Tu relacja urywa się, może redaktor się przewrócił, to nic, dostanie medal, dostanie pośmiertnie Order Uśmiechu i kompas od polskiego rządu na uchodźstwie za szczególny nonkonformizm w służbie prawdy. Wiatr strąca radio z szafki i teraz wyemitowany zostaje wielogodzinny przegląd przez wszystkie rodzaje wiatru, jakie istnieją. Bardzo ciekawe, każdy wieje w inną stronę i wyrywa co innego, czego nie widać, ale słychać.

Jak stąd wyjdę, to jak Boga kocham. Kupię sobie taki wiatr może. wpierw amatorsko, a później już profesjonalnie zawodowo, jak ktoś mi nie podpasuje, temu nasię wiatr na chatę, i do widzenia, instalacja zerwana, sprzęt RTV wywiane, kobiecie widać majtki, dzieci z przewianym uchem, a ja siedzę i steruję dżojstikiem, popijam browcem, Magda się rozbiera, lecz ja mówię, no gdzie, weź się lecz z tym tyłkiem, nie widzisz, że teraz jestem poważnie zajęty, zarabiam pieniądze, odzyskuję dług jednemu kolesiowi?


To są moje marzenia, wszystkie utrzymane w tonacji biało-białej, ktoś mógłby z tego film zrobić i sprzedawać jako uniwersalny film video „Moja Pierwsza Komunia”. Na tym można by zrobić interes, wkładu tyle, co z offu doprawić jakiś podkład muzyczny, pochodzić po parafiach, posprzedawać, nikt by nawet nie wyczaił, że to nie jego dzieci, gdyż wszystko by było białe równomiernie, niby że takie na maksa zbliżenie.


Nie trzeba było umierać, mówię sobie, teraz nawet nie wiem, na czym stoję. I gdyby choć jedna uczciwa osoba by się znalazła, co by mi powiedziała, kurwa, prawdę. Czy żyję. Jak żyję, to spoko. Jak nie żyję, to owszem, zaboli, będzie przykro, lecz jakoś to zniosę. Lecz w ten sposób, nie wiedziawszy w ogóle, o co tu chodzi, dłużej nie wyrobię. Iż me sny, me haluny, co sobie dobrze zdaję sprawę, że wykipiały całkiem, zalały wszystko wokół, teraz już tu mamy granicę ruchomą i święto ruchome mogące pojawić się w dowolnym miejscu i momencie niczym wysypka. Już nic nie czaję, czy to jest prawda, czy nie, cokolwiek wyciągnę rękę i pomacam, jest zrobione z prześcieradła, dokładnie to już wybadałem. Jak oni mnie tu robią w chuja, posiali na mnie prześcieradło, gleba jasna, ale żyzna i teraz prześcieradło pięknie się rozrasta, salowa przychodzi i obcina regularnie, lecz ono i tak zarosło już wszystko, wypełzło przez okno i uderza na miasto.


Gdy tak zdaję sobie z tego sprawę, wtem zachodzi taki numer. Powaga. Zmiędzy prześcieradeł, zmiędzy pergaminów wyłania się nikt inny jak Masłoska. Może wyciągnęła mnie właśnie z szuflady, otworzyła kopertę, położyła sobie na stół, siedzi i patrzy. A jak zacznę się ruszać, to ona we wrzask i trzaśnie mnie jakąś książką. Tyle jeszcze kojarzę, że to ona. Lecz muszę to powiedzieć, iż ona wygląda gorzej jeszcze ode mnie, o matko. Że ja wyglądam być może źle, to jest logika, związki przyczynowo-skutkowe w przyrodzie, lecz dlaczego ona. Spuchnięta czajna tałn, dostała pracę w Berlinie Zachodnim i robi się na Japonkę, ostatnio płacze sobie trochę w wolnych chwilach o mój wypadek, by bardziej wyglądać egzotycznie. Och, ależ mi cię żal, moja piękna, niby ty mi to wszystko wyrządziłaś, lecz ja ci przebaczam, porozumienie ponad podziałami, ja odeszłem, lecz to nie znaczy, iż ty również masz o to płakać, upijać się flegaminą i robić sobie zamach na kable. Siedź tu sobie, czytaj książeczkę, ja nie mam nic przeciwko, ja się jeszcze przesunę, jeszcze się ciebie spytam, co czytasz, choć w duszy serca gówno mnie to obchodzi.

