damski odpowiednik ma wprawiony w obsadkę brylancik. Bardzo kosztowny zestaw, ale zapewniam pana, że wart tych pieniędzy.

Właściciel lokalu otworzył kałamarz i ostrożne umoczył w nim stalówkę.

-Proszę sprawdzić, jak pisze. - Położył na blacie kartkę. - Mimo całego blichtru to ciężki, użytkowy egzemplarz, który nie zawodzi w żadnych warunkach. Może pan go nosić w kieszeni, podpisywać rozkazy i być pewnym, że na mundurze nigdy nie pojawi się żadna plamka. Nie chlapnie też na

papier w wysokiej temperaturze. Nie rozleje się od wstrząsów.

-No rzeczywiście. Prowadzi się je idealnie.

-Wie pan, z wiadomych względów jestem zwolennikiem piór niemieckich, które uważam za bardzo praktyczne. Ale Amerykanie do swojej perfekcyjnej technologii dodali trzeci wymiar. To już nie pióro, to zjawisko!

-Świetnie. Proszę zapakować.

Sprzedawca wydal się zaskoczony.

-Nie spytał pan o cenę.

-Istotnie. Kobiece proszę zapakować jako prezent.

-Oczywiście. - Nastąpił głęboki ukłon. - Napełnię obydwa atramentem.

-Bardzo proszę.


Niby nic się nie stało, a pustawe miasto wydawało się bardziej sprzyjające. Nigdy dotąd aż tak dobitnie nie zauważał, że nawet drobiazgi potrafią momentalnie zmienić nastrój. Jego własny był teraz zdobywczy, agresywny, przed zbliżającym się spotkaniem miał wrażenie, że jest czołgiem, który rozbije każdą barykadę. Niestety nie było kwiaciarek tradycyjnie okupujących Bliicher Platz, od kiedy wybudowano pod nim ogromny bunkier. Wyrafinowany bukiet kazał więc ułożyć w małej kwiaciarni dużo dalej, aż na Schweidnitzer Strasse. Nie słuchał narzekań starej kobiety na temat szklarni, które już nie dostarczają tylu kwiatów co dawniej. No pewnie, że nie. Ich właściciele bogacili się, dostarczając ciągle towar na wiece i święta partyjne albo pogrzeby co ważniejszych watażków. Imperium dogorywa, ciągle owiane zapachem doskonale wyhodowanych, niemieckich kwiatów - zakpił w myślach. Upadek Rzymu nie był wieńczony równie godnie. Ciekawe, czy któryś spryciarz z Abwehry na froncie zachodnim kazał sobie dostarczyć amerykańskie kwiaty? Pewnie nie, chyba że mrożone, w puszkach. Zresztą Amerykanie mieli teraz w bród holenderskich roślin.

Umówili się pod pomnikiem Wilhelma, co obecnie było dość śmiesznym określeniem. Pomnik zdemontowano, żeby nie ukradli go barbarzyńcy, ewentualnie, aby nie zniszczyły go bomby. Doskonale rozumiał, że prosty lud mógł nie znać ustaleń jałtańskich. Ale decydenci? Dla kogo chcieli zachować nietknięty pomnik? Sądzili, że po wojnie Polacy go sobie wystawią i będą podziwiać? Hm. Znalazł się pod nowoczesnym domem towarowym Wertheima trochę przed czasem. Mężczyźnie zawsze wypadało przyjść trochę wcześniej. Smętnie patrzył na puste miejsce po zdemontowanym pomniku. Wyraźnie na kogoś czekało. Ciekawe, kto w przyszłości będzie tutaj dumnie siedział na koniu? I w jakiej sprawie będzie siedział? Przeciwko komu będzie dzierżył miecz i kogo nim straszył? Aaa... Umawiać się pod domem Wertheima też nie było sensu, bo choć nazwa utrwaliła się w głowach mieszkańców Breslau, to oficjalnie widniały na nim wielkie litery AWAG - nazwa spółki przejmującej żydowskie mienie.

-Cześć, ważniaku. - Rita jak zwykle zaskoczyła go, podchodząc z tyłu. - O, to dla mnie?

Podał jej bukiet kwiatów.

-Śliczny. Jak zdobyłeś takie cudo?

Nie wiedziała, że to ciągle nie jest problem? Z tego wniosek, że nie dostawała kwiatów. Uśmiechnął się. Wyjął spod płaszcza ślicznie opakowane pióro.

-Uznałem, że taki dzień jak dzisiaj musi mieć specjalną oprawę.

-A co w nim jest takiego specjalnego?

Spojrzał na nią przekornie.

-O nie, mam sama zgadnąć? - roześmiała się. Rozpakowywała z ciekawością. Pióro nie było co prawda prezentem idealnym do wypróbowania na stojąco i to na lekkim mrozie, ale nie mógł jej zaprosić do kawiarni. Wyrwała się z pracy tylko na chwilę. - Ale piękne. - Rita dotarła nareszcie do zawartości. Zdjęła nasadkę i zerknęła na stalówkę. - Boże. Kosztowało majątek.

-Nic nie jest warte w porównaniu z blaskiem twych oczu.

Już chciała coś powiedzieć na temat męskiej sztuki uwodzenia, ale kobieta w jej niej zwyciężyła natychmiast i Rita przekrzywiła głowę tak, żeby jej oczy wyglądały wyjątkowo korzystnie. No cóż. Kobiety lubią swoje ciała. Pocałowała go w policzek. Jednocześnie dotknęła Żelaznego Krzyża.

-A ty się ciągle narażasz, ideowy wariacie?

Teatr i tylko teatr - powtarzał Holmes. W odniesieniu do kobiet również, a może nawet przede wszystkim.

-Wiesz, kiedy okręt tonie i pada okrzyk: „Wszyscy do pomp”, to lecisz i pompujesz, mimo że nie masz żadnych teoretycznych wiadomości na temat hydrauliki.

Ładne powiedzenie, choć lekko wyświechtane. Tu jednak trafiło. Przytuliła się lekko.

-Ty mój sentymentalny wariacie... - szepnęła. - Ostatni wierny pretorianin ginącej twierdzy.

-Z tą wiernością może bym nie przesadzał. Dbam o naszą kasę biletową i pociąg, którym odjedziemy.

Spojrzała na niego ciepło. Potem zerknęła na ciągle trzymane w ręku pióro.

-Rozumiem, że mój bilet jest ciągle objęty rezerwacją.

Tym razem on ją pocałował.

-Szczególnie, że potrzebuję twojej pomocy.

-O?

-Przejdziemy się?

Skinęła głową. Przeszli przez jezdnię i ruszyli wśród ośnieżonych drzew szeroką aleją nad fosą miejską. Nie zamierzał oczywiście wprowadzać jej w szczegóły ani powtarzać rozmowy z Holmesem. Polski agent uważał, że sprawa zabójstw w kręgach związanych z wywozem dzieł sztuki jest bardzo ciekawa. Co więcej, uznał też, że plan Schielkego, żeby nie wzywać nikogo i nie przesłuchiwać, jest genialny. Nie było sensu przyjmować, że poprzedni śledczy prowadzący tę sprawę są głupi albo niekompetentni. Wymyślony naprędce przed rozmową z dyrektorem Kolją Kirchoffem plan to jest właśnie dobry pomysł. Należało się wkręcić w świat pokątnych interesów, zagrać kogoś zainteresowanego, a przede wszystkim mogącego ułatwić podróż na Zachód w ostatniej chwili i niech oni sami zabiegają o kontakt. Elementarne, doktorze Watson. Przecież to samo zrobił, chcąc dotrzeć do Holmesa.

-W czym mogę ci pomóc? - spytała.

-Potrzebuję wyjątkowo inteligentnego oficera kripo. I w dodatku odważnego.

-Dobrze. Znajdę ci kogoś.

-Nie, Rito. Ja już znalazłem.

Spojrzała zdumiona, więc szybko wyjaśnił:

-Ten oficer musi być kobietą.

Na moment jej zdumienie wzrosło, potem pokręciła głową, robiąc minę w rodzaju: „Czego ci mężczyźni nie wymyślą, żeby poderwać kobietę”.

-Otóż kryminalista, którego dzięki tobie wyrwaliśmy z więzienia, oprócz brylantów na drogę, dostarczył nam wielu ciekawych informacji.

-Brzmi obiecująco.

-Muszę zagrać oficera, który kręci się w półświatku, prowadzi podejrzane interesy, potrafi załatwić komu trzeba żelazną ewakuację na Zachód. No takiego... co ma koneksje oraz szasta forsą na lewo i prawo.

-A masz forsę do szastania?

Wiedziony irracjonalnym odruchem wyjął z kieszeni płaszcza ze cztery grube zwitki reichsmarek, każdy osobno spięty gumką.

-Taki oficer - kontynuował niezrażony jej spojrzeniem - musi pokazywać się z kobietą, hm, jakby to powiedzieć, trochę wyuzdaną...

-Wyuzdaną? - powtórzyła jak echo.

-To taki kamuflaż.

-Kamuflaż? Co masz na myśli?

-Wszystko załatwimy oficjalnie. Tietz wystąpi do twojego dowódcy z pismem i informacją o akcji specjalnej. Będą musieli cię oddelegować. Pytanie tylko, czy ty wyrazisz zgodę. Interes nie jest bezpieczny.

Właściwie to spełniał jej marzenia. Uderzał tam, gdzie chciała być uderzona.

-Ty kusicielu - mruknęła, dokładnie wiedząc, że on zna odpowiedź.

-Ale jednak... - wyjął z kieszeni niewielkie zawiniątko - akcja łączy się z wieloma wyrzeczeniami.

Będziesz na przykład musiała włożyć to. - Podał jej pakunek.

Zaintrygowana rozwinęła szybko papier.

-O Boże! To prawdziwy nylon?!

-Mhm. Amerykański.

-Prawdziwe nylonowe pończochy? Dla mnie?

-Dla potrzeb akcji.

Rita przełknęła ślinę.

-Zrobię, co zechcesz - powiedziała i niby przypadkiem zerknęła na zegarek. - Jezu, ale późno. Muszę już wracać.

Usiłował się nie roześmiać. Dokładnie wiedział, co teraz nastąpi. Rita wpadnie do pracy, zamknie się w ubikacji i zacznie przymierzać pończochy.


Miasto przyzwyczaiło się już do przemian. Zwykle ruchliwe i gwarne, po chwili przerwy czy przyczajenia, znowu się takie stawało. Tyle tylko, że tłumy cywilów zostały zastąpione przez tłumy żołnierzy. Ciężkie działa przetaczano nocą na pozycje bojowe, w ciemnościach huczały silniki czołgów, transporterów i ciężarówek. Noc sprzyjała także samolotom transportowym. Ryk ich silników nad domami nie pozwalał spać tym mieszkańcom, którzy uniknęli przymusowej ewakuacji. Urzędy zmuszono do oddawania mundurów, drelichów, zimowej odzieży, przede wszystkim butów. Powiększała się także kolekcja fortecznych arsenałów. Dwa czeskie erkaemy i francuski cekaem, który Schielke miał do dyspozycji do obrony mostu, urastały teraz do rangi pełnowartościowego uzbrojenia. Konfiskowano już nawet pistolety i karabiny z jakichś odległych krain, a czasem i epok. Rusznikarze otwierali szeroko oczy, widząc tę zbieraninę, ale nie mogli dziwić się za długo. Mieli pełne ręce roboty z przystosowaniem radzieckich pepesz do strzelania inną amunicją niż 7,62TT, co zakrawało na cud, albo do zabezpieczenia odpowiedniej liczby zdobycznych, oryginalnych nabojów. Dostawy z Zachodu również pozostawiały wiele do życzenia, prezentując natomiast wszystkie niedostatki ostatnich miesięcy wojennej produkcji. Na przykład polski pistolet VIS, uważany kiedyś za rolls royce’a wśród broni krótkiej, produkowany w Austrii był ogołocony z większości podstawowych mechanizmów. Dźwignię decocku po prostu usunięto, zaślepiając otwory, a pokrywa zamka nosiła wręcz ślady chamsko używanej szlifierki. Podobnie było z bronią czeską, niektóre egzemplarze były tak wadliwe, że w grę mógł wchodzić jedynie sabotaż. Poza etatowym uzbrojeniem Wehrmachtu najlepiej prezentowała się zdobyczna broń radziecka, bo producent przewidział, że będzie używana w prymitywnych warunkach obsługi i to przez kompletnie nieznających się na rzeczy ludzi. W związku z tym wszystkie posiadane egzemplarze zacinały się bardzo rzadko.

Ale samo uzbrojenie było na drugim planie. Coś zmieniało się nieodwracalnie w atmosferze miasta. Breslau tak naprawdę nie doświadczyło wojny. Nie było nawet bombardowane. Teraz na widok budowanych pośpiesznie wieżyczek obserwacyjnych na dachach wielu domów ludność zaczęła zdawać sobie sprawę, że żarty się skończyły. Mnożące się, nagłaśniane w prasie rozstrzeliwania, rosnąca opresyjność wojskowych sprawiały, że przekroczona została niewidoczna granica. Miasto zaczęło się w sobie kurczyć, zerkać niespokojnie na boki, przygryzać wargi. Miasto zaczęło się bać. I to najgorszego potwora. Takiego, którego jeszcze nie widać, który dopiero nadchodzi, znanego jedynie z hiobowych plotek i wieści dostępnych z trzeciej ręki. Najgorszy z możliwych potworów na razie kładł się jedynie cieniem swoich fantastycznych wyobrażeń, rodząc moc niszczącą serca i charaktery.

Schielkego jednak ani towarzyszącej mu Rity nie martwiła zbytnio sytuacja miasta. Ich plan był prosty. Chcieli przeżyć tę zawieruchę, a jeśli to się uda, nie pozostać na lodzie. A skoro realizacja tego planu przybierała coraz bardziej realne kształty, nie mieli naprawdę większych powodów do zmartwień. Oboje raczej podniecała sama trudność realizacji zadania. Tak samo jak Heiniego za kierownicą samochodu, choć nie był wtajemniczony. Jego los układały siły „wyższe” i chłopak miał po prostu szczęście, że te siły mu sprzyjały. Prowadził pewnie drogą wśród oszronionych drzew osłaniających wille i nowoczesne domy robotnicze na Bischofswalde. Według informacji uzyskanych od uwolnionego z więzienia kryminalisty, tam właśnie, na jednej z wysepek znajdowała się ulubiona knajpa odwiedzana często przez grube ryby świata przestępczego. Rita oczywiście sprawdziła w archiwum kripo. Takiej informacji tam nie znalazła. „Jaskinia przestępstwa” uważana była za zwykły gasthaus, średniej klasy, wykorzystywany głównie latem, by gościć mieszkańców miasta, którzy przypływali tu łódkami aż z zatoki gondoli. Przepytani na okoliczność podejrzanych spraw związanych z tym miejscem oficerowie kryminalni też nie mieli niczego konkretnego do powiedzenia. Mogło to znaczyć, że namiar jest dobry.

Heini przejechał na pełnej szybkości Barthelner Brucke, którego wąska jezdnia zupełnie się do tego nie nadawała. Rita chwyciła się oparcia fotela. Chwilę później chłopak pokazał jednak klasę. Zaparkował na szerokim podjeździe gasthausu, wyskoczył jak na sprężynie, obiegł samochód i otworzył Ricie drzwiczki. Potem szarmancko zdjął koc z jej kolan i pomógł wysiąść. Podziękowała mu skinieniem głowy. Schielke dał chłopcu kilka marek na coś ciepłego do picia i dalej sam poprowadził kobietę.

Już w szatni zrobili odpowiednie wrażenie. Kiedy oddali płaszcze, obsługa błyskawicznie wykonała pełne prześwietlenie rentgenowskie ich postaci. Szczególnie Rita w krótkiej spódnicy i nylonowych pończochach, które wraz z wysokimi obcasami pantofli doskonale podkreślały jej kształtne nogi, robiła duże wrażenie. Szef sali, który pojawił się chwilę później, miał równie dobry wzrok.

-Witam państwa. - jego ukłon był wręcz pałacowy. - Stolik na dwie osoby. Proszę.

Poprowadził ich do dyskretnie ustawionego stolika za okrytym bluszczem filarem. Nieliczni goście, sądząc z wyglądu, szacowni urzędnicy, nie odprowadzali ich wzrokiem, choć Schielke złowił kilka ukradkowych spojrzeń. Prawdopodobniej jednak ich celem były kuszące nogi Rity.

-Czy podać coś, zanim przyniosą karty? - Szef sali pomógł im zająć miejsca.

-Popielniczkę. - Schielke położył na obrusie paczkę amerykańskich cameli i benzynową zapalniczkę zippo z grawerowanym napisem: „Radio City - New York”. - Zmarzliśmy trochę w samochodzie.

-To może na rozgrzewkę kawę z jakimś dodatkiem?

-Doskonale.

-Co w środku? Wódka, koniak, spirytus?

-Cynamon albo imbir - wszedł mu w słowo Schielke i wzorem Holmesa wyjął coś z kieszeni. - Tylko poprosimy o prawdziwą kawę.

Szef sali przyjął mały woreczek, kłaniając się głęboko.

-Sekundę jeszcze. - Schielke wyjął z kieszeni notes i długopis. Nabazgrał kilka słów na kartce, wyrwał i podał tamtemu. - Proszę to przekazać mojemu kierowcy.

-Oczywiście, proszę pana.

Na kartce nie było nic ważnego. Same przedmioty robiły jednak wrażenie, czego najlepszym dowodem było choćby zachowanie Rity.

-O Boże, co to jest? - spytała, kiedy zostali sami. - Pierwszy raz widzę coś takiego.

-To pióro kulkowe, nazywane długopisem - odparł. - Amerykańscy nawigatorzy w bombowcach narzekali, że z powodu zmiany ciśnienia w kabinie zwykłym piórem nie da się pisać, bo zalewa. A więc dostarczono im coś takiego.

-Mogę zobaczyć?

-Jasne. Popatrz. - Podniósł notes nad głowę, kartkami wywróconymi w dół. - Może pisać nawet w pozycji „pod górę”. Nigdy nie wysycha.

-Czego to ludzie nie wymyślą.

Zachmurzył się.

-Jak byłoby pięknie, gdyby wymyślali tylko takie rzeczy. Długopisem wielkiej krzywdy bliźniemu nie zrobisz, bo raczej się nie da.

-Och, ty znowu swoje. - Położyła dłoń na jego ręce. - Jak to wszystko się skończy, pojedziemy do kraju, w którym nigdy nie będzie wojny.

-A jest taki kraj?

Zmarszczyła brwi, żeby przypomnieć sobie najbardziej zapadłe zakątki świata, w których naprawdę nigdy nic się nie działo.

-Oczywiście, do wyboru do koloru. Palestyna, Kuba, Chile, Birma, Korea, a nawet Wietnam.

Przecież tam nigdy nikt nie wystrzeli, bo nie ma po co.

Wzruszył ramionami.

-No może.

Dwóch kelnerów tworzyło dobrze zorganizowany zespół. Jeden sprawnie rozstawił filiżanki z kawą, drugi trzymał w pogotowiu karty już otwarte na odpowiednich stronach.

-Spróbują państwo jakichś przekąsek?

-A pan mógłby coś polecić?

-Sugerowałbym rybę, ponieważ to może być ostatnia okazja. Z pewnych... hm... względów te potrawy mogą już za tydzień być raczej nieświeże.

Schielke roześmiał się w duchu. Piękne określenie zaciskającego się okrążenia. „Pewne względy” były rzeczywiście coraz bliżej. Huk ich dział coraz częściej przynosiły wieczorne wiatry z południa.

-Zdamy się więc na pański wybór.

Rita wypiła łyk kawy, przechylając zalotnie głowę. Jej ciemne, puszyste włosy opadały na oczy, czasami odsuwała je końcami palców, czasami pozwalała im zakrywać brwi, nadając twarzy wyraz tajemniczości. Miała piękne oczy i oczywiście była tego bardzo świadoma. Z reguły trzymała je opuszczone, przykryte długimi rzęsami, by nagle podnieść wzrok i popatrzeć wprost na przeciwnika. Nie miała dużego doświadczenia w potyczkach pomiędzy mężczyznami i kobietami. Posiadała jednak naturalny talent do walki. A on ciągłe musiał rezygnować z decydującego starcia. Chyba żeby... zerknął na zegarek. No tak, ale dzisiaj mogła zawieść logistyka. U niego spotkanie było praktycznie niemożliwe, u niej również, bo mieszkała z koleżanką. Ale... byli przecież w gasthausie. Pokoje na górze czekały.

-Możesz mi wyjaśnić pewną rzecz? - wyrwała go z rozmarzenia.

-Tak?

-Naprawdę jestem ci tu potrzebna, czy wziąłeś mnie tylko tak? Żeby komuś zaimponować?

Roześmiał się.

-Naprawdę. Zresztą zaraz się przekonasz, jak ciekawe spotkanie nas czeka.

-Ale czemu ja?

-Posłuchaj. Zbliża się front i zaraz z pewnością przestanie być zabawnie. Grupę ludzi, którzy chcą przeżyć, musimy utrzymać razem. Inaczej nie przetrwamy.

-Jak chcesz nas utrzymać razem? Z tymi Polakami?

-Właśnie tworzę specgrupę. Złożoną z ludzi różnych służb.

-Ale przecież ktoś ją będzie musiał kontrolować.

Uśmiechnął się, odchylając na oparcie. Zapalił camela, delektując się delikatnym dymem.

-Subtelna równowaga sił. Mam swoich mocodawców w Abwehrze, ale mam teraz także swojego mocodawcę w osobie Kolji Kirchoffa z Berlina. Subtelna równowaga sil - powtórzył. - Nikt z nich nie będzie wiedział, co rozkazał mi ten drugi i nie będzie możliwości kontroli.

-Kolja Kirchoff? Sam dyrektor departamentu?

-Znasz go?

-W kripo wszyscy o nim słyszeli. Złowroga postać, z którą lepiej nie igrać. To człowiek Martina Bormana.

Skinął głową.

-Właśnie. Dlatego Holmesowi tak bardzo się to podoba.

-Ale co ma Martin Borman do sprawy jakichś morderstw i dzieł sztuki w Breslau? Dlaczego akurat to go interesuje i to tak bardzo, że oficerowie różnych służb tracą nagle stanowiska?

-Właśnie.

-Co „właśnie”? Jak nie będziesz miał wyników, to poleci także twoja głowa.

-Ależ kochanie, ja będę miał wyniki. I to jakie. Przecież moim kolegą jest najlepszy detektyw w historii literatury, sam Sherlock Holmes.

Parsknęła śmiechem.

-Dzieciaki w piaskownicy.

-Wracając do meritum. Też interesują mnie motywy Bormana. Usiłowałem rozgryźć, co różni go od innych watażków z otoczenia fiihrera. Co słysząc, Holmes aż podskoczył. Powiedział, że to bardzo inspirujące pytanie. Tylko źle zadane.

-A jak trzeba je zadać?

-Należy zapytać: „Co będzie różnić Martina Bormana od innych watażków po zakończeniu wojny?” - Podkreślił słowo „po”.

-Przecież wszystkich ich wyłapią alianci. Chyba, że któryś będzie mniej tchórzliwy i sam się zabije. Niby co go może wyróżniać?

-Niedługo się dowiemy. Ale pozostaje otwarte pytanie, dlaczego właśnie Breslau?

Rita powoli sączyła kawę. Tym razem nie opuszczała oczu. Patrzyła prosto przed siebie.

-Kolja Kirchoff - wyszeptała. - Dyrektor departamentu do spraw krwawego obcinania głów. Jesteś pewien, że wiesz, co robisz?

-A czy którykolwiek z Niemców jest dzisiaj pewien, że wie, co robi?

Nie zdążyła się uśmiechnąć. Przerwał im szef sali, gnąc się w ukłonie. Podał Schielkemu na tacy wizytówkę.

-Ten pan pyta, czy mógłby się przysiąść do państwa na chwilę.

Schielke podniósł kartonik do oczu.

-Proszę przekazać, że będzie nam bardzo miło zawrzeć znajomość.

-Służę uprzejmie.

Rita również zerknęła na bilet wizytowy.

-Jeszcze lepiej. Co to za imię „Barbel”? '

Na szczęście Barbel Stecher miał przynajmniej zwyczajne nazwisko. Był wysokim, dość chudym mężczyzną. Można byłoby go nawet nazwać dobrze ubranym, gdyby nie fakt, że dobrany ze smakiem garnitur zwisał z niego trochę jak z wieszaka. Stecher przedstawił się uprzejmie, z kurtuazją przywitał się z Ritą, potem usiadł na podstawionym przez kelnera krześle.

-Jestem z polecenia naszego wspólnego znajomego. - Położył na obrusie duży sygnet ze szlacheckim godłem rytym w kamieniu. Oboje doskonale wiedzieli, że przysłał ich kryminalista wyrwany przez Ritę z lochów kripo. - Otóż doszły mnie słuchy, że dysponuje pan bardzo chodliwym towarem.

-Tak. - Schielke skinął głową. - Ale nie spieszę się ze sprzedażą. Jego wartość rośnie z dnia na dzień.

-Doskonale to rozumiem. Bowiem towar, który ja kupuję, z każdym dniem staje się coraz tańszy.

Nie było co tego wyjaśniać, bo wszyscy się rozumieli. Handel precjozami, a konkretnie ich skup od przerażonych mieszkańców był coraz bardziej dochodowy w miarę zaciskania się radzieckiego pierścienia. Ceny leciały w dół i sprytny handlarz o mocnych nerwach, który wyczekał do ostatniej chwili, mógł zostać krezusem. Problem pojawiał się jeden. Jak to wszystko wywieźć w bezpieczne miejsce? I tu oferta Schielkego stawała się wręcz bezcenna. Możliwość wydostania się z już zamkniętej twierdzy była rozwiązaniem automatycznie mnożącym wartość łupu. Teraz wystarczyło się dogadać.

-Krąg pewnych osób jest bardzo zainteresowany współpracą z panem - powiedział Stecher. - Myślę, że wspólnie wynegocjujemy obopólnie korzystne warunki.

-Tak, oczywiście. - Schielke podsunął mu paczkę cameli. - Tylko widzi pan, jest jeden mały problem.

-Tak?

-Otóż poza pożałowania godnym pożądaniem dóbr doczesnych z mojej strony muszę się jeszcze wykazać. - Przesunął palcem po swoich naramiennikach, potem dotknął Żelaznego Krzyża. - Wykazać w tępieniu wrogów naszej ojczyzny.

-Hm, to rzeczywiście stwarza pewne trudności. Na sprawach wywiadu i kontrwywiadu kompletnie się nie znam.

-Nie mnóżmy problemów - włączyła się Rita. - Ja również muszę się wykazać. - Pokazała swoją legitymację oficera kripo, co w połączeniu z jej ekstrawagancką sukienką i wyglądem prześlicznej towarzyszki sprzedajnego oficera Abwehry zrobiło piorunujące wrażenie.

-Ach! - rozpromienił się Stecher. - A z dostawą tego towaru nie będzie żadnego kłopotu. W mig zapełni pani największe więzienie, nawet to na Kletschkau Strasse.

-Nie pogardzimy i takim asortymentem - powiedział Schielke. - Interesują nas jednak głowy z wyższej półki.

-Zamieniam się w słuch.

-Chodzi o grupy zajmujące się wywozem dzieł sztuki.

Stecher westchnął cicho.

-Wysokie progi.

-Toteż nie chcemy, żeby ich pan połapał i dostarczył nam przewiązanych ozdobną tasiemką. Ale świat hien, że się tak wyrażę, prywatnych, musi mieć jakieś powiązania z tymi, którzy grabią w majestacie prawa, czyż nie?

Stecherowi nawet powieka nie drgnęła na słowo „hieny”.

-Owszem. Choć, jak mówię, to bardzo wysokie progi - zamyślił się na chwilę. - Ale jak zwykle ma pan rację.

-Rozumiem więc, że istnieje już coś takiego jak umowa między nami?

-Tak. Jak rozumiem, rozwiązywaniem problemów, że się tak wyrażę, przyziemnych, z waszej strony zajmie się ktoś inny?

Schielke skinął głową. Stecher dopiero teraz poczęstował się camelem. Nawet dość sprawnie posłużył się zapalniczką zippo. Było coś onirycznego w mrocznej atmosferze skazanego na zagładę miasta. Gdyby znalazł się jakiś malarz pragnący uwiecznić postacie przy tym stoliku, powinien zatytułować obraz: „Świat się kończy, interesy kwitną dalej”. Stecher też musiał czuć coś dziwnego. Zaciągnął się aromatycznym dymem i spytał nagle:

-Czy mógłbym panu zadać pytanie związane z moralnością?

-Może pan liczyć na szczerą odpowiedź.

-W takim razie... - Stecher jednak zawahał się chwilę. - Czy kiedy już zaczną świstać kule wokół, nie zawaha się pan w ostatniej chwili, czy dać miejsce w samolocie mnie z bagażami, czy kilku ciężko rannym obrońcom ojczyzny?

Schielke nie wahał się ani chwili.

-Widzi pan, jestem pragmatykiem. Rannym żołnierzom będzie wszystko jedno, czy Rosjanie zabiją ich w Breslau, czy w Berlinie. Pan jednak wygląda na dostatecznie inteligentnego, żeby dogadać się z pilotem w sprawie awaryjnego lądowania w Bawarii, co da szansę przeżycia pozostałym rannym, którzy będą lecieć z panem. Powiem wprost: stanie się pan ich polisą ubezpieczeniową.

Stecher skłonił głowę z podziwem.

-Istotnie. Niezwykle pragmatyczne podejście. A pilot to naprawdę nie problem. - Przez chwilę rozkoszował się dymem z camela. - Mówi pan Bawaria?

-Chyba nie chce pan lecieć ze wszystkimi do Drezna?

-Pan żartuje? Przecież tam zaraz wszyscy niechybnie zginą.

Rita i Schielke zaczęli się śmiać. Nareszcie ktoś, kto podzielał zdanie Holmesa w tej kwestii. Świadczyło to dobrze o inteligencji Stechera, a co za tym idzie, owocności współpracy.

-No cóż, panie Barbel, miło nam podjąć z panem współpracę.

-Zapewniam państwa, że cała przyjemność jest po mojej stronie. - Położył na stole kartkę z instrukcją, jak się z nim kontaktować.

-Mam nadzieję, że pana nie zaszokowaliśmy - powiedziała Rita z promiennym uśmiechem.

-A wie pani, że tak - odpowiedział również z uśmiechem. - Jesteście państwo bowiem pierwszymi ludźmi, którzy podczas pierwszej rozmowy nie zapytali, skąd się wzięło moje imię.


Oddział Volkssturmu na placu przed zamkiem został chyba sformowany znowu dla potrzeb propagandy. Opasły sierżant w nienagannym, zimowym płaszczu instruował jakąś kobietę, jak się strzela z pancerfausta. Prawdopodobnie już po cichu i zasłaniając usta przed kamerami, mówił również, że tego się nie trzyma jak parasolki, a przynajmniej nie bulwiastym pociskiem skierowanym w stronę własnego oddziału. Kobieta w cienkim letnim płaszczu i gustownym kapeluszu musiała coś zrozumieć, bo przerzuciła broń do położenia „na wprost”, mierząc idealnie w ekipę filmową.

-Nie wystrzeli? - spytał Holmes z pewną obawą, obserwując wyczyny hożej obrończyni ojczyzny.

-Coś ty - uspokoił go Schielke. - To egzemplarz ćwiczebny.

Usiedli na małej ławce nad fosą. Miasto ciągle wyglądało normalnie, jeśli nie liczyć teatralnych występów kobiet z metalowymi rurami, albo drużyn chłopców w za dużych hełmach pętających się po przedmieściach rowerami zamienionymi na prowizoryczne czołgi. Ani kobiety, ani chłopcy nie byli jednak groźni. Kiedy znikały aparaty fotograficzne, znikali i oni. Rosjanie obłożyli ogniem ulicę Klosterstrasse, ale to również nie wyglądało na wielkie zagrożenie. Działa dalekiego zasięgu, byle jaki ogień, nieplanowany, niekierowany, ot, poniosło jakiegoś watażkę. Miasto odczuło potem pewną ulgę. Najgorszy bowiem potwór to ten, który kryje się w ciemnościach piwnicy, ukryty za gęstą zasłoną. A jak już go widać? Cóż, można jedynie powiedzieć: „O, potwór!” i przestać się bać. No przecież go już widać. W umysłach niektórych pojawiła się dziwna myśl. „Eeee... jeśli to tak ma wyglądać, to właściwie nic strasznego się nie dzieje. Damy radę”. Gorzej wszystko wyglądało w środku twierdzy. Rozstrzeliwano każdego, kto się naraził, bez względu na rangę, nawet burmistrza. System opresji i terroru sprawiał, że ludzie zaczynali nawet zazdrościć żołnierzom, którzy byli traktowani lepiej. Specjalne oddziały wyrzucały meble z domów na linii przewidywanych walk. Wypalali narożne kamienice przy skrzyżowaniach, żeby atakujący Rosjanie nie mogli wykurzyć obrońców ogniem. W samym centrum jednak niewiele się jeszcze działo. Poza może faktem, że gauleiter Hanke przeniósł się do bunkra dowodzenia ukrytego pod Liebichs Hóche, a jego pierwszym posunięciem był rozkaz rozstrzelania kierownika obwodowej grupy NSDAP, Paula Gueckela. Nikt się nie zastanawiał za co. Kulkę można było oberwać za wszystko.

-I co zamierzasz? - spytał Holmes.

-Mój plan jest taki. Stworzę specjalną grupę operacyjną, która w elastyczny sposób będzie reagować na moje kolejne odkrycia materiałów sowieckich wywiadowców.

-Bardzo słusznie. Jak rozumiem, mam ci je dostarczać?

-Mhm. Grupa będzie złożona z ludzi różnych służb. Abwehra, kripo, jednostki techniczne i takie tam. Pozwoli to nam przez cały czas utrzymać naszych ludzi razem.

-Tietz na to pójdzie?

-Zależy, jakiej wagi materiały mi dostarczysz.

-Zrobi się dobre.

-No i spadamy z głównych kierunków natarcia, trzymając się na uboczu.

-Czyli przez Bischofswalde, Zimpel i Carlowitz. Wiem, że tam Ruscy nie uderzą z całą silą. Plan jest całkiem dobry.

-Powinniśmy przetrwać jakieś dwa miesiące, karmiąc ich papierami. A potem cholera wie, co się stanie.

-Potem nastąpi taki burdel, że nikt w niczym się nie zorientuje.

-Może... Ale nie lekceważyłbym niemieckiej organizacji, jeśli trzeba kogoś rozstrzelać, da się to załatwić nawet w piekle.

Holmes wzruszył ramionami.

-Nie, po prostu trzeba reagować elastycznie na zmienne warunki. Jak będzie trzeba, włączymy się do jakiejś grupy bojowej, najlepiej na głębokim zapleczu. Zobaczymy.

-A sam moment wkroczenia Armii Czerwonej?

-To najgorsza chwila. Ale mam dobre wejścia wśród polskich robotników przymusowych. Pewnego dnia po prostu zamienimy się z członków elitarnej jednostki w prostych robociarzy. Nawet Ruscy swoich sojuszników w niewoli raczej nie zabiją. A potem, jak przyjdą Polacy, zgłoszę się, gdzie trzeba i to już powinno być dość proste.

Schielke miał jednak wątpliwości.

-I tak po prostu ci uwierzą?

-Najlepszemu agentowi? Kawalerowi Virtuti Militari?

-Ja nie o tym. Co twoi zrobią na nasz widok?

-No nie... Ja oczywiście w pierwszych słowach wyznam, że mam grube ryby z Abwehry! Żartujesz sobie? U nas załatwia się sprawy inaczej. Zrozum wreszcie, że żaden Polak nigdy nie będzie nazistą ani komunistą, choć idealnie potrafi takiego udawać. To kwestia innej psychiki. To kwestia mimikry, ale u nas nie ma rzeczy niemożliwych.

-Nie rozumiem.

-Boże. Jak Niemcowi powiesz „zakazane”, to znaczy „zakazane”. Jak Ruskiemu to powiesz - to samo. Spróbuj powiedzieć to Polakowi. „Zakazane” to są dla niego od razu trzy możliwości: częściowo zakazane i trzeba ściemniać, zakazane, ale nie do końca, tak jakby zakazane i niezakazane jednocześnie. I najprostsza możliwość. Zakazane? Aha, to znaczy nikt nic nie wie i rób, co chcesz.

-Jezu Chryste, nigdy nie zrozumiem tego narodu. Jak wyście przetrwali tyle wieków?

-Właśnie dzięki temu.

Siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu, paląc papierosy.

-A wracając do twoich osiągnięć z Barbelem. To użyteczny facet?

-Tak. Dzięki jego donosom Rita ma pełne ręce roboty, wyłapując kryminalistów. Pewnie niebawem awansuje.

-Domyślam się, że śmieć chce pozbyć się konkurencji. Teraz dla niego czas żniw. Ale czy my coś z tego mamy?

-A ty mnie uważasz za durnia? Powiedziałem wprost: „Barbel, Rita wsadzi ci za kratki, kogo chcesz, ale połowa dla mnie!”.

-I to w tobie lubię, Dieter. Kawa na lawę. I co?

-Stara się chudzielec. Trzeba pomyśleć o jakichś skrytkach, jak przyjdzie najgorsze.

-Właśnie. Lepiej, żeby nas z precjozami nie złapali żołnierze żadnej armii. Ani niemieckiej, ani rosyjskiej, ani polskiej.

-I to jest problem.

-Jezus Maria! - Holmes nagle zepchnął Schielkego z ławki, sam padając na ziemię. Kobieta instruowana przez sierżanta właśnie odpaliła z pancerfausta. Pocisk ze świstem przeleciał tuż nad nimi i eksplodował na drugim brzegu fosy, robiąc sporą wyrwę w skarpie. Obaj oszołomieni powoli gramolili się z ziemi.

-Cholera. Tu się nie da nawet spokojnie porozmawiać.

-Chodźmy stąd. Ci chłopcy z tyłu mają jeszcze karabin maszynowy.

Otrzepując płaszcze, w pośpiechu zaczęli się oddalać z niebezpiecznego rejonu. Z satysfakcją obserwowali tylko, że operator kamery i dziennikarze również zrobili regularne „padnij” i teraz, klnąc, usiłowali odczyścić swój sprzęt.

I to miał być pocisk ćwiczebny - pomstował Holmes. - Niemiecka armia schodzi na psy.

-E tam, nie doceniasz - mruknął Schielke. - Jutro w prasie ukaże się artykuł, że antyfaszyści podłożyli bombę pod gmach sądu, i będzie piękna legitymacja do kolejnych rozstrzeliwań. Tak działa niemiecka propaganda.

-Legitymacja już dawno nikomu niepotrzebna. - Holmes zatrzymał się nagle. - Słuchaj, przyszło mi coś do głowy. A propos twoich przemyśleń o Bormanie.

-Co?

-Masz rację, że od dołu trudno ruszyć tę sprawę morderstw. A na twoją wędkę albo się ktoś złapie, albo nie.

-Więc?

-Spróbujmy się dowiedzieć czegoś od samej góry. Spróbujmy się dowiedzieć, czego tak się boi Martin Borman w Breslau, że angażuje różne służby, a potem wysyła tu samego Kirchoffa.

-Niby jak? Zadzwonisz do niego i spytasz?

-Niekoniecznie. Zapominasz, że mam swoich ważnych ludzi także w NKWD.

-I chcesz mnie przekonać, że wyślą informacje z wyższego szczebla agentowi operacyjnemu działającemu na obcym terenie? Są aż takimi kretynami?

Holmes zaczął się śmiać. Nie wiadomo, czy z powodu uwagi Schielkego, czy raczej na widok gospodyń domowych na Graupenstrasse, które zaklejały szyby w oknach swoich domów papierowymi taśmami na krzyż. Obydwie rzeczy były zabawne, bo w NKWD nie siedzieli kretyni, a papierowe taśmy w niczym nie pomogą w czasie nalotów.

-Przecież nie tylko Sowieci węszą w Breslau. Na przykład Angole muszą tu działać na zupełnie innym poziomie niż operacyjny, interesują ich większe sprawy, bo to nie ich bezpośredni front.

-Czekaj, bo zaczynam rozumieć.

-To proste jak drut: nie dadzą mi żadnych informacji z wyższego szczebla, ale jeśli chodzi o dokopanie konkurencji, to carte blanche do ręki i wszystko, co potrzebne, do kieszeni wraz z komunistycznym błogosławieństwem.

-To znaczy, że chcesz dotrzeć do brytyjskiego agenta i mieć na niego jakiegoś haka?

-Oczywiście.

-I oni będą wiedzieć?

-Jest takie powiedzenie. Jak NKWD nie wie, to wie GRU. Nie o to chodzi, żeby oni się jakoś tak szczególnie lubili, ale jeśli ja poproszę... - zawiesił glos.

-A co to jest GRU?

Odpowiedzią było westchnienie.

-No co?

-Żeby się dowiedzieć z prasy, co to jest, musiałbyś chyba żyć jeszcze długo, długo...

Holmes podszedł do najbliżej stojącej kobiety i wyjął jej z ręki papierową taśmę.

-Pomogę pani. To się robi tak. - Przykleił papier na skos i wygładził dłonią. - O, proszę. Teraz szyba na pewno wytrzyma uderzenie każdej bomby!


Miasto szalało w amoku. Zmasowany ogień artylerii na południu i południowym zachodzie sprawił, że na ulicach nikt już nie poruszał się normalnie. Ludzie poruszali się albo szybkim, nerwowym krokiem albo nawet biegli, choć jeszcze na niebie nie było wrogich bombowców. Zbliżający się, jak w panice każdy myślał, huk artylerii, coraz częstsze rozstrzeliwania, wyrywanie brukówek na barykady, wyrzucanie przez okno mebli z kamienic i wypalanie tego, co zostało, burzenie budynków, żeby dać lepsze pole ostrzału dla własnych dział, sprawiały, że ludzie chyba dopiero teraz dostrzegli to, co przecież działo się już wcześniej. Dowództwo stawiało kolejne oddziały volkssturmu w stan pogotowia. Trzeba było nagle opuścić własne mieszkanie i pójść do innego. A i to nie na długo, bo kazano także przygotowywać piwnice. Zresztą sam przymusowy marsz przez miasto, po raz pierwszy od ogłoszenia obostrzeń w swobodnym poruszaniu się, sprawiał przykre wrażenie. Ludzie zobaczyli nareszcie zakres zniszczeń i to jeszcze w chwili, kiedy do szturmu na centrum było daleko. Szli więc zszokowani tym prologiem apokalipsy.

Ponure myśli sprawiły, że prowadzący motocykl Schielke o mało nie wpadł na ciężarówkę jadącą przed nimi. Holmes, siedzący w przyczepce, odruchowo zasłonił się dłonią.

-Cholera, chcesz pomóc Sowietom?

-Ja?

-Jak nas rozwalisz, to przecież Breslau straci swoich dwóch najdzielniejszych obrońców.

-Weź sobie ten wisielczy humor i sobie schowaj. Wiesz gdzie.

Przyhamowali w chwili, gdy tuż obok znalazł się pluton saperów maszerujący w kierunku centrum. Kilku żołnierzy zerknęło w bok zaskoczonych dziwną wymianą zdań pomiędzy oficerami na motocyklu. Schielke poczuł, że jego twarz płonie.

-O, szlag!

-Dawaj gazu!

-Kiedy jest korek.

-Ojej - Holmes wyjął z kieszeni jakąś kopertę i machając nią w powietrzu, wrzasnął do podoficera kierującego ruchem. - Czy gauleiter już tędy przejechał?

-Tu nie było żadnego gauleitera.

-Aha, ale Gandau to tam? Tak?

-Tak jest!

-No to przepuszczaj!

Szturchnął Schielkego, żeby jechał dalej. Ten ruszył ciągle z rumieńcami na twarzy, usiłując unikać wzroku zdumionego podoficera.

-Jak wami rządzić? - krzyknął, kiedy odjechali dalej. - Przecież Polacy nie uznają żadnego porządku. Nic nie jest dla was święte.

-Właśnie tak sobie radzimy - mruknął Holmes.

Minęli dziwaczny konwój składający się z najróżniejszych ciężarówek pomieszanych z wozami ciągniętymi przez konie.

Woleli nie wnikać, co było ładunkiem. Wystarczyły dobiegające z pak jęki.

-Gdzieśmy tak w dupę dostali? - zapyta! Schielke.

-Chyba w Deutsch Lissa.

-Ale lotnisko nie jest jeszcze ostrzeliwane?

-Chyba nie. Ale pamiętaj, że generał Głuzdowski nie telegrafuje do mnie codziennie, informując o swoich planach.

-Ale to chyba głupio ginąć od własnych kul.

Holmes załamał ręce.

-Po pierwsze, ruskie kule nie są moje. Po drugie, nie wiem, jak się ginie mądrze. W łóżku, po długoletniej, wypełnionej cierpieniami chorobie? To już wolę ruską kulę.

Schielke zrozumiał, że palnął straszną bzdurę i tym razem się nie odezwał. Zaparkował na niewielkim, wolnym podjeździe przy prowizorycznym punkcie kontrolnym dla chorych. Wysiedli, prostując obolałe kości. Było cholernie zimno, oddechy zamieniały się w parę i obaj mieli wątpliwości, czy leciwy zundapp znów odpali po godzinnym postoju. Holmes dał wartownikowi kartkę z informacją, którego lekarza ma wywołać. Potem ukryli się pod rozłożystym drzewem, które chroniło przynajmniej przed dużymi, lepkimi płatkami śniegu, padającego coraz gęściej.

Lekarz, który ukazał się w drzwiach baraku, miał kitel narzucony na mundur. W prawej ręce trzymał stetoskop. Rozglądał się przez chwilę, potem podszedł do nich pod drzewo.

-To panowie?...

-Nieprawdopodobne - przerwał mu Holmes. - Patrz, Dieter. Julien Bow, pierwsza lokata na studiach medycznych w Londynie, w mundurze SS sortuje teraz chorych do ewakuacji. Wyobrażasz sobie?

-O, cholera! - Lekarz wypuścił z ręki stetoskop, który zniknął w sypkim śniegu. - Cholera jasna!

Nie, nie, nie, to nie tak, jak myślisz. - Holmes powstrzymał go ruchem ręki. - Dieter jest tu tylko po to, żeby podczas rozmowy nic złego nam się nie stało, sojuszniku.

Bow zrozumiał dopiero po dłuższej chwili. Otarł pot z czoła.

-Aleś mnie przestraszył, Rusku.

-Nie jestem Rosjaninem, tylko Polakiem.

-Domyślam się, że to chyba jeszcze gorzej?

-Mhm - odparł Holmes z promiennym uśmiechem.

Bow odkopał w śniegu swój stetoskop. Teraz wycierał go połą nieskazitelnie białego fartucha. SS zawsze miało lepsze zaopatrzenie niż reszta wojska. Był wyraźnie wkurzony.

-To wy już teraz tak razem z Abwehrą? - usiłował ironizować. - Rąsia w rąsię?

-Ty mi Abwehry nie wypominaj, żebym ja ci nie wypomniał tych gestapowców, coś ich wysyłał na Zachód. Wszyscy szczególnie zasłużeni na Wschodzie i tego im Ruscy nie zapomną. Tobie, co gorsza, też.

-Skąd wiesz? Zresztą... - Lekarz wzruszył ramionami. - To była tylko taka operacyjna manipulacja.

-Jak zwał, tak zwał, ale jak cię tu Sowieci dostaną, to ci o tym tak skutecznie przypomną, że Londynu już nie zobaczysz.

Anglika coś męczyło. Wyjął z kieszeni małe pudełeczko i wysypał na dłoń kilka mikroskopijnych pastylek.

-Mówisz poważnie?

-Tak. Przyszedłem z konkretnym ostrzeżeniem.

-Dobra, to zniknę tak szybko, jak się da. Ale wyjaśnij mi jeszcze cel twojej wizyty.

Holmes uśmiechnął się tym swoim niesamowitym, niewinnym, chłopięcym wręcz uśmiechem. Strząsnął płatki śniegu, które osiadły na kołnierzu drelichu.

-A co ja mogę o tobie wiedzieć? Dla Brytanii Breslau to trzeciorzędny teatr wojenny, a ty jesteś za wielką szychą, żebyś liczył, ile czołgów przejechało w którą stronę. Zresztą od tego są Ruscy, bo to ich teatr i ich kukiełki. Ale chyba wiem, co cię trzyma w Breslau.

-No co?

-Ale to tylko czysta dedukcja.

-Więc mów.

-Czarne samochody Churchilla?

Bow nagle wsypał trzymane w dłoni pastylki do ust. Zaczął je intensywnie ssać.

-Czego chcesz i co oferujesz poza ostrzeżeniem?

Schielke szturchnął Holmesa.

-Ty, patrz, rozmowny Anglik. Gdzie on się uchował?

Holmes roześmiał i rozłożył ręce. Bow, słysząc akcent Schielkego, spojrzał uważnie.

-Czy wy wszyscy w tym NKWD kończyliście elitarne angielskie uczelnie?

-Nie wszyscy. Tylko ci od sierżanta w dół.

-Panowie, panowie - uciszył ich Holmes, choć sam bawił się w najlepsze. - Trochę powagi w obliczu doniosłej sytuacji.

-To już nawet sytuacja na kogoś doniosła? - zdziwił się Bow. - Co za kraj.

-Ej, bo zaraz pole golfowe sobie w tym śniegu zrobimy i będziemy się przekomarzać przy szklance grogu. Słuchaj, Julien. Razem z Dieterem zrobimy ci listę ludzi, których twój szef nie lubi, weź ją i w trosce o własne dupsko stąd spadaj.

-Co chcesz w zamian?

-Wszystko, co wiecie o grupach wywożących dzieła sztuki z Breslau i w ogóle z tych okolic. U siebie macie to dość dobrze rozeznane, a ten teren was przecież nie obchodzi, więc może podzielcie się strzępem wiedzy.

-Okej.

-A jakby ci coś wpadło w uszy na temat Martina Bormana i Breslau...

-Borman - powtórzył Bow. - Troszeczkę za wysokie progi na moje krótkie nogi.

-Po prostu spróbuj. Na zasadzie „a gdyby jakimś cudem...”.

Anglik skinął głową.

-Jak rozumiem, o tej rozmowie nie dowie się ani wasze szefostwo, ani moje, tak?

-Dobrze rozumiesz. Ty w ogóle jesteś bardzo inteligentnym facetem.

Przerwało im dwóch żołnierzy niosących rannego w trzymanym z obu stron płaszczu.

-Panie doktorze! Panie doktorze! - Obaj, dysząc i buchając kłębami pary, położyli rannego wprost na śniegu. - Trzeba go opatrzyć!

-Gdzie? Tutaj?

-No przecież tutaj jest punkt sanitarny.

-Ale nie do tego służy. Tu nie ma sali operacyjnej.

-Panie doktorze, on zaraz umrze.

-W to nie wątpię. - Angielski szpieg nachylił się nad leżącym człowiekiem, którego twarz pokrywały płatki śniegu. Nie topniały jak u innych. - No dobra. - Bow skinął na jednego z żołnierzy.

- Chodź ze mną po nosze.

Kiedy zniknęli w gęstniejącym białym tumanie, Holmes i Schielke z ciekawością nachylili się nad leżącym. Nie wydawał żadnych dźwięków, nie poruszał się. Miał otwarte oczy i zdawało im się, że na nich patrzy.

-Gdzie dostał? - Schielke spytał drugiego żołnierza.

-W Deutsch Lissa, panie kapitanie.

-Źle spytałem. W co dostał?

-W brzuch.

-A dlaczego nie jęczy?

-Jęczał. Nie wiem, dlaczego teraz nie jęczy.

-To może ja wam wyjaśnię - powiedział Holmes, wskazując wielki płatek śniegu, który wpadł leżącemu do oka. Powieka nawet nie drgnęła, Oko pozostało szeroko otwarte.

-Jezu Chryste. - Żołnierz przykucnął przy martwym koledze.

Bow, który wrócił na czele sanitariuszy, nawet nie musiał się schylać. Poklepał po ramieniu drugiego żołnierza.

-Za późno. Ale i tak nie miał szans.

Schielke z zainteresowaniem obserwował wokół twarze ludzi. Choćby sanitariuszy, którzy chcieli tylko wrócić do ciepłego pomieszczenia. Nic ich tu nie interesowało, za wiele widzieli. Żołnierzy zasmuconych losem kolegi. Polaka i Anglika, którzy stali z obojętnymi minami. Dla nich to po prostu jeden wróg mniej. A dla niego?


Zundapp oczywiście nie odpalił. Klęli, złorzecząc wszystkim wokół. Jasny szlag, Gandau! Na jakikolwiek tramwaj nie było co liczyć, ponieważ większość wozów przerobiono na uliczne barykady. Wojskowe pojazdy na drodze nie mogły nikogo zabierać bez rozkazu, więc mogli iść pieszo albo czekać na wiosnę. Na szczęście jakiś ranny saper powiedział im, co zrobić. Motocykl należy po prostu podpalić. Spojrzeli przerażeni.

-A nie wybuchnie? - zapytali jednocześnie.

-Nie, jeśli się dobrze sprawę załatwi. Robiłem to już w Rosji. - Saper umoczył w benzynie szmatę, podłożył pod blok silnika i naprawdę podpalił.

Spojrzał na nich z pogardą, kiedy odruchowo odskoczyli.

-Nie ma strachu. Tylko trzeba uważać, żeby opon nie spalić.

Nie byli do końca przekonani. Facet jednak po kilku minutach rzeczywiście uruchomił silnik.

-No, teraz go rozgrzejcie dłuższą chwilę i możecie jechać.

Schielke dał mu dwie paczki amerykańskich papierosów, które zostały przyjęte z wielką wdzięcznością. Potem podszedł do Holmesa, który wciąż z pewną ostrożnością kręcił manetką gazu.

-Słuchaj, co to są czarne samochody Churchilla?

-Taka legenda.

-E, mów poważnie.

-Wiesz, kiedyś na początku wojny Anglicy umówili się z Niemcami, że po cichu załatwią pewną sprawę na granicy holenderskiej. Wysłali dwóch agentów, żeby prowadzili rozmowy, a Niemcy...

-Jezu. Nie mów, że zrobili to, co podejrzewam.

-Niestety. Po prostu złapali agentów, poddali rutynowym torturom, a potem zabili.

-Domyślam się, że tajniaków wysłał osobiście Churchill?

-Mhm. Było to dla niego tak rażące złamanie umowy dżentelmeńskiej, że im tego nigdy nie zapomniał. Przez całą wojnę specjalna komórka odnotowywała tortury jego spadochroniarzy, agentów, cichociemnych. A teraz, gdy Anglicy mają już własny front w Europie...

-Czarne samochody krążą za linią frontu i po cichu, nocą wyłapują oprawców.

-Właśnie tak. Pod każdą kryjówkę, pod każdy obóz jeniecki w końcu zawsze podjedzie pojazd diabła i zawiezie do miejsca przeznaczenia.

-Bez sądu?

-A za co ich sądzić? I po co? Dla Churchilla oni nie są już dżentelmenami.

Schielke w pewnym sensie czuł nawet podziw. To było bardzo angielskie. Także fakt, że przywódca weźmie jednoosobowo całą winę na siebie. Znając talent Brytyjczyków do ukrywania prawdy na temat swoich własnych zbrodni, sprawa pewnie ujrzy światło dzienne dopiero wiele lat po śmierci Churchilla, a także tych, którzy wykonywali jego rozkazy. No i cóż zrobisz?


Meandryczny sposób myślenia Holmesa szedł w parze z jego „życiowymi naukami”, które usiłował wtłoczyć Schielkemu do głowy. „Jeśli chcesz coś osiągnąć, to najpierw zapytaj sam siebie: czego naprawdę chcę”. No przecież to oczywiste. Ale dla Holmesa nic nie było oczywiste. Według niego ludzie generalnie robili wszystko dla poklasku. Pożądali na przykład luksusowego samochodu nie po to, żeby się dobrze jeździło, tylko po to, żeby podziwiali ich inni. Powinno się więc sobie zadać pytanie: „Czego ja chcę tak naprawdę?”. Samochodu? Czy lepszego samopoczucia? Bo jeśli tego drugiego, to może uda się sprawę załatwić inaczej? Na początku zawsze pytanie: czego naprawdę chcesz? Schielke chciał mieć własny, sprawny, niewielki oddział, do którego działań nikt by się nie mieszał. Co gorsza, oddział złożony wyłącznie z jego ludzi, a więc i Polaków. Ale to przecież niemożliwe.

Niemożliwe? To słowo nie istniało, a właściwie istniało w słowniku Holmesa, lecz tylko jako zlepek dwóch słów i tylko w jednej, konkretnej konfiguracji: „Niemożliwe? Ależ NIE, MOŻLIWE jak najbardziej”.

Schielke zapalił papierosa. No tak. A właściwie, co trzeba zrobić? Holmes niezmiennie powtarzał: „Wymyśl sam”. I dodawał: „Pamiętaj, nigdy nie bądź numerem jeden, zawsze dwa, gdzieś w cieniu. Niech nigdy żadna propozycja nie wychodzi wprost od ciebie. Inni mogą zbierać laury, a tobie, jak się trafi, to zawsze na zasadzie wiejskiego głupka, który ma szczęście. Inni rządzą, ty słuchasz. Inni rządzą, zapamiętaj, ty nimi tylko kierujesz”.

I tak biedny Schielke stał się intrygantem. Poszedł do swojego bezpośredniego przełożonego - Heigla - i przez godzinę, niby to w przyjaznej atmosferze, opowiadał o zaletach amerykańskiego systemu paperclip. Była to akcja przejmowania niemieckich naukowców i najnowszych technologii na zajętych przez aliantów terenach. Nowość polegała na tym, że system składał się z małych oddziałków zwiadowczych, którymi dowodzili oficerowie niższej rangi. Ale taki porucznik czy kapitan nie musiał się zajmować całą masą wojskowej administracji, nie musiał pytać wyższych rangą, czekać na rozkaz z góry, jeśli zamierzał coś zrobić. Sam mógł podjąć decyzję na miejscu, co sprawiało, że system był elastyczny, wydajny i bardzo szybki w reagowaniu na zaistniałą sytuację. Heigel był nawet zaciekawiony. W każdym razie było jasne, że przy najbliższej okazji przedstawi tę koncepcję pułkownikowi Tietzowi. Oczywiście jako własną.

Szefowi kadr z kolei, kiedy ten skarżył się na brak ludzi, podsunął pomysł, żeby zabrać ludzi i sprzęt z kripo oraz innych organizacji, które teraz nie mają już pierwszorzędnego znaczenia. Kogo bowiem interesują pospolici przestępcy w momencie walki na bagnety na murach twierdzy? Tamten kiwał głową ze zrozumieniem. Mrużył oczy, zastanawiając się, czy zdąży jako pierwszy podsunąć dowódcy tę koncepcję i odpowiednio się wyróżnić.

W kantynie zaś rozwodził się szeroko, że teraz potrzeba wielu ludzi znających biegle język rosyjski oraz polski, i to w praktyce. Takich, których Słowianie nie rozpoznają po akcencie. Teraz może dojść do rozpoznania bezpośrednio na linii frontu. Potrzebna jest także inwigilacja w kręgach robotników przymusowych.

Samemu Tietzowi skarżył się, że ciągle jest o krok za sowieckim agentem. Ze już go czuje, znajduje ciepłe ślady, znajduje się tuż, tuż, ale... Zanim wystąpi z zapotrzebowaniem na ludzi i sprzęt, zanim uzyska zgodę na akcję, zanim uda się wszystko zgrać to, siłą rzeczy, tamten jest już o krok dalej.

Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Szef następnego dnia na odprawie po prostu wrzeszczał na swoich oficerów.

-Panowie, tu się po prostu nic nie dzieje! Ruszamy się jak muchy w smole. Biurokracja, papiery, wszyscy zachowują się jak w kancelarii cesarza Wilhelma podczas organizowania pikniku. Czy do was w ogóle dotarło, że jest wojna? Czy ktoś z was wie, że znajdujemy się w oblężonej twierdzy?

-Panie pułkowniku. - Heigel odważył się przerwać dowódcy, ale ten trzasnął pięścią w biurko.

-Nie mam ochoty na żadne dyskusje! - Dłuższą chwilę uspokajał oddech. - Żądam konkretnych propozycji - powiedział już ciszej i dodał złowrogo - konkretnych.

Heigel ciągnął jednak niezrażony.

Ja mam konkretną propozycję. Trzeba stworzyć mały, sprawny oddział, który błyskawicznie będzie mógł realizować zapotrzebowanie dowództwa, a także na tyle autonomiczny, żeby realizować własne akcje, które okażą się potrzebne w trakcie wykonywanych operacji. - Heigel zaczął opisywać zalety amerykańskiego systemu paperclip. Z dużą swadą i znawstwem, bo Schielke wcześniej przekazał mu wiele szczegółów, które znał od Holmesa.

Tietz zdawał się słuchać z pewnym nawet zainteresowaniem. Przerwał dopiero po kilku minutach monologu.

-No dobrze. A skąd weźmiemy do tego ludzi i sprzęt?

Tu postanowił się popisać szef kadr:

-Ależ panie pułkowniku. A niby dlaczego mają to być nasi ludzie? Nasze to powinno być tylko dowództwo.

-No i skąd pan ich weźmie?

-Są wszędzie wokół. Wystarczy wyciągnąć rękę.

-Niby gdzie?

-Choćby w kripo. Do czego teraz ma służyć policja kryminalna? Przecież jak się złapie jakiegoś oprycha w obrębie twierdzy, to pod mur i serią. Na co komu jacyś oficerowie śledczy, którzy później w sądzie, na podstawie zebranych dowodów postawią złodziejowi zarzuty? Pod mur takiego od razu.

-Ma pan rację. Doskonały pomysł. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych służb współpraca z nimi jakoś się układa.

-Oczywiście, są zachwyceni tym, co dzięki nam dostarcza im panna Menzel. Najlepiej niech ją przydzielą na stałe do tego oddziału, ale za to, bo właśnie tak musimy przedstawić sprawę, za to niech dadzą sprzęt, wyposażenie, część swojego przydziału paliwa oraz swoje kontakty.

-No przyznam, brzmi nieźle. - Tietz w zamyśleniu przygryzł wargi.

Do rozmowy włączali się kolejni oficerowie.

-Taki oddział musi mieć ludzi mówiących biegle po rosyjsku. Przecież w każdej chwili może dojść do bezpośredniego zwiadu na linii frontu.

-I po polsku - dodał ktoś inny. - Warto móc infiltrować skupiska robotników przymusowych.

-I skąd takich ludzi wziąć? - zapytał Tietz.

Po tym pytaniu Schielke uznał, że nastąpił właściwy moment.

-Wiem, gdzie szukać takich fachowców. A nawet mogę ich jutro przyprowadzić.

Tietz spojrzał na niego z zainteresowaniem.

-Aha - mruknął. - Czy w takim razie podejmie się pan zorganizowania takiego oddziału?

-Tak jest, panie pułkowniku!

-I zgodzi się pan nim dowodzić?

-Tak jest, panie pułkowniku!

-No to przynajmniej jedną sprawę mamy z głowy. - Dowódca podniósł się powoli, opierając na rękach. - I jeszcze coś... - Spojrzał na kapitana znacząco. - Żądam sukcesów!


-A niech go szlag trafi! - stękał Holmes, ciągnąc za nogi trupa do luksusowej windy. - „Żądam sukcesów”. Żeby go powykręcało.

-Całkowicie się zgadzam - powiedziała Rita, szarpiąc drugie, owinięte workiem zwłoki. - Po pierwsze, dlaczego „sukces” oznacza zawsze czyjegoś trupa, a po drugie, dlaczego to właśnie ja mam targać jakiegoś nieboszczyka?

-Wolałabyś, żeby to on cię ciągnął? - Schielke mocował się z drzwiami windy. - Trochę poświęcenia dla sprawy.

-Ja się mogę poświęcić, ale nie w charakterze grabarza.

-Na szczęście nie będziemy ich chować. Jedziemy na dach.

-Windą? Nie lepiej ruchomymi schodami?

Holmes i Watson zaczęli się śmiać, słysząc ten pokaz kobiecej logiki. W pewnym sensie rzeczywiście byłoby łatwiej. Nie trzeba byłoby wlec dwóch trupów na głębokie zaplecze, tylko skorzystać ze schodów w samym środku luksusowego domu handlowego Wertheima. Były tuż przy wejściu. Problem był tylko jeden. Co prawda radzieckie bombowce nie zaczęły jeszcze nalotów dywanowych, ale właśnie szalały nad miastem, co sprawiło, że ludzie pochowali się w piwnicach. Była więc szansa, że zwłoki dotrą do celu niezauważone. Windą na zapleczu. A nie schodami na środku ogromnej przestrzeni kompletnie pozbawionej ścian po to, by klienci mogli z każdego miejsca podziwiać bezmiar zgromadzonych towarów. Wystarczyłby jeden strażnik, albo nawet spłoszony rabuś, żeby cała akcja zakończyła się fiaskiem.

-Skąd wiesz, że jest prąd? - zapytała Rita, oświetlając ściany latarką. - Te ciemności to może nie być zwykłe nocne zaciemnienie.

-Nie ma prądu.

-To jak uruchomisz windę?

-Wertheim ma dwa własne generatory. Ale nie warto przy nich majstrować, bo windy towarowe mają jeszcze jeden.

Skinęła głową. Schielkemu udało się nareszcie pokonać zaporę ze skomplikowanych bloków ręcznego otwierania drzwi. Z trudem wciągnęli trupy do środka kabiny. Schielke otarł pot i wyjął z chlebaka przesłane przez Kirchoffa amerykańskie walkie-talkie.

-Ale ustrojstwo. - Watson z podziwem obserwował wyciąganą z obudowy antenę.

-Mhm. - Rita, o dziwo, pokazywała właśnie, że jest oficerem z prawdziwego zdarzenia. Obecność nieboszczyków nie robiła na niej wielkiego wrażenia. Z równym jak Polacy podziwem patrzyła na zagraniczną maszynę. - Niezły mają sprzęt.

-Cywilizacja się rozwija - dodał Holmes. - Ale nie sądziłem, że aż tak szybko.

Schielke przyłożył do ucha ciężką, mniej więcej półmetrowej długości skrzynkę.

-Heini? Słyszysz mnie?

-Tak jest, panie kapitanie - rozległo się z głośnika.

-Uruchom generator.

-Tak jest.

Wszyscy wokół kręcili głowami w podziwie. Ot, kieszonkowa radiostacja. Co prawda dla kogoś o wyjątkowo dużych kieszeniach, niemniej robiła wrażenie. Świat zmierzał w jakimś kierunku i to coraz szybciej. Jednak teraz jeszcze nie sposób było go rozpoznać.

Nie rozległ się żaden dźwięk, byli dość daleko od generatora. Jedynym znakiem, że jest już prąd, były czerwone, awaryjne światła, które zapłonęły w środku. Schielke szarpnął odpowiednią wajchą i powoli, prawie bezszelestnie ruszyli do góry. W końcu był to najbardziej nowoczesny i szykowny dom handlowy w Breslau, nawet windy towarowe były więc eleganckie.

Cholerny Tietz i jego potrzeba odnoszenia spektakularnych sukcesów. Na szczęście Holmes był mistrzem w łączeniu przyjemnego z pożytecznym. Tietz chciał sukcesów, a Julien Bow chciał skutecznie zniknąć. Ale przecież nikt nie powiedział, że ma to zrobić po cichu. Nie lepiej go zabić w trakcie spektakularnej akcji gdzieś w centrum miasta? Anglik był pod wrażeniem prostoty tego planu i jego skuteczności. Oczywiście, że trzeba go zastrzelić w jakimś widocznym miejscu przy świadkach. Rozwiązywało to skutecznie jego problem z Rosjanami i ułatwiało ucieczkę z Breslau. A ponieważ Holmes i Schielke potrzebowali sukcesu dla Abwehry, więc oczywiście dostarczył im angielską radiostację, dokumenty, broń i amunicję, osobiste notatki i listy, popiół ze spalonych książek kodów z kilkoma jednak skrawkami do identyfikacji, nawet kopie starszych, nieistotnych dla sprawy meldunków. A ponieważ plan naprawdę mu się podobał, dostarczył im też perełkę. Prawdziwą. Perełka była szarą kopertą kryjącą kilka dokumentów. Anglikowi już niepotrzebnych, skoro zmieniał miejsce pobytu, a dla nich cennych z dwóch ważnych powodów. Potem Bow wymienił się z Holmesem dokumentami, które sobie wcześniej obiecali, załatwił dwa trupy z kostnicy i... zniknął.

A oni mieli problem. Jak po cichu przetransportować zwłoki do centrum? Tworząca się powoli grupa szybkiego reagowania nie była jeszcze gotowa, a poza tym nie wolno było wszystkim ufać. W grę wchodziła tylko czwórka bezpośrednio wtajemniczonych. Trudno, zapakowali nieboszczyków do służbowego samochodu kripo i pojechali w pobliże domu towarowego Wertheima, czekając na zapowiedziany nalot. Niestety, sowieccy piloci nie zamierzali się stosować do rozkazów własnego dowództwa, które przekazano Holmesowi przez radio. Latali, gdzie chcieli i bombardowali to, co akurat było pod nimi. Miało to jednak dobre strony. Wszystko, co dotąd przebywało na powierzchni ziemi, pochowało się nagle w piwnicach, a ulice były kompletnie puste.

