Andrzej Ziemiański
Zapach Szkła

ZAPACH SZKŁA

Trawa nagle zaczęła tracić kolor. Nie, wcale nie więdła. Wprost przeciwnie – bujniała, falowała, jakby źdźbłami poruszały jakieś podmuchy wiatru, których ludzie wokół nie byli w stanie wyczuć. Po prostu traciła kolor. Szarzała błyskawicznie, i to tak, że trudno było na nią patrzeć: idealnie jednolita, szara powierzchnia, bez cieni, bez błysków stojącego wysoko słońca. Ktokolwiek tylko spojrzał w centrum zmian, miał spore kłopoty z akomodacją oczu.

– Co to jest? – spytał starszy, otyły pan w „dynamówkach” ledwie trzymających się na ogromnym brzuchu. – Czy państwo widzicie to, co ja?

– O mój Boże – młoda kobieta ubrana w kostium kąpielowy, typowy dla lat siedemdziesiątych (ogromne majty, zakrywające wszystko, co tylko mogły zakryć, i równie wielki biustonosz) uniosła się z koca rozłożonego tuż przy ganku pensjonatu. – Co to jest?

Wielka, szara plama powiększała się powoli, coraz wolniej i wolniej, tworząc niezbyt regularny, poszarpany okrąg. Trudno było ocenić jego średnicę z powodu problemów z akomodacją oczu. Prawdopodobnie trzydzieści metrów. Chwilę później zaczęły szarzeć drzewa. Tak jakby coś wysysało zieleń i brąz. Sama szarość.

Kilkanaście osób, wakacyjnych mieszkańców pensjonatu „Porada”, nie mogło oderwać wzroku od strefy szarości. Było w tym coś niepokojącego, ale jeszcze nikt nie odczuwał strachu. Zjawisko było zbyt dziwne, zbyt niecodzienne, żeby tak od razu się przestraszyć. Dwie studentki, w jakichś koszmarnych płóciennych kostiumach kąpielowych w kwiatki, ledwie podniosły głowy z poduszek opartych na wezgłowiach drewnianych leżaków. Zasłaniały dłońmi oczy od słońca.

– Czy to się rozszerza? – spytał starszy pan o profesorskim wyglądzie, poprawiając okulary.

– Nie wiem – odparł ten w „dynamówkach”. – Chyba już nie.

– Trzeba zawołać milicję! – powiedziała kobieta, która przygotowywała kanapki na werandzie.

– Niby po co?

– No… no trzeba zawołać milicję.

– I co powiemy? Że trawa jest szara?

– No, to może jest, no… no jakieś zatrucie. Albo coś.

– Zatrucia środowiska, proszę pani, to są na Zachodzie – popisał się swoją wiedzą „profesor”. – U nas, w socjalizmie, jest czysto.

– Niestety – dodał „prywaciarz”, albo wręcz „badylarz”, sądząc po fordzie taunusie, którym chełpił się bezlitośnie, parkując go tuż przy wejściu do pensjonatu, żeby wszystkich kłuł w oczy.

– Co, niestety?

– „Niestety” w sensie, że w socjalizmie jest „czysto”. Bo tutaj się nic nie dzieje.

– Chciałby pan mieć zatrute plaże, jak we Włoszech?

Jakaś kobieta, prowadząca za rękę dziecko ubrane w nieudolną samoróbkę, udającą „marynarski mundurek”, stanęła w drzwiach pensjonatu.

– I przestań nareszcie trzeć te oczy – krzyczała na chłopczyka. – Ślepy chcesz być?! Chcesz sobie wydłubać oko?! Słyszałeś, co mówił pan doktor? To trzeba powstrzymać siłą woli!

Chłopak miał pecha. Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był okresem, gdy nie istniały praktycznie żadne lekarstwa na alergię. Najczęściej też nie diagnozowano tej choroby. Dzieci uczulone na pyłki lekarze wysyłali w lecie na wieś, żeby „zmieniły powietrze”, prosto w największą koncentrację alergenów. Już zdołowane dzieciaki, odsunięte przez otoczenie i własną rodzinę – z powodu wiecznego łzawienia, kaszlu, kichania, cieknięcia z nosa – masowo przerabiano w ten sposób na kaleki, prowokując rozwój choroby aż do astmy oskrzelowej.

– No i co ty robisz?! – wrzeszczała kobieta. – Mówię: nie trzyj tych oczu!!! – zatrzymała się nagle i popatrzyła na wyspę idealnej szarzyzny, kilkanaście kroków dalej. – O… A co to za dziwna plama?

– Jej tu nie ma – zakpił prywaciarz. – Zatrucia środowiska są tylko na Zachodzie.

– I akurat pan się będzie wypowiadał! – „profesor” wziął do ręki długi patyk, na którym ktoś wczoraj piekł kiełbasę przy ognisku. Zdecydowanym krokiem podszedł do granicy szarej strefy. Przez chwilę przyglądał się uważnie, a potem pogrzebał patykiem w trawie. – Ona nie jest spalona. To nie popiół.

– To dlaczego nie można skoncentrować wzroku? – spytała jedna ze studentek.

– Nie wiem. Jakby nie było cienia.

„Profesor” wyjął zza gumki „dynamówek” chustkę, złożył ją, przytknął do ust i kucnął, dalej grzebiąc kijem.

– Przecież nawet od źdźbła musi być cień – powiedziała jedna ze studentek.

– No, nie wiem – ledwie rozumieli głos tłumiony chustką przy ustach. – Jeśli coś jest idealnie szare…

– No, ale to się stało tak nagle. To…

Chłopak z nierozpoznaną alergią, uwolniony na chwilę spod kontroli nadopiekuńczej matki, wyrwał do przodu. Podbiegł do profesora i zerwał garść szarej trawy.

– Zostaw!!!

– W tył, smarkaczu!

– Nie dotykaj tego!

Chłopak podniósł do oczu swoją zdobycz. „Profesor” usiłował wytrącić mu ją kijem, ale po chwili szamotaniny zrezygnował. Sam nachylił się nad małą dłonią, a po chwili wahania nawet wziął do ręki mały, szary patyczek.

– Zostawia cień na mojej dłoni.

Obie studentki i prywaciarz również podeszli bliżej. Ostrożnie, jakby bali się oparzenia, zerwali po kilka garści szarej trawy.

– To trzeba zmyć wodą! – desperowała matka chłopca, który właśnie znowu zaczął przecierać oczy. Właśnie dzięki wywiezieniu na wieś, „na powietrze”, jego choroba pogłębiała się. W mieście, w zamkniętym pomieszczeniu, o które zawsze prosił rodziców, miałby się dużo lepiej. Ale kto w latach siedemdziesiątych słuchałby bachorów? Przecież wiadomo, że dzieciak musiał w lecie „wyjechać na powietrze”. I właśnie to powietrze powoli go zabijało. – Trzeba do lekarza!

– Trzeba zawołać milicję – powtórzyła kobieta w wielkim kostiumie kąpielowym.

Kilka kolejnych osób podeszło do poszarpanego, szarego kręgu. Ktoś dotknął go butem, ktoś inny po chwili wahania wszedł na szarą trawę, usiłując rozetrzeć ją podeszwami. Ciągle wydawało się, że jest spalona. Nie była.

– Czy jest tu jakiś telefon? – „profesor” też odważył się podejść do zszarzałego drzewa. Odłamał małą gałązkę. Zrezygnował z chustki przy ustach. Nie czuł żadnego zapachu, swądu, oparów…

– Jest chyba w pensjonacie.

– Jest – potwierdziła jedna ze studentek. – Ale słabo słychać.

– Właściwie to nic nie słychać – dodała druga. – No i gospodyni chce jak za zboże.

– No przecież nie weźmie pieniędzy, jeśli zadzwonimy na milicję.

– Kto ją tam wie – prywaciarz zerwał kilka szarych liści. – Dają cień – przytrzymał jeden nad swoją dłonią. – A tu aż trudno patrzeć. Nie mogę skupić wzroku.

– Idealna szarość. Albo coś… – dodał „profesor”. – Trudności z akomodacją – zawahał się przez chwilę. – Proszę państwa, dzwonię na milicję.

– Nareszcie ktoś się zdecydował – otyła w typowo polski sposób kobieta poprawiła ogromny biustonosz.


Cała scena miała jeszcze jednego świadka. Mały, niespełna pięcioletni chłopczyk leżał ukryty w chaszczach, jakieś trzydzieści kroków dalej. Koledzy przykryli go mchem, darnią i drobnymi gałązkami. Był dobrze schowany, nikt nawet nie podejrzewał jego obecności.

Chłopczyk miał przesrane. Te cholerne „prawie” pięć lat! Jego trzej koledzy, z którymi przyjechał na wakacje, byli znacznie starsi. No i z tego powodu zawsze przegrywał. Jak się bawili w „Czterech Pancernych”, to on musiał być Grigorijem, tylko od prowadzenia zbudowanego z gałęzi wozu. Gdy tworzyli zastęp harcerski, to właśnie jemu przypadała rola zwiadowcy. Koledzy ewidentnie chcieli pozbyć się go z bandy. Był po prostu dla nich za mały. Co chwilę wymyślali jakieś zadania dla małolata, tylko po to, żeby się go pozbyć, żeby nie przeszkadzał w zagadywaniu dziewczyn lub tajnym paleniu papierosów. Był w grupie nikim. I właśnie teraz wyznaczono mu kolejne zadanie, żeby uwolnić się od tego „prawie pięciolatka”.

Koledzy ukryli go starannie tuż przy „konkurencyjnym” pensjonacie. Świeżo po obejrzeniu filmu nakręconego według powieści Broszkiewicza „Wielka, większa i największa”, wmówili mu, że na pewno dzisiaj pojawią się tu przybysze z innej planety. A on ma wszystko wyśledzić i potem zdać relację. Mimo swoich „prawie” pięciu lat nie bardzo wierzył w tych kosmitów. Ale teraz…

Mały chłopczyk z otwartymi ustami obserwował powstawanie dziwnej plamy szarości. Widział szok u letników, nieudolne próby sprawdzenia, co to takiego. Widział przyjazd wezwanego przez telefon milicjanta. Ten też nie bardzo wiedział, co się dzieje: odstawił swój motocykl pod ścianę budynku, a potem, dla pewności, wylegitymował tych, którzy stali najbliżej, zapisując wszystkie dane w notesie. Widać było, że nie ma pojęcia, co powinien zrobić. Milicyjna radiostacja ustawiona na jego motocyklu nie działała poprawnie, więc skorzystał z telefonu, chcąc zawiadomić przełożonych o dziwnej, szarej plamie.


Matysik wcisnął gaz nowiutkiego radzieckiego GAZ-a. Pieprzony samochód! Tak nimi telepało na wybojach, że Tomecki miał spore trudności w trafieniu do ust własną kanapką z jajkami na twardo, którą przygotowała mu żona. Jajka, umieszczone pomiędzy dwiema kromkami chleba, wzbogacono nie tylko chrzanem, ale, niestety, także czosnkiem, dlatego Tomecki rozsiewał wokół siebie zapach, którego moc obalająca z łatwością pokonywała nawet iperyt.

– I co? – spytał, zasypując kolana okruchami chleba.

– Spróbuję wjechać na to wzgórze – Matysik wskazał niewielkie wzniesienie. – Może tam radiostacja nareszcie zadziała.

Na szczęście były to okolice Bydgoszczy, pełne pagórków i dolin. Nie to co Wrocław – piekielna równina, na której żadne radiostacje nigdy nie działały jak trzeba. Dodał jeszcze gazu, potem zjechał z nierównego asfaltu i zatrzymał się pośród sosen, na łasze piasku. Podniósł do ust mikrofon.

– Patrol siedem do „Pyskówki”. Słyszysz mnie?

– Głośno i wyraźnie – dobiegł ich zniekształcony aparaturą W.Cz. głos młodej kobiety. „Pyskówka” miała oczywiście inną nazwę kodową – „Wisła 3” – ale wszyscy, którzy doświadczyli jej trajkotania, płynącego z głośnika, nigdy nie używali oficjalnej nazwy. Pani Beata też zresztą szybko przyzwyczaiła się do nowego kryptonimu.