A, takie jedno opracowanie lektur szkolnych, jak chcesz wiedzieć. Bo uczę się do poprawkowej – mówi wtem ona, co mnie szokuje do reszty, że tym bardziej zapominam już, w jakim mówiłem kiedyś języku.

Mogę ci nawet na głos poczytać, jak masz chęć – mówi ona, taka jest dobra, takie ma raptem dobre serce, dokarmia sikorki, ściera śliną wulgarne napisy w windzie, proszę proszę, niewidzialna ręka odbita z całej pety na mej twarzy. I ku memu zdziwieniu czyta mi w skrócie różne książki, czasem nawet ciekawe to są historie, cała Polska czyta dzieciom, a czy ty czytasz swemu dziecku? Szczególnie mnie rusza jedna taka baśń, co jeden gość, Zenon z imienia, dostaje w pysk kwasem na odlew, co za hardkor, myślę sobie, to pewnie gra wstępna, a potem jest już tylko bardziej, lecz tego już nie napisali, gdyż to było politycznie nierentownie. Ja staram się dawać Masłoskiej znaki kciukiem, czy dany bohater ma zginąć czy przeżyć, lecz ona zawsze na złość mi przeczyta inaczej niż ja chcę, co za niereformowalna cipa, ja bym był ją w stanie nawet podpłacić. by tylko Zenon tamtej francy oddał po pysku, ale nie żadnym kwasem, lecz łomem i jeszcze ją zabił, by było po równo, a nie że jedna płeć jedzie na drugiej i kurwią ręka kurwią rękę myje.


Okej, a najlepsze jest to, że do tych historii są jeszcze różne pytania. A najlepsze są do tych pytań odpowiedzi, co Masłoska też mi czyta. Są to pytania o rzeczy, których w całej tej danej historii nie było, gdyż autor o nich zapomniał i teraz czytelnik musi wypełnić puste ponumerowane pola od góry do dołu, które utworzą hasło. Taki rebus. Różne rzeczy trzeba zgadnąć, znaczenie tytułu i informacje o autorze, charakterystykę głównego bohatera i nauczyć się na pamięć, co się po kolei wydarzyło.


Potem są wiersze, super, jeszcze, jeszcze czytaj, Masłoska, co ci poeci napisali za listy protestacyjne do Boga, że na zdjęciach w prospekcie wszystko było pięknie, rany się goją i nie ma wypadków, a w rzeczywistości co, warunki sanitarne fatalne, brzydki hotel, na ścianach same kiczowate obrazy, zero gustu i niekompetentni przewodnicy. Jak urodziłem się z raną na froncie twarzy, to do tej pory się nie zarosła i powiem tyle, że jest tylko głębsza, mówię już tylko metaforą. I jak tu się wbije sanepid, to zamkną Panu cały ten szemrany interes, ubrudziłem sobie mankiety, ma żona zgubiła spinkę, żądam zwrotu kosztów i spotkamy się na sądzie.

Czesław Miłosz nadaje depeszę z Berkeley, Edward Stachura z nieodłączną gitarą, fotostory. Nic się nie dzieje, ale to bardzo ważne, weź podkreśl sobie na czerwono wszystkie ilustracje, to na pewno zdasz. Albo daj mi tę książkę, jak przeżyję, to sobie wytnę te obrazki, będę nosił w portfelu, jak mi się kiedyś zachce cię zarwać, to je tylko wyjmę: cześć Dorota, ten, co kroczy w pelerynie, to mój jeden kuzyn – powiem. Wybiera się właśnie na bankiet do artystów, flirt i alkohole, jakbyś chciała się tam wbić, mogę cię mu przedstawić. O czym porozmawiamy, o ruchomych marginesach czy wzniosłych tęsknotach? Wiesz, mnie od urodzenia coś bolało w piersiach, czułem niepokój. Wreszcie jednego dnia zajrzałem sobie do gardła, a tam podwójne dno.