Kiedy dotarli na górę, Schielke nie otwierał drzwi windy na całą szerokość.

-Jest tam ktoś?

Watson zbliżył głowę do wąskiej szpary.

-Za ciemno. Nawet dachu dobrze nie widać.

Schielke otworzył drzwi trochę szerzej. Najpierw wymknął się Holmes, potem Watson. Rita potrząsnęła głową.

-Ja wiedziałam, że tak będzie - mruknęła.

-Co? - Nie zrozumiał.

-Typowe dla mężczyzn. Wy wszyscy gdzieś pójdziecie, a kobieta ma zostać sama z trupami w małej klitce.

-Wolisz iść na zwiad?

-Pewnie.

Sprawnie przecisnęła się przez szczelinę i zapaliła mocną latarkę, żeby cokolwiek zobaczyć. Holmes i Watson na widok światła zrobili klasyczne „padnij”.

-No i czego się boicie? - Omiotła promieniem najbliższą okolicę. - Nikogo nie ma.

-A jeśli jest, to już się ukrył - westchnął Watson, gramoląc się zza obudowy ogromnego wentylatora.

-E tam...

Z trudem wyciągnęli pierwszego nieboszczyka z windy.

-Gdzie go dajemy?

Schielke rozejrzał się wokół. Teraz, gdy wzrok już przyzwyczaił się do ciemności, mógł zauważyć nawet szczegóły rozświetlane łunami dalekich pożarów. Na dachu widoczny był nowoczesny pawilon letniej restauracji, mały park z krętymi alejkami wijącymi się po niewielkim, zadrzewionym terenie spacerowym, stanowiska z lunetami do obserwacji panoramy miasta, małe jeziorko, a właściwie sadzawka z nieczynną teraz fontanną.

-Tutaj. - Wskazał mosiężny barek służący do serwowania napojów spacerowiczom, ukryty pod wielką markizą. - Blisko do masztów flagowych.

-Tak, dobre miejsce. - Holmes i Watson podciągnęli pierwsze ciało. - Stąd mogliby nadawać.

Schielke przywiązał antenę do linki flagowej i szybko wciągnął na maszt. Rita rozłożyła radiostację, notesy radiotelegrafisty, resztki książki kodów, teczki z dokumentami i wielki chlebak z rzeczami brytyjskich agentów. Holmes i Watson przyciągnęli drugie ciało.

-Dobra, rozpoczynamy nadawanie.

Watson sprawnie uruchomił radiostację. Błyskawicznie wystukiwał tekst napisany przez Bowa. Najwyraźniej miał duże doświadczenie.

-Długo jeszcze? Myślisz, że już nas Abwehra namierzyła?

-Na pewno. I Abwehra, i gestapo.

-To kończymy. Oni są całkiem blisko.

Schielke skinął głową.

-Tak. Już tutaj jadą. - Podał Watsonowi ostatnią kartkę. - Wyślij jeszcze to. Otwartym tekstem.

Podszedł do barierki, patrząc na panoramę miasta. Zwrócił uwagę na ogromny pożar gdzieś blisko, chyba w Rynku. Wrzucił monetę do automatu, żeby go odblokować i zerknął przez jedną z przymocowanych do statywu lornetek. Tak, to Rynek. Płonął konkurencyjny do Wertheima dom handlowy braci Barasch. Na razie wyścig o przetrwanie wygrywał Wertheim, potwierdzając swoją renomę niezniszczalnego budynku. Ten drugi, jeśli w ogóle będzie można go odbudować z popiołów, powinien chyba otrzymać nazwę Feniks.

-Gotowe - zameldował Watson.

-To do roboty.

Mężczyźni wyciągnęli z kabur pistolety.

-Fuj! - Rita odwróciła się z obrzydzeniem.

Z pewnej odległości oddali po kilka strzałów do zwłok i sprzętów. Potem Schielke i Watson wzięli angielskie steny.

-Skąd atakujemy?

-Od windy.

-E, tam się nie ma gdzie ukryć. - Holmes spojrzał na dziewczynę. - Rita, zbierasz nasze łuski?

-Zbieram, zbieram.

Schielke podrapał się w brodę.

-Dobra, poszliśmy do restauracji, sądząc, że tam się ukryli. Wtedy oni nas zobaczyli i zaczęli strzelać.

-No, dobry plan. - Watson skinął głową. - A więc jazda. Przykryjmy sami siebie ogniem.

Przeładowali automaty. Na szczęście tę broń mógł obsłużyć każdy, bez żadnego przeszkolenia. Obaj wystrzelili po kilka krótkich serii, nie celując, z bioder. Restauracja na dachu, szczególnie szyby były nieźle zniszczone. Zmienili magazynki i opróżnili je mniej więcej do połowy, celując ciągle w tę samą stronę.

-Dobra, teraz spróbujmy...

Holmes urwał w pół słowa, widząc postać wymachującą rękami, która biegła w ich kierunku. Jedynie Watson wykazał się refleksem i wywalił resztę zawartości magazynka w tamtym kierunku.

-Chryste Panie!

Rita zszokowana zapaliła latarkę.

-Zgaś!

Przypadli za najbliższymi ławkami, usiłując się ukryć.

-Ilu ich jest?

-Ja cię...

-Cholera, rozdzielmy się i...

Rita znowu zapaliła latarkę. Było za późno, żeby doskoczyć, poza tym Schielke potknął się o krawężnik alejki i zatoczył na jakiś krzew w gustownej donicy.

-Stój!

Rita podeszła do leżącego ciała.

-Spokojnie. To jakiś stary z obrony przeciwlotniczej.

Szlag! Wszystko jasne. Trwał nalot, więc zgodnie z regulaminem posiali staruszka na dach, żeby w razie bezpośredniego trafienia i pożaru wszczął alarm. Pewnie wcale nie wymachiwał rękami i nie chciał ich zaatakować. Słysząc strzały, spanikował po prostu i chciał się poddać.

-Sprawdźmy, czy był sam.

-Mhm. - Watson nagle zwymiotował.

-Wszystko w porządku?

-Tak, daję radę.

Obaj z Holmesem poszli przeszukać dach. Schielke nie mógł nic zrobić. Stał ze ściśniętym gardłem nad trupem jak wmurowany. Miało nie być trupów poza tymi, którzy nie żyli wcześniej i zostali tu przywleczeni. O Boże, co za aberracje.

-Słuchaj. - Rita nachyliła się nad leżącym i znowu zapaliła latarkę. - Mamy problem.

Ale wymyśliła! No pewnie, że mają.

-Czy ty mnie słyszysz? Naprawdę mamy problem.

-Jaki?

-On żyje.

Schielkego coś zaćmiło. Dłuższą chwilę stał, nie mogąc się ruszyć.

-Jezu, zawołajmy lekarza!

Ritą aż zatrzęsło.

-Oszalałeś?! - krzyknęła.

-Wezwijmy lekarza - nagle jednak dotarło do niego, gdzie jest i co robi. - Nie, nie, nie. Nie możemy wezwać lekarza.

-No pewnie. Jeśli on przeżyje, to już po nas.

-Tak, tak... - Nie potrafił sklecić zdania.

Patrzyła na niego, drżąc lekko.

-To na co czekasz? Dobij go!

-Ja? - bezradnie zapytał Schielke.

-A kto?

-Sama dobij.

-To ty masz stena.

-Więc ci go dam.

Absurdalny dialog przerwał powrót Holmesa.

-Co się tu przekrzykujecie jak dzieci w piaskownicy?

-Bo on, niech to szlag, normalnie żyje!

-To go dobij.

-Ja? - pytanie padło po raz kolejny.

-Ty masz stena.

-Chcesz, to ci go dam.

Idiotyczna dyskusja zaczęła się powtarzać słowo w słowo. Na szczęście w ciemnościach pojawił się Watson.

-Teren czysty. Był tylko jeden.

-Jeszcze jest.

-Co? Nie rozumiem.

-Ty jesteś wprawiony. Dobij gościa.

Watson nie odpowiedział. Zwymiotował po raz drugi.

-Ludzie - warknęła Rita. - Dobijcie go wreszcie!

-Sama dobij! - odwarknął Holmes.

-Boże - jęknął nagle Schielke. - A jeśli on nas słyszy?

Cała czwórka odruchowo popatrzyła w tył. Stali w kompletnej ciszy, zerkając nerwowo na siebie nawzajem. Tylko Rita szeptała coś pod nosem.

-Prawdziwi mordercy, zimna krew, te sprawy. Czy jest tu jakiś mężczyzna?

Wszyscy spojrzeli na nią. Musiała to opacznie zrozumieć, bo wyrwała Schielkemu stena i podeszła do rannego. Zapaliła latarkę, podnosząc broń.

-No! - westchnęła nagle z ulgą. - Starszy pan poszedł na współpracę i dobrowolnie opuścił nasze nudne towarzystwo.

-Sam z siebie?

-Nie! - wysyczała. - Umarł ze śmiechu, słysząc waszą czczą gadaninę, nieustraszeni pogromcy oddziałów geriatrycznych.

-Ruszmy się. - Holmes zaczął tracić cierpliwość. - Mimo tych wybuchów ktoś jednak mógł usłyszeć tę strzelaninę.

-Tego akurat bym się nie bała.

Rzucili steny przy ciałach „Anglików”. Kiedy biegli w kierunku restauracji, Watson dodatkowo rzucił granat między trupy. Jeśli ktokolwiek chciałby analizować stan zwłok, napotka spore trudności.

-Wezwij oddział. - Holmes odruchowo chciał zapalić papierosa, ale po namyśle zrezygnował, dostrzegając absurd sytuacji. Palacz w ogniu walki.

Schielke podniósł walkie-talkie.

-Heini, jesteś?

-Tak jest, panie kapitanie.

-Szybko ślij oddział na górę, ale niech nie wychodzą z windy bez mojego rozkazu. Znajdź jakiś telefon i połącz się z pułkownikiem. Powiedz, że otoczyliśmy brytyjskich agentów.

Chłopiec aż stęknął.

-Panie kapitanie. A nie mógłbym ja też na górę?...

-Heini, wykonaj rozkaz! Potem możesz wejść.

-Tak jest! - W jego głosie słuchać było wyraźny żal.

Zajęli pozycje. Winda towarowa była bardzo pojemna, więc istniała możliwość, że ich niewielki oddział zmieści się tam w komplecie. Z drugiej strony nazwanie tej zbieraniny oddziałem z trudem przechodziło Schielkemu przez usta. Holmes był innego zdania. Wszystkie jednostki, które dostaną nasze zapotrzebowanie, z wielką chęcią wykorzystają je do pozbycia się osób niewygodnych - tłumaczył. Wszelkich oferm batalionowych, dekowników, kombinatorów, spryciarzy tyłowych. A ja z tych ludzi wybiorę tych, których potrzebujemy. Kombinatorów i dekowników, bo to często ludzie niezwykle inteligentni, którzy zdobyli umiejętność przeżycia wojennego piekła i dobrze wiedzą, jak to zrobić. Szybko też zrozumieją, że my im pomożemy w dążeniu do celu pod warunkiem, że nie będą zadawać jakichkolwiek pytań; że szansę przetrwania daje język za zębami i to, że nic ich nie będzie dziwić.

Kiedy winda dotarła na szczyt budynku, okazało się, że chyba miał rację. Ktoś domyślił się, co trzeba robić. Drzwi otworzyły się, robiąc tylko wąską szparę. W środku było ciemno. Zgasili nawet oświetlenie awaryjne.

-Wyskakiwać pojedynczo i kryć się. Skok w prawo - rozkazał Holmes.

Otworzyli drzwi do połowy szerokości i zaczęli skakać jeden za drugim, natychmiast znajdując prowizoryczne kryjówki. Co do oferm, Holmes znowu miał rację. Ci ludzie, których macierzyste oddziały chciały się pozbyć, wcale nie byli ofermami. Jeden właśnie podczołgał się do Schielkego.

-Gdzie oni są, panie kapitanie? - wyszeptał.

-Nie wiem dokładnie. Mniej więcej tam. - Schielke wskazał kierunek, gdzie leżeli „Anglicy”. - Wywiązała się idiotyczna strzelanina. Ale jak rzuciliśmy granatem, ucichli.

-Pewnie coś planują - dodała Rita, chcąc uprawdopodobnić atmosferę, ale Schielke szturchnął ją w bok. Wolał, żeby na samym początku jego nowi żołnierze nie zesrali się ze strachu.

-Pewnie nie żyją - mruknął. - Wyślijcie dwóch na zwiad. Reszta ubezpiecza.

-Tak jest!

Oddział musiał się składać z ludzi, delikatnie mówiąc, bardzo ostrożnych, bowiem przebycie kilkudziesięciu metrów połaci dachu zajęło im ponad piętnaście minut. Wrócili wyprostowani z bronią przewieszoną przez ramię.

-Panie kapitanie, melduję odnalezienie trzech trupów. Dwóch cywilów i jakiś facet z obrony przeciwlotniczej. Wszyscy nie żyją.

Schielke zerknął na Holmesa.

-Widziałeś coś takiego? Nieżywe trupy.

-To jakaś lokalna osobliwość w Breslau.

-Panie kapitanie - kontynuował żołnierz. - Ci dwaj cywile mieli steny i zabili tego starego. Seria w brzuch.

-No - dodał drugi zwiadowca. - Męczył się. Nawet nie chcieli go dobić, bestie.

Watson o mało nie zwymiotował po raz trzeci. Schielke zachwiał się na nogach i prawie przewrócił. Na szczęście podtrzymała go Rita.

-Chodźmy zobaczyć, jak to wygląda - powiedziała.

-Lepiej nie patrzeć. - Żołnierz usiłował ich powstrzymać. - Granat wpadł dokładnie między tych dwóch. Nieprzyjemnie to wygląda.

-Poradzę sobie - ucięła.

Widok rzeczywiście nie należał do estetycznych. Na szczęście, a może nieszczęście Schielke był myślami gdzie indziej. Automatycznie zbierał i zabezpieczał rzeczy, które rozrzucili tu wcześniej. Nawet nie potrafił powiedzieć, ile to trwało. Z onirycznego nastroju wyrwał go dopiero sygnał walkie-talkie.

-Tak?

-Tu Heini, panie kapitanie.

-Co się dzieje?

-Szybkie ostrzeżenie. Na górę jedzie samo szefostwo!

-Dobrze, dziękuję.

Pospiesznie ustawił ludzi, żeby wyglądali stanowczo i groźnie, jak szpica Wehrmachtu zajmująca Moskwę. Zdążył w ostatniej chwili. W drzwiach windy ukazał się pułkownik Tietz w towarzystwie kogoś w długim wojskowym płaszczu z błyskotkami, ale bez dystynkcji. Aha, NSDAP. Pułkownik wyraźnie uśmiechnął się na widok żołnierzy w panterkach, rozstawionych tak, jakby bronili samej kwatery fiihrera. Podszedł do Schielkego i dokonał pospiesznej prezentacji. Partyjniak okazał się zastępcą samego gauleitera Hankego. Jak każdy partyjniak w państwie totalitarnym miał twarz będącą połączeniem stanowczości i bezmyślności, której pryncypialność podkreślały wystające zęby. Nawet nie zapamiętał jego nazwiska.

-Proszę sobie wyobrazić, że byłem właśnie na spotkaniu roboczym u gauleitera - zaczął Tietz - kiedy dotarł do mnie meldunek, że tuż obok naszej siedziby zaczęła nadawanie wroga radiostacja. Chciałem opuścić spotkanie i dokładnie w tej chwili dostałem meldunek od pana, że otoczył pan wrogów. Niezwykłe, nieprawdaż?

Schielke nie widział w tym nic niezwykłego. Dobrze znał Tietza i jego przewrotną inteligencję. Stary wyjadacz oczywiście dostał obydwa meldunki jeszcze w swoim gabinecie. Skoro jednak przeczytał, że jego ludzie mają sukces w kieszeni, pognał natychmiast do siedziby gauleitera pod jakimkolwiek pozorem. Tam specjalnie poinstruowany goniec dostarczył mu jeszcze raz pierwszy meldunek. Tietz na pewno odegrał przedstawienie, podgrzewając atmosferę i sugerując kompletną bezradność służb wobec wrogich agentów w Breslau. Następnie goniec przyjechał jeszcze raz, informując, że właśnie Abwehra jako jedyna, dzięki światłym pomysłom Tietza... wyłącznie dzięki geniuszowi i wzorowej organizacji... I w ten sposób niby przypadkiem znalazł się tutaj z jakimś ważniakiem, aby spijać śmietankę. Świetnie, wbrew pozorom wszystkim zainteresowanym bardzo to odpowiadało.

-Proszę opisać, co tu się stało, kapitanie.

-Dzięki temu, że pan pułkownik stworzył grupę szybkiego reagowania... - Schielke z wrodzoną grzecznością i taktem chciał wejść przełożonemu w dupę, ale przerwał mu partyjny ważniak.

-A ten tu, to kto? - Wskazał na najbliższego trupa.

-To jest agent brytyjskiego wywiadu, Julien Bow.

-Aha. A jaki jest jego pseudonim?

Schielke nie znał pseudonimu Anglika. Musiał wymyślać na poczekaniu.

-Tricky Dicky.

-O - powiedział partyjniak. - O! - spojrzał na pułkownika, podniósł palec i powtórzył: - O!

-No, staramy się - odparł Tietz. - Abwehra, jak widać, jest zawsze na szpicy.

-To wielki sukces, panie pułkowniku, jutro dowie się o tym doktor Goebbels. I na pewno przekaże fiihrerowi. Wielki sukces służb i władz w Breslau!

Aha. „I władz”. Stało się jasne, że ktoś jeszcze zamierza się podczepić do triumfalnego pociągu.

-A tego Trikiego Dzikiego to do gazety dać. I pokazać, że go złapaliśmy i zabiliśmy!

-Oczywiście.

-No właśnie! A teraz proszę zebrać tych dzielnych żołnierzy. Wygłoszę do nich patriotyczne przemówienie!

-Tak jest! - Schielke zaczął zbierać wszystkich swoich dekowników, krętaczy tyłowych i cwaniaków batalionowych, których tak skwapliwie starały się pozbyć macierzyste jednostki. Szybko ustawił ich w szeregu.

-Żołnierze! - ryknął partyjniak i zaczął skandować tekst, którym posługiwał się zazwyczaj, mówiąc do oddziałów frontowych. - Pod świat-łym kie-ro-wnict-wem na-szej partii, po raz kolej-ny udo-wod-niliście, że je-steście so-lą tej zie-mi. Partia oraz naro-dowo-socja-listyczne idee spra-wiły, że staliś-cie się śmie-tanką na-szej armii...

Wszyscy dekownicy i oddziałowi cwaniacy jak jeden mąż patrzyli na niego w bezbrzeżnym zdumieniu.

Schielke wykorzystał chwilę i podszedł do Tietza.

-Panie pułkowniku, proszę na słowo - szepnął.

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Znaleźli ustronny zakątek w restauracji, tuż przy ciągle jeszcze zaopatrzonym barze. Pułkownik poprosił o brandy, więc Schielke chętnie zamienił się w barmana.

-Muszę się przyznać do pewnego przestępstwa przeciwko regulaminowi.

Pułkownik podniósł brwi, spodziewając się czegoś ciekawego.

-Nie zdążyłem choćby pobieżnie przeanalizować zdobytych materiałów. Ledwie rzuciłem okiem.

-To zrozumiałe. - Tietz pociągnął spory łyk brandy. Albo potrzebował czegoś, co go rozgrzeje, albo po prostu świętował swój sukces. - Ale do czego pan zmierza?

-Znalazłem przy Angliku pewną kopertę. I nie dość, że ją ukradłem, to jeszcze nie zamierzam o niej wspomnieć w raporcie.

Pułkownik odstawił kieliszek. Był naprawdę inteligentny i czuł, że czeka go druga gratka. I chyba po raz pierwszy rzeczywiście zaczął doceniać swojego kapitana.

-Sekundę - powiedział. - Gdyby w raporcie miał się pan trochę mijać z prawdą, to, hm, będzie to zupełnie zrozumiałe.

-A podkreślenie jakich aspektów sprawy rzucałoby na nią korzystne światło? - spytał Schielke wprost.

-Myślę, że warto byłoby opisać nasze wielomiesięczne wysiłki włożone w sprawę fuliena Bowa oraz fakt, że został złapany bezpośrednio po stworzeniu oddziału szybkiego reagowania.

-Oczywiście.

-A tak z ciekawości, jaki dokument jest na tyle niewygodny, że postanowił go pan nie włączać do akt sprawy?

Schielke położył przed nim kopertę, którą z Holmesem nazywali „perełką”. Tietz bez słowa wziął ją do ręki i schował do kieszeni płaszcza.

-I znowu z ciekawości... Co w niej jest?

-Kilka dokumentów świadczących o korupcji wśród niektórych oficerów różnych służb tego miasta.

-Hm, znamy kogoś bliżej?

-Znamy nawet bardzo blisko. Na przykład Krupmanna.

-Ha! - Tietz wychylił resztę brandy i podsunął kieliszek Schielkemu. - Proszę mi jeszcze nalać, panie kapitanie. - Rozparł się w barowym fotelu i popatrzył na światła przeciwlotniczych reflektorów usiłujących odgonić bombowce atakujące miasto. - Co za piękna noc, nieprawdaż?

Przerwało im wejście żołnierza, który zameldował się służbiście.

-No co tam? Tylko własnymi słowami - rzucił Tietz.

-Ten pan z NSDAP jest niezadowolony, że nie ma aparatów fotograficznych z fleszami. Chce mieć zdjęcie z nieżywym Dzikim Trikim i jak wręcza żołnierzom medale.

-Rozumiem. Załatwcie natychmiast fotografów.

-Jezu... Ale gdzie ich teraz znaleźć?

Wszystkim obecnym pojawiły się przed oczami tysiące schronów przeciwlotniczych i piwnic, które trzeba byłoby teraz przeszukać. Schielke jednak wiedział już, jak motywować ludzi.

-Żołnierzu, jesteście inteligentni. Na pewno zorientowaliście się, że trafiliście do oddziału mlekiem i miodem płynącego. Takiego, od którego niebezpieczeństwa trzymają się z daleka. Prawda?

-Tak jest!

-I na pewno nie chcecie okazać się godnym obrony twierdzy na pierwszej linii walk. Prawda?

-Tak jest!

-To za pięć minut przyprowadźcie fotografów.

-Tak jest!

Tietz przysłuchiwał się rozmowie z pewnym podziwem.

-I niby skąd ma ich wziąć?

-Nie mam pojęcia. Ale to pan mnie nauczył tej metody - wyjaśnił Schielke.

-Jakiej metody?

-Ma być wykonany konkretny rozkaz. A jak to zrobić? Niech podwładny sam sobie wymyśli. A jeśli nie wymyśli, to po co z nim gadać? I o czym?

Pułkownik zaczął się śmiać.

-Istotnie, istotnie - mruczał zadowolony. Potem podniósł się lekko. - Chodźmy się gdzieś schować. Potwornie wieje przez te rozbite szyby.

Przeszli na wewnętrzny podest klatki schodowej. Tu przynajmniej można było spokojnie zapalić. I tu też okazało się, że Holmes jak zwykle miał rację w doborze ludzi. Wysłany po fotografów żołnierz właśnie wracał. Za nim biegło dwóch kolegów z oddziału, którzy na schodach przebierali się w cywilne ubrania zabrane z wystawy piętro niżej. Z tyłu doganiał ich żołnierz, który skonfiskował aparaty z fleszami ze specjalistycznego stoiska. Byli przecież w jednym z najlepszych domów handlowych w Niemczech.

Żołnierze zatrzymali się zaskoczeni widokiem pułkownika, niepewni jego reakcji. Ale Tietz tylko skłonił głowę i zaczął bić im brawo. Był pragmatykiem.


-Bardzo nie chcę wracać do domu - powiedziała nagle Rita.

Jechali ostrożnie Rosenthalter Strasse, wypatrując w ciemnościach ewentualnych przeszkód. Na zamalowanych czarną farbą reflektorach pozostawiono tylko dwie poziome szczeliny dające tak niewiele światła, że trudno było odróżnić, czy walnęło się w drzewo, czy w przechodnia. Post factum, oczywiście. Elbing nie był zniszczony nocnym nalotem, nie było łun pożarów, blasku przeciwlotniczych reflektorów ani żadnego innego źródła światła. Dzielnica jawiła się jako posępna kraina wiecznego mroku, sto razy bardziej nieprzenikniona niż za czasów mieszkającego tu Jana Włodkowica, agenta polskich władców, fundatora portalu, od którego zaczęła się ta historia. Zaczęła się i, jak to bywa, zatoczyła pełny krąg. „Słowiański agent” w Breslau jechał właśnie po włościach innego słowiańskiego agenta żyjącego tu wiele setek lat temu.

-Doskonale cię rozumiem. Ja też mam wrażenie, że nie zasnę.

-Ja nie o tym. Jakoś nie mogę być sama.

W umyśle Schielkego, osaczonego wizją starca, którego zastrzelili na dachu, pojawiło się nagle ostrzegawcze światło. Sygnał z zupełnie innego pola walki. Odruchowo przełknął ślinę.

-Wiesz, może rzeczywiście nie ma sensu wracać do tych okropnych domów. Wszyscy pochowani w piwnicach...

-Masz jakiś pomysł? - przerwała mu nagle.

Znowu przełknął ślinę.

-W każdej dzielnicy jest mieszkanie operacyjne Abwehry. Od kiedy Breslau stało się twierdzą, wszystkie stoją puste.

-Masz klucze do jakiegoś?

-Klucze nie są potrzebne.

-A w pobliżu jakieś jest?

-Jest - skinął głową.

Westchnęła.

-Mam nadzieję, że nie to. - Wskazała na ledwie widoczny na tle chmur, ponury budynek więzienia na Kletschkau Strasse.

-Rzeczywiście - skinął głową. - Może jeszcze nie teraz.

-Pesymista.

Roześmiał się. Wszystkie pomysły rodzące się w jego głowie zmierzały ku jednemu rozwiązaniu. Dzisiaj? Już? Odruchowo przyspieszył, ryzykując rozbicie się o pierwszą niewidoczną przeszkodę. Z jednej strony Ritę na pewno dziwiła obcesowość niedwuznacznej propozycji - było jasne, że nie spędzą reszty nocy grzecznie. Z drugiej strony podziwiał jej bezpośredniość. Robiła wrażenie. Nie wiadomo dlaczego, wyobrażał sobie Ritę jako romantyczne dziewczę z mglistą jedynie wiedzą na temat mężczyzn. Może żałował trochę tego romantyzmu? Wiedział jednak, że niebezpieczeństwo podnieca kobiety. Może i na życiowych partnerów wybierały przede wszystkim tych, którzy gwarantowali przede wszystkim stabilność, ciepło i granitowe podstawy domowej twierdzy. Ale... Ostra akcja była jeszcze lepsza i działała natychmiast. Pamiętał, jak w Anglii pijany w sztok jechał z kobietą po nocy od krawężnika do krawężnika, wyciągając z silnika wszystko, co fabryka tam umieściła. Piszczała przerażona, chciała wysiąść w biegu, sklęła go strasznie. Kiedy zatrzymał się w jakimś rowie, myślał, że przesadził z wygłupami. Nie przesadził. Byli razem w łóżku tej samej nocy. Tak, tak, kobiety zdecydowanie unikają niebezpieczeństw, ale... To „ale” decydowało o wszystkim.

Kiedy minęli Gróschel Brucke, skręcił w Obernigker Strasse i nieco przyspieszył. Księżyc lekko rozświetlał coraz cieńszą warstwę chmur. Kiedy dotarli do Korsoallee, można już było dość wyraźnie dostrzec kontury luksusowych willi. Na szczęście dobrze znał teren i skręcając, nie zagubił się w plątaninie wąskich uliczek Carlowitz, „miasta ogrodu”, jak nazywali je jego twórcy. Na ostatnich metrach, żeby cokolwiek zobaczyć, musiał wyciągnąć ze schowka dużą, wojskową latarkę. Nie mylił się jednak. Zaparkował na podjeździe niewielkiej willi zaprojektowanej na początku wieku przez Schmitthennera i Graua, którzy wzorowali na słynnym, propagowanym przez Muthesiusa stylu Landhaus. Czasami miał wrażenie, że Abwehra nawet swoje kryjówki wybiera ze smakiem i znawstwem. Dom sprawiał bardzo przytulne wrażenie. Brakowało tylko czerwonego dywanu na schodach i podświetlonego napisu: „Tu knują nasi agenci”.

Rita również doceniła wyrafinowanie estetyczne dowództwa.

-No, no - szepnęła z podziwem. - To tu wasi szefowie rżną alianckie agentki, żeby wydobyć z nich zeznania. Tak, wszystko jasne.

Schielke wzruszył ramionami i nagle niby to się zmieszał.

-Noooo... Niekoniecznie szefowie.

Cholernie ryzykowny dowcip w tej sytuacji, ale Rita pokazała klasę. Szturchnęła go w bok, chichocząc.

-Litości. Powiem wszystko bez wyciągania zeznań silą.

-A nie, nie. Bez ściągania zeznań nic z tego. - Niby to się przejęzyczył. - Bez ściągania nie przyjmą mi protokołu.

Otworzył małą skrzynkę wmurowaną przy drzwiach. Zapadki w zamku uruchamiało się ręcznie. Nie trzeba było żadnego klucza, wystarczyło wiedzieć, jak to zrobić. Wprowadził Ritę do środka.

-Ale tu ciepło. - Rozejrzała się po małym pokoju połączonym z otwartym przedpokojem.

-Jest ktoś, kto codziennie pali w piecu. Do środka jednak nie ma dostępu.

-Taki dochodzący „agent-palacz”?

-Coś w tym rodzaju.

Pomógł jej zdjąć płaszcz.

-Pierwsze zeznanie ściągnięte - mruknął.

-Uważaj, bo zaraz dojdziesz do tortur.

Poprowadził ją na półpiętro kuchnią połączoną z jadalnią.

-Napijesz się czegoś?

-Chętnie, herbaty, jeśli jest. Trochę zmarzłam.

-Myślę, że jest tu wszystko.

Zaskoczyła go.

-A łazienka?

-Pewnie. - Wskazał jej drogę na górę domu, gdzie był większy, właściwy salon, sypialnia i łazienka.

-Nie, nie, pytałam o taką z bieżącą wodą i w dodatku ciepłą, ale to chyba...

Otworzył przed Ritą drzwi, ukazując przestronne wnętrze. Ciągle jeszcze przyświecał latarką, ale już zdążył zauważyć, że ciężkie story na oknach są skrupulatnie pozaciągane. Musiał odnaleźć świeczki. Bo w to, że są gdzieś tutaj, nie wątpił.

-Miło się rozczarujesz. - Wskazał kciukiem gdzieś za siebie. - Tu niedaleko na Korsoallee jest wieża ciśnień, więc woda płynie. A na strychu jest terma, więc płynie ciepła.

-No tak, mogłam się spodziewać. Dziewczyny z Abwehry nie będą marznąć.

Sprawdziła sypialnię i bezceremonialnie ściągnęła wielką kapę leżącą na ogromnym, „małżeńskim” łożu.

-Mhm - uśmiechnęła się. - Ale gniazdko.

-Myślę, że jest tu nawet gaz w kuchence.

-Skąd? - Odwróciła się w jego stronę zaciekawiona. - Przecież zakłady są w rękach Rosjan.

-A skąd oni mają wiedzieć, jak je obsłużyć i w ogóle co się dzieje? Gaz płynie rurą pod linią frontu.

-Z jakichś zbiorników?

-Nie wiem. Nie znam się. W każdym razie ciągle jest. Potrząsnęła głową.

-Czy to nie głupie utrzymywać sieć gazową pod ciśnieniem w mieście, na które spadają bomby?

Wzruszył ramionami.

-A czy to nie głupie wywoływać wojnę? A jednak trwa. Położyła mu rękę na ramieniu. Zbliżyła się na chwilę i lekko pocałowała w policzek.

-Kocham cię, mój ty pacyfisto. Naprawdę cię kocham! Usiłował ja objąć, ale wyśliznęła się zręcznie. Oddaliła się na bezpieczną pozycję pod ścianą.

-Zrób herbatę, a ja znikam w łazience. - Otworzyła drzwi, odruchowo sprawdzając, czy mają zasuwkę. - Grzecznie zaczekaj.

Westchnął ciężko. Dopiero teraz zdjął czapkę i rozpiął płaszcz. W salonie naprawdę było ciepło. Ciągle nie potrafił zakwalifikować Rity do określonego gatunku kobiet. Wymykała się jakiejkolwiek ocenie, stylem i gracją mogąc zmylić najbardziej wytrawnego myśliwego. A z drugiej strony miał dziwne podejrzenie, że jest po prostu zbyt konkretna. Jeśli coś ją zaskoczyło, być może zwyczajnie potrzebowała czasu na przemyślenie sytuacji. Może więc działała według prostej zasady: fakt, analiza, reakcja, fakt, analiza, reakcja. I to tak bardzo wprowadzało przeciwnika w błąd.

Robiąc herbatę (gaz oczywiście był w sieci - Ruscy ciągle nie wiedzieli, co się dzieje w już ich zakładach), poczuł, że jest mu gorąco. Zresztą nie sama temperatura pomieszczenia miała wpływ na jego mokre od potu czoło. Zaniósł szklanki na górę i rozsiadł się w przepastnym fotelu. Zapalając papierosa, zerknął na zegarek. Piętnaście minut? Jezu, co ona tam robi? Z łazienki nie dobiegały żadne odgłosy. Rany, aseptyka i porządek posunięte do granic możliwości. Jeszcze kwadrans i zaczną go opuszczać grzeszne myśli. Angielki, z którymi na studiach miał największe doświadczenia, nie robiły przesadnych problemów z higieną. No fakt, tam do dyspozycji była najczęściej jedynie zimna woda, a to mogło zniechęcać do długich ablucji.

Rita jednak znowu zupełnie go zaskoczyła. Usłyszał cichy szczęk zasuwki i drzwi do łazienki otworzyły się na całą szerokość. Rita była zupełnie naga. Podeszła do stolika bez żadnego skrępowania, nie zasłaniając niczego fałszywie, nie usiłując stanąć bokiem. Zaskoczony patrzył wprost na skłębiony trójkąt czarnych włosów u zbiegu jej ud. Znieruchomiały obserwował jej spore, sterczące piersi, jak kołysały się, kiedy podnosiła do ust szklankę z herbatą.

-Dzięki - szepnęła.

Zerwał się, żeby ją przytulić, ale znowu zgrabnie uskoczyła.

-Przygotowałam ci kąpiel. - Popchnęła go lekko w stronę łazienki. - A ja w tym czasie przysposobię łóżeczko.

Oszołomiony dał się zamknąć w łazience. Nie potrafił się jednak zachować tak cicho jak ona. Zdejmując mundurową kurtkę, walnął głową w metalowy wieszak, a rozcierając czoło, uderzył łokciem w szklaną półeczkę z kosmetykami Rity, które oczywiście zdążyła tam poustawiać. Cholerny babski terytorializm. Tym razem pośliznął się na ręczniku, który położyła przy wannie i zamiast wejść do niej normalnie, usiadł, a właściwie zwalił się z impetem, rozpryskując wokół wodę.

-Nie zniszcz wszystkiego - chichotała za drzwiami. - Nie wytłumaczymy się Abwehrze z takiego bałaganu.

Co za kompromitacja. Musi się opanować, przecież jest facetem. Wstając, uderzył więc tylko w prysznic, który spadł z głośnym pluskiem. Dobrze chociaż, że ciepła woda bierze się z termy. Gdyby była podgrzewana junkersem, eksplozja gazu byłaby efektownym finałem jego poczynań.

Wytarł się pospiesznie, ale nie zdecydował się wyjść zupełnie nago. Owinął biodra ręcznikiem. Rita leżała w wielkim łożu przykryta kołdrą po sam nos. Sypialnię oświetlały dyskretnie rozstawione świeczki. Właśnie się zastanawiał, jak zdjąć z niej kołdrę i trochę sobie popatrzeć, ale ona sama wybawiła go z kłopotu. Uśmiechnęła się łobuzersko. Jedno jej szarpnięcie sprawiło, że kołdra wylądowała na podłodze. Jezu... Miała na sobie koronkowy pas i przypięte do niego, amerykańskie nylonowe pończochy. O cholera! Nosiła je zawsze przy sobie? W torebce? Przełknął ślinę. Sądząc po reakcji organizmu, z pewnością był fetyszystą. Nie mógł oderwać oczu od tych pończoch na kształtnych nogach. Rita uniosła się na łokciu i zerwała z niego ręcznik.

-O - powiedziała.

Pociągnęła go za rękę. Zwalił się na łóżko trochę jak niedźwiedź, usiłując nie upaść wprost na nią. Od razu dotknął pończoch. Delikatnie przesuwał palcami po gładkiej powierzchni. Usiłował pocałować Ritę, ale usunęła się zgrabnie.

-Mówiłeś coś o przesłuchaniu? - wysyczała. - A chcesz zobaczyć, co to tortury?

Przewróciła go na plecy. Usiadła mu na udach, podciągając nogi do góry, potem podniosła się, pomogła mu i opadła powoli. Właściwie wszystko robiła sama. Była całkowicie gotowa, była nieprawdopodobnie sprawna, musiała mieć wszystko z góry poukładane. Była dziewczyną bardzo skrupulatną w planowaniu, wszystko doprowadzała do końca. Schielke odpływał powoli. Przed oczami znowu pojawiła się twarz zastrzelonego starca. Dość już - co się z nim dzieje? Przez cały czas trzymał ręce na jej udach, czuł mięśnie prężące się pod śliskim materiałem pończoch. No właśnie. Nie dość, że pokręcony, to jeszcze fetyszysta. Na szczęście szybował już gdzieś wysoko, wznosił się z szybkością rakietowego myśliwca Me 163 Komet. Rita unosiła się i opadała miarowo, zamknęła oczy, patrzył na jej podrygujące rytmicznie piersi, zagryzione coraz mocniej usta.

Finał był głośny. Krzyk Rity spokojnie mógłby rywalizować z eksplozją sporego ładunku. Był tak seksualny, że Schielke nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej, zgrali się więc co do kilku sekund. Dyszeli, patrząc na siebie, potem dziewczyna opadła na prześcieradło obok Dietera.

-Kocham cię - wyszeptała.

-Kocham cię. - Był jak echo.

Przytulili się, patrząc na przedzierający się przez szczeliny blask świtu. I wtedy usłyszeli dobiegający ze schodów odgłos kroków.

Rita rzuciła się do torebki leżącej na krześle. Schielke zerwał się równie szybko, jak zwykle pośliznął na dywaniku, ale odzyskał równowagę i pognał do łazienki. Kabura z pasem wisiała na haku przy umywalce. Przez chwilę szarpał się ze szlufką. Po kilku sekundach stali już jednak na środku sypialni, mierząc z dwóch pistoletów w kierunku wejścia.

Drzwi otworzyły się powoli, ukazując starszą już sprzątaczkę z wiadrem i miotłą owiniętą szmatą. Kobieta na widok dwóch luf nie okazała ani cienia zdziwienia, co ich z kolei trochę zszokowało.

-Przepraszam - powiedziała sprzątaczka. - Nikt mnie nie uprzedził.

Schielke wiedział, że palacz nie ma wstępu do wnętrza willi, ale nie miał pojęcia o sprzątaczce. A przecież mógł to przewidzieć. Dom był niemiecki, więc ktoś musiał go regularnie odkurzać. Szlag.

Kobieta z miotłą odwróciła się, lekceważąc dwie nagie postacie z bronią. Zatrzymała się jednak w pół kroku, żeby złożyć stosowne wyjaśnienie.

-Bo ja nigdy nie wiem, czy tu biją, czy się kochają - powiedziała. - Bo jak tu biją, to mogę wejść, a jak się kochają, to nie. Ale skąd ja mam wiedzieć, czy to bijatyka, czy kochanie? No skąd? Po samym krzyku nie rozpoznam.

Spełniwszy obowiązek polegający na objaśnieniu sytuacji, zamknęła drzwi i sądząc po odgłosach, ruszyła schodami na dół. Rita, potrząsając głową, opuściła trzymaną w ręku broń.

-Jezu... Kogo tu biją?

-Nie wiem - odparł szczerze.

-Wynajmujecie tę sypialnię gestapo?

-Nie sądzę.

Podszedł do stolika i nalał do dwóch szklanek soku z karafki. Swoją opróżnił kilkoma haustami.

-Myślę, że raczej może tu chodzić o praktyki sadomasochistyczne pewnych kolegów. Dla niektórych to podniecające, jak patrzy ktoś trzeci. Nawet sprzątaczka.

-O Boże.

-Boga bym w to nie mieszał.

-No tak - odłożyła pistolet i podniosła do ust swoją szklankę. - Cała Abwehra. Wywiad, kontrwywiad, tajne akcje, kryjówki ukryte w mieście, ale... Wyrafinowane praktyki seksualne starego Breslau nie mogą pójść przecież w zapomnienie, prawda?

Wzruszył ramionami.

-Czy ja wiem...

-Powiedz, czy Abwehra ma swoją tajną akademię, w której uczy technik seksualnych?

-Oczywiście. Wykłady z teorii to sama słodycz, na ćwiczeniach z asystentkami bywa różnie, bo może się zdarzyć asystent. Ale najgorszy jest egzamin końcowy, który prowadzi weteran wywiadu, zasłużona siedemdziesięcioletnia pani profesor. Nie każdy zdaje!

Roześmiała się i przytuliła do niego.


Schielke, nie zważając na przebiegających pod ścianami, wystraszonych łudzi, szedł samym środkiem ulicy. Czuł na policzkach pierwsze cieplejsze podmuchy wyjątkowo wczesnej w tym roku wiosny. Jakby chcąc podkreślić nadejście bardziej sprzyjającej pory roku, głośniki umieszczone na skrzyżowaniach nadawały skoczną, radosną muzykę przerywaną jednak wojennymi komunikatami. Oto grupa bojowa Mohr odbiła z rąk barbarzyńców nasyp kolejowy, który stał się znowu niemieckim, porządnym nasypem. Hordy brudnych dzikusów zostały zmasakrowane. Z kolei radzieckie głośniki odzywające się zza linii frontu nadawały muzykę bardziej stonowaną, sentymentalną. Obwieszczały też, że właśnie znowu zdobyły nasyp kolejowy, który stal się sowieckim, wolnym nasypem, a bandy zwyrodniałych faszystów zostały zmasakrowane i odepchnięte, ewentualnie najpierw odepchnięte, a potem dopiero zmasakrowane (trudno było zrozumieć, bo komunikat nadawano ze zbyt dużej odległości). Niemieckie głośniki pełne były troski o cywilów i dodawały otuchy, twierdząc, że wrogie lotnictwo nic nikomu nie zrobi, bo wszyscy mogą się przecież ukryć w słynnych „niemieckich piwnicach”. Schielke nie mógł zrozumieć, czym owe legendarne niemieckie piwnice miały się różnić od na przykład angielskich. Chyba jedynie tym, że w angielskich piwnicach jak dawniej przechowywano węgiel i ziemniaki, a w niemieckich ludzi i alkohol służący ich otumanieniu.

Dwa głośne wybuchy rozdarły powietrze, wznosząc nad dachami domów chmury pyłu. Ludzie pod ścianami przypadli do ziemi, kryjąc głowy w ramionach. Trzeci wybuch wzniósł biały słup dymu prosto w niebo.

-O tak! - powiedział na głos.

Schielke zdał sobie sprawę, że jest po prostu zakochany. Szedł dalej środkiem ulicy, a ludzie nieświadomi tego, że żadne odłamki nie mogłyby przecież dolecieć aż tak daleko, patrzyli na niego jak na istotę z innego świata. Nieskazitelny oficer w piekle wojny. Nienaganny mundur, zdecydowany krok, ani jednego choćby odruchowego uchylenia głowy przy kolejnych eksplozjach, jedynie poły długiego płaszcza rozchylały się przy każdym kroku, ukazując lśniące, wypucowane na glanc oficerki. Jakaś kobieta zagapiła się i przewróciła, pociągając za sobą dziecko. Podszedł do niej, salutując uprzejmie.

-Czy mogę w czymś pomóc, proszę pani?

Dopiero w tej chwili tak naprawdę pojął głębię nauk Holmesa. Zjawisko. Ludzie nie widzieli w nim kapitana Abwehry. Był bogiem, ostatnią nadzieją ginącej Germanii, uosobieniem jej strasznego piękna, przynajmniej takiego, jakie sobie wyobrażali. Miał wrażenie, że gdyby kazał im wszystkim stanąć na głowie, spełniliby rozkaz bez wahania. Dosłownie ją czuł. Czuł, mógł dotknąć. Władza nad ludźmi była namacalna. On tymczasem w swej królewskiej łaskawości podniósł dziecko i otrzepał mu ubranie. Kobieta podniosła się sama, patrząc ciągle wzrokiem poddanego. Zasalutował jeszcze raz i ruszył dalej.

Na małym skwerku, jednym z setek tak charakterystycznych dla Breslau, podszedł do jakiegoś krzaka, którego nazwy nie potrafił określić. Przyjrzał się dokładniej. Tak, wzrok go nie mylił. Na cienkich gałązkach były już zielone pączki. Urwał jedną z gałązek i ruszył dalej. No tak, westchnął w myślach, wyraźnie był zakochany.

-Ty, patrz. Widzisz tę radosną gębę? - zawołał Holmes palący papierosa pod markizą pustego niestety sklepu z wyrobami jubilerskimi.

-O rany - zawtórował mu Watson. - Chłopakowi musiało w nocy pójść by the book.

-Albo i bardziej.

Podszedł do nich, ignorując uwagi.

-Nie było żadnych kłopotów?

Obaj Polacy uśmiechali się bezczelnie.

-Żadnych. Martwiliśmy się tylko, czy ta śliczna baba cię nie zamęczy.

-Patrz na tę gałązkę - powiedział Watson. - Ale musiał zaliczyć jazdę. Jak stąd do nieba.

Schielke spojrzał na nich z udawaną wyższością.

-Co chłopaki? Czemu tu stoicie smutni i zblazowani? Korzenie zapuścicie.

-Bo nas Rita nie kocha. A propos, nie wraca z tobą? Czy ciągle nie może dojść do siebie po szalonej nocy?

Wszyscy zarechotali w typowo męski, szowinistyczny sposób.

-Rano Rudi odwiózł ją do archiwum. Sprawdza wszystko z listy.

-Ty widziałeś męską świnię? - Holmes szturchnął Watsona. - Babę popędził od rana do roboty, a sam się wylegiwał do południa.

-Siły musiał odzyskać, żeby się tu dowlec.

-Nie bądź taki dowcipny. Bo cię karnie zapiszę na tajny kurs seksu w Abwehrze.

-No, jeśli ćwiczenia prowadzą młode esesmanki, to czemu nie - Zakpił Watson. Po aresztowaniu Canarisa w zeszłym roku Abwehrę wcielono karnie do SS, pod dowództwo Heinricha Himmlera.

-Ćwiczenia to pryszcz. A zdasz egzamin w łóżku Himmlera?

Znowu zaczęli się śmiać.

-To co, jedziemy do Prezydium Policji?

-Jedziemy z całym oddziałem. Tam nie strzelają.

-E tam, nie uwierzę, że Ruscy objęli immunitetem policję i gestapo.

Holmes potrząsnął głową.

-Ty się chwilę zastanów, zanim coś powiesz. Rosjanie mają bombardować ten wspaniały budynek, z salami tortur, przestronnymi gabinetami, gotowymi archiwami i więzieniem tuż obok, na podorędziu? Toż Ruscy nie idioci. Gdzie będzie po wojnie urzędować NKWD? W namiocie? Żeby im woda za kołnierze kapała?

-On ma rację - potwierdził Watson. - Nie zniszczą swojej przyszłej siedziby i więzienia. Te budynki będą bardzo potrzebne.

Nielegalne kino mieściło się w bunkrze tuż przy Odrze, niedaleko zoo. Od strony nabrzeżnej ulicy przypominał inne, wyglądał jak niepozorny pagórek pokryty topniejącym śniegiem, ukazującym coraz większe obszary błota. W środku jednak, w pomieszczeniu wielkości dużego wagonu kolejowego, ustawiono projektor, ogromne wygodne fotele i dobrze wyposażony barek na kółkach. Żadne restrykcyjne napisy w rodzaju „Rauchen verboten” nie szpeciły ścian obitych miękkim pluszem, a wentylacja skutecznie usuwała nadmiar dymu tytoniowego. Obrotny właściciel zachwalał najnowsze filmy, oczywiście wyłącznie zakazane i zagraniczne.

-Jesteś pewien, że tu można pogadać? - Holmes kręcił głową z niejakim podziwem.

-Można. - Schielke skinął głową. - Oberfilmowiec czai się na zewnątrz i myli ewentualne patrole.

-A jak ktoś przyjdzie?

-Wykupiłem wszystkie bilety.

Rita i Watson zajęli miejsca w przepastnych fotelach. Zadowoleni odkryli nagle, że kawa w termosie na barku jest całkiem znośna, a przekąski jak z przedwojennych delikatesów.

-Polecam najnowsze tytuły. - Właściciel nachylił się nad nimi. - Casablanca z Humphreyem Bogartem. Absolutny przebój. Ten film - odezwał się scenicznym szeptem - wejdzie do historii kinematografii!

-A coś, co pomoże zapomnieć o wojnie? - zapytała Rita.

-Ależ oczywiście, proszę pani. Po to właśnie jestem.- Nachylił się nad półką obciążoną rolkami z taśmą. - Banital Film z Jane Russell, nakręcony przez ekscentrycznego milionera Howarda Hughesa. Pełna wersja, którą dysponujemy, jest zakazana nawet w USA! Zbyt dużo seksu.

-O! To może być ciekawe.

-A romantyczna miłość? - zakpił z dziewczyny Watson.

Rita roześmiała się i kręcąc głową, położyła mu dłoń na ramieniu. Właściciel jednak miał coś, co mogło ich pogodzić.

-Opętanie Luchino Viscontiego. W przeciwieństwie do innych film chyba nawet legalny. Ale nie zobaczycie go państwo u nas w publicznych kinach.

-Chyba nie ma już u nas publicznych kin? - odparła.

-Otóż to. Otóż to, droga pani. Popyt jest, podaży nie ma, a rynek tego nie znosi. Dlatego też rynek stworzył mnie!

-A co najczęściej ludzie tu oglądają?

-Oj, bardzo różnie. Jeśli mam być szczery, to bardzo często wybierają drastyczne sceny, wyjęte z policyjnej dokumentacji. Mordy, gwałty, czasami chcą też egzekucje.

-Puść coś naprawdę mocnego - przerwał im Schielke. - Zakazane materiały.

-Alianckie kroniki filmowe? Jak Anglicy, Amerykanie i Rosjanie masakrują Wehrmacht, a później pędzą naszych do obozów na końcu świata?

-Nie, coś dla masochistów. Coś, co się nie znajdzie w żadnej kronice filmowej.

Właściciel tajnego kina przestępował z nogi na nogę.

-Hm, mam coś naprawdę ekstra, ale... - przyłożył rękę do szyi i kaszlnął kilka razy, znacząco domagając się dodatkowej gotówki.

-Co? Gardło cię boli? - zakpił Schielke. - Mam proszki na anginę.

-Nie... - Tym razem pocierał palce, jakby liczył pieniądze.

-I palce cię swędzą? - Schielke jednak włożył mu w dłoń zwitek banknotów, który został przyjęty głębokim ukłonem.

Mały człowiek złożył na projektor wielkie koło posklejanej taśmy. Poinstruował wszystkich, jak uruchomić maszynę i dyskretnie usunął się na zewnątrz.

-Dieter, kawy? - Holmes zakrzątnął się przy barku.

-Poproszę.

-Nawet da się pić. - Watson wyciągnął w jego stronę swoją filiżankę, którą zdążył już opróżnić

-Dobrze - zniecierpliwiła się Rita. - Powiecie nareszcie, czego dowiedzieliście się od tego Anglika?

-Oczywiście. Julien Bow był na tyle uprzejmy, że dostarczył komplet materiałów.

-Prawdziwych? - zaniepokoiła się.

Holmes skinął głową.

-To są papiery dotyczące głównie organizacji grup zabezpieczających różne skarby na Zachodzie. To interesowało Anglików, ale kompletnie ich nie obchodzi, czy Rosjanie to dostaną, czy nie. Angloamerykańskich zdobyczy Sowieci i tak nie sięgną, a i im samym do ruskich łupów za daleko. Nie wchodzi tu więc w grę żaden konflikt interesów.

-I do czego są nam potrzebne zachodnie materiały?

-Bo to jest system. Taki sam tam jak i tutaj. Co gorsza, system niezawodny, nieprzełamywalny, nieprawdopodobnie trudny do ugryzienia.

Rita potrząsnęła głową.

-Wiecie co? Mam przez cały czas wrażenie, że zajmujemy się jakimiś bzdurami, śledzeniem duchów i to w momencie, kiedy powinniśmy zadbać o siebie. A niech sobie grabią te skarby. Kogo to teraz obchodzi?

-Obchodzi dyrektora Kolję Kirchoffa - wtrącił się Schielke. - A tym samym Martina Bormana. A ci dwaj, jak się wkurzą, to możemy nie dotrwać chwili, kiedy zaczniemy myśleć o sobie.

-Święte słowa - powiedział Holmes i zaraz powtórzył. - Święte słowa. A teraz zajmijmy się kawą i może obejrzymy zakazany tajny film, za który zapłacił Dieter?

Schielke włączył projektor.

-Skoro nie o miłości i nie o wojnie, to co zobaczymy?

-Coś o ludziach.

Początkowo oglądali zwykłe zdjęcia pokazywane do znudzenia w kronikach frontowych. Ciągnące się po horyzont linie okopów, brudni, zakutani płaszczami żołnierze, śnieg, śnieg i śnieg. Nagle zza kadru kilku niemieckich żołnierzy wypchnęło rosyjskiego jeńca. Był już nagi, coś krzyczał. Pewnie, że mu zimno. Żołnierze w okopach patrzyli z zainteresowaniem. A potem polano go wodą.

Następna scena pokazywała drugą stronę frontu. Śniegu nie było. Rosjanie przymocowali kilku związanych jeńców nogami do góry nad rzeczką czy właściwie strumykiem w taki sposób, że głowa swobodnie zwisającego człowieka znajdowała się już pod wodą. Nikt im jednak nie kazał wisieć na baczność. Mogli podkurczać nogi i złapać oddech, mogli zginąć się w pół, mogli przyciągać brodę do klatki piersiowej. Film pokazywał, jak długo człowiek może walczyć z własnym ciężarem i grawitacją. Ze wszystkimi szczegółami.

Schielke zastanawiał się, gdzie zdobywano takie materiały. Kim byli kurierzy i gdzie się znajdowali w chwili, kiedy zostali złapani, a ich filmy trafiły w ręce przeciwnika. I czemu miały służyć. Interesowało go coś jeszcze. Dlaczego mieszkańcy twierdzy Breslau przychodzili tutaj oglądać te obrazy. Gdzieś wysoko na niebie sowieckie bombowce, wokół huk dział, walki o każdą ulicę, każdy dom na południu i zachodzie miasta. A tu w bezpiecznym zaciszu bunkra, przy aromatycznej kawie można zobaczyć, co dzieje się za liniami frontu po obu stronach. Co skłaniało ludzi, żeby na to patrzeć? Naprawdę masochizm? Podniecała ich możliwość, że każdego z widzów już niedługo mogło spotkać to samo? Ciekawe rozmyślania przerwała mu Rita.

-Wyłączcie te świństwa! Po co komu takie dewiacje?

-Pytanie godne największych filozofów - mruknął Holmes.

-Wyłączcie to.

-Jestem innego zdania. I rozumiem zamysł Dietera, który chciał nam to pokazać.

-O? - Odezwał się Schielke, nagle zainteresowany słowami Holmesa. - Jaki był mój zamysł?

-Poza wprawieniem nas w filozoficzny nastrój pokazałeś wszystkim, że umowa, którą zawarliśmy między sobą, jest jedyną na świecie przeszkodą stojącą na drodze do piekła.

-Hm...

-Zboczeńcy! - Rita odwróciła swój fotel bokiem do ekranu. - Co powiedział Bow? Dowiem się nareszcie?

Holmes sięgnął po zakąski. Jemu nastrój dekadenckiej twierdzy coraz bardziej się podobał. Hannibal antę portas. Trzeba to poczuć całym sobą. Wyraźnie zadowolony zaczął mówić.

-Niemiecki system ukrywania skarbów jest praktycznie doskonały. Składa się z kilku niezbyt powiązanych ze sobą grup. Najpierw jest grupa przygotowawcza. Zajmuje się zbieraniem rzeczy do ukrycia, składa się często z naukowców, historyków, znawców sztuki, bankierów, osób mających pieczę nad depozytami złota, et cetera.

-I co oni z tymi skarbami robią?

-Tylko zbierają. Dostarczają do określonego miejsca i już. Po nich zabiera się za wszystko grupa pakowaczy. Umieszczają wszystko w skrzyniach, sporządzają protokoły, zamykają skrzynie i tyle. Nikt nie wie, gdzie skrzynie zostaną wyekspediowane. Tym zajmuje się grupa „Transport 1”. Przewozi skrzynie do punktu kontrolnego i zostawia.

-I naprawdę nie wiedzą, co z nimi dalej? - spytała Rita.

-Nie. Grupa kontrolna sprawdza zawartość skrzyń, sporządza protokół i plombuje wszystko. Oba protokoły z dwóch różnych miejsc trafiają do Berlina dla sprawdzenia, czy nic nie zginęło po drodze. W tym czasie grupa „Transport 2” zabiera skrzynie.

-Oni już nie wiedzą, co jest w skrzyniach, prawda?

-Tak. Dostarczają przesyłkę do sobie tylko znanego punktu i zapominają o wszystkim. Odtąd nikt nie wie, co jest w skrzyniach i co ma się z nimi stać. Wędrują po okolicy jako transporty specjalne, aż trafią do właściwego odbiorcy - grupy SS, która je ukrywa. Jeśli korzystają z więźniów obozów koncentracyjnych, to więźniowie już nie wracają żywi.

-Teoretycznie taki dowódca SS mógłby coś zrabować.

-Nawet nie teoretycznie. Ma jednak duży problem. Jego własny oddział składa się z fanatyków. Po drugie nie wie, co jest w skrzyniach. Czy złoto, czy tajne dokumenty, czy historyczne zabytki, jak na przykład liturgiczne szaty sprzed kilku wieków (i co by z nimi mógł zrobić), albo nawet broń dla niemieckiej partyzantki, która ma tu zacząć działać po przejściu frontu.

-No to rzeczywiście dylemat - mruknął Schielke. - Otwiera ukradzioną skrzynię, a tu kilka pancerfaustów i karabiny maszynowe dla Werewolfu.

-Albo zabytkowe komże - dodała Rita. - A wszystko to, ryzykując straszliwie głową.

-Właśnie. Kto więc mógłby mieć w tym interes, żeby zabijać członków jednej z grup?

-A z jakiej grupy byli zabici?

-Z pakowaczy.

-Czyli druga grupa w kolejności. Ale oni się nie obłowią, bo jest punkt kontrolny z drugim protokołem.

-Zgadza się. Generalnie wygląda to tak: ci, którzy wiedzą, co jest w skrzyniach, nie wiedzą, gdzie zostaną zakopane. A ci, którzy wiedzą, gdzie są skrzynie, nie wiedzą, co zawierają.

-A ci od punktu kontrolnego? - spytał Schielke.

-O nich zapomnij. - Holmes dolał sobie jeszcze kawy. - Wyobraź sobie wielki hangar, w którym kilkanaście osób sprawdza skrzynie w otoczeniu esesmanów, protokołuje, plombuje i wychodzi.

-A grupa „Transport 2”?

-Ci już nie wiedzą, co wiozą. A poza tym dlaczego mieliby zabijać kogoś w grupie pakowaczy? Co im to da?

-No to niczego nie rozumiem - westchnął Watson. - Nikt nic nie wie, ale ktoś kogoś zabija bez podania powodu, w niewiadomym celu. Nikt z wymienionych jednak nie może osiągnąć żadnych korzyści z niewiadomego procederu. Czy dobrze to ująłem?

-Znakomicie, panie doktorze.

-Ale przecież to nie durnie! Tylko ludzie z wyższym wykształceniem. A ci nie zabijają bez powodu!

Holmes zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

-Tak jak u literackiego pierwowzoru, to, co mówisz, jest niezwykle inspirujące.

-Co takiego powiedziałem?

-Że to nie durnie, tylko wykształceni wrażliwcy. Sami będą kogoś dźgać nożem, dusić i strzelać z przyłożenia?

Teraz zrozumiał Schielke. Uśmiechnął się nagle.

-Wynajęli kogoś?

-Oczywiście. Jeśli to jakieś służby, to pewnie nie działałyby tak głupio. Ale jeśli amatorzy, o co ich podejrzewam, to narobili mnóstwo błędów i zostawili ślady.

-Może tak być. - Watson potarł brodę. - Amatorów często trudniej odkryć, bo działają nieszablonowo.

Rita wzruszyła ramionami.

-I co z tego dla nas wynika? - spytała.

-Nic. Musicie razem z Dieterem przycisnąć tego swojego przyjaciela z półświatka.

-Barbela Stechera? Tego chudzielca?

-Tak. Musi wiedzieć, jak dotrzeć do zleceniodawców mokrej roboty.

Rita odstawiła swoją filiżankę.

-Jeśli wszyscy wiedzą, co robić, możemy wyłączyć to cholerstwo i wreszcie stąd iść.


Działa strzelały dość gęsto, ale miały swoje konkretne cele na południu i zachodzie miasta. Tu, na Frankfurter Strasse, można było chodzić jeszcze w miarę spokojnie. Ale nikt nie chodził, jeśli nie musiał. Załatwiając swoje codzienne sprawy, ludzie poruszali się po centrum głównie biegiem, nawet wtedy, kiedy nie było słychać złowieszczego warkotu samolotów. Tylko jeszcze na północy i wschodzie życie toczyło się prawie normalnie. Z wielkim naciskiem na „prawie”. Schielke i Holmes byli jedynymi ludźmi w zasięgu wzroku.

Któryś z radzieckich artylerzystów musiał źle obliczyć parametry strzału, bo w nocy cała bateria oddała salwę w ten rejon. Widać było wyraźnie leje po pociskach burzących. Niestety, poza dziurami w jezdni jedynym efektem kanonady było nadpalenie samotnego tramwaju, porzuconego tutaj w chwili, kiedy zabrakło prądu w trakcji. Ulica była za szeroka, żeby budować tu barykadę, więc stał cierpliwie, czekając na swój los. O dziwo, po uderzeniu pocisku nie przewrócił się; przód, ze stanowiskiem motorniczego i kilkoma ławkami, pozostał nieuszkodzony.

-Konduktor. - Holmes pierwszy wskoczył do środka przez przednie drzwi i ryknął. - Bilety do kontroli!

Barbel Stecher czekający na jednej z ławeczek o mało nie dostał zawału serca. Schielke dostał się do środka przez ogromną wyrwę będącą kiedyś tylną częścią pojazdu.

-A może chciałeś porwać tramwaj i uciec z nim do Ruskich?

-Aleście dowcipni, panowie. - Stecher przetarł czoło chusteczką.

-Nie bądź taki nerwowy, bo padniesz na zawał.

Tamten tylko kiwał głową.

-Mam się nie denerwować? A to przedziwne miejsce spotkania, które wymyśliliście?

-Co w nim złego?

-Tu jest pełno wojska, patrol za patrolem przechodzi, wszyscy patrzą, co ja tutaj robię...

-Czekasz na motorniczego, bo tramwaj nie jedzie - skomentował te obawy Schielke. - To przecież normalne.

Stecher tylko westchnął.

-Wokół jest pełno mundurowych - powtórzył.

Holmes wyjrzał przez okno z wybitą szybą.

-Nikogo nie widzę.

-Uciekli na nasz widok. - Schielke usiadł na ławeczce obok chudzielca. - Jak zwykle.

Holmes zajął ławeczkę naprzeciwko, siadając przodem do nich.

-Dowiedziałeś się czegoś? - spytał.

Tamten skinął głową.

-Tak, wiem, kto został wynajęty do zabicia Torbena Luckego. Tego człowieka z grupy pakowaczy.

Holmes nachylił się lekko.

-No? Nie trzymaj nas w niepewności.

-To Danny Birk.

-Brzmi jakby po angielsku. Obcokrajowiec?

-Niemiec.

-Jakiś drobny bandzior?

-Nie. - Stecher zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. - To nie jest facet z gatunku „knajpianych złoczyńców”.

-Jakich?

-Oj. Mnóstwo miłośników literatury kryminalnej sądzi, że jeśli ma jakiś problem, którego nie da się rozwiązać legalnie, to wystarczy pójść do najgorszej speluny w mieście. Tam należy pić wódkę, stawiać innym i szeroko opowiadać o swoim problemie. I zaraz przysiądzie się ktoś, kto podejmie się rozwiązać sprawę.

-Przecież to bzdura. Więc Birk nie należy do ludzi z kręgu takich wyobrażeń?

-Absolutnie nie. To wyjątkowa Świnia i szubrawiec. Ale Danny to fachowiec.

-„Danny”? Jesteście po imieniu?

-Tak. Znam go. I teraz musicie sobie postawić następujące pytanie. KTO i jak potrafił dotrzeć do tego skurwysyna. Bo przecież nie przez ogłoszenie w prasie.

-No kto? Przecież nie zwykły obywatel, bo nie wie jak.

-Właśnie. Ty to wyglądasz - wskazał na Holmesa - na takiego, który wszędzie dojdzie. Spytajmy więc naszego pana kapitana. - Zerknął na Schielkego. - Jak dotarłbyś do mordercy, żeby go wynająć?

-Pojęcia nie mam. Bo ja wiem... śledząc półświatek?

-A nie mając służb do dyspozycji?

Holmes zaczął się śmiać.

-Dieter, posłuchaj go. Barbel cię dobrze naprowadza.

Schielke palnął się ręką w czoło.

-No jasne! Birka wynajął ktoś z kripo!

-Też mi się tak wydaje. To ich rewiry, a dla gestapo czy Abwehry za niskie progi, żeby coś wiedzieć na ten temat.

Jakiś pocisk rozerwał się w pobliżu. Tramwajem szarpnęło lekko, a na ich głowy posypał się popiół. Schielke zdjął czapkę i oczyścił ją rękawem. Znowu sowiecki analfabeta nie wiedział, jak porządnie wycelować. Ale skąd mieli brać doświadczonych fachowców po tylu latach wojny?

-Wybraliście niebezpieczny rejon - warknął Stecher.

-E tam. - Holmes machnął ręką. - Jak u Pana Boga za piecem.

-Tak? - żachnął się tamten. - To sobie idźcie i zobaczcie dyżurnego trupa. Tam za rogiem. - Usłużnie wskazał im ręką kierunek. - Idźcie i zobaczcie, a wtedy pogadamy o bezpieczeństwie.

-Dobrze. - Teraz Schielke był wzorem kompromisu. - Pójdziemy i zobaczymy. Ale teraz powiedz nam jeszcze, gdzie znajdziemy Danny’ego.

-To bardzo proste. - Stecher wyjął z kieszeni karteczkę. - Nie wiem jak za dnia, ale jeśli w nocy jest nalot, to ta kanalia ukrywa się w tym bunkrze. Blisko Poczty Głównej, którą razem ze swoimi kolegami jest ostatnio bardzo zainteresowany. Depozyt brylantów...

-Zaraz, zaraz, zaraz - przerwał mu Holmes. - Co powiedziałeś?

-Birk nie dość, że jest szują, to jeszcze kretynem. Dowiedział się o depozycie brylantowym na poczcie. Ludzie mieli tam skrytki, no i przed bombardowaniami urzędnicy musieli ewakuować ich zawartość. Spisali protokół i zamknęli wszystko w głównym sejfie. A Birk się dowiedział, że jest tam duży depozyt brylantów. I ma na nie ochotę, idiota. Nie wiem, co on sobie wyobraża. Podkop i wysadzenie sejfu?

-A ty skąd o tym wiesz?

-Chciał, żebym mu pomógł. Ale po pierwsze, nie pracuję z debilami, a po drugie, w ogóle nie zajmuję się brudną robotą.

-Ach, rozumiemy... Oczywiście. - Obaj z Holmesem przytakiwali skwapliwie. - Oczywiście.

Schielke wziął karteczkę z adresem.

-No dobra. Powiadomię cię o miejscu następnego spotkania. Bardziej bezpiecznym.

Stecher, wstając, wyprostował się na całą długość. Był tak wysoki, że prawie musiał schylać głowę, by nie uderzyć jej czubkiem o dach tramwaju.

-Chyba niedługo będę się chciał ewakuować. Tu jest coraz goręcej.

-Jasne. Rozkaz wyjazdu i list żelazny czekają na ciebie. Ja zawsze dotrzymuję umów.