– „Pyskówka” do patrolu siedem. Dlaczego mnie nie odbieracie? Odbiór.

– Wszystkie pretensje proszę kierować do producenta tych pier… pieprzonych radiostacji. Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki. Ja was w ogóle nie mam. Dlaczego mi znikacie? Odbiór.

– Odebraliśmy zniekształcony sygnał. Dopiero teraz znalazłem jakieś wzgórze, żeby się połączyć. Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki, powtarzam przekaz. Mamy Efekt w waszej okolicy. Odbiór z potwierdzeniem.

Tomecki zaklął tak brzydko, że Matysik zaczął się cieszyć. Przycisk nadawania nie był włączony. Obserwował, jak kolega wyrzuca przez okno niedojedzoną kanapkę z jajkami i ociera usta.

– Kurwa jebana w dupę mać! – powiedział Tomecki już bardziej po ludzku, zionąc zapachem czosnku.

– Patrol siedem. Potwierdzam dotarcie komunikatu o Efekcie – powiedział Matysik. – Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki. Pieczyska. Powtarzam: Pieczyska. To w waszej okolicy, panowie. Odbiór.

– Ale nas jest tylko dwóch – Matysik nie wytrzymał nerwowo, zaraz jednak przeszedł na przynajmniej częściowo oficjalną procedurę. – Siódemka do „Pyskówki”. Jest nas tylko dwóch. Chryste! Odbiór.

„Pyskówka” zrezygnowała z procedury.

– Panie Felku! Podeślę wam coś z Bydgoszczy, ale to dopiero za jakieś dwie godziny. Ekipa z Warszawy będzie może wieczorem. Nie mam nic. Nie mam nic, panie Felku. Odbiór.

– Pani Beato, nas jest tylko dwóch!!! Odbiór.

Tomecki wyjął mapę ze schowka. Klął tak, że uszy powinny więdnąć.

– Panie Felku, kilkanaście osób. Pensjonat odseparowany od reszty. Dzwonił jakiś milicjant. Efekt maksymalny. Zróbcie coś. Proszę, panie Felku. Odbiór.

– „Pyskówka”… Nas jest tylko dwóch!!! Nie rozumiesz? Tylko dwóch! Jezu… Boże, Boże, Boże… Odbiór.

– Panie Felku, przecież wiem. Jezu, no nic nie wymyślę… Chryste! Dam wam Bydgoszcz za jakieś dwie godziny, może. Jak dobrze pójdzie. Współczuję. Odbiór.

– Żeby cię szlag trafił, stara kurwo – mruknął Tomecki, ocierając pot z czoła. Na szczęście przycisk nadawania był znowu wyłączony. Jego palec błądził po mapie i właśnie dotarł do właściwego punktu.

– No, ale tak nie może być!!! Odbiór. Kur… zapiał!

– Ale co ja poradzę, panie Felku? Jezu, no nic nie mogę. Odbiór.

– Pani Beato, Efekt i kilkanaście osób, a nas dwóch?! A zabezpieczenie terenu, a ochrona, obstawa? Co my możemy zrobić? Odbiór.

Musiał ją wkurzyć. Zapanowała dłuższa cisza, przerywana trzaskami w głośniku.

– „Pyskówka” do siódemki. Proszę o potwierdzenie Efektu i zastosowanie procedury. Odbiór – odezwała się oficjalnie.

– Potwierdzam Efekt. Nie biorę odpowiedzialności. Proszę o zapisanie, że jest nas tylko dwóch. Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki. Potwierdzam zapisanie liczebności patrolu. Potwierdzam rozkaz o procedurze wyjątkowej. Potwierdzam… – zawahała się. – Panie Felku – zmieniła nagle ton. – Naprawdę współczuję. Przyślę ekipę bydgoską za jakieś dwie godziny. Stanę na głowie, żeby to zrobić. Warszawa wieczorem, może… Odbiór i koniec.

– Bez odbioru – potwierdził Matysik.

– Kurwa jebana w dupę mać! – Tomecki zacytował sam siebie i wskazał palcem jakiś punkt na mapie.


„Prawie pięcioletni” chłopczyk w zaroślach widział wszystko. Najpierw podjechał ruski gazik. Wykonał dwa okrążenia wokół pensjonatu „Poruda”, omijając starannie szarą plamę, zupełnie jakby pasażerowie terenowego samochodu chcieli sprawdzić sytuację wokół bez narażania się na kontakt z kimkolwiek. Potem, sypiąc spod kół piaskiem, gazik zatrzymał się, blokując jedyną drogę prowadzącą do szosy na Bydgoszcz. Wysiadło z niego dwóch szeroko uśmiechniętych mężczyzn. Od razu rozwinęli sznurek i wbili w ziemię dwa paliki.

– Dzień dobry państwu – powiedział jeden z nich.


– Dzień dobry państwu – powiedział Matysik, zawiązując sznurek wokół palika. Najważniejsze, to odgrodzić się od „kontaktu”. Sznurek był jedyną skuteczną metodą. Inaczej wszyscy podejdą bliżej i… – Jesteśmy z sekcji likwidowania wycieków – wskazał na tablice z odpowiednimi napisami, przymocowane do burt samochodu. – Proszę, żeby wszyscy zebrali się w holu pensjonatu…

– A po co? – zapytał „profesor”.

Boże… Polski naród. Jakby to byli Niemcy, Anglicy, Amerykanie czy Rosjanie, wszystko poszłoby sprawnie. A tu zawsze ktoś musiał zapytać: „A po co?”. Tu zawsze ktoś nie stosował się do procedur, zadawał pytania. Wszyscy rozłazili się, nie było żadnej dyscypliny – to po prostu Polacy. Nie było i nie będzie dla nich żadnych autorytetów, żadnej władzy, której należałoby słuchać, żadnych przepisów niemożliwych do złamania. Opanowanie grupy letników tylko we dwóch zakrawało na cud. W Ameryce wystarczyłby pewnie jeden policjant. Tam ludzie współpracowali z władzą. Tu nie. Nigdy. I pod żadnym pozorem. Każdy wiedział swoje lepiej niż jakakolwiek władza. Na szczęście po kilkunastu poprzednich wpadkach procedurę opracowano dość dobrze.

Nauka na własnych błędach. Cholernie kosztowna nauka.

– Proszę państwa – Matysik uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wybił rurociąg biegnący pod ziemią. Proszę nie podchodzić do naszego samochodu. Mamy tam bardzo niebezpieczne chemikalia z Bełchatowa – recytował zdania z Instrukcji Postępowania. – Auto jest skażone. Przyjechaliśmy prosto z akcji w kopalni.

Nikt nie skojarzył odległości Pieczysk i Bełchatowa. „Bełchatów” to było słowo-klucz. Czysto psychologiczny trick. Tę nazwę znał każdy. Tyle że, oczywiście, zachowanie Polaków było, jak zwykle, mało przewidywalne.

– Jaki rurociąg tutaj? – odezwała się jedna ze studentek. – Ja studiuję budownictwo wodne. Jaki kretyn mógł wymyślić rurociąg pod jeziorem? – wskazała na majaczącą za sosnami błękitną taflę.

– Ja tam nie wiem, jakie idiotyzmy się u nas robi – odparł niezrażony Matysik. W „idiotyzmy” oczywiście wszyscy uwierzyli. – Ja mam swoją mapę i wiem, co się stało.

– Co się stało? – powtórzył jak echo „profesor”.

– Wybił rurociąg, proszę pana. Wszyscy powinni się zebrać w holu pensjonatu.

– A po co?

Najtrudniejszy moment. Kurewsko trudny. Jak przekonać Polaków, żeby zebrali się w jednym miejscu, a nie rozłazili wokół? Na szczęście chłopcy od pisania procedury dali z siebie wszystko.

– Muszę wszystkich państwa spisać z dowodów. To podstawa do wypłaty odszkodowań. Absolutnie wszyscy muszą być spisani.

– Będą odszkodowania? A za co?

Nikt w Polsce nie uwierzyłby w jakiekolwiek odszkodowania wypłacane za cokolwiek. Choć same pieniądze mamiły, to jednak nikt nie był naiwny. Ale spece od procedury naprawdę byli najlepsi…

– Proszę państwa, normalnie nikt nie zapłaci za zepsuty urlop, ale dostaliśmy niesamowite kredyty z ministerstwa. Jak ich nie wydamy przed końcem roku, to w przyszłym nie dostaniemy nowych. Dlatego wypłacamy odszkodowania gdzie się da, bo musimy wydać tę forsę. Inaczej nici z przyszłorocznego dofinansowania.

W to uwierzyli. Kilka osób nawet poszło w stronę pensjonatu, co zakrawało na cud. Reszta stała w miejscu, patrząc na dwóch przybyszy. Milicjant rozmyślał nad poważną kwestią: wylegitymować ich czy nie?

Drugi cholernie trudny moment. Obaj z Tomeckim podeszli do bagażnika i wyjęli dwie wielkie torby. Spece od procedury byli jednak genialni. Obaj, Matysik i Tomecki, zaczęli narzekać.

– Co za idiotyczne przepisy…

– Jaki kretyn to był w stanie napisać?

– Boże, żeby sprawdzić plamę z brudnej ropy trzeba wkładać OP-1.

– Przecież się ugotujemy w tym upale.

„Profesor” był jednak podejrzliwy.

– A po co wam kombinezony przeciwchemiczne? – zapytał.

– No bo wie pan – Matysik siłował się z opornym strojem wykonanym z grubej gumy. – Bo inaczej po premii nam polecą. Takie przepisy durne. Wystarczy, że ktoś z państwa zadzwoni do naszej firmy i będzie po premiach. Z torbami pójdziemy, bo jakiś idiota napisał nam taki regulamin.

To również zrozumieli.

– Ależ przecież nikt nie zadzwoni.

– Dobra, dobra… – Matysik skończył się ubierać i zawiązywać wszystkie paski. Choć wyglądało to na cud, to nikt, widząc dwóch facetów w bojowych ubraniach przeciwchemicznych, ani nie uciekał, ani nawet nie był niespokojny. Wszystko dzięki ścisłemu przestrzeganiu procedury. – Ja nic nie sugeruję. Tylko z czego ja utrzymam żonę i dzieci bez premii?

– Ale nic nam nie grozi? – spytała jedna ze studentek.

– Najazd Marsjan – warknął Tomecki.

– Grozi, grozi… – dodał Matysik. – Ja pani dam do przeczytania nasz regulamin. Trzysta stron drukowanych maczkiem. Zaraz pani osiwieje przy lekturze.

Obaj nałożyli maski przeciwgazowe i zawiązali na nich gumowe kaptury. Praktycznie stracili możliwość porozumiewania się z otoczeniem. Głos z wnętrza maski był tak niewyraźny, że można było śpiewać hymn, a słuchacze słyszeli to jako „Litwo, ojczyzno moja…”.

Kolejny trudny moment. Teraz trzeba było działać cholernie szybko.


„Prawie pięcioletni” chłopczyk, ukryty w krzakach tuż obok, widział wszystko jak na dłoni. Jeden z mężczyzn poszedł na tył gazika i wyjął automat Kałasznikowa. W ukryciu zaczął przykręcać do lufy ogromny tłumik. Drugi mężczyzna otworzył drzwiczki i wyjął ze skrytki pistolet maszynowy. Chłopczyk nie wiedział, że to P-63, zwany Rakiem.

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.

Tomecki wyszedł zza burty samochodu, trzymając kałacha z tłumikiem za plecami.

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.

Dwie osoby miały dowody przy sobie. Matysik zarepetował P-63, Tomecki także odciągnął suwadło zamka. Jakieś dziecko wyciągnęło z kieszeni kilka złotych.

– Mamo, mogę pobiec po lody do wsi?

– Idź, idź… Ja tu muszę zostać, bo będą spisywać do odszkodowań.

