Dorota Masłowska
Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną

Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw. Ja mówię, że dobrą. To ona mi powiedziała, że w mieście jest podobno wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Ja mówię, że skąd wie, a ona, że słyszała. To mówię, że wtedy złą. To ona wyjęła szminkę i mi powiedziała, że Magda mówi, że koniec między mną a nią. To ona mrugnęła na Barmana, że jakby co, ma przyjść. I tak dowiedziałem się, że ona mnie rzuciła. To znaczy Magda. Chociaż było nam dobrze, przeżyliśmy razem niemało miłych chwil, dużo miłych słów padło, z mojej strony jak również z niej. Z pewnością. Barman mówi, żebym kładł na niej laskę. Chociaż to nie jest tak proste. Jak dowiedziałem się, że tak już jest, chociaż raczej, że już nie ma. to nie było tak, żeby ona mi to powiedziała w szczere oczy, tylko stało się akurat na tyle inaczej, że ona mi to powiedziała poprzez właśnie Arletę. Uważam, że to było jej czyste chamstwo, prostactwo. I nie będę tego ukrywał, chociaż to była moja dziewczyna, o której mogę powiedzieć, że dużo zaszło między nami różnych rzeczy zarówno dobrych i złych. To przecież nie musiała mówić tego przez koleżankę w ten sposób, że ja się dowiaduję ostatni. Wszyscy wiedzą od samego początku, gdyż ona powiedziała to również innym. Mówiła, że ja to jestem raczej bardziej wybuchowy i że musieli mnie przygotować do tego faktu. Boją się, że coś mi odpierdoli, bo raczej tak zawsze było. Mówiła, żebym wyszedł pooddychać. Dała mi te swoje fajki z gówna. Tymczasem ja czuję tylko smutek bardziej niż cokolwiek. Jeszcze żal, że nie zostało mi to powiedziane w cztery oczy przez nią. Chociaż jedno słowo.

Przechylając się przez bar niczym sprzedawczyni przez ladę. Jak gdyby zaraz miała sprzedać mi jakieś podroby, jakiś wyrób czekoladopodobny Arleta. Żelazistą wodę w szklance od piwa. Barwnik do pisanek. Cukierki, co by sprzedała, by były puste w środku. Samo pazłotko. Czego by nie dotknęła swoimi palcami z paznokciami, podrobione i fałszywe. Gdyż ona sama jest fałszywa, pusta wewnętrznie. Pali fajkę. Kupioną od Ruskich. Fałszywą, nieważną. Zamiast nikotyny są w niej jakieś śmieci, jakieś nieznane nikomu drągi. Jakieś papiery, trociny, co nie śniło się nauczycielkom. Co nie śniło się żadnej policji. Chociaż powinni Arletę posadzić. Których nie zna nikt, a na które ona wszystkich bajeruje, na swoje oczy. Na swój telefon, na swoje dzwonki w telefonie.


Teraz siedzę i patrzę na jej włosy. Arleta w skórze, a obok włosy Magdy, długie, jasne włosy, jak ściana, jak gałęzie. Patrzę na jej włosy również jak w ścianę, gdyż nie są dla mnie. Są dla innych, dla Barmana, dla Kisła, dla różnych chłopaków, co wchodzą i wychodzą. Dla wszystkich, chociaż tym samym nie dla mnie. Inni będą wsadzać w nie ręce.

Przychodzi Kacper, siada, pyta, o co chodzi. Jego za krótkie spodnie. A jego buty są niczym czarne zwierciadło, w którym przeglądam się, neony w barze, automaty do gier, różne rzeczy, które są wokół. Tuż koło klamry widać Magdy włosy, które są jak nieprzepuszczalna ściana. Odgradzają ją ode mnie niczym mur, niczym beton. Za nim są nowe miłości, jej wilgotne pocałunki. Kacper jest naspidowany wyraźnie, szyje butem. Toteż obraz rozmywa się. Jest samochodem, żuje gumę miętową. Pyta czy mam chusteczki. Gubię Magdę w tłumie.

Mówię mu, że nie mam. Chociaż mieć być może powinnem. Kacper ma spida, cały samochód spida, cały bagażnik od golfa. Rozgląda się wszędzie, jak gdyby ze wszystkich stron czaiła się armia ruskich. Jak gdyby chcieli tu wejść i wsadzić mu między te trzęsące się szczęki wszystkie swoje ruskie fajki. Wyciąga LM-y czerwone. Pyta dlaczego siedzę z twarzą do ściany. Mówię, czy gdybym siedział przodem, to może by coś zmieniło, tak? Może by tu Magda ze mną była, tylko siadam przodem, a ona przylatuje i sru mi na kolana, włosami w twarz, wkłada sobie moją rękę wewnątrz ud, jej pocałunki, jej miłość. Mówię, że nie. Chociaż wolałbym powiedzieć tak. Ale mówię nie. Nie i nie. Nie zgadzam się. Gdyby nawet chciała tu przyjść, bym powiedział: nie zbliżaj się, nie dotykaj mnie, śmierdzisz. Śmierdzisz tymi facetami, co cię dotykają, jak nie patrzysz i myślisz, że nie wiesz, że cię dotykają. Śmierdzisz tymi fajkami, co od nich bierzesz, co cię częstują. Pierdolonymi LM-ami mentolowymi. Kupionymi u Rusków po tańszej cenie. Tymi drinkami, tym bagnem co ci kupują w szklance, w którym pływają bakterie z ich ust niczym ryby, niczym morskie kurwy. I gdyby chciała, żebym ją taką miał teraz, nie doczekałaby się. Nie powiedziałbym ani słowa. Podałaby mi szklankę z drinkiem, powiedziałbym: nie. Najpierw zdejmij tą gumę, co przykleiłaś pod spodem, gdyż ona jest z ust jednego z tych brudnych facetów, z ich ust jest ta guma, chociaż myślisz, że o tym nie wiem. Potem się umyj, a wtedy możesz mi usiąść dopiero, kiedy będziesz czysta od tych lewych fajek, od tych lewych spidów, co pijesz w drinkach. Dopiero jak się rozbierzesz z tych szmat, z tych piór, które nie są dla mnie.

Oczywiście wtedy ja jestem nieco jeszcze obrażony. Odwracam się, nie chcę z nią gadać. Mówię, że jak będzie taką, rozpierdolę cały bar, wszystkie szklanki pójdą na podłogę, będzie chodzić w szkle, będzie łamać sobie wszystkie swoje obcasy, potłucze sobie łokcie, podrze sobie kieckę i wszystkie w niej zawarte w sznurki. Ona prosi, żebym do niej wrócił. Że będzie dobra jak nigdy, bardziej dobra, bardziej oddana. Ja mówię na to, że nie. Mówię: raz mam tłumaczyć czy dwa razy mam ci to wytłumaczyć, że już nie chcę nigdy z tobą być i albo ze mnie zejdziesz, albo sam to zrobię. Ona mówi, że mnie kochała. Ja mówię, że też ją kochałem, że zawsze mi się podobała, chociaż najpierw była dziewczyną Lola i chociaż zanim była moja, to jego samochód był lepszy, to wszystko Lolo miał lepsze, lepsze buty, lepsze spodnie, lepsze pieniądze. Że chciałem go zabić, bo nie był dla Magdy dobry, tylko raczej szorstki. Że potem chociaż była moja, zawsze byłem dla niej, zawsze byłem za nią. Chociaż nie zawsze było dobrze, co już mówiłem, gdy owszem, kradła ciuchy ze sklepów, wycinała kody w przymierzalni. Kolczyki, torebki, cienie do oczu. Wszystko w torbę i w siatkę. Nie było dobrze, gdyż musiałem potem raz błyszczeć oczami, chociaż przeważnie jej się udawało, co wpływało dodatnio na jej humor. Poza tym miała tę wadę, że była młodsza, o co zresztą mieli mi za złe moi rodzice. Poza tym było wszystko odpowiednio, mówiła często, że nie innego chłopca, ale właśnie mnie i to uczucie jest dla mnie, a nie dla nich.


Przychodzi Lewy, mówi, że wie i że Magda to bardziej niż zwykła szmata spod dworca, niż te, co stoją na Głównym. Bordowe na pysku, brudne. Również te od Ruskich. Rozumiem, ale co to, to już nie mogę pozwolić. Żeby ktoś Lewego pokroju tak powiedział, więc wstaję. Żeby ktoś z tikiem komputerowym mówił mi, jakie jest moje życie, jakie są moje uczucia, co mam robić, a co nie, czy Magda jest dobra, czy nie, bo tego to już nawet w grobie może nikt nie udowodni, jaka jest prawda o Magdzie. Żeby oceniał jej sumienie, jak sam wjechał samochodem w Arletę z poczucia zemsty, czego by nikt Arlecie nie zrobił, chociaż jest jaka jest. Więc wstaję. Patrzę w jego skaczące oko, tak z bliska, żeby wiedział, jak jest. Milcząc patrzy głęboko w swoje piwo. Mówi, że toczy się w mieście w ostatnich dniach wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Myśli, że zmienił temat. Temat jest ciągle ten sam, Lewy. Wiem, że czy się toczy wojna, czy się nie toczy, to ją miałeś przed Lolem, wiem, że wszyscy ją mieliście przede mną i znów teraz wszyscy będziecie ją mieć, bo od dzisiaj jest wasza, bo od dzisiaj jest pijana i jest czynna całą dobę, świecą jej żarówki osiemdziesiątki w oczach, świeci jej język w ustach, świeci jej neon nocny między nogami, idźcie ją wziąć, wszyscy po kolei. Ty, Lewy, na pierwszy rzut, bo ciebie znam, wiem jaki jesteś, dla ciebie najświeższe mięso, bo ty musisz w życiu dostać same najlepsze rzeczy, samą piankę, kawkę ze śmietanką, najszybszy komputer, najlepszą klawiaturę, złoty telefon na złotej tacy, więc jak chcesz, masz Magdę, gdyż ona jest najlepsza, ma złote serce. Ma złote serce, gdy kładzie ci na głowie rękę i mówi co by chciała. Ma złote serce, wszystko potrafi osiągnąć, ale w taki sposób, że jeszcze jak płacisz, to czujesz się jakbyś pożyczał. Że czujesz się, jakbyś zastawiał się w lombardzie. Ma złote serce, jest delikatna i romantyczna, na przykład lubi zwierzęta i często gęsto mówi, że chciałaby mieć różne zwierzęta, lubi oglądać chomiki w akwariach. Może nawet chciałaby mieć później dziecko, ale tylko pięcioletnie, takie co by urodziło się, jak miało pięć lat i nigdy nie urosło. Z odpowiednim imieniem. Klaudia, Maks, Aleks. Małe dziecko, pięcioletnie, a ona już zawsze by miała siedemnaście lat, by prowadziła go pod ramię rynkiem, w swojej sukni ze sznurków, w swoich obcasach. By je nosiła w swoich torebkach ze szminką w jednej przegródce. Ona by z tym dzieckiem tańczyła w dyskotece, przychodziłyby gazety i robiły zdjęcia jej włosom, jakie są lśniące i błyszczące, a dziecko brzydkie, bo twoje, Lewy, urodzone ze złamanym nosem, urodzone z tikiem komputerowym, od urodzenia brzydkie, od urodzenia skurwysyńskie, bo twój syn to by był z miejsca skurwysyn. Bo ty byś nie wiedział, jak być dla Magdy dobrym, jak ją uczynić szczęśliwą. Jak jej z siebie dawać, nie pokazałbyś jej świata, tylko swoje komputerowe gry, krew, rozpacz, ból. Ona nie jest do tego, ona jest do robienia z nią delikatnych rzeczy.


Bo to jest Magda. Arleta przyszła, żebym dał jej ognia, mówi, że niby robię cyrk, podobno tak Magda mówi. Proszę bardzo, oto są słonie, co przeze mnie idąc, zniszczyły moje serce, oto są pchły. Oto są psy tresowane, gdyż byłem niczym psy tresowane, co nie dostają nic w zamian, tylko jeszcze liścia na twarz i ani dziękuję, ani spierdalaj. Oto jestem psem tresowanym, żeby prowadził samochód bez dachu. Ognia nie mam. Gdyż jestem wypalony. I chcę teraz umrzeć. W ostatniej chwili, gdy będę umierał, chcę zobaczyć Magdę. Jak pochyla się nade mną i mówi: nie umieraj. Nie umieraj, to wszystko moja wina, będę teraz z tylko tobą, tylko nie umieraj, przecież nie o to tu chodzi, chodzi, żeby się dobrze bawić, a to wszystko były takie żarty, tak naprawdę przed tobą nie byłam Z nikim, z innymi nie byłam albo nawet nie byłam wcale, tak żartowałam, Żeby cię rozzłościć, palancie, teraz wszystko będzie dobrze, będziemy mieć dziecko, Klaudię, Bryczka, Nikolę, wiesz zresztą, zawsze tego chciałeś, będziemy je wozić w wózku, zobaczysz, jak będzie, tylko obiecaj, że nie umrzesz, a teraz ja muszę iść do toalety, ponieważ Arleta bajeruje teraz takiego jednego, on mówi, że jest prezesem i zna wszystkich, podobno dobie zresztą zna nawet, mówi: Silny, znam go, a ja nic, cisza, nie powiedziałam mu, że jesteś moim chłopakiem, bo było inaczej, ale teraz mu powiem, jaka jest prawda, żeby wiedział, jak jest.


Więc to najwyżej zrobię później jako ostateczność, gdyż Arleta mówi, że Magda teraz wyszła gdzieś. Mówi, że nie wie gdzie. Mówi, że nie wie z kim. Mówię jej, czy jest moją koleżanką czy też taką samą szmatą jak Magda. Ona mówi, że koleżanką. Ja mówię, że o co wtedy kurwa chodzi. Ona mówi, że z Irkiem. Że Magda poszła z Irkiem popatrzyć na miasto, pogapić się na samochody, zostać przyjaciółmi, ot po prostu. A więc z Irkiem. A więc dziecko będzie jednak brzydkie. Gorsze bardziej niż z Lewym. Genetycznie nienormalne. Genetycznie zboczone od urodzenia. Genetycznie bez sensu. Genetyczny skurwysyn. Od początku z genetycznie wrodzoną kieszonką w dziąśle na skradzione rzeczy, z wrodzonymi brudnymi paznokciami. Któregoś dnia będę jechał pociągiem i jak jakieś dziecko mnie poprosi o na jedzenie, i kiedy spojrzę w jego twarz, to zobaczę oczy Magdy, jąkanie Irka i swoje uszy lekko odstające w jednej osobie, gdyż coś tam po mnie również musiało w niej zostać, jakieś geny. Bliznę na czole też po mnie, co się wywaliłem kiedyś na szkło, złamany nos po jeszcze kim innym, sama rozpacz, najbrzydsze dziecko świata. Wtedy się spytam go, gdzie jego matka. Jak powie, że nie ma, że umarła, to w porządku, dam mu. A jak powie, że z tatusiem, to koniec z nim, niech mnie lepiej nie spotyka na swej drodze, bo tak będzie lepiej dla niego samego.


Magda wchodzi, ale bez Irka. Wygląda tak, jak gdyby coś się stało, jak gdyby rozsypała się na czynniki pierwsze, włosy gdzie indziej, torebka gdzie indziej, kiecka na lewo, kolczyki na prawo. Rajstopy całe w błocie na lewo. Twarz na prawo, z jej oczu płyną czarne łzy. Jak gdyby walczyła na wojnie polsko-ruskiej, jakby podeptało ją całe wojsko polsko-ruskie, idąc przez park. Odżywają we mnie wszystkie moje uczucia. Cała sytuacja. Społeczna i ekonomiczna w kraju. To cała ona, to wszystko jej. Jest pijana, jest zniszczona. Jest naspidowana, jest upalona. Jest brzydka jak nigdy. Ciekną jej po brodzie czarne łzy, ponieważ jej serce jest czarne równie jak węgiel. Jej łono jest czarne, podarte. Przez całe łono idzie oczko. Z tego łona ona urodzi dziecko murzyńskie, czarne. Andżelę o zgnitej twarzy, z ogonem. Z tym dzieckiem to ona daleko nie zajedzie. Nie wpuszczą jej do taksówki, nie sprzedadzą jej białego mleka. Będzie leżeć na czarnej ziemi na działkach. Będzie mieszkać na szklarniach. Jedzona przez glizdy, jedzona przez robaki. Będzie karmić to dziecko czarnym mlekiem z czarnych piersi. Będzie je karmić ziemią ogrodową. Ale ono i tak umrze prędzej czy później.


Przychodzi Arleta. Mówię, że niech przekaże Magdzie, że życzę jej rychłej śmierci. Arleta puszcza balona z gumy Foczym nawija tę gumę na palec i zjada. Wygląda na to, że w swoim życiu niczym innym się nie zajmuje, tylko robi balony i nawija je na pałce. Że taką ma pracę, za co dostaje całkiem dobrą kasę i kupuje sobie za to wszystkie te szmaty, wszystkie te ruskie fajki. Mogłaby wystąpić z tym całym swoim przenośnym burdelem we „Śmiechu warte”. Arleta mówi, że mam nasrane w głowie, żebym nie mówił to, co mówię, bo to się może sprawdzić. Mówi, że jej się już tak zdarzyło parę razy. Na przykład w szkole kiedyś powiedziała: „zdechnij” do nauczycielki od przedmiotów zawodowych, i potem ona podobno wylądowała na porodówce na podtrzymaniu życia. Podobno powiedziała również kiedyś do koleżanki na zajęciach wuef: „złam sobie nogę”, i ta dziewczyna złamała sobie palca małego u ręki. Mówi też, że nie pali nigdy LM-ów, gdyż są niezdrowe i są to najbardziej rakotwórcze z papierosów. Także podobno los siedzi i czuwa, czy nie mówi się coś złego w czarną godzinę. Jeśli coś powiesz, a akurat jest czarna godzina, nie ma przebacz i to się staje, i nie ma odwołań, nie ma przepraszam. Jest to być może coś związane z religią, z życiem paranormalnym, jest to pewna właściwość życia paramentalnego.


Ale co Arleta ma do powiedzenia na tym tle, to już mnie za przeproszeniem gówno obchodzi. Gdzie była z Irkiem Magda, to się do ciebie pytam, mówię do Arlety. Ty pizdowata matko chrzestna. Razem z sobą we dwie będziecie miały te wszystkie pozamałżeńskie dzieci, nie wpuszczą was do jednej złamanej knajpy. Powiedz, co on jej zrobił, ten złodziej. Ukradł jej czyste serce, całą jej delikatność, wszystkie włosy, zniszczył jej rajstopy, doprowadził ją do płaczu. Zranił ją. I ja go za to zduszę, ale to potem. Teraz chcę wiedzieć, Arleta.

Ale jednak z jej kieszeni w dżinsach rozlega się odpowiedni sygnał i Arleta dostaje tekstową wiadomość. Że jej się fajnie ze mną rozmawiało, gdybym nie był taki cham, mówi do mnie i idzie gdzieś szybko. Wtedy Barman przychodzi i mówi do mnie, że są dymy. Ja mówię, że niby jakie są to dymy. On na to, że Magda zawsze była nieco wpadająca w histerię, za łatwo wpadająca. Ja mówię, że niby że o co chodzi. I już jestem lekko podkurwiony, bo nie lubię jak coś się dzieje nie po myśli.

No on na to, że zaistniała jakaś historia z Magdą. Historia nie historia, ale Barman to też niezły skurwiel, że zamiast sama Magda mi o tym powiedzieć, to on to w jej miejsce mówi.

Wtedy idę do kibli, gdyż Arleta mnie woła, jest cała podjarana, pali naraz dwa papierosy mentolowe, LM-y dodatkowo, oba trzyma w jednym kąciku ust, a drugą ręką podtrzymuje Magdę. Jestem trochę nieswój, gdyż wiem, iż Magda mnie zraniła, skrzywdziła. Pytam więc, że co się stało. Ona mówi, że to skurcz. Ja mówię, że to może od spida, że za dużo spida. Arleta mówi, że ona nas wtedy zostawi już samych i zamyka od zewnątrz drzwi. No to stoję. Magda ma skurcz w łydce i siedzi na sedesie. Lewą ręką trzyma się za łydkę, równocześnie płacząc, równocześnie histeryzując. Nie wiem teraz nawet, czy jest piękna, czy też brzydka i trudno jest mi to naprawdę powiedzieć. Jedno jest pewne, ogólnie jest ładna, ale obecnie w złej kondycji jeżeli chodzi o wygląd, ponieważ wszędzie są jej czarne łzy, z którymi spływa z niej jak z rynny tusz do oczu, rajstopy ma podarte do skóry, jakby zresztą nadmiernie duże i dość rozmiękczoną twarz, która mi przypomina, nie chcąc być nie przyjemnym, czerwony wóz strażacki. Zastanawiam się więc, czy ją jeszcze kocham, kiedy tak jęczy dość głośno, nawet nie patrząc mi w oczy i nie mówiąc do mnie ani słowa. Ale wtedy już prawie nie wytrzymuję.

Czy zrobiłem coś źle, Magda? – mówię do niej i zamykam zasuwkę. Czy zrobiłem coś źle, przecież mogliśmy jeszcze raz wszystko zacząć ponownie. Zawsze wyglądałaś na szczęśliwą, gdy cię kochałem, czemu teraz mnie raptem nie chcesz, czy to taki kaprys, czy znudziłem się ci? Pamiętasz, jak wtedy cię suki spisywały na przystanku, i chociaż byłaś tam wtedy z Masztalem, chociaż z nim cię spisali, i chociaż wiesz, że on miał sprawę o dilerkę. To kto ci potem chodził sprawdzać skrzynkę, żeby nie przyszło wezwanie do rodziców na policję, kiedy ty miałaś praktyki. Święty Józef chodził sprawdzać? Poszedł chociaż raz Masztal sprawdzić?

Czy ja nie byłem dobry, powiedz sama? Kwiatki czekoladki, romantyczne sraczki.


Teraz nie wiesz, co powiedzieć. Jęczysz i powiem ci, że to jest żenada, bo jesteś teraz niczym, jesteś jak dziecko, tak żenująca. Gapisz się w te brązowe kafelki, które nie raz widziały nas, jak byliśmy ze sobą tak bardzo blisko, jak tylko dziewczyna albo kobieta może z mężczyzną być. Tym kafelkom jeszcze odbija się nami, cokolwiek było wcześniej, to właśnie to jedno ci powiem.


Twoje imię jest ładne, Magda, tak samo jak twa twarz. Ładne są twe ręce, twe palce, twe paznokcie, czy nie możemy dłużej ze sobą być? Jeżeli chcesz, to zabiorę cię stąd gdzie tylko chcesz. Może nawet do szpitala, jeżeli jest to niezbędnie konieczne. Pytasz się, czy piłem, no więc piłem, ale to nikogo nie stanowi, czy piłem czy nie. Jedziemy to wsiadamy w samochód i jedziemy, ciebie zawiozę wszędzie, choćby dziesięć tysięcy Rusków nas chciało zbadać na zawartość alkoholu i narkotyków. Mówisz, żebym nie pierdolił od rzeczy, od sedna sprawy. Mówisz, że to chyba skurcz łydki, że robiłaś test i być może jest możliwe, że jesteś w ciąży, chociaż nie jesteś tego pewna do końca. Mówisz, że dlatego stchórzyłaś, dlatego nie chciałaś ze mną dłużej być, bo wiedziałaś, że będę zły. Powiedz mi, kiedy ja byłem na ciebie zły dłużej niż jeden dzień? Jeżeli masz dziecko, a może nawet jest to moje dziecko, to zawsze możesz iść do lekarza i to stuprocentowo sprawdzić. A tymczasem jedziemy. Biorę Magdę na rękę i ona drze się w niebogłosy, po prostu drze ryj, chociaż jeszcze chwilę temu była cichutka i potulniutka jakby we śnie. Od razu Arletka przybiega z tym balonem wystającym z ust, chce wszystko wiedzieć, co się kręci, co z tym skurczem i czy Magda nie chce żadnej z jej strony pomocy, wody, panadolu. Ja mówię do Arlety, żeby spierdalała, jak również do Barmana, który się gapi, jakby nie wiedział o co chodzi. Inni też się głupio patrzą, Lewy, Kacper, Kisiel też z jakąś panna, którą nawet nie znam, musi być nowa, chociaż dosyć niezła, leci muzyka, istny burdel na kółkach. Arleta przysyła mi tekstową wiadomość, że być może prawdopodobnie jest to brak nadmanganianu albo potasu we krwi, ze względu na zły tryb odżywiania. Odsyłam jej, żeby spierdalała, gdyż napisałbym więcej, ale telefon mój się rozładowuje i jedyne, co zdążam to właśnie to: spierdalaj arie. Napisałbym więcej, żeby wzięła swoje złe przepowiednie, złe podszepty, gdyż to ona prawdopodobnie sprowokowała swoim paraprzyrodzonym pierdoleniem, swoimi zaklęciami o tej nauczycielce geografii, że Magdę złapał tak bardzo bolesny skurcz.

No więc wychodzimy i wsadzam Magdę do pierwszej taksówki, po czym sam także wsiadam, ona mówi, że do szpitala, a on, czy coś się stało. Ja mówię, czy to jest wywiad do gazety, czy to jest taksówka i czy to jest spowiedź grzechów i rozgrzeszenie, czy nas wiezie, bo inaczej ja wysiadam i Magda również ze mną, zero kasy i jeszcze kamień na przednią szybę i może się nie pokazywać na mieście. On chwilę milczy, a potem zagaja, że podobno ostatnio walczymy pod flagą biało-czerwoną z Ruskimi. Ja mówię, że owszem, chociaż my raczej nie jesteśmy tak bardzo radykalni na tym tle. Magda mówi, że ona jest raczej przeciwko Ruskim. Teraz się wkurwiam, mówię: a skąd ty to wiesz, że ty jesteś akurat przeciwko? Gra radio, grają wiadomości, różne piosenki. Ona mówi, że ona tak sądzi. Ja mówię, że się naspidowała i urządza wielkie sądzenie, wielkie poglądy urządza, że skąd ona wie, że akurat tak sądzi, a nie właśnie inaczej? Ona się trochę boi. Ja mówię, żeby mnie zostawiła, żeby mnie nie wkurwiała. Ona jęczy, gdyż skurcz się nie skończył.

Potem łazi sama, mówi, żebym jej nie dotykał. Jest kulawa. Mówi, że jestem tak brutalny, że gdy ją tylko jedynie dotknę, zabiję nasze dziecko i ją samą. Gdyż ona wtedy popęka wzdłuż i nasze dziecko zginie. Jestem dość zdenerwowany. Na izbie przyjęć spotyka nas ordynator albo ortopeda, już sam nie wiem, gdyż boję się, żeby jej nie pobrali krwi, bo oprócz braku potasu wyjdą inne jej konszachty ze spidem, bo jest teraz naspidowana jak świnia, jej sprawki z prochem i odbiorą jej to dziecko. Głównie jednak chodzi o tę nogę, gdyż skurcz jest potężny i robi przerzuty. Ortopeda mi mówi, żebym wyszedł na okres badania, o co się podkurwiam dość, gdyż jakkolwiek bądź jest to moja kobieta, czy nie jest. Patrzę mu prosto w same centrum oczu, w same białka, które są dość naszłe od krwi, żeby wiedział, jak jest i niczego nie próbował, żadnych ortopedycznych sztuczek. Magda błaga mnie wzrokiem, żebym był spokojnym, więc się dość uspokajam. Jako że najprawdopodobniej jest to ten niedobór potasu w mięśniu, który ją właśnie boli. No więc czekam i jestem spokojny, chociaż nosi mnie, żeby rozpieprzyć ten szpital w drzazgę. Za tego ortopederastę i innych zboków, którzy tu urzędują, za to, że takie z nich krochmalone książęta z prętem w ręce, ze słuchawką, jako że w kwestii, w której chodzi o wyrażenie poglądów, jestem przeważnie lewicowy.

Raczej się nie zgadzam na podatki i postuluję o państwo bez podatków, w którym moi rodzice nie będą sobie flaków wypruwać na to, żeby wszyscy ci fartuchowi książęta mieli własne mieszkanie i numer telefonu, podczas gdy jest inaczej. Co już zresztą mówiłem, że sytuacja w kraju gospodarcza jest kategorycznie na nie, ostentacja rządu i ogólnie rzecz biorąc słaba władza. Ale odchodzimy od tematu, w którym Magda wychodzi właśnie z gabinetu. Dalej kulawa. Ale uczesana. Chuj z tym, kto ją czesał. Już nie będę w to wnikać, gdyż ten wieczór jest przepełniony po brzegi stresem. Ona mówi, żebym zabrał ją nad morze. Ja mówię, że jak ona chce jechać nad morze z tą gangreną na nodze. Ona mówi, że kurwa normalnie, po polsku. Po czym, ponieważ na korytarzach szpitalnych nie widać gołej duszy, zapieprza jakieś kule do chodzenia. Ja mówię, że to nie jest godzina nad morze. Ona mówi, że właśnie, że jest najlepsza, i że chce tam jechać tylko ze mną, bodajże dlatego, że dla mnie jest to uczucie, które jest w niej, które ona czuje. Ja mówię, że jest pierdolnięta w mózg, ale generalnie bardzo się zmiękczam na tę myśl, że ona kocha mnie i tak bez cienia fałszu to przyznaje.