-Proszę wybaczyć. - Wysoki chudzielec nagle zaczął mówić w bardzo wyrafinowany sposób. - Ale ma pan to wypisane na twarzy.

Ukłonił się, zgrabnie wyskoczył przez podziurawiony, wypalony tył pojazdu i ruszył w stronę centrum. Holmes i Schielke po chwili wyszli za nim.

-Wracamy?

-Coś ty. - Holmes zaczął iść w stronę rogu, który wcześniej wskazał Barbel. - Zobaczmy, co to jest ten nieboszczyk na dyżurze.

-Eeee... Słuchaj, czemu cię tak nagle zainteresowały brylanty w sejfie Poczty Głównej?

-A przypadkiem ich nie kolekcjonujemy?

-I co? Zrobimy podkop i wysadzimy sejf?

-Żartujesz? Pistolet maszynowy Thompsona już mamy, cygara mamy, jeszcze tylko garnitury, kapelusze i wchodzimy, jakbyśmy byli w Chicago.

Schielke nie zdążył skomentować niedorzecznego pomysłu, bo dotarli do skrzyżowania. Domy nie były tu jeszcze postrzelane, a jedyne kłęby dymu wznosiły się dalej, na zachód, w rejonie walk. Na najbliższej latarni dyndał jakiś człowiek w samych kalesonach, z ogromną tablicą przymocowaną do szyi. „Jestem tchórzem. Nie dość odważnie broniłem Festung Breslau” - głosił napis.

-No, fajne - mruknął Holmes. - Ale dlaczego on jest w samych kalesonach i dlaczego mówią o nim „dyżurny”?

Schielke stanął na palcach i odwrócił tablicę. Na rewersie też byl napis, tyle że po rosyjsku: „Jestem tchórzem. Nie dość odważnie zdobywałem Festung Breslau”. Holmes zaczął się śmiać.

-Ty, patrz. On tu nie wisi tak sobie, on wisi w ściśle określonym celu.

-Tak. I nasi wyświadczają drobną przysługę przyszłym okupantom. Po co się trudzić, wystarczy przekręcić tablicę i nieboszczyk będzie od razu przestrogą dla innych żołnierzy.

-Właśnie. Ale to znaczy, że Niemcy spodziewają się utraty tego terenu, zanim ten gość na latarni zgnije.

-Mhm. Dlatego Stecher tak się bał.

Dłuższą chwilę przyglądali się zwłokom.

-Ty, patrz. On ma zielone palce. Grzebał w pociskach fosforowych czy co?

Holmes machnął ręką.

-Eeee... Wiosna idzie. Puścił pędy i zacznie kwitnąć.


Idealną czerń nieba zaczęły właśnie przełamywać pierwsze szarości świtu. Było chłodno i mgliście, pogoda typowa dla Breslau. Nietypowe były jednak zadziwiająco ciepłe podmuchy zwiastujące nadchodzenie szybkiej wiosny. Kilkanaście postaci w panterkach przypadło do burt dwóch samochodów. Chłopak w mundurze Hitlerjugend zbliżał się właśnie od strony wieżyczek wentylacyjnych, oglądając się za siebie. Lustracja musiała wypaść dobrze, bo spokojnie podszedł bliżej.

-Melduję swój powrót, panie kapitanie! - Heini strzelił obcasami, salutując sprężyście.

-I jak? - spytał Schielke.

-Jest! - Chłopak wyjął z kieszeni orientacyjny, zrobiony ołówkiem plan bunkra i pokazał palcem. - O, tutaj.

-Ile wyjść?

-Tylko dwa, panie kapitanie.

-A warta?

-Zwykły volkssturm, panie kapitanie. Narobią w gacie, jak się na nich krzyknie.

No tak, Schielke uśmiechnął się w duchu, dla doświadczonego frontowca Heiniego, weterana wręcz, zwykły volkssturm to banda cywilnych tchórzy i defetystów. „Narobią w gacie”, kiedy prawdziwy żołnierz, choćby i chłopiec, raczy im się pokazać. Zerknął na Holmesa. Ten jednak uspokajająco skinął głową. Zresztą i tak nie mieli czasu, żeby załatwić wszystko zupełnie legalnie i w porozumieniu z innymi służbami. To nie był teren działania Abwehry. A dezorganizacja w mieście nie doszła jeszcze do poziomu: „Ten, kto ma broń, niech robi, co chce, reszta słucha”. Wprost przeciwnie. Dyscyplina wciąż panowała. Codzienne egzekucje, od burmistrza miasta poczynając, przez nie dość gorliwych żołnierzy i urzędników, na szeregowych grabieżcach amatorach kończąc, sprawiały, że większość ludzi bała się kichnąć nieregulaminowo, a każdą kontrolę traktowano prawie jak zmierzenie się z sądem polowym.

-To co? Zaczynamy?

-Tylko zrób z tego prawdziwe przedstawienie teatralne, Dieter - uśmiechnął się Holmes. - Wręcz wagnerowską operę.

Schielke podszedł do swoich ludzi.

-Ty i ty, pacyfikujecie warty. Ty, ty i ty, panujecie nad przejściami. Muszą być drożne. Reszta zajmie się terrorem. A wy dwaj trzymać się mnie - wydał szybko dyspozycje.

Żołnierze, dekownicy i cwaniacy usunięci z innych jednostek wiedzieli, że to tylko cyrk. Ale to właśnie im odpowiadało. Żadnego niebezpieczeństwa, daleko od frontu i kul, więc można być pewnym, że dadzą z siebie wszystko. Raz już, w domu towarowym Wertheima, dowiedli, że porządny dekownik wcale nie jest głupi i radzi sobie doskonale w każdych warunkach.

-No to najpierw cicho.

Cała grupa ruszyła za oficerem, usiłując nie robić hałasu. Pierwszym dźwiękiem, który do nich dotarł, był trzask przeładowywanego karabinu.

-Stój! Kto idzie!

-Abwehra! Sekcja specjalna!

Oddział ruszył ławą.

-Won! Won! Z drogi!!!

Żołnierze zamienili się w dziką, żywą furię.

-Abwehra! Sekcja specjalna! Wszyscy na ziemię!

Dwóch wiekowych wartowników rzeczywiście sparaliżował strach, gdy zobaczyli wycelowane automaty. Odtrącono ich na bok, nie zadając sobie trudu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Ludzie na chwilę skłębili się w drzwiach, potem pobiegli po schodach do betonowego przedsionka.

-Tam! - darł się Heini. - Tam!

Jeszcze jedna para metalowych drzwi i dotarli do wielkiej, długiej sali z ustawionymi w dwóch rzędach pryczami. W ciemnościach widać było tylko fosforyzujące napisy na ścianach. Żołnierze zapalili latarki.

-Abwehra! Nie ruszać się!

Budzący się ludzie ledwie otwierali oczy, a żołnierze sekcji specjalnej już ostro działali. Wrzaski, ciosy łokciami, a nawet kolbami paraliżowały choćby zamiar poruszenia się wbrew rozkazom.

-Tam! - Heini prowadził bezbłędnie. - To on! - Wskazał na człowieka gramolącego się z legowiska na górnej pryczy.

Dwóch żołnierzy ściągnęło go, a właściwie zrzuciło na betonową podłogę. Nie zdążył wstać, kiedy ktoś chwycił go za włosy i szarpnął za głowę.

-Nazwisko!

Oszołomiony człowiek nie był dość gorliwy w nawiązaniu współpracy, więc dostał cios wojskowym butem w nerki.

-Nazwisko!

Ofiara zwijała się z bólu i nie mogła wydusić słowa. Otrzymała kolejny cios, a potem ktoś wyciągnął bagnet i przyłożył do spoconej szyi.

-Nazwisko!

Mężczyzna usiłował otworzyć oczy, więc przystawiono mu latarkę wprost do twarzy. Ktoś chlusnął na niego wodą z manierki.

-B... Birk - wyszeptał.

-Odwrót! - zakomenderował Schielke.

Żołnierze skuli mężczyznę, boleśnie wykręcając ręce. Brutalnie pociągnęli go przejściem pomiędzy pryczami, wrzeszcząc: „Abwehra! Nie ruszać się!”.

Ktoś usiłował ich zatrzymać w przedsionku u podnóża schodów.

-Jestem komendantem bunkra! Co się tu dzieje?

Nie był nikim ważnym, więc jeden z żołnierzy odepchnął go pod ścianę.

-Nie podoba się? - Wyjął coś z kieszeni, szarpnął mocno i wrzucił do wnętrza ciemnej sali wypełnionej ludźmi. - No to masz świecę dymną z opóźnionym zapłonem. Przećwicz ewakuację na wypadek pożaru. Ale już!

Cała grupa biegiem dotarła na górę, chwilę potem na świeże powietrze.

-Nie przesadziłeś? - warknął Schielke do żołnierza. - Pozabijają się w dymie.

-Ależ panie kapitanie, wrzuciłem im tam pusty magazynek. Ale i tak będzie panika, bo oberkomendant kibla narobi w gacie ze strachu.

Schielke tylko kręcił głową. Poklepał tamtego po ramieniu. Najwyraźniej nie tylko Heini wyrobił sobie zdanie na temat dzielnych obrońców bunkra.

Żołnierze ciągnęli Birka do najbliższego zaułka. Nawet nie wyrywał się specjalnie. Był raczej zszokowany. Jedynie jego otwarte ze strachu wielkie oczy prześlizgiwały się po szczegółach otoczenia. Po chwili weszli do szarzejącego w pierwszej poświacie zaułka, w którym Holmes i Watson przygotowali stolik, krzesło oraz stojak z erkaemem. Żołnierze ustawili Birka pod ścianą. Schielke zajął miejsce na krześle przed stolikiem. Wyjął z kieszeni złożoną na czworo kartkę.

-Tu macie wyrok i rozkaz przeprowadzenia egzekucji. Ale jest zimno, mokro, jestem niewyspany, głodny, marzę o kawie i bułce z serem. Więc rozstrzelać go od razu i idziemy.

-Za co? - darł się Birk. - Za co?!

-Już ty wiesz, za co. Do roboty.

Watson podszedł do erkaemu i zarepetował. Birk runął na kolana.

-Kurwa! - wrzasnął Watson. - Celownik muszę przestawić. Nie mogliście go przywiązać do czegoś?

-Do czego? - odezwał się jeden z żołnierzy. Byli czujni. Od razu złapali, o co chodzi.

-Do rynny!

-Ale to nie z tej strony. Jeszcze pana kapitana byś postrzelił.

Birk na kolanach zaczął przełazić pod przeciwległą ścianę.

Watson klął jak szewc. Żołnierze rzucali życzliwe rady, żeby pociągnął serię.

-Ale za co? Za co?! - krzyczał skazaniec. - Jestem niewinny!

-Chcesz wiedzieć, co napisali w rozkazie? - zainteresował się Schielke. - Tam na pewno jest jakieś ble, ble, ble. Nie mam czasu na czytanie, bo jestem głodny!

-Ale to pomyłka.

-Coś ty? Według was, skazańców, to każdy sąd połowy w tym kraju jest bandą idiotów. Każdy sąd się myli, zawsze, wszędzie i bez wyjątków. - Uderzył pięścią w stół. - Jakby was tak słuchać, to żyć się odechciewa.

-Ale ja wszystko powiem!

-Ale my nieciekawi! - Odwrócił głowę do Watsona. - Strzelaj nareszcie!

-Ale on ucieka na kolanach. Niech go ktoś przytrzyma.

-Akurat. - Żołnierze cofnęli się o krok.

-A może połamiemy mu nogi? - zaproponował ktoś życzliwy.

Schielke znowu uderzył pięścią w stół.

-Rozkaz - otworzyć ogień! Już!

Watson przycisnął spust. Rozległ się tylko suchy trzask. Nic więcej. Birk prawie zemdlał ze strachu.

-Co jest, do cholery?

-To ten magazynek. Mówiłem, że źle wchodzi.

-To zmień na inny!

Watson zwrócił się do skazańca:

-No i widzisz? Po co było histeryzować? Teraz pójdę naprawić broń, a ty możesz się zrelaksować.

Oczy Birka wychodziły z orbit. Żołnierze zaczęli żywo komentować sytuację.

-A może ja go załatwię z automatu?

-Nie, nie możesz. W regulaminie stoi, że się rozstrzeliwuje z karabinu. A my go nie mamy.

-A ten erkaem to też nie karabin.

-Jak nie? Toż to ręczny KARABIN maszynowy.

-No to ja go utłukę kolbą tego karabinu. Będzie regulaminowo.

-Nie będzie. Tam stoi, że ma być rozstrzelanie.

-Ty, do jasnej cholery, nie mnóż trudności.

Birk opadł z sił i jakby sflaczał. Szeptał coś pod nosem i tylko Holmes podszedł, żeby go posłuchać.

-Ja wszystko powiem. Wszystko. Planowaliśmy wysadzenie stropu piwnicy pod Pocztą Główną.

-Ale my cię nie w tej sprawie rozstrzeliwujemy.

-Ale połapiecie moich wspólników. Medal dostaniecie.

-Eee... Jeden medal już mam.

-W kieszeni marynarki, od wewnątrz na plecach mam plan, jak tam dojść. Ten bunkier, w którym spałem, jest połączony z próbnym odwiertem geodezyjnym. Dalej jest podziemny tunel techniczny planowanego metra, które miało tu powstać. Nim można dojść do zasypanej rzeki pod Dominikaner Platz i pod pocztę.

Holmes wyjął z ukrytej kieszeni Birka dobrze natłuszczoną kopertę. Otworzył z trudem, bo od wewnątrz była jeszcze zabezpieczona brezentem. W środku rzeczywiście były dokładne plany. Wyjął z kieszeni notes.

-Dobra. A nazwiska wspólników?

Birk posłusznie zaczął dyktować. Kto, gdzie go znaleźć, jakie przestępstwa ma na sumieniu, jakie haki można mieć na niego. Holmes był zadowolony.

-Ładnie się spisałeś - pomógł więźniowi się podnieść i skinął na Schielkego. - Ale my naprawdę nie w tej sprawie cię rozstrzeliwujemy.

-A w jakiej?

-Zabiłeś Torbena Lucke.

Birk prychnął ze złością.

-Przecież to był nikt.

-Kto zlecił morderstwo?

-Może jeszcze sądzicie, że mi się przedstawił? Nawet nie mogę opisać, jak wyglądał. Zawsze spotykaliśmy się w ciemnym korytarzu. Dawał mi instrukcje na kartkach.

Holmes znowu otworzył notes. Skrzętnie zapisywał słowa mordercy.

-Ile ci zapłacił?

-Bez znaczenia. Ja się za taką robotę nie biorę. Ale tę musiałem, bo facet to nie był zwykły zleceniodawca. Za wiele wiedział, za wiele mógł.

-Bo?

-Na kilometr pachniało od niego, że jest oficerem kripo. Nawet jak mówił, to wyłącznie szeptem, żeby nawet głosu nie rozpoznać. A takim wolałem nie podskakiwać.

-Coś jeszcze, co pomogłoby go zidentyfikować?

Birk wzruszył ramionami.

-Na pewno prowadził sprawę takiego handlarza i pasera. Za dużo wiedział o sprawkach Barbela Stechera i jego wesołej kompanii.

Schielke i Holmes wymienili się spojrzeniami.

-No dobrze. - Schielke rozkuł skazańca, który będąc w szoku, dłuższą chwilę nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. - Powiedz jeszcze, kim był Torben Lucke, którego zabiłeś. Specjalistą od ukrywania skarbów?

-On? - Birk rozmasowywał nadgarstki. - Był zegarmistrzem.

-Kim?

-Zegarmistrzem.

Schielke i Holmes znowu spojrzeli na siebie w bezbrzeżnym zdziwieniu.

-Dobra, bandziorze. Trochę nam pomogłeś, ale musisz stąd zniknąć.

-Aha, znaczy teraz zabijecie mnie nieregulaminowo w najbliższej bramie, a ciało wrzucicie

do Odry?

Holmes poklepał go po ramieniu.

-Zerknij na twarz Dietera - powiedział. - Czy on wygląda na mordercę? Czy nie widzisz malującej się tam poczciwości silnie zabarwionej pacyfizmem?

Schielke wyjął z kieszeni dwie kartki.

-Tu masz rozkaz wyjazdu, a tu gwarancję wejścia do samolotu. Odwieziemy cię na lotnisko i polecisz do Berlina.

Birk nieprzytomnie patrzył na opatrzone pieczęciami druki.

-A moje rzeczy? - wypalił nagle.

-Twoje rzeczy zbiera właśnie Heini. I chyba się nimi zaopiekuje. Odbierzesz po wojnie.

Holmes skinął na Watsona i wydał dyspozycje, aby wciąż roztrzęsionego Birka odwieźć na lotnisko i przypilnować, żeby wsiadł do samolotu. Potem obaj z Schielkem odeszli na bok.

-Piękna akcja, piękna realizacja. Kolja Kirchoff będzie bardzo zadowolony.

-Zgadza się. Coś się ruszyło w jego śledztwie.

-Konkrety cieszą każdego. Zrobiłeś coś, czego nie dokonały inne służby. Tietz powinien cię jeszcze bardziej polubić.

Schielke wyjął papierosa. Przez chwilę obracał go w dłoniach, potem zapalił, osłaniając zapałkę drugą dłonią.

-Słuchaj... Chyba nie zamierzasz wysadzić Poczty Głównej?

Holmes obruszył się teatralnie.

-No co ty? No co ty? - Chwilę później jego twarz przybrała lisi, świętoszkowaty wyraz. - A po co wysadzać?


Rosyjski samochód pancerny, który przydzielono oddziałowi Schiełkego, zdobyto chyba jeszcze w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym. Przejechał więc prawie pół świata, był już zdezelowany, pokancerowany, z dziurami po zdemontowanym sprzęcie. Ktoś w uchwyty po oryginalnym działku kalibru czterdzieści trzy milimetry wsadził fiński karabin maszynowy, a zamiast rozbitej płyty czołowej po prostu przyspawał tam kaloryfer. Zamiast oryginalnej radiostacji była amerykańska walkie-talkie, która umożliwiała utrzymanie łączności z ich francuską ciężarówką, na której burtach widniały jeszcze niezatarte napisy głoszące, że przewożono nią mięso w okolicach miasta Nantes. Mogłoby się wydawać, że kolumna oddziału specjalnego Abwehry wygląda dziwnie, ale w Breslau nic już nie było takie. Prezentowali się wręcz okazale, parkując na Graupenstrasse, w pobliżu Starej Giełdy. Tuż obok, po skosie przymusowi robotnicy odgruzowywali resztki budynku wystawienniczego.

-Patrz - mruknął Schielke do Holmesa. - Watson miał rację.

-W czym?

-Precyzyjne bombardowanie, cały Schlossplatz poszatkowany, rozwalili nawet zamek królewski, ale budynek sądu nietknięty.

-Taaaak - mruknął Holmes. Jakaś myśl marszczyła mu czoło. - Precyzyjne bombardowanie - przygryzł wargi i powtórzył. - Precyzyjne bombardowanie.

-O czym myślisz?

-Nic, nic. Zaczynajmy.

Poinstruowany wcześniej Heini podszedł do jednego z wartowników. Chłopca równie młodego jak on sam, z tym jednak, że tamten miał na sobie mundur Hitlerjugend, a Heini prawdziwy mundur, panterkę, hełm z goglami, no i... i stopień kaprala.

-Hej, ty! - krzyknął. - Dawaj mi tu kilku robotników. Ale biegiem!

-Zaraz. - Wartownik nie zrozumiał. - Ja nie mogę bez rozkazu. Muszę mieć na piśmie...

-Na piśmie to zaraz wyrok dostaniesz za sabotowanie akcji, baranie!

-Ale...

-Co?! Jak ty w ogóle stoisz w obecności żołnierza liniowego, durniu? Baczność!

-Ja...

-Stul pysk!

Schielke z zainteresowaniem obserwował laboratoryjny przykład działania władzy. Nawet na tak niskim poziomie. Heini minął stojącego na baczność obcego chłopca i podszedł do grupy robotników.

-Ty, ty i ty, za mną.

Nikt z obecnych nie śmiał go powstrzymać. Cała czwórka stała już przy drzwiach giełdy.

-Wy dwaj sprzątniecie rozbite szyby na dole - zakomenderował Holmes. - A ty pójdziesz z nami.

Weszli do przestronnego hallu. Na razie robotnicy dostali herbatę, chleb i po papierosie. Stali zdziwieni, nie wiedząc, co robić. Jeden z nich ruszył za Holmesem i Schielkem na górę, krętymi schodami prowadzącymi na korytarz, a właściwie galeryjkę z kolumnami.

-No jak tam, Jasiu - odezwał się Holmes po polsku. - Wszystko w porządku?

Polak zatrzymał się zaskoczony.

-Spokojnie. My od Napiórskiego.

-Aha. - Tamten wyraźnie się rozluźnił. - Nasi, znaczy?

-Uhm. - Holmes otworzył drzwi jakiegoś gabinetu. Zrzucił papiery pokrywające ogromne biurko i przysiadł na blacie. Pozostałym wskazał krzesła.

-Musimy się dowiedzieć paru rzeczy. Jak to się stało, że do ekipy „pakowaczy skarbów” dopuszczono polskich robotników.

-Eeee... żadna tajna robota. A zdolnego do pracy Niemca to już w Breslau nie uświadczysz. Wszystko, co jest w stanie leźć o własnych silach bez łaski, do SS wzięli, tych, którzy kuśtykają, do Wehrmachtu, a starców na wózkach i tych, którzy mogą jeszcze pełzać, do volkssturmu.

Schielke, który trochę rozumiał po polsku, tylko pokręcił głową. Dał robotnikowi manierkę z koniakiem, skwapliwie przyjętą. Tak samo jak amerykański papieros.

-Ale myśmy żadnych tajnych rzeczy nie robili. I tych skarbów tośmy też za bardzo nie widzieli. Zresztą nie kradliśmy, bo niby co z tym później zrobić? Same duże formaty. Ale jak ktoś sprytny i nie miał miętkości w nogach, to żarcia mógł skręcić, ile chciał.

-Duże formaty? Przy pakowaniu obrazów robiliście?

-Głównie. Czasem mniejsze skrzynie, ale tu już majster strasznie niuchał. No i robiliśmy tylko szkielet. Okucia, druty, wzmocnienie, izolację to już Niemce robiły. Po zbiciu wyglądało toto jak skrzynie piratów.

-Jakie druty? - zainteresował się Holmes, nie mając pojęcia, do czego mogły służyć druty w skrzyniach. - Stalowe?

Polak wzruszył ramionami.

-Miedziane. - Pociągnął łyk koniaku. - Miedziane, które wystawały na zewnątrz, a oni je wplatali w okucie. Ale tak sprytnie. - Zademonstrował rękami.

-Po co?

-A bo ja wiem? Żeby ładniej było?

Holmes spojrzał na Schielkego.

-Rozumiesz coś z tego?

-To, co on mówi, trochę tak. Ale po co to robili, ni cholery.

-No dobra. Lećmy dalej. Neumanna widziałeś kiedyś? Wiesz, kto to jest?

Jasiu zaciągnął się papierosem.

-Nigdy nie widziałem. Jak przyjeżdżał, to wszyscy robili ze strachu po kątach. Nas wypędzali i zamykali w takim pustym schronie. Panika była. A z nami to też znikało kilku takich...

-Jakich?

-Takich dziwnych.

-Jezu, no mów po ludzku. Dlaczego dziwnych?

-Bo było kilku ludzi, sam widziałem, że dwóch, trzech... Oni nigdy prawie się nie odzywali. Jak coś chcieli, to pokazywali rękami. A reszta traktowała ich z szacunkiem.

-Może byli chorzy?

-Nieeee. - Jasiu pokręcił głową. - A jeden to był chyba Polak.

-Co???

Jasiu pociągnął kolejny łyk koniaku.

-No mówię. Tak za dokładnie nie słyszałem, ale po mojemu, jak jednemu ciężki młot na nogę spadł, to on rzucił „kurwą”.

-Co? - powtórzył Holmes.

-Przecież mówię. Francuz to nie był, bo by winę za upadek młota na gówno zrzucił. A nasz na kurwę.

-Czekaj, czekaj, ciekawe rzeczy mówisz, których w aktach za Chiny nie ma.

-To powiem lepsze. Ten facet chodził jak wszyscy w koszuli, bo w magazynach ciepło było. Ale ani razu rękawów nie podwinął. A ja wiem dlaczego. - Następny łyk koniaku, żeby podnieść napięcie słuchających. - Ale jak się raz towotem ubrudził, to go podglądnąłem w umywalni. Nie wiedział, że tam jestem. I pokazał.

-Co?

-Ze ma tatuaż.

-Jaki? SS?

-Nie. Numer z obozu koncentracyjnego. O tutaj... - Jasiu wskazał przedramię.

Schielke zdjął czapkę i otarł pot z czoła. Potem wyjął z teczki zdjęcia, które wcześniej powypinał z akt. Rozłożył je na biurku.

-Ten facet jest tutaj na fotografii?

Polak przyjrzał się uważnie.

-Nie - zaprzeczył po chwili.

-Jesteś pewien?

-Tak. Nie ma go.

Holmes zapalił papierosa.

-No i masz pierwszy knot w śledztwie. Poprzedni oficerowie nie wykryli, że w grupie był facet, którego nie ma na liście płac.

-Właśnie. Nie mieli dostępu do polskich robotników na twoich warunkach.

-Nie przesłuchiwali ich?

-Przesłuchiwali. I otrzymali stały zestaw odpowiedzi: „Nie wiem, nie widziałem, nie pamiętam, nie interesowałem się, z nikim nie rozmawiałem, nie obserwowałem, nie wiem, co mówili, bo nie znam języka niemieckiego, pracowałem uczciwie”.

Holmes zaczął się śmiać.

-Taak, gestapowcom brak personal touch.

-Spytaj go o inne dziwne rzeczy, o których wie, a których nie ma w aktach.

Holmes nie musiał tłumaczyć, bo Jasiu spojrzał na Schielkego i powiedział:

-Zrozumiałem. Ja dobrze mówię po niemiecku.

Teraz Schielke zaczął się śmiać.

-Ale na gestapo mówiłeś...

-To co wszyscy. „Ich nicht verstehen”, z bardzo złym akcentem. A jak pytali przez tłumacza, to odpowiadałem dokładnie tak jak ten oficer mówił przed chwilą.

-No dobra, Jasiu, ale nam nie musisz niczego wmawiać. O czym jeszcze nie dowiedzieli się poprzedni śledczy?

Polak wyszukał w leżącym na biurku stosie jedno zdjęcie.

-Tego gościa złapcie. On zabił jednego z pakowaczy.

-Co???

-No ten. To Nadia.

-Kto? Rosjanin? Baba czy co?

-A skąd. Pół Niemiec, pół Czech. Przed wojną był baletmistrzem i on z tych, wiecie...

-Z jakich?

-No... wolał chłopców niż dziewczyny. Chodził do obozu Ruskich i tam za żarcie wiecie, co robił. Więc daliśmy mu ksywę Nadia, Nadieżda, co by jeszcze żonę Lenina w mowie splugawić.

-Skąd o tym wiesz?

-A z kim niby mieli trzymać Ruskie? Z Niemcami? Nas woleli, bośmy mieli lepiej i czasem im się podrzuciło trochę jedzenia czy jakieś lekarstwo. Mieliśmy sto razy lepiej. No i Słowianie przecież. A wróg wroga...

-A konkretnie? To takie opowieści krążyły między drutami?

-Jak się Nadia schlał, to swoim ruskim kochankom wszystko opowiadał, wiedząc, że nie wypłynie. Ale Ruscy nam wszystko opowiedzieli.

-Co na przykład?

-No, że jak się wydało, co Nadia wyrabia, to tacy jedni mu powiedzieli, że jak zabije jednego z pakowaczy, to nic mu się nie stanie. Skierują go po prostu gdzie indziej.

-I zabił?

Jasiu skinął głową.

-Chwalił się nawet Ruskim, jaki z niego gieroj. Wtedy jak się schlał.

Schielke przyglądał się trzymanemu w ręku zdjęciu. Facet wyglądał na jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Był nawet przystojny. Fotografia nie ujawniała jednak ani jego skłonności, ani tym bardziej zdolności do mordowania. Westchnął lekko.

-Jeśli jest na froncie, to już poza naszym zasięgiem.

-Znajdziecie go - powiedział Polak. - Jest w Breslau.

-Skąd wiesz?

-Od Ruskich. Bo oni jakoś tak nas lubią, a Niemców osobliwie nie - uśmiechnął się znacząco.


Odgłosy wybuchów zdawały się ich otaczać, mieli wrażenie, że każde ruskie działo bije właśnie w ten odcinek frontu. Ziemia drżała, wokół waliły się ceglane kikuty, resztki ścian, które nie tak dawno jeszcze były częścią wspaniałych budynków. Ale to tylko od wstrząsów. Rosjanie mieli jednak specjalistów od precyzyjnego prowadzenia artyleryjskiego ognia. Wypalone od bombardowań fragmenty domów waliły się głównie z powodu wstrząsów, prawdziwy cel piekielnej palby był położony dużo dalej.

Schielke biegł, nie mogąc powstrzymać idiotycznego odruchu osłaniania rękami głowy, na której miał przecież stalowy hełm, ale to było silniejsze od niego. Kilka razy o mało nie upadł w gruzowych pułapkach, nie mogąc złapać równowagi. Kiedy dobiegł wreszcie do samochodu pancernego, był mokry od potu.

-O Jezu. - Holmes wpuścił go do ciasnego wnętrza. - Co tam na froncie? Kąpiel brałeś?

-Daj mi spokój. Walnęło w jakiegoś gościa, który stał dziesięć metrów ode mnie. Jak bryznęło flakami...

-Nie jesteś szczególnie obryzgany. Nadię znalazłeś?

Schielke zaprzeczył ruchem głowy.

-Odesłali go. Ale mam kopię rozkazu. Dotrzemy do niego, bo jest blisko centrum.

-Ale to już jutro. - Holmes zerknął na zegarek. - Twoja Rita pewnie się niecierpliwi.

Przerwało im walenie czymś metalowym w pancerne drzwi. Watson położył dłonie na rękojeściach cekaemu w wieżyczce. Holmes najpierw uchylił ostrożnie, potem już spokojny otworzył drzwi na oścież. Przed nimi stal umorusany porucznik i grupa słaniających się na nogach ludzi.

-Panie kapitanie. - Młodszy oficer wyprężył się służbiście. - Nie śmiem prosić, ale czy nie zaopiekowałby się pan moimi rannymi? Jestem w koszmarnej sytuacji.

-Rannymi? Od tego są sanitariusze.

-Tak jest. Problem w tym, że ich od rana nie ma.

-To złóżcie meldunek, do cholery.

-Nie bardzo mam jak. Brakuje nam wszystkiego, nawet wody.

Schielke wzruszył ramionami. Podał tamtemu swoją manierkę. Holmes wyjął ze skrytki na naboje do zdemontowanej armaty dwie butelki wody mineralnej Perrier i rzucił żołnierzom.

-A dlaczego sami nie wyznaczycie ludzi, żeby odprowadzili rannych?

-Dlatego. - Porucznik wskazał kciukiem.

Schielke wychylił się i spojrzał mu przez ramię. Na najbliższej latarni wisiały dwa ciała w poszarpanych mundurach. Na szyi jednego z nich umieszczono tablicę z napisem: „Tchórzliwie uciekałem z linii frontu”. Któryś z esesmanów wykazał się poczuciem humoru, bo napis na tablicy zdobiącej drugiego skazańca brzmiał: „A ja nie uciekałem tylko szedłem. I też mnie powiesili”.

-Coś podobnego!?

-Wehrmacht po latarniach maszeruje ku światłości - mruknął Holmes, wskazując rozbitą żarówkę ulicznego światła.

-Tak jak mówiłem, panie kapitanie. Ludzie boją się ruszyć na tyły nawet z rannymi. A sanitariuszy nie ma.

-No dobra - Schielke wyskoczył na zewnątrz, robiąc miejsce. - Ale tego na noszach to chyba tylko na dach.

-Dziękuję, panie kapitanie, Damy radę.

Załadunek pięciu pokrwawionych żołnierzy do środka samochodu i jednego na górę rzeczywiście odbył się sprawnie. Już po chwili mogli ruszyć pokrytą gruzem ulicą.

-Ten tam na dachu jeszcze żyje? - Schielke unikał wzroku rannych. Oni też na niego nie patrzyli.

-Jeszcze tak - krzyknął Watson z wieżyczki.

Było coś nieprawdopodobnego w ludziach siedzących na wąskiej ławeczce desantu. Jakieś emanujące z ich ściągniętych cierpieniem twarzy pogodzenie się z losem gladiatorów rzuconych na żer w krwawy krąg areny. Żadnego innego sensu walki nie mógł znaleźć. Zdawali się nie wierzyć ani w zwycięstwo, ani w realny cel obrony.


-Ten tam na górze jeszcze żyje?

-Już nie.

-Aha.

Schielke zapalił papierosa. Na szczęście rannych i ciało odebrano już za najbliższym zakrętem, na punkcie przejściowym mogącym być inspiracją dla Goi. Demony wojny... Nie, tu już pozbawione energii ich strzępy, patrzące wielkimi, gorejącymi oczami na każdy nadjeżdżający samochód w oczekiwaniu zwiastowania.

Po chwili jechali coraz szybciej szeroką ulicą w kierunku centrum. Nie musieli omijać stert gruzów, budynki tutaj prawie nie były zniszczone. Ale nie było tu, jak jeszcze niedawno, żadnych łudzi. Miasto duchów, pustynia, na której łatwiej o oazę niż o żywą duszę. Dopiero po przekroczeniu fosy, tuż przy pomniku „Walka i Zwycięstwo” zobaczyli pierwszego człowieka. Czyścił wielką fontannę z brudów, które zostały po zimie. Ciekawe, czy wkraczających Rosjan powita tryskająca tu woda.

Schielke nachylił się do Holmesa.

-Czemu zaświeciły ci się oczy, kiedy Birk wspomniał o kanale pod pocztą?

Dłużewski spojrzał zdziwiony.

-A ty co? Nie zamierzasz skorzystać z okazji?

-Chcesz rabować pocztę? Kuć ściany, wysadzać stropy i sejfy?

Holmes patrzył z bezbrzeżnym zdziwieniem.

-Przecież nie jestem gangsterem. Nie znam się na tym.

-No to jak? Wejdziesz tam z karabinem maszynowym i wszystkich sterroryzujesz?

-Oglądasz za dużo amerykańskich filmów.

-No to oświeć mnie, mistrzu.

Holmes wzruszy! ramionami.

-Nie będę niczego kuł, ani do nikogo strzelał. Nie umiem. Wejdę, kiedy już poczta zostanie zburzona.

-Boże! A jak ją zamierzasz zburzyć?

-Normalnie. Zamówię nalot rosyjskich bombowców.

Schielke oniemiał. Długą chwilę nie potrafił wydusić słowa, więc jechali w milczeniu. Przynajmniej do chwili, kiedy znowu ich zatrzymano. Jakiś staruszek w mundurze służby cywilnej prosił o litość.

-Panowie żołnierze! Pomóżcie. - Pokazywał na spory tłum, który zebrał się pod szklaną, ciągle jeszcze całą ścianą wielkiego domu towarowego. - Oni chcą tu wszystko rozkraść.

-No to co?

-A ja mam tylko kilkunastu ludzi. Nie powstrzymam tłumu.

-To powieście kogoś dla przykładu - zażartował Schielke.

-Ja nie mogę. Ja nie mam prawa. Oni krzyczą, że niczego nie mają i że to wszystko się zmarnuje.

Holmes wysunął się z bocznego włazu.

-Rany boskie, dziadek, mnożysz trudności. Wpuść ich wszystkich, a za dwie minuty niech ktoś krzyknie, że w piwnicy jest ogromna bomba. Uciekną szybciej, niż się wdarli.

Stary zmarszczył czoło i potarł brodę.


-Jezu Chryste. Pan jest genialny!

-Do usług. - Holmes chciał już wreszcie jechać.

Schielke opadł na siedzenie samochodu. Napisał kilka słów na kartce, rozkaz dla Heiniego i dał staruszkowi, żeby wysłał kogoś do siedziby Abwehry z pilną wiadomością. Potem zwrócił się do Holmesa:

-Jak ty sobie to wyobrażasz? Mówię o poczcie.

-Gdzie widzisz trudności?

-Tak po prostu zamówisz u Stalina bombowce?

-Może nie bezpośrednio u Józefa Wissarionowicza. Pamiętasz, jak mówiłeś, że niedługo gestapo i kripo zostaną ewakuowane ze swoich siedzib?

-Tak. Przecież front południowy lada chwila oprze się o ostatni nasyp kolejowy z tej strony miasta. A stamtąd do ich kwater dwa kroki.

-Właśnie. Czy w chaosie przeprowadzki będziemy mieli jakieś trudności ze zdobyciem mnóstwa ich arcyciekawych akt? Mówię o gestapo.

-Absolutnie żadnych. Ja wiem, jak to przeprowadzić, a ty zbierzesz laury u swoich przełożonych. Generałem zostaniesz.

-Czego i sobie życzę - uśmiechnął się Holmes. Musiał się chwycić metalowej klamry, bo zarzuciło nimi, gdy skręcali na Freiheitsbriicke. - No więc nałgam dowództwu, że papiery są w gmachu poczty, ale żebym mógł tam wejść, to oni muszą ją wstępnie rozwalić, bo przecież sam kilofem nie będę tłukł.

-Wariat.

Skręcili znowu, tym razem na Uferzeile.

-Podsumowując: poczty już nie będzie, dowództwo dostanie tajne papiery referatu „Obce Armie Wschód”, ja zostanę generałem. A brylanty dzielimy fifty-fifty zgodnie z umową.

-Coś ty. Przecież to szaleństwo.

Watson skręcił w Wilhelmshafener Strasse. Tu na wschodzie miasta pierwsza, jeszcze bardzo delikatna i przejrzysta zieleń była już widoczna na niektórych drzewach. Mijali właśnie ogromne zoo. Holmes wyjął ze skrytki lornetkę.

-Ciekawe, czym teraz karmią egzotyczne zwierzęta?

-Pewnie niczym. Cholera ich wie.

-I co, przecież zwierzaki nie zdechną ot, tak sobie.

-Coś ty się zrobił takim miłośnikiem? Kogo to obchodzi?

-Same zwierzęta, które mają większy problem.

-Nie rozumiem? Jaki problem?

-Czy dozorcy mają dość pożywienia dla siebie. Żeby nie odwrócił się naturalny system karmienia w zoo.

-Aha, żeby ludzie nie zżarli swoich podopiecznych. Ale... podobno zupa z żółwia jest bardzo smaczna.

-A takie pekari to prawie jak wieprz, co?

Wjechali między otoczone drzewami wille. W wielu ogrodach pracowali już ludzie, porządkując je po zimie.

-Ty, patrz, jedziemy ulicami tego samego miasta z zachodu na wschód, a ja mam wrażenie, jakbyśmy się poruszali maszyną czasu.

Schielke skinął głową.

-Właśnie. Jakbyśmy minęli kilka epok.

Watson zaparkował na szerokim podjeździe przed dużą, parterową restauracją. Obolali po podróży tym niewygodnym, pancernym świństwem wychodzili na zewnątrz. Nikt nie otwierał drzwi, a w środku nie było szatniarza. Okrycia przyjmował od nich starszy, kulejący kelner.

-Młoda pani już czeka na panów. - Wskazał ręką kierunek. - Czy podać na początek coś do picia?

-Na początek jakąś zupę - mruknął Holmes. - Potwornie zgłodnieliśmy.

-Oczywiście, polecam specjalność szefa kuchni.

Nie słuchali go już. Rita podniosła się na ich widok, Schielke pocałował ją w policzek.

-Czy wiesz, co ten wariat wymyślił? Chce zburzyć Pocztę Główną.

-Wiesz, wcale mnie to nie dziwi. Burzenie najwspanialszych budowli w Breslau stało się ostatnio bardzo modne.


Rita bardzo chciała pojechać na front. Uparła się i nie mogli żadnym argumentem odwieść jej od tego zamiaru. Przyparta do muru oświadczyła, że rozbierze się do naga i pójdzie do gestapo, żeby oni ją podwieźli w sam środek walk. Zgodzili się, co było robić. Aczkolwiek wszystkich mężczyzn obecnych przy stole nurtowała jedna myśl. To, że pójdzie do gestapo, jakoś tam dałoby się racjonalnie wytłumaczyć. Ale dlaczego nago? „Rozmarzone zamyślenie” przerwał Heini, który wbiegł do restauracji, potrząsając trzymaną w ręku kartką.

-Panie kapitanie! - krzyczał. - Panie kapitanie!

-Tu jestem, chłopcze.

-Panie kapitanie. - Heini ledwie mógł złapać oddech. - Tego żołnierza, którego pan szuka, posłali do karnej kompanii!

-Jezus Maria! - Watson aż upuścił łyżkę, plamiąc czysty obrus.

Holmes odsunął od siebie naczynia.

-Jaka jest średnia przeżywalność w karnej kompanii?

Schielke wzruszył ramionami.

-Na froncie mniej niż trzy dni. A tutaj nie wiem. Zależy, gdzie go dali, do walki czy rozminowania.

-Dowiedziałeś się, gdzie go konkretnie skierowano? - spytał Watson.

Heini skinął głową.

-Na cmentarz.

-Jak na cmentarz? Już? Od razu?

-Nie, nie, nie... Oni tam walczą z Ruskimi. - Chłopak wyjął z kieszeni plan miasta i rozprostował w powietrzu. Najwyraźniej nie wiedział, czy może go rozłożyć na stole, na którym ciągle stały naczynia.

- O tutaj. - Jego palec błądził wokół cmentarza komunalnego i cmentarza włoskich żołnierzy. - Tak mi powiedzieli, że tutaj.

-No co się dziwicie, że na cmentarz? - mruknął Holmes. - Przecież to karna kompania. Po co mają nosić ich trupy gdzieś daleko.

-I rozwiązał się mój problem pobytu na froncie. - Rita wstała z uśmiechem. - Przecież samej mnie tu nie zostawicie.

-Dobra, jedźmy. - Schielke wstał również. - I to szybko.

Watson nie czekał na rachunek. Rzucił kelnerowi zwitek banknotów. Musiał przesadzić, bo starszy człowiek wybiegł za nimi na podjazd i kłaniał się długo jeszcze po tym, jak rosyjski samochód pancerny ruszył ostro, skręcając na główną drogę.

Tym razem jazda nie była tak przyjemna jak poprzednio. Zdobyczny pojazd był raczej przystosowany do jazdy po bezdrożach, a osiąganie maksymalnej prędkości na brukowanych ulicach ujawniało wszystkie mankamenty układu kierowniczego. Przede wszystkim niską manewrowość. Przyspawany z przodu kaloryfer zmasakrował ze dwie latarnie, jeszcze zanim dotarli do centrum. Potem musieli na szczęście zwolnić, by ominąć wszystkie przygotowane na przyjście Sowietów pułapki. Potem było jeszcze gorzej. Po raz pierwszy zatrzymano ich w połowie Grabschener Strasse. Oczywiście dokumenty Abwehry robiły wrażenie, ale można było odczuć, że im bliżej frontu, tym oficerowie coraz bardziej zamieniali się ze służbistów w zupełnie samodzielnych watażków. Kolejne kontrole tylko potwierdzały to wrażenie. Kiedy dotarli na miejsce, odesłano ich bezczelnie do jakiegoś... porucznika.

-Karna kompania? - Młody człowiek spytał apatycznie, zupełnie jakby bliski huk wybuchów armatnich pocisków armatnich nie robił na nim żadnego wrażenia. - Która?

-A ile ich tu macie?

-Nie powiem. Tajemnica.

-No to po co pan pyta która? - zdenerwował się Schielke. - To sprawa najwyższej wagi państwowej!

-A! - Tamten ze zrozumieniem kiwnął głową. - To proszę się zwrócić na piśmie do dowódcy batalionu drogą służbową.

-Zaraz zadzwonię do...

-Telefony nie działają. - Porucznik zdawał się zasypiać.

-To proszę pozwolić mi skorzystać z waszej radiostacji.

-Nie wolno.

-Ja mogę teraz wrócić do centrum z niczym, ale jak wrócę wieczorem...

-Zaraz, zaraz - włączy! się Holmes. - Jak w to włączysz gestapowców i NSDAP, to oni gotowi rozmontować tę grupę bojową - zablefował. - I kto nas będzie wtedy bronił?

Porucznik lekko się skrzywił.

-Tu już przyjechał rano jeden z NSDAP. Jak zobaczył, co się dzieje na froncie, to zlazł do piwnicy i boi się wyjść.

-Do piwnicy? - Holmes uśmiechnął się promiennie. - Słowem: partia zeszła do podziemia.

Jego urok działał i tutaj. Porucznik też się uśmiechnął, choć co prawda lekkim zaledwie skrzywieniem warg.

-Z nimi tak zawsze - kontynuował. - Nasz partyjniak, Hanke, cały czas siedzi w piwnicy, od samego początku. Tylko coraz dalsze piwnice wybiera, niedługo Breslau mu się skończy i będzie musiał wynajmować u Ruskich.

Porucznik spojrzał z pewnym zainteresowaniem.

-Tylko co z tego - ciągnął dalej Holmes. - Ci z NSDAP potrafią tylko jedno: wieszać. Co zobaczą człowieka, to od razu: powiesić. Latarni, jasny gwint zabraknie, a smród w centrum pozabija muchy w locie.

Tamten już chciał zrobić minę w rodzaju „ja się nie boję”, ale dał się zaskoczyć.

-A my wcale nie chcemy tego faceta powiesić, tylko wysłać do Berlina. - Holmes skinął na Schielkego, który pokazał dokument in blanco podpisany przez samego Kolję Kirchoffa. - Niech go powieszą w Berlinie. Tam będzie śmierdział, a nie tutaj.

To zrobiło wrażenie. Porucznik wyjął mapę i rozłożył na stole.

-Jesteśmy tutaj. - Niezatemperowanym końcem ołówka zaczął kreślić niewidzialną linię. - Musicie tędy iść do okopów. Tylko nie spodziewajcie się transzei. Czasem trzeba się poczołgać albo przeskoczyć od drzewa do drzewa.

-To pierwsza linia?

-Druga, luzująca. Ale Sowieci walą z dział, jakby w nocy zdobyli co najmniej trzy nasze składy amunicji.

-Strzelają z naszych dział?

-A z czyich? Swoje już czyszczą na defiladę zwycięstwa. - Porucznik popatrzył kpiąco. - Widzieliście nalot dziś rano?

-Nie.

-Takiej masy niemieckich samolotów dawno nie widziałem. Myśleliśmy, że to nasi z odsieczą. Dezorientacja zapanowała dopiero wtedy, kiedy zaczęli zrzucać bomby na głowy wiwatujących żołnierzy.

Schielkemu wyrwało się nagle.

-To wbrew konwencji...

Porucznik parsknął śmiechem.

-Dam wam dwóch ludzi, którzy poprowadzą. Tam zobaczycie wszystkie konwencje razem wzięte. Wszystkie naraz.

Szybko napisał rozkaz „w razie gdyby” - jak to ujął. Żandarmeria nie żartuje, lepiej, żeby mieli jakiś papier. Potem zawahał się na moment.

-Aha - wskazał na Ritę w cywilnym ubraniu. - Markietanka nie idzie.

Źle trafił. Bardzo źle.

Bez słowa wzięła papier z rozkazem i jako pierwsza wyszła ze schronu. Faceta zamurowało, ale przestał udawać, że jest zaspany. Hołmes i Schielke zaciskali zęby, żeby nie ryknąć śmiechem. Pożegnali się więc bez słowa.

Dwóch przydzielonych im żołnierzy może i znało drogę na miejsce doskonale, ale obaj chowali się w przygodnych kryjówkach, słysząc każdy świst nadlatującego pocisku. Wybuchy ciągle były dość daleko, a przy takiej asekuracyjnej metodzie ich podróż mogła się ciągnąć w nieskończoność.

-Nie można szybciej? - warknął Schielke.

-Można - zgodził się natychmiast jeden z żołnierzy. - Z tym że Sowieci co któryś tam pocisk specjalnie puszczają dalej. Właśnie dla tych, którzy chcą szybciej.

Holmes tylko westchnął. Rita w swoim cywilnym płaszczu i na pewno nie wojskowych butach wyglądała tutaj jak przybysz z kosmosu, ale zdecydowanie trzymała się najlepiej. Bez cienia zniecierpliwienia czy strachu posłusznie kryla się za drzewami czy w lejach po wybuchach, ze stoickim spokojem czekając, aż przewodnicy uznają, że można przebiec o kolejne kilka metrów dalej. Dotarli do okopów po jakiejś godzinie. Nareszcie dawały jakąś osłonę, ale rzeczywiście nie przypominały tych znanych z filmów o pierwszej wojnie. Tylko w nielicznych miejscach można było iść pochylonym. Najczęściej trzeba było przeć naprzód na czworakach albo wręcz pełznąc, i ubranie Rity okazało się bardzo kłopotliwe. Nie narzekała jednak. Nawet w chwili kiedy tuż obok coś eksplodowało, pokrywając ich grudami ziemi.

Tuż obok mogło jednak znaczyć i pięćdziesiąt, i sto metrów nawet. Wszystkim jednak wydawało się, że wybuch miał miejsce dosłownie o włos.

-Jasna dupa! - Schielke nagle zdał sobie sprawę, że dzwoni mu w uszach, chce mu się rzygać i cały dygocze, jakby podłączyli go do prądu o wysokim napięciu. Wypluł piasek pomieszany ze śliną. - No nie...

Wtedy tuż obok rąbnęło po raz drugi. Prawie wyrzuciło go z okopu. Po raz pierwszy też zobaczył, jak z pobliskiego grobu (odległego o pięćdziesiąt metrów) wyrzuciło czyjeś zwłoki wraz z potrzaskaną trumną. Sparaliżowany ze strachu zdobył się jednak na desperacki akt odwagi, usiłując nie pokazywać, co się z nim dzieje.

-O patrzcie! - Wskazał ręką leżące zwłoki. - Jakiś wyborca Hitlera przyszedł się pokazać.

Holmes zagryzł wargi z powodu nieostrożności, słyszeli ich przecież żołnierze. Rita jednak z ciekawością wystawiła głowę.

-No nie, to przecież cmentarz żołnierzy z pierwszej wojny światowej. On nie mógł głosować na Hitlera.

-No to głosował na Wilhelma II!

-Co ty gadasz? Wilhelm był cesarzem i nikt nie mógł na niego głosować, bo wyborów nie było.

Jeden z żołnierzy nie mógł się oprzeć pokusie zakpienia ze sztabowego oficera.

-Może pójdziemy szybciej? - zaproponował.

Schielke spiorunował Ritę wzrokiem i ruszył dalej za przewodnikami. Miał tylko nadzieję, że w tym zamieszaniu nie widać, co się z nim dzieje. Kiedy jednak huknęło jeszcze raz, dużo dalej, on pierwszy leżał na dnie okopu jak przymurowany. Bez sensu! - powtórzył w myślach. W momencie, gdy słychać huk, to przecież odłamki już dawno przeleciały. Tak samo jak kula, która świszczy, nie zabija. Przecież pamiętał, jak przed wojną był sędzią na zawodach strzelców myśliwskich w Niemczech. Stał w bunkrze tuż przy tarczach. Pamiętał dokładnie co i w jakiej kolejności się słyszy: najpierw pacnięcie kuli o tarczę, potem świst tej kuli, a na samym końcu dopiero huk wystrzału. Jeżeli więc nie słyszy się żadnego z tych dźwięków, to znaczy, że kula trafiła w ciebie. Ale do rozumu można sobie przemawiać do woli. Do samej nocy. Ciało i tak wie swoje. Dygocze, chcąc się chyba zamienić w rozedrgany cel zamiast nieruchomego.

-Doszliśmy. - Jeden z przewodników wskazał potężną dziurę po jakiejś eksplozji, którą włączono pośpiesznie do okopów. W środku siedziało trzech żołnierzy. Oprócz stalowych hełmów ich głowy osłaniały dodatkowo ich własne plecaki.

-Szukamy... - Schielke nagle zdał sobie sprawę, że zapomniał nazwiska człowieka o przezwisku Nadia. Gorączkowo przeszukiwał pamięć, ale tam niczego nie było. Miał przy sobie dokumenty i mógł sprawdzić, ale... No przecież wtedy wszyscy wokół będą wiedzieć, że się boi. Szlag! Wyjął z kieszeni zdjęcie Nadii, które wypiął z akt, i zaczął porównywać z twarzami straceńców z karnej kompanii. - O! Ciebie szukamy - zawołał.

-Czemu mnie? - odparła galareta w mundurze, wodząc nerwowo oczami po przybyszach.

-Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa... - Znowu luka w pamięci. O Jezu Chryste! Naprawdę nie mógł sobie przypomnieć. Kogo ta trzęsąca się przed nim wesz zabiła? No kogo?

No tak, sprawdzać w dokumentach? Dla wszystkich stanie się jasne, że jest tchórzem i ze strachu zapomniał wszystkich nazwisk.

-Krausego? - podpowiedział niespodziewanie tamten.

-Tak.

-Ale to nie ja! Nie ja, naprawdę...

-Posłuchaj, Nadia. - Z ciekawością obserwował, jak mężczyzna mruga nerwowo.

-Jaka Nadia?

-Co? Nie znasz swojego przezwiska?

-Ach. - Pokręcił głową. - O tym, że pomagałem Ruskim też donieśli... Wiem, że mówili o mnie „Wołodia”.

-Nie stary. Po tym, co wyrabiałeś z rosyjskimi jeńcami, a raczej oni z tobą na twoje życzenie, dostałeś imię „Nadia”. - Schielke mówił bardzo powoli. - Nadia, a nie Wołodia.

-Ale, ale...

-Posłuchaj mnie uważnie. Pederastia jest w państwie Hitlera zakazana. Gorzej jednak, jakby się dowiedziano, że niemiecki żołnierz dawał tyłka Rosjanom i jeszcze za to płacił. Czapa jak nic. Poprzedzona miesiącami tortur albo zeszmaceniem w obozie koncentracyjnym.

-Ale...

Schielke znowu nie dał mu dojść do głosu.

-Ale - podjął - mnie to kompletnie nie interesuje. Powiem więcej. Kompletnie nie interesuje mnie, że zabiłeś Krausego.

Po raz pierwszy Nadia podniósł głowę. Patrzył na Schielkego w bezgranicznym zdumieniu.

-Pewne sukinsyny, które robią coś znacznie gorszego niż ty, miały na ciebie haka. I twoimi rękami pozbyły się Krausego, a ciebie langsam, langsam posłały do kompanii karnej, żeby nie brudzić własnych rąk. Wiedzieli, że nie piśniesz ani słowa, bo jak piśniesz, to każda władza skróci cię o głowę i to z kilku paragrafów naraz.

-Ale to nie tak. Ja...

-Czekaj. A mnie, droga Nadiu, w ogóle nie obchodzisz - syczał Schielke. - Ani twoje skłonności, ani brudne sprawki. Są mi zupełnie obojętne.

Nadia był tak bezbrzeżnie zaskoczony, że nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.

-Interesują mnie wyłącznie sukinsyny, którzy to wszystko zaaranżowali. Bo oni popełnili prawdziwe zbrodnie.

-Nie zabijecie mnie? - Odważył się nareszcie powiedzieć przerażony do granic możliwości człowiek.

-Nie.

-To... to co ze mną będzie?

-Jeżeli dzięki tobie dotrzemy do prawdziwych zbrodniarzy, to zapomnimy, jak narozrabiałeś. Oczywiście pójdziesz siedzieć. Ale po pierwsze, każde więzienie jest chyba lepsze niż karna kompania. A po drugie, co cię obchodzi wysokość odsiadki. Zaraz przyjdą Rosjanie albo Amerykanie i opróżnią więzienia, żeby zrobić miejsce dla swoich ofiar. Będą mieli w dupie niemieckie wyroki kryminalne.

-Ale...

-Popatrz.

Schielke wyjął z kieszeni blankiet rozkazu wylotu do Berlina. Powoli, zamaszystym pismem umieścił tam imię i nazwisko Nadii (teraz oczywiście już je pamiętał). Podał mu dokument razem z drugim papierem - gwarancją uzyskania miejsca w samolocie.

-Wybieraj. Pójdziesz z nami, złożysz zeznania i odwieziemy cię na lotnisko samochodem pancernym, czy...

Nadia cały drżał.

-Zabierzcie mnie stąd - ni to wyszeptał ni załkał. - Zabierzcie mnie stąd. Z tego piekła!

-Rozsądny człowiek.

-Co chcecie wiedzieć?

-Kto kazał ci zabić Krausego?

-To nie był nikt z grupy pakowaczy. Oficer kripo.

-Jak wyglądał? Pamiętasz?

-Nie wiem. Znalazłem w biurku list. W kopercie były dowody moich... moich... - najwyraźniej nie wiedział, jakiego słowa użyć. - Były zdjęcia, zeznania. Wszystko.

-I co? Listownie kazał ci zabić Krausego? - Schielke ze zdumienia uniósł brwi.

-Nie. Ale... w liście bardzo dokładnie była opisana rola Krausego w dostarczaniu na mnie materiałów. To ten sukinsyn na mnie donosił do kripo!

-Ciekawe - mruknął Holmes. - Ale był jeszcze jeden powód, dla którego nienawidziłeś tego faceta, prawda?

-Prawda.

-No powiedz.

Nadia rozglądał się wokół nieprzytomnie. Nie wiedział, jak to powiedzieć, szczególnie w obecności uzbrojonych mężczyzn.

-On odrzucił moją miłość - wyjąkał wreszcie.

-O! - wyrwało się Ricie. Przygryzła wargi, żeby ukryć zmieszanie. - Ale to... powód równie ważny.

- Spuściła wzrok, żeby ukryć konsternację malującą się na jej twarzy.

-A ty skorzystałeś z okazji i go zabiłeś?

-Nie. Był jeszcze drugi list. Potem.

-Tak?

-Oficer kripo napisał, że jest taki jak ja. Ze boi się ruszyć Krausego, bo ten gnój wie także sporo o nim.

-Aha, wszystko jasne - westchnął Holmes. - Napisał też, iż w razie czego będzie cię kryl, że sam jest w niezręcznej sytuacji, a nabrzmiała sytuacja wymaga radykalnego rozwiązania i ktoś musi się tym zająć.

-Tak było.

-I załatwiłeś sprawę definitywnie.

Nadia skinął głową.

-No - Holmes zapalił papierosa. - To trzyma się kupy. Choć w całych Niemczech trudno chyba o większego naiwniaka niż ty.

-Odrzucona miłość zaślepia - wtrąciła Rita.

Schielke również przytaknął.

-Powiedz mi jeszcze, kim był Krause. Specjalistą od dzieł sztuki? Jubilerem? Dlaczego znalazł się w grupie pakowaczy?

Nadia podniósł głowę.

-Był specjalistą od akumulatorów - powiedział.

-Co?!

-Specjalistą od elektrycznych akumulatorów. Pracował przy konstruowaniu U-bootów.

Schielke i Holmes wymienili się spojrzeniami. Nie zdążyli zamienić słowa, gdy bliska eksplozja sypnęła na nich ziemią. Szczątki jakichś dwóch ciał wyrzuconych z mogił runęły do wnętrza wykopu. Żołnierze w środku zaczęli krzyczeć. Jedynie Holmes zachował pozory zimnej krwi.

-Hej, wy tam! - ryknął do zwłok. - Nie pchać się tu! Jeszcze nie czas na zmartwychwstanie!

Rita zaczęła się histerycznie śmiać. Po chwili opanowała się jednak.

-Jeszcze nie Wielkanoc - dodała. - Nawet Jezus jeszcze nie zmartwychwstał.

Sytuacja w okopie wydawała się opanowana. Stało się jednak jasne, że dalsze przesłuchanie powinno się odbyć w bardziej cywilizowanych warunkach. Drżący ze strachu Nadia obejmował się obiema rękami.

-A nie spotkałeś tu przypadkiem kogoś znajomego? - spytała Rita.

-Tak, jest jeszcze jeden z ekipy pakowaczy - powiedział, wskazując ręką kierunek. - Jakieś trzydzieści metrów stąd. Widziałem go wczoraj.

-Kto?

-Nie znam nazwiska. Ma na imię Heinz.

-Sprytna dziewczynka - mruknął Holmes. - Te sukinsyny powysyłali tu wszystkich, których chcieli się pozbyć.

-No to chodźmy po niego - westchnął Schielke. Perspektywa posuwania się dalej niebezpiecznym okopem nie była szczególnie nęcąca.

-Czekajcie. Ja mam dość na dzisiaj - powiedziała dziewczyna. - Może zróbmy tak. Ja razem z przewodnikami odprowadzę Nadię na tyły, a wy przyprowadzicie tego drugiego, co?

Naprawdę sprytna dziewczynka. Szlag. Nie chciał jednak okazać wahania.

-Dobrze. W takim razie rozstajemy się.

Czekało ich przejście trzydziestu metrów. Trzydzieści metrów. Jak obliczył sumiennie Schielke, zajęło im to dokładnie czterdzieści siedem minut, co dawało średnią szybkość ponad półtorej minuty na metr. Miał już dość huku dział. Ale przede wszystkim dość niepewności. Rosjanie strzelali do pierwszej linii, od czasu do czasu do drugiej. Ale nigdy w równej sekwencji. Nie było sposobu, żeby przewidzieć, kiedy walną tuż obok. Prawie się modlił, żeby cholernego Heinza nie było w okopie, żeby go odwołano na tyły i żeby tam, w bezpiecznej odległości, mogli go bezpiecznie przesłuchać.

Jego modły zostały częściowo wysłuchane.

-Heinz? - Jakiś zastraszony żołnierz ledwie wychylił głowę spod swojego plecaka. - Ziemię gryzie.

-Jak to się stało? - spytał Holmes.

-Nijak. Dostał i już.

-Tu?

-Tu, do kurwy nędzy! Jak nie wierzysz, to sprawdź. - Wskazał coś ręką, ledwie wystawiając ją nad obwałowanie ziemne. - Leży tam jeszcze, bo tym hienom nie chciało się go odciągnąć dalej niż dwa metry!

Holmes nie zamierzał sprawdzać.

-Wracamy - powiedział sucho do Schielkego.

Zwykłe okopy są z reguły tak zbudowane, że poprzecznymi transzejami można łatwo się przemieszczać, a nawet wyprowadzić żołnierzy spod ostrzału, dać bezpieczne schronienie i wysłać z powrotem na pozycje dopiero w chwili, kiedy wroga piechota ruszy do ataku. Ale tu nie było warunków. Musieli odbyć drogę powrotną dokładnie w taki sam sposób, w jaki przyszli. Schielke przestał kontrolować czas. Właściwie to zupełnie zobojętniał. Brudny, spocony i pół żywy zorientował się, że zapada wieczór, dopiero gdy dotarli do stanowisk dowództwa grupy bojowej. Rita podbiegła natychmiast.

-To koniec! - szepnęła. - Zabili go.

-Kogo? - rzucił nieprzytomnie.

-Rozstrzelali Nadię!

-Co? - Nie mógł uwierzyć. - Rozstrzelali? Nie Sowieci, tylko nasi? Rozstrzelali?

-Tak jest - wycedziła przez zaciśnięte wargi. - W rzeczy samej. - Była skrajnie zdenerwowana.

-Niczego nie zrobiłaś?

-Niby co mogłam zrobić? Co ich obchodzi jakiś zafajdany oficer kripo? Żandarmi o mało i mnie nie pobili.

-Ale on miał papier...

-Pokazał ten wasz papier. Jaśnie pan major z żandarmerii podarł go na moich oczach, a jak zaczęłam straszyć Berlinem, to się śmiał i spytał, czy chcę stanąć pod murem obok za szpiegostwo na tyłach naszej grupy bojowej. Kazał mi pokazać rozkaz, który mi pozwala w ogóle tu być. Jeszcze moment i by go poniosło.

-A Watson?

Wzruszyła ramionami.

-Tak jak mu kazałeś, czekał przy samochodzie pancernym. Pewnie nic nie widział. A jak go zawołałam, wezwał twój oddział.

-Jak?

-Znalazł jakiś sposób. Jest, generalnie rzecz biorąc, dość sprytny. Ale co z tego?

Schielke spojrzał na Holmesa jakby w oczekiwaniu pomocy. Ten stał jednak, milcząc. Miał martwą, skupioną twarz, na której nie drgał żaden mięsień.

-Za co rozstrzelano Nadię? - spytał cicho.

-Za to, że prowadził dziennik. Zapisywał coś. Pamiętnik czy coś takiego.

-To jakaś bzdura?

-Nie. - Schielke zaprzeczył ruchem głowy. - To absolutnie zakazane w Wehrmachcie. Ale za to się przecież nie rozstrzeliwuje.

-Chyba że w karnej kompanii.

-Też nie. Konfiskata, kara...

-Mniejsza z tym - przerwał Holmes. - Skąd wiedzieli, że Nadia ma dziennik?

-Pojęcia nie mam. Jak tu doszliśmy, to od razu go zgarnęli i wyciągnęli zeszyt z plecaka. Major go przejrzał, wrzucił do ognia, a Nadię odprowadzili za winkiel i...

Holmes ledwie dostrzegalnie zacisnął usta. Milczał dłuższą chwilę, potem wziął Schielkego pod rękę i odciągnął na bok.

-Co czujesz?

-Wściekłość!

-Źle. Nie wolno ci działać pod wpływem emocji - spokojnie tłumaczył Holmes.

-Właśnie zabili nam jedynego świadka.

Holmes wyjął z kieszeni małe lusterko i podetknął Schielke- mu pod twarz.

-Co widzisz? - spytał sucho.

-Faceta z miną zbitego psa.

-Ja nie o tym. Czy widzisz aureolę?

-Słucham?

-Pytam, czy widzisz aureolę nad swoją głową. Jeśli nie, to znak, że nie potrafisz wskrzesić Nadii.

Schielke najpierw się szarpnął, potem jednak odetchnął głęboko. I jeszcze raz.

-Nie wolno ci działać pod wpływem emocji - powtarzał Holmes. - Pamiętaj, nie zemścisz się, nie jesteś silniejszy niż oni, nie jesteś bardziej sprytny. Przyjmij to do wiadomości.

Schielke po raz kolejny wziął głęboki oddech, desperacko usiłując się uspokoić.

-Spraw, żeby ten dupek popełnił jakiś błąd.

-Jak?

-Wymyśl. Tylko pamiętaj, bez cienia emocji - zamilkł na dłuższą chwilę, a potem spytał. - Już? Popatrz mi w oczy i odpowiedz. Już?

Czy Schielke był już spokojny? Nie miał zielonego pojęcia. W każdym razie skinął głową. Otarł pot z czoła, rozmazując błoto na twarzy. No i co teraz? Rozbeczy się, wołając pomocy? Powie, że tamci są szybsi, lepsi, genialnie zorganizowani? Czy też może zwyciężą inteligencja i zimna kalkulacja? Holmes wielokrotnie powtarzał: „Wszystko wokół to tylko teatr. Bądź więc dobrym aktorem i to wystarczy”.

-Sprowadź tu mój oddział.

Holmes zmarszczył brwi.

-Ale nie urządzimy żadnej strzelaniny, prawda?

-Oczywiście.

-To działaj.

Już po chwili Schielke na czele kilkunastu ludzi w panterkach podszedł do majora żandarmerii. Zasalutował i przedstawił się zgodnie z regulaminem.

-Co to za marionetki? - Major wskazał na żołnierzy z automatami. - Czy tak jak ta idiotka w umazanym błotem płaszczu zamierza mnie pan straszyć Berlinem?

Schielke wystudiowanym ruchem wytrzeszczył oczy.

-Panie majorze? Ja? Berlinem?

Tamten lekko się zdziwił.

-Jestem zwykłym prowincjonalnym oficerkiem daleko w zapomnianej Twierdzy Breslau. Jeśli mogę pana majora czymś postraszyć, to chyba tylko biadoleniem mojej starej mamusi.

Żandarm uśmiechnął się lekko. Patrzył jednak dziwnie. Z całą pewnością takich słów się nie spodziewał.

-A po co panu ci żołnierze?

-Ach, byłbym zapomniał. - Odwrócił się do swoich ludzi. - Tu wokół leżą skrawki podartego rozkazu. Pozbierajcie je szybko.

Major wyraźnie się zaciekawił.

-Po co?

Muszę mieć dowód dla mojego szefa. Przecież na słowo mi nie uwierzy, że ktoś podarł jego rozkaz. I to publicznie.

-A jednak chce mnie pan straszyć.

-Nie, panie majorze. To ja za to dostanę po łapach, a nie pan.

Znowu zdziwienie. Nie takiej rozmowy żandarm się spodziewał.

-Panie kapitanie. Czy wyjaśni mi pan, czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z panem?

-Oczywiście. Muszę zabrać zwłoki rozstrzelanego żołnierza i odesłać do Berlina.

-Zwłoki? Zaraz je zakopiemy.

-W razie utrudnień wrócę za godzinę z rozkazem i je odkopię. Muszę wysłać szefowi corpus delicti, bo on naprawdę nie uwierzy mi na słowo, że mogło dojść do tak kuriozalnej sytuacji.