Jezu, jak źle się celuje w masce przeciwgazowej! Przez te dwa cholerne, okrągłe, małe szkiełka. Jak zgrać przyrządy celownicze? Tomecki był jednak mistrzem. Z kałacha obciążonego tłumikiem zastrzelił chłopca jednym pociskiem.

Letnicy stali nieruchomo, zbyt zszokowani, żeby zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Tomecki zastrzelił matkę chłopca, zanim ta zdołała otworzyć usta do wrzasku, a Matysik milicjanta, który nawet nie zdążył sięgnąć do kabury. Byle tylko nie nacisnąć za mocno spustu i nie przejść na ogień automatyczny. Wysunął rękojeść spod lufy. Celować, celować, celować! Nic na żywioł.

Tomecki zastrzelił „profesora” i kobietę w monstrualnym kostiumie kąpielowym, a w tym czasie Matysik zdjął obie studentki. Ale do dupy się celuje w tej kurewskiej masce! Nie można porządnie zgrać przyrządów celowniczych…


„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.


Hofman obudził się z głośnym westchnieniem, słysząc dzwonek telefonu. Zasnął przy biurku? No szlag! Chyba tak. Ostatnia noc rzeczywiście była ciężka. Kłótnia z żoną, niezbyt skuteczne prochy nasenne, potem koszmary. Był wypluty. I, co gorsza, zaziębiony. Teoretycznie w lipcu ciężko się zaziębić, ale Hofman potrafił dokonać nawet tego. Wytarł nos jednorazową chusteczką, potem podniósł komórkę i odebrał połączenie.

– Tak? – nie był pewien swojego głosu. – Tak, słucham? – powtórzył głośniej.

– Panie Marku – usłyszał głos młodej kobiety. – Bagno.

– O Chryste… nie dziś. Plisssss…

– Dostaliśmy zgłoszenie drogą radiową – oszczędziła mu przynajmniej głupich uwag na temat domniemanego kaca. Od razu przeszła na tryb służbowy. – Mamy strzelaninę. Gość zastrzelił z tetetki trzech ludzi z kałachami.

Alka prim. Alka prim… gdzieś musiał być w biurku. Tylko gdzie? Hofman przeszukiwał szuflady.

– Panie Marku? Jest pan tam?

– Jestem…

Alka prim nie było. Znalazł za to starą paczkę jednorazowych chusteczek. Skwapliwie rozwinął jedną z nich.

– Dziwna sprawa. Na początku poszło normalnie, przecież pan wie, jaka jest procedura. Jak dostaliśmy wezwanie przez radio, dyżurny SWD skierował na miejsce zdarzenia ludzi z sekcji kryminalnej, powiadomił dyżurnego z sekcji dochodzeniowo-śledczej i ściągnął technika z kryminalistyki.

Mogła sobie oszczędzić tego wykładu. Hofman dokładnie wiedział, co było dalej. Grupa z kryminalnej pojechała na miejsce zdarzenia. Ktoś powiadomił dyżurnego z komendy wojewódzkiej oraz samego komendanta. Na miejscu była już pewnie analogiczna grupa z komisariatu, na którego terenie miała miejsce strzelanina. SWD, czyli Stanowisko Wspomagania Dowodzenia (czyli po prostu ludzie siedzący pod telefonami 997 i 112 oraz Dyżurny Komendy Miejskiej), czuwało, mogąc w każdej chwili dostarczyć wsparcie. SWD miało pod sobą wszystkich dyżurnych komisariatów oraz wozy patrolowe i ruchu drogowego, wyposażone w terminale komputerowe.

– No i zawiadomiliśmy prokuratora – kontynuowała – ale… Stało się coś dziwnego.

– Co się stało?

– Na początku nic. Chłopaki zwinęły sprawcę, zrobiły oględziny. Ewidentny napad, chociaż nie wiadomo o co chodzi. I… zaczęły się schody.

– Co się zaczęło?

– No, nie wiem dokładnie. W każdym razie oficer dochodzeniowo-śledczy popełnił samobójstwo.

– O żesz…

– Jakiś straszny pech. Dwóch podoficerów zginęło w wypadku samochodowym. I Jagielski umarł na zawał, i…

– Co to jest? Jakaś mafia? – rozpaczliwie potrzebował dwóch pastylek alka prim, i tylko to go obchodziło.

– Nieeee… wszystko naturalne przypadki. No, ale w każdym razie pan przejmuje sprawę.

– O Jezuuuuu…

Gdzie są te cholerne pastylki?! Przecież pamiętał, że je miał. Wysłuchawszy, gdzie są akta sprawy i wszystkie papiery, oraz że pacjent jest jeszcze na dołku, ale prorok zaraz go wypuści, bo to oficer Wojska Polskiego, przycisnął klawisz rozłączający komórkę. Podszedł do okna, otworzył je i dłuższą chwilę patrzył na majestatyczne hitlerowskie budynki przy ulicy Łąkowej. Obecnie mieściła się w nich komenda wrocławskiej policji.


Ponad trzydzieści lat wcześniej „prawie pięcioletni” chłopczyk gnał przez las, brocząc krwią. Beczał na cały głos, a łzy ledwie pozwalały mu dostrzec cokolwiek. Co to było? Co to było? Co to było?!

Wypadł na niewielką polanę. Chwiejąc się na nogach skręcił w wąską, piaszczystą ścieżkę, wijącą się wśród sosen. Po chwili dobiegł do willi, w której rodzice wynajmowali pokój.

Zauważono go od razu – tak głośno beczał. Najpierw trzech kolegów – „Janek”, „Gustlik” i „Tomek” z załogi czołgu Rudy – potem matka i reszta wczasowiczów.

– Jezus Maria!!! – wrzasnęła matka. – Ty jesteś cały we krwi!

– Mama… mama…

– Jezus Maria!!! Pomocy!!! Synku!!!…

Kilku wczasowiczów rzuciło się, żeby wziąć chłopca w ramiona. Ktoś skoczył po apteczkę; inny, bardziej rozsądny, krzyknął, że biegnie do telefonu, żeby wezwać pogotowie. I że wie, w którym domu jest telefon. To tylko dwa kilometry…

– Co się stało? – matka nieświadomie powtarzała pytanie syna. – Co się stało?

– Uderzyłem się w drzewo. Jak biegłem.

– Co się stało?!

Letnicy usiłowali zdjąć z malca zakrwawioną koszulę. Ktoś wyjął z apteczki jodynę, pioktaninę i bandaże.

– Przyleciało UFO!!! – darł się chłopczyk. – Przybysze z kosmosu!!!

– Walnął w sęk albo jakąś ułamaną gałąź – wtrącił mężczyzna, który najlepiej grał w badmintona. – Ale rana… Jak od postrzału.

– Jezus Maria! Jezus Maria!!! – zawodziła matka.

– Przylecieli przybysze z kosmosu. Najpierw wszystko stało się szare. Taka kula szarego. Takie coś. A potem oni wysiedli z takiego pojazdu, co miał z boku taki prysznic. I oni byli przebrani za ludzi. A potem włożyli swoje skafandry kosmiczne…

– Jezus Maria! Jezus Maria! Boże, Boże, Boże… Synku!

– To szok. Trzeba go przewieźć na pogotowie.

– Matko Święta, mały zaraz się wykrwawi. No zróbcie coś!

– I oni mieli takie rury, co im wychodziły z ust. I tak głośno oddychali. I zabili wszystkich ludzi! Zabili ich!!!

– Nie ma sensu czekać na pogotowie – krzyknął pan, który najlepiej grał w badmintona. – Owińcie go czymś i pakujcie do mojej syrenki. Jedziemy do Bydgoszczy!

– Zaaaaabiliiiii wszystkich ludzi! Mieli takie rury, co im wychodziły z ust!!! Mieli rury!

– Boże! Zróbcie coś wreszcie!

– Owińcie małego bandażem i do syrenki. Mama jedzie z nami. I ktoś jeszcze, dla pewności.

– Ja pojadę – zgłosił się mężczyzna o wyglądzie adwokata. – To najlepszy pomysł. Za pół godziny będziemy w Bydgoszczy. W jakimś porządnym szpitalu.

– Oni mieli ruryyyyy!!! Oni mieli rury, które wychodziły im z ust…

Trzech starszych chłopców ostrożnie oddaliło się od zbiegowiska. Spoglądali po sobie, czując coraz większy strach.

– No… chyba przesadziliśmy z tymi opowieściami o kosmitach – mruknął „Gustlik”, chowając zaczytany egzemplarz „Wielkiej, większej i największej”, który nosił za paskiem.

– Szlag – powiedział cicho „Janek”. – Wyda się?

„Tomek” sprawdził, czy paczka papierosów „Sport” jest dobrze ukryta w kieszeni.

– Będziemy mieli rodzicielskie przesłuchanie. Na mur. Pozbądźmy się wszystkich fajek.

– A jak nas dadzą na milicję?

– Popluj przez lewe ramię!


Hofman bezmyślnie grzebał w policyjnych papierach. Sytuacja wydawała się być czysta. Pan Felicjan Matysik, wiek siedemdziesiąt dwa lata, emerytowany oficer Wojska Polskiego, zabrał z domu legalną tetetkę i pojechał z rodziną na grilla, do lasu. Żona (stara, delikatnie mówiąc), córka, zięć, wnuczęta. Ot tak… Każdy przecież jeździ z tetetką na grilla. To zupełnie normalne, nie? W trakcie smażenia zwierzęcej tkanki podeszło do nich czterech ludzi. Trzech miało automaty Kałasznikowa, czwarty nie miał żadnej broni. Spytał tylko, czy Matysik to Matysik. Następnie wypadki zaczęły toczyć się szybciej. Ten czwarty, bez broni, powiedział, że mu przykro z powodu obecności rodziny, ale Matysik przecież sam powinien wiedzieć… Na co emerytowany oficer Wojska Polskiego wyjął tetetkę i zastrzelił tych trzech z kałachami. Aaaaa… i czym tu się zajmować? Umysł Hofmana, na kacu i po nieprzespanej nocy, nie działał tego dnia najlepiej. I czym tu się zajmować? Normalne polskie grillowanie w lesie. Wnuk wyrwał jednej z ofiar automat Kałasznikowa i zaczął pruć do uciekającego cywila, jedynego ocalałego z masakry. Wystrzelił trzydzieści dwa naboje, ale jedynie trafił w kostkę pana, który pięćdziesiąt metrów dalej zmieniał koło w matizie. Uciekiniera nie znaleziono, ofiary nie miały dokumentów, odcisków nie zidentyfikowano w kartotece.

Ot, zwykły niedzielny poranek. Trzy trupy, jeden ranny, emeryci i dzieci strzelają do wszystkiego, co się rusza… Normalka.

Hofman napił się wody mineralnej.

– Jezu – powiedział na głos. – Kto napisał te brednie? Co to za bzdury są, do jasnej cholery? Co to jest?!

Ofiary: trzy plus jeden. Gość z policyjnej ekipy powiesił się, dwóch zginęło w wypadku, czwarty miał zawał. Co to jest? Co to jest?!

Zagryzł wargi. Przypomniał sobie koszmar z dzieciństwa. Usiłował uspokoić rozedrgane nagle ręce. Popatrzył jeszcze raz w akta. „Czy pan to Felicjan Matysik?” – spytał napastnik bez broni. „Tak” – brzmiała odpowiedź.


Grill nie był zbyt udany. Podwrocławskie lasy, często patrolowane przez inspektorów w służbowych maluchach, same w sobie wystarczająco zniechęcały do tej formy niedzielnego wypoczynku. A w dodatku te chmury, grożące możliwością niespodziewanego prysznica. Matysik jeszcze raz sprawdził broń. ON się nigdy nie mylił. ON stał teraz pod drzewem – mglista sylwetka niewidoczna dla innych – i śmiał się bez przerwy. Siedemdziesięciodwuletni emerytowany oficer wiedział jednak swoje. Wstał ciężko, ignorując pytania wnuków, czy idzie sikać, oraz pytanie córki, czy mu pomóc.