Ona mówi, że ma takie przeczucie, taki impuls prawie że wewnętrzny, że wkrótce umrze, że to już jej czas. To dziecko w niej ją zabija, tak Magda mówi, ono ma przedwcześnie rozwinięty układ zębowy, który każe mu ją gryźć od wewnątrz, przegryzać żołądek, a potem wątrobę. Mówi, że to już koniec z nią i efektem tego, zarówno jak stygmatem, jest ta noga ze skurczem, co znaczy, że dziecko już pociąga ją od wewnątrz za sznurki. Niszczy ją wewnętrznie, również psychicznie, wyniszcza ją po prostu, niszczenie, rozkład. Czuję ból, gdyż ja również prawdopodobnie mam udział w tym dziecku i bardzo mi się robi żal tej dziewczyny, że to właśnie tak wyszło, ze ono w niej się rozwinęło. Widzę, jak bardzo cierpi, nawet bez względu już na te kule, które niby mają jej pomóc, ale w związku z nimi jeszcze bardziej się męczy, gdyż ma ubrane buty z obcasami, które utrudniają jej normalne poruszanie się. Czyli ogółem biorąc, jedziemy nad morze. Magda jest bardzo przedsiębiorcza w tym kierunku, powinna robić pieniądze na tym, na właśnie takiej firmie, która jeździ nad morze, kasuje bilety, wszystkie te czynności wykonuje, które odstręczają ludzi od jeżdżenia nad przysłowiowe morze. Mimo że jest kulawa, mimo to nawet. W sumie mówię, że jest już późno. Ona mówi: no i co z tego, że późno. Czy jestem już całkiem głupi i czy myślę, że mi zamkną to morze, jak się spóźnię? Czy że nie starczy dla mnie tego morza? Ja mówię, że nie będę się z nią na ten temat wypowiadał. Gdyż jeżeli ona ma się zachowywać jak cham, pomimo że wspólnie byliśmy w szpitalu, wspólnie przeżyliśmy wiele gorszych lub lepszych chwil, i jeżeli ona ma się zachowywać w ten sposób, to bardzo dziękuję, niech weźmie mój bilet i sobie pojedzie te kilometry, które miały na mnie przypaść, również. A najlepiej niech sobie tam zostanie, bo tylko tam się nadaje. Magda mówi, żebym teraz z niej zszedł, gdyż ona właśnie marzy o czym innym i że czy ja idę z nią czy przed nią, skoro ona właśnie jest w ten sposób niepełnosprawna, że z taką prędkością nie może iść.


Ja mówię do niej, że skąd miała ten towar, gdyż z twarzy i ogólnie z wyglądu jest raczej przekrwiona, niezdrowa, szczerze mówiąc wygląda jakby to dziecko właśnie urodziła, tylko zgubiła gdzieś i aktualnie szuka teraz po dworcu. Ona mówi, żebym lepiej nie pytał, bo od Wargasa.

Mówię, że to zły towar, łączony, mieszany. Ona mówi, że zajebisty. Ja mówię, żeby mnie nie denerwowała, że nie, bo zły, to gnój, a nie towar. Ona mówi, że na chuj ja jej sprawiam przykrości. Ja mówię, że dobra, jak chce sobie zapodawać od Wargasa, proszę droga wolna, proszek do czyszczenia wanien jest jej już na zawsze, ale jak to dziecko urodzi się potworem, jedna noga dłuższa, druga krótsza i genetyczny brak włosów, i to ja w tym rąk nie maczałem. Na to ona odpowiada, że dobra, że jak chcę, to się przekonamy. I jak tylko nadjeżdża pociąg, jak wsiadamy, to owszem, ona bierze gazetkę z Hitu i mi robi ścieżynkę od okna.


I kiedy budzę się nad morzem, to właśnie tyle pamiętam z tego czasu, kiedy jeszcze kojarzyłem ze sobą różne fakty, że ciągnę przez długopis, co na nim napisane jest Zdzisław Sztorm, Wytwórnia Piasku, ul. 12 marca ileś. Jak wyobrażam sobie ten piasek, który jest produkowany przez nowoczesne technologie, nowocześnie przetworzony, nowocześnie upakowany w worek, nowocześnie podany do dystrybucji ręcznej i czynnej. Pamiętam moje myśli o charakterze prawdziwie ekonomicznym, które mogły uratować kraj przed właśnie zagłada, o której już zresztą napominałem, przed zagładą, którą szykują na kraj skurwieni arystokraci ubrani w płaszczach, w fartuchach, którzy gdyby tylko stworzono im takie warunki, by nas sprzedali, obywateli, na Zachód do burdeli, do Bundeswehry na organy, na niewolników. Którzy wreszcie chcą wysprzedać nasz kraj jako pierwszy z brzegu lumpeks, kupę szmat i dawnych płaszczów z metką Mińsk Mazowiecki, starych pociętych pasków za przeproszeniem, gdyż w moim pojęciu jedynym środkiem jest tu wypędzenie ich z domów, wypędzenie ich z bloków i uczynienie naszej ojczyzny ojczyzną typowo rolniczą, która produkuje chociażby właśnie na eksport zwykły polski piasek, który ma szansę na światowych rynkach w całej Europie. Gdyż są to moje właśnie poglądy natury lewackiej, które każą mi uważać, że by należało rozbudować sieć zsypów w blokach, żeby rolnicy, bo właśnie na rolnikach by w moim mniemaniu kraj polegał, mogli wyrzucać więcej płodów, mieszkając w blokach, właśnie o to chodzi, żeby tą drogą ich życie stało się bardziej zmechanizowane, bardziej po prostu dobre.


I kiedy teraz budzę się, pamiętam to dobrze, bo mógłbym powiedzieć każde słowo, co pomyślałem, ale kiedy budzę się, Magdy już nie ma, choć może nie ma jej jeszcze albo nie ma jej wcale. Wstaję z ziemi, która jest o tej porze nocy zimna i strzepuję się z dżinsów, strzepuję się z katany. Magdy nie ma i to zauważam od razu, od razu się podkurwiam, choć po ocenieniu okazuje się, że mam zarówno portfel, co jest kluczowe dla sprawy, jak również dokumenty. Nie bardzo też wiem, co było, kiedy już moja wizja natury gospodarczej znikła na ten czas, kiedy robiłem coś, zanim się tu obudziłem. Jest to gorzej bardziej niż, przepraszam za słowo, ale urwany film. Widzę mnóstwo piasku, co uważam, że jest prawdziwie aekonomicznym marnotrastwem, co, muszę stwierdzić z przykrością, mnie prowadzi do kurwicy. Po prostu groźna choroba kurwica. Kiedy więc idąc znajduję woreczek foliowy, bez cienia zwłoki sypię do niego piach. Po czym zakręcam i chowam, gdyż na przypadek braku gotówki, na przypadek załamania rynku, może się to okazać cennym faktem, wręcz plusem. Potem znajduję jeszcze dwie reklamówki z Hitu, co również boli mnie w serce, ten brak jakiejkolwiek ekonomii w kraju, gdzie dobre jeszcze całkiem reklamówki są położone na ziemi i zostawione na mar-nacje. A przede wszystkim pastwę lumpenproletariatu. Tak więc po obietnicy solennej, że zaraz Magda na pewno przyjdzie, gdyż przykładowo poszła się chociażby odlać, idę sypać piasek. Uważam, że trzeba go w całości zebrać jak najprędzej. Gdyż jeśli on nie trafi w nasze ręce, to koniec. Zostanie on do cna rozdrapywany przez zdrajców.


Wtedy tak w podobny sposób rozmyślam. Zaczynam nawet, co jest rzadkie, zapisywać te różne myśli, obliczenia na ziemi. Niestety, piszę szybko. Co rzutuje na to, że są to litery, są to cyfry z gruntu niewyraźne. Ale chuj z tym, gdyż gdzieś w pobliżu, ponieważ jest zupełnie ciemno, słyszę Magdę, która najwyraźniej się śmieje z czegoś. Zastanawiam się, co jest w tym śmiesznego. Nie w tym, ale wręcz w ogóle, co jest śmiesznego. No więc widzę ją, chociaż ona wyraźnie nie jest sama, tylko jest z kimś. Wręcz z mężczyznami, w dodatku dwoma. Co mnie skłania do interakcji. Do reakcji. Gdyż, co by nie było między nami złego, jej miłość jest z tego, co pamiętam, moja, a jej ciało również moje. Tak więc czegoś tu nie rozumiem, kiedy ona tak idzie swawolnie. Macha dupką. Sama słodycz. Noga niekulawa. Modelka, aktorka i równocześnie piosenkarka w jednym. Przeleciana na wylot. Dziurawe rajstopy reklamuje, kupujcie dziurawe rajstopy, takie są teraz w ostatnich trendach najbardziej modne. I koniecznie kule pod pachą, koniecznie zajebane ze szpitala.

Co kurwa? – mówię do niej, gdyż ta zaistniała nagle sytuacja wytrąciła mnie zupełnie z rozważań. A ona mówi do tych facetów tak: to jest właśnie ten mój upośledzony psychofizjologicznie brat. Jak sobie radzisz, co? – to mówi do mnie. Piszesz sobie na piasku, to dobrze z twojej strony. Bo ja jeszcze z tymi panami mam tu kilka spraw, twoje kule ci tu zostawiam, jakbyś chciał wracać do domu albo w ogóle może gdzieś iść, tu przyduś tą kulą do ziemi, to będzie ci łatwiej.

Stoję tak chwilę z patykiem, a jeden z tych facetów, straszny z wyglądu zboczeniec i utajony perwers, czarna skóra, sweterek z paskiem, mówi: wiesz co, Magda, w ogóle nie jesteś podobna, mimo że jesteś jego rodzeństwem. Ona na to mówi: No. Tak jak w życiu. Za to mamy te same nazwisko. Po czym mówi do mnie: Silny, słuchaj, jak ty masz na nazwisko?

Robakoski Andrzej – odpowiadam zgodnie ze swoimi zapatrywaniami. A ta szmata na to przebiegle mówi: no właśnie! Ja też się tak nazywam właśnie. Robakoska na nazwisko.


Wtedy ja jeszcze milczę. Drugi facet podchodzi bliżej, jest takiego bardziej sportowego typu w dresie i mówi: patrzcie, on tu coś napisał. Wtedy stoją tam wszyscy nad moim pisaniem niczym bez mała ministerstwo edukacji i sportu, i starają się odczytać. Jak już nadmieniałem trochę wcześniej, są to litery niewyraźne, takie znaki trochę bardziej abstrakcyjne, żeby nie powiedzieć: nieistniejące.


Gdyż on jest niezupełnie normalny – mówi Magda. Dlatego właśnie używa takiego pisma. Jest to pismo używane przez psychicznych z dałnem.


Oni już chcą iść. Magda jest już prawie bliska zrobienia fiku-miku i odejścia w otchłań, odejścia w pizdu z tymi dwoma bumelantami. Trójosobowa komisja do spraw edukacji i sportu, ten spedalony pedał od edukacji i od spraw liter, a Magda z tym w dresie robią w sporcie, świetnie robią, bardzo to widzę.

Mówię tak: chodź no, flądro, na momencik tu na stronę. Chodź, nie bój mi się, nie zajebię ci. Ponieważ z szoku, z tego szoku dokonanego na moich poglądach, na moich uczuciach, jestem całkowicie bezradny. Całkowicie bez sił. Nie jestem taki z natury znowu delikatny, gdyż powiem nawet otwarcie że w mojej przeszłości, która była nawet jeszcze nie tak dawno, byłem dość porywczy, co zresztą miało swoje stygmaty w moim związku z Magdą. Od razu skory, od razu gotowy, żeby wyjść na solo. Ale ta jątrząca przykrość, wyrządzona mi tak bardzo bez udziału mojej winy. To mnie nagle uczyniło delikatnym, łagodnym. Gdyż jest to kolejna krzywda ponownie wyrządzona na mnie niczym na ofierze.

Więc mówię: no chodź. Chcę minutkę z tobą mówić. Widzę, jaka jest w niej niepewność. Ona się waha, ona się, że tak powiem, boi. Wie, co uczyniła, wie, że wszystko między nami będzie inaczej, więc trzęsie tyłkiem, obciąga sobie kieckę, patrzy raz w prawo raz w lewo raz prosto. W różne strony patrzy, przeważnie raz w tę, raz wewtę. Czy ona jest doszczętnie głupia, ja się tak jej pytam, gdyż już coraz to gorzej ze mną, gdyż moje uczucia runęły, moje nerwy runęły, jestem przez nią zniszczony, jestem psychicznie i nerwowo konający.


Tamci dwaj patrzą się na mnie. Są współczujący dość, ale chcą już iść. Magda spogląda na tego z dresem raz, a raz na tego pedała, który – jak się potem dowiedziałem – ma ksywę Jaskóła.

Dupa mu odżyła, mówi, wskazywawszy na mnie, po czym szybko mówi: idziemy stąd do tamtych ich oczywiście.


Teraz się wkurwiam nie na żarty. Teraz już nie ma przebacz, nie ma, że Silny, dobra dusza, ministrant na kościele służący do mszy, sama łagodność, samo dobre serce. Dobry kochany Silny, co będzie spełniał za innych dobre uczynki, jak są na praktykach. Silny błyszczący oczami u kierownika sklepu za jakieś szmaty ukradzione bez gustu nawet, bez żadnego poczucia gustu. Bo Silny to taka jest firma, chcesz, to z nią zrywasz, potem skurcz w łydce, to myk, jeden telefon, Silny na miejscu wyliże ci podłogę spod nóg, żebyś chodziła po czystym. Silny zginie za ciebie w wojnie polsko-ruskiej, zasłaniając cię od ciosu sztandarem, flagą biało-czerwoną. Chociaż wszystkie twe koleżanki będą ci chętnie chciały nią przyjebać za te wszystkie twoje wręcz niezbyt moralne po prostu występki. Ale Silny stanie i cię obroni. Nie ma przebacz, dziewczyno, teraz, gdy na ciebie patrzę, to wiem, iż moja miłość do ciebie była z gruntu niesłuszna. I że tę wulgarną zniewagę, którą teraz poniosłem od ciebie, będziesz musiała surowo zapłacić.

Teraz właśnie decyduję, że nie będę dłużej czuł tego uczucia, które we mnie wzbudziłaś, gdy cię pierwszy raz ujrzałem w samochodzie Lola. Teraz właśnie upuszczam kijek, choć przed chwilą wypisałem nim na ziemi plany na przyszłość dla nas, ilość naszych dzieci, koszty mieszkania, prania, koszty wesela i pogrzebów, wszystko na wspólną przyszłość. Teraz jednym gestem potrafię to skreślić, zmazać. Teraz podchodzę obok ciebie blisko, biorę w jedną rękę twe włosy, które kiedyś tak kochałem, choć teraz nie czuję nic na ich temat. Owijam sobie wokół pięści. Teraz jestem spokojny spokojem, że tak to określę, pracownika rzeźni, pracownika uboju drobiu.

Mówię tak, choć cały drżę na ciele, choć nie ze strachu, lecz z żalu: panowie, jest taka sprawa. To jest moja kobieta. Tak się nażarła spida, że nic wam do niej. Nie jestem nierozwinięty lub nienormalny. Ja ją teraz zabieram. A dla was, chłopaki – respekt od Silnego, miło, żeście ją tu sprowadzili, tę szmatę, która za swoje partactwa zaraz dostanie za swoje.

Uśmiecham się w duszy. Ponieważ to ich naprawdę upokorzyło, zaskoczyło. To moje opanowanie, ten mój opanowany smutek. To ich Uczyniło zaskoczonymi zupełnie, zdziwionymi wręcz. Paraedukacyjny podał jeszcze coś mamrotał, ten w dresie również. A ja pociągnęłem ją za te włosy, fuli kultura, spokojnie, bez zajawki, bez syfu. Oni tam stanęli jak stali, Magda trzyma pysk cicho niczym mysz, ja idę spokojnie, chłodnie, wlekę ją za sobą. Wtedy jeszcze ci dwaj coś niby mamroczą, coś niby mruczą, coś szeptają. To mnie również podkurwia. Obracam się gwałtem i mówię: co kurwa, bunt w więzieniu stanowym?

Wtedy oni milczą równie raptownie i mówią obaj: respekt.

Poruszyłem się, rozmiękłem. Jako że jednak wobec czystego chamstwa, czystej nienawiści do drugiego człowieka, matactwa, zła, człowiek z człowiekiem potrafią jednak się solidarnie zmówić, solidarnie walczyć przeciw nim. To są również moje takie poglądy, lecz staram się głośno ich nie mówić. Tak wyglądają jednak właśnie na tę kwestię moje zapatrywania: respekt dla człowieka, szacunek ramię przy ramieniu, ponieważ nie jest to jego wina, że się w ten sposób, w tej formie urodził. Co jak co, ale w dawniejszych czasach miałem silne odczucia rodzaju religijnego, sakralnego. I to we mnie zostało, to we mnie jeszcze na dzień dzisiejszy tkwi, to uczucie żywione dla Matki Boskiej Fatimskiej, do samego Boga zresztą też.

Chłopaki! – tak wołam, gdyż jesteśmy z Magdą coraz to znowuż dalej. Jak będziecie u nas na mieście, pytajcie o Silnego. Jest wojna polsko-ruska na mieście. Jak ktoś, coś, jakiś dym, to o mnie pytajcie, chłopaki.

Oni się patrzą za nami jeszcze bardziej w szoku, ale tymczasem mówią znowuż po raz ostatni: respekt, Silny, gdyż mimo iż jestem daleko, rozpoznaję to po ruchu ich ust.

Tak więc jestem z nimi rozprawiony na dość pokojowych warunkach, ustaleniach. A teraz poloneza czas zacząć z Magdą. Sadzam ją na murku przy plaży. Ma ból wypisany na twarzy, na ustach, gdyż trzymam ją niezrównanie mocno za te farbowane kudły.

Trudno mi w tej danej chwili powiedzieć akurat, czy jest ładna lub ponętna. Jedno oko doszczętnie rozmazane. Sznurek w kiecy przedarty, przypięty na agrafkę. Jest w raczej złym stanie, doszczętnie kłapią jej zęby od tej amfy, z którą sobie przesadza. Jakby ktoś jej zaproponował, zalegalizował hodowlę amfy u niej na chacie, to proszę bardzo, jeszcze z pocałowaniem. W rękę, w usta i w policzki. Nawet jeśli to by miało być jej kosztem, jej starych, jej sąsiadów i kumpli.

Pierwsza sprawa mówię tak do niej, gdyż się krzywi z bólu być może, a być może, że też ze wstydu, z poczucia winy – gdzie masz twą gangrenę na nodze?

Ona milczy. Burczy coś. Mówi tak: a co ty myślisz? Że ja do reszty życia będę kulawa chodzić, paralityczna? Tak by ci odpowiadało, ja to wiem. Ale jednak tak nie będzie.


Ja mówię tak, ponieważ puszczają mi z powrotem nerwy. W moich oczach to ty jesteś, Magda, umysłowa. Paralityczna, ale umysłowo. Uczuciowo.

Co więcej – mówię jej dalej tak: albo masz tę nogę kulejącą, albo nie. Na ma takiej możliwości w uczciwym, apolitycznym życiu, że dla mnie ta noga jest kulejąca, wymagająca operacji ordynatora, lecz z kolei dla tych panów ona jest zdrowa i chodząca. Takiej możliwości niet. Albo tak albo siak, to jedno ci powiem Magda w szczere oczy, że w ten sposób to ty możesz się zapisać do sejmu i senatu i tam snuć nici swoich kłamstw, swoich oszczerstw, gdyż tylko tam się nadajesz.

Jestem spokojny, jestem niczym głaz. Ona zaczyna płakać, co wygląda raczej nie widowiskowo, mało telewizyjnie. Zapalam papierosa, gdyż muszę zaznaczyć, że ostatnimi laty wpadłem w ten nieprzyjemny nałóg. Lecz jest to mój wyraz sprzeciwu, mój wyraz oporu przeciwko Zachodowi, przeciwko amerykańskim dietetykom, amerykańskim operacjom plastycznym, amerykańskim złodziejom, którzy są uprzedzający, lecz cichaczem zdradzają nasz kraj. Kiedyś już to mówiłem Magdzie w takiej rozmowie o charakterze przyjacielskim, że gdy wyjadę do Ameryki, to będę palił fajki prosto na ulicy, mimo iż jest to tam w przeważnie złym tonie, ponieważ cały Zachód wycofuje się z palenia.

Ona w tym samym czasie mówi tak dosyć marzycielskim głosem, co mnie dziwi: ach, Silny, chciałabym stąd wyjechać. Zbajerować prezesów, magistrów, zbajerować tych wszystkich nadzianych ortopedałów, ustukać jakąś sumę kasy. Wyjechać. Z kimś, kogo kocham. Z tobą zresztą może nawet też. Może nawet przede wszystkim z tobą Silny, ponieważ jestem przy tobie tak bezpieczna. Gdyż w tym kraju nie ma przyszłości, nasza miłość nie ma tu szans rozwoju, gdzie nie spojrzysz, tam przemoc, wojna choćby ta polsko-ruska, co ma teraz miejsce na mieście, że nie można wejść, żeby nie natknąć się na ruskich zboków.

Wszędzie drzewce, wszędzie biało-czerwone flagi. Kiedy ja chcę tylko twego uczucia, a na każdym kroku mogę zostać uderzona lub też nawet zabita. Przez kogokolwiek. Człowiek człowiekowi wilkiem Przyjaciel zdradza.


Jest noc bardzo późna, głęboka, morze i plaża. Ani żywej duszy, gdyż tamci dawno podwinęli swe skórzane ogony i znikli niczym kamfora, jak gdyby nigdy nie istnieli. Mimo to wyrządzonej mi zniewagi nie mogę tak ot po prostu przejść do porządku dziennego. Nie mogę tego ot tak po prostu znieść. Gdyż co jak co, ale to już z jej strony było chamstwo, choć jest teraz wrażliwa i czuła, rozmarzona.

Nie mów tak, Magda, bo i tak cię nie słucham. Nie chce cię więcej. Ani uluchać, ani nic. Ponieważ w twych słowach jest samo kłamstwo, sam jad kłamliwości. Którego dłużej nie zniosę. Dziś jeszcze mnie odrzuciłaś, nie patrząc na odnośniki czasowe. Bo według reguł zegarka stało się to niby wczoraj. Ale tak czy siak odrzuciłaś moje uczucie. Potem mówisz, że jednak nie, że masz skurcz w łydce, że masz dziecko. Twierdzisz, że ono cię zabija, oskarżasz mnie, iż to moje dziecko. Potem zostawiasz mnie na zgonie na plaży, idziesz precz z jakimiś kutasami. Skurcz w łydce raptem ci odchodzi. Dziecko również. Pełna mobilizacja. Niczym ryba, gdy poczuje cudzą krew. O mnie twierdzisz głośno jak Judasz, że ja jestem umysłowy. Tak, nie zaprzeczaj, są to twoje uczynki, które popełniłaś. Choć teraz znowuż zaznaczasz swą miłość do mnie, to ja, Silny, mówię ci, że między nami koniec.

Tak, mówię to. Bez ścierny, bez specjalnych gorzkich żalów, bez pierdolenia się z jakimiś łzami, z jakimiś uczuciami. Ponieważ to w przypadku, jakim jest Magda, nie ma cienia szansy na wyrozumiałość. Jej aempatia mnie przeraża, mnie wyniszcza. Magda w jeszcze gorszy, bardziej zaawansowany po prostu płacz. Mówi, że nikt w życiu jeszcze jej tak nie skrzywdził jak właśnie ja swoją brutalnością, swoją oschłością, swoją mentalną, uczuciową skorupą. Łuską wręcz, która mnie pokrywa. Mówi, że ci dwaj chcieli ją zwyczajnie zabić jak psa i również mnie by zabili. Gdyż gdyby ona nie powiedziała im, że jestem nienormalny umysłowo, oni by mnie również zajebali. Mieli pistolety, wiatrówkę na pucharki, noże myśliwskie, różne bronie. Wszystko pod kurtką, gdyż jej to pokazali. Musiała udawać, że jestem jej bratem, który ma nasrane w bańce, jako że chciała mnie powstrzymać od niechybnej śmierci.


Ponieważ jestem na granicy wytrzymałości, szoku i czegoś jeszcze, co nie mogę nazwać. Gdyż to, co słyszę, jest już przegięciem, przesadą, czystym etycznym matactwem, które na dłuższą metę jest nie do wytrzymania. Magda korzysta z mojej chwili milczenia między nami. Toczy monolog na temat swojej dobroci, poświęcenia i zrobiła się nagle szaleńczo rozmowna jak umysłowa dziwka, jak umysłowa dama do towarzystwa… Ja mówię tak: słuchaj, Magda. Ona dalej od rzeczy. Ja na to w ten sposób: masz skurcz w łydce czy nie masz?

Ona na to w ten sposób, choć mówi z wyraźną ociężałością, gdyż amfetamina powoduje wstrząs kości szczękowej, która drga w jej twarzy nieprzytomnie: czy mam. czy nie mam, nie jest to już twoja rzecz, gdyż ja stąd spadam, ja stąd jadę, biorę swą torebkę w troki i stąd spierdalam, gdyż tacy chamscy, bez krztyny kultury pozbawieni mężczyźni nigdy mnie nie obchodzili, nigdy dla nich nie miałam swych uczuć, mnie interesuje kultura i sztuka, pewna delikatność w obejściu, prawdziwa miłość na wieki, prawdziwa czułość, która może zajść między ludźmi dwojga płci. Gówno mnie interesuje twoje lesbijskie zainteresowanie, choć zawsze uważasz, iż kręcą cię lesbijki, to ja ci coś powiem, jesteś zwykłym zbokiem niczym wszyscy inni i interesuje cię tylko jedno, jeszcze w sposób typowo zboczony, o czym wiesz, że mnie to nie interesuje, że mnie to obrzydza, coś takiego. A może nawet jesteś o gejowskim charakterze, co nie mogę ci udowodnić, bo o to jest zawsze trudno na dowody, ale mogę ci to powiedzieć w oczy, gdyż to właśnie na twój temat myślę. To ci teraz powiem: nienawidzę cię, gdyż jesteś prosty, płytki. Nie interesujesz się obrazami, czasopismami, kinem, co ja zawsze lubiłam, aczkolwiek nie miałam okazji na okazanie tego, co więcej, nawet powiem ci, że bałam się z tym wyjawić, gdyż mógłbyś mi odpowiedzieć na to negatywnie, że nie. Powiem ci, że nie interesuje mnie miłość w taki sposób, w jaki ty chcesz to robić, dlatego zawsze nasz temat do rozmowy był kruchy, rwał się. Ponieważ mój światopogląd w dużym procencie polega na uwolnieniu się kobiet spod jarzma, na zaprzestaniu feudalizmu w tym temacie, w tej kwestii. Powiem ci, że dość i że wznoszę tę pięść przeciw takim właśnie ludziom jak ty, którym chodzi tylko o jedno, o hołd pruski u ich stóp. Jeszcze by tak dalej poszło, to do ostatniej krzty straciłabym swą osobowość, swój osobisty, indywidualistyczny wymiar, tryb zachowania się, poglądów, który złożyłabym ci w lennie wiernopoddańczym. To ci jedno powiem, jakkolwiek bądź staje się dla mnie życie koszmarem u twego boku, to uczucie wygasło we mnie już wczoraj i powiem ci, że patrzyłam wtedy na Lewego, że on na pewno jest od ciebie lepszy, czulszy, że gdy z nim byłam, cały świat wydawał mi się przepełniony głębokością, cierpieniem, ale poprzez właśnie taki egzystencjalistyczny nurt w jego zachowaniu ja czułam, że o co chodzi w życiu, to właśnie o mądrość, czytelnictwo, obsługę komputera. Że roztacza się przede mną przyszłość zmechanizowana, skomputeryzowana, nauczenie się podstaw ksera, nauczenie się podstaw angielskiego, wyjazdy zagraniczne. A wtedy twoje pojawienie się w moim życiu poprzez Lola, choć z nim nawet też byłam bardziej szczęśliwsza, choć był on człowiekiem oschłym, surowym, nie pozwalającym na swój głos, swoje zdanie. Twoja obecność zniszczyła we mnie wszystko, każdą chęć, która pochodziła z mojego wnętrza. Ogółem to nie wiem, po co z tobą byłam, gdyż od początku właściwie było źle między nami, różne napięcia, paranoja i choć nie mówię tego nigdy, co mi Lewy wtedy wyjawił, wyjawił mi on, że jesteś zwyczajnym, nieedukacyjnvm skurwielem, który nie ma pojęcia o dziewczynie, prawdopodobnie nawet że będę dla ciebie twoją pierwszą inicjacją zaraz po Arletce, która jest moją przyjaciółką, choć ty się do tego nie przyznasz, ponieważ główną wiodącą twoją cechą jest zakłamanie. Wyjawił mi, że nigdy by nie pozwolił, abym z tobą była, gdyż nigdy w życiu tak nie było, byś ty używał trzech magicznych słów, proszę, dziękuję, przepraszani, byś otworzył przed dziewczyną drzwi. Lub chociażby symboliczną przysłowiową perspektywę.