Serialnie, ci się wydaje, że ja jestem taki ot, wiesz, dwie ręce, dwie nogi, dżordż zmienia biegi, ci się zdaje, że mogłabyś mnie przerobić na grę komputerową. Trzy ciosy na krzyż, z kopa, z płata i podpalanie dżinsów, szukasz po mieście fety, bo kończy ci się poziom energii, a do następnego levelu musisz przelecieć jeszcze dwie panny i zabić cztery bezpańskie psy. Ci się zdaje, że załatwiłabyś to trzema żetonami i congratulations, we've got a winner, gwałtowne opady monet, możesz sobie kupić wszystko, co zobaczysz włącznie z wieszakiem, ladą i ekspedientką. Mówię wam, jakby Silny otworzył okno, to ja bym otworzyła drugie, jakby on ruszył uchem, to ja bym ruszyła lepiej, wklepywałam jego akta do maszyny i wiem wszystko, jego głębokość równa się długość jego przełyku, on zna dosłownie dwa słowa: nie i tak we wszystkich przypadkach, co i kurwa w różnych konfiguracjach.


Co, Masłoska, nie jest tak? Teraz jesteś taka mądra, siedzisz sobie i patrzysz, może ci tu jeszcze słońce przynieść i podwiesić pod sufit, i drink z wisienką w rękę? Patrzysz sobie niby, a jak tylko coś, to we wrzask. Mamo, mamo, przynieś łapkę, to się rusza.

A może właśnie jest inaczej? Może to, co tu leży w łóżku, to jest tylko mój przedstawiciel na Polskę, może to tylko taka moja demówka? Może ja też coś czuję, a jak ty sobie nawet nie umiesz tego pojąć, skocz do kiosku po trójwymiarowe okulary i wtedy przyjdź, bo pod plecami ciągnie mi się kilometrami w głąb ziemi zaplecze, kłęby kabli i tranzystorów, nie patrz, bo się utopisz, nie dotykaj, bo zgubisz rękę. Serialnie, gdzie ty żyjesz, dziewczyno, nic nie kumasz, jak chcesz zdać ten cały interes, to weź lepiej kup sobie opracowanie do rzeczywistości plus ściąga do wycinania gratis i wtedy możemy gadać. Wpadniesz tu do mnie, mogę cię nawet odpytać, pytania kontrolne z kserokopią dowodu osobistego. Uważaj, bo pytania są podchwytliwe: tło społeczno-polityczne? Czy wojna polsko-ruska to tylko udokumentowany fakt historyczny czy też zestaw okolicznościowych uprzedzeń? Jak ewoluuje zbiorowa halucynacja względem walk z wyimaginowanym wrogiem – naszkicuj odpowiedni wykres funkcji. Czy to, co trzymasz, to jedynie zwykły długopis? (wytłumacz głośno pojęcie: symbol falliczny). Jaka jest wymowa umieszczonego na nim napisu „Zdzisław Sztorm”? (ustnie wyjaśnij termin: kapitalizm, reklama, spółka akcyjna). Postawy bohaterów na tle ich drogi życiowej, wymień ich cechy charakteru i wyglądu, na czym polega animalizacja postaci? W jakim celu nakreślona wizja śmierci głównego bohatera ziszcza się? (wymień założenia filozofii New Agę, zdefiniuj zwrot: kompozycja klamrowo-cylindryczna). Zadanie na ocenę celującą: przedstaw w postaci wykresu teorię podwójnego dna. A czy i ty masz podwójne dno? Swój sąd uzasadnij. W lokalnej dyskotece spotykasz szatana – co mówisz? Zareaguj spontanicznie na zadaną sytuację.


A teraz cię zatkało, Masłoska. Teraz już jest kurs dla zaawansowanych, a ty zamiast odpowiadać, gapisz się w radar, może język ci wyrwali, nareszcie. Włóż go w pudełko po zapałkach i zakop tu zaraz obok mego łóżka w podłodze, bardzo to przykre, lecz dla mnie jak najbardziej, teraz najwyżej możesz Ruskim pokazać me dane osobowe na migi. Tak bardzo ci współczuję, załóż stowarzyszenie, niech inne takie wariatki też bez języków walczą przeciwko mnie alfabetem Morse'a, jak chcesz to dam ci numer do Andżeli, ona na to pójdzie, ona wskoczy we wrotki i tu będzie w pięć minut.