Teraz. To wydarzy się teraz.

Czterech mężczyzn wyszło zza drzew. Trzech miało kałachy, trzymane tak, żeby móc ich szybko użyć. Debilizm. Komandosi z jednostki specjalnej. Tacy cholernie wyszkoleni ludzie, których często widziało się w telewizji, jak szli gęsiego, każdy z ręką na ramieniu kolegi z przodu i z bronią gotową do strzału. Strasznie groźnie wyglądali w telewizji. Ich problemem było tylko to, że nigdy w życiu nikogo nie zabili. Tylko ćwiczenia. Zero trupów.

– Czy pan Felicjan Matysik? – spytał ten czwarty bez broni.

– Tak.

– Przykro mi, że w obecności rodziny, ale… sam pan wie.

– Wiem.

Matysik wyjął z kabury przeładowaną zawczasu tetetkę i strzelił jednemu z komandosów w głowę. Prawie z przyłożenia. Kierując broń na drugiego musiał już zgrać przyrządy celownicze. Nie przejmował się krwią, która bryznęła mu na twarz. Strzał. Przeniesienie linii celowania na trzeciego. Oddech. Strzał. Pocisk 7,62 Tokariewa idealnie przeszedł przez czaszkę. Żadnej reakcji u którejkolwiek z ofiar. Oni byli naprawdę dobrze wyszkoleni, tylko nikt nie nauczył ich zabijać. Nie mieli w tym żadnej praktyki.

Matysik opuścił broń. Podszedł do tego czwartego.

– Tak? Słucham pana.

– Aaaaaaaaaaaa… – powiedział cywil głośno i wyraźnie.

– Nie do końca rozumiem.

– Aaaaaaaaaaaa… – powtórzył cywil i przełknął ślinę.

– No tak. Teraz wszystko jasne – zakpił Matysik. – Nie mogę cię zastrzelić, gnojku, bo sprawa o przekroczenie granic obrony koniecznej będzie trwała w sądzie trzy lata.

Cywil prawdopodobnie nie uwierzył. Odwrócił się i zaczął uciekać. I wtedy stała się rzecz nieplanowana. Wnuk Matysika, jedenastoletni chłopak, chwycił Kałasznikowa jednej z ofiar i wypruł całą serię. Trzydzieści dwa naboje. Żaden nie trafił w uciekiniera. Jak mu poderwało broń, to właściwie walił po wszystkim wokół. Głównie dziurawił chmury, i to chyba skutecznie, bo właśnie zaczął padać deszcz. Jakiś bardziej realny efekt jednak osiągnął – facet, który pięćdziesiąt metrów dalej naprawiał matiza, zaczął nagle wrzeszczeć i kuśtykać. Z kostki prawej nogi waliła mu krew.

Matysik zerknął na mglistą sylwetkę, śmiejącą się pod drzewem. ON miał zawsze rację. Felicjan nauczył się to cenić.


Trzydzieści lat wcześniej ekipa dochodzeniowa, złożona z letników i trzech wścibskich chłopców, poszła wyjaśniać, co tak naprawdę stało się w pensjonacie „Poruda” w Pieczyskach. Co sprawiło, że „prawie pięcioletni” chłopczyk znalazł się w jednym z bydgoskich szpitali w totalnym szoku i z okropną raną na ramieniu.

Niestety, już jakieś trzysta metrów od willi, w której mieszkali, detektywom zagrodziła drogę stara, zdezelowana nyska, zaparkowana w poprzek piaszczystej drogi. Dwaj mężczyźni i kobieta uśmiechnęli się na ich widok.

– Dzień dobry – powiedziała kobieta. – Jesteśmy z bydgoskiego pogotowia gazowego. Dalej nie możecie państwo przejść.

– Dlaczego?

– Awaria. A właściwie katastrofa – młoda kobieta wskazała na kłąb dymu unoszący się nad wierzchołkami drzew. – Noooo… tak się kończy nieumiejętne obsługiwanie butli z gazem.

– Są jakieś ofiary wybuchu?

– Ja tam nie wiem, proszę pana. Nam kazali tylko pilnować drogi.

– Ale co się stało?

– Nieee wieeeem… – ziewnęła. – Huknęło, aż się zapalił kawałek lasu. Ja tu tylko pilnuję, żeby więcej ofiar nie było. A tam straż gasi.

– Bo wie pani, myśmy się strasznie denerwowali – wczasowicz o wyglądzie mecenasa był nieustępliwy. – Przybiegł stamtąd jeden chłopczyk i opowiadał, ha, ha, o przybyszach z kosmosu w skafandrach i…

– A jak się ten chłopczyk nazywa? – młoda kobieta odrzuciła dopiero co zapalonego papierosa i wyjęła z kieszeni notes.

– Mareczek. Mareczek Hofman.

Zapisała.

– Bo wie pan, muszę wiedzieć. Bo my będziemy wypłacać odszkodowania. Normalnie się tego nie robi, ale dostaliśmy ogromne kredyty z ministerstwa i, wie pan, jak nie wydamy tych pieniędzy do końca roku, to nam przepadną i w przyszłym nie dostaniemy nowych. Rozumie pan przecież…

– Zamknij się „Pyskówka”! – warknął jeden z milczących dotąd mężczyzn, ubrany w drelich z napisem „Bydgoskie pogotowie gazowe”.

– Eeeeeee… kto by tam słuchał pięcioletniego dzieciaka? – wczasowicz-mecenas tylko machnął ręką.

– To mówi pan „Hofman”? Marek Hofman? Przez dwa „n”, dwa „r?

– „Pyskówka”, zamknij się!

Wczasowicze byli trochę zniesmaczeni tak chamskim odnoszeniem się do kobiety. Ale wiadomo… robotnicy. Jak ktoś ma za sobą jedynie szkołę podstawową, to nie może wiedzieć, co to kultura i atencja wobec kobiet…


Tymczasem w bydgoskim szpitalu ratowano „prawie pięcioletniego” Marka Hofmana (przez jedno „n” i jedno „f”). Chłopiec nie wiedział, że po odwrocie wczasowiczów z nieudanego zwiadu w radiostacji zdezelowanej nyski rozległ się złowróżbny komunikat: „Rozszerza się. Wszyscy do mnie!!!”. Malutki Hofman nie mógł nawet mieć pojęcia, że swoje życie zawdzięcza potwornemu pechowi „Pyskówki”, i temu, że spalono ją w rozerwanym na plecach kombinezonie OP-1 wraz z notesem, który miała w kieszeni.


Każdy policjant ma swoje nieoficjalne źródła informacji, ale to było zupełnie wyjątkowe. Nazywał je „Źródełko”. „Źródełko” miało na imię Ania i przeżyło dwadzieścia siedem wiosen. Kiedyś byli w sobie wściekle zakochani, potem jakoś się popsuło, a raczej wypaliło. Jednak, co się przecież rzadko zdarza w takich związkach, zostali serdecznymi przyjaciółmi. Pomagali sobie wzajemnie, wspierali się, świadczyli drobne usługi. Przyjaciel i przyjaciółka. Bliscy, serdeczni. Właściwie w każdej chwili mogli wkroczyć z powrotem na ścieżkę miłości. Przyzwyczaili się do siebie, rozumieli wzajemnie, nie byli zazdrośni o byle co. Ale układ, w którym w tej chwili byli, zadowalał obydwoje. Ona dawała mu wszystkie informacje, których potrzebował. On załatwiał wszystko, co było jej potrzebne, a dobry policjant miał w tej sprawie duże możliwości.

„Źródełko” było ściśle zakonspirowane. Nikt, oprócz Hofmana, nie wiedział nawet, że ma na imię Ania, choć wiele osób widziało ją codziennie w komendzie. Nawet jego ostatnia kochanka, jak sam mówił „kobieta jego życia”, z którą łączył bardzo poważne plany, nie wiedziała, kim jest „Źródełko”. Tej tajemnicy strzegł bardziej, niż czegokolwiek na świecie.

„Źródełko” była asystentką samego Big Bossa do spraw kontaktów z innymi służbami. Ania miała więc dostęp, i to z najwyższego pułapu, do wszystkich danych, archiwów i kartotek – nie tylko policji, ale także wywiadu, kontrwywiadu, służb cywilnych i wojskowych, Centralnego Biura Śledczego, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Straży Granicznej, armii, Sekcji Służb Specjalnych, Biura Ochrony Rządu, agentów celnych, Straży Pożarnej (także ochotniczej), pogotowia ratunkowego, Instytutu Pamięci Narodowej i wszystkich służb zajmujących się archiwizacją informacji. Ona była bezcenna. Była genialna. Była też świetnym informatykiem. Jak sama twierdziła, nie pozostawiała żadnych śladów swoich odwiedzin w różnych kartotekach i archiwach. I Hofman szczerze jej wierzył. Dlatego nikt nigdy nie dowiedział się, kim jest tajemnicze „Źródełko”. Nikt nigdy.

Teraz jednak Ania zawiodła. Chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali.

– No nic nie ma! Felicjan Matysik, lat 72. Wzorowa służba wojskowa, którą ukończył w stopniu kapitana. Broń ma legalną, kilka egzemplarzy. Żadnych wypadków, żadnych notatek służbowych. Jakiś taki dziwny ideał… Sprawdziłam wszystko w Śląskim Okręgu Wojskowym i w Warszawie. No… nie wierzę własnym oczom, ale dosłownie nic. Nic! Jakby gość nie istniał. Jakby go w ogóle nie było na świecie.

– Coś musi być.

– Ale nic nie ma.

– Chryste! Coś musi być! Daj mi jego zdjęcie.

Z tym akurat „Źródełko” nie miała kłopotu. Twarz siedemdziesięcioletniego mężczyzny zajęła cały ekran.

– Cholera… mam wrażenie, że już go kiedyś widziałem.

– Dać ci wcześniejsze zdjęcie?

– Jakbyś mogła.

Odgłos szybkiego stukania w klawisze. Po krótkiej chwili na ekranie pojawia się twarz czterdziestoletniego mężczyzny w mundurze.

– Masz, mistrzu – Ania uśmiechnęła się i zatarła ręce. – Pasuje?


„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.


To nie był sen, to nie były majaki. To nie były fantazje nakarmionego niesamowitymi opowieściami chłopczyka. To była jawa. Jawa! Jawa! Jezus Maria!

– Marek! Marku? Coś ci się stało? – „Źródełko” trzymała go za rękę, wyraźnie przestraszona. – Marek, co się dzieje?

Przełknął ślinę.

– To nie był sen. To nie był sen… Chryste!

– Marek. Mareczku… Wezwać lekarza?

Z Hofmanem działo się coś dziwnego, mężczyzna wręcz dygotał ze strachu. Przecież już sobie to wszystko zracjonalizował! To tak samo, jak kiedyś, gdy, też jako dziecko, zobaczył na ulicy kombajn. Wielką, czerwoną, nieprawdopodobną konstrukcję. Wydawało mu się, że taka maszyna nie może istnieć. Była za duża. Ale patrzył uważnie na twarze przechodniów wokół i nie widział oznak strachu. „To zwykły kombajn” – ktoś mu wyjaśnił, widząc konfuzję chłopca.

I tak samo było z tą opowieścią. Przez lata dał się przekonać, że to zwykłe fantazje. Nie było żadnych kosmitów zabijających letników w Pieczyskach. Zwykły wybuch gazu. „Prawie pięć lat” to stanowczo za mało, żeby obserwować świat racjonalnie. Przyśniło mu się. Za dużo nasłuchał się od kolegów fantastycznych opowieści. Udar słoneczny, pożar, gaz, huk i fantastyka naukowa, serwowana w filmie. Ramię rozwalił sobie, biegnąc przez las, bo nabił się na ułamaną gałąź jakiegoś drzewa. Nie było kosmitów zabijających ludzi w Pieczyskach. Nie było istot z rurami sterczącymi z twarzy, strzelających do ludzi. Nie było ich!!!


Jezus Maria. Byli!!!