-A kto jest pańskim szefem?

-Dyrektor Kolja Kirchoff.

-Pierwsze słyszę. To jakiś Ruski?

-Nie. To niemiecki służbista i też musi mieć dowody dla swojego szefa. - Schielke wyjął notes i amerykański długopis. Wielkimi literami, tak, żeby żandarm mógł to widzieć, zapisał, kto własnoręcznie podarł rozkaz. Potem wyjął paczkę cameli i bezczelnie poczęstował majora.

Spotkawszy się z odmową, zapalił sam.

-Ach, tak przy okazji, bo znowu bym zapomniał. Muszę zabrać panu trochę benzyny, bo nie wiem, czy na mojej dojadę do miasta. I zabiorę też samochód, którym można przewieźć zwłoki. Samochód oddam jutro.

Wydawało się, że w majora strzelił piorun. Przez moment stał jak sparaliżowany, potem nagle poczerwieniał i ryknął:

-Zwariowałeś, pętaku?! Prosisz o benzynę z oddziału liniowego? Ja cię...

Schielke błyskawicznie zmniejszył dzielący ich dystans, robiąc krok do przodu. Wtargnął do „przestrzeni prywatnej”. Ich twarze dzieliła teraz odległość mniejsza niż dziesięć centymetrów.

-Nie użyłem słowa „proszę” - powiedział cicho i spokojnie.

Żandarm osłupiał.

-Ja pana o nic nie proszę. Samochód i benzynę po prostu rekwiruję.

Podał tamtemu kartkę z rozkazem udzielenia mu wszelkiej pomocy wydaną przez komendanturę twierdzy. Julien Bow i nagłośnienie sukcesu NSDAP właśnie przynosiło wymierne korzyści.

Schielke odwrócił się do swoich żołnierzy, którzy właśnie zebrali strzępy podartego papieru.

-Zabierzcie im kilka kanistrów i jakąś ciężarówkę, która się nadaje do przewozu zwłok. Ale migiem!

Zasalutował majorowi, odwrócił się i ruszył w kierunku swojego pojazdu pancernego.

-Kto jest szefem tego Kirchoffa? - Dobiegło pytanie z tyłu.

Spokojnie. Krok, krok i jeszcze jeden. Dopiero potem Schielke odwrócił się, jakby zniecierpliwiony, i mruknął od niechcenia:

-Martin Borman.


Dzieło zniszczenia zmieniło formę. W gwałtownym paroksyzmie akt zagłady urzeczywistniał się. Schielke i Holmes szli w środku nocy przez Uferzeile, ale nie potrzebowali latarek. Światło gwałtownych pożarów po drugiej stronie rzeki tworzyło łunę przypominającą krwisty zachód słońca. Bombowce huczały nad głowami, zamieniając Breslau w rozżarzone piekło. Z drugiej strony Odry Niemcy burzyli właśnie jedną z najpiękniejszych dzielnic miasta. Wysadzano budynki, równano gruz z ziemią, budując monstrualne lotnisko w centrum miasta. Wokół niszczone było wszystko, z powietrza i ziemi, przez atakujących i przez obrońców. Wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko trwającemu tu od tysiąca lat miastu. Na burzoną dzielnicę akademicką nie można było patrzeć. Ot, żyli tu jacyś ludzie, zbudowali piękne budowle, a teraz sami je niszczą. Niby nic. Ich prawo. Ale ludzie z tej dzielnicy otrzymali jedenaście nagród Nobla. Absolutny rekord wśród wszystkich miast na święcie. Ale z drugiej strony... Po barbarzyńskim rozwiązaniu kwestii żydowskiej, czy można jeszcze chełpić się ich Noblami? Absurd. Z kolei ci na górze, żołnierze przy swoich bombowych celownikach, najprawdopodobniej nie myśleli ani o Noblach, ani o pięknie. Mścili swój kraj, swoje nieistniejące wioseczki, swoje zniszczone miasta, martwe pustkowia. Nie widzieli kościołów ani katedr, muzeów i budynków uczelni. Szukali jedynie czarnych jeszcze plam w morzu ognia i tam właśnie zrzucali swój upiorny ładunek.

Schielke zatrzymał się nagle i oparł na metalowej barierce osłaniającej stromy brzeg koryta Odry ułożony z wielkich kamieni. Dłuższą chwilę patrzył na gorejące bombardowisko z przodu, wsłuchując się jednocześnie w huk wysadzanych właśnie przez saperów budynków za plecami. Zerknął na Holmesa, który również przystanął.

-Jezu Chryste, Maciek. Co my tutaj robimy?

Holmes wzruszył ramionami i opuścił głowę.

-Dwóch intelektualistów rzuconych na arenę pełną dzikich bestii...

-Dwóch ludzi, którzy nie chcą tu być, którzy nie dają na to zgody, a którzy tu są i biorą udział w tym idiotycznym przedstawieniu według ich scenariusza!

Holmes zapalił papierosa. Wyjął z kieszeni mały tomik wierszy i zerknął na okładkę.

-On się jednak mylił, Dieter. Świat kończy się hukiem, a nie skowytem - sparafrazował fragment Eliota.

Na twarzy Schielkego pojawił się cień uśmiechu.

-I chowali się po piwnicach, wołając „biada”! A głosowi temu psy wojny... hm... - odchrząknął. - Odpowiadają.

-No nie. W twojej przeróbce nawet Szekspir stracił rytm.

-Może trochę. Ale masz rację, oni wszyscy się mylili. Maugham chyba twierdził, że ci, którzy czytają książki, tworzą sobie schron. A więc gówno mam, a nie schron.

-Istinno, istinno gawarisz nam.

Stali w milczeniu, patrząc na snopy iskier, które w trąbach ogniowych zdawały się sięgać chmur.

-I co robimy? - spytał w końcu Schielke.

-Nic. Idziemy zgodnie z planem. Twój człowiek ukryje akta gestapo w ich budynku, a mój przejmie je podczas niszczenia. Prawie jak poprzednio.

-Te stare papiery są tak ważne dla twoich mocodawców? Uwierzą, że dla ich zdobycia trzeba użyć znacznych sił?

-Są ważne. A namówić Rosjan na dodatkowy cel nie będzie trudno.

-Może masz rację. To dodamy swoją kropelkę do oceanu płomieni.

-Ale w przeciwieństwie do innych zrobimy to w jakimś celu.

Schielke również zapalił papierosa.

-Słuchaj, nie mogę się pozbierać po tym, jak zabito nam Nadię.

-Spokojnie. Tak nastraszyłeś tego żandarma, że na pewno popełni jakiś błąd.

-Ale nawet nie mamy go jak śledzić.

-Bo to nie nasza rola. Żandarm wykonywał tylko czyjś rozkaz. A teraz wyobraź sobie Kolję Kirchoffa, który dostaje przesyłkę złożoną z ciała rozstrzelanego tuż przed złożeniem zeznań świadka koronnego i swój podarty na kawałeczki rozkaz. Jest już po żandarmie, a Kolja sam już na pewno się dowie, kto śmiał mu wymierzyć policzek.

Schielke rozluźnił się nieco.

-Tak... Parę głów definitywnie zostanie odłączonych od ciała.

Holmes odrzucił niedopałek.

-Żałuj, że nie widziałeś miny tego majora, jak mu wycedziłeś: „Martin Borman”. Dobrze, że nie spytałeś, czy wie, kto z kolei jest szefem Bormana.

-Po co? Każdy Niemiec wie, kto nim jest, a on nie wyglądał na tak głupiego, żeby sądzić, że sam grofaz będzie się tym zajmował.

-Nie wiem, czy był głupi, czy nie, ale w gacie z pewnością narobił.

-Dobra. Ale my stoimy w miejscu.

-Niekoniecznie. Mamy przecież akta sprawy i listę wszystkich zatrudnionych w grupie pakowaczy. Wystarczy dotrzeć do tych, których wysłano na front i spytać, dlaczego byli niewygodni.

Schielke przygryzł wargi.

-No fakt.

-Męczy mnie co innego. Gdzie schować nasz skarb, gdy Twierdza Bresłau zacznie upadać.

-Też o tym myślałem. Jak któregokolwiek z nas podczas wymiany wojsk złapią z brylantami w kieszeni, to rozwalą pod najbliższym murem bez pytania.

-Mhm, dokładnie. Ale nie mam pojęcia, jaką skrytkę wymyślić. W głowie mam zupełną pustkę.

-A jak przechowamy się my sami?

-A ten problem już rozwiązałem. W obozie dla polskich robotników przymusowych.

-Chryste, ja trochę mówię po polsku, ale każdy rozpozna...

-Spokojnie. - Holmes uśmiechnął się szeroko. - W tym obozie nie takie rzeczy się dzieją.

Przerwała im dziwna procesja. Od strony miasta, konkretnie od Freiheitsbriicke, zbliżał się rząd ludzi wyjętych żywcem z danse macabre. Ledwie kuśtykający staruszkowie, baby z pakunkami na plecach, kaleki bez rąk czy nóg. Szli w milczeniu, od czasu do czasu tylko spoglądając na płonący przeciwległy brzeg Odry. Prowadził ich starszy ksiądz o twardej, zaciętej twarzy. Kiedy podeszli bliżej, Schielke i Holmes usłyszeli jego złorzeczenia.

-Niech ogień piekielny pochłonie komendanta Niehoffa! Jaki czart mianował go dowódcą? Przecież ten zbrodniarz już zniszczył najpiękniejszy zabytek chrześcijaństwa! Zniszczył klasztor na Monte Cassino tylko po to, żeby Polacy zdobyli same gruzy! Hańba! On zniszczy Breslau tak samo jak najświętszy zabytek...

Koło wózka inwalidzkiego jakiegoś starca utknęło w dziurze pomiędzy płytami chodnika. Holmes podskoczył, żeby pomóc.

-Kto to jest? - spytał przy okazji, wskazując księdza prowadzącego przedziwną procesję.

-Oj, on jest trochę stuknięty, on...

-Nie bój się. Nie doniosę na niego.

Staruszek spojrzał na Holmesa badawczo. Lustracja musiała wypaść dobrze, bo mówił dalej po chwili wahania.

-Miał kościół na Klosterstrasse. No i zbombardowali mu parafię. Jakiś pastor z Zimpel zgodził się nas przyjąć, więc prowadzi resztki swoich wiernych do bezpiecznego miejsca.

-I słusznie. Dzielnicy Zimpel nie powinni zrównać z ziemią.

-Jak każdy pasterz usiłuje po prostu chronić swoje owieczki. Niech pan na niego nie donosi.

-Nigdy się czymś takim nie skalam. Może mi pan wierzyć.

Staruszek pokiwał głową.

-On jest trochę stuknięty. Prowadzi dziennik, w którym wszystko zapisuje. Fakt po fakcie, dzień po dniu.

-Z tym to powinien raczej uważać.

-On ma plan. Chce ukryć swoje zapiski i wierzy, że w przyszłości ludzie dowiedzą się prawdy o Festung Breslau.

Holmes skinął głową z pewnym podziwem. Zerknął na księdza, którego postać jaśniała w blasku iskier.

-Jak on się nazywa?

-Paul Peikert.

-Pomysł Holmesa, żeby odnaleźć pozostałych ludzi z ekipy pakowaczy, był doskonały w teorii. Zakończył się wyprawą Schielkego do szkoły podstawowej na Hubenstrasse, gdzie co prawda udało się odnaleźć stolarza Franza Rittera, a nawet go przesłuchać, choć bardzo krótko, bowiem przesłuchujący przy pomocy dwóch granatów sam zabił uwięzionego w ścianie świadka. Schielke, który znalazł się w piekle, dowodził kompanią żołnierzy na pierwszej linii, strzelał do ludzi z bliskiej odległości i odczuł na sobie siłę eksplozji dwóch bomb, rozchorował się i miał wrażenie, że umiera. Kilka dni leżał prawie bez czucia i prawie bez świadomości w tajnej willi Abwehry w dzielnicy Carlowitz. Żadne zabiegi Holmesa ani Watsona nie przynosiły efektu. Chory tkwił w stuporze, z nieobecnym wzrokiem. Nawet Ricie nie udało się niczego zdziałać. Kiedy jednak poczuł się trochę lepiej, zdecydowała się na kurację bardziej radykalną i zmusiła do uprawiania brutalnego seksu. Chyba podziałało. W każdym razie, leżąc w skołtunionej pościeli, jeszcze niezbyt przytomny wyszeptał:

-Chińskie laleczki.

Rita tylko kręciła głową.

-Lepiej ci?

-Chińskie laleczki. On powiedział „chińskie laleczki”.

-Ja też niczego nie rozumiem. Holmes mi powtórzył, co bredziłeś w szoku.

-Co Ritter miał na myśli?

Sięgnęła do małego stolika na kółkach i nalała im gorzkiej, mocnej herbaty z termosu. Pomogła mu nachylić się do filiżanki.

-Odnalazłam znanego sinologa - powiedziała. - No i oczywiście o to spytałam.

-I?

-Początkowo usiłował mnie zbyć. Chińskie laleczki? To takie laleczki, które zostały kupione na targu w Chinach, brzmiała jego pierwsza odpowiedź. Ale oficera kripo tak łatwo się nie zbywa.

-Błagam, płyń do brzegu, a nie błądź po meandrach - usiłował poskromić jej typowo kobiecy talent do szczegółowej narracji.

-Mogą to być marionetki teatralne. W siedemnastym wieku powstał teatr kabuki i teatr lalek joruri wywodzące się z teatru nó...

-No?

-To nie jest takie zwyczajne „no” tylko no pisane przez o z wężykiem u góry, nó. Takie... takie nohhooouuu. - Wydała się z siebie charkotliwy dźwięk, jakby zamierzała zwymiotować. - Albo no - to było krótkie, ale brzmiało jak okrzyk - w zależności od wymowy.

-To znaczy, że jak ktoś chce rzygać, mówi długie „no”?

-No - skinęła głową.

Zaczęli się śmiać.

-I co z tym teatrem?

-W joruri opowieści śpiewane ilustrowane są grą lalek ubranych w bogaty kostium historyczny. Lalki są wielkości około metra, ale z kostiumem ważą tyle, że muszą je poruszać aż trzy osoby. Animator w scenicznym stroju i dwóch asystentów ubranych na czarno.

-I co? - Dopił herbatę i sam odstawił filiżankę na stolik. - Te lalki są aż tak cenne, że trzeba je aż ukrywać w narodowo- socjalistycznych skrzyniach przed Sowietami?

Przygryzła wargi.

-Otóż nie są.

Oniemiał.

-Nie są. Oczywiście bywają bardzo cenne kolekcje, a nawet pojedyncze bardzo stare egzemplarze. Ale nawet one nie dorównują wartością choćby chińskiej porcelanie, której przecież nie chowa się w narodowosocjalistycznych jaskiniach.

Schielke uniósł się na łokciach.

-Więc po jaką cholerę je chowają razem z innymi skarbami?

-Wiesz, proponuję taką grę. Ty będziesz pytał mnie, a ja ciebie.

Opadł z powrotem na poduszkę. Rita pochyliła się nad nim.

-A może źle myślimy - powiedziała. - Może wcale ich nie chowają?

-Ale Ritter mówił...

Przerwała mu.

-Konfabulujesz. Nie powiedział, że chowają. To była tylko jego odpowiedź na twoje pytanie, z czym mu się kojarzy tajemniczy von Neumann, który przyjeżdża z Berlina, którego wszyscy się boją, ale którego nikt nie widział.

-Fakt. Ritter odpowiedział, że Neumann kojarzy mu się z chińskimi laleczkami. Tylko kojarzy.

-Hm...

-No dobrze. Ale po cholerę potrzebne im były ogromniaste chińskie lalki? Nie lepiej kolekcjonować takie malutkie, leciutkie z teatru cieni, zamiast takich, które musi podnosić aż trzech ludzi naraz?

Wzruszyła ramionami. Milczeli dłuższą chwilę, słuchając grzmotu dział na południu i zachodzie. Tu w Carlowitz byli prawie bezpieczni. Holmes twierdził, że w tym miejscu do końca wojny nie będzie się nic dziać. Z powodu podtopienia terenów zalewowych nie nastąpi tu żaden cięższy atak. Wojska powinny zatrzymać się na linii Widawy od północy, a od wschodu w Sackrau. Wielkich bombardowań też nie powinno być. Rosjanie byli wygodni i nie chcieli niszczyć niemieckich, ogromnych koszar w tym rejonie. Przecież po wojnie gdzieś musieli pomieścić masy swoich wojsk. Ta dzielnica miała jeszcze jedną zaletę. Z powodu odległości nie słychać tu było sowieckich megafonów propagandowych.

Schielke ocknął się pierwszy.

-No dobrze. A teraz połącz mi zegarmistrza i specjalistę od akumulatorów, których zabito, z chińskimi laleczkami.

Rita spojrzała na niego gwałtownie. Zbyt gwałtownie nawet. Czymś ją poruszył? Coś było nie tak?

Aaa... Może miał omamy po szoku pourazowym.

-Słuchaj, zacznij się powoli zbierać. Jutro Holmes zamierza rozwalić Pocztę Główną. Watson z ludźmi już są w podziemiach bunkra.

-O cholera. Naprawdę?

-Na najcałkowitszą prawdę. Chyba musisz mu pomóc, dostarczając różne dokumenty, ubezpieczające tę akcję.

-Myślałem, że odpuścił. Albo żartował.

-On? - roześmiała się. -Słuchaj, jak Polak coś wymyśli, to zrobi wszystko, by osiągnąć cel.

Machnął ręką.

-Ale wracając do lalek...

-Ale wracając do seksu - weszła mu w słowo - jak się nie zaczniesz zbierać, to...


Tkwili we dwóch na samym szczycie wielkiej wieży Urzędu Czekowego. Cały personel został ewakuowany, gdy ogłoszono specjalny alarm bombowy sprowokowany przez Schielkego. On jednak miał wątpliwości. Kopuła wieży Poczty Głównej była chyba zbyt blisko.

-Jesteś pewny, że w nas nie trafią?

Holmes zaprzeczył ruchem głowy.

-Popatrz - pokazywał ręką - te trzy wieże pozostaną nienaruszone. Rosjanie muszą przecież według czegoś nawigować. Główną oś będzie stanowić linia łącząca Kościół Świętej Elżbiety i Urząd Czekowy. Korektę nawigatorzy będą robić według kościoła Świętego Wojciecha. Dlatego też prawdopodobnie do końca wojny tym trzem budowlom nic się nie stanie.

-Rosjanie są na tyle precyzyjni?

-Są. Pamiętaj, że nie zobaczysz tutaj archaicznych Po-2. Najprawdopodobniej ujrzymy chyba najlepsze na świecie lekkie bombowce, jakie dotąd wyprodukowano.

-Już się boję. Będą lecieć tuż nad nami.

-Tak, ale znad celu.

-A jak zaczną walić z karabinów maszynowych?

-Do nas? Zanim pilot i bombardier podniosą oczy znad przyrządów, będą już daleko za nami.

Schielke ciągle miał wątpliwości. Słyszał o precyzyjnych bombardowaniach dokonywanych choćby przez Brytyjczyków w Holandii. Ale czy Petlakowy i Tupolewy są w stanie dorównać Mosąuito? A konkretnie, czy Rosjanie szkolili się tak długo, jak Anglicy?

-Są. - Holmes opuścił trzymaną przy oczach lornetkę i zerknął na zegarek. - Dokładnie o czasie.

Schielke odwrotnie. Podniósł swoją lornetkę do oczu. Dwusilnikowe, małe bombowce zbliżały się w idealnym szyku. Artyleria na Neumarkt zaczęła bić, ale chyba tylko dla zrobienia wrażenia akustycznego. Samoloty trzymały się bardzo niskiego pułapu. Były też cholernie szybkie. Tak jak przewidział Holmes: po wejściu na oś kościół świętej Elżbiety - Urząd Czekowy wyrównywały i brały poprawkę według świętego Wojciecha. Bomby szybowały w dół i po sekundzie samoloty prawie przelatywały tuż nad ich głowami tak, że czuli dosłownie swąd spalin. Obaj obserwowali wybuchy poniżej.

-No, no... W celu!

-Ten też.

-O ja cię!... Ten jak zrzucił!

-To zapisz jego numery boczne. Niech facet dostanie medal za celność!

Holmes rzeczywiście wyjął notes i zaczął zapisywać wyniki.

-E, nie... Ten jakiś ślepy chyba.

-Oj, po prostu nie będzie już pałacu Hatzfeldów. Może pilot wiedział, że tam siedział Hanke?

-No fakt, zniosło go paręnaście metrów raptem. A Hanke już tam nie siedzi.

-Ale porusza się po okolicy. To Wzgórze Partyzantów, to biblioteka uniwersytecka na Ostrowie Tumskim. A może pilot chciał spróbować po prostu na chybił trafił.

Kolejne dwie maszyny przeleciały nad nimi. Odruchowo pochylili głowy.

-O patrz! Ten znowu idealnie w celu.

-Właśnie. Poczty Głównej już nie będzie.

-Ciekawe, gdzie Polacy zrobią pocztę główną?

-Pewnie tu, gdzie stoimy. W Urzędzie Czekowym. Blisko, wyposażenie w środku jest.

-Aha. Ale ci dwaj to sieją po wszystkim wokół, jak leci.

-Cholerne łamagi! No i szlag z tym wszystkim!

-Z czym szlag?

-No z tymi domami i ulicami. - Holmes wydął wargi. A... co tam. Nasi tu zrobią po prostu wielki plac i już.

-To on będzie naprawdę wielki.

Jeden z bombowców zadymił nagle. Chwilę później coś w nim wybuchło. Przez moment wydawało się, że wpadnie do fosy, ale przeleciał i rąbnął w budynek flankujący Urząd Czekowy. Zatrzęsło nawet ogromną, nowoczesną wieżą, na której stali.

Podnieśli się po dłuższej chwili z trudem, strzepując kurz i pyl z ubrań. Niebo wokół było już czyste. Schielke podniósł walkie-talkie.

-Watson?

-Jestem.

Ukryty z ludźmi czekał w kanale. Jedyne problemy, jakie napotkał, to przedłużenie anteny na zewnątrz, żeby utrzymać łączność. Poza tym wszystko było w porządku.

-Słuchaj. Poczta już zburzona. Czekasz na drugą falę i wchodzisz, zrozumiałeś?

-Zrozumiałem. Kiedy będzie druga fala?

-Ruscy są dość punktualni. Wchodzisz dokładnie za dziesięć minut. Powtórz.

-Zrozumiałem, wchodzę za dziesięć minut.

Wbrew pozorom łączność przez walkie-talkie była bezpieczna i pozwalała na otwarty tekst. Tej amerykańskiej częstotliwości służącej do łączności na bardzo krótkich dystansach nikt tu nie podsłuchiwał. Druga fala bombowców miała już zrzucać wyłącznie lekkie bomby zapalające. Chodziło o to, żeby nikt się nie zbliżał, nie kręcił się wokół i po prostu nie przeszkadzał Watsonowi, ani nie zwracał uwagi, kiedy będzie musiał wysadzić jakiś strop.

Schielke i Holmes wyciągnęli papierosy.

-To mówisz, że będzie tutaj plac?

-Mmmm... Może w końcu coś wybudują. Jakieś sklepy czy co?

-Na przykład. Wejdzie potem jakiś klient i spyta, czy są jeszcze te buty po ruskim pilocie, bo reszta już się chyba nie nadaje do sprzedaży.

Zaczęli się śmiać. Zwykła głupawka pourazowa. Za dużo wybuchów, za dużo ruin. Dodatkowo ni stąd, ni zowąd nagle runął w dół hełm z wieży kościoła świętego Wojciecha. Zaczęli rechotać tak, że nie było sposobu, aby ich uspokoić.

-Rany. - Schielke usiłował rękawem wytrzeć oczy. Desperacko usiłował zmienić temat. - A wiesz, że w Holandii przesłuchiwałem polskiego pilota?

-Zestrzelili go?

-Nie, leciał sobie i samolot mu się popsuł.

Nowy wybuch śmiechu.

-Facet wyskoczył i po lądowaniu biegnie do holenderskiej wsi, żeby go ukryli. A ci, owszem, przyjęli, herbatą poczęstowali i czekają. Facet mówi, żeby mu chociaż spadochron ukryli i ciuchy dali, a ci czekają. Po godzinie wchodzi dwóch holenderskich policjantów, grzecznie aresztują lotnika i prowadzą do miasteczka leśną drogą. A tu nadjeżdża dwóch gości na rowerach. Zatrzymują się, witają ze wszystkimi i mówią, że są z holenderskiego ruchu oporu, byliby szybciej i przeflancowaliby go do Anglii, ale niestety koledze dętka w rowerze pękła i policjanci przyjechali pierwsi.

-Nie wierzę... Poważnie?

-Poważnie. Tak mi facet mówił, sam zszokowany, że się tam wszyscy znają.

Kolejny napad śmiechu.

-A co z tym pilotem?

-Był majorem lotnictwa albo nawet podpułkownikiem, nie pamiętam, to go wysiali do oflagu.

-Pewnie już go koledzy wyzwolili.

-Niezłe. A nie spytali ruchu oporu o pozwolenie?

Przerwali rozmowę, kiedy na horyzoncie pojawiła się kolejna fala lekkich bombowców. Holmes zerknął na zegarek.

-Punktualnie.

-Ale teraz już chyba schodzimy, co?

-Lepiej tak. To już nie nalot precyzyjny, tylko powierzchniowy.

Ruszyli w stronę wyłazu dachowego. Schielke jeszcze raz zerknął do tyłu.

-Ciekawe, jak się będzie nazywał ten plac, cośmy go dzisiaj razem urządzili?

Holmes też zerknął przez ramię.

-Jak przeżyjemy, to zobaczymy.


Wiosna w Carlowitz rozkwitała w najlepsze i tak szybko, jakby chciała pokazać całe swoje piękno we wszystkich szczegółach jeszcze przed upadkiem twierdzy. Może po to, żeby obrońcy już po sowieckich wyrokach, za drutami gułagów jeszcze bardziej tęsknili wpatrzeni beznadziejnie w mroźną pustkę wokół? Okropne. Nikt jednak nie pamiętał tak wczesnej wiosny. Nikt nie pamiętał już w kwietniu lata w całej swojej okazałości. Nikt nie potrafił znaleźć wytłumaczenia. Poza może jednym zwariowanym doktorem, którego Schielke poznał w bunkrze dla ludności cywilnej. Naukowiec twierdził, że takie anomalie pogodowe następują w miarę cyklicznie i być może będą zdarzać się częściej. Według jego obliczeń następny taki letni czy upalny kwiecień może powtórzyć się dopiero gdzieś w okolicach dwutysięcznego dziewiątego roku. Schielke nie słuchał go zbyt uważnie.

Po chwili otrząsnął się z zamyślenia, ziewając. Tu, w Carlowitz, wszystko wydawało się bajką. Rzędy wspaniałych, pustych willi tonęły w kwiatach, ptaki harcowały pomiędzy tryskającymi zielenią gałęziami i nikt już nie pamiętał o mieszkańcach dzielnicy wygonionych do dusznych i mrocznych schronów w przysypanym gruzami centrum. W cudownych ogrodach pojawiali się czasem tylko rozleniwieni upałem, samotni żołnierze na przepustkach z milczącego frontu nad Widawą.

Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Barbelem Stecherem. Stali na lotnisku, wokół którego wybuchały pociski. Artyleria ostrzeliwała Gandau jeszcze z „przyzwoitej” odległości, ale dla wszystkich było jasne, że to ostatnie dni działalności tutaj. W każdym razie niemieckiej działalności. Stecher nagle wziął Schielkego pod rękę i poprosił o chwilę rozmowy na osobności. Chciał mu dać jakąś pamiątkę.

Odeszli na dobre kilkadziesiąt kroków od zdziwionych Holmesa, Watsona i Rity. Tuż przy wraku wypalonego szybowca, którym dostarczano zaopatrzenie do Breslau, Stecher wyjął z kieszeni złotą monetę wygiętą przez karabinową kulę na jakiejś zamierzchłej wojnie i dał nieco zdziwionemu Schielkemu.

-Niech pan im sprzeda jakąś historię o tej „pamiątce”. Po prostu chciałem porozmawiać tylko z panem. Bez nich.

-Słucham.

-Jest pan dobrym człowiekiem. Tak sądzę.

Schielke podniósł oczy. Nie spodziewał się takiego wyznania z ust hieny.

-Dzięki temu papierowi - Stecher dotknął kieszeni, w której trzymał rozkaz wyjazdu - mam szansę wydostać się stąd i nareszcie normalnie żyć. Po raz pierwszy w mojej osobistej historii także żyć bogato.

-Pamięta pan o awaryjnym lądowaniu w Bawarii? Załatwił pan to z pilotem?

-Oczywiście. Ostrzegał pan, co mnie czeka w Berlinie.

-To chyba dotrzymałem umowy?

-Tak, dotrzymał pan. Jak i ja dotrzymałem.

Trudno było się nie zgodzić. Choć w najbardziej istotnej sprawie dostarczył niewiele informacji, to jego dane dotyczące podziemia bandycko-handlowego pozwoliło im znacznie powiększyć zasoby mające się składać na powojenną emeryturę.

-Jest pan dobrym człowiekiem - powtórzył Stecher. - Nie chciałbym, żeby panu coś się stało.

-Ma pan na myśli coś konkretnego?

Stecher cmoknął cicho. Był o półtorej głowy wyższy i z boku ich rozmowa musiała wyglądać groteskowo, bo prawie nachylał się nad słuchaczem.

-Wie pan, co to jest kamizelka kuloodporna?

-Owszem. Nawet Kirchoff przysłał mi jedną, razem z resztą amerykańskich gadżetów.

-To niech pan ją włoży, kiedy będzie się pan wybierał w jakieś niebezpieczne rejony.

Schielke roześmiał się, bo często ostatnio bywał w niebezpiecznych rejonach.

-A jak dostanę w inną część ciała?

Stecher odpowiedział krótko:

-Inne części ciała proszę polecić opiece Boga Wszechmogącego. Kamizelką proszę chronić plecy.

Schielke przymknął oczy. Czuł, że powinien ciągnąć rozmowę, ale z drugiej strony miał też wrażenie, że niczego więcej się nie dowie.

-Proszę mi dać swój numer poczty polowej - powiedział Stecher.

-Prześle mi pan pocztówkę ze słonecznej Hiszpanii? - Wyjął notes, długopis i zanotował na kartce pięć cyfr.

-Nie. Kiedy zobaczę, że w Bawarii nie czeka na mnie pluton SS i kiedy znajdę się już w bezpiecznym miejscu, wyślę do pana list.

-Z pozdrowieniami?

-List będzie zawierał tylko jedno zdanie.

-Nie może pan powiedzieć teraz?

-Wie pan... ostrożności nigdy za dużo.

-Rozumiem. Ale tylko jedno zdanie?

-Nawet nie. To będzie jedno, jedyne pytanie, które chcę panu zadać.

Ruszyli z powrotem. Samolot był już prawie załadowany i mógł w każdej chwili odlecieć, nie czekając na nikogo.

Kilka dni później, kiedy Schielke dochodził do siebie po ostatniej akcji, wszystko to wyblakło i stało się mało ważne. Tu, wśród kwiatów, na płóciennym leżaku ustawionym w pachnącym ogrodzie, wydawało się to nie mieć znaczenia.

„Jedno, jedyne pytanie”.


Lekki pawilon z jasnych deszczułek ustawiono przed wojną w pasie zieleni między wałami przeciwpowodziowymi a Korsoalee. Tuż obok mieściła się dość spora piwnica winna, przypominająca teraz wzgórze porośnięte małymi drzewkami. Oczywiście ani wina, ani właściciela letniej winiarni już nie było. Wokół ciągnęła się pustka, zalążek czegoś, co kiedyś miało być parkiem, miejscem niedzielnego wypoczynku dla całych rodzin, ale z powodu wojny nigdy nie powstało. Wille po drugiej stronie ulicy opustoszały, życiem tętnił jedynie wielki szpital, do którego zwożono rannych, oraz kościół z klasztorem, teraz miejsce pobytu rekonwalescentów. Wokół kręcili się jedynie nieliczni żołnierze Wehrmachtu, lżej ranni albo na przepustkach. Poza jednak organizowaniem grupowych wypraw po alkohol i indywidualnych w celu zdobycia cywilnych ubrań, przepustki marnowały się. Nikt o zdrowych zmysłach nie ryzykował wycieczki do centrum pod ogień katiusz i dział wszelkiego kalibru. Tu, na sennym froncie Widawskim, nie było nawet prawdziwych bombowców. Czasem pojawiał się jakiś Po-2, śmieszna dwupłatowa maszyna wykonana ze sklejki i płótna, która terkocząc przedpotopowym silnikiem, zrzucała małe bombki na połowę, prowizoryczne garkuchnie, warsztaty, gdzie mechanicy usiłowali tchnąć niby-życie w archaiczne ciężarówki i inne ważne strategicznie „cele wojskowe”.

Krążyły legendy, że ponoć dwóm żołnierzom udało się nawet zestrzelić taki samolot ze swoich zwykłych, służbowych karabinów, które nosili bezużytecznie na plecach. Dostali za ten wyczyn po Krzyżu Żelaznym i stali się bożyszczami dla chłopców z Hitlerjugend, którzy stanowili zaplecze tego nudnego frontu.

Holmes, rozparty w drewnianym, składanym fotelu, uniósł znad czoła rondo słomkowego kapelusza, który zrabował w opustoszałym sklepie wędkarskim mieszczącym się w budynku kąpieliska po drugiej stronie Rosenthaler Briicke.

-Łażą tak i łażą - mruknął pod adresem snujących się żołnierzy. - Mają co do gęby włożyć, czasem i napić się mogą, nikt do nich nie strzela, a ci idioci czekają końca wojny, bo im źle.

-O tak, najgorsze przed nimi - zgodził się Schielke.

-Wiesz, podsłuchałem rozmowę takich dwóch wieczorem. Oni sobie wyobrażają, że po wojnie wrócą do swoich wioseczek, jak będą mieli szczęście, to od razu na świniobicie z okazji jakiegoś wesela. Podurnieli.

-Dokładnie. Świnię to pewnie zobaczą. W mundurze NKWD i wypucowanych walonkach.

-E... jak trafią na enkawudystę-nadzorcę, to jeszcze nie będzie tak źle. Rosjanina jednak jakieś prawo obowiązuje. Choćby i najbardziej psie, ale prawo. Będą mieli za swoje, jak trafią na Niemca, który będzie chciał się wykazać przed nowymi władcami.

-Chyba masz rację.

-Zdolność przystosowawcza człowieka w warunkach obozowych zyskuje nowy wymiar.

Schielke przypomniał sobie raporty na temat sytuacji w obozach angielskich, w których trzymano załogi okrętów podwodnych. Tam królowały inne aberracje umysłowe. Marynarzom najwyraźniej brakowało wojny, więc stworzyli sobie za drutami jej ersatz. Było więc obozowe gestapo, Abwehra, kripo, Organizacja Todt, wszystkie komórki NSDAP i cala masa komórek armijnych za wyjątkiem chyba sił pancernych i lotnictwa. Holmes zaczął się śmiać, kiedy to usłyszał.

-Zapewniam cię, że NKWD nie znosi konkurencji i w gułagach samo zorganizuje sobie siatkę donosicieli, nadzorców i pomagierów.

-Domyślam się. - Schielke wystawił twarz do słońca. Wziął sobie herbatnika z tacy ustawionej na poręczy fotela i westchnął. - No dobrze, skoro już ustaliliśmy, że wszyscy żołnierze wokół powinni dać na mszę za jak najdłuższe trwanie wojny, to pomyślmy, gdzie ukryć nasze fundusze.

-Właśnie. - Holmes wyprostował się, poprawiając na czole słomkowy kapelusz. - Trudna kwestia: w jaki sposób rozstrzygnąć, które budynki zostaną nietknięte i do których będziemy mieli po wojnie łatwy dostęp.

-Uczepiłeś się budynków. Chyba niepotrzebnie.

-Więc co? Pomniki?

-Ważniejsze zdemontowane. A co do pozostałych... Cholera wie, które spodobają się zdobywcom, a które nie.

Zamilkli na dłuższą chwilę. Problem ukrycia zdobytych brylantów był coraz bardziej palący. Gdzie w szturmowanym mieście znaleźć coś, co na pewno pozostanie nietknięte, nie zostanie zajęte, do czego po wojnie będą mieli łatwy i nieskrępowany dostęp. Zagadka. Dodatkowo jeszcze musi to być miejsce, które nie wzbudzi niczyich podejrzeń ani podczas ukrywania, ani podczas odzyskiwania rzeczy. Problem stawał się chyba nierozwiązywalny. A posiadanie bogactw przy sobie w trakcie zmiany wojsk równało się zawiązaniu sznura na szyi.

-Myślałem o szynach tramwajowych.

Schielkemu udało się zaskoczyć Holmesa, który zawołał z ciekawością w glosie:

-O szynach tramwajowych?

-Mhm. Przecież ich nie zdemontują. Takie cholerstwo ciężko wyrwać z bruku i ułożyć z powrotem.

A szyny kolejowe?

-Ciepło, ciepło. Pociągi przez Breslau nie jeżdżą i po wojnie nieprędko będą.

-O czym myślisz?

-O podkładach kolejowych.

Holmes aż poderwał się w fotelu.

-Podkłady! - syknął. - To jest to!

Faktycznie. Wystarczy wybrać kilka nietkniętych przez wojnę miejsc, nawiercić podkłady, ukryć w nich cienkie rury z brylantami i starannie zamaskować. Przecież nikt nie będzie kontrolował szyn podkład po podkładzie, szczególnie jeśli nie będzie minerskich podkopów. Genialne.

-To zaczynamy działać - oświadczył Holmes.

-Dobra. Zawiadomię Ritę i Watsona...

-Dieter... - Holmes zatrzymał Schielkego dosłownie w pół ruchu. - Chyba o czymś zapomniałeś.

-Niby o czym?

-Nasza umowa nie została zawarta pomiędzy Ritą i Watsonem, tylko pomiędzy tobą i mną - mówił bardzo stanowczo. - Co każdy z nas zrobi ze swoją połową łupu, to jego sprawa. Jak i z kim się podzieli, jego sprawa. Kogo weźmie do planu przetrwania, jego sprawa. Ale pamiętaj, umowa została zawarta wyłącznie pomiędzy tobą i mną.

-Rozumiem, Maciek. Przepraszam.

Zapadło milczenie, ale po chwili Holmes zdjął nagle słomkowy kapelusz i rzucił tak umiejętnie, że ten zawirował w powietrzu, zatoczył łuk i jak bumerang wrócił na kolana Dłużewskiego.

-No! Jeśli potrafisz to powtórzyć, ty tu rządzisz.

Schielkego podkusiło, aby podjąć wyzwanie. Chwycił kapelusz i rzucił. Szlag! Nakrycie głowy wylądowało jakieś piętnaście kroków dalej.

-No! - powtórzył Holmes z bardzo angielskim uśmiechem. - Nie podkręciłeś.

-Wiem. Wypadł mi z palców.

-No to będziesz się wkręcał w podkłady kolejowe. Ja skombinuję wiertło i rury.


Budynek rządowy o pięknie ukształtowanej, wygiętej zgodnie z kształtem brzegu Odry bryle, ciemniał na tle rozświetlonego łunami i księżycową poświatą nieba. W zamierzeniu całą swoją kubaturą oraz surowym, nowoczesnym wyglądem miał podkreślać majestat władzy, której był siedzibą, ale teraz wyglądał dość surrealistycznie. Po pierwsze, nie było już Śląska, którym można byłoby rządzić, a przynajmniej nie było już go w rękach niemieckich. Po drugie, rosyjskie bomby rozbiły górne piętra po prawej stronie, czyniąc zeń przedziwny konglomerat dwóch symboli. Po lewej dalej widać było niewzruszony monumentalizm władzy, a po prawej - pokaz jej błyskawicznego kruszenia. W ciemnościach nocy moloch wyglądał jednak mniej posępnie niż zniszczona dzielnica po drugiej stronie ulicy. Polakom przybył kolejny pusty plac do zagospodarowania w przyszłości.

-Jesteś pewien co do tego faceta? - spytał Schielke idącego obok Holmesa.

-Pół mojej siatki pracowało, żeby zdobyć ten namiar.

-Wiesz... Ta cholerna sprawa z dziełami sztuki zdaje się przybierać dla nas charakter osobisty.

Holmes uśmiechnął się lekko.

-Tak. Rzeszy już prawie nie ma, świat powoli się kończy, jesteśmy zabezpieczeni materialnie aż do śmierci, a ciągle tkwimy przy tym durnowatym śledztwie, które chyba nikogo już nie obchodzi.

-I którego nigdy nie dokończymy.

Holmes zatrzymał się gwałtownie.

-A tu się mylisz.

-Przecież wojna się kończy. Sam mówisz, że Rzeszy już nie będzie. Więc gdzie chcesz szukać bandytów?

Holmes wzruszył ramionami. Ruszył znowu. Tu, w cieniu drzew niewielkiego parku przy Holtei Hohe, mniej było czuć swąd spalonej dzielnicy.

-Widzisz, mamy nad nimi pewną przewagę. Niewielką może, ale nie do zbicia.

-Jaką przewagę?

-A taką, że w przeciwieństwie do nich my tu zostaniemy, kiedy już Breslau wymażą z mapy świata. A my, we Wrocławiu, będziemy mogli dalej śledzić losy tej sprawy.

-Na podstawie starych dokumentów, jeśli takie ocaleją. - Teraz Schielke wzruszył ramionami. - I co? Nawet jak dojdziemy sedna, to co? Wyciągniemy winowajców z lagrów i postawimy przed sowieckim sądem?

-Oni nie wyglądają na takich głupców, którzy dadzą się zamknąć w łagrach.

Szli dalej w milczeniu. Noc była ciepła i wyjątkowo spokojna. Żadnych bombowców nad miastem, żadnych poważniejszych kanonad z armatnich dział. Gdzieś z oddali pojedyncze serie cekaemów, czasem daleko, daleko jakaś flara na spadochronie. I kompletna pustka. Gdzieś tu, pod ziemią, tkwiły przecież tysiące ludzi. W dusznych, ciasnych i mrocznych wnętrzach rozlegały się ich szepty, odgłosy kaszlu, plącz dzieci, jęki rannych. Gdzieś. Daleko pod powierzchnią. Na poziomie ulicy nie słychać było niczego z podziemnego świata klaustrofobicznych ciemności. Nie było też zapachu potu i środków dezynfekcyjnych, fekaliów, karbidu i najgorszej woni - zapachu strachu. Lekki, chłodny wiatr pachniał jedynie czymś, co kojarzyło się z ogniskami w lecie, biwakami i wakacyjnymi obozami.

-Wiesz co?

Schielke spojrzał na przyjaciela zaskoczony.

-Nie może być tak, żeby Sherlock Holmes nie rozwiązał jakiejś sprawy.

Na szczęście nie musiał odpowiadać. Przed Neumarkt zatrzymał ich nocny patrol.

-Abwehra, sekcja specjalna - pokazali dokumenty. - Do dowódcy baterii.

Podoficer z patrolu obejrzał się przez ramię, jakby chciał upewnić się, czy działa wielkiego kalibru ciągle stoją na środku placu. Były na miejscu, co wyraźnie go uspokoiło.

-No to musicie panowie zejść do bunkra. - Ręką wskazał kierunek najbliższego wejścia, a właściwie olbrzymiego, wybrukowanego zjazdu do betonowych podziemi.

Skinęli głowami. Bez słowa przeszli pomiędzy ciemnymi bryłami potężnych dział. Następny patrol zatrzymał ich przed szerokim zjazdem prowadzącym do podziemia, a kolejny, właściwie już warta stacjonarna, tuż pod pancernymi drzwiami. Papiery Tietza jednak robiły wrażenie. Nikt po drodze nie zdobył się nawet na cień komentarza.

Wnętrze ogromnego bunkra też robiło wrażenie. Właściwie tonęło w mroku - nie sposób było przeliczyć choćby stojaków z artyleryjską amunicją. Słabe żarówki paliły się jedynie nad konsolami łączności i stołami, na których rozłożono mapy i tablice przeliczeniowe. Dwie ściany posmarowane fosforem mżyły w półmroku na zielono - gdyby wysiadł prąd, byłyby jedynym źródłem światła. W ich świetle upiorne wrażenie robiła zwykła brukowana ulica z idealnymi krawężnikami. Niby nic, tyle, że biegła głęboko pod ziemią i nikła gdzieś w mroku.

-Słucham panów? - Młody chorąży wyprężył się przed nimi na baczność.

-Musimy porozmawiać z dowódcą. - Znowu papiery poszły w ruch.

-Oczywiście, zawołam go. Tylko to może trochę potrwać. - Zrobił ręką ruch, jakby przykładał do ucha niewidzialną słuchawkę i pokazał palcem sufit. Obaj zrozumieli. Szef rozmawiał z wierchuszką.

-Jasne.

Przystanęli pod jedną z fosforowych ścian. Wyglądali jak duchy. Schielke, jak zwykle w miejscach, gdzie absolutnie nie wolno palić, sięgnął odruchowo do kieszeni. Holmes uśmiechnął się trupiozielonymi ustami, potrząsając głową. Zerknął na stojaki z amunicją również oświetlone na zielono. Przysłuchiwali się rozmowie z najbliższej konsoli.

„Człowieku, zlituj się! Idą wprost na mnie!” - Na szczęście głośnik był odpowiednio wyciszony, nie przenosił wszystkich emocji żołnierza po tamtej stronie.

-Uspokój się. Nie mam czym strzelać. - Łącznościowiec tłumaczył cierpliwie, wręcz flegmatycznie.

- Mam nakaz oszczędzania amunicji.

-„Zmiażdżą mnie! Już tu są!”

-Nie możemy strzelać bez rozkazu.

-„Człowieku, dam głośniej. Usłyszysz głosy Iwanów!”

-Zachowaj zimną krew. - Technik rękawem stłumił ziewnięcie. - Nie mam zapasów jak stąd do Bałtyku.

-„Ale to już jest walka wręcz! Iwan nas masakruje! Strzelajcie!!!”

-Mam nakaz oszczędzania amunicji.

Z głośnika dobiegł trzask serii z automatu. Potem jakiś wybuch, chyba granatu.

-„Koledzy, błagam pomóżcie, już tu są!”

Łącznościowiec zerknął leniwie na kolegę przy drugiej konsoli. Ten odstawił kubek z kawą i wzruszył ramionami.

-„Połowa naszych nie żyje! Strzelajcie!”

Technik znów zerknął w bok, a kolega znów wzruszył ramionami. Potem jednak skrzywił się i pokazał na palcach: „osiem”.

-Dobrze, dam ci wsparcie. Podaj koordynaty.

-„Wal w moją pozycję. Żołnierze ukryją się pod gruzami!”

Facet przy konsoli nie mógł się dogadać z kolegą, bo tamten tym razem rozłożył ręce w geście niemocy. Niemrawa rozmowa na migi najwyraźniej nie przynosiła rezultatu.

-Dobrze, dostaniesz osiem pocisków.

Technik pokazał jednak, że jest fachowcem. Jednym palcem wodził po mapie, ustalając dokładne parametry, a drugą dłonią od razu wystukiwał je na małej klawiaturze łączącej go z powierzchnią placu. Kiedy dotknął czerwonego przycisku, rozległ się cichy brzęczyk. Dosłownie po sekundzie z góry przyszło potwierdzenie.

-„Jezu Chryste, szybciej! Widzę ich twarze!” - Nowa seria z automatu.

-Strzelamy bardzo szybko. - Nowe zakamuflowane rękawem ziewnięcie.

Ale miał rację, już po kilkunastu sekundach z góry dobiegła stłumiona kilkoma metrami betonu salwa.

-„No szybciej! Jezu...”

-Pociski już do ciebie lecą.

-„Boże, kiedy będą?”

-Za mniej więcej półtorej minuty.

Usłyszeli jeszcze jedną serię, potem następną i czyjeś krzyki.

-„Są na naszych pozycjach! Powtarzam: są na naszych pozycjach! Pomocy!”

-Pięćdziesiąt osiem sekund.

-„Jezu...”

-Trzydzieści sekund.

Łączność urwała się nagle. Bez żadnych szumów, trzasku, niczego. Po prostu zapadła cisza. Technik bez przerwy patrzył na zegarek. Po dłuższej chwili podniósł głowę.

-No to Ruscy dostali prosto w hełmy.

-W czapeczki. - Kolega podał mu kubek ze świeżą kawą. - Cukru?

Oficerem, który przyszedł z boku, okazał się kapitan, młody służbista, najwyraźniej z jakąś misją. Z całą pewnością nie był dowódcą jednostki, a to znaczyło, że ktoś chce ich szybko spławić.

-Słucham panów? - W jego głosie pobrzmiewała stal. - W czym mogę pomóc?

-Chcielibyśmy skorzystać z waszego połączenia z linią frontu. Bezpośredniego.

-Z telefonów?

-Tak.

-Niestety, to niemożliwe. Dlaczego nie skorzystacie panowie z połączeń Abwehry?

-Chryste! - Nie wytrzymał Schielke - Przecież Abwehra nie ma bezpośrednich połączeń telefonicznych z linią frontu!

-To może przez radio?

Facet najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia o procedurach radiowych.

-Niby jak? Otwartym tekstem na wszystkich częstotliwościach?

Kapitan wzruszył ramionami.

-Niestety, nie mogę panom pomóc. Proszę skontaktować się z dowództwem twierdzy. Oni na pewno mają łączność.

-Człowieku, wiesz, ile to potrwa?

-Przykro mi. Telefony artylerii nie mogą być udostępniane nikomu. - Kapitan zawahał się przez chwilę. - Ale tu jest normalny telefon miejski - zakpił i wskazał na aparat wiszący na ścianie, z którego pewnie dawniej korzystali żołnierze, żeby pod okiem podoficerów porozmawiać z rodzinami, jeśli mieli je w mieście. Na stoliku poniżej leżała nawet książka telefoniczna. -To wszystko, co mogę dla panów zrobić.

Zasalutował regulaminowo i odszedł, stukając po bruku obcasami.

-Co za skurw... - zaczął Schielke, ale umilkł w pół słowa. Czasu było coraz mniej. - Co robimy?

-Myślę - mruknął Holmes.

-Na piechotę, na pierwszą linię?

-Co? I będziemy po ciemku chodzić od kompanii do kompanii, pytając, czy jest w niej poszukiwany przez nas człowiek?

-No to za dnia z całym oddziałem. Ale pamiętaj, jak załatwili Nadię. Tu każda sekunda...

-Myślę - przerwał mu Holmes.

Rzeczywiście milczał dłuższą chwilę, potem bezczelnie podszedł do stołu operacyjnego i zdjął z niego mapę z zaznaczoną linią frontu. Położył ją na stoliku przy telefonie i zaczął szukać czegoś w książce telefonicznej.

-Chodź - powiedział wreszcie, zdejmując słuchawkę z widełek. - Zadzwoń pod ten numer.

-Po co?

-To masarnia. Sądząc po adresie, leży jakieś pięćset metrów od linii frontu. Może niecały kilometr. Właścicielka to Greta Muller.

-Człowieku, przecież tam nikogo nie ma po ewakuacji. A jeśli są, to pierdzą ze strachu w piwnicy.

-Właśnie. To masarnia, musi mieć dużą piwnicę, więc pewnie jest tam sporo osób. Usłyszą telefon, ktoś podniesie słuchawkę.

-I co mam mu powiedzieć?

-Gadaj tylko z Gretą. Postrasz ją. Powiedz, że wiesz wszystko o jej handlu mięsem na lewo. I ją rozstrzelasz.

-A jak nie handlowała na lewo?

Holmes aż wzniósł oczy ku betonowemu sufitowi.

-Oj, Dieter, przecież to masarnia. Handlowała na lewo, uwierz mi.

Schielke wolał nic nie mówić o różnicy w podejściu Polaków i Niemców do tych samych spraw.

Posłusznie wziął słuchawkę.

-I co ona ma zrobić?

-Niech biegnie do pierwszego niemieckiego oficera, którego napotka. Niech go weźmie na litość, czy co tam.

-A on do nas zadzwoni? - Schielke przygryzł wargi. - Przez linie artylerzystów? No fakt. Wtedy nie odmówią.

Sprawnie wykręcił numer. Czekając, znowu odruchowo sięgnął po papierosa i znowu zaklął w myślach. Nagle w słuchawce rozległ się schrypnięty głos. Ktoś mówił mieszaniną niemieckiego i rosyjskiego.

-A co ty Giermaniec chcesz, a?

Schielkego tak zaskoczyło, że powiedział odruchowo:

-Ja do Grety.

-Do Grety? - zdziwił się z kolei Rosjanin. - Aha. - Przez chwilę panowała cisza. - Greta! Greta! Mąż do ciebie dzwoni. Niepokoi się.

W słuchawce słychać było czyjś krzyk. Kobiecy. W dodatku przerwany mocnym uderzeniem.

-Ty jesteś Greta? Przyznaj się!

-Nie... - chlipanie. - Jestem Mareike.

-Tichij użas. Jak?

-Mareike.

-Jemu to powiedz - w słuchawce rozległ się szelest. - Mąż dzwoni. Niepokoi się o ciebie.

-Tu Mareike Ebbing. - Jakaś zapłakana kobieta krzyknęła do słuchawki. - Ratunku!!!

Nowy odgłos uderzenia, wrzask, płacz.

-Jesteś Niemcem? Ratuj nas. Oni...

Słuchawka musiała upaść na ziemię. Po chwili jednak znowu rozległ się zachrypnięty głos Rosjanina:

-Ty, Giermianiec. Nie musisz się niepokoić. Mamy tu kilka Niemek. Jeśli jest wśród nich twoja Greta, to się nią zaopiekujemy. Komsomolskie słowo.

Z tyłu rozbrzmiewały pijackie śmiechy i czyjś płacz. Schielke odłożył słuchawkę. Siedzący dotąd obok milczący technik wstał zaniepokojony widokiem twarzy kapitana Abwehry.

-Czy coś się stało?

-Tak. Linia frontu na tej mapie jest już nieaktualna.


Samochód pancerny z trudem przebijał się przez pokłady gruzu. Na szczęście na ulicy nie było większych zwałowisk tarasujących ruch, z powodu szerokości jezdni i torowiska zawsze dotąd dało się jakoś objechać przeszkody. Nie było też śmiesznych barykad tak charakterystycznych dla pierwszych tygodni obrony. Trzy miesiące walk z całą jaskrawością ujawniły ich kompletną nieprzydatność na tak rozległych przestrzeniach. Parę razy oberwali lekkimi odłamkami z dalekich wybuchów. W irracjonalnym odruchu pochylali głowy, kiedy brzęczały na pancerzu. Schielke myślał o żołnierzach posuwających się za nimi na francuskiej ciężarówce. Cieniutka blacha okrywająca pakę mogła już nie powstrzymać co mocniejszych uderzeń.

-Jesteś pewien, że to gdzieś tutaj? - po raz kolejny spytał Holmesa.

-Raczej tak - odparł tamten spokojnie. - Moi ludzie rzadko się mylą, jeśli chodzi o identyfikację jednostek. W końcu to ich praca jako agentów.

Zatrzymał ich jakiś żołnierz w ciemnym, zakurzonym mundurze.

-Gdzie? - spytał po chamsku bez zachowania regulaminowych zasad.

Watson nie wytrzymał.

-Pierdol się i nazad!

Żołnierz z trudem oderwał wzrok od przyspawanego do maski kaloryfera, który zastępował im przód maski.

-Tam za winklem front.

-Co za niespodzianka. A ja myślałem, że już Amerykanie.

-Do nich to masz jeszcze kawałek drogi, kolego. I teren trudny do przejechania.

Zdenerwowany Schielke wystawił głowę z włazu. W swojej lotniczej kurtce z białym szalikiem zrobił na wartowniku wrażenie, o tyle że ten przynajmniej lekko się wyprostował.

-Czy jest tu kapitan Ewald Langenau?

-Jeśli żyje, to jest. A jeśli go ubili, to ciała chyba też daleko nie odnieśli.

-Te, dowcipniś! Bo cię zaraz do pierdla wsadzę.

Demoralizacja w szeregach Wehrmachtu musiała sięgać zenitu, bo żołnierz tylko wzruszył ramionami.

-Ponieważ zabiją nas najpóźniej do wieczora, więc nawet sąd połowy to zawsze jakieś odroczenie.

Schielke oniemiał. Zaraz jednak okazało się, co to za oddział. Kiedy minęli wysokie osypisko, ukazały się ich tyły. Trzon regularnego wojska stanowili w większości lekko ranni, albo żołnierze z odzysku. Ze szpitali, służb tyłowych, lotnictwa, kwatermistrzostwa i wszystkich formacji. Zbiór naszywek z ich mundurów mógłby być podstawą wspaniałej kolekcji wojskowych odznak. Dziury pozatykano volkssturmem składającym się z ludzi w różnym wieku, od przerażonych starców po kilkunastoletnich chłopców, którzy jako jedyni wydawali się rwać do walki z pełnym zapałem. Heini, który jako pierwszy wyskoczył z wozu, patrzył na nich jednak z wyższością. Po pierwsze, był kapralem regularnego wojska i to elitarnej w jego mniemaniu jednostki Abwehry, po drugie, z racji służby u Schielkego był przecież agentem w tajnej misji. Obojętnie łowił pełne zazdrości spojrzenia rówieśników. Oni nie mieli przecież ani panterki, ani wojskowego stopnia, nie mówiąc już o lornetce, rakietnicy, walkie-talkie i prawdziwym, ruskim naganie.

-Ty, uważaj - krzyknął nawet do chłopca, który przyjechał na rowerze z dwoma pancerfaustami sterczącymi w olstrach przy kierownicy, przymocowanymi pociskami do góry. - Zęby sobie wybijesz.

Dowódcę zauważyli od razu. Kapitan SS tkwił ze swoim niewielkim sztabem w ogromnym leju pod zwałowiskiem, które kiedyś chyba było księgarnią naukową, ponieważ dosłownie wszędzie walały się opasłe woluminy i kartki. Z grubszych książek z twardymi okładkami zrobiono nawet prowizoryczny stół i siedziska. Gorzej, że Schielkemu zdawało się, że skądś zna dowodzącego tu oficera. Ten jednak rozwiał od razu wszelkie wątpliwości.

-Dieter. - Zerwał się na równe nogi. - Oooooo... Dosłużyłeś się kapitańskich szlifów. I Krzyż Żelazny. No, no.

-Cholera, nie kojarzę cię z nazwiska. - Schielke podał rękę kapitanowi i przedstawił Holmesa. Oczywiście jako swojego szefa do spraw technicznych.

-Langenau, tajne lotnisko w Holandii. Pic na wodę, pamiętasz?

-Ach, pamiętam. Oczywiście.

Schielke wolał nie wspominać jednego z bardziej kompromitujących epizodów swojej kariery wojskowej. Ktoś w dowództwie wpadł wtedy na pomysł budowy lipnych lotnisk, żeby powstrzymać aliancką presję bombową. Niech połowa ich sił powietrznych niszczy dalej prawdziwe obiekty, a druga połowa niech skupi się na nieprawdziwych. Budowali więc tekturowe samoloty na wytyczonych wśród pól niby to pasach startowych. Wznosili drewniano-płócienne hangary i baraki z tektury.'Ustawiali radary z powiązanych sznurkiem gałęzi. Z góry miało to wyglądać groźnie i prawdziwie. Schielke nadzorował prace od strony Abwehry - żadna przecież informacja nie mogła wyjść na zewnątrz. Wysiedlono więc rolników z całej okolicy, stworzono strefę zamkniętą, robotnikami byli wyłącznie Niemcy. A Langenau, ilekroć przyjeżdżał z inspekcją od strony SS, zawsze się śmiał. No i po całym miesiącu wytężonej pracy, kiedy zużyli całe tony drewna, sklejki, tektury, papieru, sznurka i farby, nadleciały nareszcie siły RAF-u. W liczbie jednego samolotu. Bombowiec zrzucił im bezczelnie, na sam środek „lotniska” jedną jedyną bombę. Drewnianą.

-Taaak - Langenau śmiał się jeszcze teraz. - A mimo to zostałeś kapitanem.

-Oj, przestań.

-Ale dlaczego? Myślę, że po wojnie czeka cię świetlana kariera jako znanego budowniczego lotnisk z wielkim doświadczeniem zawodowym.

Schielke usiłował odwrócić wzrok, ale Holmes przyglądał się mu z wyraźnym zaciekawieniem. Najwyraźniej nie znał sprawy i zamierzał drążyć, więc trzeba było desperacko zmienić temat.

-Przyjechałem z inną sprawą.

-Domyślam się. - Langenau nie zamierzał przestać. - Wyrzucili cię z lotniczego biznesu i jakiś inny wielki konstruktor zbudował równie idiotyczne lotnisko na Scheitniger Stern. Nie zostaniesz już generałem Luftwaffe, a szkoda, bo twoje lotnisko mniej kosztowało i dodatkowo niczego przy okazji nie zniszczyliście.

Holmes zaczął już rozumieć żarty, bo strzygł uszami i usiłował się nie uśmiechać, co przychodziło mu z pewnym trudem.

-Słuchaj. - Schielke podjął kolejną próbę odwrócenia uwagi od swojej osoby, lotnisk, bombardowań i pionierskich metod użycia dykty w budowie szybkich samolotów. - Ty byłeś chyba szefem ochrony pewnej komórki, która zajmowała się pakowaniem wywożonych stąd dziel sztuki?

Langenau nagle spoważniał. Usiadł na stosie książek ułożonych tak, by służyły za krzesło i zaprosił ich, żeby zajęli inne, podobne.

-Aha - mruknął. - No to coś się przynajmniej wyjaśniło.

-Co?

-Więc to ty jesteś tą świnią z Abwehry, która zepsuła Krupmannowi jego najlepszą akcję i w ogóle od lat knuje, pluje i jodłuje.

Holmes spojrzał na Schielkego ze zdziwieniem.

-Rany, dlaczego nie powiedziałeś, że potrafisz też jodłować?

-A reszta cię nie dziwi? - obruszył się Schielke.

-Pasuje, jak ulał.

Langenau zaczął się śmiać.

-Krupmann był tu dziś rano - wyjaśnił.

Obaj spojrzeli zaskoczeni. A Langenau nie dziwił się ich reakcji.

-Tak, tak, przyjechał na czele swojego „sznapskomanda” i również wypytywał o pakowanie dzieł sztuki.

-Sznapskomando?

-No, jego ludzie śmierdzieli tak samo jak on. Łoili wódę co najmniej przez pół nocy.

Langenau w zamyśleniu podniósł jedną z tworzących blat książek. „Arkadia, mit czy rzeczywistość?” brzmiał jej tytuł. Na okładce widać było półnagich ludzi pląsających wśród starożytnych ruin porośniętych bujną roślinnością. Odruchowo zerknął na księżycowy krajobraz wokół nich. Ciekawe, czy rozmyślał o rozebraniu się i zatańczeniu na gruzach.

-Chyba do niego zaczęło nareszcie docierać, że świat się kończy i chyba - podkreślił to słowo - zastanawia się, jak obstalować sobie życie po życiu. Ma bardziej przesrane niż ja.

-A ty masz też przesrane?

Langenau wskazał na swoje odznaki SS.

-Rosjanie wyłapują oznakowanych. A ponieważ nie mam ochoty na jakieś tam gułagi, więc mnie to nie przejmuje. Postanowiłem zostać w tym mieście, choć w formie niekoniecznie żywej.

-Ostatni obrońca ginie na murach - zakpił lekko Holmes.

-A może dzięki temu będą mówić: „Breslau poddaje się ostatnie”.

Schielke musiał się włączyć.

-Tracisz z oczu historyczną perspektywę. A jeśli będą mówić: „Wrocław poddaje się ostatni”?

Langenau wzruszył ramionami.

-Podczas jednego z kontrataków odbiliśmy mieszkanie, które zajmowali Rosjanie. Zobaczyłem, co robią z cywilami, i pokazywałbym to wszystkim, którzy chcą się poddać.

Schielke westchnął ciężko.

-A ja pokazywałbym im, co nasi robili w Stalingradzie.

-Byłeś w Stalingradzie?

-Nie, ale kolega był. Po powrocie zrobił wszystko, na głowie stanął, żeby przydzielono mu jakąś zagraniczną misję.

-No i gdzie ten kolega jest teraz?

-Sądząc po wyrazie jego twarzy po powrocie z Rosji, to jest teraz... w dalekiej Argentynie!

Langenau odpiął od pasa manierkę i napił się trochę wody. Schielke odruchowo poszedł w jego ślady. Słońce, co prawda, nie stało jeszcze wysoko, ale było coraz cieplej. Dla niego prawie gorąco, jeśli zważyć, że nie mógł rozpiąć lotniczej kurtki, aby nie pokazywać amerykańskiej kamizelki kuloodpornej.

-Dobra, to czego chciał Krupmann?

-Poza tym, że strasznie zionął i to bynajmniej nie miłością bliźniego, chciał wybadać, czy wiem, kto stoi za tą idiotyczną sprawą. Pijany kretyn. Gdybym wiedział, to nie siedziałbym tu ciągle żywy.

-Sekundę, sekundę. Chcesz powiedzieć, że każdy, kto cokolwiek wie, musi zginąć?

-Nie. Tylko Krupmann może być na tyle głupi, żeby chcieć zaproponować tym ludziom swoje usługi. Żeby pomogli mu przetrwać albo uciec, nie mam pojęcia.

-Przepraszam, ale strasznie mieszasz. Jakich ludzi?

Langenau westchnął ciężko.

-Odpowiedzialnych za tę wpadkę z Polakami.

-Jezu, jaką wpadkę?

-Rany, wyście się wszyscy zapętlili z tymi pakowaczami. A kogo obchodzi, że ktoś tam kogoś zabił? Przecież jest wojna.

-Naszych mocodawców.

-Aha... - Esesman wzruszył ramionami. - To tylko znak, że ciągle błądzą po omacku i nie mogą wyjść z matni. Kazali więc wam zabrać się do sprawy od złej strony. Od końca, od ogona, od miejsca, z którego nigdzie nie da się dojść.

-A mógłbyś ty nam opowiedzieć od początku?

-Nie czytałeś moich zeznań?

-A, to były jakieś twoje zeznania? - Schielke przygryzł wargi. - Ale Krupmann nie dołączył ich do akt...

Esesman uśmiechnął się cynicznie.

-To przynajmniej wyjaśniło się, po co dzisiaj przyjechał. Chciał się dowiedzieć, czy ktokolwiek wypytywał mnie w tej sprawie. I czy powiedziałem o swoich zeznaniach.

-W takim razie pospieszył się trochę.

Langenau odsunął z czoła okap hełmu.

-Albo się pospieszył, albo czeka ukryty gdzieś w drodze powrotnej, żeby rozwiązać sprawę z wami. Definitywnie.

Holmes ruchem głowy zgodził się z tym zdaniem. Schielke obserwował obu, mając w myślach zupełny mętlik.

-No dobrze. Opowiadaj, od czego się to zaczęło.

-Od masakry, którą Armia Krajowa urządziła na autostradzie Breslau-Leignitz.

-Co? Polacy na autostradzie? Tutaj?

Langenau tylko machnął ręką.

-A nie robili lepszych akcji w samym Breslau? Przypomnij sobie.

No fakt. Teoretycznie partyzantka walczy wyłącznie na własnych terenach. Tam, gdzie ma oparcie w miejscowej ludności, zna teren i tak dalej. Problem w tym, że Armia Krajowa nie była żadną partyzantką, tylko zwykłym, regularnym wojskiem, tyle że działającym w podziemiu. To była normalna armia, która mogła przeprowadzać dowolne akcje w dowolnych rejonach Niemiec. Mogli to robić i wielokrotnie robili. Stać ich było na utrzymywanie wielopiętrowych siatek agentów, stać na wysyłanie ludzi w różne miejsca. Także do Breslau.

-W porządku, ale mów, jak było z tą masakrą?

Langenau wzruszył ramionami.

-Pedantycznie zaplanowana, zegarmistrzowsko wykonana, błyskawiczna egzekucja, jak walnięcie hutniczym kafarem w kostkę masła.

-Egzekucja na kim?

-Na dwóch kurierach specjalnych, ośmiu ludziach ochrony, trzech kierowcach i oficerze, który nimi dowodził.

Adiutant, który im przerwał, był tak zdyszany, że przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć głosu. Usiłował chaotycznymi gestami coś pokazać. Dziwne, bo na tym odcinku frontu było stosunkowo spokojnie.

-Idą - wydusił wreszcie. - Są czołgi. Nie wiem ile.

Langenau podniósł się spokojnie. Schielke nie mógł wytrzymać napięcia. Czuł, że był o krok od przełomu.

-Zaczekaj! Przecież...

-To Rosjanom powiedz, żeby zaczekali.

Zapiął dokładnie pasek hełmu i ruszył za adiutantem. Holmes chwycił Schielkego za rękę i prawie siłą posadził z powrotem.

-No i co chcesz zrobić?

-Jasna cholera! Nie w tej chwili! Zróbmy coś, bo się wymknie jak Nadia.

-Co?

-Co, co?

-Co mamy zrobić? Nie wiem.