Coś ty powiedziała? – ja tak mówię, gdyż z moich trzewi dobywa się nagle głos piskliwy, prawie powiedziałbym: żeński. Jest to efekt uczucia gniewu, które zalało mnie raptownie jak ocean i przysłoniło mi wszelkie racjonalne pobudki, wszelkie racjonalne przesłania. I dostrzegłem się na tym, że nie chcę, by dała mi odpowiedź na to pytanie. Chcę ją zabić, teraz dopiero widzę, iż to odczucie jest to moje wrażenie odnośnie całego wieczoru.

Magda, choć tego imienia nienawidzę do ostatniej krzty, każdą literę po kolei wzdłuż i wszerz chcę skreślić w nim, dostaje strachu o to, co powiedziała przed momentem. Trzęsie tyłkiem o to, co mi wyrządziła. Wygląda jak ktoś, komu ma zaraz zostać spuszczony wpierdol. Skurczona, zmniejszona, łeb wklęsły, noga podkurczona.

Ja tego nie powiedziałam – mówi szybko, zasłaniając rękami swą pustą do ostatniej nitki głowę – to Lewy powiedział.

Co Lewy, co kurwa Lewy, skoroś ty to powiedziała, szmato, tu i teraz i ja jestem na to świadkiem koronnym, żeś to wyrzekła prosto z twoich ust? – mówię na to, a ze względu na zażyty wcześniej w dużej ścieżce proszek jest u mnie ciężko z gadką odnośnie trzęsącej się szczęki.

No Lewy to powiedział, a nie ja. Ale Lewego także nie można traktować jako poważnego człowieka. Wiesz, jaki on jest. Nienormalny, przez co zresztą się skończyła między nami cała zabawa. Szczególnie chodziło o ten tik w jego oku. Co spojrzałam, on miał tik. Zęby całkowicie bez żadnego sensu, nie ustawione w rządek jak u każdego normalnego, tylko inaczej: jak kto chce. To mi również odrażało podczas całowania się. A szczególnie bardzo jednak tik, mówi ona.


Co do Lewego, to się jeszcze policzymy, myślę sobie. Jak jedynie wrócimy na miasto, to z miejsca. Tak sobie w duszy myślę. Wojna polsko-ruska nie ma tu szans. Sztandary, flagi na nic nie pomogą, proszenia, błagania, przebacz, Silny. Nic mu nie zdadzą się w tej krucjacie, która zajdzie między mną a nim. Po jednej stronie ja, po drugiej Lewy. Po jednej stronie Silny przeciwko o dwulicowym poglądzie na świat pierdolonemu Kapitanowi Oko.

A teraz koniec z pitoleniem się, koniec z litością, ze skrupułem, który dotychczas mnie mamił. Teraz będzie miała tu miejsce z prawdziwego wydarzenia rzeź, teraz jest po dwudziestej drugiej, teraz proszę dzieci zamknąć oczy, ten kto ma słabe nerwy.

Dawaj nogę – mówię do Magdy, gdyż mam dosyć po dziurki w nosie jej wyzwolonego pierdolenia rodem z gazety, rodem z przeczytanego poradnika po ciemku. Pierdolniętego w głowę przewodnika po lewym feminizmie. Koniec. Koniec z dobrocią, łagodnością. Ona na to: zostaw mnie, głupi świrze, co chcesz zrobić. Dawaj nogę, nie bajeruj – mówię grubym głosem, będąc tak okrutny jak nigdy mi się nie zdarzało w najgorszych wyjściach na solo, wobec najgorszych przeciwników prosto z anabolu, prosto z koksu. Nie tą, tą ze skurczem, tą co to miałaś w niej taki śmiertelny brak potasu i polichromu. Ona o to zaczyna wić się i jęczeć, mówiąc: jak tylko chcesz, jeśli mnie wypuścisz, to ci powiem wszystko. O tym jaka była prawda z tą nogą. Jeśli mnie tylko wypuścisz. Samotność uderzyła ci do głowy. Amfa uderzyła ci do głowy. Stałeś się naspidowany na prochu lump. Jakub Szela. Pierdolnięty wampir z Zagłębia.


Koniec z tobą, Magda. Już mnie nie stanowi. To, co teraz mówisz. Jest po prostu bez sensu, zero zawartości sensu, gdyż ty cała od środka jesteś bez sensu, twoja literatura i edukacja, twoje profeministyczne przekręty, zagrywy ze sztuką piękną, to wszystko, mam tego dość. Już mnie na nic nie weźmiesz, na nic mnie nie ześwirujesz, gdyż znam prawdę o tobie, o całym twoim prowolnościowym majdanie, o całym burdelu paramentalnym, który za przeproszeniem prowadzisz razem z tym szatanem Arletą. Dawaj nogę, gdyż nie ręczę za swój gniew. Który jest wielki, a będzie tylko jeszcze większy. Dawaj nogę. Pytasz, że jak mi dasz nogę, czy ci powiem, co chcę zrobić. A więc powiem ci, więc się szykuj. A najlepiej zamknij oczy, zatkaj uszy, gdyż polecą brzydkie wyrazy. I dawaj tę nogę, bez żadnych szwindli, bez żadnych numerków, popraw sobie jeszcze majtki, co by ci nie było nieprzyjemnie i szykuj się na rychłą śmierć. A przedtem przed śmiercią w ostatnich chwilach twego zasranego życia popatrz sobie, jak morze jest piękne dzisiejszej nocy, jak sobie fajnie szumi to w lewo. to w prawo, raz do przodu, raz do tyłu. Gdyż potem już raczej tego nie zobaczysz, chyba że w piekle. Jeśli oczywiście twoja śliczna Arletka zechce ci przysłać kartkę z Jastarni do kotła z tobą, z najlepszymi życzeniami udanego pobytu, ponieważ ona się bawi świetnie i poznała sympatycznego czterdziestolatka biznesmena bezdzietnego. Popatrz, ileż to rzeczy mogłaś zrobić i zrozum to. Pytasz, co chcę ci zrobić z nogą, mówisz, żeby tylko nic zbyt bardzo bolesnego. A ja powiem ci jedno, lepiej się zamknij, lepiej sobie się ponawciągaj jeszcze jak ci został jakiś towar, a jak nie, to nie wiem co zrób, strzel sobie tego fajnego, polskiego piasku do nosa, gdyż to właśnie będzie bolało, co ci zrobię. Gdyż cię zabiję, nie wiem, czy o tym wiesz. To znaczy bardziej chodzi o to, że oberżnę ci twą najmodniejszą nogę w rajstopie, co równa się w twoim przypadku śmierci. Tak myślę. Jak nawet nie umrzesz w połogu, w tak zwanym krwotoku, to i tak koniec z tobą. Nie będziesz mogła dawać, dupka ci od tego uschnie, co równa się także dla ciebie śmiercią. Kule ci owszem, położę. Trzy metry stąd i tak cię zostawię, spoglądając, jak się czołgasz, pełzasz do usranej śmierci niczym morska roślinność.

Tak do niej mówię, do tej idiotki Magdy. A ona na to w śmiech. Kwiczy ze śmiechu, mówi, żebym dał jej spokój, gdyż ma gilgotki, a ponadto ból promenstruacujny, więc jest raczej bardziej znerwicowana, skłonna do podrażnień. Potem nagle trzeźwieje i mówi tak: Silny, ty nie mówisz poważnie, nie? Co ty z tą finką, z tym nożykiem tak, co? Zgłupiałeś do cna? To, że ty jesteś tak gwałtowny, to mi się zawsze w tobie imponowało. Ale ten nożyk do ziemniaków to sobie ze sobą weź i go zabierz ode mnie, gdyż ja jestem wrażliwa na punkcie krwi, nawet jeśli własnej. Mamie to gówienko zajebałeś z szuflady? Chcesz mnie pokroić? Jesteś perwersem? Chcesz mi tu urządzić zawody w rzeźnictwie na żywym człowieku? Ty jesteś w ogóle fair czy nie, jesteś moim kolegą w końcu czy jakimś gejem? Jak chcesz się tak bawić w ten sposób, bo to cię kręci, to sobie rób sam albo idź na wojnę polsko-ruską i Rusków tym dziabnij, gdyż wiem, że jesteś przeciwnikiem Ruskich, choć się nie przyznasz do tego. Co z gruntu wychodzi, że jesteś fałszywy, jesteś fałszerzem prawdziwych uczuć, gdyż nigdy się do nich nie przyznasz, nie powiesz swoich poglądów, o których wiem, że są raczej krańcowo lewicujące, nie?

Wtedy, choć jestem znieważony, ja patrzę na nią i wydaje mi się ładna, czemu nie mogę zaprzeczyć. A co zobowiązuje mnie do różnych gestów. Ogólnie rzecz biorąc jest tak ładna, tak krucha, gdy w jej kierunku patrzę, że robi mi się żal wszystkich słów, wszystkich wyrazów, które były wypowiedziane. Robi mi się jej żal, ponieważ miała być może trudne dzieciństwo, więcej niż trudne. Być może nie ma w życiu najlepiej, od początku odrzucana, wpuszczana wiecznie w maliny przez rząd, przez państwo, bez szans na perspektywy. Gdy tak patrzę na nią, przychodzi mi myśl o tym, że być może jej dramat polega na urodzeniu się nie w tym miejscu, nie w tym czasie. Wyobrażam sobie, że w innym mieście, w innym państwie by mogła zostać nawet królową dworu królewskiego. I nikt by się nie skapnął, iż jest tylko zwykłą dziewczyną, włącznie z królem, włącznie z marszałkiem. I gdyby nie było między nami tak źle, różne spięcia, gdyby nie powstała cała ta paranoja, te pretensje o wszystko i nic, ten żal jeden do drugiego, byłoby inaczej. Wziąłbym ją postawił na tym murku, ściągnął jej majtki i od nowa włożył, by nie były tak poprzekręcone, zniszczone, podwinąłbym jej kieckę i od nowa zaciągnął, by nie była tak nie w tym miejscu, a gdybym miał chusteczki, o co już zresztą Lewy mi przypomniał, gdyż te chusteczki to jest jednak rzecz, którą każdy nawet twardziel powinien ze sobą jako osobisty przybór mieć i zawsze się przydadzą. To bym jej wytarł twarz z tego smaru, co roztacza się niczym krajobraz wokół jej oczu. Z tej szminki barwnej niczym niedojedzony do reszty deser w okolicach jej ust.

Tak bym zrobił. A jednak tymczasem ona jest nadąsana jakby była co najmniej panią na włościach tego murku, a ja bym był abnegatem, nielegalnym tu emigrantem bez paszportu, bez wizy do niej, bez niczego.

Ładny dzień jest, zagajam bardziej w tonie łagodzącym

Ona mówi na to: no to ja chyba mam już zjazd z proszku, chce mi się rzygać i normalnie zaraz się zrzygam ci na spodnie, jak mi od nowa nie nasypiesz choć małą kreskę. Mam niechybne wrażenie, że chyba już nawet jestem martwa, że już prawie nie żyję. Starczy jeden podmuch wiatru, jeden z jego strony gest. Wybacz ale teraz będę serialnie uczuciowa. Bo gdy na gospodarstwie ucinają kurze łeb, ona również biega taka jeszcze bez głowy piętnaście metrów przez całe podwórze. Tak się właśnie jak ona czuje, niczym kura o głowie obciętej, biegnąc resztą sił przez podwórko. Lecz wiem, iż zaraz bez wątpliwości umrę. Gdybyś ty, Silny, umiał mi choć raz pomóc, zrozumieć mnie.

To, co było, resztkę, co znajduję w jej torebce, gdyż Magda ma już dość całkiem wyraźne zejście, to jej nasypuję na gazetkę z Hitu. Co ją znalazłem nieopodal w pobliżu. Jest już świt. Mówię, by nie umierała, mówię, iż to uczucie, cokolwiek by go nie jątrzyć, nie niszczyć, ono między nami istnieje. Ona natomiast ma głowę cofniętą w stosunku do ciała i tylko idzie na zmianę przytakując. Jej twarz jest mizerna raczej, anemiczna. Bardziej jakby pod spodem, wewnątrz, Magda miała ziemię ogrodową niż mięso. Co mnie szokuje. Idziemy do dworca, choć byśmy mogli wziąć taksę. Ale raczej jest to niemożliwe, gdyż istnieje możliwość pawia ze strony Magdy, rzygania ziemią ogrodową być może, gdyż tak ona w tej chwili wygląda. Poza tym myślę iż dobrze jest spacerować z rana dla zdrowia. Co kategorycznie może w jej sytuacji pomóc w ustąpieniu objawów, zmienić całą sytuację na naszą korzyść. Po drodze wstępujemy na stację benzynową, ponieważ kupuję Magdzie „Filipinkę”, by poczytała sobie jakieś czasopismo, gazetę. Choć raczej jestem przeciwko w sposób deklaratywny. Magda mówi, że to dobry znak, iż jestem miękki, romantyczny, czuły dla niej jak żaden przede mną. W gazecie załączona jest wyraźnie taka dżinsowa torebka z materiału. Co Magda z miejsca od razu zauważa. Co w jej stanie jest znaczące, bo widać, iż musi być nagle radosna, szczęśliwa, choć ogólnie wygląda fatalnie. Gdyż z aferacją, z podniesieniem wysypuje ze swojej torebki inne rzeczy na chodnik. Są to przeważnie gumy do żucia, różne damskie farmazony jak dezodoranty, szminki, ustniki, różne przyrządy do urody. Lekko mnie to podkurwia, jako że mimo że jest ranek to to jest jednak siara, niezła kaszana takie postępowanie, co mówię, żeby nie robiła na środku miasta syfu. Ona mówi, że gówno, bo ponieważ nikt i tak jej tu i teraz nie widzi, to więc ona może sobie nawet tu nasikać, jeśli by jej się akurat zachciało. No więc tamtą torebkę wywala precz, a tę nową wykorzystuje, rzucając do niej wszystko, co ma, zostawiając tylko na chodniku puste woreczki po prochu, śmieci po gumie. Jak również długopis z napisem „Zdzisław Sztorm”, ziołowe tabletki na uspokojenie się, które poznaję na wylot. Bo śmierdzą kurzym gównem.

E, ten długopis to zostaw, może się przecież później być potrzebny -mówię. Ona na to, iż się odchudza teraz ostatnio i zeszła dziesięć kilo z ramion, a długopis wywala kategorycznie, ponieważ przypomina jej złe wspomnienie Wargasa, od którego go posiada.

Zastanawiam się, skąd u niej ten deklaratyzm, ten dar decyzji. Wiadomo, bilety niebilety, kolejka, odlewamy się pod dworzec, papierosy LM, mentole, gdyż jako takie tylko zostały. Mówię jej, iż kobiety są wyjątkowo pokrzywdzone musząc sikać w ten sposób i że wygląda jak odlatująca maszyna latająca. Magda mówi, że chuj mi do tego, żebym lepiej pilnował, jak samemu sikam. Mało energicznie czyta „Filipinkę”, mówi, wyjadę, wyjadę stąd gdzie indziej, do lepszych państw. Ja mówię, że niby gdzie. Ona na to, że do ciepłych krajów chociażby. W międzyczasie chodzi w kąt kolejki, jako że nie ma żadnych prawie prócz nas pasażerów, bo cokolwiek by nie mówić, jej mdłości są przemożne, nie mówiąc już o szczegółach. Poczym ze spokojem czyta dalej. Mówi, że pojedzie do tych krajów, gdzie są te ciuchy, te kosmetyki, kremy z ogórków, ze wszystkiego, gdyż tylko tam chce żyć, jeśli ja chcę z nią być, żele pod oczy, różne kremy, sole kąpielowe. Ja mówię, że owszem chcę, choć moje w tej kwestii rozumienie rzeczy jest inne, powiedziałbym bardziej lewicująco-patriotyczne. No i mówię Magdzie, jaki jest naprawdę stan rzeczy w naszym kraju. Opowiadam jej o powszechnym ucisku rasy panującej nad rasą pracującą, rasy posiadającej nad rasą nieposiadającą. Iż są to te same relacje, co niewolnictwo. Iż Zachód śmierdzi, ma zniszczone środowisko, które zaśmieca różnymi związkami nienaturalnymi, PCV, CHYDP. Iż panują tam żydobójcy, robotnikobójcy, mordercy, którzy utrzymują się i swe nieślubne dzieci z ucisku, z tego, że sprzedają ludziom firmowe gówna w firmowym papierku sprzedawane przez firmę „Mc Donald's”

Pierdolisz – mówi Magda bez krwi w twarzy, z wyrazem bardzo przejętym. Niby dziecko któremu demaskują na oczach oszustwo, którym jest św. Mikołaj, równie śmierdzący zwyczaj czerpany garściami z Zachodu. To nie jest gówno, gdyż ja to jadłam.

Owszem, ja też to jadłem, ale nie chcąc cię zmartwić, jest to właśnie gówno, gówno ludzkie, a nawet krowie, psie, zwierząt domowych i cyrkowych. Tak jej to obrazowo tłumaczę, żeby sobie pojęła. Jest to gówno preparowane, chemicznie wynaturzane, zmieniane ze swego składu na inny skład i smak. Jest to już kwestia specjalistyczna, technologie, produkcyjne procedury, precedensy. Jedno gówno idzie bardziej na te bułki, z drugiego robią mięso, z trzeciego cebulę, z czwartego, najgorszego rodzaju gówna, keczup i musztarda.

Magda nie chce mi wierzyć, mówi: skąd to wiesz, prozaik i poeta w jednym jesteś, co?

A ja jej na to, gdyż nie mam dowodów rzeczowych, a nie chciałbym jej zawieść, mówię, że z poradników, podręczników różnych do spraw lewicy, do spraw anarchistycznych, wolnościowych.

Ona na to gapi się na mnie i mówi: czy gówno, czy nie gówno, ale dobre dosyć, znaczy smaczne.

Ja mówię na to: a to jest akurat prawda, i oboje patrzymy w okno, marząc o produktach żywnościowych, spożywczych, gdyż dłuższy czas nie jedliśmy obiadu ni kolacji, nie licząc tych drinków, tej amfy. Potem już milcząc wracamy do mnie na chatę, gdyż akurat jest wolna, pusta. Zaraz jest już po wszystkim, po całej naszej miłości, gdyż jesteśmy dość zmęczeni, znużeni całą tą nocą pełną uczuć i wielu zdarzeń. A Magda idzie do lustra, poprawia sobie gatki, naciąga na twarzy skórę i mówi do mnie zrazu tak z wielkimi pretensjami: czemu mi żeś nie powiedział?! Czemu żeś mi nic nie powiedział?

To znaczy na jakim tle? – ja odpowiadam pytaniem z tapczanu, gdyż jestem dość zmęczony całą tą sytuacją. Ona mówi: że wyglądam tak! Grubo! Wręcz puszyście! To co z rąk zeszłam poszło mi w twarz chyba, cały tłuszcz, całe mięso, co mi z rąk zeszło! Kurwa mać! W dupę! Wyglądam jak wieprz i knur! Oko i usta podwójne! Dwa razy powtórzone na moją twarz!

Dalej niestety nie wiem, gdyż pomimo jej nienaturalnych wrzasków i tłuczenia o umywalkę różnych kosmetycznych rzeczy, zasypiam i budzę się już kiedy indziej. A co mi się śni, to już za przeproszeniem nie jej rzecz.


* * *

Na komórkę dostaję wiadomość tekstową od Andżeli. Cześć Silny, poznaliśmy się tam i sram, oraz czy się jeszcze kiedyś spotkamy. Taka wiadomość. Taki sms. Budzę się w tym momencie ze snu, w pościeli, w rodziców tapczanie, snu być może, że długiego, choć być może, że krótkiego. Ponieważ która jest godzina, jest to wątpliwe. Być może, że nie ma godziny żadnej, gdyż jest koniec świata z apokalipsą, co ujawnia się i daje syndromy w mojej psycho i fizjologii. Gdyż nie jest ze mną dobrze, szczególnie fizycznie, fizjologicznie. Wtedy zauważam jeden nieznośny do przyswojenia i logicznego zrozumienia fakt. Tuż blisko mnie leży najwyraźniej Magda, śpiąc, co nakręca mi wokół tego tematu niezły film. Klasyczny halun. Gdyż wyraźnie obok jest, ale czy żyje, czy nie żyje, jest to wątpliwe. Boję się, dostaję niezłego stracha na tym punkcie, ponieważ ona wygląda raczej źle, raczej jak nieżyjąca, wręcz powiedziałbym dosłownie martwa. Raz oddycha, a na zmianę raz nie oddycha, dla odmiany, zapewne by mi zrobić jeszcze gorszy film. Nie ruszając się w międzyczasie na krok od swej ustalonej pozycji. Usiłuję sobie przypomnieć ze wczorajszego wieczoru jakieś wydarzenie, jakiś fakt, podczas którego Magda poniosła niechybną śmierć. I przypomnieć nie mogę.

Natenczas, choć każdy mój najmniejszy ruch jest prawie że śmiertelny, a ból i cierpienie są mym nieodłącznym kochankiem, sięgam po jej torebkę. Co dużo mnie kosztuje bólu w bańce i wszystkich ludzkich organach, jakie są w moim ciele. Aczkolwiek muszę z niej wywalić na kołdrę ten cały gównatus, który ona tam nosi ze sobą, a którego zawartość mnie gówno za przeproszeniem interesuje. Wszystko, by wydobyć jeden złamany panadol w postaci tabletki.

Ponieważ może nawet zdradzam swe antyglobalistyczne światopoglądy, zapatrywania. Jednak panadol, choć robiony z trujących zwierząt, trujących roślin i odpadów międzyludzkich Zachodu, z zachodnich minerałów, zatruwającego na całym świecie wodopoje paracetamolu, który na sterylnej wadze odmierza się sterylnym odważnikiem.

Jednak mimo wszystko to jest dobry, o wręcz właściwościach leczniczych środek. Nieważne. Czy to jest jad pszczół, os, czy to jest jad trupi. Ma postać zwykłej najzwyklejszej tabletki, zdatnej i wygodnej do połykania. Pomaga zarówno na ogólny ból przy zjeździe, który ja mam przykładowo teraz, jak również na chorobę, gorączkę. Kto wie, czy nie kaszel, biegunkę? Może jednym słowem uleczyć wszystko.

Wtedy znajduję długopis „Zdzisław Sztorm”. Jest to dla mnie bez mała szok. W tym momencie staje przede mną niby fatamorgana, wszystkie wydarzenia i wszystkie zdarzenia, co miały miejsce wczoraj. Choć chronologicznie rzecz ujmując może nawet był to dzień dzisiejszy.

Jest to niczym w momencie śmierci: leci dym, przed tobą całe twe życie zamknięte w fotograficznej klatce niczym w slajdzie. Więc pamiętam, iż dotyczyło wiele zdarzeń, wiele słów właśnie śmierci, umierania, cierpienia. Patrzę na Magdę, która nie dość, że ma zamknięte oczy, to jeszcze się za grosz nie porusza. Myślę o tym dziecku, co ona chwaliła się, że ma, myślę, czy być może, kiedy ja akurat nie patrzyłem się, je urodziła i zmarła w porodzie, dyktowana amfetaminą. Lecz tę wersję odrzucam, gdyż pamiętam również, że miałem ją później, na tym tapczanie, co się wzajemnie wyklucza, eliminuje, ponieważ z dzieckiem, z tym całym biologiczno-fizjologicznym kramem, który potem podobno ma miejsce, jest mało możliwe.

Potem przypominam swój afekt, który mnie skłonił do niepowstrzymanej agresji z udziałem ostrego narzędzia. Przypominam sobie, iż chciałem urżnąć jej nogę w okolicy uda. Przeraża mnie to, gdyż przychodzi mi myśl, że to zrobiłem. A to, to jest to amnezja chwilowa, wywołana szokiem zbrodni, nawałem okrucieństwa. Robakoski Andrzej i to się zgadza. Ale bym jej nogę obcinał, jest to już wyeksmitowane z mej pamięci być może na zawsze nawet. Strachliwie wsuwam ręce pod kołdrę i szukam nogi tej ze skurczem, która z tego co pamiętam jest bardziej od kierunku ściany. Noga jest i ma się dobrze, i jeszcze mruczy jak gdyby zadowolony z własnego odchodu pies. Magda jest również wyraźnie, zielonkawa bo zielonkawa, rozrzucona po całym łóżku niby ofiara morderstwa, ale wyraźnie zabita nie została ni też nie zginęła w bitwie o flagę polsko-czerwoną, nie poległa w wojnie o drzewce. Nawet ma świeży makijaż wymalowany do snu, tamte ciapy zmyte, a nowe nałożone, nieco krzywo i nieco odwrotnie, jako że od tej amfy, od tego niczym nie zawinionego zjazdu, trzęsły jej się łapska i narobiła sobie różnych kresek i kropek, jak gdyby cały alfabet Morse'a przemaszerował przez jej twarz. Patrząc na to może nie powinnem uciekać się do takich aluzji, ale powiem tylko, że jako nieduży chłopak aż do późniejszego mojego życia nie wiedziałem nigdy, które są to brwi, a które są to rzęsy. Oczy owszem wiedziałem, ale brwi i rzęsy to były dla mnie czarna magia. To samo sukienka i spódniczka. Mało dodać. Chińskie kazanie w polskim kościele narodowym. Spowodowało to dosłowną lawinę sytuacji osobistych, intymnych, w których zachowywałem się omyłkowo i niesłusznie. Lecz zawsze jakoś z nich wybrnęłem.


A kiedy już wiem, że nic jej nie jest, to odgarniam ze swego brzucha cały ten nieorganiczny, zagraniczny chłam, który wytrząsłem z jej torebki. Torebki z ulotką ogłaszającą radośnie „Filipinka”. Oddzieram z siebie kołdrę i myśląc właśnie w podany sposób, cichaczem udaję się do kuchni.


Gdzie spoglądam w swój telefon, na którym widnieje tekstowa wiadomość od Andżeli. Więc bezzwłocznie dzwonię do niej. Raz dwa trzy. Ona wesolutka. Może jeszcze pijana po przedwczoraj, od kiedy to właśnie ją poznałem. Mówię jej, że jest bardzo piękna i bardzo ładna, że zachwyciła mnie jako dziewczyna i jako kobieta. Różne takie męskie sranie w banie, bajery, telefony, piękna i ładna, i śliczna, i również jednocześnie ładna. Mówię, że ma fajny charakter i to mi się w niej podoba. Ona pyta jakiej słucham muzyki. Ja mówię, że każdej po trochu, że ogólnie wszystkich rodzajów. Ona mówi, że też. Podsumowując fajnie nam się gada, dyskusja jest na poziomie wysokim, kulturalnym. Nieco tematów o kulturze i sztuce, ona: jakie lubię filmy, ja, iż jest bardzo urodziwa, ale najładniejszą to ma samą twarz, lubię różne filmy, a najbardziej różne Aktorki i aktorów. Iż ona sama mogłaby zostać niezłą aktorką, modelką. Ona mówi, że ją świruję, ja mówię, że jeśli mi nie wierzy, to jest to jej już sprawa, choć mogę przysiąc na świętego Jakuba Szelę i wszystkich świętych. Ona na to odpowiada, że musi kończyć. Ja na to, czy widziała „Szybcy i wściekli”. Ona, iż może tak, a może nie. Ja proponuję spotkanie na video. Ona pyta, czy mam już jakąś dziewczynę. Ja mówię, że jeszcze nie, ponieważ trudno mi się otrząsnąć po mym ostatnim związku, który był pełen niezawinionej, wręcz tragicznej miłości skazanej na upadek. Ona na to, iż lubi chłopców romantycznych, czułych, lecz równocześnie twardych i mrocznych. Z poczuciem humoru, lubiących miłość, przygodę, spacery we dwoje, wspólne kolacje, długie spacery we dwoje brzegiem plaży, długie wspólne rozmowy o wszystkim, romantyczne przechadzki, pisanie długich listów, otwartych i z wesołym poczuciem humoru, którzy będą dla niej prawdziwymi kolegami, przyjaciółmi, szczerymi, czułymi, z gestem, z kulturą, ze sztuką, rozmowami szczerymi o przemijaniu. Ja odpowiadam, że również lubię takowe dziewczyny, ładne, piękne, z poczuciem humoru, lubiące szybkie kino akcji i dobrą muzykę do posłuchania, lubiące się bawić, potańczyć, urodziwe, zgrabne. Ona mówi, czy nie świruję. Ja się obruszam. Gdyż jeśli już coś mówię, to jest to prawda, chociażby przez sam fakt padających słów. A nawet jeśli nie jest, to jeszcze może być. Wtedy ona pyta, czy wiem, że jest wojna polsko-ruska na naszych ziemiach przy fladze biało-czerwonej, która się toczy między rdzennymi Polakami a ruskimi złodziejami, którzy ich okradają z banderoli, z nikotyny. Ja mówię, iż nic o tym nie wiem. Ona na to, że tak właśnie jest, że się słyszy, że Ruscy chcą Polaków wycwanić stąd i założyć tu państwo ruskie, może nawet białoruskie, chcą pozamykać szkoły, urzędy, zabić w szpitalach polskie noworodki, by wyeliminować je ze społeczeństwa, nałożyć haracze i kontrybucje na produkty przemysłowe i spożywcze. Ja mówię, że są to zwykłe świnie, zwykli konfidenci.