Hofman patrzył w twarz mężczyzny, który odgarnął krzaki i wycelował do niego z maszynowego Raka. Już nie miał maski z długą rurą do pochłaniacza. Twarz dokładnie zapamiętana z każdego koszmaru, który śnił mu się przez setki nocy.

Boże! Dlatego został policjantem, właśnie z powodu koszmarów. Pamiętał zastrzelonego milicjanta, pamiętał, że tamten nawet nie zdążył sięgnąć do kabury z bronią. Hofman był lepszy – zawsze miał przy sobie dwa pistolety i malutki rewolwer. Ten koszmar wpłynął na całe jego życie. Tylko dlatego został policjantem: żeby móc się bronić. Jako głupi szczeniak zaciągnął się nawet do najemników w Czadzie, podczas francuskiej interwencji. Wprawdzie do niczego ich wtedy nie użyto, ale przynajmniej nauczono go zabijać. Mógł walczyć wszystkim: nożem, pięściami, zębami, szydełkiem swojej żony, nawet jej koronkową pończochą.

Nie mógł obronić się przed koszmarami, choć cały czas tłumaczył sobie, że to nieprawda. To tylko zwykłe sny.

A teraz koszmar okazał się prawdą. Więcej, był kurewsko realny! Patrzył w twarz, która śniła mu się podczas setek nocy. Pamiętał ją dobrze.

Jezu Chryste… To nie zły sen. To prawda! Zabijali ludzi w Pieczyskach! Ten facet. Ten, który już bez przeciwgazowej maski odsłonił ręką krzaki, które go ukrywały. W drugiej ręce miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi.


– Marku? Marku, co się dzieje? – powtarzała „Źródełko”. – Marek! Ocknij się!

Ukrył twarz w dłoniach. Próbował się otrząsnąć.

– Masz trochę wody?

– Jezu, a może wezwać lekarza? Odwiozę cię na pogotowie, co?

– Nie – wypił kilka łyków z podanej szklanki. – Wiesz, dlaczego nic nie znalazłaś na jego temat? – usiłował znowu być racjonalny.

– Dlaczego? – była wyraźnie zaciekawiona.

– Zrobiliśmy błąd, szukając danych we Wrocławiu i w Warszawie.

– To gdzie mam szukać? – zaintrygowana upiła kilka łyków z jego szklanki. Wiedziała, a raczej czuła, że trafili na coś zupełnie niecodziennego.

Hofman uśmiechnął się blado.

– Szukaj w Bydgoszczy. Konkretnie w Pieczyskach. To jakieś trzydzieści kilometrów obok. Spróbuj skojarzyć te dwie miejscowości i tego faceta. Wczesne lata siedemdziesiąte.

– Dlaczego akurat w Bydgoszczy? Skąd o tym wiesz?

Uśmiechnął się, tym razem bardziej twardo.

– Tak się składa, że jestem jedynym oficerem policji w Polsce, który wie, gdzie szukać danych na temat tego faceta. Tak się po prostu składa…


Matysika wyprowadził z „dołka” posterunkowy. Z pewną atencją traktował siedemdziesięciodwuletniego staruszka. I w dodatku byłego oficera. Zaprowadził go do pokoju oficera dochodzeniowego.

Za biurkiem siedział rosły, chudy facet. W jego fizjonomii można było dostrzec pewien dziwny szczegół – mężczyzna miał zupełnie nieruchome, zimne oczy. Oczy węża. Matysikowi przez moment nawet wydawało się, że już kiedyś go widział… Ale to tylko ulotna chwila. Miał doskonałą pamięć do twarzy i z całą pewnością nie znał oficera o oczach zimnych jak lód.

Tamten podniósł się z krzesła.

– Jestem Marek Hofman – wyciągnął rękę. – Witam pana.

Matysik potrząsnął lekko dłonią. Siadając przed biurkiem już wiedział, dlaczego tamten wydawał mu się podobny do kogoś z przeszłości. „On po prostu ma takie same oczy, jak ja” – uśmiechnął się do siebie w myślach. – „Oczy węża”. Przecież sam widział je codziennie w lustrze, przy goleniu.


„Źródełko” dobrze odwalała swoją robotę. Niestety, podsumowanie wyników tej ciężkiej pracy można było określić jednym słowem: gówno, gówno, gówno! Felicjan Matysik. Pieczyska. Bydgoszcz. Zerknęła na pozostawioną przez Hofmana kartkę. „Pyskówka”, pensjonat „Poruda”. Nic, nic, po prostu nic! Sięgnęła po telefon. Kiedyś ten numer był zapisany wyłącznie w notesie Big Bossa – z powodu najwyższego stopnia utajnienia. Kiedyś…

– Cześć, dupka.

– No, cześć laska – odpowiedziała Kasia, jej odpowiednik w bydgoskiej komendzie policji. – W czym pomóc ci?

– Mam ból. Lata siedemdziesiąte, wczesne. Pieczyska, Bydgoszcz. Felicjan Matysik. Rozpierducha. Tajne sprawy. Znajdziesz coś, dupko śliczna? Aha, i słowa: „Pyskówka”, „Poruda”.

– Oki doki. Zaraz oddzwonię – krótkie westchnienie. – A przy okazji: jakiś gość zapierdolił TIR-a z fajkami. Mój Big Boss się wścieka. Daj mi jakiegoś recydywistę z Wrocławia, żebym go mogła podłożyć.

– Oki doki. Zaraz ci wyszukam z kartoteki.

– Bosko, laska. Do usłyszyska.


Hofman zapalił papierosa.

– Może mi pan wyjaśnić pewną sprawę? Był pan oficerem Wojska Polskiego?

– Tak. Byłem.

– I zrobili z pana snajpera?

– Nie rozumiem?

– Wystrzelił pan trzy pociski. Mamy trzy trupy. Pański wnuk wyrwał automat Kałasznikowa z rąk jednej z ofiar. Wystrzelił trzydzieści dwa pociski i trafił jedynie w kostkę faceta, który zmieniał koło w matizie.

– No przecież to jeszcze dziecko. On nie umie strzelać – zakpił Matysik.

– Pan umie?

– Ja wiem… W końcu jest się tym oficerem.

– Przeciętnie oddawaliście po sześć strzałów rocznie. W ramach ćwiczeń. A pan? Trzy strzały, trzy trupy. Skąd ta fachowość?

– Nie demonizujmy. Jednego walnąłem z przyłożenia. Dwóch z odległości kilku kroków.

– Zawsze zabiera pan tetetkę na grilla z rodziną?

– Nie. Tylko wtedy, kiedy napada mnie trzech facetów z kałachami.

Hofman zgasił papierosa. Uśmiechnął się lekko.

– Nie, no… Chciałbym, żeby to była zwykła rozmowa. Nie ma sensu zamieniać tego w pyskówkę…

Dwie pary cholernie zimnych oczu spotkały się momentalnie. Patrzyli na siebie kurewsko długo. „Nie ma sensu zamieniać tego w pyskówkę”. „Pyskówkę”. Shit!

Matysik po raz pierwszy pomyślał poważnie o oficerze prowadzącym śledztwo. Hofman natomiast zrozumiał, że niczego z niego nie wyciągnie.


„Źródełko” podniosła słuchawkę telefonu. Tego czarnego – specjalnego znaczenia. Komenda miała stary sprzęt, więc wystarczyło, żeby palcem przytrzymać jedną ze szpul wielkiego magnetofonu, i już nic się nie nagrywało.

– Cześć, laska.

– No co jest, dupka? – odpowiedziała „Źródełko”, ciągle trzymając palcem szpulę.

– Sprawa ma numer SWW/12382/72. Tajne, specjalnego znaczenia. Ni chuja nie rozumiem. Nic prawie nie napisali, ale mam dla ciebie film, laska. Amatorską ósemkę. Prześlę ci kurierem.

– Dzięki.

– No nie ma sprawy. Dzięki za recydywistę.

– Nie ma problema. Rzuć coś jeszcze na taśmę.

– Nic nie mam, bez jaj. Skontaktuj się z tą lasencją ze stolicy, podrzuciłam ci jej telefon.

– Oki doki. Stej in tacz.

– No pewnie. Pogrzebię jeszcze, ale skontaktuj się z towarem z Warszawy. Ona będzie więcej kumata.

– Ekstra. Thanks!

– No problemo, laska. Numer sprawy już masz. Pozdrówka!

– Pozdrówka, dupo.

– Hej, hej!


Matysik zerknął na mglistą postać, która pojawiła się przy drzwiach pokoju przesłuchań. Choć wyraz jego twarzy nie zmienił się, Hofman pochwycił spojrzenie. Też zerknął w lewo, w bok. Nic. Ściana oklejona papierami do załatwienia, drzwi, lekko odrapane, stare linoleum. Po krótkiej chwili dwa zimne spojrzenia znowu się spotkały. Oczy Matysika nie były już jednak tak spokojne, jak wcześniej.

– Może mi pan wyjaśnić pewne zdarzenie? – Hofman zapalił drugiego papierosa. – Otóż powiesił się jeden z oficerów dochodzeniowych badających pańską sprawę.

– Nie wygląda mi pan na kogoś, kto się dzisiaj powiesi – przerwał mu Matysik. Wyjął z kieszeni jednorazową chusteczkę i dokładnie wytarł lekko łzawiące oczy.

– Dwóch członków ekipy zginęło w wypadku samochodowym, inny zmarł na zawał…

– Nie wygląda mi pan na zawałowca.

– Aaaaa… więc wypadek? To jakaś mafia?

– Myślę, że dobrze pan prowadzi auto. Nie sądzę, żeby uległ pan wypadkowi.

Hofman strzepnął popiół do przepełnionej popielniczki. Uśmiechnął się wrednie.

– A gdybym tak zgadł, co mi grozi?

Matysik zerknął na mglistą postać przy drzwiach.

– Nie zgadnie pan. Kompletnie nie ma takiej możliwości.

– Cholera… nasza rozmowa chyba zamienia się w taką kulturalną i cichą, ale jednak pyskówkę.

Matysik znowu przetarł oczy. „Pyskówka”. Zaczął doceniać oficera naprzeciw. Natłok wspomnień. Czy on coś naprawdę wie? Nie, nie ma takiej możliwości. Ale coś czai. Ewidentnie. Ile zdołał się dowiedzieć? I czego? To bez znaczenia. Nie groził mu ani zawał, ani wypadek, ani na pewno własnoręcznej roboty szubienica. Był twardy. Ale przecież nie mógł mieć pojęcia, co mu tak naprawdę groziło, bo nie prowadziłby rozmowy w ten sposób. Skąd więc uszczknął jakiś strzęp informacji? Jak skojarzył przesłuchiwanego ze sprawą? Kurde balans… Zaczynało to wyglądać groźnie…


„Źródełko”, przytrzymując palcem szpulę magnetofonu, wykonała kolejny telefon.

– Cześć, towarek.

– Cześć, laska. O co ci biegajet w stolycy?

– Daj mi wszystko co masz o SWW/12382/72. Oki?

– Oki doki, laska. Zaraz masz na terminalu. Big Boss pytał?

– Nie, na priva lecę.

– Oki doki. Mi tam wsio rawno. Co, twój chłopak potrzebuje danych?

– No.

– No…? No to spoko! Zaraz będziesz miała. Skolko ugodno – chwila ciszy. – Dzieciaku…

– No?

– To jest kurewsko tajne! Specjalnego znaczenia!

– No to dawaj na linię.

– No to ci daję. Hi, hi, hi… Ale fajne dane. Życzę dużo dobrego seksu z chłopakiem.

– No dzięki!

– Spox. Masz też jeden film w załączniku. Tylko, kurwa, nie puszczaj tego w lud.

– Odstresuj się, towarek.

– Spoko, laska. Mi to zwisa. Powinnaś mieć już wszystko w kompie. Przeszło?

– Mhm. Dzięki.

– Spoko. Do usług, głupia cipo.

– Idź się wal, pindo. Dzięki za pomoc.