Schielke zamilkł w bezsilnej wściekłości. Był tak blisko. Holmes poczęstował go papierosem.

-Uspokój się. Emocje są złym doradcą. Wszystkiego dowiemy się potem.

-Jeśli w ogóle będzie jakieś „potem”.

Jakby w odpowiedzi, gdzieś opodal wybuchła strzelanina. Coś grzmotnęło w rumowisko po drugiej stronie ulicy. Było za daleko, żeby obrzucił ich gruz, ale podmuch wzniósł tumany kurzu, które dusiły i zalepiały oczy.

-Wycofujemy się?

-Szlag mnie trafi - Schielke dosłownie zgrzytał zębami - ale to chyba najbardziej rozsądne wyjście.

W wozie pancernym rzeczywiście mieli większe szanse. Chociaż tutaj, na bliskim zapleczu, niebezpieczeństwo nie było aż tak duże. Strzelając z bliskich odległości, Rosjanie byli dość precyzyjni i nie chcieli marnować amunicji na służby tyłowe. Zatrzymało ich jednak ponowne pojawienie się adiutanta.

-Herbst! Herbst!

-Tu jestem! - Znad kociołka z zupą podniósł się najwyżej osiemnasto-, dziewiętnastoletni chłopak w mundurze z naszywkami szkoły podchorążych, ale w stopniu podporucznika. - Czego?

-Obejmujesz dowodzenie! - darł się adiutant. - Langenau odcięty, a tu już nie ma żadnego oficera!

-Ja cię pieprzę!

-Musisz ruszyć jakieś odwody, bo...

-Kurwa, jakie?!

Adiutant tylko kręcił głową.

-Pieprz się! Ty dowodzisz!

Świeżo mianowany dowódca wodził wokół bezradnym wzrokiem. Nie wiadomo, czy chciał policzyć ludzi, czy zebrać myśli.

-Nie! - Schielke zerwał się na równe nogi. - Do jasnej cholery, on mi się nie wymknie!

Zanim Holmes zdążył go powstrzymać, zarepetował thompsona.

-Spokój! - wrzasnął. Jak zwykle w tym stroju, z niezwykłą bronią i stanowczością w głosie zrobił piorunujące wrażenie. Wszyscy patrzyli w jego stronę. - Volkssturm i Hitlerjugend... Wszyscy za mną!

Kopnął zaskoczonego adiutanta i ryknął na niego:

-Prowadź!

Zerknął na Holmesa, ale ten, choć w pierwszej chwili wyglądał tak, jakby miał ochotę chwycić się za głowę, uśmiechnął się. Podszedł do jakiegoś rannego na noszach, wziął jego zdobyczną pepeszę i podniósł do góry.

-Urrraaaaaaa! - wrzasnął, ruszając do przodu.

Chłopcy z Hitlerjugend podchwycili okrzyk. Holmes, biegnąc obok Schielkego, szepnął:

-Będę twoim komisarzem.

Myślał naprawdę błyskawicznie, bo mijając Heiniego, powiedział jeszcze:

-Ty do Watsona i nie rozstawaj się z walkie-talkie. Niech trzyma oddział w pogotowiu.

-Ale ja... - Chłopak jak zwykle chciał być na pierwszej linii.

-Wykonać! Jesteś agentem służb specjalnych!

Biegli, a właściwie posuwali się za adiutantem zawalonymi gruzem przesmykami pomiędzy dziurawymi ścianami. Dym i kurz coraz bardziej utrudniały orientację. Co chwilę ktoś z oddziału przewracał się, zatrzymując resztę. Schielke modlił się, żeby nie upadł któryś z chłopców dźwigających pancerfausty i nie odpalił w plecy. Ale nie, ci trzymali się najlepiej. Potwornie zdyszani dopadli wreszcie do stanowiska łączności.

-Głowy niżej! - krzyknął telefonista.

-Tam już Ruscy! - Erkaemista wskazał dłonią najbliższe podwórko. - Skaczą do przodu co kilka minut.

-Gdzie dowódca? - spytał Schielke.

-Mniej więcej tam. - Adiutant wyciągnął rękę przed siebie. - Rozwalili naszą pierwszą linię. Ale nie przeszli jeszcze tej tutaj tylko dlatego, że trochę naszych tam się jeszcze trzyma w okrążeniu. Ale zaraz z nami skończą. - Jego oczy rozszerzał strach. - Wycofujemy się, póki można?

-Gdzie chcesz się wycofać? Na rynek, do knajpy z piwem? Spotkać się z tymi, którzy się wycofują od wschodu, i pogadać?

-To co robić?

-Musimy mieć artyleryjskie wsparcie.

-Nie dadzą nam. Nie mają amunicji.

-Jak to nie dadzą? - Schielke podniósł słuchawkę polowe go telefonu. - Gdzie są koordynaty?

Adiutant podał mu mapę.

-My jesteśmy tu... - Napisał ołówkiem kilka liczb. - Ale Sowieci są za blisko i...

-Wystarczy. - Przytknął słuchawkę do ucha, ale zanim zdążył coś powiedzieć, odebrał mu ją Holmes.

-Ja to załatwię. Każ ukryć żołnierzy w piwnicach.

Energicznie pokręcił korbką.

-Bunkier? - krzyknął do słuchawki.

-Taaaa... Kancelarii Rzeszy.

-Ty nie bądź lepiej taki dowcipny. Daj Fritza - Holmes zapamiętał imię jednego z żołnierzy podczas nocnej wizyty.

-Jakiego Fritza?

-Z nocnej zmiany. Tego, który najbardziej podpadł, tak, że lepiej niech teraz znika.

-Toż on śpi. A niech to, komu podpadł?

-To jeszcze nie wiesz? W nocy było u was dwóch gości z Abwehry. A to zwykli szpiedzy! Po tym, co zobaczyli i nadali wyżej, to się szykuje na was taki kibel, że wióry polecą.

-O Jezu...

-Czekaj. - Holmes zakrył na chwilę mikrofon w słuchawce, potem odezwał się znowu. - Cholera, Ruscy mi tu idą. Przyślij ósemkę na czapeczki.

-Dobra. Się robi.

Holmes podał koordynaty z mapy.

-Za ile?

-Od tej chwili licz minutę. I złaź do schronu.

-Dzięki. Bez odbioru.

Holmes odłożył słuchawkę, ale Schielke nie mógł sobie darować.

-To ty mówiłeś, że nie ma amunicji, defetysto? - spytał groźnie adiutanta.

-Żołnierze, zachować spokój - komenderował Holmes. - Numer, który wygrywa w dzisiejszej loterii, to 888. Zaraz przyleci osiem osiemdziesiątek ósemek. Po ostatnim wyłazicie z piwnic i biegniecie przez to podwórko! Pamiętajcie: biegniecie bez względu na to, czy widzicie dowódcę, czy nie. Jasne?

-Psiakrew, gdzie tu jest najbliższa piwnica? - Schielke wolał zaufać uciekającym erkaemistom niż adiutantowi.

-Trzydzieści sekund - powiedział Holmes.

Chłopcy z Hitlerjugend dźwigali zapasową amunicję do MG-42. Ktoś się przewrócił, koledzy mu pomagali.

-Biegniecie po ósmym wybuchu albo na dźwięk gwizdka! - darł się Schielke. Pamiętajcie, biegniecie bez względu na to, czy widzicie dowódcę, czy nie!

-Piętnaście sekund.

Zeszli do jakiejś śmierdzącej piwnicy, usiłując rozlokować się pod ścianami. Rosjanie musieli jednak zauważyć ruch na wrogiej linii, bo skokami ruszyli do ataku.

-Żeby nam granatu tu nie wrzucili.

-To wyrzućmy nasze. - Erkaemista odkręcił osłonę zawleczki. Ktoś, kto stał najbliżej wejścia, przejął granat i rzucił.

-Pięć sekund!

Skulili się, zatykając uszy. Trzęsienia ziemi nie poprzedzał żaden świst. Gruz runął na nich, wzniecając kurz tak gęsty, że przez dłuższą chwilę znaleźli się w czarnej zawiesinie uniemożliwiającej widzenie i oddychanie. Cegły łomotały o stalowe hełmy, coś boleśnie tłukło o plecy i ręce. Schielke dziękował opatrzności, że ma na sobie grubą skórzaną kurtkę, a pod nią kamizelkę kuloodporną. Chciało mu się wymiotować. Przez wściekłe dzwonienie w uszach, jak przez otulinę z waty, powoli zaczął docierać do niego słaby i cichy odgłos gwizdka. Zaczął się gramolić spod gruzu. Nie mógł trafić do wyjścia, rąbnął w coś z całej siły hełmem, ten na szczęście był doskonałej konstrukcji i to wytrzymał.

Największym zaskoczeniem okazało się to, że na zewnątrz wcale nie było świeżego powietrza. Mdląco-dusząca zawiesina utrzymywała się między ścianami, uniemożliwiając zaczerpnięcie pełnego oddechu. Dźwięk gwizdka był jednak wyraźniejszy.

-Urraaaaa! - krzyczał Holmes, usiłując się przedostać przez gruzy. Najmłodsi żołnierze podejmowali ten okrzyk. Cała grupa zaczęła przedzierać się w głąb. Schielke ledwie dotrzymywał kroku. Cholerne oficerki. Ślizgały się na każdym wykrocie. Na szczęście trzymały kostki na tyle mocno, że żadnej nie wykręcił. Obserwował oniryczne sceny rozgrywające się wokół. Prowadzący ten marsz kalek, krzyczący „Ura!” Holmes natknął się nagle na trzech Rosjan z wycelowaną bronią. Nie strzelali jednak, widząc faceta w drelichu technicznym z pepeszą w ręku, tylko patrzyli oniemiali.

Holmesa też na moment zatkało.

-Na Berlin to tam? - odzyskał glos, pytając po rosyjsku.

-Tam. - Rosjanie potwierdzili odruchowo ruchami głów.

Holmes odwrócił się szybko i zaczął uciekać. A Rosjanie za nim, ale nie po to, żeby gonić. Uznali, że prowadzi ich do ataku.

-Urraaaa!

Po sekundzie zwątpili, widząc nadciągających Niemców, i sami zaczęli uciekać. Holmes również zawrócił.

Oddział przedostał się przez cholerne resztki podwórka bez jednego wystrzału. Zaczęło się dopiero w plątaninie zrujnowanych korytarzy, przejść i pomieszczeń w budynku naprzeciwko. Ale ciągle nie było żadnej zorganizowanej walki; tu ktoś strzelił, tam rzucił granat, krok do przodu, dwa kroki w tył, a potem odwrotnie. Właściwie to dreptali w miejscu.

-Czołg! Czołg! - wrzeszczał ktoś z prawej strony.

Schielke sądził już, że ten ktoś zwariował ze strachu. Czołg tutaj? W środku grożącej zawaleniem w każdej chwili budowli? Chłopcy z Hitlerjugend znaleźli jednak kilka wyrw prowadzących na ulicę. Przez jedną z nich rzeczywiście widać było pancerne monstrum. Pierwszy chłopak z pancerfaustem w ręku odpalił natychmiast. Nie trafił. Jego miejsce zajął drugi. Trafił. Czołg oberwał w burtę, dość nisko. Rozerwało mu gąsienicę i oderwało metalowe koło. Rosjanie jednak już wiedzieli, skąd strzelają. Następny chłopak. Strzał. Nie trafił. Rosjanie trafili. Ciało osunęło się po gruzowisku. Następny chłopak. Strzał. Trafił. Rosjanie też trafili. Czołg płonął trzaskającym ogniem. Kolejny chłopak wspinał się do wyrwy po ciałach dwóch kolegów.

-Osłaniać ich!

Erkaemista wystawił lufę swojej broni. „Piła Hitlera” odezwała się swoim charakterystycznym „wzzzzzzz” karabin strzelał zbyt szybko, żeby ucho ludzkie mogło wyłowić pojedyncze wystrzały. Nie było żadnego terkotu, wszystko zlewało się w jeden huk.

Następny chłopak wystawił głowę. Strzał. Trafił w drugi czołg. Rosjanie nie trafili. Następny. Nie trafił. Rosjanie tak. Boże, trzeba przerwać ten bezsens.

-Za mną! - Schielke ruszył do przodu, prowadząc ludzi.

W tym momencie w ścianę rąbnął pocisk z jakiegoś działa, waląc ją w połowie. Oszołomieni, małymi grupkami biegli różnymi korytarzami bez żadnej organizacji. I znowu sceny jak ze snu. Dym, wystrzały z różnych stron, potępieńcze wrzaski. Schielke skręcił nagle, chcąc się wydostać na świeże powietrze, ale trafił wprost do pokoju, gdzie ulokowało się rosyjskie dowództwo kompanii.

Telefonista, jakiś żołnierz z mosinem przewieszonym przez plecy, sanitariuszka. Dwóch oficerów podniosło głowy znad mapy. Schielke mógłby zabić ich wszystkich, miał w dłoniach przeładowanego thompsona, ale nie mógł. Nie mógł strzelić do człowieka. A już na pewno nie z tak bliska. Tamci również trwali kompletnie zaskoczeni. Ponieważ jednak obcy nie strzelał, jeden z oficerów spytał:

-A ty kto? Liotczik?

Schielkemu przywróciło mowę. Odpowiedział swoją łamaną ruszczyzną:

-Amerykański korespondent wojenny. Sojusznik.

-A, korespondent? A z jakiej gazety?

-Z „Nowojorskiej Prawdy”!

-A, prawilno. A to co? - Oficer wskazał na thompsona z bębnowym magazynkiem.

-Nowy model pepeszy. Teraz takie będą robić.

-Aaa...

Sytuację uratował Holmes, wpadając do małego pomieszczenia z wrzaskiem:

-Uciekać! Uciekać! Idą całą masą! - krzyczał, wymachując jednocześnie swoją pepeszą.

Jego perfekcyjny rosyjski i prawidłowy akcent nie budziły niczyjej wątpliwości. W powstającej panice Schielke bezczelnie zabrał ze stołu mapę i zaczął uciekać w stronę przeciwną niż Rosjanie.

-A ty co? - Holmes dogonił go w korytarzu. - Na czaj się z nimi umawiałeś?

-A ty się zdecyduj nareszcie, jakim wojskiem dowodzisz. Tymi z tej strony, czy tymi z tamtej?

-Sam nie wiem, do cholery.

-Kameraden! - przerwał im czyjś stłumiony okrzyk. - Kameraden! Tutaj, tutaj!

-Tutaj, to znaczy gdzie? - Schielke obracał się w kółko.

Holmes przyłożył do ust otwarte dłonie.

-Hej, ty! - ryknął. - A gdzie jesteś?

-Tutaj!

-A ja tutaj! — zdenerwował się Holmes. - I gówno nam to mówi.

-Na piętrze. Za takimi krętymi schodami.

Kilku ludzi z volkssturmu wskazywało rękami kierunek. Schielke ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Wokół chwilowo nikt nie strzelał, a przynajmniej z niczego ciężkiego. Nie wiadomo, czy miało na to wpływ okropne przemieszanie oddziałów, czy raczej fakt, że nikt po obu stronach nie wiedział właściwie, co się dzieje.

-Hej, tam! Nie strzelać!

Ostrożnie pokonywali schody. Dalej nic. Na piętrze ujrzeli jednak Langenaua w otoczeniu żołnierzy.

-Dieter! Chryste Panie. - Oficer podniósł się zza prowizorycznej osłony. - Boże, nie sądziłem, że jesteś do tego zdolny.

-Następnym razem nie przerywaj zeznań w pół słowa i nie odchodź. Przede mną nie umkniesz.

Langenau kręcił głową w podziwie.

-Ja cię chrzanię. No to mamy szansę się stąd wyrwać - rozejrzał się wokół. - Cholera, przydałaby się jakaś mapa.

-Mam mapę - Schielke podał mu zmiętą płachtę. - Ale opisana cyrylicą.

Langenau rozprostował papier.

-Przecież to rosyjska mapa sztabowa. Aktualna. - Podniósł wzrok. - Jakim cudem zdobyłeś coś takiego?

-Niczego nie zdobywałem.

-Ale...

-Mówi prawdę - wtrącił się Holmes. - Lepiej nie analizować czynów tego dziecka szczęścia, ale ja jestem świadkiem. Dieter po prostu wszedł do obcego sztabu, zamienił kilka słów z oficerami, wziął sobie mapę i poszedł.

Żołnierze wokół patrzyli na Schielkego jak na boga wojny. Znał już to uczucie. Tylko teatr i trochę sprytu. Upiorne widowisko zawsze rządziło się swoimi prawami. Nie szkodzi, że jesteś zajadłym pacyfistą, który nigdy nikogo nie zabił i nie zamierza. Jeśli umiesz myśleć, to łatwo staniesz się w oczach ludzi panem życia i śmierci, kimś, kto ma prawo decydować o ich losie. I dlatego teraz wszyscy patrzyli z nadzieją na Schielkego jak w oblicze prawdziwego boga.

-Co jest nam potrzebne, żeby stąd wyjść?

Langenau podniósł wzrok znad mapy.

-Znalazłem tu przejście. Teraz to wystarczy lekkie wsparcie. Trochę hałasu na tyłach.

-Nie ma sprawy - podniósł do ust walkie-talkie. - Heini?

-Słucham, panie kapitanie.

-Daj Watsona.

Polak musiał coś jeść, bo głośnik zdumiewająco wyraźnie przekazał odgłos przełykania.

-No co tam? Jesteście już w Berlinie?

-W Waszyngtonie. Rusz wóz pancerny i naszych ludzi.

-Z jakiego gówna mam was wyciągnąć?

Langenau przerwał im, dając znaki. Na pytające spojrzenie Schielkego spytał szybko:

-Twoi ludzie to frontowcy?

-Chyba śnisz. To banda najinteligentniejszych dekowników, którzy bez wizyty w jakimkolwiek okopie przeżyli szczęśliwie całą wojnę. Ale wyglądają bez zarzutu.

-Domyślam się. - Esesman pokazał coś na mapie. - Niech więc tylko się tutaj pojawią i hałasują jak najgłośniej. Potem mogą uciekać.

Schielke skinął głową. Znowu podniósł do ust walkie-talkie.

-Słuchaj, widzisz przed sobą taką wieżyczkę? Według mapy ma trzydzieści pięć metrów wysokości.

-Widzę coś, co było wieżyczką. Została jeszcze połowa.

-Dobra, to podejdź tam z całymi siłami i przeprowadź jak najgłośniejsze natarcie. Dosłownie kilka metrów, chodzi o wrażenie. Nie pchaj się dalej, bo cię ustrzelą, a twoi ludzie pouciekają. Rozumiesz?

-Pewnie.

-Jak zobaczysz uciekających Niemców, sam też zwiewaj. Bez odbioru.

Langenau tymczasem zbierał siły. Jakoś się orientował w tym piekielnym miszmaszu. Nawet chwalił metodę Schielkego, którą nazwał natarciem przy pomocy rozproszonego oddziału. Obaj z Holmesem nie wiedzieli, o co mu chodzi. Potem małymi grupkami ruszyli w stronę ulicy. Nie zamierzali na nią wyjść. Posuwali się równolegle korytarzami i wąwozami wśród gruzów. Wokół było dość spokojnie. Co chwilę ktoś oczywiście strzelał, ale główny ciężar walk musiał się przenieść na sąsiednie odcinki frontu. Rosjanie skupieni wokół rozwalonych czołgów uznali chyba, że teren jest już ich i głównym problemem było odtarasowanie drogi dla pozostałych maszyn.

Grupki rozbitego niemieckiego oddziału posuwały się bardzo szybko. Tym razem tempo nadawali przerażeni do granic możliwości członkowie volkssturmu, którzy cudownie odzyskali siły, by móc wydostać się z piekła. Rosyjska mapa prowadziła dość dobrze, do pewnego momentu, bo przecież nie zaznaczano na niej miejsca pobytu pojedynczych żołnierzy. Kilku chłopców z Hitlerjugend przypadło pod zwałowiskiem, ostatnią przeszkodą przed prawie otwartym terenem stanowiącym resztkę jakiegoś niewielkiego parku.

-Widać nasze zasieki - zaraportował któryś z chłopców.

-Ale przez ten teren się nie przedostaniemy. W każdym razie nie w całości - zerknął na Schielkego.

- Już.

-Watson, zaczynaj.

-Nie bój żaby.

-Przygotować się do... - Langenau nagle przerwał, słysząc dochodzące z drugiej strony frontu dźwięki gramofonu. Bynajmniej nie był to marsz paradny, jakby można się było spodziewać, ale jakaś skoczna, bawarska melodia. Na rubieży pojawili się żołnierze w panterkach, a zza gruzów wyjechał samochód pancerny, siejąc ogniem z karabinu maszynowego. Żołnierze jak na pokazie musztry ruszyli do przodu. Ale nie do ataku bynajmniej - osłaniając się ogniem z automatów, zaczęli rozbierać niemieckie zasieki. Jeden kozioł z kolczastym drutem sprawnie powędrował na bok. Potem drugi, trzeci... W głowach wszystkich obserwatorów pojawiło się pytanie: co jest nie tak? Przecież to nie zwykłe przejścia dla kontrataku piechoty. Niemcy po prostu rozmontowują swoją linię obrony. I po sekundzie do wszystkich głów dotarła też odpowiedź. Boże! To przecież przejazd dla czołgów!

-Tanki! - rozległo się od strony rosyjskich linii. - Giermańskie tanki idut!

-Teraz! - ryknął Langenau.

Nikomu z rozbitego oddziału nie trzeba było powtarzać. Runęli naraz jakby wprawiani w ruch przez tę samą sprężynę. I prawie wszyscy w tym samym tempie. Watson i jego oddział skierowali ogień na pozycje po przeciwnej stronie. Trochę przygnietli Sowietów, bo rosyjska ruletka zaczęła się dopiero w trzech czwartych otwartego terenu, kiedy odezwały się maksimy.

Zdyszani dopadli linii zasieków i zbawczego rowu za nimi.

-Straty! - darł się Langenau. - Straty meldować.

Wszyscy rozglądali się, patrząc po leżących najbliżej.

Wreszcie ktoś odważył się i wyjrzał na przedpole.

-Jedna trzecia? Jedna czwarta? - zameldował niepewnie, szacując liczbę trupów.

-Defetysta, psiakrew!

-Jedna dziesiąta, panie kapitanie!

Langenau, dysząc, skinął głową. Schielke wolał nie wystawiać głowy, żeby sprawdzać, jakie są rzeczywiste straty. Dłonią macał swoje plecy, szukając dziury w kamizelce kuloodpornej. E, przecież nie mogli go tam trafić, bo coś by czul. Usiłował wytrzeć zalewający oczy pot. Holmes siedział oparty o betonowy dźwigar z zamyślonym wyrazem twarzy. Po chwili przysunął się bliżej.

-Kontynuuj śledztwo, zanim szok ustąpi i zaczniesz się mazgaić, co? - szepnął.

Schielke podniósł głowę.

-Wiesz co? Oszalałeś!

-Aha, na normalnych nie trafiło, fakt.

Schielke, ciągle leżąc, zapalił lucky strike’a i zaciągnął się głęboko. Podczołgał się do Langenaua.

-Słuchaj, mógłbyś dokończyć?

-Co?

-No, twoje zeznanie przecież.

Twarz oficera przybrała wyraz tak bezbrzeżnego zdziwienia, że leżący obok Holmes parsknął śmiechem. Langenau obejrzał się za siebie, na przedpole, potem znowu zerknął na nich.

-Jaja sobie robisz!? Właśnie wybito mi połowę oddziału, a wy ciągle swoje?

-Wybito ci dziesięć procent, defetysto - powiedział Schielke beznamiętnie. - Mów, o co chodziło z tym atakiem Armii Krajowej?

-O, cholera. - Esesman tylko kręcił głową. - Dotąd myślałem, że Abwehra to osobne królestwo w państwie, gdzie książęta chodzą i rysują sufity nosami. A tu wysiali pieprzonego fachowca, który uratował mi życie tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć.

Jakieś ptaki przysiadły w pobliżu na krzakach pokrytych wspaniałymi, białymi kwiatami. Szczebiotały wesoło, nic sobie nie robiąc z leżących tuż obok ludzi. Nieprawdopodobna wręcz wiosna, wybuchająca wszędzie zieleń, ptaki, chmary owadów, motyli, ważek i żuków nie były dobrym tłem dla zszarganych ludzkich nerwów. Langenau otarł pot z czoła. Musiał odczekać dłuższą chwilę, żeby się uspokoić.

-Dobra - powiedział nareszcie. - To było tak. Opancerzona furgonetka i samochód ochrony jechały nocą autostradą Breslau-Liegnitz. Na wysokości rozjazdu, tam, gdzie jest taka mała kawiarnia na nasypie, ogromna ciężarówka uderzyła w furgonetkę, wywracając ją i tworząc zator. Ochroniarze z samochodu zabezpieczenia od razu zorientowali się, że to napad. Wycelowali broń w stronę krzaków, sądząc, że stamtąd nastąpi atak i tyłem zaczęli wysiadać z samochodów.

-Dobre wyszkolenie.

-Taaa... Z tym, że Polacy leżeli w pasie zieleni rozgraniczającym obie jezdnie autostrady. Trzech ludzi. Zlikwidowali ochronę, strzelając prawie z przyłożenia w plecy.

-O, szlag.

-Potem wysadzili furgonetkę. Następnie podeszli jeszcze raz i wrzucili coś do środka. Samochód zaczął błyskawicznie płonąć, a oni się wycofali.

-Czegoś nie rozumiem.

-Wiesz... - uśmiechnął się Langenau. - Nie jesteś w tym osamotniony.

-Nie zabrali dokumentów, tylko wszystko spalili?

-Tak właśnie. Widziało to wielu świadków z kawiarni.

-To już nie spytam, co było w furgonetce.

-Tak. Kurierzy wieźli plany ukrycia skarbów z Breslau. A Armia Krajowa je po prostu zniszczyła.

Schielkemu nie mieściło się to w głowie.

-Boże, i nie usiłowali ich zdobyć?

-Otóż właśnie nie. Zresztą byłaby to ryzykowna akcja. Wokół kawiarni stało zaparkowanych wiele wojskowych pojazdów, kręcił się Wehrmacht, gdyby zaczęli gmerać w środku, to Niemcy ruszyliby szybko do akcji. A tak, trzask prask i po krzyku. Teoretycznie Polacy mogli wybrać inne miejsce, ale to było dobre, bo konwój musiał bardzo zwolnić, no i dróg ucieczki jest tam wiele. Zagadka, prawda?

-A skąd wiadomo, że to AK?

-Wiesz, nasi śledczy nie są aż tak do dupy, jak się wydaje. Tym bardziej, że tej samej nocy zastrzelono też majora SS, który te raporty pisał. I to znowu w dziwny sposób, bo to nie jest styl działania Polaków. Oni zawsze zwołują sąd, wydają wyrok, a później głośno się chwalą w swojej podziemnej prasie, że wyrokiem z dnia, w imieniu, za zbrodnie i tak dalej. A tu nic, głucha cisza.

-Czy to znaczy, że...

Laungenau skinął głową i uśmiechnął się aprobująco.

-Tak. To znaczy, że nikt w Berlinie nie wie, gdzie ukryto skarby.

-A kto wie?

-Absolutnie nikt. System jest zbyt szczelny.

-Ktoś z ekipy pakowaczy?

-Nie. Pod żadnym pozorem.

-To niemożliwe. Nie można odnaleźć żołnierzy, którzy maskowali kryjówki z tym zabitym majorem SS?

-Zrozum. System jest zbyt szczelny. - Langenau tłumaczył powoli. - Jeśli ktoś zlecił tę akcję, to nie po to, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o miejscach ukrycia. W tej chwili nikt na całym świecie nie wie, gdzie ten transport może być. Nikt absolutnie.

Schielke zerknął na Holmesa. Ten ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. Nie padła żadna podpowiedź.

-Były jakieś hipotezy?

-Wiele. Może to jakiś ideowiec, może wróg nazizmu, może Polacy, licząc na to, że skoro nikt nie wie, gdzie są skarby, a te tereny będą ich po wojnie, to przeszukają metodycznie metr po metrze. Wszystko to bzdury. Nie da się tego transportu znaleźć ani w pięćdziesiąt, ani w sto lat po wojnie. - Langenau położył mu rękę na ramieniu. - Dieter, ty masz szansę przeżyć to piekło, jeśli nie narobisz głupstw. Więc chcę cię do czegoś zobowiązać. W pięćdziesiąt lat po wojnie jako zgrzybiały staruszek przyjedź tutaj jako turysta. Odwiedź stare Breslau, czy jak ono się tam będzie nazywać, i przekonaj się sam. Polacy tego nie znajdą. Nikt tego nie znajdzie. I przeczytaj te wszystkie opasłe tomiszcza, które będą opisywać poszukiwania. Obejrzyj wszystkie filmy, które powstaną na ten temat. Przeczytaj wszystkie zeznania świadków, wszystkie dokumenty, obejrzyj zdjęcia! Gówno znajdą!

Schielke opuścił głowę. Tajemnica stawała się coraz bardziej złowroga. Skarby, których nikt nie znajdzie. Dobre. Zaczynał wątpić.

-A ci pakowacze?

-Oj, to bzdura. Jak wierchuszka panikowała, to prześwietlili wszystko. Wszystko, do czego mogli mieć dostęp. Już nie szukając poszlak, ale śledząc, czy gdzieś nie stało się coś dziwnego. No i dowiedzieli się, że u pakowaczy zginęły dwie osoby. Niby to dziwne. Ale co z tym zrobić? Nikt z tej ekipy nie miał zielonego pojęcia, co dalej dzieje się ze skrzyniami. Nikt!

Nad ich głowami narastał powoli głuchy odgłos. Wszyscy podnieśli głowy. Właśnie przelatywała nad nimi grupa bombowców B-25 Mitchell osłanianych przez myśliwce P-39 Airacobra. Bombowce i myśliwce były produkcji amerykańskiej, ale kolor gwiazd świadczył, że to nie USAF, tylko Armia Czerwona składa niezapowiedzianą wizytę.

-Chwila przerwy w atakach na ziemi - mruknął Langenau.

-A co będą bombardować?

-Wiesz? Nie meldowali nam jeszcze.

Schielke wzruszył ramionami.

-A wracając do sprawy...

-Nie ma do czego wracać. Zlecono wam to śledztwo tylko dla porządku. A nuż coś się okaże. Ale ja ci powiem. Nic się nie okaże. Nikt na razie nie może nawet wymyślić powodu tej przedziwnej akcji AK. - Esesman zdjął hełm, jeszcze raz wytarł twarz z potu i popatrzył w niebo na samoloty znikające nad morzem ruin. - Nikt nie wie, jak powiązać Polaków z Breslau. Po wojnie przy pomocy wykrywacza metalu i łopatki nic nie znajdą, więc jedyny ich motyw odpada. Może to splot przypadków, a może zagadka, której nikt nigdy nie rozwiąże.

Langenau wstał energicznie i skinął na nich ręką.

-Chodźcie. Napiszę wam pismo w sprawie dzisiejszego dzielnego ataku Abwehry na tym odcinku.

-Po co?

-Może dostaniesz kolejny order. Wnukom pokażesz.

Ruszył szybko w kierunku zaplecza. Schielke znowu spojrzał na Holmesa. Ten uśmiechnął się tajemniczo.

-Co? Zwątpiłeś? - spytał szeptem.

-Mhm. A ty nie?

-Conan Doyle tak skonstruował postać Sherlocka Holmesa, że nie było dla niego spraw nierozwiązywalnych.


Dobry kwadrans zajęło im uspokajanie Rity i powtarzane kilka razy tłumaczenie wszystkich powodów, dla których nie mogła pójść z nimi do Langenaua.

-Przecież i tak, i tak siedzę w tym wozie pancernym! krzyczała. - A jakby mnie ktoś ustrzelił z pancerfausta?

-Posłuchaj - usiłował tłumaczyć Schielke - czeka nas jeszcze dość trudna droga powrotna do centrum, a potem do Carlowitz.

-Coś takiego - przedrzeźniała jego poważny ton. - A tam czyhają na nas smoki i cyklopy z maczugami?

-Oj, przestań żartować.

Zapadła męcząca cisza. O ile ciszą można nazwać huk dział stłumiony jedynie burtami z cienkiego pancerza. Holmes usiłował zmienić temat.

-Co o tym wszystkim myślisz?

Schielke wzruszył ramionami.

-Wierzę w wersję Langenaua. Uważam, że w tej chwili naprawdę nikt na świecie nie wie, gdzie ukryto te skrzynie.

Holmes skinął głową.

-Właśnie.

-I nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Polacy postanowili zniszczyć akurat te meldunki.

-To mógł być przypadek albo pomyłka. Ale... Czujesz tę adrenalinę?

Schielke spojrzał zdziwiony.

-Śledztwo jest jak seks. Najfajniej jest pod sam koniec.

-Chyba że nastąpi przedwczesny wytrysk - wtrąciła inteligentnie Rita.

-No to spróbujmy dożyć orgazmu - uśmiechnął się Holmes. - Lepiej znasz Krupmanna. Myślisz, że naprawdę czyha na nas w drodze powrotnej?

-Tak. A jeśli jeszcze jest pijany w sztok...

-E tam - przerwał mu Holmes. - Sam wiem, jak po jednym łyku wódki woniało ode mnie niczym z gorzelni. To i odrobina aktorstwa...

-Bardziej mnie ciekawi, po cholerę miałby tam czekać?

-To oczywiste, że Krupmann przyjechał do Langenau, bo dowiedział się, że będziemy u niego.

-Jak?

-Usłyszał gdzieś, że ktoś interesuje się akurat tym esesmanem. Reszty się domyślił.

-Ten gestapowiec chce nas zabić? - włączyła się Rita. - Berlin już okrążony. Cholera wie, co mu strzeli do głowy.

Holmes zerknął na śliczną dziewczynę.

Berlin już okrążony - powtórzył za nią. - Dlatego bardziej interesuje mnie, czego boi się Krupmann. Robi się za późno na ucieczkę samolotem, a jeśli tu zostanie, to mu Rosjanie zrobią to samo, co on robił innym, tyle że razy dziesięć, bo są bardziej inteligentni i pomysłowi.

-No - Schielke skinął giową. - Możemy wracać inną drogą?

-Wzdłuż frontu? - mruknął Holmes. - Masz na to jakieś papiery, czy zamierzasz się zamienić w dyżurnego wisielca?

-To zmieńmy taktykę. Niech żołnierze nie jadą za nami na ciężarówce. Niech wysiadają i idą obok drogi, kryjąc się w ruinach.

-Nie nadążą za wozem pancernym.

-Wprost przeciwnie. Niech Watson co jakieś sto, dwieście metrów markuje jakąś awarię. Wychodzi, kopie w opony, zagląda pod spód... Byle tylko żołnierze nas nie wyprzedzili.

-To ma sens. Jak nas Krupmann zatrzyma, to część oddziału wychodzi mu za plecy, a część ciągle czeka gotowa w ukryciu.

-Mhm.

-No to do dzieła. Uprzedź ludzi.

Kiedy Schielke wyszedł i zostali sami, Rita nie mogła się powstrzymać, żeby nie zacząć rozmowy.

-Wiesz - zerknęła na Holmesa - nie mogę cię ani rozgryźć, ani ocenić.

-W jakim sensie? - spojrzał zaciekawiony.

-Och, to, że nie znam twojej przeszłości, życiorysu, jest zrozumiałe. Część zawodu. Ale ty w ogóle jesteś inny niż reszta ludzi.

Nie skomentował tego, co powiedziała.

-Nie mogę rozgryźć nawet takich drobiazgów jak twoje przyzwyczajenia. Jakbyś nie istniał. Jakby cię stworzono kilka miesięcy temu.

-Może nie istniałem.

-Oj, przestań. Myślałam, że lubisz dobrą kawę. Ale jak jej zabrakło - pijesz ersatz z równą przyjemnością. Ty nawet nie palisz nałogowo. Nie tak jak Dieter.

-Każdy nałóg, gdy cię zamkną, może się stać narzędziem tortur. Albo marchewką, albo kijem.

-Nie zamydlisz mi oczu tym wywiadowczym gadaniem. Wiem, że jesteś wrażliwy, niezwykle oczytany... Słyszałam wasze dyskusje z Dieterem. Błyskawicznie kojarzysz fakty, masz jakiś nieprawdopodobny zmysł obserwacji i, co gorsza, potrafisz wykorzystać swoje obserwacje. Tu i teraz. Natychmiast.

-Twój ukochany też to potrafi. Tylko trzeba mu było otworzyć klapkę w mózgu, która go hamowała.

Zmrużyła oczy.

-Radzisz sobie z kobietami...

-Z mężczyznami też.

-Ooooo... Bawi cię ten słowny ping-pong?

Zaprzeczył ruchem głowy.

-To dlaczego wydajesz się taki niematerialny? Tak jakbyś nigdy nie istniał - powtórzyła. - Coś mi się wydaje, że nie jest to tylko kwestia mimikry.

-Nie wiem, czy to da się tak łatwo wytłumaczyć. Ale jesteś na jakimś dziwnym tropie - zamyślił się na chwilę. - Mówiąc szczerze, ja o tobie myślę to samo.

-To samo?

-No tak. Jakby ciebie nie było. Pojawiłaś się znikąd w życiu Dietera, przynajmniej on to tak przedstawia, prawie że na chwilę przede mną. Nie uważasz, że wygląda to trochę jak deus ex machina?

Zafrapowana potrząsnęła głową.

-Tak jakbyśmy nagle postanowili zmienić jego życie? Albo go uratować?

-Albo... - To brzmiało prawie jak przedrzeźnianie. - Albo każde z nas czegoś od niego chce. Być może każde chce tego samego.

-Tego, żeby nas przeniósł ponad niebezpieczeństwami najgorszych dni Festung Breslau? - dokończyła Rita.

Holmes skinął głową. Końcem palca strząsnął jakiś niewidzialny pyłek z policzka i powiedział:

-Z tym, że w przeciwieństwie do mnie ty w chwili, kiedy go poznałaś, nie wiedziałaś o tej ciekawej możliwości.

Spojrzała na niego gwałtownie. Niestety, dalszą dyskusję przerwał Schielke, który wskoczył do środka, kiwając na Watsona i Heiniego rozprawiających, sądząc po ich gestykulacji, o jakichś zawiłościach walk w mieście.

-Możemy ruszać.

Holmes wystawił głowę przez niewielki właz i pokazał coś Watsonowi. Ten skinął głową. Ciężki wóz ruszył wzdłuż zrujnowanych ścian kamienic, usiłując trzymać się w ich cieniu. Słońce było coraz wyżej, rażąc odbiciem od bruku ulicy. Wewnątrz było coraz cieplej, szczególnie Schiełkemu ubranemu w kurtkę i kamizelkę.

-Jak myślicie, czego chce Krupmann?

-Uratować swoje tłuste dupsko - odpowiedziała natychmiast Rita.

-Przecież aż tak durny nie jest. Ukrył akta z przesłuchania Langenaua, przekazując resztę Abwehrze. Sądził, że to się nie wyda?

-Prawie mu się udało - mruknął Holmes. - Zresztą to wcale nie jest takie głupie. Sam nie potrafił odkryć, kim są ludzie stojący za tą sprawą, więc myślał, że tobie się uda. A wątek dotyczący masakry przeprowadzonej przez AK na autostradzie po prostu zataił.

-Po co?

-Może sam grzebie w tej sprawie? - Holmes odwrócił głowę. - Rita, co o tym sądzisz?

-Ja tam nie wiem. Wszystko w tej sprawie śmierdzi, a jak nie śmierdzi, to znaczy, że tego po prostu nie ma.

-Dziwnie powątpiewasz dzisiaj w realność świata zewnętrznego. Był taki kierunek w filozofii, który...

Przerwało mu ostre szarpnięcie i zgrzyt przekładni. Jak się okazało, nie musieli jechać daleko.

-Dziesięciu ludzi z karabinami w czarnych mundurach - zaraportował Watson z wieżyczki. - Są przed nami.

-Krupmann też?

-Obecny.

Holmes wyjrzał przez szczelinę obserwacyjną.

-O cholera, przedstawienie jak w westernie. Zaczekajmy, aż nasi ludzie dotrą tu przez gruzowisko i...

Schielke wyjął ze specjalnego etui ogromne cygaro. Ogrzał je amerykańską zapalniczką, przypalił i włożył do ust.

-Sam mówiłeś, że wszystko wokół to tylko teatr - rzucił i wydmuchnął kłąb śmierdzącego dymu.

Holmes zaczął się śmiać. A nawet otworzył przed nim drzwi z tyłu pojazdu. Schielke wyskoczył na bruk ulicy. Oślepiony ostrym słońcem włożył amerykańskie okulary przeciwsłoneczne. Kolbę thompsona oparł o biodro i wyszedł zza samochodu pancernego.

Krupmann miał dziesięciu ludzi, których ustawił za sobą w szeregu. Scena naprawdę jak z westernu. Schielke powoli ruszył do przodu. Krok za krokiem, żałował tylko, że przy oficerkach nie miał ostróg, które brzęczałyby głośno. Pyknął z cygara. Krupmann też ruszył w jego stronę.

-Cześć, Dieter - powiedział, kiedy stanęli naprzeciw siebie.

-Cześć.

-Nie uważasz, że to trochę nieuczciwe? - Krupmann wskazał na amerykańską maszynę z ogromnym, bębnowym magazynkiem.

-Nie czytałeś „Strzelaniny w O.K. Coralł”? Tam też ludzie Wyatta Earpa mieli strzelby.

-Ale nie maszynowe.

-Czasy się zmieniają. - Schielke zacytował tekst z jakiegoś westernu. - Nic już nie jest takie jak kiedyś.

Rita we wnętrzu pojazdu parsknęła śmiechem.

-Ten kraj się zmienia - dodała głośniej, żeby było ją słychać. - A Indian i nazistów zamkną w rezerwatach.

Krupmann rzeczywiście był nieźle wstawiony. Wskazał kciukiem na swoich ludzi.

-Za coś takiego mógłbym ją...

Schielke wyjął na chwilę cygaro z ust i gwizdnął. Dziesięciu jego ludzi w panterkach wyszło z ruin, ustawiając się za plecami gestapowców.

-Co mógłbyś? - Cygaro znów znalazło się w ustach. - Sprecyzuj.

-Tobie się wydaje, że prawa już nie ma? No to ci powiem, defetysto, że jeszcze jest. Gilotyna w więzieniu na Kletschkau Strasse działa bez przerwy. I będzie działała do ostatniej chwili. Zdążą cię obsłużyć, nic się nie martw.

-Do ostatniej chwili? Jakiej ostatniej? - Wydmuchnął dym prosto w twarz rozmówcy. - To już nie wierzysz w zwycięstwo, defetysto?

Krupmann zachwiał się na nogach.

-Coś ci wyjaśnię, cwaniaczku. Heigel, twój bezpośredni dowódca, który cię kocha miłością równie wielką, jaką ty go kochasz, dał mi na ciebie wszystko.

-Heigel może Tietzowi napluć w oko, jeśli trafi.

-Ale tobie może coś więcej. Dał mi twoje akta, z których jasno wynika, że to ty schrzanileś mi akcję z Holmesem, naprowadzając pewnego porucznika na fałszywe namiary radiostacji i posyłając go na front wschodni. A potem w cudowny sposób sam odnalazłeś tę radiostację. Mało?

Schielke wiedział, że z akt niewiele wynika. Mogłyby być zaledwie podstawą do długotrwałego śledztwa prowadzonego jedynie na podstawie domysłów. A na to nie ma czasu, szczególnie wobec oficera noszącego Żelazny Krzyż i legitymującego się obecnie samymi nagrodami za wzorową służbę. No way. Uśmiechnął się szeroko.

-Mówisz coś o papierach... A pamiętasz może takiego kupca z Holandii, bodaj o nazwisku Ambitius? Handlowałeś z nim trochę?

-Owszem, sprzedawałem mu dzieła sztuki.

-Na twoich pokwitowaniach nie wyszczególniono, co sprzedałeś. Jest tylko podpis i kwota, którą dostałeś.

-Nie przyczepisz się. Wszystko jest legalne.

-Teoretycznie tak. Problem tylko, że kupiec Ambitius tak naprawdę nazywa się Julien Bow.

Krupmanna zmroziło.

-Dobrze usłyszałeś, Julien Bow, agent brytyjskiego wywiadu. - Schielke odruchowo zaciągnął się cygarem i z trudem powstrzymał atak kaszlu. - A teraz się dowiaduję, że Heigel przekazuje ci moje akta. Akta człowieka, który zastrzelił Juliena Bowa! - Znów kłąb dymu poszybował do płuc, ale teraz jakoś to zniósł. - Czy to nie szajka? Albo gorzej. Spisek?

Krupmanna zapowietrzyło. Nawet na moment przestał się chwiać na nogach. Schielke postanowił go dobić.

-To mówisz, że gilotyna w więzieniu na Kletschkau Strasse będzie działać do ostatniej chwili? Zdążą cię obsłużyć?

Krupmann nie wytrzymał i tylko tommygun w ręku przeciwnika powstrzymał go od rękoczynów.

-Co ci ta kurwa z kripo powiedziała?! - wrzasnął. - Taką sprzedajną dziwkę powinieneś utopić w...

Rita dłużej nie słuchała tych obelg i wyskoczyła z samochodu tak szybko, że nikt z ludzi w środku nie zdążył jej powstrzymać.

-Coś ty powiedział, Świnio?! - Biegła w ich stronę, repetując damską szóstkę, którą nosiła w torebce. - Co...

W tym momencie padł strzał. Schielke dostał prosto w plecy. Potworna siła rzuciła go prosto w objęcia Krupmanna. Zobaczył jego szeroko otwarte ze zdziwienia oczy.

-To nie ja... - zdążył powiedzieć Krupmann, zanim drugi strzał, który musnął ucho Schielkego, trafił go prosto w twarz. Obaj runęli na ziemię.

Erkaem z samochodu pancernego zaczął strzelać. Rita chwyciła Schielkego za ramię i szarpnęła w bok. Jeszcze jeden strzał i struga krwi chlusnęła, zalewając mu oczy. Dosłownie chwile dzieliły ich wszystkich od wystrzelania się nawzajem. Przez krwawą mgłę widział jednak, że erkaem wali gdzieś w bok. Reszta żołnierzy też musiała widzieć, że to nikt z ekipy Krupmanna. Rzucili się w stronę ruin w poszukiwaniu ukrytego Strzelca.

Schielke nie mógł oddychać. Nie mógł się też podnieść. Holmes z Watsonem ciągnęli go za ramiona do samochodu.

Ktoś biegiem niósł Ritę systemem strażackim. Nie mogli się zmieścić w ciasnym wnętrzu. Boże, jak im powiedzieć, że nie może oddychać? Holmes położył go na boku i usiłował szybko ściągnąć kurtkę lotniczą. Chciał rozciąć ją nożem, ale amerykański produkt nie zamierzał się poddawać, udało się tylko podwinąć ją na szyję.

-Cholera - usłyszał Schielke. - Będziesz zanosić dziękczynne modły do Stechera. Mam pocisk w ręku!

Jak im powiedzieć, że nie może oddychać?

-Co tam? - spytał Watson.

-Pocisk nie przeszedł. Ale z żeber pewnie kotlet siekany.

-Na prześwietlenie. Już!

-A u dziewczyny?

-Przestrzelona ręka, zgruchotana kość. Nawet ją widzę. - Watson sprawnie nakładał opatrunek uciskowy. - Pędem do szpitala, bo nam Niemiaszki wykitują!

Holmes zajął miejsce kierowcy. Schielkemu przestało już zależeć na powiadomieniu ich o tym, że nie może oddychać. Ogarniała go ciemność.


Większość ogromnych bunkrów naziemnych była już zajęta przez Rosjan. Twierdza skurczyła się od zachodu i południa już tylko do ścisłego centrum miasta, a właściwie jego poszarpanych fragmentów. W rękach Niemców pozostały jedynie dwie gigantyczne budowle: na Fritz Geisler Strasse i WeiBenburger Strasse. Holmes jednak wiedział, że dostać się do tych szpitali graniczyło z cudem, a Rita potrzebowała natychmiastowej interwencji chirurga. Wóz pancerny zaparkował więc w załomie muru. Szybko udało mu się znaleźć sanitariuszy z noszami, którzy zanieśli rannych do podziemnego szpitala, a właściwie ciągu dusznych piwnic ciągnących się pod szpitalem St. Georgs-Krankenhaus. Obaj Polacy zajęli się intensywnym przyspieszaniem oględzin lekarskich i przesuwaniem „swoich” rannych w koszmarnej kolejce upiorów, co polegało głównie na przekazywaniu pewnych sum w dolarach określonym osobom. Ich talent i urok osobisty (oraz dolary, które mieli do zaoferowania) sprawiły, że Ritę położono na stole w przeciągu pół godziny, co było wyczynem świata, zważywszy, że niektórzy, nawet ciężko ranni, czekali tu czasem cały dzień na obdukcję. Schielke jednak leżał na noszach w straszliwym smrodzie, wśród jęków, wrzasków, błagań, w klaustrofobicznej przestrzeni tak dusznej, że jedyne, o czym marzył, to świeże powietrze. Nic z tego. Holmes z Watsonem wrócili dopiero po godzinie.

-Dowiedzieliśmy się wszystkiego. Jedziemy dalej.

-Co z Ritą? Zostawimy ją tutaj? - pytał słabym głosem Schielke.

-Na razie tak. Ona mogłaby się wykrwawić.

-W przeciwieństwie do ciebie - wtrącił Watson.

Obaj chwycili nosze i z wielkim trudem zaczęli przepychać się do wyjścia.

-Dokąd jedziemy?

-Do Carlowitz. Tam, gdzie nie walą po wszystkim i z czego się da, jak tutaj.

-Ale Rita...

-Nic jej nie będzie. Heini zostanie, aby pilnować.

-Ale...

-Morda w kubeł, malkontencie. Chcemy zobaczyć, co ci ten pocisk zrobił w środku, a do tego potrzebny jest porządny rentgen, zorganizowany po staremu szpital, a nie ta trupiarnia.

Wynieśli go nareszcie na powietrze. Mimo swądu i dymu ulga była tak niewyobrażalna, że Schielke prawie zemdlał. Polacy z trudem zapakowali nosze do samochodu pancernego. Coś wcześniej walnęło w ich francuską ciężarówkę, więc żołnierze musieli przedostać się do Carlowitz, każdy na własną rękę.

O tym, żeby jechać na dachu pancerza, nikt nie chciał słyszeć. Szczególnie że musieli przejechać przez długi, ogromny most i to bez rozpoznania.

Los niewątpliwie im sprzyjał. Ich radziecki pojazd przedarł się przez most bez jednego draśnięcia, ani jeden polikarpow nie pojawił się na niebie. Szczęście ich opuściło już na Korsoalłee. Skończyła się benzyna. Holmes i Watson, klnąc w żywy kamień, wyciągnęli nosze i ruszyli dalej na piechotę. Mimo wszystko to było lepsze niż pchanie samochodu pancernego albo przeżycie tego samego na drugim brzegu rzeki. Carlowitz ciągle było bowiem rajem w porównaniu z zakrytym dymami pożarów centrum. Tonące w zieleni wille, mnóstwo kwiatów, strzeliste wieżyczki kościoła świętego Antoniego na tle pogodnego nieba przywodziły na myśl wszystko, tylko nie wojnę.

-Czego się dowiedziałeś w tamtym szpitalu? - spytał Schielke, stękając.

-Zamknij się - rzucił Watson. - Pacjent gaduła nam się trafił. Leżeć na brzuchu nie potrafisz?

-Spokojnie. - Holmes miał zdecydowanie lepszą kondycję. Może mniej palił. - Dowiedziałem się w szpitalu różnych ciekawych rzeczy.

-Ja... jakich?

-Potem. Kupiłem ci też trochę lekarstw na czarnym rynku.

-A skąd wiedziałeś jakich?

-Tam leżą różni fachowcy. Spotkałem profesora medycyny z postrzałem w łokieć. Nudził się, więc go przepytałem, czego się spodziewać po twoim przypadku. A lewych handlarzy też tam w bród. Kwestia sumy.

-Ale...

-Cicho! - zdenerwował się sapiący Watson. - Umierający i trupy głosu nie mają.

Na szczęście dotarli nareszcie do szpitala. Rzeczywiście w najmniejszym stopniu nie przypominał poprzedniego. Było tu nawet pomieszczenie przypominające izbę przyjęć zamiast leżących na podłodze stosów rannych, a lekarz, który się pojawił, sprawiał wrażenie czystego i co więcej - wyspanego. Badanie przebiegło szybko, bo właściwie niewiele było do oglądania.

Schielkego przewieziono na prześwietlenie, a potem w trójkę czekali w długim, dość mrocznym korytarzu.

-Masz jeszcze ten pocisk, którym mnie trafili?

-Tak. - Holmes podrzucił w dłoni kawałek zdeformowanego metalu. - Remington 0,222. Świetna broń, karabin mały, łatwy do ukrycia, przyjemny, cichy strzał, mały odrzut.

-Skąd to wszystko wiesz?

-Mówiłem ci, że w tamtym poprzednim szpitalu leży wielu specjalistów. Wystarczy popytać.

Przerwał im trzask otwieranych drzwi. Technik w czystym kitlu podał im wywołane zdjęcie.

-I co jest? - spytał nerwowo Schielke.

-Generalnie płuca, żebra i kręgosłup, proszę pana. - Technik nie mógł rozpoznać stopnia oficera, bo leżący nie miał munduru.

-Ale jakie straty?

-To już opisze lekarz. Ale byłbym spokojny. Oznak żadnej śmiertelnej choroby tam nie stwierdziłem.

Chcieli go zwyzywać od żartownisiów, ale dali spokój. Lekarz w swoim gabinecie potwierdził diagnozę technika.

-Żebra na szczęście nie są połamane - stwierdził z uśmiechem. - To tylko bardzo poważne stłuczenie, może drobne pęknięcie, którego na tym zdjęciu nie widać. No cóż - zerknął na spłaszczony pocisk. Kamizelka spełniła swoje zadanie. Za kilka tygodni będzie pan zdrowy. Mógłbym ją zobaczyć?

Watson miał ubranie Schielkego. Pokazał kamizelkę i miejsce, gdzie trafiła kula.

-Doskonała rzecz - cieszył się lekarz. - To niemiecka technologia, prawda? Tak porządna, że na pewno niemiecka.

Holmes parsknął śmiechem.

-Amerykańska - mruknął. - Nasz kolega woli sprawdzone technologie.

Lekarz zmarszczył brwi. Był młody i chyba ciągle naiwny. Szybko zmienił temat.

-Muszę panów ostrzec. Będą pewnie powikłania. Z powodu upośledzenia odkrztuszania w płucach pojawi się wydzielina. Na ból i gorączkę poradzimy lekami, ale najprawdopodobniej później będziemy mieli do czynienia z infekcją bakteryjną.

-A konkretnie z jaką? - spytał Watson.

-Najprawdopodobniej zapalenie oskrzeli, rzadziej płuc. A na to nie ma lekarstwa.

-To co mamy robić?

-W przypadku dobrze leczonego pacjenta zapalenie oskrzeli nie jest śmiertelne. Trzeba po prostu bardzo uważać i przecierpieć to wszystko. Chory musi leżeć.

-E tam... — wtrącił się Holmes.

-Na zapalenie oskrzeli nie ma lekarstwa.

-Otóż jest. - Holmes wyjął z kieszeni dość spore pudełko. - To penicylina.

Lekarz zmieszał się na widok opakowania przemyconego antybiotyku. Na pewno słyszał o jego działaniu, a także o tym, że Hitler sobie przypisał to odkrycie, a za pomoc jednego ze swoich lekarzy odznaczył nawet Krzyżem Żelaznym. Holmes postanowił dobić medyka.

-To penicylina - powtórzył. - Angielska. Jak mówiłem, nasz przyjaciel woli sprawdzone technologie.


Schielke, owinięty szczelnie elastycznym bandażem, siedział na tarasie jednej z willi w Carlowitz. Teraz dla pewności zmieniali je często. Ale też nie było problemu z miejscem. Wszystkie domy stały opuszczone i puste, jeśli nie liczyć koczujących gdzieniegdzie żołnierzy. Właścicielom na nieszczęście kazano się przenieść do centrum, siedzieli tam teraz w dusznych piwnicach twierdzy. W słynnych „niemieckich piwnicach”, jak głosił, stający się teraz szyderstwem, slogan goebbelsowskiej maszyny. Schielke miał do wypełnienia mnóstwo papierów na firmowych blankietach. Był bardzo skrupulatny w zapewnieniu oddziałowi bezpieczeństwa w tych najgorszych, ostatnich dniach. Ale nawet głupi podpis na dokumencie sprawiał, że całe ciało promieniowało bólem. Na szczęście penicylina okazała się biczem bożym na bakterie. Żadne, nawet najmniejsze powikłania nie wystąpiły. Po pierwszym opatrunku udało się przenieść Ritę do lepszego szpitala. Leżała w bunkrze na WeiBenburger Strasse, jedynej w miarę bezpiecznej enklawie po tamtej stronie rzeki. Schielke zerkał czasem na dymy unoszące się na drugim brzegu. W linii prostej dzieliło ich bardzo niewiele. Piekło i horror gwałtownie kurczącej się twierdzy w centrum i zielony raj po tej stronie - obie przedzielone Odrą - Styksem. Nie było tylko Charona, który za jedną dojczmarkę podjąłby się bezpiecznej przeprawy. Duchy musiały przenikać nocami.

-Herbaty? - Holmes przyniósł z kuchni tacę z naczyniami.

-Chętnie.

-Boże, co ja tu znalazłem w spiżarni... - Rozkładał srebrne naczynia. - Herbata z konfiturami? Wiśnie, czereśnie, truskawki? Jest nawet pigwa, a wszystko skrupulatnie opisane na słoikach.

-A jest z agrestem?

-No oczywiście. To solidna niemiecka spiżarnia.

-Przydałyby się biszkopty.

-Mhm. Niestety, Anglicy nie dotrą tu zbyt szybko.

Siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu, rozkoszując się aromatycznym napojem.

-Jak myślisz? - Schielke z trudem obrócił się w fotelu. - Długo to jeszcze potrwa?

-Krótko - odpowiedź Holmesa była zdecydowana. - Centrala kazała mi rozśrodkować siatkę i zamrozić. Żadnej łączności. A to znaczy, że spodziewają się końca w przeciągu dwóch tygodni. Może szybciej.

-Dlaczego musisz zamrozić siatkę?

-Po co ma ktoś wpaść przed końcem? Wierchuszce już nie zależy na meldunkach.

-To znaczy, że Breslau straciło jakiekolwiek strategiczne znaczenie?

-Dokładnie. This is the end, my friend.

Rozmowę przerwało im wejście potwornie umorusanego i zdyszanego Heiniego. Od chłopca biła intensywna woń spalenizny i jakiegoś gnilnego fetoru. Schielke od razu uciszył jego zapalczywy meldunek.

-Co tam w mieście? - spytał.

-Gorąco. Ale powstrzymujemy Iwany na każdym odcinku frontu!

-Ja nie o propagandę pytam.

-Jest list do pana, panie kapitanie! - Chłopak położył na stoliku elegancką kopertę.

-List? - Obaj z Holmesem spojrzeli zdziwieni. - To poczta jeszcze działa?

-Tak jest, panie kapitanie, działa. W tej chwili już tylko w jedną stronę. Ale samoloty wciąż zrzucają pocztę.

Schielke zaintrygowany sięgnął po kopertę. Zerknął na stempel.

-Z Hiszpanii!

-Franco do ciebie napisał?

Schielke otworzy! list.

-O, ładnie. To od Barbela Stechera. Chudzielec urządził się już w bezpiecznym miejscu. Pyta, czy kamizelka się przydała.

-Łaskawca. Odpisz, że za jego duszę dasz na mszę.

-Tak, o dziwo i wśród hien zdarzają się ludzie.

-Miał ci zadać jakieś pytanie.

-Sekunda. Czytam.

Holmes, który z boku obserwował jego twarz, nagle odstawił swoją filiżankę. Zmarszczył brwi. Kiedy list wypadł z dłoni Schielkego, nachylił się i położył mu rękę na ramieniu.

-Nie sądź pochopnie - powiedział cicho.

Schielke podniósł wzrok. Było coś takiego w jego oczach, że wyglądały jak martwe.

-Co? - powiedział nieprzytomnie.

-Powiedziałem: nie sądź pochopnie, Dieter.

-Ale, ale... Nie wiesz, jak brzmi jego ostatnie pytanie.

-Wiem.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

-Wiem - powtórzy! Holmes. - Patrzyłem na twoją twarz, widziałem twój odruch, jak sięgasz do kabury. Wiem.

Schielke nie mógł uwierzyć. Holmes wziął znów swoją filiżankę.

-Ostatnie pytanie Stechera brzmi: „Dlaczego z góry założyliście, że tajemniczy oficer kripo zamieszany w sprawę zabójstw jest mężczyzną?”.


-Hitler nie żyje! - darł się Watson, waląc podkutymi buciorami w drewniane schody. - Hitler nie żyje!

-Co? - Budzili się nieprzytomni w środku nocy.

-Hitler nie żyje!

-Cholera! - Holmes, o dziwo, nie przecierał oczu, nie potrząsał głową, wyglądał, jakby w ogóle nie spał. - To pewne?

-Tak. Z naszych źródeł, nie z niemieckich. Z nasłuchu.

-W porządku. A więc pora na rozśrodkowanie.

Schielke z trudem usiłował wygramolić się z pościeli. Na szczęście rozgorączkowany Heini przybiegł na górę i pomógł mu się ubrać.

-Panie kapitanie - szeptał nerwowo. - Co teraz będzie? Czy to już koniec?

-Nie, Heini. To dopiero początek.

-Ale co teraz będzie? - Chłopak, pomagając dopiąć pas z ciężką kaburą, skonkretyzował pytanie. - Co z nami będzie?

-Widzisz chłopcze, dla nas powoli kończy się czas strachu. A zaczyna się czas nadziei.

-Boże, niczego nie rozumiem.

-Nie bój się, Heini. Wiele rzeczy cię jeszcze zaskoczy.

Na dole, gdzie rozlokowani byli żołnierze, panował coraz większy rozgardiasz.

-Alarm bojowy! - darł się Watson. - Alarm bojowy! Do broni!

Holmes położył rękę na ramieniu Heiniego.

-Biegnij, ale pędem, na WeiBenburger Strasse. Zobacz, co z Ritą, i przygotuj ją do ewakuacji. No już.

Zabrał przygotowane wcześniej papiery. Ostatni raz zerknął, czy wszystko, co trzeba, zniszczono, i czy nie pozostawili żadnego śladu. Potem pomógł Schielkemu zejść na dół. Żołnierze już czekali ustawieni na ulicy przed willą.

-Wkraczamy w decydującą fazę - przemawiał do nich Watson. - Wiecie już, że grofaz stał się wspomnieniem. - Wobec elity dekowników akurat mógł sobie pozwolić na takie słowa, szczególnie teraz. Nie było żadnego poruszenia. Raczej miny w rodzaju: „A jednak. To my jego, a nie on nas”. - Słuchajcie! - kontynuował Watson. - Od dawna wiecie, że ta jednostka zamiast ryzykować wasze życie, robi przeciwnie. Zwiększa wasze szanse na przetrwanie. - Żołnierze potwierdzali ruchami głów. - I taka będzie nasza linia dalszego postępowania. Słusznie się jednak domyślacie, że teraz nastąpią najgroźniejsze chwile. Albo zabije was gestapo, albo pójdziecie do gułagu. Kto jednak nie chce skorzystać z tych dwóch możliwości... wystąp!

Cały szereg jak jeden mąż postąpił sprężyście o krok naprzód.

-No... tak myślałem, że inteligencja w tej jednostce przewyższa średnią armii o jakieś tysiąc procent. - Watson pokiwał głową. W szeregu rozległy się śmiechy. - Pamiętajcie jednak, że teraz musicie wypełniać każdy rozkaz na tysiąc procent normy.

Ustąpił miejsca Schielkemu, który wskazał samochód pancerny zatankowany kupioną za dolary benzyną.

-Kto się zmieści, włazi do środka. Reszta na dach i bez szemrania.

Nikt nie szemrał. A rozkaz został wypełniony, jakby rzeczywiście ćwiczyli go tysiące razy. Dosłownie po minucie ruszyli w ciemnościach w stronę mostu nad symbolicznym Styksem prowadzącego w krainę dymu i łun. Schielke jednak nie starał się nawet wyjrzeć przez któryś z otworów obserwacyjnych.

-Przestań ciągłe o tym myśleć. - Holmes nachylił się do jego ucha. Wnętrze pojazdu niezbyt sprzyjało konwersacji. Musiał szeptać.

-Nie mogę pogodzić się z jej zdradą.

-Zdradą? Jeszcze niczego nie wiemy.

-Jak to nie?

-Oj, przestań. To ja nie mogę sobie wybaczyć, że nie dostrzegłem czegoś tak oczywistego. Zresztą... Prawie powiedziałem jej to w oczy. - Przypomniał sobie rozmowę z Ritą przeprowadzoną w tym pojeździe po akcji z Langenauem. - Powiedziałem jej wprost, a jednak nie mogłem tego do końca ubrać w słowa.

-Jak zwykle zamotasz tak, że nic nie można zrozumieć.

-Czekaj. Ustaliliśmy, że nie może być agentką żadnych niemieckich służb, bo dawno już byłoby po nas.

Schielke ponuro skinął głową.

-Nie może być sowieckim agentem, bo jeszcze wcześniej składalibyśmy zeznania na Łubiance.

-Ciekawe, jak by nas przewieźli.

-Jak im zależy, to potrafią. Albo więc Rita gra na własną rękę, albo pracuje dla ludzi, których szukamy. A którzy wiedzieli, że Krupmann przekaże ci tę sprawę i których interesowało, czego się dowiesz. Najwyraźniej nie przeszkadzały im twoje prywatne interesy z brylantami. W osobie Rity dali ci do zrozumienia: „a rób co chcesz na własną rękę”.

-Więc co się stało?

-Doszedłeś za blisko czegoś. Prawie dotknąłeś ich tajemnicy. Więc najpierw cię ostrzegli, zabijając Nadię. A potem... sam wiesz. Strzał w plecy.

-I ona brała w tym udział!

-Człowieku, ty przejrzyj wreszcie na oczy! Uratowała cię, bo ten człowiek od remingtona był snajperem! Celem ostatniego strzału była twoja głowa!

-Jak to pogodzić ze zdradą?

Holmes tylko westchnął. Siedział przez chwilę znieruchomiały. Niczym sfrustrowany nauczyciel przed tępym uczniem. Odpowiedział pytaniem:

-Wtedy gdy czytałeś list i sięgałeś do kabury... Kogo chciałeś zabić? Ją czy siebie?

-Nie wiem.

-Aha, już rozumiem. Kochasz ją do szaleństwa, więc dla ciebie to podwójna zdrada.

-Jak zwał, tak zwal.

Holmes machnął ręką.

-A nie widzisz, jełopie, że ona też cię kocha? I to taką miłością, że nawet ja wam zazdroszczę.

-Obłudna miłość Judasza.

-Kretyn.

-Mnie kocha? Naprawdę?

-Ejże, jak Boga kocham, kliniczny kretyn. W dodatku ślepy- Ostatnie zdanie powiedział trochę za głośno, nawet jak na hałas panujący w ciasnym wnętrzu. Dwóch siedzących najbliżej żołnierzy spojrzało na nich dyskretnie, ale z pewnym zdziwieniem. Na szczęście Watson wybawił ich z kłopotu, parkując tuż pod bunkrem na WeiBenburger Strasse. Kiedy wyszli na zewnątrz, mogli rozmawiać dalej. A Holmes nie zamierza! tym razem popuścić.

-Czy nie rozumiesz, idioto, że gdyby ona była przeciwko tobie, to po cholerę byłby tamtym ludziom snajper? Przyłożyłaby ci szóstkę do potylicy i do widzenia.

-To czemu nie zrobiła tego na samym początku?

-Zaraz zwariuję.

-Bo co?

-Bo wtedy nie wiedzieliby, jak rozwija się śledztwo w ich sprawie. Gdzieś, żeby określić to w czasie, może w momencie zabójstwa Nadii, jej mocodawcy zorientowali się, że Rita zawodzi. I stąd ten strzał do ciebie.

Schielke chciał o coś spytać, ale przerwał mu Heini.

-Panie kapitanie, mogę zameldować?

-Co z Ritą?

-Nie ma tu już pani Menzel. Zabrali ją.

-Kto? - Schielke poczuł, że coś dusi go w gardle.

-Powiedzieli mi, że wysocy oficerowie. Ale... - Chłopak opuścił wzrok.

-Ale co?

-Rozmawiałem z pielęgniarzem i chorymi obok. To było dwóch po cywilnemu. Pokazali jakiś strasznie ważny papier, który postawił wszystkich na baczność. No i poszli we trójkę.

-Chryste. Nie wyrywała się? Nie krzyczała?

Chłopak nie chciał podnieść głowy.

-Znała ich, prawda? - wtrącił Holmes. - I to dobrze.

-Tak, proszę pana. Po zgodzie poszła, nie z przymusu. Nie była przejęta ani zdenerwowana.

