Rozdział szósty

Ben zamknął drzwi i otoczyła go przejmująca cisza. Bal już się skończył. Miał wrażenie, że jest zupełnie sam.

Nagle uświadomił sobie, że w ciemnym korytarzu pod obrazem, nad którym wisiała jemioła, ktoś stoi. Zmrużył oczy i stwierdził, że jest to Dawn. Podeszła do niego posuwistym krokiem.

– Święty Mikołaju, byłeś wspaniały – szepnęła. – Nawet nie wiesz, ile to znaczy dla Gary'ego.

Uśmiechnęła się wyczekująco, ale nie odważył się wymówić nawet słowa.

Spojrzała prowokacyjnie na jemiołę.

– Chodź tutaj…

Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Przez cały bal zastanawiał się, jak odebrała pocałunek Harry'ego i teraz miał odpowiedź. Chciała więcej. Z uwodzicielskim uśmiechem wzięła go… a raczej Harry'ego… za ręce i zaciągnęła pod jemiołę. Odczuwał rosnące pożądanie. To, czego teraz doświadczał, było potworne, niewybaczalne.

– Dawn… – szepnął przerażony.

– Cicho – przerwała mu. – Nie potrzebujemy słów. Nigdy nie potrzebowaliśmy. Tylko to się liczy.

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła do siebie. Powinien jej powiedzieć prawdę. Ten pocałunek przeznaczony był dla innego mężczyzny. Ale ich usta spotkały się już i jedyne, co mógł teraz zrobić, to objąć ją mocno i oddać się bez reszty zniewalającej rozkoszy.

Miał wrażenie, że cały płonie. Całowała go inaczej niż tamtej nocy. Wtedy był to gest współczucia i czułości, którym mogła obdarzyć każdą słabą i chorą istotę. Teraz w jej pocałunku wyczuwało się niespotykaną namiętność i pożądanie. Jej miękkie usta były takie jak przed laty – pełne słodkich obietnic i bezgranicznego szczęścia. Nie zapomniał ich przez osiem lat.

Starał się o niej nie myśleć, pogrzebać wspólnie przeżyte chwile i sądził, że mu się udało. Powtarzał to sobie każdego dnia, każdej nocy. Teraz okazało się, że sam siebie okłamywał. Dawn bez najmniejszego trudu cofnęła czas i ożywiła uczucia, które tak usilnie starał się zniszczyć.

– Prawda? – szepnęła czule. – Tylko to się liczy.

– Tak – odpowiedział zachrypłym z podniecenia głosem. – Tylko to się liczy. Zawsze tak było.

Bitwa była skończona. Poddał się. Znowu należał do niej. Całkowicie i bez reszty. Przytulił ją jeszcze mocniej. Jego ciało, które wydawało się już na wpół martwe, ponownie uczyło się odczuwać pożądanie i przyjemność.

– Kochanie – szepnęła. – Mój najdroższy…

Wyszeptał jej imię pomiędzy pocałunkami i zduszonym głosem poprosił:

– Powiedz mi, że mnie kochasz.

– Kocham cię – odpowiedziała bez chwili wahania. – W dzień i w nocy, w każdym momencie… zawsze… aż do śmierci…

Już miał zamiar powiedzieć jej, jak kochał ją przez te wszystkie lata, jak tęsknił, chciał błagać o wybaczenie, gdy nagle usłyszeli skrzypnięcie drzwi i czyjeś głosy.

Dawn momentalnie wyswobodziła się /.jego uścisku.

– Ktoś idzie – szepnęła.

Dotknęła jeszcze na pożegnanie jego ust i odeszła. Jego ramiona znów były puste. Miał wrażenie, jakby obejmował ducha.


W kościele było prawie zupełnie ciemno. Dziecięcy chór zaczął śpiewać kolędy i po chwili przyłączyli się także wierni. Wnętrze starego kościółka rozbrzmiewało szczęściem i radością. Scenariusz pasterki był w Hollowdale od setek lat ten sam. Bożonarodzeniowa tradycja była niezmienna i święta.

Ben stał przy wejściu i starał się wypatrzeć Dawn w tłumie, ale nigdzie nie było jej widać.

Minęło już trzydzieści godzin, odkąd trzymał ją w ramionach. Trzydzieści potwornych godzin wypełnionych nadzieją i rozpaczą. Czy wiedziała wtedy, kogo całuje – zastanawiał się w nieskończoność. Czy wiedziała, że Święty Mikołaj to nie Harry? Wszystko wyjaśni się przy najbliższym spotkaniu. Spojrzy jej w oczy i zobaczy w nich prawdę. Miał nadzieję, że przyjdzie tak jak inni, posprzątać po balu, że chociaż, zadzwoni. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

W ramach gimnastyki zalecanej przez lekarza poszedł na spacer w stronę przychodni weterynaryjnej, ale jedyne, co zobaczył, to samochód Dawn znikający za zakrętem. Wrócił do Grange po niespełna pięciu minutach.