– Po to jesteśmy, laska. Po to jesteśmy. Właśnie po to nasi ojcowie rżnęli nasze matki, żebyśmy mogły sobie teraz pomagać.


W całej procedurze najgorsze jest ręczne wypełnianie wszystkich papierów. Fakty były takie: Matysik został napadnięty przez ludzi z bronią automatyczną, mających znaczną przewagę. Nie byli to funkcjonariusze, bo się nie wylegitymowali, ani, jak zgodnie zeznają świadkowie, nie krzyczeli „policja”. Nie wiadomo, kto to był. Wiadomo natomiast, że broń Matysika była legalna, a zagrożenie autentyczne, więc emerytowanego oficera trzeba było zwolnić. Sprawa, oczywiście, będzie jeszcze trwała, ale strzelec-geriatryk na pewno odpowie z wolnej stopy. Jeśli dożyje do sądowego rozstrzygnięcia. Siedemdziesiąt dwa lata to u mężczyzny nie przelewki.

Wypełnianie papierów trwało i trwało, ciągnąc się w nieskończoność. Potem podpisy, sprawdzanie depozytu… Matysik wrócił do domu dopiero wieczorem. Nawet nie tknął przygotowanej kolacji, natomiast poprosił żonę o kartę telefoniczną.

– No, ale przecież możesz zadzwonić z domu – żachnęła się.

– Telefon już pewnie na podsłuchu.

– No to zadzwoń z mojej komórki.

– To jeszcze gorsze rozwiązanie.

Wziął kartę i zszedł do budki telefonicznej TP SA, ustawionej naprzeciw jego bramy. Znał dobrze powikłane sprawy i styl działania resortu. Wiedział, że nie mieli pieniędzy na zakładanie podsłuchu w budkach. A jeśli nawet skądś zdobyliby forsę, to na pewno jeszcze nie dzisiaj.

Szybko wystukał numer.

– Tomecki, słucham.

– Szykuj się. Facet nazywa się Hofman. Coś czai.

– Jezu…

– Nie panikuj.

– Co czai?

– Zna określenie „Pyskówka”.

– Jeeeeeeezuuuuuu… Bydgoszcz. Pieczyska – sześćdziesięciosiedmioletni umysł Tomeckiego działał cholernie sprawnie. Twardzi ludzie nie miewają sklerozy. – O kur… zapiał!

– Nie panikuj – powtórzył Matysik. – Koniec rozmów z domowych telefonów i komórek. Kontaktujemy się przez budki telefoniczne. Co druga w lewo.

Plan był przygotowany już dawniej. Każdy z nich po wyjściu z domu mógł iść w lewo lub w prawo. „W lewo” oznaczało więc kierunek, a „co druga” – które budki telefoniczne mieli opuszczać. Numery tepeesowskich telefonów mieli spisane już dawno. Tak jak i godziny kontaktu. Spotykać się chwilowo nie zamierzali.

– No to na razie.

– Cześć, zombie.

– Nie wymawiaj tego słowa – Matysik odłożył słuchawkę, a po chwili podniósł ją znowu i wykręcił numer do zegarynki, a potem towarzystwa taksówkowego i banku, żeby wyzerować pamięć automatu telefonicznego. To tak na wypadek, gdyby ktoś go śledził. Nie przejmował się bilingiem budki; Tomecki na pewno właśnie rozwiązywał ten problem.

Miał jeszcze sporo czasu.


Hofman zrobił sobie skręta z aromatycznego tytoniu „Red Bull”. Przyniósł ze sobą butelkę półsłodkiego, białego wina dobrej francuskiej marki, ulubiony trunek „Źródełka”. Właśnie rozlał pierwszą porcję do kieliszków.

Ania rozstawiała ośmiomilimetrowy projektor. Nikt w komendzie nie miał już takiego zabytku – musiała pożyczyć od teścia. Dość sprawnie, choć posługując się instrukcją, założyła kliszę przysłaną specjalnym kurierem z Bydgoszczy.

– To co? Puszczać?

– Chcesz się puszczać? – mruknął Hofman. – Jeśli ze mną, to bardzo chętnie.

Roześmiała się. Wzięła kieliszek wina, usiadła obok i pocałowała go w policzek.

– Uch, ty mój taki samiec alfa… – pogłaskała go po szyi. – Jezu, jak ja nienawidzę facetów.

– A jak ja nie lubię bab.

– Nie ma to, jak usłyszeć jakiś komplement – wypiła łyk wina. – Puszczam. Ale nie „puszczam się”. Mam okres i aseksualną bieliznę. Po prostu wielkie, ogromne majty.

– Nie przeszkadza mi to.

Włączyła potwornie terkoczący projektor. Na prześcieradle, rozwieszonym na drzwiach samego Big Bossa, ukazały się najpierw zamazane, skaczące linie, a potem numery producenta taśmy. Dopiero po chwili zobaczyli obraz.

Matysik w spadochroniarskim, wojskowym hełmie, we wnętrzu jakiegoś samolotu. Dźwięk rozsynchronizował się momentalnie. Widzieli, jak coś krzyczał, potem usłyszeli niewyraźne: „Dokumentacja do tyłu!”. Kamera w bok. Opuszczona rampa wejściowa samolotu, który już powoli kołował. Na trawiastej płycie lotniska wycofywali się komandosi, ostrzeliwując jakieś cele poza kadrem. Czterech niosło wielką skrzynię, usiłując wrzucić ją na rampę kołującego samolotu. Dwóch obok biegło z rannym kolegą, opartym na ich ramionach. Usłyszeli jakieś niewyraźne głosy, zupełnie niezrozumiałe w terkocie tego cholernego projektora. Czwórka żołnierzy w spadochroniarskich hełmach dotarła nareszcie do rampy. Mieli problem z umieszczeniem skrzyni, a pilot nie zwolnił ani o włos. Głos Matysika, opóźniony, jak w złym postsynchronie, o parę sekund: „Dalej! Dalej!!!”.

– Czy mnie wzrok myli, czy widzę palmy? – Hofman zerknął na „Źródełko”.

– Nie myli cię. Widzisz.

– No co to, psiakrew, jest? Kuba?

– Trawiaste lotnisko? Na Kubie?

– Cholera ich wie… Co to jest?

– Nie wiem, co to jest.

Matysik pomógł żołnierzom wciągnąć skrzynię na rampę kołującego samolotu. Dwóch komandosów wrzuciło w ślad za nią rannego kolegę. Pozostali przestali ostrzeliwać niewidocznego przeciwnika i runęli do panicznej ucieczki w stronę szykującej się do startu maszyny.

Kamera skakała makabrycznie, trudno było dostrzec jakieś szczegóły – operator usiadł chyba dopiero po zamknięciu rampy. Zobaczyli coś konkretnego dopiero w chwili, gdy zapaliły się żarówki we wnętrzu kadłuba. Jakiś żołnierz, siedzący obok Matysika, otworzył butelkę piwa. Wyraźnie widzieli markę: „Żywiec”. Widzieli też jego poruszające się usta. Po dłuższej chwili dotarły do nich zniekształcone wyciem silników słowa: „Ale mam szczęście, ale mam szczęście! Granat wybuchł tuż obok, a mi nic się nie stało…”. Raptem mężczyzna zwiotczał i upadł na podłogę, w jego piersi błyszczało ostrze komandoskiego noża. Matysik wyjął butelkę z dłoni martwego kolegi, który jeszcze przed chwilą cieszył się swoim szczęściem, i pociągnął wielki łyk.

Cięcie.

Nowe numery taśmy i nowe ujęcie. Kabina pilotów. Obaj krzyczą. Głos jest jeszcze bardziej opóźniony w stosunku do obrazu, i w dodatku zbyt niezrozumiały. Pierwszy pilot wrzeszczał, zdaje się, że nie wyląduje na tej postrzelanej krowie, a Matysik, klnąc, zmuszał go do lądowania właśnie tutaj. Jakieś dziwne manewry, krzyki, kompletnie niezrozumiałe głosy z radia. Wycie maszyny. Matysik coś mówi, pierwszy pilot jest wręcz zamroczony strachem. Niewiele widać. Prawdopodobnie lądowali, kamera skakała jak w „Jumpin’ Jack Flash”. Chyba kołowanie, cholera wie. Wszystko się trzęsło, obraz był właściwie jednym wielkim migotaniem światła i cienia. Wreszcie zatrzymali się. Pierwszy pilot coś powiedział, widzieli tylko po ruchu ust. Matysik wyjął tetetkę i zastrzelił go, a chwilę później drugiego.

Po dłuższej chwili usłyszeli opóźniony rozsynchronizowanym dźwiękiem głos pierwszego pilota.

– „Ale mam fart dzisiaj. Jestem w czepku urodzony! Chyba zagram w totolotka…”.

Odgłos strzału z krótkiej broni Matysika ostatecznie rozstroił projektor. Sprzężenie. Prześcieradło na drzwiach Big Bossa pokryło się czernią, a potem bielą.

Koniec taśmy.

– Co to było? – spytał Hofman.

– Jezus – szepnęła „Źródełko”. – Nie wiem!

– Kurde balans… Jakieś strzelaniny, palmy, nasi podpierdolili komuś wielką skrzynię i usunęli świadków… Dobrze widziałem, czy coś mi umknęło?

– Dobrze widziałeś, Marek. O Jezus Maria!

– Co to było?!

– Nie wiem. W co my wdepnęliśmy, Marek? W co my wdepnęliśmy?

– Czekaj, czekaj… Uspokój się.

– Jezus Maria! Przecież ten gość zastrzelił obu pilotów! Dobrze widziałam, czy coś mi umknęło?

– Dobrze widziałaś, „Źródełko”. Uspokój się.

– W co my wdepnęliśmy?!

– Plissss… uspokój się.

– Jak mam się uspokoić?! – wrzasnęła. – Mam okres, a tu jakiś gościu zabija naszych żołnierzy i chyba już jestem w to wplątana! Jak mam się uspokoić?!

Nalał jej wina. Potem zmrużył swoje wredne, dzikie oczy.

– W tej sprawie będą chyba jeszcze lepsze numery – mruknął.

Na szczęście nie usłyszała, bo pewnie wpadłaby w histerię. Dłuższą chwilę mówił do niej szeptem. I chyba coś uzyskał. Może się nie uspokoiła, ale przynajmniej siedziała nieruchomo, kompletnie skołowana.

– Skąd masz tę taśmę? – zaczął indagację.

– Z komendy w Bydgoszczy.

– W Bydgoszczy przechowują takie coś?

– Nie… To były lata, gdy z taśmy filmowej odzyskiwało się srebro. Wszystko wędrowało do Warszawy, część taśm niszczono, a część utylizowano. No, ale w „lud” poszły plotki o tym srebrze i ktoś z pracowników komendy podpieprzył kilkaset kilogramów taśm. Oczywiście w domowych warunkach nie odzyskał ani grama srebra. Wpadł niedawno na jakiejś aferze z TIR-em wypełnionym papierosami, musiałam im podłożyć recydywistę, żeby nie było, że policja grabi własne magazyny. Nasi przy okazji odzyskali taśmy, powprowadzali sygnatury do komputera i… stąd mam.

– No dobra. A ten numer sprawy? SWW ileśtam. Skąd znasz?

– Tak jak mówiłeś: Pieczyska, Bydgoszcz, „Pyskówka”, rozpierducha, wczesne lata siedemdziesiąte. Pensjonat „Poruda” spłonął z powodu wybuchu butli z gazem. Pierwsze zgłosiło się Bydgoskie Pogotowie Gazowe. Tak napisali w aktach. Problem w tym, że nie ma tam firmy o takiej nazwie, i nigdy nie było. Prawdziwe pogotowie gazowe nazywa się inaczej. Ale najśmieszniejsza jest jedna rzecz…

– Jaka?

– Słuchaj, zginęło kilkanaście osób, spalił się ogromny kawał sosnowego lasu. A wiesz, ile wozów strażackich wezwali do akcji?

– Ile?

– Jeden.

– O kurwa!

– No.