Zapadła cisza. Schielke spojrzał na Holmesa, który nie skomentował informacji Heiniego.

Nic tu nie wystoimy. Zwiewamy dalej.


W samej twierdzy właściwie nie było już gdzie uciekać. Centrum wraz z zatłoczonymi piwnicami było miejscem mało przydatnym z dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu bliskości dowództwa, wszelkich władz i opartego na ciągłym terrorze porządku. Po drugie, nikt nie miał pojęcia, czy Rosjanie nie fundną sobie triumfalnego szturmu, by uczcić śmierć Hitlera, i nie zatopią wszystkiego w morzu ognia. Pozostawało Carlowitz, gdzie jednak za długo się już kręcili oraz Bischofswalde wraz z Zimpel. Ciągle jeszcze nietknięte pożogą ogrodowo-willowe dzielnice, które jednak miały tę wadę, że trudno było się tam ukryć. Oczywiście mieli swoje papiery, które potwierdzały, że są grupą specjalną Abwehry. Sprawdzały się w ogniu walki, ale teraz, przed spodziewanym ostatnim szturmem albo kapitulacją, ich wartość spadała. Poza tym dowództwo mogło ich szukać, a każdy gorliwy, wyższy rangą oficer mógł sprawdzić wnikliwie, co akurat w tej chwili tu robi Abwehra. Schielke przygotował dokumenty na wszelkie okazje, ale jeśli ktoś od góry zarządził konsolidację jednostek tyłowych, mogło być ciężko. Jeszcze się na dobre nie zaczął okres przejściowy, a już zdążyli zobaczyć wielu powieszonych na słupach dezerterów, którzy trochę zbyt szybko włożyli cywilne ubrania.

Pierwsze starcie mieli przy lotnisku na Scheitniger Stern. Był to ściśle chroniony teren wojskowy. Nie wiadomo, co chronili, bo chyba nie wraki dwóch olbrzymich rozbitych szybowców transportowych, ale dowodzący oficer chciał wyjaśniać sprawę ich przybycia prawdopodobnie w samym Berlinie. Zaczynało już obowiązywać prawo pięści. Oficera powstrzymało jedynie okrążenie przez ludzi w panterkach, którzy zeskoczyli z samochodu pancernego z wycelowanymi automatami. Żołnierze Schielkego chcieli żyć i dobrze wykoncypowali, co mają robić. Niestety zamiast pojechać krótką drogą na wprost, musieli wykonać głęboki objazd przez Wilhelmsruher Strasse i Adolf Hitler Strasse, żeby dotrzeć do stadionu olimpijskiego. Na miejscu okazało się, że Bischofswalde nie przypomina Carlowitz. W piwnicach niektórych domów gnieździli się ludzie ewakuowani z bombardowanych dzielnic, szczególnie w okolicach kościołów. Bliskość Friesenwiese, które miało być kolejnym niedokończonym lotniskiem, sprawiała, że wokół kręciło się mnóstwo wojska, bo wciąż w okolicach stadionu spodziewano się zrzutów. Tuż obok był obóz dla przymusowych robotników rojący się od wart i patroli, a w Scheitniger Park ciągle kopano groby. Trudno było się gdzieś przykleić, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Niestety obóz był podstawą ich planu przetrwania, więc nie mogli się za bardzo od niego oddalać.

Przycupnęli w samym parku. Nie mieli nawet koców, ale na szczęście noc była ciepła.

-Ciekawe, jak długo zdołamy tu przetrwać - mruknął Schielke, kiedy Holmes rozlewał ostatnią kawę z termosu.

-Cholera wie, jak długo będziemy musieli.

-Znając tych fanatyków z NSDAP, to może być i rok.

-Bez dostaw z powietrza? Nawet nie miesiąc. Bardziej mnie martwią te oficerskie kurwy ze zbrodniami na sumieniu, które, żeby przedłużyć swoje życie o kilka dni, będą wzywać do oporu.

-Wszystko i tak zależy od komendanta. Ale Niehoff to fanatyk i służbista.

-A jakiej służbie teraz podlega?

-Daj spokój. Okręt tonie, ale ciągle mianuje się nowych kapitanów, bosmanów i, co gorsza, chętnych nie brakuje.

-Paranoja - wtrącił się Watson. - A na generalny szturm Rosjan nie ma już co liczyć. Wolą wziąć twierdzę głodem.

-Spokojnie - powiedział Holmes. - Za dnia splądruje się trochę domów. Znajdziemy koce i coś do żarcia...

-... i paru gestapowców chętnych do zabawy w katów.

-Damy radę. Byle nikt nie spanikował.

Słowa o walce do ostatniej chwili okazały się prorocze. Następnego dnia ogłoszono wiadomość o śmierci Hitlera, ale też przedstawiono listę „nowych kapitanów z awansu”, którzy stanęli u steru tonącej Rzeszy. Chętnych istotnie nie brakowało. Twierdza aż drżała od pogłosek. Według jednych Schórner miał ruszyć z Czech i oswobodzić Breslau. Według innych - zbierano wszystkie siły do ataku w celu utworzenia korytarza, którym nawet ludność cywilna będzie mogła przedostać się pod opiekę Grupy Armii Środek. Rozkazy były sprzeczne. Wzywały albo do koncentrowania się w pobliżu południowej linii frontu w celu wzięcia udziału w wyrąbywaniu korytarza, albo przeciwnie, do pozostawania na miejscu w celu umocnienia pozycji obronnych. Winnymi niewykonania rozkazów zajmowały się sądy doraźnie. Trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby zgadnąć, za wykonanie którego rozkazu mogą powiesić, a za którego nie. Spekulacje wśród cywilów doprowadziły do wniosku, że nie rozkaz jest ważny, tylko opcja, ku której skłania się w danej chwili doraźny sędzia, a konkretnie jego humor.

Słyszało się też pogłoski o Reducie Narodowej w Bawarii i o produkowanej tam kolejnej cudownej broni, która odmieni losy wojny. O dziwo, znajdowali się idioci, którzy w to szczerze wierzyli. Większość jednak przejmował bardziej rozkaz Schórnera nakazujący rozstrzeliwanie każdego żołnierza, który znajdzie się za linią frontu bez żadnego sądu. Ludzie nie wiedzieli, czy front pracy jest takim samym frontem jak wojenny. Wszystko wskazywało na to, że tak. Rozgorzały więc dyskusje na temat tego, jaka śmierć jest mniej bolesna: rozstrzelanie czy powieszenie. O gilotynie w więzieniu na Kletschkau Strasse najwyraźniej nie słyszeli.

Wszystkie te wiadomości przynosili żołnierze Schielkego myszkujący po okolicznych willach w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Cała grupa, prawie okopana w parku, musiała czekać kolejny dzień i kolejny. Nerwy puszczały im coraz bardziej. Żołnierze wychodzili na rekonesans już tylko w grupach z przeładowanymi automatami. Nocami wokół wybuchały jakieś bójki, szaleństwa, pijaństwa, nawet strzelaniny. W dzień kopano przy parkowych alejkach nowe groby. A tu kolejna plotka, kolejne obwieszczenie, kolejny dzień i jeszcze jeden...

Pewnej nocy, kiedy większość ludzi była na granicy nerwowego wyczerpania, przyszedł roztrzęsiony Watson. Korzystanie z radiostacji nawet w sposób bezpieczny, wyłącznie przez nasłuch i to nawet bez potwierdzeń, było w tych warunkiem balansowaniem na krawędzi.

-Podpisali kapitulację. Ale heca.

Schielke zerknął na Holmesa. Z niego też uszło powietrze.

-Dlaczego heca?

-Jeden z niemieckich parlamentariuszy wlazł na minę. Chyba nogę mu urwało i było o włos od strzelaniny. - Watson westchnął ciężko. - Ale podpisali. Rano ogłoszą.

-No dobra. - Holmes podniósł się ciężko z prowizorycznego legowiska. - Chowamy sprzęt i przechodzimy w stan zamrożenia.

-Zaraz obudzę ludzi.

Schielke poprawiał swój mundur. Właściwie to nie czuł niczego szczególnego. W ogóle niczego. Obserwował, jak drżą mu dłonie. Właściwie to cały dygotał z napięcia. Najważniejszy i najbardziej niebezpieczny moment. Zmiana wojsk. Wyszedł z pancernego wnętrza w niezbyt dobrej formie. Ludzie czekali wokół już ustawieni, Watson zabronił im stać na baczność.

-Żołnierze, wojna się skończyła - Schielke usiłował mówić cichym głosem. - Niniejszym rozformowuję tę jednostkę.

Właściwie nie wiedział, jakiej reakcji się spodziewać. Na twarzach żołnierzy nie widział ulgi ani uśmiechów. Każdy czuł, że najgorsze dopiero przed nim.

-Wiem, że jesteście inteligentni i doświadczeni. Wierzę, że sobie poradzicie. Nie chcę jednak zostawić was tak zupełnie bez opieki.

Pierwsza wyraźna reakcja. Zaciekawione spojrzenia.

-Każdy z was dostanie dwa urzędowe dokumenty. Pierwszy to rozkaz o przejściu do działań partyzanckich w ramach Werewolfu. Gdyby was w cywilnych ciuchach ktoś dopadł przed wyjściem wojsk niemieckich, to może się na to nabierze.

Żołnierze zaczęli chichotać.

-Nam wystarczy punkt zaczepienia - powiedział nawet któryś. - Punkt mamy, a z resztą sobie poradzimy.

-Drugi dokument radzę na razie dobrze ukryć. To zaświadczenie, że zostaliście wydaleni ze służb pomocniczych za niezgulstwo, brak chęci do pracy, szeptaną propagandę antynazistowską. Nic gorszego nie mogłem wpisać, bo by się Ruscy zdziwili, dlaczego was nie rozstrzelano. Ale jak pokażecie taki dokument, to może jakiś Iwan się nabierze i nie traficie za druty.

Miny żołnierzy wskazywały, że z czymś takim na pewno sobie poradzą.

-No cóż. Ubrań wam nie załatwiłem. Cywilne ciuchy każdy musi zdobyć we własnym zakresie.

-My już je mamy - wyrwało się komuś.

Wszyscy zaczęli się śmiać.

-No i ostatnia rzecz. Żołd. Wydaje się nierozsądne obdzielanie was dojczmarkami, a rubli w kasie nie mamy. Dlatego też ostatnia wyplata będzie w dolarach.

-Aaaaaaaaa... - Żołnierze zaczęli bić brawo.

-Ciszej! Ciszej! - uspokajał ich Watson.

-To wszystko. Gdyby jakimś cudem po wojnie ktoś spotkał mnie w Breslau... - Schielke urwał i odchrząknął nagle. - We Wrocławiu znaczy... To nie podchodzicie, żeby pogadać, nie pozdrawiacie, nie salutujecie - idziecie w swoją stronę. Nie znamy się odtąd i nigdy się nie widzieliśmy. To, co pamiętacie, nigdy się nie wydarzyło, a nasza historia nigdy nie miała miejsca.

-Tak jest!

-To naprawdę koniec. Rozejść się. - Schielke odwrócił się, żeby odejść, ale jeszcze przystanął na chwilę. - Pamiętajcie: nie bądźcie głupi, nie dajcie się zabić.

Jeden z żołnierzy podszedł bliżej. Był to starszy, tłusty Ślązak udający jąkałę.

-Panie kapitanie - teraz nie jąkał się zupełnie. - Chciałem powiedzieć w imieniu wszystkich, że... - Nie bardzo umiał ubrać myśli w słowa. - Że jakby było więcej takich oficerów jak pan... takich ludzi jak pan, to ten świat byłby bardziej, kurwa, ludzki.

Schielke podał mu pudełko z dokumentami i pieniędzmi.

-Rozdziel to wszystko między ludzi. My musimy znikać.

-Tak jest!

-I bez „tak jest”, „odmeldowuję się”, bez salutowania i takich tam. Po prostu: do widzenia - podał mu rękę.

Ślązak uśmiechnął się, oddając uścisk dłoni.

-Do widzenia, panie kap... - urwał. - Do widzenia, panie Schielke, szczęścia życzę.

-Nawzajem.

Razem z Holmesem, Watsonem i Heinim odeszli w milczeniu. Jedynie chłopak odwracał się kilka razy, łowiąc spojrzenia żołnierzy. Coś go wyraźnie męczyło.

-Panie kapitanie - szepnął konspiracyjnie.

-Co?

-Czy my dezerterujemy?

Holmes parsknął śmiechem. Watson o mało się nie przewrócił.

-Niewątpliwie - odparł Schielke. - To właśnie robimy w tej chwili.

Sam jednak ciągle nie czuł niczego szczególnego. No może... Ta ciemna, parkowa alejka, zieleń wokół tonąca w mroku. Atmosfera końca świata. Miejsce, które w jakimś sensie zaraz przestanie już istnieć. Nie, nie, alejka nie zniknie. Ale już jutro nie będzie taka sama. Będzie należeć do innego świata, rządzącego się innymi regułarni. Przed oczami stanęły mu poplątane losy miasta, historie ludzi, którzy je tworzyli. Nagle zdał sobie sprawę, że to ostatnia noc Breslau. jutro miasto zniknie. A przynajmniej ta jego część, której nie zagłuszyły jeszcze nazistowskie werble. A może nie? Może właśnie ta część ocaleje? Żegnaj Breslau, witaj Wrocławiu. Wiedziony jakimś irracjonalnym impulsem pogłaskał uspokajająco parkową ławeczkę, którą właśnie mijali.

Ciemna ścieżka wyprowadziła ich wprost na Adolf Hitler Strasse. Tu skręcili w lewo, by dojść do pierwszych kamienic osiedla-ogrodu Zimpel, zbudowanego na planie orła. Holmes otworzył kłódkę na drzwiach do małego składziku z narzędziami rolniczymi na skraju jednej z działek, a potem, kiedy weszli do ciasnego wnętrza, przez uchylną deskę dla bezpieczeństwa zamknął kłódkę z powrotem.

Szybko przebierali się w robocze drelichy wyciągnięte ze skrytki w podwójnym dachu. Wszystkie rzeczy trzeba było posegregować i ukryć w różnych miejscach. Tylko broń i dokumenty powędrowały do głównej skrytki. Resztę trzeba było zostawić w mniej bezpiecznych miejscach. Potem Holmes uruchomił podziemny telegraf - zdumiewająco proste i skuteczne rozwiązanie niebudzące niczyich podejrzeń, było bowiem po prostu mocno naciągniętym drutem. Wystarczyło stukać w drut czymś metalowym. Odpowiedź alfabetem Morse’a nadeszła już po kilkunastu sekundach.

-Czołgamy się kolejno. Sprawdźcie, czy w kieszeniach nie macie niczego metalowego.

Rzeczywiście, tunel stanowiły połączone metalowe beczki zakopane pod ziemią. Jakikolwiek głośniejszy stuk mógł zdradzić pozycje. Na szczęście nie musieli czołgać się zbyt daleko. Tunel prawdopodobnie prowadził tylko pod ulicą, za ogrodzenie obozu. Dla Schielkego i jego bolących pleców był to jednak dystans maratoński. Z najwyższym trudem wydostał się na górę po drugiej stronie, do wnętrza jakiejś kotłowni. Czekający na nich człowiek rozdał im dokumenty.

-Wykujcie nazwiska i daty na blachę - szepnął. - Dla Niemców wymyśliliśmy najprostsze.

-Damy radę.

-No to teraz do szpitala. - Przewodnik poprowadził ich długim korytarzem.

-Dlaczego do szpitala?

-Jutro robotnicy będą musieli iść do pracy, jak co dzień. A w grupach nikt was nie zna, roboty też nie znacie. W szpitalu nikt się nie przyczepi.

Po kilku minutach dotarli do jakiegoś obskurnego, o ile można było ocenić w nocnym świetle, baraku. Przewodnik otworzył drzwi i przepuścił ich do środka. W niewielkiej sali czekał na nich lekarz z rosłym pielęgniarzem.

-O Boże! - Lekarz tylko załamał ręce. - Aż czterech?

-Ależ panie doktorze. - Holmes wyciągnął w jego stronę spore pudełko. - Nie przychodzimy z pustymi rękami, mamy wkupne. Penicylina, cibazol, pastylki witaminowe.

-Penicylina? - Lekarz przejął pudełko tak ostrożnie, jakby zawierało nitroglicerynę. - Penicylina?

-Czysta. Prosto z Anglii.

Lekarz spojrzał na swojego rosłego asystenta.

-Panie Staszku, niech pan pójdzie do inżyniera Węgrzyna i powie mu, że zmieniłem zdanie. Nie umrze jutro, tylko będzie żył dalej.

-Ależ panie doktorze, pan inżynier nie uwierzy.

-No to niech pan mu to jakoś ładnie sprzeda. Proszę powiedzieć, że jego modły zostały wysłuchane i Matka Boska Ostrobramska zgodziła się na cud!

-Ale on warszawiak. Pewnie modli się do Częstochowskiej.

-Oj tam. - Śpiewny wileński akcent ledwie pozwalał Schielkemu zrozumieć słowa. - Nie będą baby się kłóciły, która dla niego właściwa. W niebie nie wypada. - Lekarz zerknął na zegarek. - Niech mu pan powie, że cud uczynię już za kwadrans.

-Dobrze, panie doktorze.

-A panów zapraszam tędy. - Lekarz otworzył drzwi do sali chorych.

Nie wszyscy pacjenci spali o tej porze. Schielke złowił kilka spojrzeń. Nikt jednak nie zadał żadnego pytania, nie padł ani jeden komentarz. Nagle zrozumiał. To zupełnie inna mentalność. Konspirację wszyscy mieli we krwi. I te dworskie formy w takim miejscu: „pan”, „pani”, rytuały, etykieta. Inny świat. Nagle zrozumiał, że ta mistyczna wycieczka parkową aleją miała symboliczny wymiar. Znalazł się już na terytorium Polski. Trochę szybciej niż reszta Niemców w tym mieście.


Przymusowych robotników jak co rano zebrano na placu, skąd mieli wyruszyć na poszczególne odcinki robót. Wszystko odbywało się według ustalonego od lat scenariusza. Schielkego zaskoczył tylko jeden fakt. Wszyscy Polacy wiedzieli, że w nocy podpisano akt kapitulacji, a żaden z Niemców nie miał o tym zielonego pojęcia. Skąd wiedzieli? Na pewno nie wygadał się nikt z czwórki Holmesa. Więc skąd? W szpitalu, bo tu było najwięcej miejsca, zebrał się nawet tajny, polski sąd połowy, który zawczasu podzielił strażników odpowiednio do ich win. Okazało się jednak, że na wyrok śmierci zasługiwał tylko jeden z nich, wyjątkowy łajdak i bandyta. Nikt jednak nie chciał wykonać wyroku. Sąd więc go zmienił na jeszcze surowszy: wyrok śmierci z dodatkowymi torturami przedtem, a wszystko to należy zrobić cudzymi rękoma. Schielke zaciekawiony nadstawił uszu, żeby dowiedzieć się, jak zamierzają tego dokonać. Polacy okazali się mistrzami kombinowania.

-To proste - wyjaśniał starszy człowiek z krótką, starannie utrzymaną bródką. - Jak nastąpi odpowiedni moment, złapiemy go i na siłę zrobimy na lewym przedramieniu tatuaż SS.

-Doskonały pomysł - odparł przewodniczący składu sędziowskiego. - Ale czy ktoś umie zrobić tatuaż?

Od razu zgłosił się kryminalista, który siedział jeszcze w przedwojennym więzieniu.

-Ja umiem - powiedział. - Ale nie wiem, jak taki esesmański tatuaż wygląda. W życiu nie widziałem gestapowca na golasa.

-To po prostu wytatuowana grupa krwi - odezwał się brodacz. - Na lewym przedramieniu.

-Ale gdzie konkretnie, proszę pana?

-Oj, bez przesady. Rosjanie to nie aptekarze. Suwmiarką mierzyć nie będą.

Tu wszyscy się zgodzili.

-Ale on będzie zaprzeczał, pokaże papiery - pojawiły się wątpliwości.

-Papiery znikną. Ale drodzy państwo, zastanówcie się chwilę. Komu Rosjanie uwierzą? Jemu czy nam? W końcu jesteśmy ich sojusznikami.

Gromkie śmiechy zdawały się sugerować, że sojusz z Rosją nie jest chyba konstrukcją przesadnie trwałą.

-A jak ta Świnia przeżyje gułag? - Ktoś jeszcze miał wątpliwości.

-Oj, Boże ty mój. Zabierzemy mu karabin i na kolbie zrobimy nacięcia, takie jak robią snajperzy. A poniżej napis po niemiecku: „moi Rosjanie”. Wystarczy?

Skład sędziowski znowu zaczął się śmiać. Posiedzenie zakończono. Schielke tylko kiwał głową. Zdążył już poznać polską pomysłowość przy okazji „dezercji” oficera w trakcie obrony feralnego mostu z kompanią staruszków. Nic na siłę, wszystko sposobem i najlepiej jak czarną robotę odwali ktoś inny. Był pod wrażeniem polskiej mentalności.

W szpitalu zrobiło się pusto. Poza lekarzem za dnia nikt tu nie zaglądał. W południe pielęgniarz z pomocnicą przynieśli posiłek. Schielke nie był jeszcze głodny. Pacjenci z łóżek obok chętnie podzielili między sobą jego porcję. Najwyraźniej wiedzieli, że jest Niemcem i rozumieli jego milczenie, a także powód, dla którego nie otwierał ust. Wszystko odbyło się na migi. Holmes i Watson, a także Heini, odsypiali zaległe noce. Schielke nie mógł spać, za bardzo bolały go plecy. Słuchał więc prowadzonych wokół rozmów. Okazało się, że całkiem nieźle rozumie po polsku, szczególnie kiedy robotnicy rozmawiali prostą polszczyzną.

-No to jutro, pojutrze skończy się terror - twierdził młodzieniec ze skomplikowanym złamaniem ręki. Najbardziej martwił się tym, że kiedy już będzie można szabrować, on zgarnie tylko połowę „urobku”, który mógłby mieć, a to z powodu chorej ręki. - Jak szybko dotrą tu Sowieci?

-Już są.

-Ja mówię o tym obozie. Ile im to zajmie?

-A cholera ich wie. Pewnie najpierw pójdą do centrum. Nadzorować składanie broni.

-Bardzo szybko. - Do dyskusji włączył się jakiś starszy człowiek z rozległą raną na udzie. To do niego trafił cibazol od Holmesa. - Muszą sprawdzić, czy po domach nie kryją się jakieś grupy z bronią.

-Toż nie zajrzą do każdej chałupy.

-Żebyś się nie zdziwił. Będą tu bardzo szybko. A terror skończy się niebawem.

-Już widzę, jak się kończy. Ty chyba Niemców nie znasz.

-No jak - obruszył się młody, poprawiając opatrunek na ręce. - Przecież głupio zabić kogoś po podpisaniu kapitulacji.

Ranny w nogę tylko się śmiał.

-Woziliśmy żarcie do więzienia - powiedział. - Tego na Kletschkau Strasse. No i wśród więźniów, którzy je odbierali, był jeden Polak. Wszystko nam opowiadał. Tam jest taka gilotyna, ale inna niż w czasie rewolucji francuskiej. Mechaniczna. Kładziesz delikwenta, wciskasz guzik i po krzyku. To w ostatnich dniach im się kanał odpływowy zatkał.

-Jaki kanał?

-Co nim krew spływała. Zatkał się uciętymi głowami i nijak nie szło wyciągać. No po prostu za szybko te łby ucinali.

-I to naszych tak zabijali?

-Jakich naszych? Swoim czerepy ucinali. Ale za szybko. Teraz muszą rozstrzeliwać. Oni tam mają horror. Chcą zdążyć zabić wszystkich, którzy siedzą z wyrokami.

Krupmann jednak miał rację. Egzekucje będą trwały do ostatniej chwili. Do momentu, aż pierwszy Rosjanin pojawi się w drzwiach więzienia. Tylko co do gilotyny się mylił. Nie przewidział, że sprzęt po prostu zawiedzie.

-Ten Polak opowiadał różne rzeczy. Najśmieszniej ponoć było podczas ewakuacji styczniowej.

Najpierw sadzali z wyrokami czapy tych, którzy chcieli wyjechać z Breslau, jak nie było wolno. Ale kiedy ogłosili rozkaz, to mnóstwo kobiet dostało histerii, że ma zostawić cały dobytek i pieszo leźć przez zaspy. A jak dostały histerii, to latały po ulicach, becząc i krzycząc. I wiele powiedziało za dużo. No to siedziały w tych samych celach z tymi, którzy chcieli wyjechać wcześniej. Razem szli na gilotynę.

Słuchacze zaczęli się śmiać.

-Eeee... - odezwał się młody. - Ja opowiem coś lepszego. Pod koniec to oni mieli coraz mniej ludzi, bo volkssturm ciągle ich zabierał. No i idziemy do pracy, a do konwoju dali nam jakiegoś dziadka. A to choleryk był straszny i głupek, cały czas na nas krzyczał i wiecznie czegoś zapominał. A jak żeśmy pracowali, do wszystkiego się wtrącał, mimo że nie jego działka, aż nawet wkurwił niemieckiego majstra. No ale wracamy. Zwija nas patrol, kontrola dokumentów. Okazuje się, że dziadek zapomniał podbić pieczątki, że był w pracy. No to kontrolują nas, ale my mamy wszystkie papiery w porządku, bo o nasze papiery to musiał majster zadbać, bo jakby coś było nie tak, to by jego... - Młody przeciągnął kantem zdrowej dłoni po szyi. - A dziadek zaczął się awanturować, no i go zabrali. Sierżant u nas na wartowni się wkurzył i następnego dnia dał nam innego dziadka. No to idziemy do roboty. Patrzymy, a na szubienicy wisi wczorajszy dziadek ozdobiony napisem, że był sabotażystą. No to tłumaczymy nowemu, żeby go nie spotkał los poprzedniego, i żeby zadbał o wszystkie pieczątki. Ten się tak przestraszył, że przez cały dzień latał jak kot z pęcherzem. Ręce mu latały, zdenerwował się, no i walnął setę dla kurażu. Mało mu było, więc pociągnął jeszcze raz. Wracamy. Znowu patrol nas zwija. My mamy papiery w porządku, dziadek też, z tą tylko różnicą, że my stoimy prosto, a dziadek się chwieje. Dwóch naszych go musiało trzymać, a trzeci dociskał do niego karabin, bo do rąk broni bał się wziąć. Jak to zobaczył szef patrolu, to zwinął drugiego dziadka. Sierżant na wartowni apopleksji dostał i wrzeszczał, że nam pokaże, bo nasze komando codziennie swój konwój gubi. Trzeciego dnia dał nam fanatycznego młokosa z Hitlerjugend. Ale to Świnia był i szubrawiec. Tak nam podpadł, że nie było zlitowania. W czasie kontroli on ma papiery sicher, my też. Ale my się dziwnie zachowujemy. Jakbyśmy się czegoś bali. No to od razu do rewizji. Niczego nie mamy. Szef patrolu się zastanowił i kazał zrewidować młokosa. No i w chlebaku znaleźli u niego dwie garście cukru i wojskowe opakowanie.

Pacjenci wokół zaczęli się śmiać. Tylko ktoś wnikliwy albo mniej kumaty zapytał:

-A skąd miał te dwie garście z wojskowym opakowaniem?

-Ano ktoś życzliwy mu podrzucił. Pewnie, żeby mu osłodzić spotkanie z dziadkami.

Nowy wybuch śmiechu.

Schielke usiłował się zdrzemnąć. Obudził go dopiero hałas, który towarzyszył powracającym robotnikom. Niemcy już wiedzieli o kapitulacji. Obozowi strażnicy nie mieli jednak pojęcia, co mają robić. Iść do punktów zbornych razem z poddającym się wojskiem czy tkwić tu i dalej pilnować przymusowych robotników? Wielu z nich przypomniały się dawne grzechy. Nagle też uświadomili sobie obecność tysięcy ludzi, wobec których dotąd byli tak okrutni, a którzy teraz staną się panami sytuacji. Zrozumieli właśnie, że siedzą okrakiem na wielotonowej bombie, która mogła w każdej chwili eksplodować. Zaczęły się dezercje, kilku strażnikom nerwy puściły zbyt szybko, dwoma zainteresował się pobliski sąd doraźny i powieszono ich, ale już nie publicznie, tylko w ukryciu, na jakimś strychu. Co za szaleństwo. Schielke odnosił wrażenie, że jest tu wielu takich, którzy już teraz chcieli się podlizać Rosjanom. Porządkowano obozowe kartoteki, przygotowywano dokumenty, więźniowie dostali lepszą kolację, a w szpitalu pojawiły się nowe koce i lekarstwa.

W nocy kilku śmiałków wyszło z obozu podziemnym tunelem na szaber. Kiedy wrócili, opowiadali niesamowite historie.

-Do wzięcia po domach jest, co kto chce!

-Niemcy wyłażą z piwnic i patrzą z niedowierzaniem na to gruzowisko, które było kiedyś miastem. Wystarczy, że raz hukniesz na takiego, a on już nie wie, co zrobić i najchętniej by uciekał.

-Wojsko zdaje broń. Ale ci Niemcy są pokręceni. Nie uwierzycie, ale przed oddaniem czyścili karabiny jak na apel w garnizonie. A na tym placu z fontanną i dwiema ogromnymi rzeźbami golasów, co mieczami lwy zabijają, to już rzeźb nie widać. Takie góry karabinów urosły.

-Do centrum lepiej nie wchodzić. Smród taki, jakby gnojowicę otworzyli. Albo nawet zgniłą rzeźnię. I takiej chmary owadów, karakanów, komarów i innych, to w życiu nie widziałem. Lepiej się trzymać za Odrą.

-Z Ruskimi trzeba uważać. Świętują i łażą nachlani. Nas nie ruszają, ale trzeba wyraźnie im powiedzieć, kto jest kto. Nauczcie się wymawiać po rosyjsku: „Jestem Polakiem, jestem przymusowym robotnikiem!”. Pamiętajcie.

-A Niemców zabijają?

-Nieszczególnie. Ale niemiecką kobietą to bym za skarby nie chciał być.


Schielke z Holmesem zaparzyli sobie herbaty na malej kuchence w pakamerze obok sali chorych. Mieli jeszcze trochę zapasów. Watson poszedł myszkować w poszukiwaniu wieści, a Heini leżał i nie odzywał się do nikogo. Oprócz naprawdę chorych był chyba jedyną osobą w obozie, która leżała w łóżku. Reszta w rosnącym podnieceniu kręciła się wokół i gadała bez przerwy. Strażnicy nie wiedzieli, co robić. Dzisiaj po prostu bali się wejść do baraków.

-Ruskie! Ruskie idą!!!

Szpital był położony najbliżej bramy wejściowej, więc wszyscy w pośpiechu rzucili się do okien. Nawet „inżynierowie” konstruujący skomplikowaną aparaturę chemiczną oderwali się od swojej pilnej roboty.

-Są! - Ktoś wskazał palcem.

Schielke zmrużył oczy. Pięciu rosyjskich żołnierzy powoli zbliżało się do bramy. Było widać moc zwycięskiej armii. Automaty trzymali nie w gotowości, tylko jak komu wygodnie, nie były przygotowane do strzału. Mundury w nieładzie, dwóch z nich w ogóle zdjęło kurtki, owijając je rękawami wokół bioder. Hełmy wisiały na paskach. Wyglądali, jakby nie bali się już nikogo. Nie musieli nawet robić groźnych min.

Jeden z wartowników zameldował się służbiście. Najbliżej stojący Rosjanin odepchnął go, jakby oganiał się od natrętnego owada. Nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Konfuzja tak potraktowanego Niemca wywołała aplauz zebranych przy oknach Polaków.

-Wania, dokop mu! - krzyczeli, choć z powodu zabitych na głucho okien ludzie stojący na placu nie mogli ich słyszeć. - Z obcasa w berecik!

Rosjanie otworzyli bramę. Powoli, rozglądając się, wkroczyli do obozu. Szpital był najbliżej wejścia, więc tu właśnie skierowali się najpierw.

-Odejdźcie spod okien - odezwał się ktoś rozsądniejszy.

-Jak zobaczą taką kupę ludzi, to się przestraszą i zaczną strzelać.

Jego słowa odniosły tylko częściowy skutek. Wydawało się jednak, że przynajmniej połowa ludzi w tym dużym pomieszczeniu wstrzymała oddech, słysząc szczęk zamka. Pierwszy wszedł Rosjanin z pepeszą w rękach, po chwili dołączył drugi.

-Wy kto? - warknął po niemiecku, widząc tylu mężczyzn w jednakowych drelichach. - Jaka jednostka?

-Żadna jednostka - odpowiedział ktoś również po niemiecku. - Jesteśmy więźniami.

-Kłamiesz! Widziałem więźniów, mają paski na ubraniach. A wy macie mundury.

-To nie mundury. To drelichy.

-Kłamiesz. - Rosjanin podszedł bliżej. - A to co za instalacje? - Wskazał na aparaturę konstruowaną przez „inżynierów”.

-Co to jest?

-Rakieta V3 - wyrwało się młokosowi z chorą ręką.

Żołnierz podniósł pepeszę. Ktoś na szczęście walnął młodego w ucho. Atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa.

-To nie rakieta V3 - włączył się Holmes płynną ruszczyzną. - Bimber tu będziemy pędzić.

Rosjanina na moment zatkało.

-A ty kto? Ruski?

-Nie, jestem Polakiem i robotnikiem.

-Jesteśmy Polakami - włączali się inni. - Wywieźli nas tu na roboty! Jesteśmy Polakami.

-Robotnicy. Rozumiesz? Jesteśmy przymusowymi robotnikami. Trzymają nas tutaj.

Rosjanin przerzucił pepeszę na plecy.

-A, Polacy... - mruknął. - No to już was nikt nie trzyma.

-A bimber kiedy będzie? - spytał drugi żołnierz.

Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Po chwili tamy pękły.

-Będzie, jak tylko zdobędziemy produkty. Maszyna prawie gotowa.

Nagle wszyscy zaczęli się przekrzykiwać.

-Rosjanie, hurraaaa! Jesteśmy sojusznikami! My bracia, daj pyska...

Ktoś zaczął uciszać tłum. Starszy człowiek ze starannie przystrzyżoną brodą przepchnął się do wyzwolicieli.

-Panie gospodin - krzyczał. - Panie gospodin, a chcecie medal dostać?

-Medal? A za co?

-Bo my tu mamy jednego bardzo ważnego esesmana z tatuażem pod pachą. To straszny gestapowiec.

-No, a gdzie on?

-Zaraz go wydamy, panie gospodin.

Kilku robotników ze składu brudnej bielizny przyprowadziło związanego jak baleron, zakneblowanego strażnika, któremu w nocy zrobiono silą esesmański tatuaż. Zaraz też doszło do prezentacji niebyt udanego dzieła. Zgodnie z oczekiwaniami Rosjanin nie wykazał aptekarskiej precyzji i nie wyjął z kieszeni suwmiarki, żeby sprawdzać tatuaż.

-A to Świnia...

-A tu jeszcze coś. - Ktoś z tyłu podał karabin z nacięciami na kolbie. - O! Jaki napis.

Twarz Rosjanina stężała nagle.

-O żesz - zarepetował pepeszę. - Ja cię zaraz tu na miejscu...

Polacy zaczęli się szturchać. Nie tak przecież brzmiał wyrok podziemnego sądu.

-Nie, nie, panie gospodin. Proszę, nie tutaj. Niech on jedzie do gułagu i pozna to, co myśmy tu przeżyli.

-Nie zabijać go - przyłączyli się inni. - Nie zabijać.

Niemiec zdołał wypluć knebel i zaczął krzyczeć.

-Jestem zwykłym strażnikiem! - wrzeszczał. - Oni mi to siłą zrobili, chcą mnie zabić! To podstępne polskie świnie!

-Co? - Rosjanin uderzył strażnika w twarz. - Ty gestapowska gnido, ty się tak zagubiłeś we własnych kłamstwach, że nie wiesz, że Polacy o twoje życie proszą. O życie proszą. -Strażnik znowu dostał w twarz. - Ach, czort. Niech będzie, jak chcą.

Chwila zastanowienia. Uśmiech.

-Dobrze. Zwiedzisz ty nasze kołymskie kurorty. Zwiedzisz... dogłębnie. Z odpowiednią adnotacją w aktach.

Schielke uśmiechnął się z podziwem. Podziemny wymiar sprawiedliwości działał bezbłędnie i z idealną precyzją. Rosjanin natomiast przebiegł wzrokiem po obecnych.

-No, skoro już się poznajomiliśmy, to ci, którzy mieli ten bimber V3 robić, to niech biegną po produkty. I do roboty, do roboty, nie lenić się.

Rozległo się chóralne:

-Nooooooo! Trzeba sojuszników podjąć. Wyzwolicieli.

Holmes nachylił się i szepnął do Schielkego.

-Zwijamy się.

-Czemu?

-Wiesz, V1 latała dość daleko, V2 jeszcze dalej. A widząc fachowość „inżynierów”, wypijesz V3, pierdniesz i jesteś na księżycu.


Dla obozu zaczęły się miodowe miesiące. Przynajmniej dla tych, którzy chcieli pozostać na miejscu, bo nie mieli dokąd wrócić. Całe, wielkie, nie wiadomo czyje miasto było ich. W wypalonym przez wojnę świecie, w oczach pozbawionych absolutnie wszystkiego ludzi jego zasoby wydawały się bogatsze niż zawartość baśniowego sezamu. Co prawda ludzi chętnych do skorzystania było wielu, ale zasobów jeszcze więcej. Zespoły eksploracyjne ruszyły na Dziki Zachód, rozkoszując się brakiem władzy i organizacji. Szybko jednak okazało się, że lepiej będzie, jeśli kobiety pozostaną w obozie pod iluzoryczną, ale jedyną choć w miarę pewną ochroną polskich wartowników. Zwiadowcy donieśli, że Rosjanom szybko może zabraknąć niemieckich kobiet. Zaczęto też gromadzić broń. Na razie ukradkiem i na własną rękę.

Zwiadowcy przynosili informacje o tym, jak poruszać się po mieście. Teren pobliskiej Jahrhunderthalle był w ogóle niedostępny. Wznosiły się tam góry niemieckich karabinów sięgające nieba, które nieliczne ciężarówki ospale gdzieś wywoziły. Absolutny zakaz wstępu, również przy pomniku Herkulesa i na Ostrowie Tumskim przy bibliotece. Wartowników było tu mrowie i to wkurzonych, że nie mogą dołączyć do rabujących wokół kolegów. W centrum szalały pożary. Jedne to pokłosie wojny, budynki zapalone podczas walk, których teraz nikt nie gasił. Inne to rosyjskie podpalenia. Ich „razwiedcziki” w poszukiwaniu dóbr doczesnych myszkowały po pozbawionych elektryczności domach, przyświecając sobie pochodniami z gałęzi owiniętymi szmatami, które porzucali, kiedy stały się niepotrzebne. W centrum smród stał się tak okropny, że trudno było wytrzymać. Rozkładająca się żywność i ciała, których nikt nie sprzątał, leżały dookoła. Owadów - much i komarów - oraz robactwa żerującego na zwłokach pojawiło się zatrzęsienie. Idąc tam, najlepiej było włożyć coś, co ma rękawy aż do nadgarstków i owinąć głowę szmatą. W niektórych miejscach nie dało się przejść. Opędzanie się nic nie dawało, bo cholerstwo lazło do oczu i uszu, zdobywało każdy kawałek nieosłoniętego ciała. Ci, którzy już tam byli, opisywali zjawisko jako biblijną plagę.

Co do samych Rosjan - zachowywali się w porządku. Da się pogadać, da się pohandlować. Szabru niespecjalnie się czepiają, chyba że dźwiga się przedmiot, który im się akurat też podoba. Ale z ich strony, przynajmniej mężczyźni, nie powinni się spodziewać jakichś utrudnień. Ważne, żeby mieć przy sobie kenkartę albo dokument z obozu, że się było przymusowym robotnikiem. Koniecznie! Bo młodych mężczyzn bez takich papierów mogą zatrzymać i odstawić na Schlossplatz, a tam szef GPU będzie poniżał albo odstawi do tiurmy jako „ważnego Niemca”, których Sowieci wyłapują na potęgę. Za wszelką cenę trzeba udowodnić, że się jest Polakiem i mieć na to mocne dokumenty.

Z prostymi żołnierzami współpraca idzie na całego, umowy handlowe zawiera się błyskawicznie, a oba narody ufają sobie w tych sprawach bezgranicznie. Obowiązującą walutą są ręczne zegarki i spirytus. Rosjanie mają złoto w ilościach detalicznych, czasem doskonałe konserwy. Tytoniu od nich nie należy kupować, bo nie da się palić. Uważać trzeba jednak na skośnookich, bo oni często nie mówią nawet po rosyjsku i są dzicy. Prawdziwi Rosjanie też nie lubią się z nimi zadawać.

Niemcy schodzą z chodnika na sam widok idącego człowieka. Można ich nawet zatrzymać i przeszukać, ale nie ma po co. Wszyscy zostali już zrewidowani przez zdobywców. Do mieszkań, nawet zamieszkałych, też można wchodzić. Najlepiej krzyczeć głośno cokolwiek w jakimkolwiek języku. Wtedy kładą uszy po sobie. Pustych lokali jest w bród. Nie wszystkie niemieckie magazyny są pilnowane.

Dostarczone wieści wyraźnie ucieszyły mieszkańców obozu. Tym bardziej, że produkcja własnej, obozowej „waluty” już szła pełną parą. Oczywiście cukru nie było, ale to żaden problem. Inspekcja okolicznych domów w dzielnicach Zimpel i Bischofswalde szybko pokazała, że niemieckie gospodynie w przygotowywaniu domowych przetworów były wzorowe. Liczba słoików dżemów i konfitur znoszona zewsząd, z każdej domowej spiżarni, całkowicie zaspokajała bieżące potrzeby Verrgeltungswaffe, czyli broni odwetowej, jak ochrzczono dzieło „inżynierów” znane dotąd jako V3. Wyposażona w jej szklane „pociski” coraz bardziej liczna grupa zwiadowców przynosiła do obozu stosy łupów.

Schielke z Holmesem zastanawiali się nad najlepszym momentem opuszczenia obozu.

-Słuchaj, a ty nie powinieneś się gdzieś zgłosić? - zapytał Schielke. - Przecież to już koniec wojny.

-Niby gdzie?

-Do dowództwa.

Holmes wzruszył ramionami.

-Rosyjskiego? I po cholerę mam odpowiadać na mnóstwo niepotrzebnych pytań?

Tym razem Schielke nie zrozumiał.

-Ale przecież jesteście sojusznikami.

-Taaaak, oczywiście. Ale nie znasz Rosjan. Podejrzliwość to ich druga natura.

-Nie masz instrukcji na taki wypadek?

-Oczywiście, że mam. Powinienem nawiązać łączność z dowództwem. Ale jak to zrobić, skoro nie ma łączności? Więc w takim wypadku powinienem zgłosić się do pierwszego napotkanego polskiego patrolu, poprosić o kontakt z oficerem, a przez niego o widzenie z oficerem wywiadu. I już jestem w domu. Ale... widziałeś tu gdzieś polski patrol?

-A, to znaczy, że czekamy?

-Niekoniecznie. Mam jeszcze kontakt do jednego człowieka. Nazywa się Bolesław Drobner. Albo już jest w mieście, albo niebawem przyjedzie. Będzie miał łączność i zrobi coś takiego, że łatwo będzie go znaleźć.

Schielke skinął głową. Myślał nad czymś przez chwilę.

-A czemu nie użyjesz radiostacji?

Holmes i Watson ryknęli śmiechem.

-Wiesz... Obca radiostacja nadająca po cichu w mieście zajętym przez Rosjan, choćby i sojusznicza... Myślę, że mogłoby to być opacznie zrozumiane.

Schielke machnął ręką.

-Nie wiem, czego się boicie. Przecież Ruscy nie mają goniometrii.

Holmes gwałtownie uniósł głowę.

-Co?

-Wiesz... - Teraz on przedrzeźniał Holmesa. - Trochę siedziałem w wywiadzie, więc wiem to i owo.

- Uśmiechnął się ciepło. - Rosjanie nie mają goniometrii. Nie dysponują pelengacją i nie są w stanie namierzyć miejsca, skąd nadaje wroga radiostacja.

-Jezus Maria, jesteś pewien?

-No jestem. Chyba że zdobyli te dwa nasze wozy, których używaliśmy w Breslau. No to w takim razie sprzęt już mają. A kiedy go opanują... nie mam pojęcia.

Holmes wstał i zaczął krążyć między łóżkami. Schielke nie mógł czegoś zrozumieć.

-To takie ważne?

Holmes zatrzymał się na chwilę.

-Nie wiem - odpowiedział szczerze. - Otworzyła mi się jednak jakaś klapka w mózgu. Bardzo dziwne. Coś mi...

Nie zdążył dokończyć, bo do szpitala wpadł jeden ze zwiadowców z ciężkim łupem, który dźwigał w worku na plecach.

-Ludzie, nie uwierzycie - krzyknął od drzwi. - Mamy już we Wrocławiu polskiego prezydenta!

-Kogo mamy? - spytał ktoś z boku.

-Prezydenta. Urzęduje na dawnej Bliicher Strasse. Można się zgłosić, powiedzieć o problemach. Można dostać przydział na mieszkanie i w ogóle, jakieś papiery.

-Prezydent, prezydent... - powtarzali ludzie. - A jak on się nazywa?

-Bolesław Drobner.


Schielke i Holmes usiłowali się trzymać bocznych uliczek. Nie było to łatwe. W mieście poprzecinanym dziesiątkami rzek zawsze trzeba było wyjść na jakiś most. Nie mogli też iść na wprost, najkrótszą drogą. Pamiętali, że w okolicach Jahrhunderthalle roi się od strasznie wkurzonych rosyjskich wartowników, którzy pilnowali topniejących powoli gór nikomu niepotrzebnej broni.

-Jesteś pewien, że Krupmann przyjechał właśnie stamtąd? - zapytał Schielke, kiedy przysiedli na ławce wśród bujnej zieleni wypełniającej mały skwer.

Holmes wyjął z kieszeni mapę i rozłożył na kolanach. Jego palec sunął powoli wzdłuż nitki oznaczającej Uferzeile.

-Tu. - Zatrzymał palec w jakimś punkcie.

-Politechnika.

-Dokładnie z tej strony. Wiesz, co tam jest?

Schielke wzruszył ramionami. Największą w Niemczech uczelnię techniczną odwiedził raz w życiu. I tylko po to, żeby przynieść list pewnemu profesorowi, który pochodził z jego ojczystych stron i był przyjacielem rodziny. List stanowił uzupełnienie do oficjalnego zawiadomienia - sąsiedzi usiłowali w nim w jak najbardziej oględnych słowach zawiadomić profesora, że wszystkich jego najbliższych nie ma już wśród żywych. Stary uczony z pozoru przyjął wiadomość bardzo godnie i spokojnie. Dopiero dwa dni później popełnił samobójstwo.

Holmes zapalił papierosa, przyglądając się mapie.

-Kiedy wyszedłeś z wozu porozmawiać z Krupmannem, jak zwykle wysłałem Heiniego, żeby odnalazł ich ciężarówkę.

-I porozmawiał z kierowcą? Esesman coś powiedział?

-Żebyś się nie zdziwił. Przecież widział przed sobą uzbrojonego niemieckiego chłopca i to w stopniu kaprala. Opisał mu całą trasę, jaką odbyli tego dnia. Przecież to nic tajnego.

-Tak, Heini jest cholernie sprytny. Ciekawe, jak poradzi sobie ze świadomością, że jego świat już nie istnieje.

-Nie martw się. Zrobi to tak, jak wszyscy wokół. - Holmes zaciągnął się głęboko. - Zastanawia mnie jednak, co przestraszyło gestapowców, a Krupmanna skłoniło do teatralnej wycieczki na front, do Langenaua.

-To też wiesz od chłopca?

-Nie. Po prostu zdziwiło mnie, że gestapowcy, gdy zabito ich szefa, natychmiast zgodzili się na moją propozycję.

-Jaką?

-Żeby nie robić żadnej sprawy z tajemniczego zamachu, a w papierach napisać, że Krupmann zginął paręset metrów dalej, na froncie. Od przypadkowej kuli.

Schielke skinął głową i podniósł się ciężko.

-To rzeczywiście dziwne. Wręcz nieprawdopodobne.

Ruszyli dalej, przedzierając się przez rumowiska. Woleli nie zbliżać się do lotniska na Scheitniger Stern, cholera wie, co się tam działo. Od tyłu przedarli się na Hansastrasse, potem dotarli do gmachów Politechniki, a tam zatrzymał ich rosyjski patrol.

-Kuda, Giermańcy, a? - Rosły żołnierz z pepeszą sprawdził, czy mają zegarki. Oczywiście mieli, ale on nie domyślił się, że ukryte w skarpetkach.

-My nie Giermańcy, my Poliaki.

-A szabrowniki? Zdies nie lzia.

-Oj tam, towariszcz... - Holmes wyjął z kieszeni letniego płaszcza butelkę bimbru i podał żołnierzowi.

-Mhm. - Rosjanin wyjął zatyczkę ze skręconej gazety i powąchał zawartość. - No ładna. Adin czas, bystro.

Ruszyli spokojnie dalej. Żołnierz jeszcze tylko krzyknął za nimi coś, czego Schielke nie zrozumiał.

-O co mu chodzi?

-Nie możemy wynosić niczego bardzo dużego, bo ktoś zobaczy.

-Aha.

Po chwili doszli do zaznaczonego na mapie wejścia. Weszli do mrocznego, chłodnego korytarza.

-Co to za wydział?

-Nie mam pojęcia. Ktoś dowcipnie zdarł napis razem ze swastyką.

Schielke otworzył pierwsze drzwi w bocznej ścianie.

-I co?

-Administracja. Same biurka i papiery.

-Tym sposobem niczego nie znajdziemy. Musimy poszukać woźnego.

-Myślisz, że go zostawili? - Doszli do wielkiego rozwidlenia i otwartej klatki schodowej. Pustka i cisza wokół były wręcz kojące po nieustających atakach owadów na zewnątrz.

-No co ty? Przecież musieli zostawić kogoś, kto wie, jak w tych labiryntach odnaleźć interesujące rzeczy.

Wyszli na wewnętrzny dziedziniec przy kotłowni. Cieciówka rzeczywiście stała nietknięta, a mocne kopnięcie w drzwi przekonało mieszkającego w niej staruszka, że najlepszą formą

powitania gości będzie błyskawiczne podniesienie rąk wysoko do góry.

-No i wszystko się wydało - zaczął uprzejmie Holmes. - Od kiedy w NSDAP?

-Ja nie... - Staruszkowi oczy wychodziły z orbit. - Od trzydziestego piątego, panie oficerze.

-Kto krzyczał najgłośniej, jak mógł, „Heil Hitler” na wiecu pracowników administracji?

Tamtemu zaczęły się trząść uniesione do góry ręce.

-No ja, ale ja musiałem. Musiałem.

-Wszyscyście musieli! A kto wynosił prywatne pamiątki wyrzuconych z uczelni Żydów i niszczył je w kotłowni?!

Schielke był pod wrażeniem. Oczywiście, że musiał to robić ten stary. Holmes wiedział dobrze, jakiego argumentu użyć. Woźny przypominał galaretę.

-A kto zrywał i palił portrety żydowskich uczonych, co?

-Zmusili mnie! Zmusili pod karabinem!

Nawet Holmes musiał się uśmiechnąć na taką argumentację.

-Pod karabinem, mówisz? - Podszedł bliżej. - Siadaj!

Staruszek zrobił kilka kroków i usiadł na łóżku. Naiwniak.

-Wstań! - Holmes chwycił za kołdrę i prześcieradło, rzucając je na ziemię. Potem zerwał materac i spod siennika wyjął starego mauzera. - Pod TYM karabinem? - spytał łagodnie potrząsając bronią. - Tym karabinem cię zmuszali?

-Nie, nie, nie... - Z biedaka lał się pot. - Dali mi go, jak zaczęła się wojna z Sowietami. Jestem woźnym. Jestem naprawdę tylko woźnym, miałem pilnować.

-No ładnie - Holmes odstawił niepotrzebną broń. - Mamy więc komplet informacji o tobie. - Zerknął na Schielkego. - Pod mur?

Ten skinął głową.

-Ja bym się nie cackał.

Woźny runął na kolana.

-Błagam, błagam, ja nic nie zrobiłem...

Holmes przysiadł na rogu stołu.

-Pamiętasz dzień, kiedy Berlin został okrążony? Przybyło tu kilkunastu gestapowców.

Staruszek podniósł oczy.

-Tak, pamiętam, oczywiście. Kazali się zaprowadzić na elektrotechnikę.

-Gdzie konkretnie?

-Tak konkretnie to nie wiem, wtedy pojawiło się tu mnóstwo ludzi. Był tu lazaret prowadzony przez siostry zakonne, był...

-Lazaret? - wtrącił się Schielke. - A gdzie jest on teraz? - Kciukiem wskazał na puste gmaszysko za oknem. - Co się stało z rannymi, którzy nie mogli chodzić?

Staruszek znowu się przestraszył.

-Ja nic nie wiem! Niczego nie widziałem! Naprawdę niczego nie widziałem!

-Dobrze, dobrze - Holmes mówił teraz cichym, kojącym głosem. - I do kogo zaprowadziłeś tych gestapowców?

-Tylko jednego zaprowadziłem. Reszta czekała.

-Do kogo? - powtórzył Holmes.

-Do doktora Klausa.

-A czym on się zajmował?

-Był specjalistą od nowoczesnej łączności.

-I co razem robili?

-Gabinet był pełen ludzi, więc poszli do sali wykładowej. Ten z gestapo o coś pytał, a doktor zaprzeczał gwałtownie, potem zaczął coś rysować na tablicy. I pisać wzory, które potem skreślał. Gestapowiec pytał, a tamten zaprzeczał i znów pisał wzory, które potem skreślał.

-O czym mówili?

-Nie wiem. Ja siedziałem na krześle, na korytarzu. Drzwi były otwarte, ale oni gadali cicho. Dobiegały mnie pojedyncze słowa, głównie doktora, jak się czymś podniecił.

-Co to za słowa?

-„Niemożliwe”, „to absolutnie niemożliwe”, „tego się nie da zrobić”, „nie będzie działać”. Trwało to jakąś godzinę. Potern jednak gestapowiec mówił coś szeptem, a zaaferowany doktor zaczął chodzić po sali i o czymś myśleć. Był podekscytowany. Znowu zaczął coś pisać na tablicy, a po chwili starł to rękawem i rozłożył ręce. W czymś się musiał jednak z tamtym zgodzić.

-I co dalej?

-Nic. Gestapowiec wyszedł wściekły, dosłownie nim trzęsło, a doktor został na sali i patrzył na pustą tablicę, ja musiałem odprowadzić oficera.

Holmes skinął głową.

-Oczywiście nie wiesz, co z Klausem?

Dziadek wzruszył ramionami.

-To był wtedy ostatni raz, jak go widziałem. Podobno mieli go ewakuować, ale wątpię, bo nic już nie latało.

Holmes zerknął na Schielkego, który wzruszył ramionami.

-Karabin radzę wyrzucić - mruknął, zbierając się do wyjścia.

Wewnętrzny dziedziniec przywitał ich upałem i nawałą światła. Musieli mrużyć oczy. Z ulgą weszli do ogromnego, chłodnego korytarza.

-I co? Coś ci się rysuje?

Holmes przygryzł wargi i zerknął w bok.

-Uśmiejesz się. Ale tak.

-Więc to tylko ja jestem ciemny jak tabaka w rogu. Klausa przecież łatwo nie znajdziemy.

-Nie wiem, czy jest nam potrzebny.

Wyszli na zewnętrzne schody głównego wyjścia znowu oślepieni słońcem.

-No i co to za szabrownicy, którzy niczego nie wynoszą - odezwał się ktoś prawie poprawną polszczyzną. - Jak wam nie wstyd?

Osłaniając oczy rękami, dojrzeli sowieckiego lejtnanta w asyście kilku żołnierzy.

-Nie przyszli w ciemno - rzucił Holmes. - Pamiętaj o procedurze w takich wypadkach.

Schielke skinął głową. Obaj podeszli bliżej.

-Proszę mnie skontaktować z oficerem Smiersza. Jesteśmy agentami polskiego wywiadu.

-Coś takiego. - Rosjanin uśmiechał się zabawnie. - Polscy agenci. A cóż wy tu robicie?

Procedura przewidziana na taką okoliczność była jednak jasna. Żadnej dyskusji.

-Proszę nas skontaktować z jakimkolwiek oficerem Smiersza. Bezzwłocznie.

Rosjanin zaczął się śmiać.

-Ależ oczywiście drodzy panowie. Skontaktujemy. - Wskazał na dwa amerykańskie jeepy zaparkowane na jezdni. - A nawet z uprzejmości zawieziemy. Ten pan pojedzie pierwszym samochodem, a ten pan drugim. Żadnych rozmów, proszę.


Jeep, który wiózł Holmesa, tuż przed Freiheitsbriicke skręcił w prawo, wprost na monstrualne lotnisko w środku miasta. Jeep Schielkego natomiast w lewo, bezpośrednio na most. Swąd, który ogarnął ich po drugiej stronie rzeki, był wręcz nieprawdopodobny. Spalenizna, zgnilizna, resztki rozkładającej się żywności i ludzkich ciał. Woń niemożliwa do opisania. Ilość owadów i insektów żerujących wokół była taka, że koła samochodu znaczyły swój ślad czarnymi koleinami w ohydnej brei. Z powodu komarów Schielke nacisnął głębiej na głowę robotniczą czapkę i postawił kołnierz. Do ust przytknął chusteczkę, usiłując głęboko nie oddychać.

Centrum, a właściwie jego straszliwe resztki, przedstawiały potworny widok. W ruinach wokół szalały pożary, zasnuwając dymami szczegóły posępnego krajobrazu końca świata. Wszędzie poustawiane były setki najróżniejszych pojazdów. Chłopskie wozy, eleganckie dorożki, zdezelowane ciężarówki, samochody osobowe ciągnięte przez konie, wojskowe transportery najróżniejszych armii, karawany, platformy na kołach były zajmowane przez żołnierzy Armii Czerwonej w różnym stanie trzeźwości i w różnych fazach nasycenia zbieranymi wokół dobrami materialnymi. Kakofonia dźwięków wydobywająca się z najprzeróżniejszych głośników, od zwykłych gramofonów do potężnych przewoźnych stacji propagandowych, walczyła z odgłosami imprez odbywających się w niezniszczonych jeszcze lokalach. Patrole zorganizowane były jednak wzorowo. Nieliczni cywile mieli się na baczności.

Upiorna droga trwała bardzo długo. Jeep musiał kluczyć i lawirować wokół gruzowisk, żeby znaleźć choć kawałek dobrej nawierzchni. Wreszcie, po jakichś dwóch godzinach zaparkował na chodniku pod domem handlowym Dyckhoffa. Ta sama droga w czasach pokoju, odbyta na piechotę, trwałaby niecałe pół godziny. Wysiadając, Schielke zerknął do góry. O dziwo, budynek zaprojektowany przed Mendelsohna nie był zniszczony, na górnych piętrach przetrwały nawet szyby. Kapitan uśmiechnął się w duchu. Napis „Dyckhoff” już zerwano, ale nowoczesna budowla wyglądała jednak zaskakująco dobrze.

Bocznymi schodami zaprowadzono go na najwyższe piętro, gdzie dostał malutki pokój z biurkiem, krzesłem i ogromną kanapą. „Dostał” było najwłaściwszym określeniem, wnętrze bowiem nie przypominało więziennej celi. W oknie nie było krat, a jedynie cieniutka, papierowa roleta. Nie podnosił jej, bo i po co. Nie było na co patrzeć po tamtej stronie, a upał doskwierał coraz bardziej. Na szczęście na biurku ktoś zostawił dwie butelki wody mineralnej, paczkę wojskowych sucharów i słoik dżemu. Nie było najgorzej, ocenił. Wnętrze nie przypominało znanych z opisów pokoi gościnnych osławionego hotelu łubiankowskiego w Moskwie. Kiedy został sam, Schielke ocenił własne zasoby. Półtorej paczki amerykańskich papierosów, benzynowa zapalniczka, pudełko angielskich miętowych cukierków, przeciwsłoneczne okulary i chustka. Wyjął ze skarpetki tak ważny w tej sytuacji zegarek i usiadł na wygodnej kanapie. Nie, nie, zdecydowanie nie mógł narzekać. NKWD pokazało się w wydaniu luksusowym.

Obudzono go następnego dnia o szóstej rano. Milczący żołnierz zaprowadził go do północno-zachodniego narożnika, do wielkiego gabinetu jakiegoś dyrektora. Pomieszczenie robiło duże wrażenie. Wyprofilowana, ogromna szyba przywodziła raczej na myśl kabinę monstrualnego bombowca; nowoczesne, skórzane meble, stylowe wyposażenie i napędzana teraz generatorem klimatyzacja budziły skojarzenia z jakimś futurystycznym hotelem na Księżycu albo na Marsie, szczególnie zważywszy na to, co było za oknami.

-Proszę, proszę, niech pan wejdzie, panie kapitanie. - Zza ogromnego biurka podniósł się rosyjski major. Był w sile wieku, mógł mieć jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat i mówił piękną niemczyzną. - Zechce pan spocząć. - Wskazał mu skórzany fotel.

Schielke czuł, że w najwyższym stopniu powinien się go obawiać.

-Przyznam, że jestem zaskoczony sposobem traktowania więźniów, panie majorze - uścisnął wyciągniętą przez tamtego rękę.

-Ależ nie jest pan więźniem, panie kapitanie. Ja po prostu z czystej ciekawości chciałbym się dowiedzieć o kilku sprawach, wprost ze źródła.

-Proszę pytać.

Rosjanin uśmiechnął się lekko.

-Jak pan widzi swoją przyszłość? - rzucił z zaskoczenia.

-Proszę?

-Nie rozmawiał pan o tym z Holmesem, kiedy decydował się pan na współpracę z Polakami?

-Wtedy nie, potem trochę tak.

-I?

-Dłużewski odmalował mi dwa możliwe scenariusze. Jeśli będę nieprzydatny albo groźny, to mogę zostać wysokiej rangi nadzorcą w obozie dla niemieckich jeńców gdzieś pośród śniegów Syberii.

Rosjanin znowu się uśmiechnął. Wyraźnie spodobała mu się bezpośredniość Polaka w rysowaniu wizji przyszłości.

-Drugi scenariusz nastąpi, kiedy okażę się niegroźny i przydatny. I myślę, że tak jest w moim przypadku. Znam wiele informacji o Werewolfie, znam wielu ludzi, których możecie szukać, orientuję się w wielu niuansach miasta i jego archiwów. Dla Polaków będę niezbędny przez parę lat. A potem wyjadę do tej części Niemiec, którą obecnie okupują wojska radzieckie, dostanę willę i będę służył albo w tamtejszych organach bezpieczeństwa, albo w wywiadzie.

Rosjanin skłonił głowę w podziwie nad darem przewidywania Dłużewskiego.

-Brzmi rozsądnie - powiedział. - Ale czy nie chciałby pan udać się jak najszybciej do rodzinnej Bawarii?

-Nic mnie tam nie ciągnie.

-A to dlaczego?

-Obok posiadłości rodziców znajdował się jeden z największych wiaduktów kolejowych, od dawna nieskutecznie bombardowany przez aliantów. No i zdenerwowani Anglicy zrzucili tam w końcu bombę Grand Slam. Nie ma już ani wiaduktu, ani rodzinnego domu, ani moich bliskich.

Rosjanin, udając smutek, pokiwał głową. Siedział dłuższą chwilę w milczeniu, potem wyjął z szuflady akta Schielkego z Abwehry. Cholernicy działali naprawdę szybko. Można być pod wrażeniem rosyjskiego wywiadu. Major zerknął na przesłuchiwanego, jaką reakcję wywoła ta teczka, a Schielke robił wszystko, żeby ukryć zalewającą go właśnie falę ulgi. Przecież te akta pisał głównie jego największy wróg, major Heigel. W obecnej więc sytuacji zawarte tam kalumnie i oszczerstwa stawały się właśnie najpiękniejszymi zdaniami na świecie. Słowami wartymi złota.

-Wie pan, co sądzili o panu zwierzchnicy?

-Nie mam najmniejszego pojęcia - skłamał.

-Określają pana jako nieudacznika, lekkoducha, nieprzykładającego się zbytnio do pracy. Gorzej: piszą, że nie jest pan oddany nazistowskim ideom, a pańskie poglądy polityczne są wysoce niepewne. A nawet podejrzewają pana o przekonania wywrotowe, które nie ujawniły się jednak wyłącznie dzięki pańskiemu wyjątkowemu lenistwu i niezgulstwu.

Schielke przestał udawać, że nie odczuwa ulgi. Westchnął głośno.

-Boże - szepnął. - Autor tych słów nie mógł nawet podejrzewać, jaki wspaniały prezent zrobił mi na nowe czasy!

Rosjanin zaczął się głośno śmiać. Dwa razy uderzył nawet otwartą dłonią w akta.

-Właśnie tak. - Przetarł palcami powieki. - Właśnie tak. Myślę, że autor tych słów sam bardzo chciałby mieć taki wpis we własnych aktach, zamiast samych hitlerowskich superlatyw. Jest zresztą tutaj.

-Heigel jest w tym budynku?

-Tak, ale nie na piętrze. Siedzi w piwnicy gdzie jest wody po kolana i pływają szczury. Zdania o panu jednak nie zmienił. Dalej uważa pana za małego cwaniaczka, oportunistę i kompletnego bezideowca. Powiedział nam nawet, że gestapo od dawna miało pana na oku.

-Od dawna to chyba nie. Krupmann jednak rzeczywiście mnie znienawidził, jak mu zgarnąłem Holmesa sprzed nosa. Domyślił się, że to ja.

Major skinął głową. Z szuflady wyjął egzemplarz książki, w której Sherlock i Mycroft ratują Breslau z rąk oszalałego geniusza zbrodni, profesora Moriarty’ego.

-Taaaak... Żeby dać panu później alibi, wszyscy zamknięci w Łubiance radzieccy pisarze musieli pracować całą dobę. Ale warto było, czytałem dziś w nocy, całkiem niezła książka, Conan Doyle by się nie powstydził.

-Rosyjscy pisarze są znani ze swojego kunsztu.

-Szczególnie, kiedy redaktorem prowadzącym wydanie jest Ławrientij Beria - zgodził się major.

Schielke ukrył zadowolenie.

-Czy mógłbym prosić o egzemplarz? Dotąd sam nie miałem okazji...

-Oczywiście. - Rosjanin podał mu książkę. - Polecam - zawiesił głos. - A wracając do pańskich akt...

-No ładnie. Teraz oprócz niemieckiego wywiadu stanę się pośmiewiskiem także radzieckiego.

-Czemuż to?

-Teraz wy będziecie opowiadać o moim tekturowym lotnisku, na które zrzucono drewnianą bombę.

Rosjanin zmieszał się wyraźnie. Najpewniej już o tym szeptano wśród jego kolegów.

-Cóż. - Usiłował ukryć wyraz twarzy. - Ja bym się tym nie przejmował. Tekturowa wersja luftwaffe jest przecież bardziej ludzka - przygryzł lekko dolną wargę. - Ale wracając do głównego tematu. Naprawdę nigdy nie był pan zafascynowany narodowym socjalizmem?

-Dobrze wybrał pan scenerię tej rozmowy, panie majorze. Przecież nie uwierzy pan, że normalny człowiek będzie trzymał z ludźmi, którzy mieli to - rozłożył szeroko ręce, żeby pokazać wspaniałości futurystycznego gabinetu, jego panoramiczne, gięte szyby, klimatyzatory, modernistyczne meble i gustowne wykończenie - i doprowadzili do tego - wskazał płonące ruiny za oknami. - Prawda? I ja miałbym iść z nimi w pochodzie? Palić książki na stosach? Proszę wybaczyć, ale jestem zbyt inteligentny, żeby dać się nabrać na ich bełkot zwany propagandą.

-Aha - Rosjanin zrozumiał to po swojemu. - Znaczy pacyfista.

Zrobił odpowiednią notatkę w jego aktach. W jego nowych aktach, oczywiście.

-Proszę się nie obawiać - dodał, wyjaśniając. - Napisałem: „Od dawna zdeklarowany antyfaszysta”. Znaczy to samo, ale ładniej brzmi.

Skończywszy pisać, major wstał i podał mu rękę.

-To wszystko na dzisiaj. Niestety, będziemy musieli pana gościć jeszcze przez jakiś czas.

-Długo?

-Do chwili, kiedy dotrą tu Polacy. Jest pan ich agentem.

Znaczyło to ni mniej ni więcej, że czeka go więcej przesłuchań.

-Proszę zejść z sierżantem na parter, do magazynu. Tam dostanie pan najpotrzebniejsze rzeczy.

Rosły jak dąb rosyjski żołnierz zaprowadził go do bocznej klatki schodowej. Idąc w dół, Schielke myślał o enkawudowskiej perfidii. Ciekawe, czy zaprowadzi go do podtopionej piwnicy z pływającymi szczurami? Na szczęście celem wędrówki okazał się jednak magazyn.