Masłoska, co ty tak? Co ty taki masz wyraz, co? No nie musisz być chyba od razu na mnie taka ostatecznie zła, no. Nie musisz robić te swoje miny, jak gdyby to była śmiertelna powaga oraz życie i śmierć oddzielone po dwóch stronach talerzyka i wyżęta torebka od herbaty. Ej. Chyba możemy to wszystko pokojowo, nie? Ja będę się nudzić, ty będziesz ziewać, ja założę koszulę, a ty zapniesz spinki, wzajemne ONZ, a nie że od razu wojna i podcinanie sobie żył jedno przez drugie, co? A jak będę umierał, to ci dam cynk, czy pani też umiera? – tak pomyślę żartobliwie, a ty odczytasz to sobie z radaru, co stoi na półce lub po gestach mych dłoni, zobaczysz, jak to będzie fajnie. Jak ci zrobiłem przykrość, to to był tylko żart, a nie, że ty od razu.

Lecz tyle co potem widzę, iż ona patrząc mi się bezczelnie w oczy sięga ręką ku wtyczce. O nie, Masłoska, zostaw to, poparzysz się, to nie są żarty, prąd nie służy do zabawy, prąd plus dziecko równa się nie ma dziecka i dziura po dziecku, no przestań, ja wiem, że to tylko takie foto z wakacji, taki slajd, ja z tobą w muzeum kabli, jesteśmy tak uśmiechnięci, tak razem szczęśliwi, ty ciągniesz za jakąś rurkę, to są fantastyczne wakacje, zaraz nie wytrzymam, zaraz pójdę się z tobą ożenić, bez kitu. Lecz tego już na zdjęciu nie widać, gdyż pada flesz i raptem robi się ciemno.


Właśnie mówimy o śmierci, machając nogą, jedząc orzeszki, chociaż nie mówi się o nieobecnych. To są zaledwie siniaki i zadrapania, które zrobiłyśmy sobie, jeżdżąc na rowerze, ale na naszych nogach wyglądają jak rozlewiska, jak fioletowe morza i zaciekle mówimy o śmierci. I wyobrażamy sobie swój pogrzeb, na którym jesteśmy obecne, stoimy z kwiatami, podsłuchujemy rozmowy i bardziej niż wszyscy płaczemy, nasze mamy trzymamy pod rękę, na pustą trumnę rzucamy ziemię, bo tak naprawdę śmierć nas nie dotyczy, my jesteśmy inne, my kiedy indziej umrzemy albo wcale nie umrzemy. Jesteśmy śmiertelnie poważne, palimy papierosy, zaciągając się tak, że echo odpowiada w całym domu i strzepujemy popiół do pustego pudełka po akwarelkach.


Tymczasem knujemy, na ścianie wydrapujemy wielki plan ucieczki do wnętrza ziemi. I zaczynamy robić przygotowania, ścieramy odciski palców, czyścimy z włosów grzebienie, pakujemy ubrania. Wszystko tak, żeby światu wyrósł na dłoni szósty, martwy palec, żeby mu się pomyliło, pogubił się w rachunkach, żeby zdawało mu się, że nigdy nas nie było. Żeby się powiesić do szafy na wieszaku, wyciągnąć z kieszeni wszystkie monety, zapałki i papierki, i wyjąć się z powrotem dopiero, kiedy będzie już po wszystkim. W międzyczasie nosić inne rzeczy, ciała starych dziewczynek zasuszonych między kartkami książki, twarze anemicznych dzieci.

Wieczko zostało podważone, zawartość napoczęta i wystawiona na to powszechne, mordercze słońce. I staramy się zaciskać powieki, ale skóra zrobiła się przezroczysta i wszystko wyraźnie widzimy, porzucone, pozbawione zawartości ubrania, kilkudniowy zarost pokrywający pokój, wydęte przez wiatr spodnie, puste opakowanie po nas, po nas, która zostałyśmy z niego wyjedzona.