– Ja cię…

– Niezłe, co?

Ania upiła łyk wina.

– Ale powiem ci lepsze. Kilkanaście ofiar, a ile wezwali karetek pogotowia?

– No ile?

– Zero!

Hofman wypił swoje wino. Odstawił kieliszek na biurko.

– No to mamy ich.

– Kogo?

– Pana Felicjana Matysika i tego drugiego, który też tam był.

– Gdzie był? Jezus!

– W Pieczyskach. Oni tam zabijali ludzi.

– Tak jak tych pilotów? Jezus… – zawahała się. – A skąd ty to możesz wiedzieć?

– Byłem tam.

– Nie piernicz. Wtedy miałeś może jakieś sześć, siedem lat!

– „Prawie pięć” – uśmiechnął się do niej słodko.

– Co ty pieprzysz?! Jak zabijali ludzi… Zaraz – otrząsnęła się. – Zaraz. Jaki drugi facet? Przecież zgarnęliśmy tylko jednego.

Hofman sięgnął po metalowe pudełko, opakowanie do taśmy filmowej. Tak jak przypuszczał, operator podpisał się na przyklejonym do wieczka papierze.

– Myślę, że chodzi o pana Dariusza Tomeckiego – sprawdził, czy dobrze odczytał odręczne pismo. – To jedna z bardzo nielicznych znanych mi osób, którym nie drgnie ręka nawet wtedy, gdy tuż przy nich zabija się ludzi.

Znowu się uśmiechnął. Tym razem bardzo wrednie.


Felicjan Matysik siedział przy stole w kuchni. Jadł kanapki, przygotowane na kolację przez starą żonę, i popijał mocną herbatą. „O, kurwa” – pomyślał. – „O, kurwa”.

Właściwie to nie zależało mu na życiu. Kiedyś tam pogodził się ze wszystkim. Pogodził się z tym, że strzeli sobie w łeb, jak coś nie wyjdzie. Ale teraz ta cholerna starość. Ten ohydny, okropny stan, gdy człowiek – wbrew wszystkiemu, wbrew rozsądkowi – nagle zaczyna się czepiać życia. Życia pełnego bólu, życia wypełnionego brakiem możliwości, życia szarego, durnego, bez perspektyw. Starość jest degenerująca. Nagle zaczyna człowiekowi zależeć tylko na jednym: na samym życiu. Byle jakim, byleby było. To jest tak, jakby wolnemu człowiekowi zabierano powoli wszystko – pieniądze, miłość, seks, kobiety, pogodne myślenie o przyszłości, jakiekolwiek nadzieje. Zamieniają cię w jakiegoś okropnego, drżącego starca, często nie mogącego utrzymać moczu w łóżku, zapominającego, gdzie schował klucze od domu, rzygającego, gdy zbyt dużo zje na obiad, pierdzącego przy każdej okazji. Nie masz już nic. Trzęsące się ręce, pokryte wątrobianymi plamami. Ropiejące oczy. Bełkotliwa, z powodu sztucznej szczęki, mowa. Dla żadnej z młodych kobiet nie stanowi się już obiektu pożądania. Ale chęci dalej są, tylko los odebrał możliwość ich realizacji.

Kurwa… Kiedy założy pierwszego pampersa? Pierwszego w swoim życiu, bo nie załapał się na ten produkt jako niemowlak, nie miał wtedy szans. Kiedy pójdzie do opieki społecznej po pierwsze ceratowe gacie?

A jednak nie. Był inny. Życie życiem, ale jest jeszcze sprawa. Strzeli sobie w łeb, gdy będzie musiał. Ale nie wcześniej. Na pewno.

Zerknął na mglistą postać, stojącą w rogu kuchni.

– No i co z tym pieprzonym oficerkiem? – mruknął, pokrywając blat stołu okruszkami.

– Zajmiemy się nim.


Hofman przeglądał CD z danymi, które „Źródełku” przysłał towar z Warszawy. Nie było tego wiele. I, co gorsza, bez dźwięku. Najpierw obejrzał film, zgrany z klasycznej ósemki na mpeg. Tu już nie miał metalowego pudełka, żeby zobaczyć, kto jest operatorem. Zresztą film był tak samo źle zrobiony, jak poprzedni. Najpierw jakiś czołg ustawiony na środku szosy. Chyba… chyba T-55, Hofman nie znał się na tym. Żołnierze wystający z włazów. Niezbyt zestresowani, raczej znudzeni. Sześć postaci w OP-1 z miotaczami ognia na plecach. Polewają ogniem jakiś trawnik. Niespiesznie, dokładnie, wręcz ospale. Oficer w mundurze wyjściowym, czterdzieści kroków dalej. „Darte”, rwane ujęcia. Nic się nie dzieje. I nagle zmiana! Oficer podnosi do ust gwizdek, wyraźnie panikuje. Faceci w OP-1, ci z miotaczami, rzucają się do ucieczki, jeden się przewraca. Coś go chlasnęło – jakiś drut przy drodze, którego nie zauważył przez malutkie okularki maski przeciwgazowej, jakaś gałąź? Wywalił się i wleciał do rowu. Czołg na wstecznym biegu (gąsienice ślizgają się po asfalcie szosy) pieprznął w słup z jakimś znakiem. Obaj żołnierze w wieżyczkach pochowali momentalnie głowy i zamknęli włazy. Czołg wykręcił jakoś i spieprza dalej tyłem. Oficer z gwizdkiem wieje jak zając, przeskakując niskie ogrodzenia na polu. Kamerzysta cofał się i obrazem coraz bardziej trzęsło. Oderwane, niewyraźne ujęcia. Jakiś gazik usiłujący wykręcić i zawrócić na wąskiej drodze. Dwóch żołnierzy próbujących wycofać się zgodnie z regulaminem – odskakiwali tyłem, z kałachami wycelowanymi w coś ciągle niewidocznego, poza kadrem. Czołg wpierniczający się tyłem w słup energetyczny. Zerwanie trakcji. Iskry.

Cięcie.

Inna pora dnia, sądząc po zmianie światła. Kilku mężczyzn w strojach OP-1 palących miotaczami innego faceta w tym samym stroju. Chyba tego, który wywalił się do rowu podczas ucieczki. Tym razem widać wyraźnie drut owinięty wokół nadgarstka. Rozerwany kombinezon. Płomienie.

Koniec.

Co to jest? Co to jest, do jasnej cholery?!

Przeglądał zeskanowane papiery. Nic. Same strzępy informacji, fragmenty dokładnie przetrzepanych przez kogoś papierów. „SWW/233991/69 – Efekt w Szklarach”. Co to jest ten Efekt? Szukał dalej. Jest! „SWW/12382/72 – Efekt w Pieczyskach. Wybuch gazu. Wezwano patrol numer 7”.

Eeeeeee… Taki kit to możecie wciskać amatorom. Wybuch gazu, a rozprowadzający w Bydgoszczy wzywa patrol? To w ogóle nie są określenia milicyjne. A poza tym Matysik jest żołnierzem, a nie milicjantem. I wezwali wojsko do wybuchu gazu? To było szyte bardzo grubymi nićmi – wezwano tylko jeden wóz strażacki. Bez ekipy dochodzeniowo-śledczej, bez karetki pogotowia? Ale to śmierdzi!

OK. Trzeba lecieć dalej. „Wrocław!” – gwizdnął cicho. SRT/2456/3001. Skądś znał ten skrót. Jezu… SRT? Miał doskonałą pamięć do liczb i nazw. Ale SRT? Czego dotyczy seria SRT? Zaraz, to chyba jakieś archiwalia. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć.

SRT? Zalogował się na komputerze komendy. Z tego poziomu miał jedynie ogólny przegląd informacji. Seria SRT – wybuchy gazu, nagłe powiewy wiatru, katastrofy górnicze…

Jezus Maria!!!

Już pamiętał. Seria SRT. Wybuch gazu w Rotundzie PKO w Warszawie. Wiatr przewrócił nieukończoną konstrukcję budynku Akademii Rolniczej we Wrocławiu, niemal czterdzieści ofiar. Wybuch gazu w Gdańsku – pod gruzami budynku kilkadziesiąt osób. Hałda osuwa się na most w Wałbrzychu – prawie trzydzieści ofiar. A przecież uczono go tego na studiach – przykład źle zorganizowanej akcji milicji.

Boże… Teraz już rozumiał. To nie była źle zorganizowana akcja milicji. To była doskonale zorganizowana akcja wojska, w której zabito prawie trzydzieści osób!

Ale zaraz… Zapalił papierosa i podszedł do okna. Letnia noc pachniała rozgrzanym asfaltem, obrośniętymi bluszczem ścianami budynków, kwiatami w pobliskim parku. Zasępiony, obserwował latarnie, kreujące fantastyczne cienie na ulicy, wille naprzeciwko, owady skupiające się wokół źródeł światła. W prześlicznym budynku obok ktoś grał na pianinie. Słyszał też odgłosy co najmniej kilku telewizorów, dochodzące z otwartych okien, jakąś kłótnię. Życie w mieście… Telewizor w jego własnym salonie również grał. Żona oglądała właśnie codzienną porcję wiadomości o włamaniach, napadach, przestępstwach z użyciem broni, gwałtach…

Jak to możliwe, że oni utrzymywali wielką organizację zabijającą ludzi w całym kraju?! To przecież setki patroli, centrale, jakiś sztab i łączność. Czy mieliby szansę utrzymać tajemnicę? Odpowiedź była prosta: nie mieli żadnych szans. Z tego wniosek, że komórka była bardzo mała, ze ściśle wyselekcjonowanym personelem. Ale… czy w takim razie mieli szansę reagować od razu w różnych regionach kraju i przeprowadzać błyskawiczne akcje eksterminacyjne? Odpowiedź znowu była prosta: nie mieli szans. Jaki z tego wniosek?

Hofman zaciągnął się dymem. Skoro mieli bardzo małą, wręcz mikroskopijną ekipę z poparciem kogoś z samej góry, a jednocześnie byli w stanie opanować wszystkie, jak sami mówili, Efekty, to… Wniosek był prosty. Skądś wiedzieli, przynajmniej mniej więcej, gdzie i z jakim wyprzedzeniem nastąpi Efekt. I wcześniej wysyłali ludzi w ten rejon. A to już bardzo brzydko pachniało. Szlag!

W jego domu nagle zgasło światło.

– Czy to korki? – krzyknęła żona z ciemnego nagle salonu.

Hofman wychylił się z okna i zerknął na ścianę swojego budynku.

– Nie. Walnęło w całym bloku.

– O Jezu… No dobra, chodźmy spać.

Odmruknął coś i podniósł słuchawkę telefonu. Nie dzwonił bynajmniej na pogotowie elektryczne.

– Cześć, stary. Nie obudziłem cię?

Znajomy architekt ziewnął rozdzierająco.

– Nie – skłamał uprzejmie.

– Powiedz mi jedną rzecz: czy ciężko wysadzić blok mieszkalny?

– Jaki blok?

– Jakikolwiek. Na przykład taki, w którym mieszkam. I zakładam, że będą problemy z dostarczeniem dużej ilości materiałów wybuchowych. Wiesz… Tajemnica.

– OK. Z wysadzeniem twojego bloku nie byłoby żadnego problemu. Obejdzie się bez semteksu.

– A co byś potrzebował?

Nowe rozdzierające ziewnięcie architekta.

– Klucz numer czternaście.

– Coooo?!

– Klucz numer czternaście.

– Jezu… no nie opowiadaj, że przy pomocy jednego klucza wysadzisz mój dom.

– Oczywiście, że wysadzę.

– Jak? Czekaj, jaki klucz, do jasnej cholery?

– No, normalną czternastkę. Wystarczy wejść do piwnicy. Jako architekt mam uprawnienia, żeby cieć mnie wpuścił. Wystarczy, że stwierdzę katastrofę budowlaną.

– Jaką katastrofę? Zakładam, że budynek jest jeszcze cały.