-Tu możecie się umyć i przebrać, towariszcz - wyjaśnił wartownik. - Na górze nie ma wody.

Zimna kąpiel rzeczywiście przyniosła mu dużą ulgę. Wymyty, ogolony i pachnący przebrał się w sportowy garnitur angielskiego kroju. Trudno się dziwić, przecież to dom towarowy, wszystkiego było pod dostatkiem. Dostał też karton ze skarbami. Naczynia, sztućce, wodę mineralną, konserwy z rybami i tuszonkę, chleb, ser i butelkę koniaku. Z tym łupem pod pachą ruszył za sierżantem podziemnym korytarzem.

-A ciemne okulary u was są? - zapytał sierżant.

-Tak, mam.

-To załóżcie, towarzyszu.

-Ale po co? Tu jest dość przyjemne światło.

-Aaa... Dalej żarówki nieosłonięte i takie tam. Lepiej załóżcie, towarzyszu.

Schielke zdziwiony spełnił prośbę. O mało od razu się nie potknął. Sens rady Rosjanina wyjaśnił się dopiero, kiedy ten otworzył drzwi. Schielke ze swoim pełnym dóbr kartonem, w nienagannym garniturze, pachnący i wypoczęty musiał przemaszerować przed ustawionymi pod ścianą, wyprowadzonymi z mokrej piwnicy kolegami z Abwehry. Przeciwsłoneczne, amerykańskie okulary okazały się zbawcze, nie pozwalając się skrzyżować spojrzeniom w momencie, kiedy gwałtownie przyspieszał oddech. Widział jedynie obrysy ich wycieńczonych twarzy. Heigla też. Usiłował panować nad sobą. Usiłował nie widzieć ich mokrych mundurów. Na szczęście wartownicy z karabinami nie pozwalali na jedno choćby słowo.

- Nu ładna - sierżant na końcu korytarza przepuścił go przodem i zamknął metalowe drzwi. - Możecie już zdjąć okulary, towarzyszu. Żebyście się na schodach nie zabili.

W swoim przytulnym pokoju z kanapą Schielke rzucił karton na biurko. Dyszał ciężko. Przecież nigdy z nimi nie trzymałem! - krzyknął w duchu. Przecież - odpowiedziało mu echo w głowie - nie stali tam sami naziści. W Abwehrze zwyrodnialców i morderców było raczej niewielu. Zaraz, zaraz, zaraz... Drżącymi palcami wyjął papierosa i usiłował przypalić. Spokojnie. Przecież nie on ich połapał, nie on ich tam wsadził, ani nie on się do tego przyczynił. Spokój! - nakazał sobie w duchu. Zachowuj się profesjonalnie.

Do czego służyła ta cała konfrontacja? To proste. Rosjanie wysłali w ten sposób dwie wiadomości. Jedną do niego: widzisz, oni już wiedzą, z kim trzymasz. Jakikolwiek krok w tył jest teraz niemożliwy. Dla nich jesteś zdrajcą i wieść o tym pójdzie w świat. Druga wiadomość przeznaczona była dla więźniów: widzicie? Wiemy o was wszystko, wiemy więcej, niż wy sami o sobie wiecie. Więc nie próbujcie kłamać ani kręcić, mówicie wszystko jak na spowiedzi. Z cichym podtekstem: wolicie swoją obecną sytuację, czy waszego rozsądnego kolegi?

No dobrze. Zrozumiał, że przeprawa w tym budynku może być cięższa niż wszystko, czego się spodziewał. Rosjanie nie robili wszystkiego na hura. Byli profesjonalistami. Odkorkował butelkę koniaku i pociągnął wielki łyk. Nie, do cholery, przecież sam musi zachować się równie profesjonalnie, bo oni woleliby, żeby miał jutro kaca, żeby ledwie trzymał się na nogach, żeby mąciły mu się myśli. Nic z tych rzeczy. Odstawił pękatą butelkę i zdjął kapsel z wody mineralnej.


Przesłuchania nie byłyby specjalnie męczące, gdyby nie fakt, że trzeba było uważać na każde słowo, sprawiając przy tym wrażenie osoby rzeczowej, rozluźnionej i chętnej do współpracy. Przesłuchujący zmieniali się często. Raz rozmowę prowadził mężczyzna, którego Schielke nazwał „urzędnikiem”. Charakteryzował się tym, że interesowały go wyłącznie fakty, daty, nazwiska i miejsca, które pracowicie uwieczniał w protokole. Żadnych prywatnych uwag czy dywagacji. Jego przeciwieństwem był „wujaszek Wania”, którego właściwie nic nie interesowało. Opowiadał o swojej rodzinie, pytał o dzieciństwo Schielkego, snuł plany na przyszłość, rozwodził się nad obecną sytuacją Niemiec. Rozmowa z nim, taka „pa duszam”, sprawiała, że trzeba się było mieć na baczność w dwójnasób. A wujaszek częstował, a to blinami, mówiąc, że „prosta ot babuszki prijechali”, a to znakomitą wędzonką „eto otiec diełał”, czy nawet pierogami ze śmietaną „eto żena prisłała, oczeń wkusny”. Akurat. Schielke współczuł kucharzowi-więźniowi, który pewnie przygotowywał to wszystko dwa piętra niżej, sam będąc na głodowych racjach. Niemniej biedak miał talent, a sam Schielke po raz pierwszy posmakował rosyjskiej kuchni oraz dowiedział się, co to są piełmieni i dlaczego należy je smakować.

Najciekawsze były jednak rozmowy z majorem, który przyjął go na początku. Ten był mistrzem zmiany nastroju. Kiedy podczas przemiłej rozmowy wchodził adiutant, major zdawał się go nie widzieć. Biedny porucznik sterczał na baczność dwadzieścia minut, zanim oko pana raczyło go dojrzeć. Major odbierał teczkę, kwitował i ciągle, opowiadając anegdoty, czytał jakieś pisma. Nagle twarz mu tężała.

-No taaaak - cedził cicho, mrużąc oczy. - Wszystko jasne. Wszystko teraz jasne.

Nie przerywając czytania, wyjmował ręką z teczki mały woreczek, rozsupływał i wyrzucał na blat garść diamentów.

-No taaaak. - Ani na moment nie odwracał wzroku od listu. - Wszystko już wiemy - drugą dłonią grzebał w brylantach. - No ładnie...

Schielke w takich momentach prawie dostawał zawału serca, ciągle starając się udawać obojętność. Nie oblewały go poty tylko dlatego, iż wyobrażał sobie, że zanurza twarz w misce z lodowatą wodą.

W czasie jednego z przesłuchań major, odrywając nareszcie wzrok od pisma, rzucił:

-No i widzi pan? - Zerknął na diamenty. - Źli ludzie, źli, żyć nie dają - chwila namysłu. - Toż to stajnia Augiasza, ale ja nie Herkules.

Schielke czuł, że wszystko się w nim gotuje.

-Wie pan, co to jest?

-Diamenty?

-Widział już je pan?

-Kamień do kamienia podobny. Cholera wie, czy to te, czy nie te.

-A proszę opowiedzieć, gdzie pan się zetknął z diamentami?

Schielke westchnął ciężko, ale było to udawane westchnięcie. Panował nad sobą... Choć może było to jego pobożne życzenie.

-Akceptując mój plan przeniknięcia do świata podziemnego, na moją prośbę dyrektor Kolja Kirchoff przysłał mi trochę kamyków. Do tego dolary, funty i mnóstwo innych pożytecznych drobiazgów.

-Aha, i wydał pan wszystkie. O przepraszam, nie wydał, a wykorzystał?

Schielke zaczął się kręcić na krześle. Oby tylko nie przesadzić z aktorstwem.

-No... Dolary i funty tak. Wydałem.

-A brylanty?

-A kto by je tak dokładnie liczył. Szczególnie po wojnie.

-To znaczy?

-Trochę mi zostało.

-To znaczy konkretnie ile?

-No... Trochę zostało - Schielke nerwowo potarł brodę. - Konkretnie wszystkie mi zostały.

-Holmes o tym wiedział?

-Nie mam zielonego pojęcia. Choć wątpię, bo wie pan, była między nami pewna różnica w podejściu do sprawy.

-Jaka różnica, proszę powiedzieć.

-Wie pan, on walczył o swój kraj, o swoją ojczyznę. A ja... Ja walczyłem o pokój powszechny na świecie.

Major uśmiechnął się porozumiewawczo.

-Mam rozumieć, że brylanty dalej są w pańskim posiadaniu?

-W pewnym sensie. Są ukryte w altanie przy tajnym tunelu do obozu. Razem z moją lotniczą kurtką, automatem Thompsona i niemieckimi papierami.

Rosjanin nachylił się nad biurkiem i poklepał Schielkego po ramieniu. Potem wstał, otworzył szafę i położył na stole amerykańską kurtkę i tommyguna.

-Piękne rzeczy. Lepiej, żeby pan je zatrzymał na pamiątkę. Szczególnie automat może się przydać w tym mieście, w którym teraz władzę zdobywają szabrownicy.

Major zajął znowu pozycję strategiczną za biurkiem i powrócił do wyjętego z teczki dokumentu. Schielke nie zdążył ponapawać się uczuciem ulgi.

-O. - Potrząsnął papierem. - Julien Bow. Jest już w naszych rękach i sypie.

Kolejny zawał serca, a przynajmniej pierwsze jego objawy.

-Tak, sypie!

-Znam Juliena Bowa. - Schielke z najwyższym trudem silił się na spokojny, obojętny ton.

-Jak to znam? Przecież zastrzelił go pan na dachu Wertheima.

Schielke zaryzykował żart.

-To kogo pan złapał, skoro Bowa zastrzeliłem?

Rosjanin zaczął się śmiać.

-A nasze służby czasem i zza grobu potrafią delikwenta wyciągnąć. Co pana z nim łączyło? Był zamieszany w pańskie śledztwo dotyczące machlojek z dziełami sztuki?

-Absolutnie nie. Potrzebowałem jakichś kompromitujących materiałów na Krupmanna, bo grunt zaczynał mi się palić pod nogami. Tę myśl podsunął mi Barbel Stecher, półświatek wiele wiedział o zainteresowaniach gestapowca dobrami doczesnymi. A na moją prośbę namierzył go Holmes.

-I dał pan zwiać brytyjskiemu agentowi. Holmes panu w tym pomagał?

-Nie, panie majorze. Dostałem od Anglika interesujące mnie materiały, są zresztą w moich papierach.

-Dał tak za biezdurna?

-Panie majorze, byłem w mundurze Abwehry. Dał za to, że go nie aresztowałem.

-No tak, tak.

-Nie spodziewałem się, że ucieknie. Dałem mu słowną gwarancję nietykalności, a ten tchórz nie uwierzył i zwiał. Stawiając mnie zresztą w trudnej sytuacji.

-Dlaczego w trudnej?

-Bo już napisałem w raporcie do Tietza, że go namierzyłem i obserwuję. Groziła mi kompromitacja albo i coś gorszego. No to zorganizowaliśmy fikcyjną strzelaninę na dachu, żeby ratować mój tyłek.

-Rozumiem.

Znowu poczucie ulgi. Rosjanin wypowiedział o jedno słowo za dużo. „Rozumiem”. Niby nic, ale nie zapytał, skąd się wzięła oryginalna angielska radiostacja w rękach Abwehry. Gdyby naprawdę miał w lochu Juliena Bowa, rozegrałby to inaczej.

-Chyba na dzisiaj to wszystko. Nie zmęczyłem pana, prawda?

-Skądże.

Strażnik zaprowadził go do pokoiku, w którym Schielke zdążył się już zadomowić. Usiadł na kanapie, patrzył ponuro na trzęsące się dłonie. Nie był w stanie nawet obetrzeć potu z twarzy. Strażnik jednak nie dał mu się długo namyślać. Otworzył drzwi z trzaskiem.

-Wychadi! S wieszczami!

Wychodzić z rzeczami. Znał tę odzywkę z historii o Łubiance. Mogło to oznaczać tylko dwie drogi. Przewóz do innego więzienia lub łagru albo pod najbliższy mur. Nieco ogłupiały zaczął zbierać swoje klamoty. Zaraz, ma iść z automatem w rękach? Znaczy nie na rozwałkę. Oni chcą, żeby tak myślał, żeby się wahał. Dużo nie zdziała z pustym magazynkiem, a może ze strachu w ostatniej chwili się przyzna. Chryste! Prawie zataczał się na schodach prowadzących w dół. Skórzana kurtka ciążyła coraz bardziej. Na pierwszym piętrze nie mógł już złapać oddechu. Pójdą niżej, do piwnicy? Czy to tylko słynny rosyjski „Teatr Wielki”?

Strażnik zaprowadził go na parter i wskazał drzwi.

-Idi, towariszcz. Tam waszy żdut.

Wyszedł na rozpalony słońcem chodnik i oślepił go ogrom światła. Zawrócą w ostatniej chwili czy nie?

-Tutaj, tutaj, panie kapitanie - usłyszał po polsku.

Otworzył szerzej oczy. Niedaleko zaparkowany był jeep z biało-czerwoną chorągiewką. Obok stał pułkownik w polskim mundurze z rogatywką, kierowca i Holmes, również w polskim wyjściowym mundurze w dystynkcjach majora. Brakowało mu tylko szabli.

-A jednak wracasz z tarczą. - Dłużewski zerknął na przewieszony przez ramię automat. - Liczyłem na ciebie.

Schielke nie mógł wydobyć słowa. Nigdy w życiu nie sądził, że kiedykolwiek tak bardzo ucieszy się na widok polskiego munduru. Przez myśl by mu to nie przeszło. Oszołomiony podszedł bliżej. Nieznajomy pułkownik podał mu rękę i popisał się znajomością niemieckiego.

-Cholernie trudno było pana wyciągnąć. Cholernie trudno... - Nagle przeszedł na angielski: - Wełcome in Poland, captain.


Świat po końcu świata wyglądał mniej więcej tak samo jak kiedyś. Z ulic rumowiska powoli znikały najprzeróżniejsze pojazdy radzieckich bojców, żołnierzy usiłowano koszarować. Miejsca było wiele, niemieckich instalacji wojskowych znajdujących się na obrzeżach centrum wojna prawie nie tknęła. Te od południa zostały zajęte na samym początku, te na północy znajdowały się z kolei na niezbyt aktywnym odcinku frontu. Gdzieniegdzie widać było też nowych mieszkańców. Pojawiali się znikąd, z mroku, z mgły, z dalekich, tajemniczych krain. Ciągnęli swoje wózki ze skromnym dobytkiem, rozglądając się wokół ciekawie. Schielke zauważył coś niesamowitego w ich wzroku. Patrząc na morze ruin, na obraz zagłady i dewastacji, nie zauważył w ich oczach wyrazu rezygnacji. Po prostu nie było czegoś takiego. Pojawiały się też od razu początki organizacji. W przeciwieństwie do innych narodów bez władzy zwierzchniej, bez nakazów, bez odgórnego planu działania. Polacy zaczęli gasić szalejące pożary. Wykorzystywali też najróżniejszy sprzęt, zwykłym widokiem były zabytkowe strażackie sikawki wyciągnięte z muzeum. Jakoś działały. Schielke dopiero później poznał panującą wśród tych ludzi zasadę: „jakoś to będzie”. Co ciekawsze, zawsze te słowa jakoś się sprawdzały. Zaskakująca skuteczność w nieinwazyjnym pokonywaniu przeszkód.

-Co z Heinim? - spytał, kiedy dotarli do mostu Trzebnickiego.

-Jest z Watsonem. Kiedy zniknęliśmy, Watson skontaktował się od razu z Drobnerem. Ten, via Kraków z Wojskiem Polskim. Mnie wyciągnęli dość szybko. Z naciskiem na „dość”. Z tobą były przeprawy. - Holmes uśmiechnął się i zaakcentował to słowo: - Ale jakoś dali radę.

-I co teraz?

-Moment. Dojeżdżamy.

Zatrzymali się dokładnie pod tą samą tajną willą Abwehry, w której mieszkali podczas oblężenia Festung Breslau. Powitała ich ta sama niemiecka sprzątaczka, która nagich zastała ich kiedyś z Ritą. Nie okazała cienia zdziwienia ani na widok Schielkego w angielskim garniturze, ani oficerów w polskich mundurach. Mundur jak mundur, równie ładny jak poprzedni, pewnie podobny w prasowaniu, a buty do czyszczenia takie same. Ważne tylko, żeby nowi szefowie płacili równie regularnie jak ci starzy.

-Gdzie Watson? - spytał Schielke, kiedy pożegnali się już z pułkownikiem.

-Przyjdą jutro. Wieczór się zbliża.

-Co ma wieczór do rzeczy?

-Biskupin i Sępolno są trudnym terenem do przejścia w nocy. Dziki Zachód.

-Co?

-Szabrownicy, dezerterzy, maruderzy, do wyboru, do koloru. - Holmes otworzył drzwi wejściowe. - Chodź na kawę.

-O, szlag! Marzyłem o tym.

-Tylko musisz trochę poczekać. Nie ma prądu ani gazu.

Kiedy przeszli do kuchni, Holmes pokazał mu swój nowy nabytek. Złocistą, rzeźbioną kolumnę, do której zaraz zaczął wpychać małe węgielki.

-To samowar - wyjaśnił. - Wycyganiłem od Ruskich.

-Słyszałem, że to do herbaty.

-Eeee... Można zrobić sam wrzątek i zalać kawę po turecku.

-Na naszym starym tarasie?

-No. Nie rozklejaj się. Mam też ruskie konfitury. Lepsze od niemieckich.

Kiedy nareszcie rozsiedli się na tarasie w promieniach zachodzącego słońca, z dala od zgliszczy i dymów centrum, Schielke poczuł prawdziwą ulgę. Holmes opowiadał o sytuacji w mieście, w którym tymczasowe, cywilne władze niemieckie walczyły o łaski sowieckiego komendanta w rozdziale kartek na żywność, przydziały do pracy i lokale. Rosjanie jednak traktowali Wrocław jak zwykły wojenny łup, prawdziwej cywilnej władzy praktycznie nie było. Dochodziło nawet do potyczek pomiędzy poszczególnymi oddziałami Armii Czerwonej, jak choćby przy okazji sporu o podział mąki z magazynu przy ulicy Sienkiewicza. Sytuacja cywilów była skomplikowana. Prezydentura Drobnera sąsiadowała bramę w bramę z niemieckim burmistrzem z jakieś antyfaszystowskiej organizacji. Wojska Polskiego jeszcze nie było, a kilku ubeków, którzy przyjechali pierwsi, nie interesowały sprawy, które powinna załatwiać milicja.

-A kiedy powstanie milicja? - zaciekawił się Schielke.

-Bóg jeden raczy wiedzieć. Kiedy miasto oficjalnie znajdzie się w naszych rękach.

-Czyli rządzi ten, kto ma broń? Rosjanie, których miasto kompletnie nie obchodzi?

Holmes spojrzał na niego z odcieniem kpiny.

-Oj, Dieter. Ty się ciągle niewiele nauczyłeś o Polakach.

-To wyjaśnij. Kto ma spluwę w garści i rządzi?

Holmes tylko westchnął.

-Z Drobnerem przybyła do Wrocławia Grupa Kulturalno- Naukowa. Jak sama nazwa wskazuje, zajęli się kulturalnym krzewieniem nauki, czyli zorganizowali Straż Akademicką złożoną z przyszłych studentów, która obecnie stanowi w mieście drugą co do siły ognia organizację po Armii Czerwonej.

-Studenci z karabinami? - Schielke lekceważąco wzruszy! ramionami.

-A ty jak myślisz, kto tu będzie studiował? Jak Ruscy wsiedli Armii Krajowej na karki w reszcie kraju, to wielu żołnierzy znalazło się tutaj. Ci studenci to głównie partyzanci wyszkoleni do walk ulicznych, z doświadczeniem bojowym, gotowymi strukturami dowodzenia, uzbrojeni po zęby.

-O Jezu.

-„O Jezu” to mówią na widok Straży Nocnej. Tam sami cichociemni, pieprzeni komandosi do zadań specjalnych.

-O! - poderwał się Schielke. - To może ich spytać? Może coś wiedzą o tej akcji AK na autostradzie?

Holmes tylko kiwał głową.

-Człowieku, nie żartuj. Nie chcę, żeby cię zastrzelono „kulturalnie i naukowo”, jak brzmi nazwa grupy.

-Ale przecież ty jesteś polskim majorem.

-Zrozum wreszcie. Jestem majorem, ale „z tej drugiej strony”. Nie dogadam się z cichociemnym. Chyba że na bagnety.

Schielke pociągnął łyk kawy.

-Ale to wszystko skomplikowane.

-Dlatego też. - Holmes podniósł swoją filiżankę jak do toastu. - Niedługo już udamy się w niebyt. W ciepły, słoneczny niebyt z palmami i egzotycznymi dziewczynami, a jedyną myślą, która będzie mącić nasze jasne umysły, będzie kwestia... - urwał i zerknął na kolegę.

-Czy martini jest dostatecznie schłodzone - dokończył Schielke.

-Czy parasol przeciwsłoneczny przesunąć bardziej w lewo, czy bardziej w prawo.

-Czy szofer nawoskował karoserię limuzyny trzy razy, czy tylko dwa.

-Czy wygram z tobą w tenisa, czy ty ze mną.

-Czy biblioteka, którą ufundujemy w naszej prywatnej wiosce, będzie nosić imię Gutenberga czy Kołłątaja.

Zaczęli się śmiać. Długo i histerycznie, jak dzieci.

-Gutenberga - mruknął Schielke przez Izy. - Kto normalny wymówi nazwisko Kołłątaj?

-Chińczycy! Ale niech ci będzie. Za to tor wyścigowy będzie imienia Trzeciego Maja.

-Jak Trzeciego Maja może być „imienia”?

-Oj, ty ciągle nie myślisz po polsku. A jak uzbrojeni po zęby komandosi i miejscy partyzanci mogą się nazywać „Grupą Kulturalno-Naukową”? U nas wszystko jest możliwe.

Znowu zaczęli się śmiać.

-Kiedy? - po chwili spytał już poważnie Schielke.

-Za parę miesięcy. Teraz Rosjanie patrzą na nas, a szczególnie na ciebie. Niech zapomną.

-No i... nasze śledztwo.

Holmes zapalił papierosa.

-Właśnie.


Heini, ciągle osowiały, nie mógł pogodzić się ze swoimi myślami. Całymi dniami siedział milczący ze wzrokiem wbitym we własne stopy. Nic go nie interesowało, na pytania odpowiadał monosylabami, prawie nie jadł, choć jak się okazało, Watson gotował wyśmienicie i objął we władanie posadę kuchmistrza ich grupy. Były kapral uważał się najwyraźniej za dezertera i zdrajcę jednocześnie. Nie trafiały do niego argumenty, że gdyby nie Holmes, to tkwiliby teraz na Psim Polu w barakach zajmowanych przedtem przez polskich robotników przymusowych, gdzie panował już tyfus, racje żywnościowe przypominały te w gułagach, a opieka medyczna leżała w sferze marzeń. Mogli też trafić jeszcze gorzej i trafić do obozu Gross Rosen, w którym więźniów systematycznie zastępowano jeńcami. Chłopak mógłby więc poznać także niemieckie sposoby traktowania ludzi w obozach koncentracyjnych. Przegraną armię miano skierować niebawem w okolice Baku, jak się dowiedział Holmes. Ale to tylko etap, skąd poszczególni żołnierze mieli być kierowani w mroźniejsze i mniej przytulne rejony Związku Radzieckiego. Żaden argument nie trafiał do młodego umysłu.

Schielke postanowił zabrać chłopca na przechadzkę po mieście w celach dydaktycznych. Nie miał pojęcia, czy to dobry pomysł, przecież Heini wszystko już widział, ale może teraz, na spokojnie, kiedy minęły emocje, będzie mógł spojrzeć nie tylko na obraz totalnego rumowiska. Nie tylko na zgliszcza, na znak czasów, ale na jego znaczenie. Szli więc milcząc w upale, usiłując omijać co większe góry gruzu. Rosnące zmęczenie pozwalało jedynie na najprostsze refleksje, jednak każdy, kto tu był, miał przecież w oczach obraz kwitnącego miasta sprzed kilku miesięcy. Jeszcze tak niedawno perfekcyjna, zachodnia, aglomeracja była teraz przestrzenią księżycową. Po jakimś niewyobrażalnie długim czasie minęli ostatnią rubież obrony od południa, wiadukt kolejowy. Dalej ruiny były w jeszcze gorszym stanie, ale też szeroka ulica wyglądała o wiele lepiej. Była odgruzowana, ponieważ atakujący Rosjanie musieli mieć przejezdną drogę zaopatrzenia. Ruszyli więc szybciej. Strasznie chciało im się pić, a w hydrantach nie było wody. Schielke odnalazł więc zrujnowany browar. Był już splądrowany, ale w głębokich piwnicach ciągle znajdowały się ogromne, podziemne termosy, z których można było zaczerpnąć nie do końca jeszcze gotowe, ale idealnie zimne piwo. Napełnili nim dużą bańkę i tak wyposażeni dotarli do Parku Południowego. Tu nawet drzewa były postrzelane, ale jeszcze w zimie. Teraz nic nie mogło powstrzymać eksplozji zieleni, tak jakby sama natura chciała postawić na swoim i powiedzieć, kto tu naprawdę rządzi. A strzelajcie sobie nieważni ludzie, zabijajcie się, najwyżej ziemia będzie bardziej żyzna od waszej krwi i tyle. Wasze małe sprawy nie obchodzą starych dębów. Park zdawał się być skrawkiem Arkadii wśród cieni Hadesu. Przysiedli na murku stanowiącym fundament restauracji. Wszystko wyglądało tak, jak przewidywał, kiedy byli tu przed oblężeniem z Ritą w wykwintnym otoczeniu. Polacy po wojnie będą musieli pić piwo siedząc jedynie na fundamentach. Złowieszcza przepowiednia spełniła się. A on czuł coś dziwnego. Tęsknotę, nostalgię? Rita...

Otrząsnęli się na widok dziwnego wozu ciągniętego przez wychudłą szkapę. Wokół niego szła chłopska rodzina, starszy mężczyzna, żona i trzy córki oraz zupełnie niepasujący do nich, sądząc po miejskim ubraniu, młodzieniec.

-O, tu staniemy na popas - oznajmił chłop. - Lasek taki miły nareszcie i jeziorko. Koń się wody napije.

-Oj. - Kobieta wskazała na Schielkego w eleganckim garniturze. - A tam władza jakaś siedzi, o!

-No siedzi - zgodził się chłop i podszedł bliżej. - Panie władza, a możem my tu przysiąść, a?

-Siadajcie - mruknął Schielke swoją łamaną polszczyzną. - Piwa chcecie? Jeszcze chłodne.

-Oj tak, tak. Koń się z jeziora napije, ale my mamy suchość w pyskach od gorąca. Nigdzie strumyka ani nic, a z kałuży jak szkapie pić nie przystoi.

-No to dawajcie naczynia.

Chłopi zakrzątnęli się błyskawicznie.

-A ty jakoś dziwnie mówisz po polsku, kochanieńki. - Piwo wyraźnie ich ośmieliło. - Ty pewnie ze Śląska jesteś krajan, a?

-Mmmm. - Schielke wolał nie wnikać w historyczne zawiłości.

-Oj stary, stary, ślepyś chyba. - Towarzyszący im młodzieniec zdjął właśnie półbuty i z ulgą masował obolałe stopy. - Przecież to regularni Niemcy.

-Jakżesz to?

-No co ty? Nie widzisz? Polaków mu się zachciewa w Breslau.

-To już Wrocław.

Tamten zerknął na niego z uśmiechem i przeszedł na dość poprawną niemczyznę.

-No i sam widzisz. Twój Breslau to teraz mój Wrocław, a moje Wilno to teraz cudzy Vilnius, ciekawe, kto Niderlandy dostał? - Śmiejąc się, wyciągnął rękę. - Darek jestem.

-Dieter - Schielke też parsknął śmiechem. Trylogię Sienkiewicza trochę znał.

Darek przysiadł się do Heiniego.

-A ty to pewnie z Hitlerjugend, co?

-Nie jestem z żadnego Hitlerjugend! - zaperzył się chłopak. - Jestem kapralem regularnej armii!

-Aha. To pewnie do Ruskich strzelałeś, co?

-Tak, strzelałem! - warknął Heini trochę na wyrost, bo nie strzelał, choć bardzo tego chciał.

-A widzisz? Ja też.

Chłopca zatkało. Patrzył na tamtego jak na istotę z innego świata.

-J... j... jak to?

-Normalnie, z karabinu.

-Ty?

-No ja. Kiedy zrobili porządek z wileńskim AK, to się trochę odpłaciliśmy.

-A do Niemców strzelałeś?

-Pewnie. I jeszcze do Ukraińców, Litwinów. Kto tam wie? Może jeszcze jakaś inna nacja się nawinęła pod celownik. O imię żadnego nie pytałem.

Heini zamarł w bezbrzeżnym zdumieniu. Darek zaczął robić skręta z gazety.

-No i widzisz, jak to się kończy - powiedział, liżąc brzeg papieru. - A teraz siedzimy obaj jak zwykli ludzie na kupie gruzu, palimy i dumamy smętnie, jakby tu dupę własną skrzętnie ukryć przed całym światem.

Schielke nie wytrzymał i parsknął śmiechem. O dziwo, Heini też zaczął się śmiać.

-To z nas wariaci, tak? - spytał Darka.

-Nie inaczej, sąsiedzie. Nie inaczej. Na to właśnie wyszło.

-I nazywasz mnie sąsiadem?

-Przecież żyjemy obok siebie od tysiąca lat. Więc jak inaczej nazwać? A to, że się sąsiedzi znowu za łby wzięli i całą wieś roznieśli, zwykła rzecz. Nie z takich upadków się podnosiliśmy.

Heini pokiwał głową.

-To może zmądrzejemy?

Darek zaciągnął się gryzącym dymem.

-Może - wydmuchnął śmierdzącą chmurę. - Może to miasto nas kiedyś połączy?


Miasto zaczynało wrzeć nowym życiem, oddając martwe tereny jeden po drugim. Fale przesiedleńców nadciągały ze wszystkich stron. Pociągami, wozami, nawet na piechotę, ciągnąc na wózkach swój skromny dobytek. Było to jakby odwrócenie koszmaru styczniowej ewakuacji zakończonej niezliczoną liczbą ofiar. Teraz było lato, w oczach wycieńczonych wojną ludzi widać było nadzieję. Administracja rosła w siłę, po układzie poczdamskim nie mając już żadnej niemieckiej konkurencji. Gorączkowo organizowano uczelnie do jesiennego startu, PUR szalał, usiłując ogarnąć i rozdzielić mieszkania, zaczęły się najbardziej pilne remonty prowadzone przez polsko-niemieckie ekipy. Tworzona przez nie dokumentacja była dwujęzyczna, tak jak i wszystkie rozporządzenia. Milicja usiłowała wprowadzić porządek, choć w niektórych dzielnicach na wschodzie i ruinach południa długo pozostawało to w sferze marzeń raczej niż realizacji. Całe kwartały pozostawały w rękach mętów, bandytów, dezerterów z różnych armii i szabrowników. Dziki Zachód, w którym tak jak w Ameryce lepiej było mieć półautomatyczny argument z pełnym magazynkiem w kieszeni, niż zdawać się na opiekę szeryfa. Stare place lub ich pozostałości szybko przejmowały swoją tradycyjną rolę, Nowy Targ, Nankiera, plac Solny rozkwitały handlem, a niepotrzebne lotnisko w centrum miasta stało się „Wyższą Szkołą Handlową”, jak kpiąco nazywali go repatrianci z Lwowa. Wrocław stał się błyskawicznie największym szaberplacem Europy. Przybywających inżynierów wprost z dworców kolejowych kierowano natychmiast do pracy. Pojawiła się woda w kranach, na razie nielicznych, ruszyły pierwsze linie tramwajowe, również nieliczne, ponieważ nie można było usunąć z szyn wraków ciężkich czołgów. W ruinach mieszkań pojawiły się kozy i świnie hodowane przez rolników przeniesionych do miasta, w niektórych piwnicach trzymano nawet krowy.

W Heinim coś się przełamało od czasu pamiętnej wędrówki na południe. Zaczął się uczyć polskiego i angielskiego. Tak jak miasto, powoli i z trudem, ale jednak odżywał. Drugi przełom nastąpił, kiedy poznał nareszcie polskich rówieśników. Oni imponowali mu swoją odwagą i brakiem poszanowania jakichkolwiek odgórnych norm i nakazów, on z kolei znajomością miasta i sprytem. Schielke uznał, że chłopak jest wyleczony z traumy, kiedy zobaczył ich razem handlujących srebrnymi sztućcami z jakiejś zburzonej restauracji i to nie na jakimś tam szaberplacu, ale z doświadczonym szabrownikiem z Warszawy, którego interesował tylko hurt, a nie detal. Prawo i bezprawie żyły sobie pogodzone w tym mieście tak samo dobrze, jak pogodzeni polscy i niemieccy chłopcy.

Holmes zgodnie z przewidywaniami okazał się bezcenny dla nowych sil prawa i porządku w mieście. Udało mu się wymigać od współpracy z UB, dla milicji był skarbem, ale tylko jako doradca. Wojsko chciało mieć udział w odzyskiwaniu ukrytego mienia i tam właśnie Dlużewski znalazł dla siebie miejsce. Całkowicie zgodne z jego zainteresowaniami. Komisje i organizacje zajmujące się odzyskiwaniem skarbów i muzealiów mnożyły się jak grzyby po deszczu. Nie było go całymi dniami. Watson i Schielke nie mieli wiele do roboty. Najczęściej przesiadywali na tarasie skupieni nad wielkim atlasem świata i książkami podróżniczymi, rozważając, który rejon globu jest najbardziej interesujący z ich punktu widzenia.

Nagle Schielke odłożył książkę opiewającą wspaniałości Amazonii.

-Wiesz, co mnie najbardziej uderzyło w trakcie przesłuchań w domu handlowym Dyckhoffa?

-Hm? - Watson oderwał się od lektury „Rozważań nad przyszłością polityczną RPA”.

-Jakiś przełom tam przeżyłem, albo coś sobie uświadomiłem, co nie do końca potrafię wyrazić słowami.

Watson spojrzał na niego z wyraźnym zainteresowaniem.

-No? No?

-Wiesz, oni nie zadawali mi właściwie żadnych pytań co do kwestii, czy wiem, czy domyślam się, gdzie mogą być skarby.

-Może wiedzieli, że nic im nie powiesz?

-Nie. Po prostu jakby ich ten problem kompletnie nie interesował. Przypominali raczej... - Schielke zawahał się i zamilkł na dłuższą chwilę.

-Kogo?

-Kogoś, kto jest wkurzony na psa ogrodnika.

-Zaraz, pies ogrodnika to symbol kogoś, kto sam nie zje, ale innemu nie da. Rodzaj bezinteresownego psucia komuś interesów. Bezinteresownego - podkreślił Watson.

-I właśnie tak się zachowywali, jakby ich to dotknęło. Nie tyle chodziło o to, że ktoś sprzątnął im skarby sprzed nosa, ale że zrobił to bezinteresownie. Sam nic z tego nie mając.

-Aha - Watson powoli masował sobie skronie. - A to znaczy, że oni są przekonani, że tajemnicza organizacja nie ma pojęcia o lokalizacji tajnych skrytek.

-Właśnie.

-Zastanawiające.

Powiew łagodnego wiatru przyniósł nagle ulgę w skwarze popołudnia. Przydałaby się jeszcze zimna lemoniada. Niestety, do dyspozycji była tylko woda słodzona konfiturami, które jakimś cudem uniknęły przerobienia na bimber.

-Właściwie to są równie wkurzeni jak Kolja Kirchoff. Na to samo.

-Jeśli dobrze cię rozumiem, nie na sam fakt utraty skarbów, ale na istnienie niezależnej organizacji, której nie mogą kontrolować.

-Z ust mi to wyjąłeś. Jedni i drudzy zachowują się tak samo.

Przerwał im odgłos silnika. Jeep Holmesa nie był pierwszej młodości, na niskich biegach przy parkowaniu hałasował jak ich stary pancerny samochód. Po chwili usłyszeli na schodach stuk oficerskich butów.

-No, panowie - krzyknął Holmes od wejścia. - Koniec gnuśnienia, wracamy do śledztwa.

-Co się stało?

-Niby nic. - Holmes rzucił na stół plik urzędowych papierów. Były napisane na maszynie bez polskich znaków, nagłówek „Gestapo” usunięto czymś ostrym, a wydrukowane na dole pozdrowienie „Heil Hitler” skreślono grubym, kopiowym ołówkiem. - W jednej z komisji odzyskujących ukryte dobra Trzeciej Rzeszy zabito człowieka.

-Jak?

-Szabrownicy go zastrzelili. - Holmes wskazał na papiery. - Ha, ha, szabrownicy. W jego własnym, pustym mieszkaniu, w którym nie było niczego do ukradzenia.

-A kim on był?

-W komisji? Specjalistą, przed wojną ukończył historię sztuki.

Schielke wiedział, że to nie wszystko.

-Przed wojną był historykiem. A w czasie wojny? - spytał.

Holmes uśmiechnął się złowieszczo.

-W Wojsku Polskim był radiowcem.

-Jezus Maria - mruknął Watson. - Historia zaczyna się powtarzać.


Siedziba Komisji ds. Inwentaryzacji Dóbr Kultury na Ziemiach Odzyskanych została namierzona natychmiast. Miała bazę niedaleko, w wielkiej, trzypiętrowej willi przy ulicy Syrokomli, oczywiście na Karłowicach.

-Wielka mi Komisja Inwentaryzacyjna - kpił Holmes. - Ale nie chce się gnieździć w ruinach, w centrum. Całkiem więc rozsądnie wybrali Karłowice, jak my. Niezniszczone, na uboczu, nikt nie zagląda, bo się boi, w nocy rządzą tu różne bandy, a w dzień po prawej stronie są koszary radzieckie, a po prawej polskie. W istocie idealne miejsce.

-Nie to, co centrum - wtórował Watson. - Tam w każdej chwili może wpaść jakaś komisja do spraw badania innej komisji. Spod znaku UB na przykład albo pod milicyjnymi sztandarami.

-Właśnie - zgodził się Schielke. - Tyle tylko, że w tej chwili mamy ich na widelcu. To już nie śledztwo prowadzone na podstawie akt, badanie czegoś, co już się stało. Nikt nic nie wie, nikogo już nie ma i szukaj śladów po zwietrzałym zapachu...

-Mamy ich na widelcu - powtórzył Holmes nachylony nad papierami, które zbierali w tej sprawie od kilku tygodni. - Teraz zobaczymy tych sukinsynów w działaniu. Tu i teraz.

Rozmowę przerwało im energiczne pukanie. Heini, który wszedł do środka, wyglądał na zmęczonego i jakby trochę przeziębionego. Nawet lekko chwiał się na nogach.

-I jak sprawy? Załatwiłeś coś z tymi twoimi polskimi kolegami? - spytał Schielke.

-Tak jest, panie kapitanie. Dwóch z nich już pracuje w tej komisji jako gońcy. Tak jak pan kazał.

-Powiedziałeś im, że płacimy w dolarach?

-Oczywiście, panie kapitanie. Ale nie to ich najbardziej podnieca.

Schielke i Holmes wymienili się spojrzeniami.

-A co ich tak cieszy?

-No ten papier, który im dałem. Ten, w którym jest napisane, że pracują dla służby bezpieczeństwa.

Watson tylko westchnął.

-No tak, każdy gówniarz chce być tajnym agentem.

-Źle ich oceniasz - mruknął Holmes. - Wiedzą, że taki papier bardzo ułatwi im pracę w szabrowniczym interesie.

Schielke zaczął się śmiać. Zwrócił się do chłopca:

-Źle wyglądasz. Coś niedobrego się stało?

-Nie, panie kapitanie. Za bardzo uczciliśmy tę sprawę z kolegami.

-Jezu Chryste! Piłeś bimber?

-Nie, panie kapitanie, my nie pijemy wódki. To było francuskie wytrawne wino. Czerwone.

Holmes i Watson zaczęli chichotać. A Schielke zastanawiał się nad pewnym drobiazgiem, który umknął pozostałym. Heini powiedział „my”, nie mając po raz pierwszy na myśli Niemców, tylko swoich polskich rówieśników. Cud? Jeśli tak, to trzeba przyjąć, że Wrocław jest miastem, w którym cuda są na porządku dziennym. Postanowił nie krytykować chłopaka.

-Idź się prześpij. I pamiętaj, tajni agenci nie mogą chodzić pijani po ulicach.

-Tak jest!

Kiedy wyszedł, Holmes znowu pochylił się nad papierami.

-Więc wracamy do problemów z obserwacją. Podsłuch ich telefonu mamy, ale...

-Nie będą tacy głupi, żeby rozmawiać o ważnych rzeczach przez telefon - mruknął Schielke.

-Zawsze można czegoś domyśleć się z rozmów - zasugerował Watson.

-A tam, daj spokój. Posadziłem w centrali telefonicznej jednego milicjanta. - Holmes machnął ręką w geście rezygnacji. - Tam są ludzie z przyuczenia, po służbie w wojsku, no co najwyżej w wojskowej żandarmerii. Zapomnij o ich kwalifikacjach.

-Ale będziemy choć z grubsza wiedzieć, gdzie się kto i z kim ma spotkać.

-I tylko tyle. Jeśli nie powiedzą wprost do słuchawki „chcę zabić Drobnera jutro o osiemnastej”, to ten milicjant niczego się nie domyśli.

-A śledzenie tych ludzi?

-Kto ma to robić? Nasze twarze prawdopodobnie znają. Od tygodni ślęczę nad zbieraniem danych na ich temat. Mam listę nazwisk, strzępki ich różnych historii, ale przecież nie są głupi. Zatrudniają dziesiątki osób, jak choćby naszych podstawionych gońców. Jak ich śledzić?

-Założyć mikrofony w ich siedzibie - zasugerował Schielke.

-A skąd weźmiesz? Jak założysz?

-E, pod pozorem znalezienia niewybuchu zrobi się ewakuację. A jakieś mikrofony powinny być w zakładach Telefunkena albo Siemensa.

-Nierealne. Skąd weźmiesz fachowców do tej roboty?

Zapadła cisza.

-Więc zatrudnijmy tam jeszcze więcej naszych ludzi.

-Kwadratura koła. Skąd ich weźmiemy?

-O Boże, nie mówię o przedwojennych policjantach. Ten gość, którego zastrzelili, był przecież historykiem sztuki. Tylko przez przypadek podczas wojny pracował jako radiowiec.

Holmes zamyślił się. Powolnym ruchem wyjął z paczki leżącej na stole papierosa i zmiękczał go między palcami. Watson podsunął ogień.

-Masz rację. Chcieli historyka dla picu i zagmatwania w papierach. Żeby nikt nie odkrył, kto z komisji macza palce w tajnych sprawach. A zastrzelili go, kiedy się okazało, że facet zna się na łączności i przypadkiem skumał coś, czego nie powinien. To się trzyma kupy.

-Jezu Chryste. - Schielke poderwał się z krzesła. - Komu oni, do cholery, przesyłają meldunki? Co mógł odkryć historyk, który okazał się łącznościowcem? To się w ogóle kupy nie trzyma.

-Dlaczego?

-Odpowiedz mi na proste pytanie. Jeśli jest jakaś konspiracyjna grupa i wysyła meldunki zarówno w trakcie wojny, jak i po wojnie, to komu je wysyła? Komu?

-No właśnie.

-Przecież to nie może być wywiad polski ani radziecki, bo wraz z upadkiem Festung Breslau ich radiowe meldunki straciły rację bytu. A dla Angoli i Amerykanów za daleko, żeby się czymkolwiek interesować. Komu mogli coś wysyłać?

Holmes uśmiechnął się zza zasłony dymnej.

-A jeśli nikomu?

-Więc od kogo odbierają instrukcje? Kim jest ten człowiek?

Nowy kłąb dymu poszybował w stronę sufitu.

-Zrobiliśmy błąd, zakładając odruchowo, że tajemniczy oficer kripo jest mężczyzną.

-A teraz ja robię jakiś błąd - powiedział Schielke. - Tak?

-Tak.

-Jaki?

-Milcząco zakładasz, że komunikaty wysyła im człowiek.

Cisza, która zapadła w pomieszczeniu, była wręcz nieprawdopodobna. Słychać było każdą muchę, każdego komara. Nawet czyjeś szybkie kroki na chodniku przed willą. Odgłos kroków urwał się przed drzwiami, usłyszeli pukanie, skrzypnięcie drzwi. Holmes podszedł do schodów prowadzących na dół.

Młody człowiek zerknął na niego.

-Przepraszam pana, czy jest Heini?

-Śpi gdzieś tutaj - Holmes domyślił się, że to jeden z gońców, którym polecili zatrudnić się w komisji. - Możesz wszystko przekazać mnie.

Mundur polskiego majora robił wrażenie. Chłopak nie wahał się ani chwili.

-W tej komisji to zapowiedzieli na jutro „akcję panika”. Podobno przyjeżdża z Warszawy jakiś strasznie ważny profesor Nowak. A on jest groźny i będzie wszystko kontrolował. Wszyscy się boją i kazali, żeby ci, którzy nie mają konkretnych zadań, jutro się w komisji nie pojawiali.

-Rozumiem. Dziękuję.

-No to tyle miałem... Aha, proszę pana, Heini jutro wyjdzie jak zwykle?

-Tak, oczywiście.

Holmes nie czekał, aż tamten trzaśnie drzwiami. Wrócił do zadymionego pokoju i odruchowo sięgnął po następnego papierosa. Zerknął na Schielkego, który siedział prawie nieruchomo, zakrywając twarz rękami.

-Czy ja dobrze zrozumiałem?

-Dobrze zrozumiałeś, Dieter.

-„Akcja panika”, profesor Nowak. Czy ten Nowak to może być Neumann?

-Tak, Dieter.

-Neumann powodował panikę w grupie pakowaczy i wszyscy musieli zniknąć - włączył się Watson.

- Jakaś organizacja działała w ten sam sposób podczas wojny i działa teraz. Czy ktoś może mi to wytłumaczyć? Ktoś zna odpowiedź?

-Oczywiście. My jesteśmy przykładem takiej organizacji - powiedział cicho Holmes. - My jesteśmy odpowiedzią.


Polowy punkt obserwacyjny umieszczony był na wieży ciśnień przy zbiegu ulic Kasprowicza i Przybyszewskiego. Wyciągnęli wnioski z poprzednich błędów i nieudanych akcji. Teraz wszystko powinno zadziałać lepiej, mimo że dysponowali tylko dwoma amerykańskimi walkie-talkie. Watson tkwił na wieży, cały w strachu z powodu bliskości radzieckich koszar. Niby załatwił papiery z miejskich wodociągów, ale wszyscy doskonale wiedzieli, jak Sowieci mogą potraktować polskie papiery, szczególnie u faceta obserwującego ich otoczenie przez olbrzymią lornetkę i mającego przy sobie amerykański sprzęt. Jednak nie było innego wyjścia, mijały tygodnie, a oni nie mieli tylu ludzi, żeby prowadzić obserwację klasycznymi, przedwojennymi metodami.

-W porządku. Widzę ich - usłyszeli głos Watsona. - Wychodzą z willi przy Syrokomli.

Schielke uruchomi! silnik zdezelowanego jeepa zaparkowanego przy Berenta.

-Do czego się pakują? - spytał Holmes.

-Chyba do tej samej ciężarówki na holzgaz co ostatnio. Tej małej. Ale nie widzę dokładnie, drzewo mi przesłania.

Odczekali chwilę w milczeniu.

-Widzę ich. Skręcili w Kasprowicza, czyli jadą w moim kierunku.

-Inna trasa niż poprzednio - mruknął Schielke.

-Mhm. Ale nie będą ryzykowali przejazdu w pobliżu ruskich koszar. Skręcą w Żeleńskiego.

-No to jadę.

Jeep ruszył na niskim biegu i o mało nie zgasł. Chyba zwiedził trochę za dużo frontowych bezdroży. Dopiero na dwójce udało się go jakoś opanować. Schielke skręcił pod ciasny wiadukt, dodał gazu i wjechał na skrzyżowanie przy Toruńskiej. Ukrył samochód za winklem jednego z domów robotniczego osiedla.

-Słyszycie mnie? - W urządzeniu rozległ się głos Watsona.

-Głośno i wyraźnie.

-Skręcili w Żeleńskiego.

-Dobra. Przekaż walkie-talkie Heiniemu, niech wsiada na rower i pędzi skrótem na Brucknera.

-Przez ruski teren?

Gówniarza przepuszczą.

-OK. Over and out.

Obaj wiedzieli, co się dzieje. Watson przywiązał przenośną radiostację do sznurka i spuszczał ją czekającemu na dole chłopcu. Heini wsiądzie na rower i przegoni ciężarówkę, jadąc na wprost, a nie szerokim łukiem objazdu. Zobaczy obiekt na Brucknera, jeśli tamci jadą na południowy wschód. Jeśli nie, przejmie go załoga jeepa. Niestety, śledzenie ciężarówki z jeepa nie wchodziło w grę. Nie dałoby się tego w żaden sposób ukryć, ponieważ na każdej ulicy ciężarówka i jeep byłyby jedynymi samochodami w zasięgu wzroku. No, może dwoma z trzech.

-Są! - Schielke wskazał ręką kierunek.

-No to mamy szczęście. Skręcają w Toruńską.

-Dobra. Wycofam jeepa.

Schielke zawrócił pod osłoną budynku i pełnym gazem ruszył na Łąki Mazurskie. Przełączył napęd na cztery koła, boksując kołami, wydostał się na wały przeciwpowodziowe i skręcił w lewo. Droga, choć gruntowa, była w idealnym stanie. Szybko przedostali się na Kochanowskiego, żeby na szerokiej już, asfaltowej jezdni skręcić w prawo i przejechać przez mosty Jagiellońskie. Potem znowu trzeba było ukryć jeepa w zaroślach przy większym skrzyżowaniu tuż za przedziwnym budynkiem zwanym „Pekin”. Holmes wyskoczył z lornetką.

-Jestem na Brucknera - usłyszeli zdyszany głos chłopca.

-Dobra Heini, widzisz coś?

-Jeszcze nic - urwał, łapiąc oddech. - Pusto jak w gestapowskim niebie.

Schielke i Holmes wymienili się spojrzeniami. Przebywanie z polskimi rówieśnikami przynosiło zaskakująco szybkie efekty. Milczeli, bo tuż obok przechodziła właśnie spora kolumna młodych ludzi. Byli to dziwni repatrianci, żaden nie miał wózka z dobytkiem, wszyscy mieli plecaki i mimo upału każdy nosił też kurtkę, żeby móc pod nią ukryć coś kanciastego. Co chwilę też zmuszali się, żeby złamać równy krok. Ciekawe, czy cała AK przenosiła się do Wrocławia, czy tylko połowa? Wiadomo, że tu właśnie najłatwiej się ukryć i zniknąć w bezimiennym tłumie uchodźców.

To było miejsce, w którym jeszcze nikt o nic nie pytał, nie myszkował, nie obserwował. Ci tutaj wyglądali jednak na zorganizowany oddział. Jak tak dalej pójdzie, to Wrocław stanie się najbardziej zmilitaryzowanym miastem na świecie. Nawet Dziki Zachód nie miał tyle broni.

-Widzę ich - usłyszeli Heiniego.

-Tak?

-Skręcają w Kochanowskiego.

-W porządku, jak znikną ci z oczu, jedź za nimi.

-Zrozumiałem. Over and out.

Angielskie procedury radiowe stały się dla nich rzeczą normalną, od kiedy Watson spotkał swojego ziomka z Wilna i przyprowadził na spotkanie. Facet okazał się cichociemnym i przez pół nocy omawiali przy winie zalety i wady różnych procedur.

Schielke ukrył się z lornetką w krzakach na rogu i o mało nie wpadł, bo ciężarówka skręciła właśnie w ulicę Śniadeckich. Czekali w ukryciu, aż tamci znikną za mostem Zaleskim. Wskoczyli do jeepa, żeby dotrzeć do następnego skrzyżowania. Holmes, na szczęście po cywilnemu, krzyknął do grupy „repatriantów” z plecakami.

-Panowie, gdzie pojechała przed chwilą ciężarówka na holzgaz?

-A kto pyta? - Maszerujący najbliżej młody człowiek błyskawicznie włożył dłoń do kieszeni. - Skąd jesteście?

-A widziałeś kiedyś ubeka w garniturze? - Holmes wskazał na Schielkego. - Skąd jesteśmy? Z Akcji Katolickiej, jakbyś nie wiedział.

-A to przepraszam, panie oficerze. - Młodzieniec puścił kolbę trzymanego w kieszeni pistoletu i wskazał kierunek. - Tam pojechali, potem skręcili w lewo. Pomóc?

-Dzięki, już pomogliście.

Ruszyli w stronę parku Szczytnickiego. Skręt w lewo, gaz i cholera znowu nic. Pusto. Zatrzymali się przy garstce ludzi, którzy długimi, naostrzonymi prętami nakłuwali ziemię w ogródku jakiejś okazałej willi.

-Widzieliście?... - Holmes nie dokończył, widząc, że tamci chcą uciekać. - Nie jesteśmy władzą - krzyknął. - Nie interesuje nas wasze szpilowanie.

Tamci ciągle niepewnie spoglądali po sobie. Wreszcie jeden z nich podszedł bliżej.

-Czego? - Był wściekły, że ktoś przerywa mu poszukiwanie skarbów.

-Ciężarówka na holzgaz. Przed chwilą.

-Tam - wskazał na Stadion Olimpijski. - Przejechała przez te duże wrota. I dalej prosto.

-Dzięki.

Ruszyli dalej, ale po kilkuset metrach Schielke zwolnił.

-Chyba musimy ukryć tu samochód.

-Chcesz na piechotę zwiedzać te hektary?

-Myślę, że wiem, gdzie są.

-No?

-Przyjechali ciężarówką, a nie osobowym, więc będą coś pakować. Przecież nie na wolnym powietrzu, gdzie każdy może ich zobaczyć.

-No fakt - Holmes potarł brodę. - Pewne miejsce to hangary przy tym niedokończonym lotnisku na Polach Marsowych.

-Właśnie. - Schielke chciał podjechać na parking przy bramie głównej, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar i skręcił do parku, wprost pomiędzy drzewa. Gęste chaszcze przy pętli tramwajowej pozwoliły bez trudu ukryć samochód. Nawet nie trzeba było go maskować. Potem podziemnym przejściem dostali się na drugą stronę ulicy. Przejście przez plot nie sprawiło im trudności, więcej w nim było wyrw niż całych fragmentów. Szli więc dalej. Wysoki nasyp chronił przed wzrokiem ludzi stojących na ogromnej otwartej przestrzeni, a ruiny wieży Hitlera pozwalały ukryć się w zwałach gruzu. Holmes rozejrzał się przez lornetkę.

-Nikogo - mruknął. - Możemy wspinać się wyżej.

-Obserwują z hangaru.

-Toteż idziemy od tyłu wieży. Dotąd, dokąd się da.

Schielke odciął nożem dwa duże fragmenty siatki maskującej, której całe płachty walały się wszędzie. Stanowiska przeciwlotniczych karabinów maszynowych i działek o już zlikwidowano, lin jednak było pod dostatkiem. Nie chodziło im bynajmniej o zdobycie pomocy alpinistycznych, ale o możliwość w razie wykrycia szybkiej ewakuacji. Udało im się wspiąć na wysokość mniej więcej drugiego piętra. Okryci siatką maskującą zajęli stanowiska w ogromnych wyrwach pozostawionych przez bomby. Przez lornetki doskonale widać było rząd baraków i jakiś prowizoryczny hangar. Obok stała niewielka hala warsztatowa - najmniej zrujnowana ze wszystkich budynków. Przez lornetki nie można było zobaczyć ani ciężarówki, ani w ogóle jakichkolwiek ludzi.

-Szlag! - Schielke podniósł do ust walkie-talkie. - Heini, gdzie jesteś?

-Na skrzyżowaniu, w pobliżu tego obozu dla przymusowych robotników, gdzie się chowaliśmy.

Holmes nachylił się nad mapą.

-Tam jest drugie wejście. O, tu - pokazał palcem, a potem podniósł lornetkę. - No i dobrze. Wszystko zarośnięte jak w dżungli.

-Słuchaj, Heini. - Schielke też lustrował teren, posługując się ogromną, artyleryjską lornetką Zeissa.

- Widzisz te krzaki za wejściem?

-Tak jest, panie kapitanie!

-Chryste, człowieku. Nie melduj i nie mów do mnie „panie kapitanie”. Tyle razy ci mówiłem.

-Tak je... To znaczy, tak.

-Mów tak, jakbyś gadał z tymi swoimi polskimi kolegami.

-Na pewno?

-Na pewno.

-No to, kurna, dobra, zasrana psia dupa.

Holmes parsknął śmiechem i o mało nie spadł z małej półki, na której kucał, a Schielke o mało nie wybił sobie oka okularem lornetki.

-Spróbuj się przeczołgać przez te krzaki i zobaczyć, w którym baraku na Polach Marsowych coś się dzieje. Pod żadnym pozorem nie używaj radia. Nie mogą cię zobaczyć. Potem melduj.

-Zrozumiałem. Over and out.

Razem z Holmesem znowu przypadli do lornetek.

-Widzisz go?

-Ni cholery. Dobrze się kryje.

-A jak ich tu nie ma? Jeśli pojechali dalej?

-Poczekamy, aż będą wracać i w nocy przeszukamy teren.

-Szlag.

Upał na szczęście wraz z nadchodzącym wieczorem powoli malał. Ulgę przynosił też lekki wietrzyk poruszający leniwie koronami drzew. Przestawali się pocić pod zwałami maskującej siatki. Dużo gorsze były komary i roje maleńkich muszek, tym bardziej, że nie mogli się oganiać gwałtownymi ruchami. Schielke miał wrażenie, że po godzinie bezowocnej obserwacji, zanim nareszcie odezwał się Heini, stracił połowę krwi.

-Wiem już, gdzie są - rozległo się w głośniku walkie-talkie. - To ta hala warsztatowa.

-Widziałeś coś w środku?

-Nie. Nie sposób podejść bliżej. Ale słyszałem tam jakieś hałasy. No i... spodziewają się kogoś.

-Skąd wiesz?

-Hala była szczelnie zamknięta. Teraz ją otworzyli. Na tyle szeroko, żeby wjechała ciężarówka.

-Może będą wyjeżdżać?

-Chyba nie. Przed halę ktoś wyszedł i obserwuje wjazd na teren stadionu. Od tej strony, gdzie ja siedzę.

-Dobrze. Over and out.

Schielke odłożył radio.

-Słuchaj, jeśli czekają na kogoś, to albo są umówieni na dokładną godzinę, albo w tamtym samochodzie mają radio.

-Wiem, o czym myślisz - Holmes machnął ręką uspokajająco. - Nie sądzę, żeby podsłuchiwali na tym amerykańskim paśmie krótkiego zasięgu - wskazał walkie-talkie i powrócił do obserwacji. - Patrz, są.

Schielke podniósł swoją lornetkę. Przez boczną bramę wjeżdżała właśnie niewielka ciężarówka z dziwnym, drewnianym pudłem przymocowanym z góry do dachu metalowej paki. Na burtach widniały napisy z nazwą komisji. Kierowca zwolnił lekko i zniknął im z oczu za budynkiem hali.

-Heini, słyszysz mnie?

-Głośno i wyraźnie.

Cholerne angielskie procedury.

-Co widzisz?

-Ciężarówka wjechała do środka hali. Ale jest tu coś dziwnego.

-Co takiego?

-Nie zamykają wrót. Wartownik na zewnątrz jest ciągle na stanowisku. Spogląda nerwowo na zegarek.

-Zrozumiałem. Over and out.

Schielke nachylił się na Holmesa.

-Czekają na jeszcze jedną?

-Mhm. Patrz.

W bramie ukazała się druga ciężarówka. Wyraźnie mniejsza, raczej furgonetka. Miała jednak również metalową pakę i dziwne, drewniane pudło przymocowane do dachu.

-Co robimy?

-Czekamy.

-Cholera, zapaliłbym papierosa.

-Walcz z nałogiem. Najlepsza okazja.

Tkwili dalej na swoich stanowiskach. Heini zameldował, że teraz wrota hali już zostały zamknięte. Tajemniczy ludzie w środku najwyraźniej nie spodziewali się dalszych gości. Wartownik również zniknął. Pewnie na rządowych papierach czuli się bezpiecznie. Czas dłużył się okropnie. Gorzej, że nie pomyśleli o wodzie i coraz bardziej chciało im się pić. Zapadający zmrok budził komary. Usiłowali zakryć wszystkie części ciała, nawet dłonie owinęli chustkami, ale owady atakowały zaciekle, nie bacząc ani na przeszkody, ani na liczne straty w swoich szeregach. Godzina w tych warunkach powoli zamieniała się w ich najdłuższy koszmar. Schielke o mało nie krzyknął z radości, słysząc głos Heiniego.

-Uwaga. Otwierają wrota.

-Co widzisz?

-Wyjeżdża jedna ciężarówka. Ta, którą przyjechali z Karłowic.

-Dobrze, obserwuj dalej. My pędzimy do jeepa.

-Zrozumiałem. Over and out.

Razem z Holmesem zjechali po linach na dół. Potem biegiem przez wał ziemny i skosem przez ulicę do parku. Dopadli ukryty w krzakach samochód w momencie, kiedy ciężarówka wyjeżdżała właśnie przez główną bramę.

-Za nimi?

-Powoli i w oddali. Oni muszą jechać na światłach, a my nie. Zachowaj dystans.

-Tylko sprawdzamy?

-Wiemy, gdzie jadą. A jeśli nas zaskoczą, to ich światła będzie widać z daleka.

Schielke uruchomi! silnik. Powoli i ostrożnie wydobył maszynę z krzaków.

-Ciekawe, co kryją te drewniane pudła na dachu ciężarówek?

Holmes uśmiechnął się lekko.

-Przecież wiesz.


Zasada jest prosta: jeśli kogoś obserwujesz, licz się z tym, że ktoś obserwuje ciebie. Jeśli podsłuchujesz, pamiętaj, że możesz być podsłuchiwany. Dlatego też na miejsce narady operacyjnej Holmes wybrał dach domu handlowego braci Barasch na jednej z pierzei Rynku. Ogromne gmaszysko było w połowie zrujnowane. Na dachu jednak, przy jednej z wieżyczek, znajdował się spory podest z rzeźbionymi barierkami tak odseparowany od otoczenia, że nie było technik umożliwiających podsłuch w tym miejscu. Z dachu za to widoczny był kościół Marii Magdaleny - w jasnym świetle księżyca mogli dostrzec wszystkie szczegóły rozpłatanej na pół wieży. Na szczęście wmurowany w bok świątyni Portal Ołbiński, ten, przy którym zaczęła się historia Schielkego i Holmesa, był wzorowo zabezpieczony. Pozostał nietknięty. Dalej widać było lśniący w srebrnej poświacie dom handlowy Dyckhoffa, nieskazitelny, perfekcyjny, nierealny symbol przeszłości w nieprawdopodobnym wręcz rumowisku.

-Coś jak zamek księcia Drakuli w dalekiej Transylwanii - mruknął Watson, rozglądając się wokół.

-Widok posępny jak to, co widział ze swojego zamku doktor Frankenstein. - Schielke zapalił papierosa.

-Obaj się mylicie. - Holmes postanowił ich pogodzić. - To zobaczą dopiero ludzie, którzy pewnie kiedyś wylądują na Księżycu.

Rozsiedli się, gdzie kto mógł. Miejsce było idealne, jeśli chodzi o zabezpieczenie przed podsłuchiwaniem, ale niezbyt wygodne. Schielke przycupnął przy wielkiej rynnie, na szczęście obserwatorzy przeciwlotniczy zostawili tu mały składany stołeczek i kilka worków z piaskiem, więc przynajmniej gdzieś siedzieli.

-Słuchajcie, sprawa zasadnicza - zaczął Holmes. - Nasze brylanty są już wydobyte z podkładów kolejowych. Zasadniczo możemy ruszać w daleki świat.

-A transport? - spytał Watson.

-Tu mamy największy problem. Moje papiery bezpiecznie doprowadzą nas do granic Polski, a potem terra incognita. Radź sobie sam.

-To cholernie niebezpieczne. W rosyjskiej strefie okupacyjnej jakiekolwiek papiery mogą zupełnie nie mieć znaczenia. A jak nas złapią z kamykami w Niemczech...

-To będziemy przeklinać dzień naszych narodzin - dokończył Holmes. - Myślałem o tym, żeby większość trasy pokonać w Polsce. Tu majorowi Wojska Polskiego na mocnych papierach nikt nic nie zrobi.

-A potem jakiś kuter i do Szwecji? Pomysł niezły, ale wystarczy jeden radziecki okręt i kontrola. Na morzu nigdzie nie uciekniesz.

-Właśnie - włączył się Schielke. Ale zostawmy na razie tę kwestię. Co robimy z naszym śledztwem?

Holmes uśmiechnął się, lekko opuszczając głowę.

-Właściwie jest zakończone. Trzeba odpowiedzieć na inne pytanie.

-Sekundę, sekundę - Watson podniósł ręce. - Najpierw zbierzmy fakty.

-Czyli opowiedzmy o tym, jak chrzaniliśmy śledztwo, raz po razie - skrzywił się Holmes. - Tak?

-Dlaczego zaraz „chrzaniliśmy”?

-Oj, Boże. Już sam fakt, że dowiedzieliśmy się, iż jeden z członków ekipy pakowaczy ma wytatuowany numer obozowy na ręce, powinien nam powiedzieć, że wyciągają z Auschwitz polskich profesorów.

-Skąd wiesz, że profesorów?

-A kogo wziął Dieter do wykonania identycznego planu? Byle jakiego partyzanta? Nie, przygruchał sobie mnie, czyli po wojnie szychę. Kogoś, kto z całą pewnością zagwarantuje mu bezpieczeństwo. I tak samo myśleli tamci. Potrzebowali fachowców i to takich, którzy będą po wojnie ważniakami. Umowa była prosta, jak moja z Dieterem: „Chcesz żyć i opływać w bogactwa? To ja ci uratuję dupę teraz, a ty mi po wojnie. A bogactwo będzie spoiwem naszej transakcji”. Na mur brali profesorów, bo wiedzieli, że po wojnie będą polskim władzom potrzebni fachowcy znający teren i dysponujący wiedzą potrzebną do odzyskiwania zabytków.

-Tamci od początku wiedzieli, jak odnaleźć skarby? Mimo że system był nie do przełamania?

-Oczywiście. Skoro w żaden sposób nie potrafili dopaść papierów i map z zaznaczonymi schowkami, musieli sprawić, żeby skarby odnalazły się same.

-Chińskie laleczki - wpadł mu w słowo Schielke. - Chińskie laleczki. Powiedział mi o nich ten nieszczęsny cieśla, którego zabiłem na Hubskiej.

-Taaak... - Watson wzruszył ramionami. - Podczas pozorowanej „akcji panika”, żeby pozbyć się niepotrzebnych oczu, przywoził je Neumann.

-A profesor Nowak je teraz niszczy, żeby pozbyć się śladów.

-Mogliśmy już wtedy odgadnąć, co zawierały - przerwał im Holmes. - Zabito fachowca od układów zegarowych i speca od radiotechniki. Pewnie się czegoś domyślili i chcieli donieść. A my jak idioci nie wpadliśmy na to, jak połączyć specjalistów z tak dziwnych dziedzin z poszukiwaniem skarbów.

-Gorzej - dodał Schielke - poruszyła cię wieść, że Rosjanie nie mają goniometrii. Ze nie są w stanie namierzyć miejsca, skąd nadaje radiostacja. I nie połączyliśmy tego z innymi faktami.

Holmes pokiwał głową.

-Tak. Umieszczali w chińskich laleczkach akumulator i radiostację. A żeby nie nadawał niczego podczas transportu, ani nie wyczerpywała się za szybko bateria, potrzebny był jeszcze mechanizm zegarowy, który włączy cały układ w określonym czasie po wojnie.

-A antena? - spytał Watson.

-Nie wiem, jak to zrobili w szczegółach technicznych. Ale Krupmann czegoś się domyślił w ostatniej chwili. Był nawet na Politechnice i męczył speca od anten przez parę godzin. Pewnie się dowiedział. Z tym, że za późno.

-Bez sensu. - Watson.

-Co jest bez sensu? Teraz spiskowcy spokojnie wykopują skarby pod państwowym szyldem. Ich wozy goniometryczne widzieliśmy, razem z drewnianymi pudłami kryjącymi anteny dalekiego zasięgu. I kompletnie nikt im nie przeszkadza.

-Po to była ta akcja AK na autostradzie?

-Właśnie. Wiedzieli, że papiery są zaszyfrowane, a klucz leży w Berlinie. Po cholerę były im te papiery? Komandosi mieli je tylko zniszczyć, żeby nikt inny nie znał umiejscowienia skrytek.

-A Rita? - spytał Schielke.