Mówimy kokieteryjnie: proszę, ale zamiast podkopów w podłodze kilka mizernych, bezsilnych zadrapań zrobionych spinką na rękach. Usiadły na nas ćmy i złożyły na rękawie jaja. i teraz jesteśmy chore, opatrunki odchodzą ze skórą, rajstopy odchodzą ze skórą, skóra odchodzi z płaszczem. Jest coraz gorzej, wyplułam mały, czarny pęcherzyk, który Wanda złapała w locie i mamy teraz nagłą wada wzroku, bo wszystko widzimy oblepione naftą, powieszone na drzewach za nogi, cały świat w kołyszących się smętnie na wietrze ozdobach choinkowych.

Zrób coś, już tak nie mogę, wszystko ma kolce, powietrze ma kolce, deszcz wymierza policzki. Włosy wplątały się w szprychy roweru, odchodzą razem z głową, zrób coś, zabierz mnie stąd.


A przez noc wybudowano na nas miasto, wstrętne miasto, wielki śmietnik, śmieciarze stoją i opierając się o kubły, czytają stare, rozpadające się gazety. Mosty, linie kolejowe i telefoniczne, samochody i ciągnące się w nieskończoność ulice, po których krążą śmieciarki, wydzierając ludziom z rąk niedopałki, papierki i chusteczki higieniczne. Obleźli mnie ludzie, podarły im się siatki, chodnikami potoczyły się ziemniaki, jabłka, potłukły się butelki, słońce zachodzi za odłamki szkła i szklarnie.

Był szum, bębny i piszczałki, szepty jak gniecione w dłoniach papiery. Kiedy poruszyłyśmy ręką, wszystko się rozpadło, na twarzy został tylko jeden długi ślad po czyichś sankach. Myślałam, że to już, że już jestem umarła, ale zamiast swojego ciała znalazłam okruszki w załamaniach pościeli.


Mamy tu mnóstwo pamiątek: pocztówki z widokiem na dworzec i paznokcie obgryzione do krwi i mama mówi: nie wiem, czym kierowałaś się, jedząc własne paznokcie, zapasy kończą się, zostały już tylko palce i ręce. Zobaczysz, wyrosną ci niedługo twoje własne dłonie w żołądku, będą cię drapać i ściskać od środka, sama sobie wyrośniesz w żołądku. Jedna dziewczynka jadła swoje włosy i w żołądku wyrósł jej włosowy potwór. Jeden chłopiec zjadł pestkę i całe drzewo w nim wyrosło, przez uszy i przez nos wychodziły mu gałęzie. Jeden chłopiec zjadł czereśnie, popił oranżadą i umarł. A potem: ta siatka nie służy do zabawy. Tyle razy powtarzałam ci: nie wkładaj głowy do siatki! Jedna dziewczynka włożyła głowę do siatki, nie mogła jej wyjąć i się udusiła. Zakaz. ZAKAZ. Zakaz picia alkoholu i uderzania piłką o ścianę szczytową. Zakaz gier i zabaw

Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo: uwaga uwaga uwaga uwaga! szepczemy szyderczo, wszystko grozi wszystkim, życie grozi śmiercią, siedź tu, siedź na dywaniku i nigdzie nie wychodź.


A my, jedząc orzeszki, jesteśmy bardzo poważne, każdego dnia wymierzamy w siebie widelec i umieramy, i każdego ranka jest Mała Niedziela, pełne zawodu zmartwychwstanie. Zacieramy dłonie i rzucamy lśniącą norkę mamy, norkę o smutnych, plastikowych oczkach, kotom na pożarcie, mówiąc: bawcie się razem, no, bawcie się ładnie. Żywi i martwi przekroczyli linię demarkacyjną i zlali się nam w jeden szemrzący tłum, przechodzący w kolumnach i rzędach koło naszych łóżek, patrzymy na wszystkich z zadumą, kiwamy głowami i poprawiamy się na poduszkach. Ale teraz chyba zachorowałyśmy naprawdę, wszystko rozmyło się, fotografie, na których bierzemy do ust cały świat, zostały zalane czarną herbatą. Jest ciągle ten sam, nie kończący się dzień z bielmem na oku. Kurtyna spada co jakiś czas i pomarańczowi robotnicy zmieniają pospiesznie scenografię, gaszą światło, zmieniają pogodę, wpuszczają w niebo atrament. Zdążamy zamknąć oczy i już ustawiają orkiestrę, która tłucze talerze i zgrzyta zębami.