Wtedy ona mówi, że musi kończyć. Pyta, czemu mówię takim głosem cichym, jak gdyby ściszonym. Ja mówię, że moja matka tuż w pokoju obok śpi, gdyż jest na zejściu. Ona pyta, na jakim zejściu moja matka jest. Ja mówię, że moja matka to jest taka matka, która lubi sobie czasem przygrzać, ścieżkę do noska do pracy czy na wieczór. Andżela się śmieje, mówi, że mam wesołe poczucie humoru, za co mam u niej sto punktów na wejście. Ja mówię, że dzięki, że jeszcze pogadamy o tym, gdyż jest fajna z charakteru i usposobienia, co mi się szczególnie bardzo w niej widzi.


Wracam do pokoju, gdzie jest istna sodomia, gomora, syf, malaria, umór. Tapczan sam w sobie poskakany, powariowany. Ból w bańce. Długopis „Zdzisław Sztorm” toczy się przez cały pokój niby po równi pochyłej. Wzdłuż i wszerz. Gumy do żucia kulki, kolorowe, czerwone, niebieskie, sypiące się z Magdy torebki jak grad i śnieg, opady pogodowe na linoleum. Fatałaszki, ciuszki, rajtuzy. Wszystko niczym by przeszła po tym burza. Szmaty bez realnej zawartości. Wydyma je huragan lecący przez okno. Żyrandol kołyszący się w tę i we wtę. Brud, kurz na meblach. Jednym słowem chaos, panika. Magda na tapczanie w dwuznacznej pozycji niczym pani na wysypisku śmieci, w koszuli nocnej mej własnej matki, co mnie do reszty rozsierdzą. Gra w gry zręcznościowe na swym telefonie. Wkłada język do woreczka po amfie, co znalazła w kieszeni mej katany. Jest rozpaczliwa. Jest leniwa, nie ma z niej żadnego pożytku. Ujrzawszy mnie, swego chłopaka, nie daje do zrozumienia cienia radości. Raczej raptowne zniechęcenie, rozczarowanie.

Z kim żeś gadał? – mówi do mnie, a wcześniej zdejmuje ze swego języka worek po amfie.

A co, z kimś niby gadałem? – tak odpowiadam będąc raczej nieprzyjemnym, lecz to właśnie jest stan opryskliwości, szorstkości do którego mnie prowadzi swoim widokiem.

No gadałeś, co: nie gadałeś, skoro gadałeś? Ja to także słyszałam, więc są świadkowie. Lecz tak inaczej, gdyż wtedy spałam. Tak muszą podwodne ryby słyszeć rozmowy nas, ludzi. Beł beł beł, tam i sram. Dosłownie takie rzeczy słyszałam, pół śpiąc, pół kojarząc. A jak idzie o to, co bym miała zrozumieć, to często gęsto powtarzałeś matka.


No to ja jej mówię tak, bo już jestem nieźle podkurwiony. gdy ją muszę oglądać: bo właśnie ma matka dzwoniła do mnie na komórkowy telefon, nie wiem, czy wiesz. Mówiła, że wnet tu robi wjazd na chatę i że masz stąd co sił spierdalać. Gdyż jak cię zobaczy, to zabije jak psa. Gdyż ty, Magda, nie jesteś odpowiednim dla mnie towarzystwem. Gdyż ona ma zasady, sądzi, iż skarbem dziewczęcia jest jej skromność, a ty jej nie posiadasz jeszcze mniej niż kultury. Że na osiedlu są o tobie plotki, że bierzesz amfę, kwas, zadajesz się z nie tymi, co trzeba. Że ogólnie jesteś skończona, że mnie wycieńczasz moralnie i mentalnie. Że jeśli chodzisz tu jeszcze wypindrzona w jej koszulę nocną, w jej szmatki, to ma dla ciebie śmierć w męczarni. Więc się zabieraj szybko, jak nie chcesz nam dwojgu narobić problemów, żółtych papierów. Musiałem powiedzieć jej: matko, o nic się nie martw. Magda śpi li jedynie w komórce, w piwnicy, przyniosła własną żaluzję i wygospodarowała sobie tam nieduży kącik, gdzie ma grzałkę. Tam śpi, naszych przedmiotów, banknotów nie tyka.


Magda milczy, lecz nagle wybucha. Chorobliwą formą. Całkiem nieczytelną. Formą pośrednią między kaszlem a gniewem. Zaczyna zbierać swe piekło, paski, majtki niczym błyskawiczna segregacja śmieci. Jest wyraźnie jadowita. Mówi: twoja stara też ma nasrane równie jak ty, jest równie umysłowa. Na osiedlu mówią o niej, że położyła sobie na wasz dom panele od Ruskich i że te panele, ten siding już wkrótce w najbliższym czasie się wam odklei.

Wtedy naciąga rajtuzy, które gdzieś zapodziała. Oczka pociera palcami, jakby mogły od tego zarosnąć i by nie było ich widać. Spogląda na mnie niby że współczująco i mówi: bo ruski ten siding. I ten siding się zjebie z wielkiej wysokości. Mordując całą rodzinę. Weź sam sobie pomyśl. I lepiej tą panele zrywaj póki czas. Ja cię, Silny, ostrzegam. Potem będzie grill w ogrodzie, wszystko cacy, żeberka z Hitu, twa stara pochyla się nad grillem z pogrzebaczem, twój bracki z podręcznym kompletem przypraw. I, Silny, wtem wszyscy pochylacie się nad grillem patrząc w niego jak w objawienie, jak w zaćmienie słońca. Atu jeb, jeb, jeb, lecą panele wam na te genetycznie posrane łby jak jakieś jebnięte meteoryty, księżyce czy planety z nieba. Jeden na twego brackiego. Za dilerkę, za jego egoizm, utratyzm, przelecenie Arlety i jej potem zostawienie, porzucenie na pierwszym przystanku. Za trzymanie piątki z Ruskimi. Jeb mu w głowę. I do szpitala na oddział zakaźny. Lub lepiej zamknięty od razu. Jeb! Kolejny w twą matkę. Za ploty, za całego Zeptera, w którym robi interes i niezłą kaskę. Za bandyckie ceny w horrendalnym solarium. Za całe zło, za zniszczenie naszej, Silny, miłości. Jeb. I na oddział.


Wtedy Magda, gdyż widzi że mimo milczenia z mej strony jestem już podjuszony do reakcji, robi przepraszający uśmiech, lecz jednocześnie jadowity. Jak gdyby chciała mi powiedzieć: sorry, Silny, że masz taką rodzinę, co ci robi siarę na całym mieście. Ja ci nic na to nie poradzę. Możesz się najwyżej nie pokazywać, możesz się schować. Ponieważ wśród normalnych nie ma dla ciebie szans. Ogólnie to łazi po mieszkaniu. Kłapie stopami po linoleum. Rozpaczliwa. W samych majtkach.


W twego psa kolejny panel. Jeb! W sam łeb. Gdyż to jest nienormalny patologiczny pies, on ma tylko brzuch. Zero nóg, zero rąk, szczątkowa głowa. Jak cała twa rodzina.


To mówiąc, Magda przynosi z łazienki szczoteczkę do zębów mojej matki, naciska sobie na nią pasty i szczytując w bezczelności szoruje swe nie do końca udane zęby. Lecz to nie koniec tej mowy, gdyż mimo oporów stawianych jej przez czynność mycia zębów, ona dalej gada. Mówi teraz tak, a jest to kulminacyjny gwóźdź w jej programie. A ostatni panel jebnie w ciebie, Silny. Byś wiedział, jak na ciebie pluję, jak cię wcale nie kocham. Byś wiedział prawdę o sobie. Iż jesteś nikim, brudem pod paznokciem mym. Który mam za przeproszeniem gdzieś. Gdyż nie tylko to, że byłeś takim wymoczkiem, że zapędziłeś mnie w historię z dzieckiem. Co już jest mniejsze zło, gdyż nawet może Klaudia czy Dona, Nikola czy Markus nie będą twym dzieckiem, tylko moim, a ty umrzesz,. Nieważne czy chłopiec czy dziewczynka. Bardziej o to, że usiłowałeś mnie zabić, że celowałeś we mnie nóż. Że nie było w tobie wyrozumiałości dla mego zejścia. Bo twoja lewicowa dusza jest cała zasrana wzdłuż i wszerz.

Wypowiadawszy te słowa, Magda spluwa na wykładzinę pianę z pasty.

Co za pasty używałaś do mycia zębów? – mówię do niej na to patrząc, gdyż nagle uświadamiam sobie cały dramatyzm, całą rozpaczliwość i denerwuję się do reszty. Mów, kurwo nędzo. Tej po prawo, czy tej po lewo? Ona odpowiada, że już nie całkiem pamięta, jako że ma ostry zjazd i bym się jej dzisiaj nie dobierał do psychiczności. Bo ona jest w strzępach.


Bo ta pasta po lewo była wielkanocna. Jak jej użyłaś, to zabiję jak psa, mówię do niej. Za zniewagę zasad, konstytucji mego mieszkania. I za zniewagę mej matki. Jaka by ona nie była, dobra czy zła, szyldu Zepter czy szyldu P.S.S Społem. Bo matka jest matką, a ja ją kocham jak własną. I nic ci do tego. Tu masz swe całe piekło, torebkę i twe skundlone szmaty, tu masz swój przenośny świat. Tu masz, to ci rzucam na klatkę schodowe niczym kość psu, byś wiedziała gdzie twe miejsce w życiu. Skamlij. Skamlij jak pies. Mnie już nie ruszysz. Mam ważniejsze sprawy do roboty.


Po czym to mówiąc wypycham ją dość okrutnie, dość brutalnie za drzwi Gerda automatycznie zamykające. W niespełna rajtuzach. Jest to z mej strony złe, nielojalne, przyznam. Lecz wyprowadzenie mnie z równowagi równa się śmierć w spazmach. I ona to poniesie. Wszystkie za to konsekwy. Takim czy innym sumptem. Czy lewym, czy prawym.


* * *

Arleta, przechylając się przez bar, jest, szczerze mówiąc, dość pijana. Niczym egzotyczne zwierzę o spuchniętej twarzy. Robi balona z gumy, który pęka zakrywając jej swą różową strukturą, jej twarz. Po czym go zdejmuje, zjada na powrót. Jest niczym symbol konsumpcjonizmu. Zjadłaby wszystko, by wyjadła do ostatniego okruszka cały świat i porzuciła niczym zniszczone opakowanie foliowe. By wypaliła wszystkie do cna papierosy z paczki naraz, gdyby tylko mogła je gdzieś umieścić w sobie i podpalić. Ślad po drinku zlizałaby z blatu.

W ręku ma zatkniętą fajkę o nazwie Viva, którą sięga swych ust z wyrazem twarzy dość nietęgim. Mówi do mnie tak: słuchaj, Silny, mam do ciebie jedno pytanie na stronie. Ja mówię: wal dalej. Ona na to: czy mi powiesz, co się zaszło naprawdę między tobą a Magdą? Ja mówię, że gówno jej do tego. Ona na to, że i tak to wie bardzo dobrze, więc nie muszę jej nic wcale mówić, bo i tak wie. Ja na to: no to co, co między nami zaszło według ciebie? Ona mówi: mogłeś jeszcze wszystko zmienić, wszystko naprawić, gdy byliście nad morzem i Magda chciała z tobą być. Wszystko mi się wyspowiadała. Lecz ty byłeś zazdrosny i ona rankiem, budząc się w twym mieszkaniu, gdzie ją przyprowadziłeś podstępem, powiedziała sobie w duchu, że nie może z tobą być. Tak również postąpiła. I jest to twoja zasługa, co chciałam usłyszeć od ciebie, Silny.

Kładę sobie rękę na twarz. Gdyż dobrze się stało, że jej dziś tu nie ma, jej włosów szmacianych, jej głosiku ptasiego, jej śmiechu niby sypiącej się kobiety na klimaksie. Bo by dziś już na pewno nie uszła z życiem na sucho. Patrzę za nią, by jakby co ją zabić, zniszczyć. Muzyka, światła, neony. Tymczasem nie ma jej nigdzie, więc rozglądawszy się mówię Arlecie: gdzie Magda? Ona mówi, gdyż widzi moje wkurwienie nieczęste, krańcowe: z Lolem na działkę pojechała.

Na jaką działkę to mi już nie powie. Drży, bym nie pojechał tam i ich dwojga naraz nie zabił jednym ciosem. Nie zdusił i podeptał im twarzy własną stopą. Nie zakopał pod altanką wbiwszy w ziemię osikowy kołek i zalawszy w tym miejscu glebę rozpuszczalnikiem, denaturatem, by nigdy już nie zdołali wyjść. By uprawiali miłość podziemnie, niepublicznie, w ciemnych i przytulnych zapleczach gleby ogrodowej. Arleta nie, nie dopuści do tak przebiegłej zbrodni, gdyż sama trzęsie dupą, czy w toku śledztwa nie wyjdzie kwestia jej występków przeciw prawu z ruskimi papierosami.

Barman mówi, bym kładł na to laskę, i owszem, tak właśnie czynię. Lecz nie dlatego, bo mi nie zależy na Magdzie, lecz dlatego, bo mam na dzisiejszy dzień ważniejsze scenariusze, sprawy. Otóż jakie to się jeszcze okaże.


I siedzę tak. Ubranie pięknie, bo się ubrałem, ponieważ gdy rano wtedy wstałem, byłem wyłącznie w majtkach. Spodnie też czyste. Wtedy wchodzi Andżela i idzie niczym klientka całego baru, mistrzyni i bilarda, i fliperów. Tak apropos to przychodzi mi na myśl, że w sumie nie pamiętałem, jak za bardzo ona wygląda, ta Andżela. Ktoś, coś, lecz nie wiadomo w jakim kościele, parafialnym czy wojewódzkim. Teraz bezpardonowo ją rozpoznaję i wstaję na jej powitanie.

Andżela jest to dziewczyna innego typu niż Magda. Inna w dotyku, inna w ogóle. Jest w stylu bardziej takim mrocznym, ciemnym. Czarna kiecka z jakby takiego meszku, takież buty na sznurowadła, majtki nienormalne, lecz dość wyzywająco siatkowe. Kolczugi, kastety na dłoniach i uszach. Cała w lakierze do paznokci odcienia czarnego. Cała nim wysmarowana, ale równo i starannie. Wokół ust, a także i oczu. Z których sterczą sklejone na ostateczność rzęsy.


Masz fajny, ciekawy styl – tak jej z miejsca od razu zamykam usta komplementem.

Widzę zaraz, że sprawia jej to rozkosz, mówienie o tym. Ona na to odpowiada: o jaki styl ci chodzi? Ja mówię od razu: no wiesz. Ubioru, zachowania, noszenia się.

Ona mówi, że ona po prostu taka już jest, że nie jest to z niczyjej strony narzucone, tylko przez nią wybrane. Że całe życie nosiła się ot tak jak ja i ty, jak my wszyscy, lecz któregoś dnia powiedziała sobie, że chce być sobą i zachować swój własny niepowtarzalny styl. Tak jak ona sama wewnętrznie mroczny i czarny.

Ja mówię, iż to bardzo ciekawe i interesujące z jej strony. Że najważniejsze w życiu, to być właśnie sobą, nikim innym. Ona mówi, że również to odkryła.

Wtedy rozmowa na chwilę urywa się. Andżela popijając drink rozgląda się po sali.

Dobrze się bawisz? – mówię do niej, by napocząć rozmowę.

Pewnie mówi ona dobrze. Choć nienawidzę przeważnie takich ludzi jak ty. To ci powiem od razu.

Mnie to kompletnie zaskakuje, taki gryps usłyszeć od pozornie miłej dziewczyny, która jeszcze przez telefon okazywała się tak sympatyczna. Patrzę się na nią. Ona na to w ten sposób: bo wiesz. Nie chodzi mi konkretnie o ciebie, gdyż ty jesteś przyjemny, schludny, po prostu inteligentny. Bardziej mam na myśli te diskodupy, te diskowywłoki, które nienawidzę po prostu. Spójrz na swych znajomych. Same dziwki, palanty, łaknące się nawzajem. Wszystkie myślą o tym, by znaleźć męża. Jest to totalna żenada, proszenie się samemu o rozpłód. Brak antykoncepcji. Lecz ty jesteś inny, co od razu tu zauważyłam. Romantyczny, gdyż z miejsca rozpoznaję to w twej prawdziwej naturze. Romantyzm, czułość, spacery we dwoje, motory, rowery wodne. To, co lubię.


Poczym pyta, czy mam już jakąś dziewczynę. Na co ja odpowiadam, że jeszcze nie, gdyż nie mogę się otrząsnąć po dziewczynie, od której musiałem odejść, gdyż codziennie kilkakrotnie niszczyła mnie duchowo. Ona na to: jasne, dobrze żeś zerwał z nią. Ja na przykład nie jestem taka. To znaczy płytka, głupia. Na przykład pomyśl, że ja nie jem mięsa. Mięso produkt zbrodni. Cukier robiony z kości zwierzęcych, więc cukru nie jem również.


Patrzę na nią jak w zaklętą. Przychodzi mi taka myśl, że może ona jest jakąś wariatką, co zwiała ze szpitala i mnie sobie upatrzyła na kolejną ofiarę. I powinnem teraz uciekać precz stąd, zapłacić za siebie, Barmanowi powiedzieć, że fajna ostra dupa chce go poznać i spiżdżać stąd co sił. Lecz tego nie robię. Nie mam instynktu zwierzęcego, który ratuje przez wyniszczeniem gatunku. Siedzę i patrzę na nią, jej kieckę, jej nogi. Co będzie to będzie.

Ona to widzi, dopija swojego drinka. Czy wiesz, że nie jem również jajek?

Tego już nie wytrzymuję, gdyż pojmować takich niedorzecznych poglądów nie pojmuję. Mówię do niej: co ty, jesteś walnięta? Coś ci jajka złego zrobiły?

Ona patrzy na mnie dość z oburzeniem, jak gdybym nie wiedział o elementarnych podstawach moralnych. Mówi do mnie tak: A jak ty byś się czuł, gdyby cię zabijano bez twej zgody? Gdybyś nawet był tego nieświadomy, wobec tego bezbronny? Zresztą przekonasz się o tym. Ponieważ świat jest już na krawędzi. Gdy patrzę rankiem przez balkon, wiem jedno, świat ginie, umiera. Środowisko naturalne. Człowieczeństwo do reszty zdegradowane. Powszechna nadwaga, otyłość. Smutek. Amerykanizacja gospodarki. Rozumiesz te wszystkie fakty? Zanieczyszczenie CV. Azbest. VTC. My jako ludzie jesteśmy skończeni. To koniec.

Tu nawiązuje się na tym tle dyskusja. Mówię tak, gdyż wytrąciło mnie to z ustalonej równowagi: a czy ty wiesz, że czasem bywa tak i tak się zdarza, że kury, koguty zadziobują swe własne jajka i je jedzą?

Na to ona jeszcze bardziej rozsierdzona: gdyż one się buntują! Mówią nie przeciwko złym ludziom, którzy bezprawnie odbierają im jedyne potomstwo. Wolą je zniszczyć niż żywić ponury naród ludzki.


Choć sam postuluję za niezanieczyszczaniem przyrody przez amerykańskie przedsiębiorstwo, jej mowa nieco mnie zaszokowała. Są to jakby moje myśli o charakterze antyglobalistycznym, lecz niezupełnie do końca. Bardziej histeryczne, bez trzeźwości, bez równowagi.


Uważam, iż twe poglądy są zbyt radykalnie pesymistyczne, mówię, kładąc jej rękę na udzie. Ona mówi, że po prostu jest realistyczna. W zeszłym miesiącu rzucił ją jej chłopak. Amen, taka to historia. Od tej pory nie ma żadnych złudzeń, nie jest już tak naiwna by się wiązać. Świat ją przeraża, przytłacza. Lecz gdyby tylko spotkał ją ktoś, kto lubiłby jeździć na rowerze, uprawiać sport, badminton, piłka plażowa. Podzielał jej hobby. Kto by jej pomógł odkryć piękno świata. Przyjaźń, miłość, romantyczne spacery. Potrafiłaby się poświęcić, oddać. Odpisałaby na list.


Nie myśl, bo nie będzie tak, iż twe problemy raptem wtedy znikną – mówię do niej, dziwiąc się swej wewnętrznej głębokości, swej duchowości, która bierze nade mną górę. Mówię tak: nie będą te, będą inne problemy, kłopoty. Życie nie jest tak proste.


Ona na to mówi taki wyznanie: nie wiem, czy wiesz, ale nie wierzę w Boga. Boga nie ma, bo skazał swe dzieci na cierpienie i śmierć. Boga nie ma ot i już. Ani w kościele, ani nigdzie. Kategorycznie w to nie wierzę, choćbyś nie wiem, jak mnie przekonywał. Jest wyłącznie szatan. Żaden argument nie zadziała przeciwko mym poglądom, bym mogła z nich zrezygnować. To jedyne co ci powiem w tym temacie. Czarna Biblia, musisz tą lekturę przeczytać, przeanalizować, gdyż to najlepsza moja lektura przez całe liceum ekonomiczne, najlepsza moja szkoła poglądów. Szczególny rozdział, w którym mówi się o tak zwanych energetycznych wampirach, które zabierają z ciebie energię, nie zostawiając ci nic, tacy ludzie. Taki właśnie był mój chłopak Robert Sztorm, który pozbawił mnie wszystkiego.


Ja od razu się przyczepiam do tego Roberta, bo na te jej sądy o religii, sferze sacrum i profanum, nie mam żadnej, totalnie żadnej riposty. Lecz nawet jeśli mam, to nie chcę ich głośno wypowiadać. Taka umowa, każdy myśli swoje i drugi wcale nie musi o tym wiedzieć.


Robert Sztorm, skądś kolesia znam – tak mówię do niej. Ona na to, że być może, ze szkoły, z dyskoteki lub też z klubu, z giełdy. Ja mówię, zaraz, zaraz, czy on nie ma ojca Zdzisława. Ona na to, że owszem i czy go znam. Ja mówię, że tak, że jasne, że są oni niechybnie właścicielami wytwórni piasku, z którymi robię interesy, porachunki. Ona na to już dużo weselej, że to się nieźle składa. Ja mówię, że też. ona, że nigdy by się nie spodziewała. Ja na to, że ja także. Że mam firmę przewozową, turystyczną. Że przede wszystkim jednak mani również fabrykę wesołych miasteczek, która pożera mnóstwo właśnie piasku. Chodzi o to, iż takie wesołe miasteczko musi na czymś stać, a jest fachowo udowodnione, by najlepiej stało na podłożu piaskowym.

Dodaję jeszcze: żelazistym i jakąś mniej zrozumiałą nazwę zachodnią, by wiedziała, że w naszym przedsiębiorstwie znamy się na rzeczy.

Ona przy tej fabryce wesołych miasteczek mówi, że nie wyglądam. Ja mówię, że mimo to jednak tak jest. Wtedy ona, że jeśli tak jest, to bym jej dał swój bilet, swą wizytówkę z tego biznesu. Ja mówię, iż są w przygotowaniu przez mą sekretarkę panią Magdę. Za to mogę jej pokazać firmowy przyrząd piśmienniczy firmy „Wytwórnia Piasku”, co niby że dostałem od Sztorma osobiście. Pokazuję, jest zachwycona. Mówię, iż jeśli chce, to możemy sobie zapodać nieco bielinki, ponieważ po całym dniu spędzonym na obliczeniach, na bizneslanczach, które są zazwyczaj obfite, zawierające niezdrowy, najczęściej amerykański tłuszcz, spaleniznę. Holenderską sałatę na nawozie z psiego łajna. Że po tych wszystkich codziennych bankietach, bufetach, po codziennej lekturze gazet, magazynów jestem zmęczony, cierpię na chroniczne zmęczenie. Ona na to, iż Robert by jej nigdy nie pozwolił. Ja wtedy już dość jestem podrażniony i mówię jej prosto w twarz: ze mną tu przyszłaś czy z tym jakimś twoim cnotliwym świętym Robertem synem Zdzisława? Idziemy zasunąć proszku albo nie idziemy. Raz dwa trzy i wybierasz ty. Ona na to ostatecznie się ociąga, furczy do samej siebie, narzuca swą skórę. Barman robi do mnie oko. Niechby jednak Lewy zrobił do mnie oko, to bym zabił jego samego i jego całą rodzinę włącznie z kuzynami.


Jest okej, idziemy naprzeciw baru. Chcąc być opiekuńczym, proponuję jej, że jeśli są jakieś dymy z Robertem Sztormem, to proszę bardzo. Robert Sztorm ma załatwione wjazd na chatę. Chłopcy wezmą mu wszystko za darmo i jeszcze będą się z tego cieszyć. A będzie to mógł potem spokojnie wykupić w komisie na gotówkę lub systemem ratalnym, więc krzywda mu nie zajdzie. Szczególnie iż jest pewnie bogatym prawicowym wyzyskiwaczem robotników we swojej firmie. ZChN-owcem. Szurniętym konfidentem, ruskim LM-em. Ona, że niby jak to by miało być. Ja jej tłumaczę obrazowo. Wpada dziesięciu do niego na mieszkanie, lodówka, zestaw radiofoniczny, audia video, wszystkie hi-fi idą do nieba i czekają na niego w niebie. Jeśli on tam oczywiście trafi. Choć najczęściej go nie zabijają. Tylko różne pieszczoty mu zrobią kluczem francuskim po piszczelach. Lokówka jak jakaś lepsza, toner do drukarki, suszarka, łyżworolki, aparat, komputer włącznie z klawiaturą, z myszką, z żoną, z kryształami, jeśli ma, tosterem. Całe, żeby nie powiedzieć, AGD i TYP.

Ona na to milczy, nie bardzo wie, co powiedzieć i jestem zadowolony, że takie robię na niej piorunujące wrażenia. Robię dla nas po kresce i mówię, czy ona ma przy sobie fifkę lub też jakiś długopisik. Ona mówi, że ma. Ja na to, by wtedy dała. Wtedy ona mi daje. Zdzisław Sztorm „Wytwórnia Piasku”. Mówię wtedy: kuuurwa twa mać. Ona na to: co, ruski jakiś, sfałszowany? Ja na to: nie, to nie to. Wręcz dobry. Po prostu zwykły długopis jak długopis. Ale wy jako kobiety jesteście wszystkie jeden chłam, jedno ciemiężnicze ścierwo. I powiem ci coś jeszcze. Już kobiety nie chcę więcej mieć, choćby mi się cisnęła na mnie jak lep. Bo każda jest zwykłą kurwą. Raz na miesiąc się psuje i nie chce działać. Każda ma przynajmniej jeden egzemplarz długopisu „Zdzisław Sztorm”. Teraz koniec. Choćby kobieta prosiła, klęczała, abym ją miał. Wtedy powiem do takiej: o nie. Spierdalaj mi. Z serca i z oczu. To znaczy nie bynajmniej do ciebie. Do innej jakiejś suki, co mi się będzie napraszać. Palcem nie kiwnę w bucie ani u ręki. Na to ona patrzy na mnie, jak gdyby chciała być na miejscu przeleciana, tu naprzeciw baru, pod tą ścianą. I tak mi odpowiada: Silny, masz prawdę. Nie chcę być również ani z kobietą, ani z żadnym mężczyzną. Bo nie ma właściwie żadnej różnicy, i z tym, i z tym jeden chuj, jeden wielki problem. Nie ma płci, nie ma podziału na kobiety i mężczyzn. Nie ma płci ani przeciwnej, ani innej. Są tylko skurwysyny, tylko krwiopijcy. Wszyscy ludzie bez względu na otrzymaną przy narodzinach płeć są tą samą rangą. Wiesz jaką? Rangą jak i rasą skurwieli, zwykłych potencjalnych skurwysynów. Tyle usłyszysz ode mnie. jedna rasa, ludzka rasa.