-Chryste, no przecież ci mówiłem. Ktoś z gestapo albo SS wiedział, że Krupmann przekaże śledztwo Abwehrze. Więc dziewczyna trzymała się blisko was. Kiedy dowiedzieli się, że prowadzimy podobny interes jak ich własny, wręcz wysłali ją na przeszpiegi.

-Jak się o nas dowiedzieli?

-Pojęcia nie mam. Prawdopodobnie przez Barbela Stachera. Bo skąd on niby mógł się domyślać, że tajemniczym oficerem kripo zamieszanym w zabójstwa może być kobieta? Dlaczego cię ostrzegł?

-Ale trafił kulą w plot.

-Właśnie. Rita szpiegowała nas spokojnie i bez stresu, bo nasze pokątne interesy ją nie obchodziły. Interesował ich tylko Kolja Kirchoff i to, co złego może im zrobić. A ty, Dieter, byłeś źródłem informacji o postępach śledztwa. No ale Rita, jak to kobieta, zakochała się i przestała być godna zaufania. Dlatego wpadli w panikę i zastrzelili Nadię. A potem był zamach na ciebie. Nie przewidzieli, że Rita cię uratuje.

-Ale dlaczego się nie odzywa?

-A jak ma cię znaleźć? Rozlepić ogłoszenia, że poszukuje kapitana Abwehry? Nie zapominaj też, że jest członkiem grupy. Krok w bok i kula w łeb. Zdążyłeś, mam nadzieję, przekonać się, że to ludzie niezbyt skłonni do żartów.

Watson wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął solidny łyk.

-Słuchajcie - odkaszlnął lekko. - Czy moglibyśmy skupić się na jakimś konkrecie? Na przykład: co robimy dalej?

-Konkretnie?

-Czy uciekamy jutro rano, czy pojutrze? A może dalej bawimy się w Robin Hooda?

Dłużewski potrząsnął głową.

-Obojętnie, czy nastąpił koniec świata, czy nie, prawdziwy Sherlock Holmes zawsze doprowadzał sprawę do końca.

-Aha, czyli jesteś za pozostaniem tutaj. No dobra. To głosujmy.

Watson przeliczył się, bo zapomniał o jednym szczególe. Schielke podniósł rękę z powodu Rity.

-Sami chcieliście i żeby później na mnie nie było.

-Uspokój się.

-A niech to, wy jesteście po prostu szaleni. Co chcecie zrobić? Aresztować w imieniu Milicji Obywatelskiej? Bardzo śmieszne, złodziej łapie złodzieja.

Holmes zmrużył oczy.

-Na honor mi weszli.

Watsona zatkało na dłuższą chwilę.

-To można jeszcze zrozumieć. - Watson pociągnął drugi łyk z piersiówki. - Ale mi się towarzystwo trafiło - mruknął, kiedy odzyskał głos. - Rycerz Niepokalanej z ujmą na honorze i gościu, który nie myśli głową.

-Ty! - Schielke podniósł rękę.

-Uspokój się. Nic twojej wybrance nie zarzucam. Co złego to tylko ty.

-Nie brać się za łby, koguty - syknął Holmes. Zastanowił się przez chwilę, a potem podjął wątek. - Nie mam na myśli niczego, co wiązałoby się z jakąś konkretną zemstą. Po prostu pokażmy im, że jesteśmy lepsi.

-Niby jak?

-Najpierw oddzielmy prawdziwych członków grupy od ludzi, których przyjęli do komisji tylko po to, żeby ukryć prawdziwe zamiary.

-Chryste, przecież ci prawdziwi pozmieniali nazwiska. Jak ich rozpoznasz?

-Chcę ich zgrupować w jednym miejscu.

-Boże - Watson zerknął na Schielkego. - Rozumiesz coś z tego?

-Chyba tak. On chce im zrobić „akcję panika”. Ale prawdziwą, nie taką jak przy okazji wizyty „Neumanna” czy „Nowaka” .

-Chcesz sprawdzić, czy są tchórzem podszyci? - Watson przeniósł wzrok na Holmesa. - Chcesz ich skupić w jednym miejscu? I żeby sami to zrobili?

-Właśnie. Niech zobaczą, co to znaczy naprawdę „akcja panika”.


-Milicja Obywatelska! Otwierać! - W głosie człowieka z tetetką w ręku słychać było wyraźnie wschodni akcent. Istotnie Semen Kiejstutowicz Smirnoff urodził się gdzieś daleko na wschodzie, choć nikt nie wiedział dokładnie gdzie. Nie znano jego prawdziwego nazwiska, bo to przyjęte - Smirnoff - wzięło się po prostu stąd, że nigdy nie pił byle czego. Sięgając w przeszłość, do wojny z dwudziestego roku, przeżył już okupację polską, radziecką, znowu polską, potem znowu radziecką, niemiecką i jeszcze raz radziecką. Najwyraźniej nauczyło go to sztuki przetrwania w każdych warunkach oraz wyrobiło spryt. Był szabrownikiem, który wraz z innymi przyjechał do Wrocławia „w interesach”. Szybko jednak przekonał się o drzemiącym tu potencjale. Wstąpił więc do milicji. Był dobrym oficerem, ponieważ znał wszystkie szabrownicze sztuczki, co dawało mu najwyższą wykrywalność na komendzie. A swoje prywatne sprawy załatwiał już bez obawy, pod płaszczykiem legalnej władzy. Był bardzo bogaty. Stał się człowiekiem, który z lubością łączył miłość do pieniędzy z miłością do wykonywanej pracy. Idealny człowiek na właściwym stanowisku. Istny postrach dla szabrowniczej konkurencji. A Wrocław dawał mu jedno i drugie.

-No, otwierać chamy! - Kopnął w drzwi hali remontowej na Polach Marsowych. - Władza ludowa w gości przyszła!

Coś zaszurało w środku. Po chwili wielkie wrota zaczęły sunąć na szynie, ukazując wnętrze warsztatów. Kilkanaście osób skupionych nad stołami patrzyło na nich w zdumieniu. Milicjanci z pepeszami wtargnęli do środka. Smirnoff wszedł ostatni.

-Ty kto? - Dźgnął palcem w pierś starszego, siwego człowieka, który im otworzył.

-Ależ proszę pana, ja...

-Ty chcesz mi wcisnąć, że nazywasz się „proszę pana”?

-To znaczy... Jerzy Kozłowski, jestem profesorem, delegatem rządu do spraw...

-Do spraw - przerwał mu Smirnoff. - Rozumiem.

Profesor zaczął wymieniać nazwy komisji i instytucji, których legitymacje i pełnomocnictwa posiadał. W końcu zadyszał się i stanowczo oświadczył:

-Jesteśmy tu legalnie!

-Legalnie - powtórzył jak echo Smirnoff, chowając tetetkę do kabury. - Legalnie - powiedział raz jeszcze i ruszył w głąb pomieszczenia. Zbyt dobrze znał łudzi. Dzieciństwo na Wschodzie, a szczególnie krótki epizod w łagrze, kiedy raz powinęła mu się noga, nauczyło Semena poznawać ich od podszewki, od pierwszego spojrzenia. To nie Roentgen wymyślił promienie X. Smirnoff miał je w oczach od urodzenia. Podszedł właśnie do kosza na śmieci, podniósł go i spod podartych papierów wyciągnął butelkę bimbru. Zębami wyciągnął korek, wypluł go na dłoń i pociągnął mały łyk.

-To też jest legalne, panie profesorze?

-A... Ale to nie moje!

-No tak. - Smirnoff rozszerzył oczy w udawanym zdziwieniu. - Więc może moje? Co? Moje?

-Proszę pana, ja mam dokument z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego!

-Oj. To zaraz zadzwonię do obywatela ministra i mu powiem, że tu wszystko w porządku. Co?

-To może ja zadzwonię? - zdenerwował się Kozłowski.

-Dobrze - zgodził się Smirnoff z uśmiechem. - Ale potem odda mi pan słuchawkę.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Profesor z mieszaniną strachu i zdziwienia, a Smirnoff z bezczelną radością. Niespodziewanie znowu dźgnął tamtego palcem.

-Kasę pokaż.

-Nie jesteśmy na „ty”. Bruderszaftu z panem nie piłem.

Smirnoff wyciągnął w jego stronę butelkę bimbru.

-Jest okazja. Wypijmy.

Któryś z milicjantów parsknął śmiechem. Członkowie komisji zajmującej się odzyskiwaniem dzieł sztuki stali w milczeniu. Ich twarze na pewno nie były radosne.

-No dobrze, nie chcesz to nie. No więc panie, jak mu tam, teraz pan skoczysz po kasę, ale migiem.

-Co? Ja... - Profesora zatkało. - Jaką kasę?

-Nie jąkaj się pan, tylko skacz na jednej nodze. Przecież musicie mieć kasę, księgę przychodów i rozchodów, instytucja w końcu jest państwowa. Dotacje rządowe, wypłaty dla pracowników. Za coś na pewno żarcie kupujecie.

Profesor o zmęczonej twarzy przyniósł metalową kasetę i dokumenty.

-Wie pan, mieliśmy właśnie wypłaty dla ludzi...

-Dzisiaj? Toż niedziela jest. W niedzielę pan wypłacałeś?

-Nie, nie... ale...

Smirnoff wziął od niego księgę rozliczeniową. Żadnych szkół rachmistrzowskich co prawda nigdy nie kończył, ale na dodawaniu, odejmowaniu, mnożeniu i dzieleniu pieniędzy znal się lepiej niż niejeden matematyk z uniwersyteckim dyplomem. Wystarczyło mu jedno długie spojrzenie.

-Z tego wynika, że w kasie powinno być dwa tysiące czterysta złotych. - Sięgnął do wnętrza metalowej kasety, wyciągnął plik banknotów i przeliczył jedną ręką, co zrobiło wrażenie na wszystkich wokół. - A jest trzy tysiące pięćset dwadzieścia. Jak to pan wytłumaczysz?

-Ale... - Profesor rzucał spojrzeniami na boki. - Ale jak jest więcej, niż powinno, to chyba dobrze. Prawda?

-Oj, człowieku. - Smirnoff szczerze westchnął, widząc naiwność rozmówcy. - Posłuchaj mnie uważnie. Jakby w kasie było mniej, niż powinno, to sprawa prosta. Znaczy złodziej jesteś. A to mała sprawa, że kilka stów podpierdoliłeś. Ale jak w kasie jest więcej, to dopiero afera. To znaczy, że ty tu większe przekręty robisz, cholero jedna. I do tiurmy z tobą! I przesłuchać, co z ciebie za oszust! A resztę typów do obozu, Gross Rosen jeszcze czynne, nowych gości przyjmują. Zobaczycie, jak wam się tam z Niemcami pomieszka.

Profesor wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło.

-Ale to jakaś drobna pomyłka. Ja zwrócę z własnej kieszeni...

-Co chcesz zwracać, jeśli jest za dużo? Wziąć do kieszeni powinieneś.

-Ale to naprawdę nie nasza wina. My tu odzyskujemy zagrabione przez Niemców skarby, dobra kultury. Ja mam papiery potwierdzające, że...

-Odzyskujecie? - przerwał mu Smirnoff, spacerując po zagraconym pomieszczeniu. Podszedł do wielkiego, rzeźbionego zegara. Nie miał oczywiście żadnego cynku, ale po prostu wiedział, gdzie chowają swój prywatny utarg amatorzy bez doświadczenia. Zza cyferblatu wyjął małe zawiniątko i rzucił na stół, rozsypując złote monety. - Amerykańskie dolary Niemcy zrabowali? Niech mi pan przypomni, kiedy była okupacja Waszyngtonu?

-To nie moje. - Profesor powiódł nieprzytomnym wzrokiem po współpracownikach. - Daję słowo honoru, że to nie moje.

-Wierzę - zgodził się skwapliwie Smirnoff. - Ty tu większe przekręty robisz.

-Nie, to pomyłka. A z tą kasą to naprawdę niedopatrzenie. Wypłaty dzisiaj były i ktoś coś pokręcił...

-Wypłaty? Dzisiaj? W niedzielę? - powtórzył Smirnoff. - Nieudacznie kłamiesz.

-Pomyliłem się. Nie w niedzielę, wczoraj... Wczoraj były.

-Wiesz co? Nie rób ze mnie wariata. Ty tu nadzianych Niemców ukrywasz, prawda?

-Nie! Nie, słowo honoru, że nie!

-Nie ukrywasz Niemców?

-Nie.

Smirnoff stanął w rozkroku pod ścianą. Rozkazał swoim milicjantom rozstawić się tak, żeby mogli słyszeć z bliska każdego z członków komisji. Potem oparł ręce na biodrach.

-Wszyscy powtarzać za mną głośno: „Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi. I w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, Pana naszego, który począł się z Ducha Świętego...” Dalej mówcie sami!

-Ten nawet nie powtarzał! - Jeden z milicjantów wskazał wysokiego blondyna pod oknem. - Nic nie mówił, tylko usta otwierał!

-A ten bełkocze! - Kolejna ręka wyciągnęła się w kierunku gościa w roboczym drelichu.

-Dość! - Smirnoff zrobił kilka kroków w kierunku struchlałych ludzi. Popatrzył przenikliwie. Położył dłoń na ramieniu niskiego człowieka z niewielką blizną na twarzy. - Ty mówiłeś głośno, wyraźnie, z dobrym akcentem. - Przyciągnął go bliżej, prawie przytulił się do niego. - No to powtórz następny wierszyk: Chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie...

-O mein Gott! - wyrwało się mężczyźnie.

Smirnoff uśmiechnął się kpiąco.

-Hm? Tego już nie zdołałeś wykuć na blachę, co?

Podszedł znów do trzęsącego się profesora. Chwycił go za potylicę i pociągnął za głowę tak, że dotknęli się czołami.

-Słuchaj franco, ty wariata ze mnie robisz? Patrzysz w te moje biedne, głębokie i ufne oczka i łżesz?

Cóż, Smirnoff może miał i głębokie oczka, ale z całą pewnością nie można było ich nazwać ufnymi. Profesorowi jednak wystarczyło. Głośno przełknął ślinę.

-A jakbym kazał im się rozebrać i podnieść ręce, to ile tatuaży SS zobaczę, co? Co?!

Profesor nie śmiał odetchnąć. Robił się za to coraz bardziej czerwony. Smirnoff odepchnął go, aż tamten zatoczył się pod ścianę.

-Masz jednak szczęście, że gówno mnie obchodzi, ile od nich bierzesz za przechowanie pod państwowym płaszczykiem.

Kozłowskiemu wydawało się, że może odetchnąć z ulgą, ale było to błędne przeczucie.

-Dostałem wiadomość, że ukrywa się tu groźny gestapowiec Krupmann.

-Na pewno go tutaj nie ma.

-A skąd wiesz? Ci twoi Niemcy podali prawdziwe nazwiska? W ogóle podali jakieś?

-Ależ to są legalni współpracownicy. Niemieccy antyfaszyści. Specjaliści od dziel sztuki. W dodatku miejscowi, znający teren.

-Wierzę - natychmiast zgodzi! się Smirnoff. - I nie interesują mnie tatuaże SS. Interesuje mnie gestapowiec Krupmann.

-On z całą pewnością nie żyje! - wypalił profesor.

-No, no. - Uśmiech na twarzy milicjanta był szczery i radosny. - A skąd wiesz, że nie żyje?

Zapadła cisza. Kozłowski zrozumiał, że sam się wkopał.

-Zadałem ci pytanie. Skąd wiesz, że nie żyje? Znałeś go? Jakim cudem?

Cisza.

-Byłeś świadkiem jego śmierci?

-Byłem robotnikiem przymusowym w Breslau. Inni więźniowie mówili...

-Nie brnij - uciszył go Smirnoff. - To niemożliwe, żeby mówili.

Znowu męcząca cisza.

-No? Usłyszę coś nareszcie?

Ponieważ niczego nie usłyszał, postanowił strzelić z grubej rury.

-Skoro tu atmosfera nie sprzyja rozmowie, to może przeniesiemy się na komendę? I tam spytam, gdzie jest Rita Menzel? Też nie żyje, co?

Profesor spocił się tak, że ciemne plamy były widoczne nawet przez grubą marynarkę. Drżącą ręką wskazywał kierunek.

-Panie oficerze, ja wszystko wyjaśnię. Wszystko powiem, proszę tutaj za mną.

Bezczelnie prowadził go do zasłoniętej kanciapy majstra w drugim pomieszczeniu. Smirnoff chętnie z nim poszedł. Z Dłużewskim znali się jeszcze z sowieckiego łagru, tam nabrali do siebie zaufania, widząc wzajemną zaradność w skrajnie niekorzystnych warunkach. W pewnym sensie zaprzyjaźnili się nawet. A teraz obywatel major Dłużewski wydał mu prostą instrukcję, jaką mógł wydać tylko komuś, kogo darzył specjalnym zaufaniem: „Jeśli będą ci dawać łapówkę, to weź i nie rozliczaj w raporcie. Postrasz na odchodnym”. Smirnoff uznał taki układ za korzystny, zresztą już w gułagu nauczył się słuchać Holmesa, bo to zawsze wychodziło mu na dobre. A w straszeniu był dobry, o czym świadczył chwiejny chód Kozłowskiego. Na zapleczu bez słowa przyjął naprawdę grubą kopertę i bezczelnie przeliczył funty szterlingi. O Boże, to był dobry dzień!

-Wie pan - zwrócił się do profesora, chowając kopertę do kieszeni. - Jak dla mnie to wystarczająca kwota. Ale ci ludzie, którzy coś do was mają, nie zrezygnują. Dla następnego oficera, który was odwiedzi, ta forsa będzie o wiele za mała. Zaledwie napiwek.

-Do... do... domyślam się. - Profesor ze strachu ledwie mógł mówić.

-No. Nie powiem „do miłego”, bo chyba źle by zabrzmiało.

Smirnoff odwrócił się na pięcie, potem skinął na swoich milicjantów. Wychodząc, poklepał się po kieszeni. Zdecydowanie dobry dzień! Tfu! Skarcił się w myślach. Przecież dziś niedziela, a on, antychryst, pracuje w dzień święty. O Boże, ale grzech! Po chwili namysłu postanowił pogodzić sumienie z rzeczywistością. Pójdzie na mszę, na sumę i się wyspowiada. Tak, wyspowiada się. Nie ze wszystkiego, ma się rozumieć, ale z pracy w niedzielę na pewno. Grzechu nie będzie.


Wrocław był miastem, w którym, jeśli dysponowało się twardą gotówką, można było dostać wszystko. Angielskie battledressy, amerykańską amunicję do automatu Thompsona kalibru 0,45 cala, niemiecki aparat Leica z teleobiektywem i chemikaliami do wywoływania zdjęć, a nawet francuski, elegancki samochód citroen Traction Avant w kolorze czarnym. Schielke zastanawiał się czasem, co zrobiliby szabrownicy, gdyby zażądać od nich sterowca Graf Zeppelin pomalowanego w zielone i czerwone pasy z orkiestrą symfoniczną na pokładzie. Źle postawione pytanie, zganił się w myślach. Należało raczej zapytać, ile czasu zajęłoby im skombinowanie podniebnego statku.

Siedzieli właśnie w eleganckim citroenie zaparkowanym w mroku pod rozłożystymi drzewami. Holmes wszystko robił z klasą, a druga w nocy nie była porą, kiedy ludzie interesowali się w tej okolicy czymkolwiek. Ludzi właściwie nie było, przynajmniej na zewnątrz. Ci zamknięci na cztery spusty w okolicznych willach nie wystawiali nosa za drzwi po zachodzie słońca. Wokół strzelano dość często i to z broni różnego kalibru, kiedy szabrownicy walczyli o łupy z dezerterami różnych armii, partyzantami różnych organizacji politycznych, szaleńcami, u których wojna i brak silnej władzy nasiliły objawy choroby, oraz zwykłymi bandziorami. Dlatego też nikt nie zwrócił uwagi na dziwne stroje ludzi zebranych wokół samochodu.

-Dobra. - mruknął szef Akademickiej Straży Nocnej ubrany - tak jak jego ludzie - w angielski battledress. Byli przyzwyczajeni do tych mundurów, wszyscy wywodzili się z angielskich jednostek komandosów. Watson przez swojego ziomka z cichociemnych załatwił najlepszych ludzi. - Jesteśmy gotowi do wejścia.

-Jak wchodzicie? - spytał Holmes.

-Klasycznie, materiał wybuchowy na drzwi i szturmowcy do środka z hałasem. Trzyosobowy counterattack do pierwszego pomieszczenia czeka na ewentualną reakcję.

-Wystarczy?

-A co? Tacy dobrzy obrońcy?

-Cholera ich wie. Zbieranina z jednostek polskich i niemieckich. Trochę cywilów.

-Myślisz o minach? - Dowódca przygryzł wargi. - Dobra. To najpierw zwiad saperski, a drzwi wewnątrz rozwalamy kafarami.

-Myślę, że tak byłoby bezpieczniej.

-Dobrze. - Dowódca zwinął plan okolicy. - Damy znać przez radio.

Kiedy zostali sami, Watson rozłożył na desce rozdzielczej zdjęcia, które kwadrans temu przyniósł Heini z prowizorycznej ciemni.

-Zlecieli się wszyscy. Zgodnie z planem.

-A „prawdziwi” pracownicy? To znaczy ci, których przyjęli do komisji już po wojnie i którzy niczego nie wiedzą?

-Jak zwykle. Rozpuścili wieść, że przyjeżdża profesor Nowak z Warszawy na kontrolę, więc wszystko, co żyje, ma się ukryć i nie włazić w oczy. W willi są sami najważniejsi.

-Zaraz im zrobimy lepszą akcję niż profesor Nowak czy Neumann z Berlina - mruknął Schielke.

-W porządku. Rozpoznajecie kogoś? - Holmes przeglądał zdjęcia wchodzących do willi ludzi. - Większość ma pozakrywane twarze. Jakiś nagły atak grypy czy co?

-Boją się jak szlag. Myślę, że nie śpią, tylko pakują graty.

-Hm. - Schielke zbliżył latarkę do jednej z fotografii. - Tego znam. Richard Zukerman. Strasznie wysoka szycha z SS.

-Uuuu... To i SS tam mają?

-A jak myślisz, kto miał możliwość zbierać informacje o naszych posunięciach tak szybko, żeby naprędce zorganizować egzekucję Nadii czy zamach na mnie? - Schielke odłożył fotografię. - Zukerman w SS był prawie bogiem. Przynajmniej w Breslau.

-Cholera, jeszcze gestapo tam brakuje. Albo Hitlerjugend.

-Ja bym wolał, żeby mieli kogoś z BDM - westchnął Watson.

Bund Deutscher Madei, sekcja żeńska HJ. Ale mu się marzy. Schielke wolałby, żeby jedną z osób, które na zdjęciach zakrywają twarz, była Rita. Usiłował zapanować nad natłokiem myśli. Na szczęście rozległ się sygnał z walkie-talkie.

-Tak?

-Jesteśmy gotowi do akcji - zameldował dowódca Straży Nocnej.

Watson uruchomi! silnik citroena. Powoli, na zgaszonych światłach, podjechał do następnej przecznicy tak, żeby widzieć willę wraz z ogrodem. Kiedy stanął, przyłożyli do oczu lornetki, mimo że odległość wynosiła raptem jakieś trzydzieści kroków.

-Zaczynajcie.

-Action stadion! - ryknął dowódca.

Słaba eksplozja zniszczyła drzwi wejściowe.

-Go! Go! Go!

Komandosi runęli do przodu, wrzeszcząc:

-Everybody down! This is a Nightwatch!

Trzech błyskawicznie przedostało się do środka przed drzwi. Dwóch żołnierzy rozwaliło okna na parterze. Po ich plecach koledzy wskakiwali do środka.

-Nightwatch! Nightwatch! Everybody down!

Serie z dwóch stenów potłukły szyby na piętrze. Ktoś wrzucił do środka magnezjową racę. Upiorne, rażące światło błyskawicznie rozświetliło wnętrze domu.

-Nightwatch! Everybody down!

Ze środka usłyszeli jeszcze dwie serie. Prawdopodobnie na postrach. Komandosi kopniakami wyrzucali ludzi na zewnątrz. Czekająca tam dwójka ustawiała zszokowanych mieszkańców pod ścianą. Ktoś oświetlił ich reflektorem tak, żeby promienie padały im prosto w oczy.

-Freeze!

Coraz więcej chwiejących się na nogach ludzi gromadziło się w ostrym świetle. Komandosi przeszukiwali dom. Trzech stało na rozkraczonych nogach, celując do więźniów z automatów.

-Nawet, kurwa, nie oddychać! - wyrwało się któremuś po polsku. - To jest Straż Nocna!

Pozostali żołnierze zaczęli wychodzić na zewnątrz, dołączając do strażników.

-Obiekt czysty - dowódca zameldował przez radio. - Efekt ataku maksymalny. Zero strat.

Watson włączył reflektory citroena. Ruszył powoli na niskim biegu. Oślepione ofiary ataku usiłowały dostrzec cokolwiek. Samochód zatrzymał się w kręgu światła na podjeździe. Powoli otworzyli drzwi. Holmes musiał zrobić piorunujące wrażenie w swoim wyjściowym mundurze majora, z pepeszą w ręku i cygarem w ustach. Ale jeszcze większe zrobił Schielke. Wyjściowy mundur Abwehry, lotnicza kurtka z białym szalikiem i thompson oparty o biodro. Podszedł do Zukermana, któremu oczy dosłownie wychodziły z orbit.

-No i co? W końcu to jednak ja ciebie dopadłem.

Tamten walczył z oddechem.

-Ale... ale... Przecież nie ma już III Rzeszy! Nie ma już Abwehry! Nic już nie ma!

-Jest mi obojętne, czy nastąpił koniec świata - powtórzył ulubione zdanie Holmesa. - To fakt bez żadnego znaczenia.

Włożył do ust cygaro i zapalił, zaciągając się dymem.

-Swoją robotę wykonałem - powiedział cicho.

-Nie... to... to niemożliwe. - Zukerman najwyraźniej nie mógł znaleźć słów. - Przecież Abwehry już nie ma. W imieniu kogo mnie pan aresztuje?

-Ja ciebie aresztuję. - warknął Holmes.

-Panie majorze, panowie... Spróbujmy się dogadać, my...

-Co? - przerwał mu Holmes. - Oficer Wojska Polskiego ma gadać z esesmanem? Chyba o terminie egzekucji!

-Spokojnie, spokojnie panowie - włączył się stojący obok profesor Kozłowski i rozmowa stała się groteskowa. Mówiono naraz po polsku i po niemiecku. - Wejdźmy do środka. Tu niedaleko są rosyjskie koszary.

-Akurat - mruknął Watson. - Po nocy Ruskie nie wyjdą.

-Ale jakiś szaleniec dla zabawy może strzelić do oświetlonego celu - tłumaczył Kozłowski.

-To już prędzej. Fakt.

-Panowie - włączył się Zukerman. - Pogadajmy w środku.

-Nie będę rozmawiał z esesmanem - powtórzył Holmes i podszedł do następnego mężczyzny w szeregu pod ścianą. - A ty skąd jesteś? Z gestapo?

-Jestem oficerem AK - odwarknął tamten. - I nie będę gadał z komunistą!

-O Boże - jęknął Schielke. - Bo zaraz będziemy musieli zacząć negocjacje wyłącznie na temat, kto z kim może rozmawiać, a kto z kim nie i na jakich zasadach.

-Może rzeczywiście wejdźmy - zaproponował Watson. - Albo może ich rozstrzelajmy. Sam nie wiem.

Nikt z ludzi pod ścianą jednak nie docenił dowcipu.

-Gdzie jest Rita? - Schielke szarpnął Zukermana.

Ten zrozumiał, że jednak ma jakąś kartę przetargową.

-Wejdźmy i porozmawiajmy.

-Cholera, bo ci zaraz spalę tę chałupę.

-A to by ci się zupełnie nie spodobało.

-Aha - wtrącił się Holmes. - To znaczy, że albo dziewczyna jest ukryta w środku albo trzymają tam łupy.

-Gadaj! - wrzasnął. - Albo sam rozbierzesz dom cegła po cegle.

-Z kolegą bym nie żartował w sprawach damsko-męskich. - Holmes bawił się w najlepsze. - Gotów jest dotrzymać słowa, a chałupa jest duża. Kupa cegieł.

-Przy pracy na akord, sam jeden... - Watson oceniał konstrukcję trzypiętrowego budynku - w jakieś trzy dni skończy. A jakby go wstępnie przypalić dla motywacji, to i w dwa się uwinie.

Zukerman zrozumiał, że tamci nie żartują. Westchnął ciężko.

-Chodźcie.

Poprowadził ich w głąb przez szeroki korytarz, potem schodami w dół. Towarzyszył mu profesor Kozłowski. Pozostałe ofiary napadu komandosi upychali jak śledzie w pomieszczeniach na parterze.

W piwnicy Zukerman z Kozłowskim zaczęli odrywać kawałki drewna i odsuwać spore skrzynie.

-Tam, gdzie trzymacie łupy, zawsze jest kilku strażników?

-Tak.

-Nie rzucą granatami, kiedy odgruzujecie ich o innej porze niż zwykle?

-Nie powinni. Mają podsłuch tego, co dzieje się w tym pomieszczeniu.

Watson wolał cofnąć się za próg piwnicy, Holmes zastanawiał się, czy dyżurujący wewnątrz strażnicy nie są fanatykami i nie postanowią jednak zginąć, grzebiąc tu wszystkich, Schielke milczał.

Zukerman otworzył skomplikowany zamek i uniósł pokrywę włazu do schronu przeciwlotniczego ukrytego pod piwnicą. Trzech mężczyzn z bronią nie zamierzało ginąć. Odłożyli broń, kiedy Kozłowski powiedział:

-No i wygraliście. Proszę bardzo, tu są nasze skarby. - Wskazał na rząd ustawionych pod ścianą trumien.

Rity w środku nie było. Skąd by zresztą miała być akurat tam? Schielke czuł jednak gorycz. Chciał, żeby zobaczyła go jako zwycięzcę, w mundurze, lotniczej kurtce, z automatem opartym o biodro. Wyraz jej twarzy wart byłby miliony. Czasem człowiekowi dane są takie drobne, cholernie cenne chwile triumfu. To przecież on wygrał. Sam przeciw potężnej organizacji. Wygrał, ale nie miał komu o tym powiedzieć. Nie było kobiecych oczu, które mogłyby patrzeć na niego w zachwycie.

-Tak nawiasem mówiąc - Zukerman obserwował go spod oka - myśleliśmy, że pan albo tkwi w rosyjskiej niewoli, albo i nie żyje.

-Zza grobu czy nie, ciągle ten sam - szepnął obojętnie.

Esesman lekko się zdziwił.

-Dotarły do nas wieści, że Rosjanie złapali oficera Abwehry w cywilu i zawieźli do domu Dyckhofa. A stamtąd się już nie wychodzi, chyba że na Łubiankę. Mówili, że to gorsze niż piekło.

Wzruszył ramionami. Czuł przypływ adrenaliny i rozczarowanie jednocześnie.

-Lucyfer to tylko taki sobie diabeł - odparł, udając spokój. - Ludzie zdecydowanie przereklamowali jego możliwości.

-Hm... Wspomnieliście coś o pani Menzel. Ona jest taka ważna?

-Coście z nią zrobili?

-Jest całkowicie bezpieczna.

Schielke chwycił go, jakby chciał mu pogruchotać kości.

-Gdzie jest?!

Pierwszy nie wytrzymał Holmes. Podszedł do Kozłowskiego.

-Lepiej go potraktować poważnie - mruknął.

-Na punkcie przerzutowym - odparł. - A konkretnie gdzie, to naprawdę nie wiem.

Pierwszy domyślił się Zukerman.

-Aha - mruknął, patrząc na Schielkego i Holmesa. - To znaczy, że złodziej nie będzie jednak aresztował złodzieja? Porozmawiamy raczej o interesach?

-Ty lepiej milcz, esesmanie.

-Z tym SS to nie jest do końca tak, jak wam się wydaje. Ale wyjaśnić mogę dopiero poza granicami Polski.

Nikt, paradoksalnie, nie oczekiwał wyjaśnień. Kozłowski wykonał zapraszający gest.

-Drodzy państwo. Chodźmy do salonu. Tędy, tędy.

Salon okazał się ogromnym pomieszczeniem przypominającym jednak raczej pokój konferencyjny. Stołu jadalnego nie było, wokół kominka poustawiano jedynie wygodne, klubowe fotele. Kiedy się rozsiedli, profesor rozdał wszystkim kieliszki i wyjął z barku sporą butelkę markowej wódki.

-Naprawdę zrobiliście to z powodu dziewczyny? - spytał Zukerman.

Holmes wzruszył ramionami.

-A jeśli powiem, że tak? A jeśli powiem, że nie? Jaką to zrobi różnicę? - Podniósł do ust kieliszek i opróżnił go jednym haustem. - Po prostu weszliście nam na ambicję.

Esesman opuścił głowę.

-Ja wiedziałem, że tak będzie. Ja wiedziałem, że jeśli wpadniemy, to z powodu czyjejś ambicji albo przez głupi przypadek. Bo sam plan był genialny.

-Popełniliśmy błąd - powiedział Kozłowski.

-Tak. Nie sądziłem, że polegniemy z powodu ambicji dwóch oficerów. I to robiących dokładnie to samo co my.

-Lepiej nas nie porównuj. My - Holmes podkreślił to słowo - my nikogo nie zabiliśmy.

-Oj, przestań. Żal ci dwóch fanatycznych nazistów? Wolałbyś, żeby te skarby pozostały nieodkryte, albo padły łupem zbrodniarzy wojennych, którzy by je odkopali po wojnie? Z powodu ich donosów wpadłoby kilku porządnych ludzi. Tego żałujesz?

-A Nadia? Też fanatyk?

-Błąd przy pracy. Z waszego powodu, boście nas nastraszyli.

Holmes uśmiechnął się tajemniczo.

-A już po wojnie? Ten historyk sztuki, którego zatrudniliście, który jak się okazało, był radiotechnikiem.

Zukerman kręcił głową.

-Ja wiedziałem, że tak będzie. - powtórzył. - Że wpadniemy przez głupi przypadek.

-To był przypadek?

-Do diabła, tak! Zwyczajny wypadek przy czyszczeniu broni. Facet sam się zastrzelił.

-I mam w to uwierzyć?

-Żadnych dowodów ci nie przedstawię. Ale pomyśl: w czym mógłby nam przeszkodzić gość, który służył jako radiotelegrafista w wojsku? Co mógłby nam zrobić? Nie domyśliłby się niczego.

-To prawda - potwierdził Kozłowski. - Ci, których zabiliśmy w Festung Breslau, byli wirtuozami w swoim fachu. Byli groźni, bo jak zaczęli się domyślać, przy czym ich zatrudniamy, ich fanatyzm mógł nas zaprowadzić na szubienicę. A o tym, że ten biedny człowiek, który się śmiertelnie postrzelił, biegał z radiostacją podczas wojny, dowiedzieliśmy się dopiero po jego śmierci.

-O tym właśnie mówię - westchnął Zukerman. - Wpadliście na nasz trop po wojnie przez kompletny przypadek. Myśleliście: facet był w naszej komisji, był radiotelegrafistą, coś wyniuchal, a my go... - przeciągnął palcem po szyi. - Kolejny trup w serii identycznych morderstw. A tu nie! Władzom nakłamaliśmy, że to szabrownicy go załatwili, żeby uniknąć śledztwa. Tak było najłatwiej.

Holmes wypił drugi kieliszek. Najwyraźniej go przekonali, bo się uśmiechał.

-Szczęście sprzyja sumiennym i zuchwałym oficerom - powiedział. - Tak to już jest w życiu. Bóg pomaga tym, którzy zasługują na pomoc, a nie tym, którzy błagają go na kolanach.

-Święte słowa. - Kozłowski znowu zajął się butelką. - Święte słowa.

Dowódca komandosów, widząc, co się dzieje, kazał zwolnić więźniów. Co wyżsi rangą przyszli do salonu wiedzeni ciekawością. Zaczynało brakować miejsca. Atmosfera stawała się coraz bardziej nierealna. Noc, zasłonięte okna, ogień w kominku, którego dym odstraszał komary, i oficerowie różnych armii, najróżniejszych formacji. Dwa tajne stowarzyszenia. Coś było w powietrzu, co przywodziło na myśl czasy i powieści Artura Conan Doyle’a.

-Jak wpadłeś na pomysł przetrwania końca wojny? - spytał Holmes. - Bo to ty jesteś motorem wszystkiego, tak?

Zukerman skinął głową.

-Dokładnie w ten sam sposób co kapitan Schielke. Tyle że dużo wcześniej.

-Ale przy twoich koneksjach i władzy? Nie pomyślałeś o Argentynie?

-I co bym tam robił? Sprzedawał hot dogi albo został plantatorem na jakimś zadupiu do końca życia? W tej kwestii myślałem raczej tak jak ty. Najpierw się naprawdę dorobić, potem uciec z łupem.

-Ale aż tak ryzykując? Nie miałeś lepszej drogi?

-Ryzyko? Może opowiem od początku.

Profesor Kozłowski przekazał obowiązki podczaszego jakiemuś oficerowi AK. Przysiadł się bliżej i nie żałował sobie wódki.

-Był taki okres w dziejach świata, kiedy Europa miała dwóch papieży...

Schielke westchnął. Holmes tylko machnął ręką.

-Dobrze, że nie zaczął od: „Na początku była ciemność”.

-Średniowieczna Francja konkurowała z Włochami, a konkretnie z Watykanem - ciągnął niezrażony Zukerman. - Dziwnym trafem w rękach Francuzów znalazło się kilka zrabowanych relikwii. Bardzo cennych dla Stolicy Piotrowej. Bardzo cennych i to z różnych względów. A Francuzi nie chcieli ich oddać za żadne skarby, nawet w późniejszych, bardziej cywilizowanych czasach. I trzymali je w ukryciu aż do chwili, kiedy zrabował je Wehrmacht. I też nie chciał ich oddać. Ani Francuzom, ani tym bardziej Włochom.

-A Watykan skądś wiedział o losie tych cholernych relikwii?

-Nie doceniasz kościelnych źródeł informacji - uśmiechnął się Zukerman. - Papiestwo usiłowało je odzyskać za wszelką cenę, ale zawsze słyszało w odpowiedzi tradycyjne, teutońskie: „NIE”.

-Domyślam się, że ta informacja jakoś trafiła na twoje biurko.

-Właśnie. A w dodatku ja wiedziałem, że te precjoza są przechowywane w Bresłau. A mój dar przewidywania mówił mi, że wojnę Rzesza przegra, a kościelne skarby ukryje wraz z innymi.

-Zaczynam rozumieć.

-Ano, złożyłem Watykanowi prywatną propozycję. Byłem skłonny dostarczyć relikwie po wojnie w zamian za gwarancje bezpieczeństwa.

-Poszli na to?

Zukerman westchnął ciężko.

-Gdybym wyciągnął rękę do pocałowania, to moją dłoń całowałby na pewno biskup. Albo i wyżej. Dali mi gwarancje, sami wymyślili, jak to przewieźć do Włoch i zapewnili, że nie będą ciekawi, co ja tam jeszcze wiozę ze sobą w dalszą podróż. Droga do bezpieczeństwa i bogactwa stała więc przede mną otworem. Pozostał jeden problem.

-Jak złamać system - domyślił się Holmes.

-Oczywiście. Ale tę kwestię rozwiązałem od razu.

-Jak to wymyśliłeś? - zainteresował się Schielke.

-Tak jak ty, kolego z Abwehry. Pomyślałem sobie, co ja tam będę głowę łamał, za głupi jestem. Od rozwiązywania nierozwiązywalnych problemów są na tym świecie Polacy. A przykład najlepszy to rozkodowanie systemu, jakim była Enigma.

Zaczęli się śmiać.

-Jakiś dziwny naród od dziecka żyjący w przekonaniu, że jeśli ktoś mówi „NIE”, to jego świętym obowiązkiem jest natychmiast znaleźć milion sposobów, żeby „NIE” od razu brzmiało jak „TAK”. Od Kopernika, poprzez wóz Drzymały, po Enigmę. Można sobie ustanawiać setki zakazów i przepisów, a oni i tak mają je w dupie.

-Coś o tym wiem - Schielke zerknął na Holmesa.

-Zacząłem wyciągać z obozów koncentracyjnych najświetniejsze umysły. Kogo potrzebowałem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Lwowskiego, Wileńskiego. W trzy sekundy powiedzieli mi, że jeśli system jest nie do złamania, to nie ma sensu tracić sil na jego rozszyfrowywanie. Umieśćmy pluskwy w każdym z transportów, niech Niemcy sami je starannie ukryją razem z kosztownościami, a potem niech skarby same zgłoszą się do nas drogą radiową. Niemców, którzy mogliby je namierzyć, już po wojnie nie będzie, a Rosjanie nie mają goniometrii.

-Genialne.

-Też bym to tak określił. Nasi profesorowie wymyślili, że na każdej większej górze mamy odbiornik obsługiwany przez idiotów z Werewolfu, którym się wydaje, że ratują Trzecią Rzeszę. Jak któryś z naszych nadajników się odezwie, wzywają nas, a wozy pelengacyjne robią resztę. Wszystkiego nie ma czasu odkryć, ale wiele odzyskanych dóbr przekazaliśmy już Muzeum Narodowemu. Działamy przecież oficjalnie jako państwowa komisja. My bierzemy dla siebie tylko małe, cenne rzeczy, łatwe w transporcie.

-I masz relikwie dla Watykanu?

Zukerman skinął głową.

-Tak.

Holmes w podziwie pokręcił głową.

-A ta dziwna akcja AK na autostradzie?

-Wiesz, w pewnej chwili odniosłem wrażenie, że ktoś jeszcze ma plany związane z ukrytymi skarbami. I że po wojnie możemy mieć niepożądane towarzystwo.

-Sądziłeś, że ten ktoś będzie miał dostęp do planów?

-Tak. No i najprostszym wyjściem było mu te plany zniszczyć.

-Właśnie... tobie papiery nie były potrzebne.

-Ano. Chyba że na rozpałkę w kominku.

Zaczęli się śmiać.

-A jak doszedłeś do tego, że właśnie wtedy będą przewozić właśnie te plany? Przecież nie byłeś wszechmocny i wszechwiedzący.

Oficer AK rozlewający właśnie wódkę, mrugnął porozumiewawczo.

-W Armii Krajowej było dużo pracowników przedwojennego Wydziału II Sztabu Generalnego. Mieliśmy dostęp do części przedwojennej siatki polskich szpiegów.

Holmes przymknął oczy i oparł głowę na skórzanej poduszce fotela. Zukerman podniósł swój kieliszek.

-Mam pewną propozycję, skoro nie zamierzacie już do nas strzelać ani obrabować nas ze zgromadzonych dóbr doczesnych.

-Tak?

-Jedźcie z nami. Mamy paszporty dyplomatyczne Watykanu. Wieziemy ekshumowane ciała pomordowanych księży, które mają być pochowane we Włoszech. Co trumny zawierają naprawdę, nikt nie śmie sprawdzać.

-Bo?

-Mamy też list żelazny papieża. Każdy biskup, prałat, każdy ksiądz, pleban czy wikary, każda parafia, ba, każdy katolik ma nam udzielić takiej pomocy, jakiej zażądamy. A dobrze wiesz, że te nitki obejmują cały świat. Jesteśmy nietykalni!

-O Boże...

-Tak. Tak, to właściwe słowo.

Schielke wymienił się spojrzeniami z Holmesem.

-A co nam dadzą Włochy?

-Stamtąd jedziemy z trumnami mnichów dalej, albowiem świątobliwi mężowie chcieli być pochowani w Jerozolimie. Tam bagaże przepakowujemy z trumien do plecaków i jedziemy jako misjonarze do Konga. A tam już nikt o nic nie będzie pytał. Każdy dalej może ruszać, gdzie chce.

Holmes podniósł głowę i zerknął na Schielkego. Ten zapytał tylko:

-A gdzie jest Rita?

-Na punkcie przeładunkowym w Kairze. Razem z kilkoma innymi spalonymi tu ludźmi, którzy nie powinni się pokazywać nawet w sutannach, bo ktoś ich szuka.

-Kto?

-Chryste, mieliśmy już najazd milicji! Grunt nam się pali pod nogami! I wiemy od nich, że szuka nas ktoś większy. Przerywamy dalsze wydobycie skarbów i uciekamy. Uciekamy! Rozumiesz?

-Starczy wam to, co wydobyliście do tej pory?

-Nam starczy naszego i wam waszego. Wszyscy jesteśmy krezusami, ale pozostawanie tutaj to wyrok śmierci.

-Fakt. Nadmierna chciwość gubi.

-Otóż to. Więc proponujemy wam układ. Wy nas nie wydacie, a my oferujemy bezpieczną podróż do Afryki.

Holmes potarł brodę w zamyśleniu. Potem odwrócił głowę.

-Co o tym myślisz, Dieter?

Schielke odstawił pełny kieliszek. Nie chciał się upić.

-Nigdy jeszcze nie byłem nietykalny - zamyślił się przez chwilę. - A pan co na to, panie majorze?

Holmes wzruszył ramionami.

-Do mnie się nie mówi od dzisiaj „panie majorze”, tylko „proszę księdza”.


Heini stał na niskim, porośniętym krzakami pagórku. Pierwsze tego roku płatki śniegu topiły się na jego twarzy i osiadały na włosach. Nie dbał o to. Śnieg zaczynał powoli pokrywać też dachy radzieckich koszar. Żołnierze, jeszcze w letnich mundurach, rozpakowywali właśnie ogromne ciężarówki, które przywiozły im zaopatrzenie.

Schielke położył chłopcu rękę na ramieniu.

-Chodź - powiedział cicho. - Nieboszczycy w trumnach zaczynają się już niecierpliwić. Musimy jechać.

-Żegnam się z miastem - odparł chłopak.

-Jakim? Niemieckim, polskim czy rosyjskim?

Heini uśmiechnął się lekko.

-Trochę już poznałem Polaków.

-W jakim sensie?

Chłopak wzruszył ramionami.

-Poradzili sobie z nami, to i z nimi sobie poradzą - wskazał na radzieckie koszary.

-Żeby to osiągnąć, musieliby zdemontować Związek Radziecki.

Ruszyli w stronę czekającego transportu. Kierowcy rozgrzewali silniki ciężarówek. Jak zwykle przed daleką drogą kilka osób kręciło się wokół bez celu. Większość paliła papierosy.

-Dajmy im trochę czasu - powiedział ni stąd, ni zowąd Heini.


HMS Coral Stallion czekał na redzie portu w Hajfie. Nieliczni podróżni wylegiwali się na leżakach, korzystając z ostatnich promieni słońca. Było jeszcze dużo czasu na pakowanie i przygotowania do zejścia na ląd.

-Proszę księdza, proszę księdza! - Ktoś energicznie pukał do drzwi kajuty.

-To ty, Heini? - Holmes dopinał ostatnie guziki sutanny.

-Tak. Ksiądz Zukerman organizuje jakąś uroczystość na pokładzie.

-Chryste, chyba nie śpiewanie psalmów. Mam nadzieję, że ten esesman do reszty nie zwariował.

-Ja tam nie znam żadnego psalmu - mruknął Schielke, gramoląc się z koi. Był wściekły, że z powodu osobliwego kamuflażu jako ksiądz nie może nawet po obiedzie przy ludziach zapalić papierosa.

Na pokładzie zgromadzili się ludzie w sutannach. Na szczęście nie budzili już takiego zainteresowania jak na początku morskiej podróży. Zukerman znalazł zresztą ustronne miejsce między szalupami i na poręcznym stoliku otwierał sporą walizkę.

-To prezent od znajomego kardynała. Ekstra bonus za relikwie - wyjaśnił, wyjmując najpierw komplet kryształowych kieliszków. Potem z ceremonialnym szacunkiem wyjął omszałą butelkę. - Spójrzcie państwo na datę. Spójrzcie na datę - powtórzył chełpliwie.

-Jezu - wyrwało się któremuś z akowców. - To już wtedy produkowano koniak?

-Podobno taką samą butelkę miał tylko cesarz Napoleon.

-Oj, niegodniśmy, niegodniśmy. - Watson złożył ręce jak do modlitwy. - A z jakiej to okazji?

-No cóż, żegnać się nam przyszło. - Zukerman z największą ostrożnością rozlewał ciemny, klarowny płyn. - Wy chyba płyniecie do Francuskiej Polinezji?

-Tak - Holmes skinął głową.

-No, reszta do Konga. A potem?

-Do RPA - powiedział Kozłowski. - A potem się zobaczy.

-No właśnie. A ja zostaję tutaj.

-Tutaj? - Nie wytrzymał Schielke. - Zwariowałeś? Przecież tutaj jest mnóstwo Żydów!

-Otóż to - dodał Holmes. - Ktoś cię na pewno rozpozna. A koledzy zaraz zrobią ci „kęsim, kęsim” w jakimś zaułku.

-No cóż, obiecałem, że to kiedyś wyjaśnię. - Uśmiechnął się esesman. - Wypijmy przed rozstaniem.

-Na zdrowie! - krzyknęli Polacy.

-Prosit! - odpowiedzieli Niemcy.

-L’chaim - zakończył Zukerman.

Kilka osób zakrztusiło się koniakiem.

-Jezus Maria. - Holmes odkaszlnął z trudem. - Zukerman, ty jesteś Żydem!

-Jestem.

-Jakim cudem przeżyłeś w SS?

-A tam, zaraz cud. Ja nawet powołałem specjalny pion do wykrywania Żydów w SS. O!

Schielke zaczął się śmiać.

-I wykryłeś jakiegoś?

-No... niestety nie udało się. - Zukerman mrugnął porozumiewawczo. - Ale wielu aryjczykom tak namieszałem w papierach, że mieli straszne kłopoty.

-O mój Boże, nie dziw, że przegraliśmy wojnę - powiedział jakiś Niemiec pracujący wcześniej dla organizacji Todta. - Skoro w SS byli sami Żydzi, którzy teraz w przebraniu katolickich księży kończą sukcesem tajną misję dla Watykanu.

-E tam, nie sami, nie sami. Jak mówię, żadnego nie wykryłem. A tych, o których wiedziałem, przecież nie wydałem.

-No, na drugą nogę! - zakomenderował Holmes, podnosząc kieliszek.

Kiedy wypili, pogrążyli się w dyskusji na temat dalszych planów, a Zukerman wziął Holmesa pod ramię i odprowadził na bok.

-Męczy mnie jedna kwestia i zastanawiam się, czy ty się czegoś nie domyślasz.

-Jaka?

-Dlaczego Borman tak mocno zaangażował się w śledztwo na temat wrocławskich skarbów, podczas kiedy te ukrywane na Zachodzie niewiele go obchodziły. Jakoś nie przemawia do mnie hipoteza, że chciał je po wojnie zagrabić dla siebie. Nie mogę sobie po prostu wyobrazić Bormana, który biega teraz z łopatą w sowieckiej Polsce i kopie dziury, gdzie popadnie.

Holmes uśmiechnął się lekko.

-Kiedyś Schielke zadał mi inspirujące pytanie. Zapytał, czym się różni Borman od reszty hitlerowskiej wierchuszki.

-Jaka była odpowiedź?

-Odparłem, że to nieważne, istotne jest, czym się po wojnie będzie różnił od reszty.

-No i czym się różni? Tym, że go nie złapali?

-A może nie potrzebowali łapać?

-Bo?

-Bo był rosyjskim szpiegiem. Chciał, żeby te dobra przejęła Armia Czerwona.

Zukerman zamyślił się, patrząc na mewy usiłujące uszczknąć coś z resztek wyrzucanych przez załogi statków.

-Masz jakiś cień dowodu?

-Nie. Ale zauważ, że żaden wywiad nie lubi, jak jakaś tajemnica jest podsycana w nieskończoność. Bo to rodzi niebezpieczeństwo, że coś w końcu wyjdzie na jaw.

-Aha, sądzisz, że w końcu znajdą się zwłoki Bormana? Po jego naturalnej śmierci?

-Owszem. Czy będzie to dla ciebie dowód, jeśli za kilkadziesiąt lat przy okazji kopania jakiegoś kanału w Berlinie ktoś zupełnym przypadkiem znajdzie jakąś czaszkę? I akurat tę, wybraną wśród setek innych czaszek zupełnym przypadkiem odda do badań? 1 okaże się, że to szczątki Bormana? Czy to będzie dla ciebie dowód?

-To tak.

-To czekajmy cierpliwie latami i czytajmy gazety.

Zukerman uśmiechnął się radośnie. Ciągle zadowolony wyjął spod sutanny grubą kopertę i podał Schielkemu.

-To jest adres hotelu w Kairze, gdzie czeka Rita. W środku są też instrukcje dla reszty naszych ludzi i pieniądze, żeby mogli dotrzeć do Konga. Będziesz tak dobry i przekażesz to wszystko?

-Jasne.

-Rozumiem, że Ritą już wy się zajmiecie.

Holmes podniósł swój kieliszek i wychylił jednym haustem.

-W tej kwestii również możesz na nas liczyć.


Kair był typową angielską kolonialną aglomeracją, zlepkiem najróżniejszych stylów architektonicznych, tyglem, w którym stapiały się wpływy z całego megaregionu. Podobnie było ze strojami, od mundurów najprzeróżniejszych jednostek ze wszystkich stron Imperium Brytyjskiego po powłóczyste szaty Arabów i Beduinów wraz z ich mniej lub bardziej zeuropeizowanymi wersjami. Jednak sutanny Holmesa i Schielkego swą odmiennością robiły wrażenie na tyle, że często się za nimi oglądano. Holmes oczywiście uznał, że wyróżnianie się z tłumu jest doskonałym atutem i nikt nie będzie podejrzewał akurat ich o jakieś nieczyste sprawki. Gdyby mieli coś na sumieniu, to przecież powinni się ukrywać, usiłować wtopić w tłum, a nie wyróżniać niczym latarnie morskie. Co śmieszniejsze, ta właśnie metoda sprawdzała się idealnie.

Siedzieli w małej kawiarni naprzeciw amerykańskiej rozmównicy telefonicznej ustawionej na placu przed koszarami. Zanim Ósma Armia i towarzyszące im wojska jankeskie nie powędrowały do Włoch, było to najprawdopodobniej jedno z najbardziej ruchliwych miejsc w garnizonie. Teraz rozmównice telefoniczne stały prawie opuszczone, jeśli nie liczyć kilku żołnierzy usiłujących się dodzwonić do Anglii. Gdyby nie gestykulujący Watson, wrzeszczący coś do słuchawki, centrala wyglądałaby na prawie opuszczoną.

Schielke podniósł do ust filiżankę kawy. Jej zapach mieszał się z docierającymi tu aromatami pobliskiego targu korzennego.

-Nie sądziłem, że to wszystko tak szybko się skończy - mruknął, pociągając mały łyk. - Ciągle mam wrażenie, jakbym dosłownie wczoraj siedział z tobą w kawiarni w Breslau. Zima, śnieg, a my planujemy dokonanie niemożliwego.

-Blitzkrieg - mruknął Holmes. - Tym właśnie charakteryzuje się wojna błyskawiczna. Trzask prask i po krzyku.

-Tak. Ten atak milicji, który sprawił, że Zukerman wpadł w popłoch, to cześć operacji?

-Sianie paniki jest podstawą każdej wojny.

-Ale szkoda części skarbów, które ciągle tkwią pod ziemią.

-Zukerman dostał swoje. Za taki majątek jego ludzie postawią mu w przyszłości pomnik. A gdyby został i kontynuował wykopki, byłby idiotą ryzykującym życie.

-Masz rację, oczywiście. Przejmuje mnie jednak dreszcz na myśl, ile jeszcze zostało. I te nadajniki odzywające się nagle po miesiącach i nadające gdzieś w pustkę swój sygnał. Dla nikogo...

-Bo oni nie robili bliztkriegu, tylko długą kampanię.

Schielke dopił kawę. Sięgnął po sok cytrynowy, w którym powoli rozpuszczały się kostki lodu.

-Bardziej interesuje mnie jednak inna myśl. Znowu wracam do naszej pierwszej rozmowy.

-Tak?

-Powiedzieliśmy sobie, że każdy bierze po dwie osoby, w sumie sześć, i dzielimy nasze łupy na równe części.

-Tak, pamiętam.

-Ja myślałem, że zabiorę Ritę i Heiniego. Razem to trzy osoby. A ty tylko Watsona...

Holmes skinął na kelnera i zamówił jeszcze jedną kawę. Skądś wiedział, że gorący napój w tropikach gasi pragnienie skuteczniej niż zimny sok.

-Odpowiem od razu na obydwa twoje pytania - powiedział.

-Jakie? - Schielke na chwilę stracił wątek.

-O nadajnikach nadających donikąd i o tym, dlaczego jesteśmy z Watsonem tylko we dwóch. Powiem też, kto jest tą trzecią osobą.

Schielke nagle się domyślił. Zaczął się śmiać.

-Kto więc odpowiada na wezwania ukrytych w Polsce nadajników i biegnie z łopatką w odpowiedzi?

-Oficer milicji Smirnoff. Ten od straszenia ludzi.

-Masz do niego aż takie zaufanie?

-Wiesz, jak się z kimś było w gułagu i ten ktoś tam się sprawdził, to ufa się mu już zawsze.

-A niby jak on zamierza wywieźć resztę skarbu? Bez watykańskich znajomości Zukermanna?

-Liczę po prostu na pomoc naszego wspólnego znajomego. Tego, którego szukają Rosjanie. Przyda mu się w nowym życiu część łupu.

Schielke znowu się domyślił.

-Julien Bow. Sam wspomniałeś, że szukają go Rosjanie.

-Ale przecież nie w Kairze. Zresztą kazałem mu przyjechać w przebraniu pastora.

-A Smirnoff w szatach prawosławnego popa? - Odchylił się na oparciu krzesła, myśląc o wszystkich kombinacjach. Starego świata już nie ma, a wy ciągle... Trzeba zbudować nowy. Polacy, Niemcy, Anglicy, Rosjanie, machlojki, przekręty - ciągle to samo. Nowy świat może być bardzo podobny do starego.

Heini wyłonił się z cienia niewielkiego zaułka. Nawała światła w pierwszej chwili oślepiła chłopca, na moment stracił orientację. Potem podszedł do ich zasłoniętego ogromnym parasolem stolika.

-W tym hotelu dostałem list - powiedział, podając Schielkemu elegancką kopertę.

-Jak to?

-No nie wiem. Miałem się zorientować, co i jak, zanim pan tam pójdzie, a jak się pojawiłem, to ten metres czy...

-Maitre d’hotel - podpowiedział Holmes.

-No ten właśnie, podszedł do mnie i pyta, czy jestem od pana.

-Jak cię rozpoznał?

-Nie wiem. Podszedł, dał kopertę i kazał błyskawicznie panu przekazać.

Holmes odruchowo rozejrzał się wokół i sprawdził, czy pistolet tkwi na miejscu, w kaburze pod sutanną. Schielke rozerwał kopertę i wyjął złożoną we czworo kartę. Szybko przebiegł oczami tekst i odłożył papier na blat stolika.

-I co? - spytał Holmes.

Schielke milczał. Jego twarz nie zdradzała żadnego uczucia, była kompletnie pozbawiona wyrazu. Nie można było wyczytać z niej absolutnie niczego, ani zaskoczenia, ani zdziwienia, strachu, radości, zaciekawienia, wzburzenia, wściekłości, błogości ani nawet tego, czy myśli właśnie o lodach pistacjowych.

-Mogę? - Holmes wskazał na kopertę.

Nie doczekał się odpowiedzi. Patrzyli sobie w oczy, ciągle milcząc. Cisza przedłużała się nieznośnie. Heini nie wiedział, czy może usiąść, czy raczej odejść i zamówić sobie coś w barze. Kręcił się coraz bardziej. Nawet męczące przed chwilą odgłosy z pobliskiego targu zdawały się cichnąć.

-Mogę przeczytać? - ponowił pytanie Holmes.

Znowu nie doczekał się odpowiedzi. Z boku, od strony amerykańskiej centrali telefonicznej nadszedł Watson.

-Co się stało? - W przeciwieństwie do Heiniego usiadł bez pytania.

-Domyśl się. - Holmes ledwie zerknął w bok. Ciągłe studiował wyraz twarzy przyjaciela.

-O kurwa! - Watson nie był ani głupi, ani mało inteligentny. Domyślił się od razu. - My przekręciliśmy ich, a oni nas...

Bez żenady wziął cudzy list i zaczął czytać.


Szanowny Panie Kapitanie.

Proszę wybaczyć, że musiałem Pana oszukać. Kiedy zdałem sobie sprawę, jeszcze tam we Wrocławiu, iż dziewczyna jest dla was taka ważna, postanowiłem skłamać, że czeka w Kairze. Wyłącznie z dbałości o własną skórę. Choć wiem, że to prawie niemożliwe, proszę mnie zrozumieć. Rita z naszego punktu widzenia była zdrajczynią. Przeszła na waszą stronę. Co wam ujawniła, nie mieliśmy pojęcia. Zdradziła i już. Jednak nie wydałem rozkazu jej likwidacji. Oficer, który odebrał ją ze szpitala w bunkrze na Słowiańskiej, przekroczył swoje kompetencje i zastrzelił ją z własnej inicjatywy, bez mojego rozkazu. Ciało pani Menzel prawdopodobnie spoczywa gdzieś we wspólnej mogile w okolicy bunkra we Wrocławiu.

Cóż, nic więcej na nasze usprawiedliwienie nie mam.

Ponieważ jednak oficer wysłany po Ritę, jak mówiłem, przekroczył swoje kompetencje i działał bez rozkazu, podam Panu jego nazwisko. To Reiner Gerloff, dawniej organizacja Todta. Poznał go Pan w trakcie podróży. Jego grupa nie jedzie do Konga, oczywiście (to również kłamstwo). Prawdopodobnie będą się posuwać lądem przez Afrykę Północną do Maroka.

Kończąc ten list, pozostawiam Panu decyzję, czy wcielić się w rolę Boga. Proszę jednak pamiętać, że jedną z Bożych domen jest także akt laski.

Richard Zukerman.


Watson, potrząsając głową, podniósł wzrok.

-I co? - spytał, patrząc na Holmesa.

-Nic. Czekamy na Juliena Bowa.

-A on? - Skinął głową w kierunku Schielkego. - Ocknie się kiedyś?

-Nie wiem.


- To bez sensu - powtarzał Julien Bow, prowadząc ich po krętych i ciasnych zaułkach starej dzielnicy Kairu. Wbrew przewidywaniom nie przebrał się za pastora, jego tropikalna koszula i szorty były sto razy bardziej odpowiednim strojem na upal niż ciężkie sutanny. - Jakaś teatralna zemsta. Nie lepiej przekazać sprawę brytyjskiemu wywiadowi?

-Yes, surę - mruknął Holmes. - Agenci złapią tamtych, zmuszą do zeznań, a potem zaczną ścigać nas. Chcesz się ukrywać przez całe życie?

-Fakt.

-Zorganizowałeś przyjazd Smirnoffa?

-Niech tylko da znak, że chce ruszać. - Bow zatrzymał się na chwilę. - Cholera, z takim bogactwem możemy sobie zorganizować jakieś małe państewko. A w konstytucji napiszemy, że każda kobieta ma być naga... - urwał i ugryzł się w język, kiedy zerknął na Schielkego. - Już dochodzimy. To gdzieś tutaj.

-Jesteś pewny tego faceta? - spytał Watson.

-Wiem tylko, że w świecie arabskim może prawie wszystko. I, co gorsza, w beduińskim też.

Zatrzymali się przed drzwiami z czarnego drewna. Nie musieli pukać. Prawdopodobnie byli obserwowani od samego początku. Drzwi otworzyły się natychmiast, ukazując smukłego beduina w czarnym stroju.

-Pasza czeka na was.

-„Pasza”? - zdziwił się Watson. - Przecież to perski tytuł albo turecki. Nie arabski.

-A kto ich tam wie - mruknął Bow.

Beduin zaprowadził ich do niewielkiego pokoju, w którym na polowym angielskim krześle siedział człowiek z twarzą szczelnie owiniętą wzorzystą chustą. Nie widzieli nawet oczu, były przesłonięte przyciemnionymi okularami. Z boku podszedł do nich jakiś Arab, przedstawiając się jako Ibrahim. Mógł mieć grubo ponad sześćdziesiąt lat i pełnił funkcję sekretarza. Bow wyjaśnił im wcześniej, że starszy człowiek zna języki wszystkich narodów, z którymi podczas wojny prowadziło się tu interesy.

W każdym razie na pewno znał angielski, niemiecki, polski i włoski.

-Pasza zgodził się zrobić to, o co prosicie. - Ibrahim ukłonił się lekko. - Cena, którą proponujecie, jest dobrą ceną.

Watson spojrzał zdziwiony brakiem jakichkolwiek targów.

-Czy pasza na pewno odnajdzie tego człowieka? - spytał.

-Pasza odnajdzie każdego w świecie arabskim. Każdego.

Schielke odchrząknął i odezwał się chyba po raz pierwszy tego dnia.

-Mam jeszcze pewną prośbę.

Człowiek z głową szczelnie owiniętą chustą lekko się poruszył.

-Chcę, żeby zabójca wyraźnie powiedział tamtemu, dlaczego ginie. Za Ritę Menzel.

Pasza w milczeniu skinął głową.

-Czy zabójca będzie potrafił powtórzyć to nazwisko wyraźnie? - spytał Schielke. - To w obcym języku.

-Będzie umiał - odezwał się po niemiecku siedzący przed nimi człowiek. - Przepraszam, nie przedstawiłem się. - Wstał nagle i wyciągnął rękę. - Jestem Kugelman pasza. A człowiek, którego wyślę, też będzie z dawnego Africa Corps.

Bow usiłował się nie roześmiać, Watson patrzył oszołomiony, jedynie Holmes przysunął się bliżej.

-Jesteś pewien? - spytał.

Schielke przypomniał sobie Wrocław. Teraz pewnie była tam sroga zima. Dopiero na wiosnę zaczną się masowe ekshumacje, przecież nie da się żyć w mieście, w którym pod każdym kamieniem leżą czyjeś zwłoki. Rosjanie z pewnością zbudują monumentalny cmentarz. I Polacy o swoich zadbają. A gdzie podzieją się Niemcy? Gdzieś w zbiorowej mogile, z jakimś ogólnym napisem na wspólnym cokole. Zwycięzcy nie będą bezcześcić zwłok, ale też nie będą się specjalnie obchodzić z wrogami. Rita...

-Jestem pewien.

Bóg w jego osobie nie miał dzisiaj dobrego dnia.


Heini stał na niskim, porośniętym krzakami pagórku. Pierwsze tego roku płatki śniegu topiły się na jego twarzy i osiadały na włosach. Nie dbał o to. Śnieg zaczynał powoli pokrywać też dachy radzieckich koszar. Żołnierze, jeszcze w letnich mundurach, pakowali właśnie ogromne ciężarówki, którymi mieli odwieźć swój sprzęt do ojczyzny.

Sentymentalna podróż wspomnień. Sześćdziesięcioletni mężczyzna stał dokładnie w tym samym miejscu co w czterdziestym piątym roku. Wyjął z kieszeni kurtki telefon komórkowy wielkością przypominający amerykańską, wojenną walkie-talkie. Nawet w dobie raczkującej komórkowej telefonii analogowej mógłby się dodzwonić do Polinezji błyskawicznie. Cholerny upływ czasu. Na jednej z oświetlonych tropikalnym słońcem wysp nie miał już kto odebrać telefonu. Nieważne. Miał do przekazania tylko jedno zdanie. O tym, co zobaczył przed chwilą.

Wrócił do swojego porsche zaparkowanego kilkanaście kroków dalej. Rzucił telefon na siedzenie pasażera. Zawrócenie sportowego samochodu na wąskiej ulicy nie było łatwym zadaniem. Ale i tak było łatwiejsze niż manewrowanie samochodem pancernym.

Ruszył w kierunku centrum. Skręcił jeszcze w Słowiańską, żeby zerknąć na ogromny bunkier. Żelbetowa konstrukcja trwała na swoim miejscu niewrażliwa na przemijanie. Wokół oczywiście nie było żadnych grobów. Jeszcze raz zerknął na leżący obok telefon. Żony ani dzieci nie obchodziły stare czasy i naprawdę nie miał komu z satysfakcją powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Ale to nie było ważne. Dodał gazu i ruszył w kierunku Rynku. Zamierzał się dobrze zabawić dzisiejszej nocy w tym wielkim, nigdy niezasypiającym, cholernie życzliwym mieście.


W grudniu 1972 roku podczas prac na terenach wystawowych Ułap w Berlinie robotnicy zupełnie przypadkowo znaleźli pewną czaszkę. W przeciwieństwie do setek innych była w bardzo dobrym stanie. Przypadkowo akurat tę oddano na badania. Okazało się, że to czaszka Martina Bormana. Ponieważ jednak dalej istniały wątpliwości, trzy miesiące później, też przypadkiem, w tym samym miejscu odnaleziono złoty mostek stomatologiczny, który definitywnie pozwolił zidentyfikować szczątki generała SS, szefa kancelarii NSDAP, co położyło kres dalszym spekulacjom.

Gdyby więc Holmes miał rację, Martin Borman zmarłby śmiercią naturalną w wieku siedemdziesięciu dwóch lat.

Загрузка...