W mętnym świetle wszystko jest coraz bardziej takie samo, kobiety, mężczyźni, dzieci, zwierzęta, zlani w jednolitą masę. I w tej ciemności, w czarnej, gęstej herbacie przestajemy rozróżniać siebie nawzajem, tracimy kształty i coraz bardziej przypominamy ptaki: i babcia wsadza nam palec między żebra albo klepie nas po tyłkach, sprawdza, czy można zrobić na nas rosół albo zabrać nas i sprzedać na rynku. Czyni już pierwsze przygotowania i po cichu nocą opala nam brwi i rzęsy.

Łyżeczka włożona do szklanki, czarna herbata zaczyna wirować, wirować wokół nas, najpierw cichutko i powoli, a potem coraz gwałtowniej, coraz głośniej, zęby szczękają o łyżkę. Światła sypią się na nas jak kryształki pomarańczowego cukru, mały księżyc jest do krwi obgryzionym paznokciem, gałęzie tryskają z nadgarstków, wszystko łączy się, kurz, popiół, stłuczka szklana, ludzie zrastają się ze zwierzętami.

Obie patrzymy coraz bardziej do środka, przewody pozrywały się, bezwładne słuchawki kołyszą się na kablach. Wieje wiatr, cały świat jest wiatrem, deszczem tłukących się szklanek i morzem rozlanej herbaty


Kiedy nikt nie patrzy, zaciekle prujemy te nitki. Cały czas wyczekujemy na ten moment, drżące i niepewne, jakby po bloku krążył ksiądz z kolędą i już było słychać złoconych ministrantów, pobrzękujące dzwoneczki. Czekamy, aż dzwonek zadzwoni, odepną się wszystkie guziki i runiemy bezwładne i bezpańskie w miasto, przez chmury, przez drzewa, zaryjemy głowami w lejący się ulicami asfalt. Utoniemy w pieniącej się rzece jak marzanny, z cegłami uwiązanymi przy szyjach, z kieszeniami pełnymi kamieni, z płonącymi włosami.

Szarpiemy nieśmiało, kiedy nikt nie widzi, robimy drobne, nieznaczne zamachy na te wstrętne pępowiny. A kiedy ktoś patrzy, chowamy narzędzia zbrodni za plecami, nożyczki i nożyki, którymi przed chwilą obierałyśmy pomarańcze.


Wychodzę z domu. Dzień skulony z nieszczęścia, krawędzie tak bardzo podwinięte, że właściwie od rana, od samego rana jest noc. Mama mówi gdzie idziesz, nigdzie nie wychodź, są stada bezpańskich psów na ulicach, nie wychodź. A ja proszę bardzo, nawet jeśli mnie zjedzą, to to są przyzwoite psy i zaraz mnie zwrócą wymiętą pod wszyty w połę płaszcza adres. Pod stopami mam płaską, niewzruszoną twarz miasta. Miasto, wielkie pole minowe, rozwałkowane pode mną jak bezludny, asfaltowy kraj.

Idę bardzo niepewnie, nikogo tu nie ma, wszyscy wiedzą o czymś, o czymś, o czym ja nie wiem, skryli się w bramach. Psy skuliły się w podwórkach, koty czmychnęły do piwnic. Przez miasto dzisiaj idzie prąd, każda płyta chodnika pod wysokim napięciem. Dzisiaj w mieście nie ma powietrza, zamiast powietrza puścili gaz albo środek do dezynsekcji. Zakaz wychodzenia z domu, biała czaszka na czarnym tle. Ludzie stoją struchlali za firanką – zatykając usta płaczącym dzieciom, patrzą z przerażeniem, jak naiwnie idę, jak ufnie łopoczę płaszczem,

Niebo dzisiaj ma pęknąć, runąć deszczem pocisków, kamieni, martwych ryb i ptaków, niebo ma dzisiaj pęknąć. Chodnik pełen jest zapadni, robisz jeden krok w złą stronę i nagle jesteś w piekle, smażysz się w czerwonym tłuszczu, szatani jedzą cię nożami i widelcami, wycierając kąciki ust papierową serwetką. Ja mówię: proszę, możecie mnie wziąć, ja już siebie nie chcę.