Ja do niej na to mówię: to teraz nie pieprz tyle, lecz ciągnij. Ona wciąga do nosa, raz w tę, raz we wtę, z oczu płyną jej bezbarwne łzy. Potem ja ciągnę swoje. Stoimy tak chwilę. Mówię, czy już to kiedyś robiła. Ona na to, że niezupełnie, nie całkiem. Więc myślę sobie, to teraz dopiero zacznie się jazda, Andżela na oko ze trzydzieści kila góra żywej masy. Jej ręce to mniej więcej tak jak gdyby u mnie młoteczek i kowadełko w uchu. Raptem śmieje się jak bez mała psychiczna. Mówi, iż dopiero teraz jest jej dobrze, że czuje się odżywiona, iż jej poglądy zdają jej się bardziej definitywne.

I jak się nie zrzyga raptem przed siebie! Jest to rzyg amfetaminowy, z odskokiem, lecący hen przed siebie. Mam z tego niezłą tubę, jak również wszyscy, co stali dookoło. Takiej ewolucji alpejskiej na oczy nie widziałem, czy to po wódce, czy to po paleniu. Serialnie, dosłownie szczam ze śmiechu. Co, o dziwo, tej rzygającej dziewczynie wydaje się równie zabawne. Choć się jej dziwię, na jej miejscu bym się tak nie cieszył. Lecz ona też śmieje się do rozpuchu. Między jednym a drugim rzygiem woła w moim kierunku: szataaaaan!. Po czym rzyga dalej. Wygląda jakby zaraz miała wybuchnąć na zewnątrz swej zamszowej kiecki i pokryć cały świat rzygowiną, aż poszłoby echo. To byłoby jej królestwo, królestwo szatana, przez które przez całą jego szerokość przeciągłaby linki na pranie i suszyła na nich swe czarne kiecki, rajstopy, czarne majtki i rzecz główną, wręcz manifestacyjną dla jej charakteru: czarny stanik. Takiej nienormalnej jeszcze nie spotkałem nigdy w moim całym życiu, choć rzygające mi się trafiały, choćby Magda, która z kolei robiła to chyłkiem, jak gdyby bokiem. Tyle mądrego, jeśli chodzi o Andżelę. Spoglądam na nią. Ileż to takie małe ścierewko, chude nieszczęście może narzygać. Strasznie. Całe góry, całe morza, całe krajobrazy, wszystko utrzymane w tonacji jej drinka, niebieskawej, egzotycznej Bols Curacao. Plus jakieś niezobowiązujące jedzenie, wegetariańskie morderstwo na nieznanej roślinie. Lecz to zaledwie niewielki procent, a cała reszta to nękany burzą ocean niespokojny niebieskiej wódki. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to bym się nie dziwił, żeby to, co ona ustami z siebie wyprasza, to był czarny lakier do paznokci, czarny tusz, czarny pogryziony flamaster. Oraz czarne kredki świecówki, czarna farba do włosów włącznie z aplikatorem.


Okej. Wracamy na lokal. Andżela idzie się obmyć z farfocli, z pozostałości. Patrzę za nią. Jest całkiem. Choć brudna. Nienormalna. Ale wesoła, zabawowa, skłonna do śmiechu, inteligentna. Jednym słowem fajna, mimo wszelkich naszłości. Co, Silny, mówi Barman, puszczając oko. Kładź na niej laskę, zarzyga ci mieszkanie. Co w tym momencie mnie rozżala, rozsierdzą. Gdyż jest to chamskie, co mówi, brutalne, mimo iż całe zajście obserwował wyłącznie przez szybę i nie zna faktów.

Nie chcę być również chamski jak on, lecz wobec Andżeli nie mogę pozwolić na to, by był tak aż nielojalny. Gdy ona jest tak szczupła, że najlżejszy mój oddech, moje kiwnięcie palcem jest w stanie zwalić ją ze stołka i podwiać jej spódniczkę. Andżela wraca. Mówię jej: wychodzimy. Ona na to: po czemu? Ja, że mam dosyć po uszy tego miejsca, gdzie kultura i sztuka są na nie. Ona patrzy na mnie, gdyż chyba się we mnie wręcz zakochała, pokochała mnie od pierwszego wrażenia, które na niej zrobiłem. Mówi do mnie: no właśnie. Ma natomiast brwi zrobione na czarno bodajże węglem, co z miejsca zauważam. Lecz decyduję się tam nie patrzeć, gdyż w niej najważniejsza jest dusza niż ciało. Choć ciało jest równie ważne. Choć tak kruche, chude. Ona mówi, że lubi spacerować, choćby nocą. Że jutro jest Dzień Bez Ruska na mieście, taki festyn i czy się z nią przejdę. Myślę sobie, ładnie: Dzień Bez Ruska, Magda na pewno nie omieszka przyjść, choćby szukać fety za pół darmo u różnych frajerów z całego tutejszego powiatu. Ale mówię mimo to, iż wiem, że Magdę spotkam, że to zatruje mą duszę i me myśli, mówię do Andżeli: to się zobaczy. Ona mówi, że niby co. Ja mówię, że gówno, że są różne uwarunkowania, pogoda, ciśnienie tlenu, to, czy przykładowo jakie będą uwarunkowania z hajcem, że to się różnie może ułożyć. I mówię do niej, czy pójdzie ze mną na moje mieszkanie.

Ona mówi, że może tak, a może nie. Na jej sukni zauważam sieć jasnych plamek, które miały miejsce, gdy rzygała i gdy szły odpryski, doszczętnie zaplamiły jej kieckę od frontu. Mówię, że ma france na dekolcie, co ona spogląda zaraz bystrze w tamtym kierunku, naspidowana do granic mimo tych wymiocin, i mówi, bym ją pocałował w usta, gdyż chciała to robić zawsze na moście, zawsze wśród drzew. Mówi: pocałuj mnie prosto w usta, tego właśnie chcę, zawsze chciałam robić to pośrodku mostu, pośród drzew i krzewów. Zawsze chciałam to robić. Teraz to czuję. Nie wiem, czego to wpływ na mnie. Wpływ ciebie na mnie. Jakieś drobne choć raz szaleństwo, jakiś spontanizm okazany w najmniej spodziewanym momencie. Przykładowo w windzie, w morzu, gdzieś, gdzie nikt się tego nie spodziewa. Gdyż życie jest tak bardzo krótkie, Silny, a śmierć blisko, coraz bliżej, dyszy nam prosto w twarz, kostucha o żółtej miednicy, o wygryzionych oczach. I nie mów, że nie, ponieważ tak właśnie jest, całkowita degeneracja, całkowity powszechny upadek wszystkiego. Despotyzm, deprawacja. Silny, lada dzień już nie będziemy żyć, lada dzień i ty i ja zginiemy. I nieważne, czy to będzie zatrute mięso, zatruta woda, PCV, czy prawica, czy lewica, czy ruscy, czy nasi. Oni nas zabiją, a potem zabiją sami siebie i zjedzą na deser nawzajem ze wspólnego talerza. Na deser. Gdyż na pierwsze danie będzie co innego. Dzikie piękne zwierzęta wymierających gatunków, exodus jeleni w potrawce, eksterminacja tygrysów w marynacie i żyraf jedzonych jednorazowymi sztućcami wytworzonymi z ich ości. To wszystko ginie, umiera. Jesteśmy tylko ty, tylko ja. W ogóle to piszę poezje. Różne wiersze. Czasami potrafię siedzieć bez końca. Skreślać, przekreślać bez pamięci. Pisać znów od nowa. Na razie do szuflady. Później dla szerszych czytelników z całego świata, kto wie czy nie z Polonii amerykańskiej. Bez ścierny, mam tam wujostwo. Wujka i ciocię, świetnych po prostu Kanadyjczyków. Wesołych. Zaradnych. Prowadzą tam oni sklepik dla Polonii. Interes nieduży, ale lukratywny. Dostali spadek. Rozkręcili. Ciocia handlowała, choć nie obyło się bez agresji ze strony autochtonów. Wujek sprowadzał. Wiesz, ruskie baby, różne rdzennie narodowe ikony, które szły tam jak woda. Płyty i wydawnictwa zespołu „Mazowsze”. Vader również szedł. Który lubię.

Lalki jednak lepiej, matrioszki, kilimki, kukły, marzanny. Poza tym kocham zwierzęta. Długo prenumerowałam czasopismo „Mój Pies”. Czy wiesz, które to czasopismo? Nie? To dziwne. To jest właśnie czasopismo o zwierzętach. Wiesz. Różnych, domowych, jucznych. Są tam różne ciekawostki, wiesz. Zabawne. Ile wielbłąd może udźwignąć w swym garbie wody, środków zapasowych. Wiesz na przykład ile? Nie? Po prostu mnóstwo. Całe dzikie mnóstwo. Albo pies, jakie są objawy jego chorób pasożytniczych.

Pociera o dywan dupką – wtrącani ponuro z autopsji. Sam również mam psa.

Ona na to z oburzeniem: nie tylko! Jest wiele objawów. Ból odbytu, łysienie, wymioty, suchy nos. Nienawidzę morderców zwierząt. Gdy oglądam programy o traktowaniu zwierząt w Polsce i na świecie, chcę umrzeć. Już raz chciałam umrzeć. Zniszczyłam wtedy wszystkie swe listy, które otrzymałam od Roberta. Wszystko. Była to próba samobójcza. Nieudana zresztą. Mówię dużo. Chcę powiedzieć wszystko, teraz to wiem. Gdyż życie jest krótkie, Silny. A gdybym wtedy się nie zrzygała wszystkimi panadolami świata, gdy miałam już lada chwila umrzeć, byłoby jeszcze krótsze, niż jest. O pół roku. Ponieważ minął już okres pól roku od tych zdarzeń. Degeneracja. Degrengolada. O tym piszę w swych utworach. Świat jest do szpiku zły, a ja chcę umrzeć. Lecz jeszcze nie teraz. Chcę umrzeć skacząc z dachu i krzyczeć: zajebiście. Chcę umrzeć pod kołami pędzącego pociągu. On pędzi, a ja wszerz torów, on trąbi, ja nic, on mnie przejeżdża, ja nic, zero reakcji. Dopiero potem zdjęcia w gazetach, wszyscy przepraszają, wszyscy się winią, Robert jest winny najbardziej, gdyż to on mnie do takiej ostateczności doprowadził, zdegradował mnie, zniszczył mnie jako człowieka i jako kobietę. Nekrologi, epitafia, odczyty. Silny, a teraz pytanie wieczoru, czy masz odwagę umrzeć ze mną? Wśród zgliszczy, wśród popiołów i pogorzelisk. Które będą się wokół nas roztaczać jak pejzaż zniszczenia. Szatan będzie pełzał po wszystkim, co napotka. Także nas dotknie, a wtedy ten film się skończy. Ziemia rozstąpi się w nicości twarz. Koniec. Kompletna dekadencja, kompletny modernizm. Węże, otwarte łona kobiet. Nie mów nic, nie chcę znać twej odpowiedzi. Wolę się łudzić, że kiedyś to się stanie. Lecz nie wiem, kiedy. Teraz lub później. Kiedy na ciebie patrzę, myślę, że mnie nie słuchasz. Kiedy tak idziemy. Nic nie mówisz. Milczysz.


Andżela była dziewicą. Okazało się to później. Gdy już zbrukała tapczan mych rodziców. Magdzie na taką antyrodzinną profanację nigdy bym się nie zgodził. Inna sprawa, że takich problemów nigdy przedtem ani potem z nią nie miałem. Lecz to się stało później. Zanim to się stało, zdarzyło się jeszcze wiele różnych rzeczy. Tylko jeszcze nadmienię, iż Andżela wyraźnie nie dawała do zrozumienia, iż jest nienaruszoną dziewicą. W żaden sposób. Podkreślała, że z Robertem odeszło wszystko, co miała, więc choć jest bardzo jeszcze młoda, myślałem że cały kram fizjologiczny również odszedł razem z nim. Okazało się, że ten bal z krwią Robert Sztorm pozostawił mnie, za co nazwisko jego do końca życia będę przeklinać. Lecz o tym później.


Najpierw było tak. Idziemy do mnie. Ona nawija bez końca. Jak pozytywka, tylko jeszcze gorzej. Że gdybym mógł, gdyby to było w mych możliwościach, wyciągnąłbym jej ten towar z powrotem przez nos. Po czym schował do worka. Po czym szczelnie zamknął i schował tak bardzo, by go nigdy na żywe oczy nie zobaczyła. Ponieważ nawet jego widok mógłby przyprawić ją o tę nieskończoną lawinę słownictwa, którego używa bez przerwy, bez ograniczeń. Nie mówię nic. Ani pół złamanego słowa nie mówię. Nie chcę niczego popsuć. Wszystko słucham niczym na spowiedzi. Najpierw byli skurwiali politycy, co nic ją nie obchodzą, zabójcy niemowląt, krwiopijcy. A jednak następnie znowu wjechała na tą płeć, co niby płci nie ma, nie ma narządów, nie ma kobiet, nie ma mężczyzn, są skurwiali politycy. Zabójcy niemowląt, noworodków, krwiopijcy całego narodu. Degradanci środowiska naturalnego, mordercy niczemu niewinnych zwierząt, którym ona mówi nie. Potem znowuż na tapecie szatan i jego świta, świat pochłonięty czynieniem zła i rychły jego koniec, apokaliptyczny jeździec na mięsożernym koniu. Piękno przyrody naturalnej. Parki krajobrazowe, wycieczki rowerem, spacery górskie i nadmorskie, złota odznaka turystyczna, listy i pocztówki od przyjaciół z całej Polski.

Mówię, czy ona chce gumę do żucia lub jakieś cukierki, gdyż akurat przechodzimy obok stacji benzynowej Shella, po czym bez żadnej jej wyraźnej zgody kupuję misie-żelki i gumy-kulki. Jest to z mojej strony straszliwy podstęp, lecz me nerwy są zszargane, zbezczeszczone, a wkurwić mnie idzie szybko.

No więc idziemy już na osiedle. Jest noc, ciemno. Chyboczą na wietrze liście. Ona żuje, gryzie. Po trochu, choć chciałem jej dać więcej, chciałem jej wetknąć wszystko razem. Lecz wtedy od tak wielkiej ilości jej małe chorobliwe ciało pękłoby i wtedy porażka. Sam bym miał iść na chatę i ją tu zostawić w postaci strzępów, czy też dzwonić telefonem komórkowym po policję, że właśnie zabiłem panienkę poprzez podanie jej zbyt wielu żelków-miśków. Myśleliby, że robię jawne telefoniczne dowcipy i w międzyczasie by zdechła tu u mych stóp. Takiej wizji swej śmierci ona nie przewidziała w swych mrzonkach, hę. Bym jej powiedział, co trzeba, lecz nie chcę nic zepsuć.

Drzwi otwieram kluczem, ona mówi: ładny dom, nowoczesny. Moja ciocia w Kanadzie ma podobny, tylko lepszy, kanadyjski, otwierany pionowo. Ten siding jest ruski? Ruski nie ruski, lecz siding ogólnie jest dobry, choć czasem potrafi opaść, gdy nikt się nie spodziewa. To zależy, kto wykonywał, Ruscy raczej w tym nie przodują na rynkach światowych.

W ten sposób uważasz? – wtrącam uprzejmie nakładając łączki, które również daję jej, tylko mniejsze, mojej starszej.

Sama nie wiem. Sama już nie wiem, co myślę, co sądzę, na jaki temat. Chociaż moje poglądy były jeszcze wczoraj mocno ugruntowane, to dzisiejszej nocy jestem cała od siebie. To wpływ nowiu, to również ciebie wpływ. A także tych prochów, co mi dałeś. To ich także wpływ. Wszystko dzieje się zupełnie szybciej, wiruje wokół mnie niczym wesołe miasteczko.


Przychodzi mi do głowy na myśl, iż to jest śliski temat z wesołymi miasteczkami. Śliski jak trup. Ona gapi się wyczekująca, zastygła w półgeście, jakbym miał jej tu zaraz wyciągnąć pudła kartonowe pełne żelastwa, po czym w cztery oczy jej wybudować dom strachu, toyoty, samolociki ze strzelnicą, po czym najlepiej, gdybym zaczął jeździć, najlepiej razem z nią, na wszystkich z kolei. A przynajmniej pokazał ukryte w meblościance biuro, faktury, papiery wartościowe, wyjściowy uniform na biznesplany, spotkania w interesach. Oraz rzecz jasna ufundowany przez prezesa Zdzisława Sztorma puchar biznesowy roku 2001 za najwyższe spożycie piasku w województwie pomorskim. Najlepiej bym jeszcze ją posadził po jednej stronie biurka, po czym sam się usadził po drugiej. I bym zaczął ją przekonywać do nabycia świetnej jakości wesołego miasteczka na bardzo korzystnych warunkach, cenach. Po promocji, po zniżce, po znajomości. Lecz nic z tego Andżela, twoje niedoczekanie, tego tematu nie było. Dlatego proponuję kawę, herbatę.


Ona nie. Nic nie chce. W ogóle to jest na diecie. Nie je nic, gdyż słyszała, że tak jest najlepiej. Jedne ziarnko ryżu popić sześcioma szklankami wrzącej wody. Z rana. To samo wieczorem. Następnego dnia dwa ziarnka. Potem z kolei trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, po prostu każdego ranka i wieczora jedno więcej. To można sobie łatwo obliczyć. Natomiast liczba szklanek zawsze ta sama. Tak się robi. By uniknąć mordowania zwierząt, które surowo płacą za nasz jebany konsumpcjonizm, niszczenia roślin, zużycia papieru, zużycia pieniędzy. To jest jej głos sprzeciwu przeciwko światu.


Wtem ona pyta mnie, czy chcę z nią umrzeć. Przytuleni. Ja na plecach, ona na brzuchu lub odwrotnie. Twarzą w twarz. Przedtem jednak, by nie czuć bólu, oszołomić się, omamić jeszcze bardziej. Pyta, czy mam więcej prochów. Myślę: święty Wajdeloto przyjdź i zabierz ją ze mnie. Zabierz ją stąd nawet za koszt faktu, iż noc tę spędzę sam, a przedtem zrobię kanapki. Chociaż jest dość ładna. Zgrabna to według gustu. Gdy ktoś lubi takie nastroje anatomiczne, w których widać każdą piszczel, to owszem, zgrabna. Lecz jak dla kogo. Trzeba być żydofilem, by znieść każdy ruch jej kośćca pod skórą. Ale owszem. Z twarzy nic dodać, nic ująć. Usta, nos, wszystko jak trzeba. Pociągające. Próbuję ją trochę sprowadzić na tory właściwego tematu.

Jesteś bardzo ładna – mówię. Mogłabyś zostać aktorką, nawet piosenkarką. Ona na to, bym nie był głupi i czy tak naprawdę sądzę. Ja na to, że jak najbardziej. Ona wtedy kładzie się na tapczan, odgarnia na wierzch włosy, wygładza pokrytą cętkami niczym u zwierzęcia suknię. Strąca na linoleum łączki mej matki i mówi tak głosem sennym i tęsknym:

Nie masz jakichś znajomości, Silny? Jakichś znajomości z wiesz, takim jakimś nieściemnionym prezesem, z jakimiś dziennikarzami? Którzy organizują imprezy, decydują o sztuce? Wiesz o czym mówię. Wieczorki poetyckie, wernisaże, które umożliwiłyby mi życiowy start jako początkującej artystki? Tu nie chodzi o koszta, które przecież możemy razem ponieść. Nie chodzi również o podziemie, ponieważ to mnie zupełnie nie interesuje. Chodzi o robienie w sztuce, kulturze, wieczorki poetyckie, wernisaże, odczyty. Chodzi o ideologię.

Nie – mówię ponuro. Choć patrząc na nią, jak pociera udem o udo.

Wtedy ona staje się pogardliwsza, oschlejsza. Mówi tak: co: nie? Jak to: nie? Tylko tyle masz mi do powiedzenia, kiedy tu z tobą przyszłam? Wielki pan prezes spółki. Wielki magister inżynier technik. Producent ruskich wesołych miasteczek. Kolejek elektrycznych, Kaczorów Donaldów z napędem tysiąc wat. Firma, papiery, faktury, garnitury. Kapitalistyczna atrapa. Spółka widmo. Zero znajomości, zero korzeni w interesie. Zero powiązań z kulturą i sztuką, zero sponsoringu.

Po czym zmienia odcień głosu na pojednawczy, łagodzący: Starczyłby jeden dziennikarz. Choćby od sportu, ale z wtykami. Jeden wywiad do gazety ze mną. Załóżmy, że do gazety i czasopisma. Niekoniecznie lokalnego. Można coś ściemnić, coś ukryć. Ujawnić próbę samobójczą, gdyż to się zawsze przyda, przetrze tak zwany szlak między autorem a odbiorcą. Zdjęcie, na którym będę sfotografowana właśnie tak. Bądź też w podobnej pozycji, ale makijaż ostrzejszy, demoniczny, właściwe światło, odpowiedni fotograf. Walnie się, że w swojej sztuce ujmuję motywy modernizmu, demonizmu. Satanizmu Przybyszewskiego. To się zawsze sprzeda, to jest modne. Walnie się, że jestem zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana.


W tym momencie tej rozmowy, co była jakby jednostronna, możliwe, że przysnęłem. Gdyż następne fakty mi się nie zgadzają. To znaczy, że rozbudzam się już w innym momencie rozmowy Andżeli. Gdy właśnie akurat mówi dość dla mnie bez sensu: to jak będzie z nami, Silny, co? Pogadasz z magister Widłowym? Powinieneś go znać, on też robi w biznesie, w kolportażu polskiego piasku. To samo w sumie co Zdzisław Sztorm. Tyle że wysyłkowo i ratalnie. I większa szycha.

Andżela ma tusz waterproof. Zero zacieków. Sterczące rzęsy. Rozwalone nogi. Zaciągniętą kieckę. Ręce wplecione we włosy. Marzycielską twarz.

Tak – mówię łaskawie i jednoznacznie.

Ona na to jak się nie zerwie z tapczanu, jak nie poleci na ubikację. Jest to kolejny jej rzyg, tym razem już chyba rzygnie żołądkiem i całą swą aparaturą pokarmową. Rzygnie całą zawartością swej jamy chłonąco-trawiącej. Łącznie z mózgiem. Odda światu, co jest mu winna przez wszystkie czasy, co to zaciągnęła dług, rodząc się. Jeszcze z nawiązką. Jeszcze z darmowym dodatkiem. Rzyg pokarmowy plus ona sama w nim zawarta. Tak to sobie wyobrażam. Jednocześnie niecierpliwię się. Zastanawiam się, czy jest do końca ładna. Zastanawiam się, czy jest wariatką. Czy warto się do tego zabierać. Czy ją odesłać. Powiedzieć, że był taki a taki telefon z biura reklamy, z biura przetwórstwa i transportu. Że muszę w trybie natychmiastowym rozwiązać pewne sprawy. Odnośnie papierów, spotkań w interesach, w których to moja obecność jest niezbędnie potrzebna. To i owo muszę podpisać, przypieczętować. Sprawa kluczowa dla rozwoju mej firmy. Drapieżny wczesny kapitalizm, przykro mi, narazka, choć było przyjemnie, miło z jej strony że wpadła, tu jej skóra, tu jej buty glany kozaki, pa, nie będzie mnie na mieście przez kolejny rok, konferencja wytwórców wesołych miasteczek w Baden-Baden, festiwal piasku w Nowej Hucie, prawa demonicznego kapitalizmu, ot cała historia. Lecz coś mnie jednak kusi, korci. Zostawanie samemu w ciemnym mieszkaniu odstręcza, przeraża.

Wszystko więc pizd! i na jedną kartę. Pizd! gaszę w dużym światło. Pizd! za nią do łazienki, gdzie odgłosy sodomy i gomory, istny zew natury. Ta przewieszona wpół przez wannę niczym czarna ścierka do naczyń. Rzyga bez chwili odpoczynku. Między jednym a drugim wymiotem mówi głosem potulnym, prawie że błagalnym: szatan. Szatan.

I wtem nagle, całkowicie nagle, z nie wiadomo z której strony nadchodzi istna eksplozja. Istna erupcja tej dziewczyny. Rozlega się ku mojemu zaskoczeniu pokaźny brzdęk. Wręcz hałas, wręcz porządne kupione od ruskich płyty podłogowe, tak zwana glazura i terakota sprowadzona przez Terespol za pokaźne pieniądze, teraz drży niczym osika. Huk, hałas, brzdęk, echo idzie przez linki na pranie, przechodzi do sąsiadów, poczym wprawia w nieuchronne drgnienie całe osiedle.

Patrzę na Andżelę, patrzę do wanny. Gdzie na samym dnie średnich rozmiarów ludzkiej pięści kamień toczy się wzdłuż aż do odpływu. Odrzuca mnie to, jestem w całkowitym szoku. Jestem przerażony, odarty z całkowitej orientacji. Wszystkie moje dotychczasowe poglądy na kondycję człowieka walą się. Tysiąc gwałtownych pytań do zadania samemu sobie, do postawienia Andżeli.

Lecz nie nadążam ich zadać, gdyż chwilę za głazem przychodzi następny wymiot. Teraz jest to z kolei deszcz kamieni drobnych, niewielkich niczym żwir, lecz odrobinę większych. Znaczy się takich zwykłych średnich kamieni, co można znaleźć na każdym kroku bez specjalnego usiłowania. Ja pierdolę. Kurwa twa mać. Księga Guinessa. Mistrzostwo świata. Nowa Huta Katowice. Wytwórnia Piasku. Pierdolę ten świat. Wyjeżdżam dosłownie stąd. Panienka z kamieniem wewnątrz. Panienka rzygająca kamieniem. I co jeszcze. I ja chciałem ją mieć. Przelecieć. Jamę brzuszną z kostkę brukową. Po czym po pomyśleniu tych wszystkich nagłych, cisnących się na usta słów, wykonuję szybki znak przeżegnania się. Coś mi zostało po mej karierze ministranta w kościele pod wezwaniem Wszystkich Zmarłych. Pewna skłonność do zabobonu, do odczyniania złego. Czasem przychodzi na bańkę rodzaj myśli, iż dobrze się stało, iż już tam mnie nie ma. Iż mój surducik ministranta stał się zbyt mały, ciasny póki czas, nim w kościołach, na parafiach stawili się uzbrojeni pedofile. Choć jest to może przemyślenie niesłuszne. Gdyż na przykład gdyby nie tak się złożyło, lecz inaczej. Być może, iż bym był teraz innym człowiekiem o takich, a nie innych upodobaniach. I bym miał tu teraz jakiegoś sympatycznego gówniarza, Markusa, Bryczka, Maksa bawiącego się w klocki. Byśmy się bawili, pokazałbym mu miasto z balkonu. I miałbym spokój, jasne sumienie. Miast pokwitającej Andżeli wypełnionej prawdziwymi kamieniami połykaczki kamieni. Kto wie, czego jeszcze. Być może ognia, być może piasku, co by sugerowała bliska zażyłość ze Sztormem. A kto wie, czego jeszcze innego. Lecz tak nie jest.

Oto Andżela przewieszona przez wannę bez tchu. Oczekuję na wyjaśnienia. Oczekuję wyjaśnień od ciebie, dziewczyno. Nie jesz mięsa, lecz jesz kamienie. Jesteś nienormalna. Jesteś zdrowo fiśnięta. Jesteś zdrowo psychiczna. Teraz mi to tłumacz.

Lubisz kamloty? – mówię do niej nieco podkurwiony, z gruntu zjadliwy za to, iż jest tak pierdolnięta, iż me życie zdaje mi się w tej chwili jednym galopującym halunem, istną paranoją. Co, Andżela, lubisz sobie zjeść takiego kamlota, co? Niska ilość kalorii, ja to rozumiem przy twej diecie to rarytas, zjeść taki głaz. Trujące, lecz, kurwa nędza, pożywne. Gadaj, co żeś za jedna. Bez mi tu histerii, bez ściemniania, jesteś wariatka z miasta Wariatkowa i teraz się wreszcie raz do tego szczerze wyznaj!