Dzień dłużył się niemiłosiernie, a dziewczyna nie dawała znaku życia. Po radosnym balu dom wydawał się smutny i pusty. Pomyślał o roześmianej twarzy Carly, o Garym, który mówił, że należy kochać nawet to, co nie jest doskonałe. Nie rozpamiętywał jednak zbyt długo słów chłopca, Dotykały bolesnego tematu.

Kiedyś był doskonały. Młody, silny, przystojny. Potem wszystko to stracił. Stracił także kobietę, która kochał. Był zbyt dumny, aby zdać się na jej miłość i współczucie. Powinna kochać jego doskonałość, nie ułomność.

Wyślizgnął się bezszelestnie z kościoła i ruszył zaśnieżoną drogą do domu. Z każdym krokiem śpiew stawał się coraz cichszy.

Pani Stanley jeszcze nie spała. Miał nadzieję, że usłyszy od niej, iż Dawn przyszła i czeka na niego w bibliotece. Gospodyni powiedziała jednak tylko, że uzupełniła karafkę świeżo kupioną whisky. Pokiwał ponuro głową i powiedział dobranoc.

Wszedł do biblioteki i usiadł wygodnie w fotelu przed kominkiem. Nagle doznał olśnienia. Ona przyjdzie! Przyjdzie o północy. Właśnie dlatego nie zadzwoniła wcześniej. Duch Przeszłości czekał na właściwy moment.

Do północy pozostało jeszcze dziesięć minut. Podszedł do szklanych drzwi i uchylił je lekko. Rozsunął także zasłony, aby mogła go zobaczyć z zewnątrz i usiadł spokojnie w fotelu.

Kiedy pozostało już tylko kilka sekund do północy, zamknął oczy. Usłyszy ją. Usłyszy skrzypienie drzwi, odgłos kroków. Tymczasem żaden hałas nie dobiegi jego uszu. Ale to bez znaczenia. Kiedy otworzy oczy, ona na pewno tam będzie.

Nie było jej jednak. Spróbował jeszcze raz, drugi, trzeci… Kiedy zbliżała się pierwsza, przypomniał sobie, że duchy ukazywały się Scrooge'owi nie o północy, lecz właśnie o pierwszej. Poczuł się odrobinę raźniej. Ale pierwsza minęła, a Dawn się nie zjawiła.

Niepotrzebnie się łudził. Była teraz zapewne razem z Harrym. Powinien być rozsądny i iść do łóżka. Nie ruszył się jednak z fotela. Siedział w nim tak długo, aż w końcu zmorzył go sen.

Obudził się o szóstej rano. Nie było sensu kłaść się. Wyprowadził samochód z garażu i ruszył prosto przed siebie.

Wciąż jeszcze było ciemno. Podczas jazdy robił plany na przyszłość. Sprzeda wszystko i wyjedzie stąd jak najdalej. Nie powinien zostawać w Hollowdale. Lepiej wyjechać, nim na dobre zapuści tu korzenie. Sam jednak wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Spotkanie z Craddockami uświadomiło mu, że ma pewne obowiązki, od których nie powinien się uchylać.

Był tak pogrążony w rozmyślaniach, że dopiero po dłuższej chwili zauważył na dradze kobietę. Stała w migotliwym świetle reflektorów i machała do niego rękami. Nim zdążył nacisnąć hamulec, zobaczył jeszcze jej twarz. Po chwili zniknęła. To była Dawn!

Zatrzymał samochód i wyszedł szybko na drogę.

– Dawn! – zawołał przerażony. – Dawn!

– Tutaj – rozległ się cichy głos z rowu.

Był tak zdenerwowany, że nie wziął laski i niewiele myśląc, skoczył do rowu.

– Gdzie jesteś?

– Tutaj.

Była bardzo blisko. Po chwili trzymał ją już w ramionach.

– Czy jesteś ranna? Och, Boże! Dawn…

– Nic mi nie jest. Uskoczyłam w bok i wylądowałam w śniegu. Nic mi się nie stało.

Odetchnął z ulgą.

– Dzięki Bogu. Co tutaj właściwie robiłaś?

Objęła go czule i położyła głowę na jego piersiach.

– Musiałam cię zatrzymać! Przydarzyło mi się coś okropnego. Mój samochód wpadł do rowu, a ja muszę być jak najszybciej na farmie Haynesa.

– Wskakuj, zawiozę cię tam.

Dawn podeszła do swojego auta, którego przód znajdował się w rowie, otworzyła drzwi i wyjęła torbę lekarską. Po chwili siedziała już w samochodzie Bena.

– Byłeś odpowiedzią na moje modlitwy – powiedziała z wdzięcznością.

– Co tutaj robisz w Boże Narodzenie?

– Ktoś musi być na dyżurze. Zwierzęta chorują i rodzą nawet w święta.

– Myślałem, że młode rodzą się zawsze na wiosnę.

– Z psami tak nie jest. Fred Haynes ma sukę, spaniela. Zadzwonił do mnie, że Trixie zaczyna rodzić. Bardzo ją kocha. Tylko ona mu pozostała.

Zamyślił się.

– Od kiedy jesteś na dyżurze?