Oczywiście nic się nie staje, oczywiście nic z tych rzeczy, nie mogliby mi zrobić takiego świństwa, nie w samym środku tego przyjęcia, nie w samym środku tego filmu, trzeba jeszcze co najmniej przez godzinę zająć telewidzów. Spotykam koleżankę i bardzo mi przykro, że nic nie mogę powiedzieć. Pomaga mi trochę, sklejamy wszystkie papierosy razem i nie muszę już każdego osobno podpalać, chodzę po ulicach, ciągnąc za sobą lont.

I kiedy na słupie znajdujemy ogłoszenie „bardzo ładną bielutką sukienkę do I komunii + torebeczkę tanio sprzedam 677 19 09”, to odrywamy i chcemy natychmiast zadzwonić, chociaż nie przeciśniemy jej nawet przez głowę i nie wyrosną nam gałązki mirty na czole. Możemy najwyżej oderwać kawałek szeleszczącej koronki z plamą od wosku i nosić w portfelu w kieszonce na drobne. Tam już są pogaszone światła, tam jest nieczynne, zajęte, zamknięte, możemy tylko patrzeć przez kratę, jak małe, porośnięte sierścią zło bawi się razem ze wszystkimi na trzepaku, pokazuje fuck you do Boga, ma kolekcję plastikowych pistoletów, wkłada ręce do spodni. Za kratą mieszka zło słodkie i dobre, plączące się koło nóg, domalowujące przechodniom wąsy. Tego nie da się stąd ukraść, małe zło ucieka przed nami na skrzypiącym rowerze, pokazując fuck you, pokazując zepsute zęby, małe zło chowa się w maleńkiej studzience, do której nie mieszczą się nasze wielkie, coraz większe ręce. My musimy korzystać z dużego zła, z prawdziwego zła dla dorosłych, pić alkohol, dotykać mężczyzn, palić papierosy.


A potem nagle się rozmyślamy, na chodniku widziałyśmy dwóch przytulonych chłopców, byli malutcy i syjamscy jak wytaczające się z ogniska kartofelki. Byli zrośnięci szczerbami, zrośnięci ramionami z zapałek, pękatymi brzuszkami, trzymali wielką piłkę, mieli czapki, mieli czerwone rączki, różowe płomyki języczków, które ciągnęli za sobą jak flagi, flagi różowego państwa, królestwa kredek i ten większy śpiewał: lubię cię kolego! Zostawili po sobie smugi, a my oddychałyśmy tym różowym powietrzem i wiedziałyśmy, że to się nie dzieje codziennie. Dwa małe bożki spacerujące chodnikiem, szczerbaci państwo młodzi, w tym miejscu powinno się postawić świątynię i wszystkie wzniesione tu modlitwy, złożone podania, wypowiedziane życzenia zostałyby spełnione. Mały, śmiejący się Bóg by je spełnił, bawiąc się wełnianą brodą, popękane usta posmarowałby kremem nivea, naprawiłby wszystkie zadrapania taśmą klejącą i klejem szkolnym.


I to przychodzi gwałtownie jak zapalone światło, jak tłukąca się szklanka, wracając z parku czujemy, jak śmietnik śmierdzi i nagle bierzemy do rąk zapalniczki, podpalamy ten śmietnik i patrzymy na płomienie, co jak wściekłe pomarańczowe kwiaty zaczynają zakwitać wzdłuż ściany, i głośno się śmiejąc, uciekamy.

A kiedy będziesz wychodził, pośliń palec i wytrzyj plamy z poręczy, przetrzyj z kurzu skrzynkę na listy. I przyjrzyj się ścianie. Proszę, dopiero co było pomalowane, przyszły te niesforne dzieciaki i napisały: szatan. Chociaż inne stronnictwo prowadzi w sondażach.

Загрузка...