Lecz ona nie odpowiada. Wisi przez wannę niczym sczerniałe trupisko. Co za noc pełna strachu, emocji, wszystko przy tym to istny pikuś. Przy tej Andżeli jestem skłonny do choroby wieńcowej, do zawału całego ciała. Nawet teraz, choć jest bezwładna całkowicie, może że nieżywa nawet, nie mam już ze swej strony żadnych myśli z gatunku, które mężczyźni mogą mieć odnośnie kobiety. Teraz nie jest ona dla mnie ni mężczyzną, ni też kobietą, ni nawet skurwiałą polityczką. Jest straszliwym zgonem wiszącym przez mą wannę w łączkach mojej własnej starszej, co całe dnie i noce zasuwa w Zepterze przy dystrybucji i reklamie kosmetyków, lamp leczniczych, garnków. To obrzydliwe z jej strony, co mi zrobiła. Z niesmakiem brodzę przez jej bezwładne kończyny i wywlekam z czeluści wanny co większe głazy. Po czym wywalam je przez okno od strony chodnika w noc ciemną, pełną niebezpieczeństw, syków, trzasków. Noc elektryczną z wyładowaniami, noc pod wysokim napięciem. Jest to z mej strony o tyleż nierozsądne, iż bodajże trafiam w kogoś lub coś żywego, akuratnie przechodzącego. Gdyż pośród ciemnych otchłani nocy rozlega się pokaźne tąpnięcie i okrzyk. Wtedy jednak, nie mając już nerwów do konfliktów ze szlajającymi się po nocy palantami, zatrzaskuję oknem i idę na telewizję.


W telewizji nic, choć w meblościance odnajduję ptasie mleczko, które niezwłocznie wciągam. Gdyż poprzez zdarzenia dzisiejszej nocy stałem się kategorycznie głodny. Rozmyślam przez chwilę o swej matce, z domu Maciak Izabeli, po mężu Robakoskiej. Która dziś kupiła te ptasie mleczko z myślą o sobie, lecz szast-prast, wpadła do domu, wypuściła psa na ogród, taszka, garsonka, i dalej w rajzę. W chwili wolnej od pracy zjadła ćwierć, a drugą ćwierć mój bracki, któremu co rusz grożą na każdym kroku pierdlem i odsiadką. Sąsiedzi, rodzina, kuzynostwo. Zresztą on nie za bardzo leci na słodycze. On prowadzi dietę jajkową. Znaczy się, że bierze do łapy dziesięć jajek i wyjada z nich same białka, żółtka i skorupy wyrzucając precz. Lub zależnie od nastroju zlewa do miski, daje dla psa. Gdyż on potrzebuje mnóstwo białka do rozbudowy, mleko z mlekiem. A niech żałuje, bo dobre jest to ptasie mleczko. To również jest taki z produktów, co by mogły zrobić furorę na stołach całej Unii Europejskiej. Zawojować cały świat, włącznie z Antarktydą. Każdy ci tam powie, zapytany, że nie ma czegoś takiego, jak ptasie mleczko. Ponieważ logicznie rzecz biorąc od wieków wiadomo, iż żadne ptaki nie dają mleka, a gdyby dawały, byłoby to już dawno uprzemysłowione, zalegalizowane, zaciągnięte w kierat. A wtedy ty mu mówisz: a właśnie, iż ptasie mleczko jest. Należy tylko przyjechać do Polski, gdzie są piękne, starodawne jeszcze elewacje w miastach Wrocław, Nowa Huta. Gdańsk Główny. Gdzie jest najlepszy, po korzystnej cenie od kilograma piasek. I zachodnia kąska leci do twej kieszeni. Zjeżdżają się całe wycieczki. Wynajęcie autokarów – kolejna kąska. San i jelcz, najgorsze, najtańsze, lecz egzotyczne, tutejsze, zagranicznym gościom podobają się takie cofnięte machiny w czasie, takie za przeproszeniem relikwie piastowskie. Jeżdżą jelczami, PKS Kamienna Góra, to im się gra, kolejna kąska i szmal. Barszcz gorący kubek, pieczarkowa, cebulowa, nawet chińska – kierowca zalewa podręcznym wrzątkiem – kolejny dodatkowy szmal. Procenty lecą, kasa się napełnia. Wieczorki zapoznawcze dla turnusu z ptasim mleczkiem na stołach, to jest kulminacyjny punkt całego programu. Zapoznanie z tubylczą ludnością autochtoniczną. Do kupienia całe zapasy ptasiego mleczka. Wycieczki do fabryki ptasiego mleczka, przyglądanie się procesom przetwórczym. Oczywiście sfingowanym, lecz turnusowiczom to podoba się.

Ludność naszego miasta jest wtedy przy hajcu. Podpłacają likwidację Rusków z tych terenów. Przekupują urzędników do wykreślenia Rusków z listy mieszkańców, z banków danych osobowych. Dni Bez Ruska to codzienność, jak i festyny, race, festiwale antyruskie, ulotki, wystrzały barwnych fajerwerków, co układają się w obwieszczenia: „Ruski do Rosji – Polacy do Polski”, „oddajcie fabryki w ręce polskich hiperrobociarzy”, „obalić siding produkcji ruskiej”, „Putin zabieraj swe krzywe dzieci”. To już mnie jednak mało interesuje, to już nie jest moja dziedzina. Ja mam najwięcej hajcu, robię interes na handlu flagą biało-czerwoną, transparentami. Po czym podpłacam eliminację Magdy z miasta i żyję niczym król, żyjąc wśród kobiet i polewając sobie wino szklankami przed telewizorem. Wszyscy są zadowoleni, choć najmniej to są Ruscy. Za resztę kasy finansuję inicjację z prawdziwego zdarzenia partii lewicowej. Pierwszą poważną partię lewicowo-anarchistyczną. Anarchistyczny nurt ocalenia lewicy. Tak to widzę. Elewacja największa w mieście, flagi, sztandary, trawniki. Piękny europejski biurowiec w jasnych kolorach. Ja sekretarz, mój bracki prezes, choć czy on jest anarchistą to jeszcze się zobaczy, jeszcze się go podkręci. Matkę jako księgowe, elegancka, choć już starsza, fuli kompetencje, osobne biuro do spraw kontroli anarchii, osobny fotel, pionowe żaluzje. I mnóstwo sekretarek, personel i obsługa to prawie wszystko sekretarki. Cudne sekretarki leżące na biurkach w zawiniętych na głowę spódnicach biurowych, w rozpiętych garsonkach, marynarkach, w ściągniętych rajtuzach, wszystkie chcą jednego. Cudne sprzątaczki czołgające się u stóp w zdjętych fartuchach. Wszędzie automaty z amfą, które za kartą chipową wyrzucają z siebie istne góry amfy prosto do nosa. Wtedy ja w takich warunkach mogę być dobry wujek Silny, Barmana biorę na kierowcę, Lewego na serwis techniczny, Kisła na magazyniera, Kacpera na załóżmy, że ogrodnika. Anarchistyczne sekretarki dają prosto na biurkach, krzesłach, kto co tam ma, parzą dobrą kawę ze śmietaną, roznoszą jedzenie na tacy. Magdę na sprzątaczkę, co swym językiem wyciera najplugawsze brudy z kafelek. Za oknem są same piękne dni o słonecznej pogodzie. Ja wydaję rozporządzenia: tyle a tyle transparentów puścimy na Słupsk, tyle a tyle naszywek na pomorskie, tyle a tyle arafatek na wschód, tyle a tyle czarnych koszul na szczecińskie. Gospodarka ma się dobrze. Wszystkim żyje się dobrze, nawet ciemiężonym robotnikom, którym rzucamy, co im potrzeba, inspiracje tematów na strajki, na wiece.


Lecz nie zdążam już pomyśleć dalej tych pięknych chwil ostatecznego triumfu lewicy, demonstracyjny wzwód zdąża ogarnąć me spodnie. Mówię w kierunku swych lędźwiów tak: co, dżordż, ty po prostu wiesz, co jest dla nas dobre. I w ten sposób uśmiechasz się. Do mnie. Że ci się ten plan podoba, szczególnie z amfą. A najbardziej z sekretarkami rozwleczonymi po firmowej wykładzinie. Co, dżordż? Na spacer byś chciał wyjść. No pewnie.

Niestety tak łatwo to się nie przewietrzysz, choćbyś na sporty miał tak straszną chętkę, jak masz. Ta pani, którą tu mamy, ma poważny zgon. Być może nawet, że nie żyje. Leży przez wannę. Wyrzygała kurwi kamień. A możliwe, iż we swej kościstej dupce też ma kamieniołom, wyasfaltowane, wybrukowane. Obśrupiesz mi się i jak przyjdzie prawdziwa pora na akcję z jakąś prawdziwą dupką z krwi i kości, choćby Magdą, to nie będziesz takiż znowu cwany jak teraz. Będziesz się nadawał tylko na antykoncepcyjne siusianie poprzez cewnik.

I tak sobie mówiąc półszeptem, półgłośno, gdyż tamta zwłoka i tak nie słyszy w łazience, wpierdalam te mleczka. I proszę, zrazu nagle jak gdyby wszystkie me życzenia się spełniały od ręki, co nigdy się nie działo nawet w zasranym dzieciństwie. Jak gdyby dobry Bóg król wszechamfetaminy zmiłował się nad mym nieszczęściem.

Gdyż naraz między owymi bibułkami, które dzielą jedne mleczka od drugich, co by się nie skleiły, nie rozmemłały w temperaturze pokojowej i by ogólnie było elegancko, znajduję ukrytą baterię mego białka, mej królowej matki amfy. W kilku zresztą akuratnych w sam raz dla mnie woreczkach. Co najwidoczniej mój bracki skitrał na wypadek dymów z policją, jakiejś kwaśnej rewizji na mieszkaniu. I to się doskonale składa, gdyż złe samopoczucie w kośćcu, w mięśniu, daje mi o sobie już znać. Co więc szybko wykorzystuję, by sobie poprawić kojarzenie, pojmowanie, współpracę psychofizyczną. Ponieważ amfą to nie zgrzewka panadolu, herbatka melisa i dwa dni w śpiączce. To dalszy ciąg zabawy.


Raz dwa, długopis „Zdzisław Sztorm”, koniec bajki, po bólu. Od razu robi się na mieszkaniu jakby widniej. Ciemność jest jaśniejsza. Bardziej przejrzysta, bardziej jasna.

Bezzwłocznie też włączam też odkurzacz. Włącznie z kablem oraz rurą. Co by się Izabela Robakoska panieńskie nazwisko Maciak nie natknęła się rano na syf. Wchodząc do domu po weekendzie. Spędzonym na rachunkach w Zepterze. Wtedy idę do łazienki i ubikacji. Zobaczyć jak jest z Andżelą i czy będzie dżordż miał jakieś szansę na odmianę swego losu lichego. Otóż tymczasowo jeszcze nie. Andżelą w stanie wyraźnie złym, zatruta kamieniami, wisi przez wannę bez nadziei żadnej na rychłe przebudzenie. I przyznam iż reanimacja zgonów nie jest mą mocną stroną. Jako że gdy raz usiłowałem to wykonać na przypadkowo leżącej kobiecie, skutki okazały się dramatyczne. To znaczy że ta kobieta okazała się już martwa wcześniej. Bardzo to przeżyłem. Próbować zagadać z prawdziwym trupem. To było dla mnie straszne przeżycie, gdy potem jechałem na praktyki, jadłem kanapki tymi ustami samymi, co próbowałem ożywić tę trupią babę. Lecz do rzeczy. Z Andżelką fatalne gówno. Stopą próbuję ją szturchnąć, próbuję jakoś ją rozcucić. Lecz nic, trup, zgon, totalny bezwład. Ze względu na tę amfę, co znalazłem w bebechach ptasich mleczek, mnie to nie zniechęca. Łeb jej pod kran, pod prysznic. Jest to łeb blady, anemiczny, załatwiony na maksa, wyzuty ze krwi. Makijaż waterproof niezniszczalny niczym tatuaż. Twarz dość bez wyrazu, czy to by miała być złość, czy też radość, ich śladu nie ma na twarzy Andżelki. Kręci mnie to. Taka by nawet mogła być, nic nie gadająca, nie napierdalająca od rzeczy jak nakręcana. W takim milczącym stanie byłbym nawet gotów obdarzyć ją jakimś uczuciem. Byle tylko mieć gwarancję zaświadczającą na piśmie z pieczęcią, iż ona otworzy swą gębę w każdym celu prócz mowy artykułowanej. Wtedy owszem, kupuję ją.

Dżordż coś chce. Fika. Mówię do niego: kitraj się palancie, nie widzisz, że tu jest akcja reanimacja? Na razie to możesz sobie pomarzyć o niej, tak się dramatycznie zerzygała. Chów się teraz, a gdy tylko ją obudzimy tę naszą zerzyganą kamieniami królewnę śnieżkę, to owszem, wspólnie razem z nią postaramy się o jakieś dla ciebie ciekawsze rozrywki niż siedzenie po ciemku w samotności.


Wtedy wszystko naraz wiem, jak działać. Szybko, sprawnie niczym ZHR na manewrach. Z ptasich mleczek wywlekam jeden rzucik, choć potem przeprawa z mym brackim będzie dość ostra na pięści i noże kuchenne. Lecz nie, nie popuszczę, skoro mnie już kosztowała ta rzygaczka tyle zachodu. Biorę ten cudzy, czarniawy łeb w ręce, uchylam jej usta i na chama wcieram w mięso, co ma miejsce pośród jej zębów, dobry, kosztowny towar, którego może nawet warta nie jest. Tak to robię, gdyż mój pan dżordż upomina się o swe działkę, która mu się niechybnie za wszystkie przeprowadzone dziś nad nim zniewagi i eksperymenty intelektualne należy. Amfa ten magiczny zasiłek dla bezrobotnych. I zaraz, nim odczekam parę chwil, gdy płuczę prysznicem całą glazurę terakotę z jej kamiennego pawia, ona ożywa niczym ruska lalka chodząca na nowych bateriach R6. Zatacza czarnymi powiekami, spod których ujawniają się gałki oczne. Których jakoby od około kilku godzin nie miała. Spogląda na mnie dość niemrawo. Po czym mówi tak tonem odkrywcy Ameryki, promieni słonecznych i kuchenki gazowej naraz: Silny, to ty? Dość bełkotliwie. Lecz ja wiem, iż dżordż jest na właściwej drodze do konsumpcji tej przypadkiem bądź co bądź znajomości. Biorę ją pod pachy i wlekę na tapczan. Ona po drodze, szurając po wykładzinie swymi kulawymi nogami, co gdyby miała przykładowo ucięte w połowie ręce, by mogła pracować za manekina na wystawie sklepu z bławatami. Wtedy też bym ją wlekł, gdyż już nie mam chęci się znowu ceregielować, czy może kobieta jest martwa, czy może jednak żywa, czy też po prostu małomówna. Lub niezdecydowana na żadną z tych opcję. Chuj mnie to. Ma płeć żeńską to ma płeć żeńską i żadne wielkie tu zastanawianie się raptem nie jest niezbędne: Andżela do mnie tak: no co ty odpierdalasz, weź ode mnie te ręce, sama sobie pójdę.

Czyli pozytywka gra, wszystko w porzo, elegancki powrót ze świata umarłych do świata żywych i gadających, powrót, co by nie, w wielkim zatrważającym stylu, fanfary, ciocia amfa postawi na nogi umarłego. Już mnie gówno obchodzi te głazy, co z siebie wytoczyła do armatury w łazience, o co z nimi chodzi, nie będę o tym gadał z tą półgłową desperatką. Gdyż jej narcystyczna kariera pseudointelektualistyczna nie jest w tej w chwili mym priorytetem.

Nie będę ściemniał za dużo i przejdę od razu do rzeczy kluczowej, o którą głównie przecież chodziło od samego początku, o znajomość damsko-męską. Gdyż taka wyraźnie zaszła. Zanim jednakoż do tego udokumentowanego wyraźnie faktu doszło, był spory, jak wiadomo, przestój. Taki ot przestój, że Andżelce po mojej pierwszej pomocy fachowo jej udzielonej odżyła krzywa dupa. A raczej twarz z narządem mowy. Nie sposób mi przytoczyć wszystkich słów, co miały miejsce, gdyż ona zaraz po odzyskaniu żywotności stała się bardzo rozmowna na każde tematy. Bujna gestykulacja niczym niezmierny las rozrastający się na mych oczach z jej rąk, nóg, części twarzy. Dużo różnych słów, dużo z jej strony rozmowy. Do kogo, bo chyba nie do mnie? Przeróżne tematy. Bardzo oralna była, tak rozmawiając bezustannie, tak sobie do siebie zagadując o wszystko, o psy, o ogólnie zwierzęta. Potem wjechała na szatana. Iż już nuży ją ten styl, mroczny, śmiertelny, iż wolałaby być całkowicie bardziej przeciętna niż jest. Że by pragnęła czasem być niczym różne jej z klasy koleżanki, głupie zupełnie zwykłe dziewczyny, co do szkoły i ze szkoły, i zero zabawy, zero myśli życiowych o ponurym wymierzę, który świat umie przybrać, zero myśli o śmierci, samobójstwo to dla nich nie do pomyślenia, gdyż są na wskroś ograniczone, nieotwarte na nowe trendy. A dla niej samobój to pikuś, jeden ruch nożem, jedno kilo tabletek i ona nie żyje, a w gazetach jej zdjęcia na tle morza, z makijażem, w kolczugach i draperiach, w gazetach nekrologi, przeprosiny, tłumaczenia, iż tak młoda utalentowana bardzo artystka nas tu zostawiła samych sobie. Tak mówiła, rzecz jasna nie omijając tematów spożywczych, iż od urodzenia nie trawi mięsa i jajek, gdyż są to produkty zbrodni.

Był to przestój dla mnie, jako że oglądałem wtedy telewizor, w którym absolutnie zero ciekawostek. Jedno porno na tysiąc kanałów, niemieckie i raczej science medieval fiction. Rzecz miejsce miała w zamku, facet w zbroi, a glemrokowa niemiecka gównojadka dawała mu w żadne odkrywcze sposoby. Raczej klasyka, surowa wątroba i podroby, natomiast w miejsce fonii która dla zachowania całości być powinna, Andżela podkładała mono swe dialogi. Gówno. Andżela co jakiś czas wtrącała, że czemu się tak głupio cieszę. Wkurwiałem się o to. Bo jak już oglądać film to oglądać, a nie że ja na pogaduszki mam zmarnować połowę akcji i nie wiedzieć, o co chodzi teraz, dlaczego się tak rżną a nie inaczej na przykład.

Tak to było. Mówiłem jej, iż dlatego się cieszę, iż ją tu widzę przy mnie i że ona przy mnie jest, co mi sprawia wielką radość, przyjemność. Po czym szybko starałem się wyłapać, co się wydarzyło przez te chwile mej nieuwagi i o ile się posunęła akcja. Lecz mimo tych kilkakrotnych zamachów na ciągłość zdarzeń, zawsze wyłapywałem, co się dzieje. Gdyż mam po temu doświadczenie i najczęściej można z odrobiną intuicji wywnioskować, co akurat się dzieje.


Tak to było. W jednym słowie wykład na temat do spraw odznaki turystycznej i karty rabatowej na wszystkie schroniska w rejonie podkarpackim. Jeszcze taka chwila, a Andżeli bym dał w łapę rozpięty parasol i wypchnął bez mała przez okno, niech frunie do siebie na chatę.


Lecz tak też się nie stało. Przewracam się akuratnie teraz w zafrancowanym tapczanie, przeważnie pamiętam jednakowoż, by wyminąć to miejsce, co Andżela zrobiła tam zalakowaną pieczęć ze swego dziewictwa, niech je piekło zabierze. Przewracam i rozmyślam, co stało się później.

Później stało się tyle mądrego, iż Andżela przestała drobić po całym mym chajzu, łypiąc czarnym swym okiem na meblościankę, i bym pokazał jej swe jakieś zdjęcie, co byłem mały i na golasa. Jeszcze czego. Ja nigdy nie byłem mały – powiedziałem jej. Na poważnie. Już urodziłem się dość duży i z zarostem, a potem tylko już rosłem, nawet nie musiałem nic jeść. Bajerujesz – powiedziała ona i się bachnęła na tapczan. Dżordż od razu, lecz ani słowa o tym nie będę już mówił. Jesteś jakaś zmęczona? – spytałem jej. Ona na to, że nie, lecz lubi ogólnie leżeć, leżeć i marzyć. No i mniejsza z tym, o czym tam ona planowała sobie marzyć, o ogrodach czy o czarnej odznace dla najczarniej przebranego mieszkańca powiatu, lecz położyłem się tuż obok przy niej. Już mniejsza z tym, o czym dalej się ta rozmarzyła. Wyjęła sobie z torebki portfel z dokumentami. Ja zaczęłem. Lecz o tym nic, to są osobiste me sprawy. Takiej nie należy przede wszystkim płoszyć, gdyż to trzydzieści kilo wariatki jest w każdej chwili gotowe, by wywlec ze swego portfela małe gibkie skrzydełka i odlecieć przez wywietrznik na skargę do Policyjnej Izby Dziecka. No dosłownie. Z takimi pojebanymi to nie ma żartów. Więc ja ją spokojnie, bez żadnej superbrutalności. Ona wyciąga zdjęcie dość przygnębiającego faceta. Robert Sztorm – mówi i patrzy w sposób rozmarzony. Dobra, myślę, niech się na czym innym skupi swe uwagę. I bliżej do niej cały manipuluję, lecz to takie osobiste. Ona na to zaczyna wywlekać swe różne kolekcje śmieciów, swe listy do koleżanki z Anglii, co nigdy jej nie odpisała. Gdyż to może nie był ten adres lub nie ten język. Gdyż, mówi Andżela, jest różnica między angielskim a slangiem. Slang to taki język co się też używa. I przykładowo tamta właśnie Angielka mówiła slangiem, a listu po angielsku nie rozumiała. Myślała, że to nie do niej, bo adres Andżela też napisała po angielsku. Lub też myślała, że to list-łańcuszek i zaraz wyrzuciła wraz z obierkami od ziemniaków i zużytą chusteczką. Tak mogło właśnie być – szepczę jej w ucho, by ją trochę zainteresować innymi ważniejszymi sprawami. Ona nic. Jakbym z niej kieckę zdjął to by się skapnęła dopiero, gdyby była już przeleciana zdrowo, a może i nawet to nie. Tę drogą postanawiam iść. Z superostrożnością. Ona cały czas bokiem, robi układanki ze swych karteluszków, ze swych pierdółek. To jest liść z drzewa. To jest kamień węgielny. To jest kip, którego dotknął swymi ustami Pan Bóg. To jest jej Pierwsza Komunia, co ją wypluła po przyjęciu i zasuszyła, co nosi teraz na szczęście. To jest jej pierwszy włos. To jest jej pierwszy ząb. To jest jej pierwszy paznokieć, a to jest jej pierwszy chłopak Robert Sztorm z profilu ze strzelbą myśliwską na polowaniu w bractwie kurkowym. No to ja dalej. Rajtki. Ona nic, spikerka telewizyjna z Teleekspresu, gadający łeb a od pasa w dół może w nią wejść całe po kolei Wojsko Polskie i jej oko nie drgnie. To właśnie Andżela. Doszczętnie zajęta mówieniem. Niech mówi. Co tu będę dużo się rozwlekał. Przy majtkach nawet współpracowała przy ściąganiu. Uniosła dupkę patrząc w kartkę z wakacji, co dostała z Helu od koleżanki ze Szczecina. Że się świetnie bawi, dużo na świeżym powietrzu, ładna pogoda słońce gitara ognisko i dużo dobrego humoru, i PS, piosenka jest dobra na wszystko. No więc jakoś to poszło. Bałem się, jak ona zareaguje i w kluczowej chwili nie wyleci z wrzaskiem. Ciasno, lecz ciepło, raz dwa trzy, moja twarz w jej włosach mokrych, co jej wymyłem łeb pod kranem z wspomnianej wyżej rzygawicy, groźnej choroby, i dżordż śpiewa spokojnie swe piosenko-rymowankę. Ona jako tako, zdaje się, że ze mną nawet współpracuje, choć boję się, iżby mi nie wykręciła jakiegoś nowego numeru z betonem czy innym. Opowiada o tym, jak kiedyś lubiła zbierać znaczki, a teraz wydaje jej się to infantylne, co jej Robert powiedział a o co często się powstawały pomiędzy nimi kłótnie oraz niesnaski.

I co ja tu będę dużo o tym mówił. Co ja będę mówił, potem me dzieciaki, me i Magdy lub nie będzie ta, to będzie inna, wezmą i będą podsłuchiwać, i dowiedzą się, z jakich się powstały istnie biologicznych konfiguracji. Iż ja ich ojciec ich nie znalazłem razem z matką w rowie przy szosie, jadąc na wycieczkę krajoznawczą, tylko iż je zamontowałem w matki trzewiach za pomocą swej ruchliwej przyssawki. I co im powiem. Iż nie jesteśmy ludźmi, tylko zwykłymi jamochłonami, co łączą się po dwa i wykonują zbereźne ruchy. Iż w tych istnych morzach biologicznie aktywnych płynów pływają ogoniaste robaki, które potem nagle dostają zębów, paznokci, ubrania, teczki, okulary. I choć jest miła zabawa, ja nagle z gruntu zaczynam podejrzewać iż z Andżelą coś jest nie bardzo tak. Iż napatyczam się na jakiś jej od wewnątrz opór, jakąś z jej strony fizjologiczną barierę. To się jeszcze okaże.


Bo jak się nagle nie rozlegnie brzdęk, pstryk, eksplozja, bo jak nagle nie zrobi się luz, jak gdybym przebił się na wylot do jakiejś podwodnej krainy, bo jak Andżelą nie we wrzask, w raptem odskok, wszystkie jej śmieci, co pieczołowicie nimi zasłoniła pół tapczana, wylatują w powietrze. Drze się, trzymiąc się za dupkę, przestępując z nogi na nogę. Ja pierdolę, mówię i rechoczę, bo choć już po wszystkim i przyjemność nie do końca, to od razu wykumałem, co się dzieje. Że oto poszła sprężynka u naszej Andżelki i będzie z niej teraz fajna chętna koleżanka jak się patrzy. Że oto zaraz spomiędzy jej syjońskich nóżek wypadnie symboliczna skorupka, którą ona podniesie i oprawi w złotą ramkę, co będzie u niej wisiała nad tapczanem. A co ją skseruje i mi w takowej ramce podaruje, bym sobie postawił na swym prezesowskim biurku w mym biurze do spraw ogólnodostępnej anarchii. I w czasie spotkań biznesowych pokazywał Zdzisławowi Sztormowi, czego jego syn nie dokonał, a co ja, Silny, Andrzej Robakoski, dokonałem.

Lecz tak się nie stało. Andżelka nade mną stoi dość śmieszna w podkasanej kiecce jak skromna księżniczka księstwa hymen i starając się nawlec na powrót rajstopy, mówi do mnie: jestem dziewicą. Co natychmiast jako ilustrację obrazkową wydziela na tapczan pokaźny kłąb krwi i sztukę surowego mięsa. Ja mówię na to: dajże spokój, kobieto, i zapalam sobie od niej z torebki papierosa LM czerwonego ruskiego, co muszę sobie odbić na niej swe niespełnienie i przedwczesny uwiąd mej przyjemności. Choć sam jestem cały wyfrancowany we krwi, co będę musiał zaraz z siebie zmyć i sprać, ponieważ jestem w stanie uwierzyć, iż właśnie z mej płci mnie jakąś makabryczną metodą okradzione i teraz jestem rodzaj nijaki.


Jakże ona wygląda, ta Andżelą. Istna rozpacz, trzydzieści dwa kila parującej rozpaczy i ciosu z zaskoczenia, aż mnie coś ukłuwa, iż to dżordż jest sprawcą tego całego ambarasu. Aż mi żal, gdyż już okazywało się nieraz, iż nagle ogarnia mnie miękie serce i rozklejam się w tym względzie zupełnie. Czasem wobec mego psa Suni, dość otyłej sarenki. Lecz zawsze zaznaczam memu brackiemu, iżby nie przesadzał z żółtkami dla niej, gdyż od tego ma zgagę i nadwagę. Więc teraz tak mówię, cho no tu, Andżelka, przez to twój wielki dzień, dzień świętej Andżeli. Tu sobie popraw majteczki, a jakby co, to do wesela się zagoi.