– Od wczorajszego popołudnia. Wbrew pozorom to nic strasznego. Siedzę w przychodni i czekam na telefony. Jest tam łóżko, więc zdążyłam się porządnie wyspać,

Mówiła ciepło i swobodnie, ale Ben wyczuł, że coś jest nie w porządku. Jakby wstydziła się swojej pierwszej reakcji. Aby zatrzeć wrażenie tamtego uścisku, patrzyła teraz w okno i udawała, że jest zaabsorbowana drogą.

– Na skrzyżowaniu skręcisz w lewo – powiedziała oficjalnie. Jechali pod górę. Daleko w dole widać było światła Hollowdale. Księżyc wyszedł zza chmury i rozświetlił zaśnieżone pola srebrnym blaskiem.

– To farma Freda.

Kiedy tylko się zatrzymali, otworzyły się frontowe drzwi i wyszedł Haynes.

– Szybko! – zawołał. – Trixie nie czuje się najlepiej.

Weszli do środka. Dawn uklękła przy suce. Spanielka oddychała ciężko, ale z ufnością patrzyła w oczy. Dziewczyna dotknęła jej brzucha i posłuchała pracy serca,

– Nie panikuj, Fred – powiedziała w końcu. – Poród jest wczesny, ale to nic nie znaczy.

– Co masz zamiar zrobić? – zapytał podejrzliwie.

– Wygaszę wszystkie światła, a potem zostawimy Trixie w spokoju.

– Też mi coś! – zawołał, oburzony. – Ona potrzebuje pomocy… prawdziwej pomocy.

– Ona przede wszystkim potrzebuje spokoju i ciszy – stwierdziła zdecydowanie Dawn. – Czy nie próbowała uciekać?

Mężczyzna skinął głową.

– Wybiegła na dwór i zakopała się w śniegu.

– Szukała po prostu cichego miejsca, w którym mogłaby urodzić małe.

Dawn zapaliła lampkę i pogasiła wszystkie pozostałe światła, tak że koszyk Trixie stał w cieniu. Suka odprężyła się trochę i położyła spokojnie.

– Jeśli nie urodzi pierwszego szczeniaka w ciągu trzech godzin, dam jej zastrzyk – powiedziała Dawn. – Ale na pewno urodzi. – Uśmiechnęła się do Freda. – Dlaczego jeszcze nie zaparzyłeś herbaty?

Poszedł do kuchni i Ben nareszcie mógł spokojnie rozejrzeć się po pokoju. Meble były wygodne i solidnie wykonane, telewizor wyglądał na nowy i drogi, ale nigdzie nie było widać świątecznych ozdób. Nie było choinki, bombek, papierowych łańcuchów. Zupełnie nic. Pamiętał dom Craddocków – biedny, ale pełen radości i świątecznego ciepła.

– Czy Fred mieszka zupełnie sam? – zapytał Dawn. – Nie ma nikogo?

– Nie. Ma, oczywiście, najemnych robotników, ale to nie przyjaciele. On chyba w ogóle nie ma przyjaciół. Jest niesamowicie gderliwy i trudny we współżyciu. Osobiście lubię go bardzo, chociaż za wszelką cenę stara się wybić mi to z głowy.

Mówiła, wciąż siedząc na podłodze i patrząc spanielowi w oczy. Zachowywała się naturalnie, ale Ben miał wrażenie, że używa Trixie jako usprawiedliwienia, aby na niego nie patrzeć Teraz wydawało się nieprawdopodobne, że wczoraj obejmowała go czule i całowała. Ale przecież to nie jego całowała. Całowała Harry'ego!

Tamten był jej kochankiem. Kiedy po balu uświadomiła sobie pomyłkę, poczuła się zawstydzona i upokorzona.

Fred wrócił z herbatą i talerzem kanapek. Cisza wpłynęła na Trixie tak kojąco, że nawet zasnęła na kilkanaście minut. Kiedy się obudziła, zaczęła głośno dyszeć i po chwili w koszyku pojawił się malutki szczeniak.

– Spójrzcie na niego! – zawołał rozradowany Fred.

– Teraz pójdzie już łatwiej – stwierdziła Dawn, a za moment w koszyku pojawił się kolejny szczeniak. Dotknęła ostrożnie brzucha Trixie. – Już koniec. Tylko dwa, Suka spokojnie lizała swoje maleństwa.

– Widzieliście je? – zawołał Fred. – Czyż nie są piękne?

– Wyglądają trochę jak parówki – stwierdził Ben.

– Piękne parówki – poprawiła go Dawn. – Najpiękniejsze parówki, jakie kiedykolwiek widziałam. Co masz zamiar z nimi zrobić, Fred?

– Zatrzymam je – odparł bez wahania. – Należą do Trixie. Nie mógłbym nikomu ich oddać. Poza tym będę je miał, kiedy… – Urwał w połowie zdania.

– To dobry pomysł – pochwaliła dziewczyna. – Powinieneś im dać świąteczne imiona, Fred.

– Nie. To byłoby głupie.

– Nazwij je Holly i Cracker – powiedział Ben. – Wcale nie brzmi głupio.

– O, właśnie! – Fred wyglądał na najszczęśliwszego człowieka pod słońcem. – Holly i Cracker. Zrobię jeszcze herbaty.

Загрузка...