Lecz ona dalej tak oszołomiona, tak zakręcona, jakbym co najmniej zdegradował jej narząd mowy. Nie chce gadać o pocztówkach, nie chce gadać o ptakach głuptakach, jakby jej się skleiło zęby do zębów. -Jednocześnie rozmyślam w panice, co jeszcze ona mi tu może wywinąć. Bo już powolnie zaczyna się u mnie znowu dość ponury zjazd, toteż nie będę miał ni sił, ni zapału sprzątać to, co ona może jeszcze popuścić na wykładzinę czy gdzie. Znowuż kamienie, czy też teraz jakiś nowy przełom w jej chorobie wewnętrznej, węgiel, koks, dynamit, klinkier, wapno, styropian.


No już się nie obrażaj, tak jej mówię i zapinam sobie buksy, co już i tak są zbrukane jak gdybym miał w nich swego czasu dyplom z rzeźnictwa ciężkiego i minę lądową. Co wstaję z tapczana, biorę Andżelę w ręce, co zdaje mi się, jakoby była nie uczennicą ekonomika, lecz nauczania początkowego, tańczącą na balu karnawałowym w przebraniu za spaleniznę. Taki mam halun. Daję jej teraz góra pięć lat, o co mi zaraz serce pęknie i rozleje po ciele. Wtedy wsadzam ją na tapczan i mówię: teraz chwilę czekaj. Przywlekam jeden kulejący scoliczek, co by była równo serwetka, na ruskim patencie, koronkowa nieplamiąca się. Stawiam ptasie mleczko, stawiam wazonik ze sztucznym gerberem, obok papierosy, fuli elegancja, podróż promem Titanic, ugoda, symboliczne podanie rąk kobiecie przez mężczyznę. Ona jeszcze trochę naburmuszona, stopą rozgarnia cały ten jej burdelik z pamiątkami po wszystkich urodzinach, pocałunkach w rękę w usta. Już prawie świta, Sunia wydziera się na ogrodzie jak mordowana, chce żreć. Sunia, ta kurwią nadwaga. Andżelka na dosyć ciężkim zejściu po przeżyciach tego wieczoru, patrzy nieprzytomnie wewnątrz popielniczki, jakby wróżyła swe przyszłość artystyczną z kipów. No to ja szybko do rzeczy, by miała jakieś radosne wspomnienie, zanim całkiem mi tu padnie.

To do interesów, piękna pani, mówię do niej, memłając palcami w ptasich mleczkach, by sobie nasypać jakąś małą przyjemną ściechę na pocieszenie. Ona na to robi głową przytaknięcie pośrednie pomiędzy tak a nie. Mówię tak: dziś Dzień Bez Ruska. Więc nic z tego, wszyscy na rynku. Lecz od jutra nakręcamy twe karierę, moja pani zdolna. Od pojutrza dzwonię tu i tam, prezes, premier, znajomy fotoreporter. Że niby że afera. Popełnione samobójstwo. Rzecz jasna nieprawdziwe, lecz nie o to chodzi, by było prawdziwe. Chodzi o publikę. Tak to urządzimy. Mój plan dnia napięty, ale kilka spotkań, kilka wymuszeń słyszysz, Andżelka? Potem się okazuje, że samobójstwo odratowane. Wielki talent ocalony przez złych lekarzy. Wystawa twych ubrań, konferencja z prasą, na temat, jakiej słuchasz muzyki, jakie są twe hobby w czasie wolnym od sztuki. I wtedy raptem z dnia na dzień nie jesteś żadna anonimowa, tłumy chcą cię zobaczyć i chcą mieć twą osobowość, Robert Sztorm wymięka. Lecz Robert Sztorm może sobie ciebie najwyżej próbować polizać przez tłumy ochroniarzy. A co cennego miałaś, to i tak przepadło dziś. W „Filipince” twe zdjęcie na samo centrum okładki.

Tylko nie „Filipinka” – mówi Andżela mętnie, niewyraźnie i odbija jej się niewiadomo czym, może kamieniem, a może papą, a może watą szklaną. Jest z pierwszy udokumentowany syndrom życia od około półgodziny. Myślę sobie, co by mi tu znowu nie dostała zgonu. Więc co robię. Sobie ścieżkę, „Zdzisław Sztorm” i do szeregu, salut. Wtedy mówię jej w ten sposób, by ją trochę odwieść od samobójstwa: a teraz, Andżelka, bądź do rzeczy. Śmierć jest nieważna, śmierci nie ma, chyba nie wierzysz we śmierć, przecież to jest zabobon. Zakaźne choroby -zabobon, przestępczości samochodowe – zabobon, groby – zabobon, nieszczęście – zabobon. Są to wszystko niecne wynalazki Rusków, co je rozgłaszają, by nas straszyć egzystencjalnie. Robert Sztorm to marionetkowa postać podpłacona także przez Ruskich. Chuligaństwo i dewastacja jest to legenda ludowa, ani Arka, ani Legia, ani Polonia, ani Warsowia. To są fikcyjne drużyny na usługach Nowosilcowa. Staś i Nel także również perfidnie spreparowani przez księcia ruskiego Sienkiewicza na potrzeby filmu „W pustyni i w puszczy”, istne mity greckie. Ja, Silny, ci to przyrzekam. Sami Ruscy może nie istnieją nawet, to się jeszcze zobaczy. Idź do balkonu, za oknem nowy lepszy świat, specjalny świat na nasze potrzeby, zero przewodów frakcyjnych, zero strzykawek, zero pożarów, zero mięsa. Sama Wegetariańska Orkiestra Świątecznej Pomocy zachęca do zbiórki na nowe kamienie do żołądka dla Andżeliki lat siedemnaście. Ej, Andżela… Andżela, przesuń no dupę… wstań… wstań na chwilę!


Wtedy podbiegam do tapczana i ot co. Grubszy sztapel, kurwa i chuj. Temu ona tak siedziała cicho, bez słowa ta małomówna kominiarzowa. Gdyż w całości sama z siebie wypłynęła i ściekła w tapczan mej matki „Bartek”, całkiem świeżo kupioną zeszłego roku wersalkę pod postacią krwi, choć może mego też się tam coś znalazło, bez winy nie jestem. No to się wściekam. Wkurwiam się. Zaraz wyrwę kabel z tego całego świata, zaraz zerwę przewody frakcyjne, zaraz pociągnę za rączkę, hamulec bezpieczeństwa. Chcę ją zabić tu i teraz, choćbym miał całe wersalkę amerykankę zagnoić tą kurwią krwią, wywrócić, nożem pochlastać i wybebeszyć z piór, z tej pianki, z pościeli, z sprężyn, wszystko na wierzch wywlec, podeptać, zniszczyć, zabić, zniszczyć. Kurwa chuj i ja pierdolę. No tego już zbyt wiele moja droga, twa kariera cała runęła, nim zdążyłem ruszyć palcem i uruchomić moje znajomości, ty już spadasz, ma gwiazdo, stąd tu i teraz. Tu twe buty piękne, kozaki prawdziwe z Kaukazu, tu twa kurtka, tu twój obnośny handel pamiątkami, tu twe wewnętrzne kamienie. I pani już podziękujemy za udział w naszym programie. Oto są drzwi Gerda automatycznie zamykające, lewa, prawa, do widzenia, autobus linii nr 3 po panią wkrótce przyjedzie zabrać.


Wszystkie kobiety to jedne i te same suki. Same nie wyjdą, czekają przyczajone. Aż się rozjuszę i wybuchnę, i muszę je wypychać, odganiać od nich jak lep na muchy. Podejrzewam, iż możliwe że jest to jedna i ta sama suka przebierająca się w różne ciuchy, ona na mnie napada bezustannie, naciąga mnie na przyjemności, a potem robi syf w całym mieszkaniu. Codziennie, codziennie nowa i jeszcze gorsza. Podejrzewam że mieszka gdzieś tu na osiedlu. Wie, że mam słabe nerwy. Przychodzi i mnie wkurwia. I ja ją zabijam. A ona odrasta z psiego nasienia i już następnego wieczora siedzi zwarta i gotowa. Ruski pomiot. Być może te Ruski, że tak się właśnie eufemicznie wabią kobiety. A my mężczyźni je stąd wygnoimy, z tego miasta, co one sprowadzają nieszczęścia, zarazy, susze, zły urodzaj, rozpustę. Niszczą tapicerki swą krwią która leci z nich jak przez ręce, brukając cały świat niespieralnymi plamami. Wierna rzeka Menstruacja. Groźna choroba Andżelika. Surowa kara za brak błony dziewiczej. Jak się dowie jej matka, to jej wprawi z powrotem.


* * *

Złe sny. Magda rodzi kamienne dziecko, na oko pięcioletnią dziewczynkę z oboma oczami dotkniętymi tikiem nerwowym. Dziecko – kamienny potwór, do którego Lewy ani nikt się nie przyznaje, Magda chce sprzedać je do cyrku, stoi przede mną kołysze wózkiem, mówi: albo ja, albo tamta, Silny, inaczej sprzedaję Paulę do cyrku, wybieraj, albo ja, albo ona. Że w skrzynce pocztówka od Andżeli, cześć Andrzej, nie wiedziałam, czy do ciebie napisać. Jestem w piekle, jeszcze dziś po powrocie do domu popełniłam samobójstwo. Nic szczególnego. Mamy tu magnetofon, świetlicę. Chociaż druhowie są sympatyczni, muzykalni. Jak coś będę wiedzieć, to napiszę więcej. Muszę teraz iść, bo mamy apel. Potem kolacja, podchody, gry terenowe. W poniedziałek przyjeżdża na kontrolę Szatan. Będzie sprawdzanie namiotów i gawęda. Buziaki, zawsze będę dobrze cię wspominać, jeśli możesz przysłać mi jakieś ciepłe rzeczy (noce są chłodne). Andżelka, PS: Pozdrowienia!

Że dzwoni telefon, że wielki telefon dzwoni prosto wewnątrz mnie, że nie wiem, gdzie ta słuchawka, choć słyszę zewsząd głosy w tej sprawie, to po ciebie, Andrzejku, to po ciebie jacyś panowie, jacyś panowie po ciebie, Andrzejku, panowie z komisji, sprawdzą, czy twe organy nadają się do uczciwej sprzedaży na zachód, Andrzejku, o co te nerwy, panowie są jak najbardziej na tak, chcą je kupić, nie ma o co bać, termin operacji ustalony…


Budzę się. Ślepy, głuchy, niemy, niczym duży kret wywleczony spod ziemi, zagrzebany w zakrwawionym tapczanie. Pół żywy jakby, wsadzony w pudełeczko po zapałkach i zasunięte wieczko. Potężny dilej. Zewsząd dzwony. Dzwony stereo. Reszta mono. Zdaje się, iż wszystko, czego nie było nigdy, jest teraz w mej głowie, wszystko, czego nigdy nie było. Cały ten brak. Całe milczenie jako trzeci rozmówca. Cała wata świata. Cały erzac, cały styropian napchany w me głowę. Przez noc przytyłem. Jestem tak ciężki, iż sam siebie nie mogę postawić na nogi. Stężony roztwór. Jak gdybym zaplątał się w zasłonę, jak gdybym zaplątał się w katanę i nie mógł stamtąd wyjść, wsadził łeb w rękaw i nie mógł wywlec na powrót.

Jakby ta Andżela we mnie, nie w tapczan, się wybebeszyła, co teraz leżę obrzmiały, podwójny, podwójne serce po obu stronach, podwójna wątroba, sześć nerek i kilka pustaków.


I kiedy wstaję tak w południe, myślę chwilę, czemu moja starsza nie wróciła jeszcze z firmy Zeptera. Choć może dzwoniła, lecz ja nic o tym nie wiem. Zastanawiam się, czemu ja nie odbierałem telefonu. Nie mogę przypomnieć. Zastanawiam się, co to są w ogóle za porządki i czy przypadkiem nie jest tak, że naraz sam w tym mieście żyję, bo cały gatunek wymarł. A kiedy tak stoję, przede mną widok na całe mieszkanie utrzymany w stylistyce batalistycznej, krajobraz po bitwie. Zastanawiam się, czy przypadkiem wojna już się nie stała tu pod moją nieobecność, kiedy spałem, decydująca bitwa, samo centrum dowodzenia, gdy spałem Ruski weszli na mieszkanie, wdarli się. wszystko powywracali kolbami, pozestrzelali z obrazów pejzaże z wodospadami, słoneczniki, a szczególnie zniszczyli zegar skórzany. Matkę Boską z Lichenia z błękitnego plastiku strącili z lodówki, łebek odleciał, święta woda nabrudziła na posadzkę. Zadeptali kafelki w łazience. Wszystkie kobiety, co się dało, zgwałcili tu na wersalce, urządzili tu sobie sztab generalny, komitet do spraw przeleceń. Konie wprowadzili, ptasie mleczko wyjedli, papierosy spalili, tapicerkę zasyfili i do widzenia, do zobaczenia w przyszłym życiu na Białorusi. Mojego brackiego i mą starszą wzięli na niewolników. Mnie pewnie zabili, bo tak właśnie mam wrażenie, że to właśnie zrobili ze mną, zabili mnie jakimiś ciężkimi przedmiotami, zatłukli, co jeszcze słyszę wewnątrz głowy dalekie echa tych ciosów, wystrzałów. Lecz dlaczego mnie, skoro moja matka robiła z nimi niezłe interesy, siding, panele, Zepter. Dlaczego mnie zatłukli akurat, dlaczego w same głowę, co teraz czuję właśnie, że pełna jest uczucia żelastwa, pokręteł wirujących dookoła własnej osi, złomowiska, blach wygiętych. Gdzie oni byli, jak Magda miała poglądy przeciwko nim i jawnie prowadziła ideologię antyruską?


Lecz coś się zmieniło i to stwierdzam, kiedy ściągam żaluzje pionowe. Świat wylazł z foremki. Słońce większe. Tłustsze, upasione jak pasożyt nas toczący. Napierdala po oczach. Bez litości. Prosto we mnie wycelowane, prosto we mnie świeci jak co najmniej lampa gestapowska, gadaj, Silny, będziesz robił grzechy nam tu dalej, bo jak nie, to pokręcimy gałką i umrzesz na to światło mordercze, syczące, języczkami białymi cię wylizujące. Sznureczek z żaluzją skrzypi. Kurtyna w bok. I oto przedstawienie. Oto przedstawienie, którego się za życia zobaczyć nie spodziewałem. Bo takich przedstawień nie ma, takie rzeczy miejsca nie mają nigdzie na świecie. Nie mogę uwierzyć w co widzę. Przez okno chcę się z szoku tego wychylić, bo oczy mi się nie chcą otworzyć i widzę tyle, co przez szparę, a reszta ciemno. To walę czołem w szybę PCV Azbest, co jeszcze echo jakieś, jakiś refluks się robi, echo straszne, co nagle robi się jeszcze jaśniej. A co jeszcze powiem, to to, że oczami moimi, co już mówiłem, że przez noc jakąś skórą bonusową zarosły i widzę ogólnie niewiele, ale to co widzę, to widzę. I to nie żaden halun na bańce, żaden fleszbek ściemniony, gdyż to jest reality show, co ja teraz widzę, real tv.

Otóż raptem nie ma już kolorów na tym świecie. Nie ma. Brak. Kolory przez noc zostały ukradzione. Lub cokolwiek. Może wyprane. Może wyprali ten krajobraz, pejzaż za oknem w pralce automatycznej w nie bardzo tym co trzeba proszku. Co moja starsza też kiedyś mi numer taki wywinęła z dżinsami. Co jednego dnia miałem dżiny zwykłe niebieskie, a już następnego normalnie białe, białe bigstary z białą metką bez napisu. Wkurwiłem się, bo w towarzystwie, w pubie byłbym skończony, co, Silny, na komunię świętą przyszłeś, lecz się spóźniłeś, komunii świętej już nie ma, skończyła się, wysprzedana, do domu, możesz wrócić na przyszły rok.

Nieważne, jak to było ze spodniami. Co było, to było. Ale jedne jest pewne. Cokolwiek zrobili, czy kwaśny deszcz to był, czy inna katastrofa ekologiczna cysterny z wybielaczem, czy wypadek Lewego, gdy jechał swym golfem pełnym amfy, góra domów. Normalnie biały mur wapnem czy innym świństwem przejechany. Sąsiadów dom, co się dochrapali sporego hajcu na przekrętach lewych samochodów od Ruskich sprowadzanych, nagle do połowy też biały od góry. Do połowy. Wszystko do połowy białe. Najczęściej połowa domów. A to co na dole, ulica, to do kurwy jasne; jest czerwone. Wszystko. Biało-czerwone. Z góry na dół. Na górze polska amfa, na dole polska menstruacja. Na górze polski importowany z polskiego nieba śnieg, na dole polskie stowarzyszenie polskich rzeźników i wędliniarzy.

A gdzie nie spojrzę jakaś służba pomarańczowa zatacza się z wiadrami farby, z wałkami, na wietrze taśmy biało-czerwone ostrzegawcze łopoczą, co by wrony nie siadały i nie zasrywały. Radiowozy, jakieś samochody, jakieś instalacje, rusztowania, chórze, no chórze wprost to wygląda, miasto mogą sputniki zrobić zdjęcie z kosmosu, paranoja.


A kiedy ja to widzę, to trach za ten sznureczek i żaluzje pionowe zasłaniam natychmiast, co nawet w szale ten sznureczek zrywam. Lecz oglądać tego nie będę oglądał. Na to mnie nie namówią, bym patrzył na to porno z udziałem biało-czerwonych zwierząt i biało-czerwonych dzieci, którym kręcą zwyrodniałe służby miejskie za nasze podatki. Moje podatki niby nie. Ale mej matki, choć jej dawno nie widziałem. I że ja dużo z amfą praktykowałem, że nawet teraz z powieką mam taki problem, że raz się ona cofa i widzę wszystko, a raz spada i widzę tyle, co swe skórę od środka. Jest czarna i tyle widzę. Ale to mi nikt nie powie, że to miasto przemalowane na barwy naszej piłki nożnej, że to jest film taki na zjeździe, że to jest mój wyprodukowany przez fermentującą u mnie wewnątrz amfę halun. Tego mi nikt nie mówi. Gdyż gdy tylko zapuściłem żaluzje, tu wszystko wewnątrz jest na powrót w porządku. Z ulgą dyszę i jeszcze lecę zamknąć na podwójny zamek Gerda drzwi. By się te skurwysyny tu nie wbiły do mnie, bo jak zasyfią tym swym wapnem mi dom, zniszczą meblościankę, wykładzinę, może nawet żaluzje. To koniec. Izabela nigdy się nie otrząśnie. Kasetony na suficie dopiero co sprowadzone przez Terespol. A tu piękny czerwony pod kolor jej szminki, co by mogła wieczorem leżeć z lusterkiem i patrzeć, czy pasuje. Nie wejdą tu i dupa, chyba że po mnie przejdą, wdepczą mnie w wykładzinę i zamalują również na biało. Na chwilę czuję się szczęśliwym człowiekiem i nawet myślę, co by Suni nie dać coś do żarcia. Bo coś przestała skamlić. Ale potem z kolei domyślam się, że będę musiał wyjść na zewnątrz i znów od nowa ta fatamorgana, jak biało-czerwona zaraza sunąca przez miasto, ta ospa. Więc siadam. Lepiej nie chodzić, bo można się umylać o wykładzinę. Patrzę. To muszę przyznać, że wtenczas za dużo nie myślę, nie uważam. Wręcz przyznam, że nie uważam nic, bo teraz akurat siedzę. Siedzę. W mej głowie osobna jakaś impreza się kręci. Dzwonią telefony, grają radia Warszawa i Moskwa jednocześnie, świecą światła, kolejka elektryczna jedzie do Chin, wjeżdża przez jedno ucho a wyjeżdża drugim, tratując wszystko, co napotka po drodze. Wszystkie me myśli, me uczucia.

I wtedy jakby w jednej chwili dochodzi do mnie całe me życie rozesłane dookoła, ten pejzaż powojenny z krwią na tapicerce, z krwią na mych spodniach składającą się w jakąś mapę choroby dosłownie, w jakąś grę planszową, wszystkie ścieżki krwi zaschłej wiodą jednoznacznie do piekła skrytego w mym rozporku. Te plamy na wykładzinie białe po Magdzie, jak spluwała pastą do zębów i czerwone po Andżeli, co przede mną uciekała, to nafajdała. Jakiś deszcz papierków po cukierkach napadał, deszcz kamyczków, zębów mlecznych, jakby Andżela zanim poszła do piekła, wytrząsła na cały pokój swą torebkę.

Masz, Silny, masz, i nie mów, że nie zostawiłam ci po sobie żadnych pamiątek, tu mój ząb zepsuty, tu mój włos połamany, tu moje rzęsy odklejone, tu moje nogi zgięte jeszcze, tu moje ręce, tu moje kamienie, schowaj sobie gdzieś głęboko, zasusz, włóż do książek, do celofanu, do wazonów, do ramek. A jak po wykładzinie depczesz, to po mnie depczesz. Gdyż tak w ogóle to ja już nie żyję, w piekle siedzę, nudzi mi się potwornie, szatan mówi, że ciebie prawdopodobnie też tu może ściągną. Póki co kupił mi teraz czarne chomiki, parka, samczyk chce pieprzyć cały czas suczkę, to ciągle muszę uważać, by go szybko z niej zdejmować. Nawet nie chce mi się ich podlewać, tak bardzo się nudzę, że ziewam coraz częściej.


Jak ja to sobie myślę, to z miejsca te rzeczy, te pocztówki, te wszystkie gumy- kulki toczące się jak gra jakaś zręcznościowa, one lecą w mym kierunku, a ja je muszę łapać. Zbieram, choć jak sobie wyobrażam, że chodzę akuratnie po Andżeli mięsie, to robi mi się słabo i zataczam się na meble. Papierki niedopałki wyciśnięte w kształt jej ust czarnych, wszystko to do siatki. Nieprzeziernej. I do szafy. Pod ciuchy, pod namiot czteroosobowy, deską do prasowania przywalam, co by nikt i nigdy tego nie tknął z mej rodziny i nie zaraził się trupim jadem.


Wtem raptem dzwonek do drzwi. Szok. Panika. Czyby nie wziąć w garść swe adidasy i nie skitrać się w meblościankę, że niby mnie nie ma. a ten syf na wersalce i wszędzie, ten sznureczek przy żaluzji pionowej doszczętnie zerwany, ptasie mleczka wyjedzone, ta krew ciągnąca się od wersalki przez wykładzinę, przez przedpokój do drzwi, przez schodki, przez chodnik, przez furtkę, przez asfalt do przystanku, przez autobus cały linii 3 do kierowcy i potem z powrotem na siedzenie i do wyjścia, to nie jest krew, lecz farba czerwona, której użyto do wymalowania dolnej części miasta z okazji Dnia Bez Ruska, a co widocznie ciekła z kieszeni jakiemuś robotnikowi. Tak powiem. Policja i straż miejska razem, dziewczyna nie żyje, wykrwawiła się w drodze, całe miasto ubrudziła wzdłuż i wszerz, akurat w przeddzień miejskiego święta Dnia Bez Ruska, złą renomę zrobiła całemu miastu, że nie żyjemy tu jak ludzie, tylko jak zwierzęta rzeźne. A pan za to odpowiada, proszę dokumenty, nazwisko matki, zainteresowania, hobby.

Tak sobie wyobrażam i dreszcz mnie łapie. Lecz dzwonek nie ustaje, więc co mam robić. Choć nawet jestem w tych spodniach brudnych z plamą, to jest to dzwonek wręcz alarmowy, wręcz mogący człowieka zabić, jeśli drzwi nie otworzy. Co idę przez przedpokój na wpół niedowidzący, ze zdziczałą powieką niczym stroboskop mrugającą, powieką jak osobne zwierzę toczące me oko. Skazany na śmierć, skazany na śmierć przez jasność, odłamki słońca zatknięte w powieki.


Wtedy otwieram. Otwieram. Otwieram te zamki, co zamknęłem wcześniej. Wkurwiony trochę. Gdyż z tym dzwonkiem to jest przesada, istny gwałt przez uszy i sypiący się tynk ze sufitu na me twarz, istny elektrowstrząs połączony kablem iskrzącym z moją głową. I nie wiem, jak trzeba mieć nachujane w głowie, by wciskać dzwonek od cudzego domu w tak chamski sposób.

Otwieram i nie spojrzywszy w ogóle mówię: co, kurwa?


Andżela w drzwiach. Andżela w drzwiach. Żyjąca. Na nogach się trzymająca o własnych siłach. Stoi. Gapi się w naprzemiennie we mnie i w centrum mych spodni. Jakby dobrze nie wiedziała, że to jej dzieło i gdyby była koleżanką, to by to uprała, gdyby była fair. Ale ona nie. Stoi. W tle ulica przemalowana na biało-czerwono. Andżeli twarz, jakby ją wywapnowali przeciw robakom na wiosnę, a oczy, usta, te wszystkie bajery dorysowali czarną akwarelką.


Niczym zwiędła i zgniła roślina doniczkowa. Wygląda, jak gdyby przed minutką wylazła z rzeki, w której utopiła się przed miesiącem. A w międzyczasie osrały ją ważki. Patrzę na nią. Nie jest ładna. Jak zakonnica tą porą roku w parkach, podtrzymuje z trudem na więdnącej raz po raz szyi twarz mężczyzny. W podkutym jakimiś sygnetami kościstym łapsku trzyma równie zwiędłą co ona sama flagę biało-czerwoną. papierową.

Kupiłam od Ruskich – mówi anemicznie, jak gdyby występowała właśnie z wierszem w akademii o Lesie Piaśnickim. I macha słabo. Niczym by mówiła: to nie ja tu przylazłam. To ktoś się pode mnie podszywa.

Gapię się na nią jak w gnat. Gdyż jest żywa, cała, nie poszła do piekła, nie urządziła mnie tak, nie jest taką świnią, by mi tu sprowadzić na chatę suki i psychologów sądowych. I szatana wkurwionego: Silny, zabiłeś ją, skurwysynie, mą córeczkę małą, a była taka szczupła, lubiła wycieczki, lubiła podróże.

Teraz widzę, iż na pewno nie jest ładna. Wręcz jakby przyszły do mnie zwęglone resztki kurczaka. Od Ruskich, powtarzam za nią, trzymając drzwi kurczowo w ręce, co by nie zachciało jej się wchodzić przypadkiem. Trupia wiara. I nie wiem, czy mam taki po prostu film, że ona przyszła tu odebrać swoje dziewictwo czarne, co wczoraj zostawiła. Że po nie wraca, ale już nieżywa, już krew spuszczona. Przez noc umarła, a teraz raptem wróciła. A ja nie wiem o czym z nią gadać.

Andżela, ty masz wąsy – zagajam, gapiąc się w nią, by nawiązać rozmowę.

Wąsy? – ona pyta tępo, podnosząc swą zgnitą rękę do górnej wargi. Lecz ta ręka również więdnie i opada zgodnie z kierunkiem grawitacji. Wąsy? – powtarza beznamiętnie.

No dosłownie wąsy – mówię dziarsko, gdyż czuję, że ten temat ją kręci. Jest to temat neutralny i wesoły, zabawny. Mówię jej: jak czasem spojrzysz, to ja patrzę na ciebie i myślę sobie: facet.

Ona jakby na to nie reaguje. Nie śmieje się. jakby nie rozumiała po polsku, co to są wąsy. To ją widocznie nie kręci, ten temat. By nie było ciszy nieprzyjemnej niczym mokre pranie rozwieszone między nami, sprzedające nam raz po raz na twarz nogawki i rękawy.

I co słychać? – zagajam więc uśmiechając się krzepiąco do niej, wyciągam rękę, co na niej też zauważam trochę krwi zakrzepłej i klepię ją mocno, przyjacielsko po ramieniu, by wiedziała, że jest między nami przyjaźń, że zawsze możemy zostać kumplami, że jak ją spotkam na ulicy, to zawsze będziemy na cześć między sobą.

Ona na ten gest z mej strony zatacza się dość silnie, podnosi rękę z chorągiewką, macha apatycznie dość i mówi: od Ruskich kupiłam. Unosząc tą oklapniętą chorągiewkę. Od Ruskich kupiłam, bo tańsze. Harcerze też sprzedają. Ale drożej. Wiadomo. I z sztucznych tworzyw. Się nie biodegradujących.


Jak to mówi, to nie wiem, ile to może trwać. Z jej strony zero uśmiechu, sama powaga. Obliczam cicho w myśli. Może stoimy już tu godzinę. A może pół. A może sekundę. A może ja już nie żyję. Może przetrzymują mnie właśnie w jakimś papierowym ustępie dla czubków, w jakimś wyciętym z gazety dla kobiet biało-czerwonym odwyku. Niby wszystko pięknie, a jak tylko się poruszę, to klej do papieru pójdzie i rozsypię się tu razem z całym stelażem, pod którym płonie ogień piekielny. Bo to jest specjalne piekło, gdzie się siedzi za amfę. Robią ci chore filmy. A Andżela to nie Andżela. To jakaś tekturka jebnięta. Rusza ustami, a głosu nie słychać. Czarna ryba-młot. Czarna ryba-potwór. Czarny żuraw z origami. I teraz składam podanie o panadol. O szeroko pojęty paracetamol. O zwiększenie wydobycia. Bo od wbitego we mnie tego wzroku wiercącego jakiegoś, bańka zaczyna mnie tak boleć, jakby w jedną chwilę miała się od reszty odlepić, sturlać po schodkach, potoczyć ulicą do studzienki i uzyskać całkowitą niepodległość.

Pies ci zdechł – mówi mętnie Andżela machając flagą. Ja mówię: że niby co?! Ona na to. że Sunia tam leży przy garażu i nie żyje z głodu. Jak ja się wtedy nie zerwę i już mniejsza o to, co za bagno mam na spodniach w barwach narodowych, już mniejsza o to. Gdyż jestem przerażony. Zszokowany. Biorę to ptasie mleczko, biorę z lodówki to, co tam jest, parówkę, mrożonkę, wszystko i lecę. Sunia leży na plecach na trawniku. Co pewnie trzeba będzie go niedługo ostrzyc znowu. Niezbyt jest ożywiona. Sunia, Sunia, mówię i zbiera mi się na płacz. Szczególnie, że widzę gówienko, co z niej wyszło samo, jak wielki czarny robak, co ją zabił i teraz ucieka w ziemię przed karą. Sunia. No weź. Nie bądź świnia, żeby mnie tak urządzić. Wstawaj. Przyniosłem ci tu. Nie lubisz fasolki, ale chyba tak od święta to byś się nie zatruła, jakbyś zjadła kurwa raz taką fasolę, to by ci korona z tego łba płaskiego nie spadła, nie chciałaś żreć, to teraz nie żyjesz, zobaczysz, jak się pani twoja wkurwi dopiero, jak wróci, a tu zamiast psa trup, dom cały we krwi, zobaczysz, że nas zwolni stąd wszystkich, zamknie ten interes… no kurwa obudź się!!


Jak tak wrzeszczę i już nawet robię zamach, by to kopnąć, to przychodzi Andżela. Kładzie mi rękę na ramieniu. Jest poważna, w ręce ma flagę. Mówi do mnie: uspokój się, Silny. Twój ból nic nie pomoże. Wiem, że jesteś w szoku. Tylko spokojnie. Wiem, że bardzo Sunie kochałeś. Lecz teraz ona nie żyje. Nic się na to nie da poradzić. Śmierć idzie z nami ramię w ramię, chucha nam trupem w twarz. Zostawia po sobie ból i cierpienie. Lecz rany się goją.


I kiedy ja tak stoję, zdumiony, całkowicie zaskoczony tym, co się dzieje, iż wszystko nagle wali się i ostatecznie nawet pies zdycha niczym pieczątka na paczce z rozpadem. To Andżela bierze spod garażu łopatę do odśnieżania w zimie i tak jak stoi zaczyna kopać w trawniku grób.

Ja siadam na krawężniku, bo już nie mam na to wszystko siły. Już dosyć, już dziękuję, koniec zabawy, wszyscy idą do siebie do domu, w przedpokoju są już uszykowane ich buciki, to co zostało z ciasta można brać dla rodzeństwa. To koniec. Dziś zgasła ostatnia ma żarówka. Dziś już nie żyję, dziś patrzę, jak ziemia sypie się na wieko trumny ze mną i sam również rzucam sobie grudkę.

Wtedy nagle do Andżeli mówię tak: Ruski Sunie zatruli. Andżela na to: może i tak. Ja na to się wkurwiam, gdyż coraz bardziej to do mnie dochodzi.

Za jednego polskiego psa dwóch Ruskich – mówię – albo trzech. Za Sunie, za jedną śmierć niewinnego, niepolitycznego psa polskiego, trzech Rusków do piachu. Rozstrzelać.

Po czym biorę patyk i pokazuję, gdzie będą stali Ruski i jak będę strzelał.

Agresja zawsze wraca do ciebie. Człowiek człowiekowi wilkiem -mówi Andżela. Nawet trochę ukopała tymi swoimi żyłami bez obudowy. I nim się spostrzegę, ona już jest przy mnie i mówi tak: jak ty masz na imię właściwie, Silny?


Myślę chwilę. Czy ona jest doszczętnie nienormalna?

No Andrzej przecież – mówię. Andrzej Robakowski. A ja Andżelika. Andżelika na drugie Anna – mówi Andżela. Ja też mam na drugie – ja mówię – ale nie powiem. I odbija mi się głodem, bo od dawna nic nie jadłem. No powiedz jak – nalega Andżela, kopiąc dalej. Ja siedzę na krawężniku i mówię, że nie powiem. Ona na to, dlaczego. Ja mówię, że dlatego. Ale moja matka jest Izabela.

Wtedy do furtki przychodzą dwaj robole z farbą. Kop, kop – mówię do Andżełi, wstaję i idę do nich.

Dzień dobry, szefie – oni mówią do mnie i dobrze mówią, chociaż zdziwieni patrzą w kierunku mych spodni ze śladami niewątpliwego pochodzenia organicznego. Świnia? – tak zagajają o tę krew. Na dzień dzisiejszy, ile taka niesprawiona od chłopa stoi? – zagajają, wskazując na tę krew zaschłą.

Dosyć tyle – mówię, bo mi się nie chce za dużo rozprawiać, czy sprawiona, czy niesprawiona, czy od chłopa czy z samu, czy z chlewu, czy skąd. Bo gówno ich to obchodzi, to są spodnie moje, a oni mają swoje, to niech swoich pilnują, by sobie nie pobrudzić. Oni to widzą, że nie jestem w nastroju na pogaduszki o pogodzie i o modzie, kosmetyce. To co, malujemy? – mówi jeden do drugiego.

Że co niby malujemy? – ja się zaraz trzeźwo pytam. Oni patrzą po sobie i mówią, że dom malujemy na biało czerwono, bo takie zarządzenie burmistrza jest na cały powiat. A co jak nie? – mówię, na co oni trochę gasną, patrzą po sobie. Nie niby znaczy się nie – mówią do mnie – to już pana sprawa, czy tak czy nie. Ja powiem szczerze, jak jest. Może być na tak, to wtedy my tu z kolegą wchodzimy, cyk, elegancko, pełna kooperacja Rady Miasta z mieszkańcami rasy polskiej, wszystko jest między nami w porządku, jakieś manko masz pan w bankomacie, to to manko ni z tego ni z owego znika, jakieś zaległe czynsze i tak dalej, Oczywiście drobne, gdyż Radę Miasta nie stać na jakieś grubsze malwerchy. Żona panu rodzi, to jeśli równocześnie na przykład rodzi jakaś żona jakiegoś, załóżmy, proruskiego antypolaka, co się wyłamał z akcji, to wtedy pana żona ma pierwszeństwo i prymat w rodzeniu, i jeszcze różę biało-czerwoną do łóżka. A tamta kona na korytarzu. Choć nie wiadomo nawet, bo żaden taksówkarz jej nie weźmie, a samochód ma ni z tego ni z owego popsuty. Jakiś pasek klinowy, jakieś niby gówienko, zatkana ni z tego ni z owego rura wydechowa styropianem, ale samochód nie działa. Nie działa i koniec. Bo właśnie jeśli jesteś pan na nie, to jedno ja panu powiem szczerze, to już nie jest tak, że taka decyzja nie wpływa. Bo ona wpływa. Niby nic, ale raptem wszystko. Tu się coś panu zepsuje, tu panu nagle siding odleci, tu panu żona umrze nagle, choć nawet kataru nigdy nie miała. Tu coś zginie, jakieś niby dokumenty raptem z pana nazwiskiem, z pana imieniem pojawią się w nie tej, co trzeba przegródce, tylko we właśnie odwrotnej, niż trzeba, że będzie tak, że nagle po prostu znikniesz pan z tego świata razem ze swoją rodziną, że nagle znikniecie z tego miasta, a wasz dom zostanie wyniesiony w część po części na obrzeże, zalany benzyną, rozpuszczalnikiem i podpalony z samej zasady. Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem.


Wtedy ja patrzę chwilę na niego w oczy, co by upewnić się, że to, co mówi, to powaga. Powaga. Wie, co mówi. Więc wtedy obracam się na dom. Siding niedawno położony, elegancki, biały, zachodni wygląd, choć od Ruskich kupiony. Patrzę chwilę. Potem patrzę na Andżelę, co akuratnie odkłada łopatę i zwala Sunie do dziury. Myślę sobie: za płytki ten grób, to się w ten sposób nie da, bo wnet zacznie śmierdzieć, jak się zrobi bardziej ciepło czy bardziej gorąco.

Pies mi zdechł – mówię pokazując na załączonym obrazku Andżelę, co grzebie Sunie. – Ruski otruli – dodaję, by było wiadomo, że pierdolonym proruskim antypolakiem nie jestem i wiem, jak oni trzodzą na mieście, ci gnoje, psy Polakom podtruwają swymi ruskimi konserwami.

Otruli? – mówią robole, jak gdyby już nie mieli złudzeń żadnych co do zwyrodnialstwa zbrodni, którą dokonują Ruski na mieszkańcach tego miasta.

No otruli zwyczajnie po chamsku, może nawet zagłodzili na śmierć – mówię. Oni na to wskazują na Andżelę wałkiem: córka pewnie cierpi przez nich bardzo? Przez wzgląd na córkę powinien pan się zdeklarować ostatecznie, co do ustroju, który pan wyznaje. Jedno słowo, tak albo nie, Ruscy fałszerze kompaktów, Ruscy robiący podkop pod naszą gospodarką, ruscy zabijający psy nasze i wasze, nasze dzieci płaczące przez Ruskich. Tak albo nie, Polska dla Rusków, czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu gadu gadu, a te ścierwa się zbroją.


Patrzę na Andżelę, co jak przedwcześnie poczerniała, pokryta osadem dziewczynka lat 5 gapi się w mym kierunku wyczekując, aż wrócę i zrobimy nabożeństwo za duszę Suni. Suni męczennicy w obronie czystości rasy polskiej. Zamordowanej przez Rusków ze szczególnym okrucieństwem za polskie pochodzenie.

Wtedy patrzę jednak na siding, nowy, kupę hajcu warty, niezużyty całkiem siding. Wtedy wszystko mi się krystalizuje w jedną chwilę, wszystko staje się jasne. Sidingu nie poddam, ruski jest czy nie ruski, ale co to, to nie. Andżela, cho no tu – wołam. Andżela przybiega truchcikiem. Oni chcą siding pomalować na biało i czerwono, mówię do niej ściszonym głosem na boku. Ona patrzy bezrozumnie raz w me jedno oko, raz w lewe, jakby nie wiedziała, co to białe, nie wiedziała, co to czerwone, tylko wiedziała co najwyżej, co to czarne i jakbym był powiedział: chcą na czarno pomalować, to by zaraz wiedziała o co chodzi. Jak: pomalować? -ona pyta i jest przy tym tępa jak sztuciec plastikowy. No po polsku -tłumaczę jej jak głupiemu – po polsku pomalować niby że za Sunie, że ją Ruscy otruli.

Ocipiałeś? – Andżela na to nagle jakby rozumie, o co biega. – Siding to byś mógł dać wymalować, jakby ci matkę przelecieli albo jakby do miasta sprowadzili lewe wesołe miasteczka. Albo jakby ciebie samego zabili i zgwałcili twe zwłoki. A tak to powiedz im, że za Sunie najwyżej płot.

I ona ma prawdę, nie jest aż ta głupia ta dziewczyna, do interesów się nadaje, jak będę miał ten swój interes, czy piasek, czy miasteczka, czy arafatki, to już nieważne, to ją wezmę na dział „kalkulatory”.

Sidingu nie ruszcie – mówię do chłopaków bez cienia wahania, bez drgnienia w głosie. – Co najwyżej to możecie płot wymalować.

Oni patrzą po sobie jeden na drugiego, myślą, gdzieżby mnie tu zaklasyfikować, do za, czy do przeciw.

Plota też bym nie dał tknąć – mówię szybko – ale to za psa mego, za ból mej córki Andżeli, którą tak pokrzywdzili Ruscy, że jej najlepszego przyjaciela zaciukali na śmierć. Za to ich nienawidzę, za to płot mego domu będzie symbolizował wypowiedź wojny przez polskich do Rusków.

I wtedy dziwię się nawet, jak bardzo cwany jestem, jak przebiegły, istne coś z niczego, bo zaraz oni wyjmują tabele z listą mieszkańców, gapią się w te tabele o tytułach: propolski, proruski i mówią tak:

Co przyznajemy? To drugi na to, nieco wyższy: no jak dla mnie to ewidentnie propolski. Wtedy ten pierwszy, niższy: no propolski to owszem, lecz jaka punktacja. Patrzą chwilę po sobie. Wtedy wyższy mówi: nic, no trzeba ankietę-psychotest. Odgarniają sobie z kombinezonów kurtki i z kieszeni wyjmują ankietę-psychotest. Nie jest to duże, ale zawsze biurokracja, trzy pytania i bądź tu mądry. Patrzę na nich podejrzliwie, ale biorę ankietę-psychotest i odsuwamy się z Andżelą kilka kroków.

Pytanie pierwsze, czytam głośno. Robole na to: w wypełnianiu formularza należy pod karą administracyjną mówić prawdę. Okej, mówimy z Andżelą i wtedy czytam: pytanie pierwsze. Wyobraź sobie, że wybucha wojna polsko-ruska. Koleżanka łamane na kolega mówi ci w sekrecie, że popiera Ruskich. Co robisz? A. Bezzwłocznie zgłaszam to gospodarzowi domu i policji. B. Ociągam się, mam wyrzuty moralne, ale ostatecznie przemilczam tę kwestię. C. Popieram go. Uważam, że obywatele ruscy dalej powinni uprawiać handel fałszowanymi papierosami i kompaktami.

– I zatruwać polskie zwierzęta. – dopowiada jeden z roboli jakby mimochodem.

– Odpowiedź A – mówi Andżelą. Odpowiedź A – potwierdzam bezzwłocznie. No to ci robole zakreślają A i mówią: dobrze. Andżelą skacze z radości i uciechy, że trafiliśmy. Wtedy czytam dalej: pytanie drugie. Na ulicy widzisz człowieka, który wiesza na jednym z domów flagę czerwoną. Co robisz? Odpowiedź A: niezwłocznie zrywam tę wrogą chorągiew. A- mówi Andżelą. Dobrze – odpowiadają robole. Aten wyższy dodaje: no to może od razu przejdziemy do kluczowego pytania, bo po co się bawić tu w jakieś ceregiele, skoro państwo znacie prawidłowe odpowiedzi. Niższy mówi: okej, racja.

Trzecie ostatnie pytanie. W ostatnich dniach zasolenie w rzece Niemen wzrosło o 15%. Podkreślam: o 15%. Środowisko naturalne tychże okolic zostało zdegradowane, a wody Niemna przybrały odcień ultramaryna. Czy za taki stan odpowiedzialni są Ruscy? A. Tak. B. Nie wiem. C. Z pewnością.

Ce! – mówi Andżelą natychmiast, robole patrzą po sobie i wyższy dodaje: dziewięć na dziesięć punktów, bardzo dobrze w rubryce „postawa zbrojna wobec wroga rasowego”. No to płot malujemy, co mamy robić, na pogaduszki tu nie wpadliśmy. Wtedy wpisują, co tam trzeba i biorą się za płot.


My z Andżelą idziemy dokończyć ten burdel cały z psem. Ja stoję jak gdyby z boku, myśląc o Suni, że jaka była, taka była, ale szkoda, że umarła. Natomiast Andżelą swym glanokozakiem zagarnia ziemię i patrzę, że Sunia niknie jak obraz telewizyjny w zakłóceniach, jak porasta ziemią ogrodową. Czastalavista – mówię do Suni ostatni raz. Fajna laska z ciebie była, tylko trochę gruba.

Andżelą patrzy na mnie badawczo, czy przypadkiem nie mówię do niej i zasypuje dalej. Dobra – mówi. Teraz odprawimy nabożeństwo, małe czary mary, żeby Sunia nie trafiła tam gdzie my trafimy, Silny, a my trafimy w sam środek piekła, na samo dno piekła, przywaleni gruzem, przywaleni pustką. Jeszcze będziesz tego świadkiem, jak ginę pod głazem, pod zniszczeniami, ruinami. Ja będę patrzyć, jak ty giniesz i na tym się skończy. By Sunia tego nie zaznała, co my w życiu, tyle cierpienia.

Poczym Andżelą depcze po ziemi, wyrywa kilka korzeni z trawą i wsadza w ziemię na grobie.

Bóg przewraca się w grobie, jak na to patrzy – mówię i przeżegnuję się. No już nie bądź taki znowu ważny – mówi Andżelą i chwyta mą rękę, i dostaję dreszczy przez cały rdzeń kręgowy, bo zdaje mi się, że oto zła śmierć, śmierć z wścieklizną, złapała mnie za rękę i prowadzi na drugą stronę rzeki.

Zwariowałaś? Puszczaj, mówię, umykając na schody. Andżelą patrzy trochę zdziwiona i mówi: wczoraj byłeś bardziej dla mnie uprzejmy, czuły. Ale jak tak to tak, a jak nie to nie. Wcale nie musimy łapać się za żadne głupie ręce. Każdy z nas jest osobnym, niezależnym i wolnym człowiekiem. Cokolwiek o tym myślisz, ja również jestem niezależna, jestem własnym, osobnym, indywidualnym człowiekiem. Chcę, by było jasne między nami. Nie zrezygnuję nigdy ze swoich przyjaciół, ze swoich hobby, zainteresowań. Chcę, byś to wiedział.

I teraz tak. Ledwie co zdążymy wejść do domu, włożyć łączki, kapcie, a jak nie zadzwoni dzwonek, raz, drugi trzeci, jak ktoś nie zacznie walić w drzwi pięściami. Straż miejska. Tudzież Izabela. Koniec żartów – myślę sobie i by nie było siary, że szukają mojego brackiego, żeby nie było siary, że jako rodzina jesteśmy wszyscy kryminalni, mówię Andżeli, by ogarnęła trochę w pokoju, a ja w tym czasie otworzę. Zdanżam na czas, bo Natasza nie zdołała jeszcze wykopać na wylot dziury w kształcie jej buta w drzwiach autozamykających Gerda. Choć była niedaleko od dokonania tego.

Patrzę na nią. Natasza to Natasza. Zapoznałem ją w dyskotece. Choć nie mam pojęcia, co ona tutaj, w Dzień Bez Ruska akurat robi w tym miejscu, w tym czasie, w mym mieszkaniu. Swego czasu rzuciła pokalem w Magdę, to tak się poznaliśmy wtedy właśnie, kiedy Magda przyszła do mnie na skargę, że jakaś dziewczyna się z nią zaczyna, i jeżeli miałaby prawdziwego chłopaka, to on by powiedział tej szmacie, by się odpieprzyła wreszcie. Myśmy już wtedy byli ze sobą trochę, ja z Magdą, trochę się znaliśmy bliżej, no to musiałem iść, gadać. Natasza mi powiedziała, że nienawidzi Magdę za samą jej twarz i że jak idzie przez salę taneczną, to Magda pod ścianę i salut. Potem jeszcze się znaliśmy dość bliżej. A teraz stoi w drzwiach, w me spodnie się gapi, jakbym zaraz miał tu uszykowany wskaźnik, co go wezmę, pokażę na swe podbrzusze i powiem mapę pogody. Dziś będzie pogoda zdecydowanie czerwona w porywach do czarnej, z przejaśnieniami. Dziś będzie ruska pogoda. Nad miastem zbierają się chmury czerwone. Dzień Bez Ruska może ze względu na warunki pogodowe zostać odwołany.

Nie mam pojęcia żadnego, o co ona tutaj przyszła, co chce ode mnie. A wlosy z białym pasemkiem z przodu. Przebiegły wzrok. Niewielki garb.

Masz doła? – ona się mnie pyta odnośnie tych spodni, uśmiechając się obleśnie, niby coś wiem, ale nie powiem. Chociaż fajna to jest dupa. Że niby co. Że niby coś nie tak z moją płcią, ostateczne zaburzenie płci, pa, dżordż, mam cię dość, przez ciebie upierdoliłem sobie spodnie, i co, i koniec, usiłowanie zabójstwa z ostrym narzędziem, gorzej, samobójstwo prawie, zestaw od lat trzech „małe samobójstwo”, nożyk do ziemniaków i trumienka mała na dżordża nie biodegradująca, na łańcuszku. A dla tych, co zadzwonią jako pierwsi, niespodzianka, pokrowiec.

Niee, to takiej koleżanki jednej – mówię Nataszy odnośnie tych spodni, chociaż mam nadzieję, że Andżela nie słyszy, tylko sprząta.

Fu, to jakaś świnia nie koleżanka, że cię tak uświniła, co? mówi Natasza, ślini palec i próbuje zetrzeć tam, gdzie trzeba.

Taka jedna. Taka jedna zboczona odpowiadam. Natasza na to, że czy ta dziewczyna ma tak na imię i nazwisko, zboczona, bo ona właśnie o imię i nazwisko się pyta, a nie o gatunek.

I ściera mnie tym palcem, bezczelnie patrząc mi centralnie w oczy. To ja na to stękam. Ona wtedy popycha mnie, krzyczy, że jestem świnia taka jak ze wszystkich, że ona do mnie po przyjacielsku, a ja do niej wyjeżdżam ze wzwodami, i czy ja albo mój bracki mamy jakieś ziele, jakieś do nosa coś, bo po to przychodzi.

Ścisz sobie swój wokal, co? mówię. Pół tonu ciszej. Jedna moja kuzynka tu siedzi, besztam Nataszę. Serialnie? – syczy Natasza, wchodzi i idzie na palcach adidasów do pokoju, gdzie zagląda. To żadna kuzynka, syczy w moją stronę – to jakaś sadomaso gotykkurwa. Zamknij się, dobra okej? – syczę do Nataszy i patrzymy we dwoje przez szparę między zawiasami. Andżela na kolanach anemicznie dość zbiera papierki i niedopałki z podłogi. Kurwa, ona w ogóle żyje, czy ty ją z grobu wykopałeś, czy może to jest trup na baterię R6? – syczy Natasza, popycha drzwi i wchodzi. Halo, szefowa. Imię twoje chcę wiedzieć. Ja jestem Natasza, podaje Andżeli rękę i mówi: Nata. Nata Blokus.

Andżelika – mówi Andżela – ale spokojnie możesz mówić Andżela, po prostu Andżela. Sama Andżela, tak? – mówi Natasza i podciąga sobie spodnie. Po prostu Andżela – mówi Andżela.

Fajne masz te bransolety, gwoździe. Po ile kupiłaś? – mówi Natasza. To różnie. Zależy które – odpowiada Andżela, podnosząc się z kolan. Bo to różnie wychodzi, ale przeważnie kupowałam teraz latem w Zakopcu albo na wycieczkach wysokogórskich. Fajne – mówi Natasza. Zajebiste.


Ja jestem na zjeździe ostrym. Dotychczas nie wiem, czy o tym wspominałem, ale pęka mi bańka i może zaraz już nie będę żył. Andżela podciągnęła żaluzje. I tego nie ma co kryć, i patrząc na Nataszę, patrząc na Andżelę, zastanawiam się nad takim podejrzeniem, iż to jest białe, jasne jak kurwa piekło, specjalne piekło za dilowanie, za amfę, ze słońcem niezachodzącym, z jarzeniówką pięć tysięcy wat prosto w oczy, z jakąś imprezą z dwoma dziwnymi jakimiś panienkami, z których jedna prawdopodobnie nie żyje, a druga łazi po całym mieszkaniu, podnosi z odrazą różne rzeczy i rzuca na powrót na wykładzinę. Niczym jednoosobowa komisja do spraw zaszłej tu zbrodni wojennej. Niczym żołnierz wietnamski przez trzcinę cukrową. Pod kołdrę zagląda na tapczan. O, ja widzę, że jakaś tu grubsza rzeźnia się działa, Silny, kogoś ty tak urządził, zwyrolu, psa swego chyba – mówi.


Andżela wtedy już nie może więcej zblednąć, więc gwałtownie szarzeje. W dodatku raptem odbija jej się niebezpiecznie, co ona łapie się za twarz, jak gdyby chciała wyprodukować kolejną falę kamieni proszącą się na świat. Muszę ją uratować, gdyż bądź co bądź okazała dziś mi i Suni dużo życzliwości i sprytu.

Pies mi zdechł – tłumaczę Nataszy, wskazując na tapczan – Ruski otruli. W męczarniach konał, to wszystko wypaskudził krwią. Podali mu nabój samowybuchający wewnątrz ofiary. Minę lądową w jedzeniu. – mówię, siadam obok Andżeli na tapczan i obejmuję ją pocieszycielsko ramieniem. Wiele syfu nam narobił, dopiero co go pochowaliśmy.


Natasza patrzy na mnie dość nierozumiejącym wzrokiem, po czym wstaje nagle.

Silny, nie pierdol od rzeczy, bo mnie twoja hodowla psów gówno interesuje, czy jak ci pies zdycha, to czy się przewraca na lewo, czy na prawo. Lepiej gadaj, gdzie masz towar, bo o pogodzie i o hobby możemy sobie owszem pogadać, ale nie, kiedy mi jest tak amfa potrzebna, że zaraz się zejszczam.


Wtedy, jak nie odpowiadam, idzie do kuchni. Szafki zaczyna otwierać, trzaska drzwiczkami, garami tłucze, gdzie masz, Silny, towar, gdzie wy trzymacie ten towar, bo od ciebie to ja się, palancie, niczego nie mogę dowiedzieć, jesteś tak przećpany, że już roi ci się wszystko na bańce, już ty nawet nie wiesz, gdzie kuchnia, a gdzie łazienka, a co dopiero, gdzie fetę żeś schował, to przez aż dwa dni temu było, jak żeś go kitrał, to teraz nawet nie wiesz, jak się wtedy nazywałeś, Robakoski czy już wtedy inaczej. Andżela zostaje w pokoju, a ja jako gospodarz domu drepczę za Natasza bezradny wobec jej gniewu. Jak tylko ona mnie widzi, to mówi: spierdalaj stąd, sama sobie poszukam, z tobą, Silny, się nie da gadać, te flaki idź sobie zdrapać ze spodni, bo wyglądasz najmniej jakbyś sobie patroszył. Wyjść stąd, mówię, bo patrzeć na ciebie nie mogę.

No to ja wychodzę na przedpokój, chodzę chwilę, rozglądam się. Mam taki halun, że jestem wielki niczym kłąb waty i że kulam się tak po mieszkaniu raz w tę, raz we w tę, że jakiś gwałtowny wiatr między pokojami mnie unosi. Jest to taki mój jakby sen, gdyż zdaje mi się nagle, że z sufitu leci śnieg na mnie lub grad, papierki białe, wielka biała firana na mnie spada. Wiatr wieje po pokojach, znosi mnie do tyłu. Wiatr wieje z góry i znosi mnie w głąb podłogi do piwnicy, do wewnątrz Ziemi, gdzie białe robaki migające pełzną po wnętrzu mych powiek. Wchodzę do kuchni i sen rozwiewa się. Huk i harmider, szklanki stłuczone na podłodze, mój kubek z krasnalkiem również, talerze z szafek wywleczone i porozkładane po panelach. Natasza przy stole, to co stało, zepchnęła na podłogę, łeb podtrzymuje sobie na ręce. Barszcz w proszku nawaliła na blat i kartą telefoniczną, stuk stuk stuk, robi z niego ściechy. Przez długopis „Zdzisław Sztorm” wciąga barszcz do nosa, po czym kicha strasznie i pluje różową śliną do zlewu.

Kurwa, Silny, ty dziś marnie skończysz – bełkocze. Twoja gotyklaska również.

Spluwa w kupkę barszczu i bełta w tym palcem. Wstaje. Idzie do pokoju. Ja za nią. Kiedy idzie, to wiatr się robi i rozwiewa Andżeli włosy, psuje fryzurę. Natasza otwiera barek. Wszystkie flaszki po kolei. To, co jej nie smakuje, to płucze usta i spluwa na dywan. Jest w tym dobra. Umie tak splunąć wszędzie gdzie chce. Wtem na mnie spluwa w samą twarz. Tak raptem mocno, że zataczam się parę kroków w tył. Było to martini.

Загрузка...