– Boże… Nie znasz naszego żargonu. „Katastrofa budowlana” to może być na przykład takie coś, że będzie mi się jedynie wydawało, że zauważyłem na przykład rysę na ścianie przy fundamentach. Wystarczy, że mi się będzie wydawało, rozumiesz? I muszą mnie wpuścić wszędzie, bo ja z kolei muszę zawiadomić odpowiednie służby. Normalna procedura.

– No dobra. I co zrobisz z tym kluczem?

– Odkręcę w piwnicy zawór gazowy. Dwadzieścia metrów dalej zostawię zapalonego papierosa albo świeczkę i ucieknę zygzakiem. Byle szybko.

– Jezu, to takie proste?

– Proste jak drut – nowe ziewnięcie. – Nie wiesz, co to jest wielka płyta?

Przez chwilę jeszcze wyjaśniał, że betonowe budynki mają jedną zaletę. Gdyby doszło do bombardowań, jak podczas drugiej wojny światowej, straty byłyby o wiele niższe niż w Trzeciej Rzeszy. Taka bomba spuszczona od góry niewiele zrobi betonowym bunkrom, jakimi są, de facto, bloki. Ale wybuch od dołu sprawia, że po prostu same się składają. Klucz czternastka i świeczka są lepszą bronią, niż bomby typu „blockbuster”, czy samoloty wbijane w ściany WTC. Zdecydowanie tańszą, bardziej poręczną, łatwiejszą w przenoszeniu, przyjazną w użyciu… Klucz czternastka to równoważnik paru ładnych ton trotylu. Potrzebny jest, oczywiście, jeszcze gaz i świeczka lub papieros. No i zapałki.


„Źródełko” szła na przystanek ulicą Podwale. Prosta, krótka, dobrze oświetlona droga z Łąkowej na Świdnicką, do przystanku pod Pedetem. Z jednej strony biura, domy handlowe i mieszkania, z drugiej pusta przestrzeń, fosa, zieleń. A jednak coś było nie tak. W ogóle druga w nocy nie jest normalną porą spacerów samotnych kobiet, ale teraz coś naprawdę było nie tak. „Źródełko” nie miała w torebce służbowej broni, a jedynie malutki miotacz z gazem pieprzowym. Kątem oka widziała mglistą sylwetkę w jednej z bram. Wyglądała jak… jak nierzeczywisty człowiek utkany z mgły. Nigdy nie poddawała się typowo kobiecej panice, miała za sobą parę szkoleń i wiedziała, co robić w takich sytuacjach. Przyspieszyła kroku, żeby wyglądać na bardzo zdecydowaną. Miarowy rytm kroków wystukiwany obcasami. Przecież człowiek z mgły nie mógł istnieć, nie wierzyła w duchy, na świecie nie było chyba częściowo przezroczystych mężczyzn?

Lekki zwód w lewo, mijając bramę powiedziała:

– Ach, dzień dobry. Pan Michalski, prawda?

Kolejny zwód, jeszcze bardziej w lewo. Prawa ręka na miotaczu, lewa na telefonie komórkowym. Tą samą dłonią włożyła sobie do ust metalowe, wygięte w łuk szydełko (to tak à propos przyszłej rozprawy sądowej o ciężkie uszkodzenie ciała – gdyby miała nóż, sąd mógłby uznać, że to ona zaatakowała. Ale szydełkiem?… He, he, he… A wbijało się w głowę lepiej niż nóż). Była przygotowana do ataku i obrony, te szkolenia naprawdę coś jej dały. Szybki, zdecydowany krok. Żadnych spojrzeń w tył. No, oczywiście, tylko poza tymi, kiedy symulowała, że coś jest nie tak z jej prawym obcasem.

Mglista postać chyba szła za nią. Nie widziała wyraźnie. Ale chyba… Jezu!!! Była coraz bliżej!

Schowała komórkę pod bluzkę, żeby napastnik nie zauważył podświetlenia ekranu i klawiszy. Na wyczucie wystukała 997. Szybki krok, ale nie bieg. Kiedy zgasły diody, wyjęła komórkę spod bluzki i przytknęła do ucha.

– Tu starszy aspirant Anna Nowicka. Napad! Potrzebuję pomocy. Przystanek pod Pedetem. Policjant w niebezpieczeństwie!!!

Psiknęła gazem w mglistą postać tuż za nią. Dwoma kopniakami pozbyła się pantofli na obcasach i runęła biegiem na przystanek.

Jezuuuuu!!! Tylko trzy osoby! Druga w nocy. Akurat dwie kobiety i jakiś pijak. Znikąd pomocy.

– Policjant w niebezpieczeństwie! Dajcie wszystko co macie w okolicy! Odebrałeś mnie?!

– Zaraz będą – odezwał się głos w słuchawce. – Strzelaj! Strzelaj!!!

– Nie mam z czego!

– Zaraz będą. Kwestia sekund. Trzymaj się!!!

Pijak przystawił się do niej.

– Możżżże ssssssię poprzytulamy, panienko?

Na szczęście komenda była kilkaset kroków stąd. Trzy radiowozy zaryły tuż obok, dosłownie paląc asfalt oponami. Kilku policjantów z bronią wyskoczyło z samochodów. Anka podniosła rękę.

– To ja!!!

W drugiej ręce miała już służbową legitymację.

Otoczyli ją. Obalony na chodnik pijak nawet nie jęknął pod naporem dwóch napakowanych mięśniami i adrenaliną ciał.

– To nie ten – krzyknęła, wskazując ulicę Podwale.

Dwóch policjantów z bronią i latarkami pobiegło w tamtym kierunku. Kobiety na przystanku trwały w szoku. Leżący na chodniku pijak bełkotał niewyraźnie.

– Aż trzy radiowozy za zwykłe molestowanie?… Świat schodzi na psy – usiłował się podnieść. – Tu jest gorzej niż w Auschwitz.

Niestety, policjanci wrócili po kilku minutach z niczym. Mieli w rękach jej buty – to wszystko, co zdołali znaleźć. Zapaliła papierosa.

– Zawieziecie mnie do domu, chłopaki?

– No pewnie.

– Jasne. I potem postoimy trochę pod domem, dla pewności.

Kto śmiałby odmówić sekretarce samego Big Bossa?

Już w radiowozie „Źródełko” wybrała z książki telefonicznej aparatu numer kolegi.

– Marek – powiedziała. – Coś jest bardzo nie tak. Bardzo nie tak – powtórzyła. – Spodziewaj się najgorszego.


Hofman odłożył słuchawkę. Doskonale wiedział, że coś jest nie tak. I bynajmniej nie chodziło o światło, które zgasło w całym bloku. Jego umysł węża, umysł skorpiona, od dawna podpowiadał mu, że zbliża się niebezpieczeństwo. Wyjął z sejfu broń, która była najbardziej bezpieczna w mieszkaniu o betonowych ścianach. Precyzyjny rewolwer z sześciocalową lufą, kaliber.22. Załadował do pierwszej komory bębna śrutowy nabój CCI Shotshell – taki, który pozbawiał przeciwnika oczu – a do następnych Eleye z ołowianymi pociskami, żeby nie było rykoszetów. To był naprawdę najbardziej bezpieczny wybór, jeśli miało się strzelać w zamkniętym pomieszczeniu – nie chciał wykończyć własnej rodziny. Zakiepował niedopałek i zaczął przebierać się w piżamę. Dobrze wybrał – lufa 6 cali, mały kaliber, „bezpieczne” pociski, deflektor podrzutu… Precyzyjne cudeńko, które nie zrobi krzywdy nikomu poza napastnikiem. No i po strzale w pokoju można odzyskać słuch już po kwadransie. Śrut i ołowiane pociski. Gdy takie coś nawet przypadkiem walnie w ścianę, to wprasuje się w nią, zamiast szaleć z odbicia po mieszkaniu.

W całym domu, a nawet kwartale panowały egipskie ciemności (nieprawdopodobne uczucie!), zupełnie niewyobrażalne dla mieszczucha. Hofman, zastanawiając się nad wiadomościami od „Źródełka”, wziął rewolwer w sposób „bezpieczny” i poszedł do sypialni. Nawet gdyby się po ciemku przewrócił, przy tym ustawieniu broni strzał nie mógł nastąpić.

W sypialni zobaczył coś zupełnie nieprawdopodobnego. Jego żona – całkiem fajna blond laska – stała na golasa. W jednej ręce miała komórkę, a w drugiej słuchawkę zwykłego telefonu. Słychać z niej było dźwięk „bip, bip, bip…” – za długo ją trzymała bez wykręcania numeru. Odruchowo, na ile mógł dostrzec cokolwiek po ciemku, skupił wzrok na jej biodrach.

– Sprawdź, czy drzwi zamknięte – powiedziała.

– Co?

– Sprawdź, czy drzwi zamknięte.

Cofnął się do przedpokoju, sprawdził dwa olbrzymie zamki i łańcuch. Jego żona miała na tym punkcie fioła. Od czasu, kiedy zamordowano jej najbliższą koleżankę; kopano ją i bito tak fachowo, że umierała cztery godziny, zanim zadławiła się własną krwią.

Wrócił do sypialni.

– W porządku.

– Coś się stanie.

– Mam jeszcze piwo w lodówce. Chcesz?

– Do kuchni już nie dojdziesz – powiedziała to wciąż dość spokojnym tonem.

Właściwie jeszcze się nie denerwował. Oczywiście, miał w umyśle te wszystkie opowieści „Źródełka” i obejrzane w telewizji osiedlowe włamania, ale trzymał gazrurę pod łóżkiem (to od czasu, gdy skopali tę koleżankę na śmierć; także na nim zrobiło to wrażenie – podobno wyła, a sąsiedzi myśleli, że to rodzinna kłótnia), no i wciąż jeszcze czuł się jak macho z rewolwerem…

– Spokojnie. Chodźmy spać.

– Odwróć się – powiedziała jego goła żona.

Dopiero wtedy coś poczuł. Przeniósł spluwę z pozycji bezpiecznej do „cholernie niebezpiecznej”, to jest kolba w dłoni i palec na spuście, a kciuk na kurku. Odwrócił się, czując paraliżujący strach. Ale umysł wciąż działał sprawnie: „Co oni mogą mi zrobić? W razie czego skoczę za łóżko i zacznę pruć”. Sekundę później idiotyczna myśl: „Amunicja jest w sejfie! Mam tylko sześć nabojów!!!”. Ale zaraz też uspokojenie. „Albo poradzę sobie z dwoma, albo mnie załatwią, bo i tak nie będę miał czasu na przeładowanie”. Gonitwa myśli: żal, że nie wziął pistoletu dużego kalibru do tworzenia „ściany ognia”, a jednocześnie ulga, że zachował się racjonalnie, tak jak go nauczono – z pistoletu łatwiej zabić własną rodzinę, a rewolwer małego kalibru jest sto razy bezpieczniejszy, bardziej precyzyjny. Ale czy na pewno sprawdził drzwi (no przecież przed chwilą patrzył!)? Dlaczego nie ma świeczki? Gdzie jest światło chemiczne?! Do gazrury nie dojdzie, bo żona blokuje drogę… Kompletny debilizm, wymieszany z paraliżującym strachem… Na szczęście umysł ciągle działał w miarę racjonalnie, mógł też polegać na odruchach – uspokoił oddech, zastanawiał się, jak polepszyć sytuację taktyczną. Ściągnął kołdrę z łóżka, podszedł do drzwi sypialni.

– Nie wychodź.

– Spokojnie.

I nagle coś nieprawdopodobnego – ktoś przechodził przez drzwi! Jego żona wydała z siebie jakiś pisk. Zupełnie niesamowity dźwięk, jakiś taki charkot. Czuł, że ze strachu zaraz zacznie strzelać po ciemku, na oślep. Ktoś przechodził przez drzwi. Te od domu. To nie było skrobanie, stukanie, odgłos forsowania na siłę. To było jakby… ktoś się przeciskał! Przez drzwi zamknięte na dwa grube zamki i łańcuch.

Paraliżujący strach… i znowu odruchy. Uspokoił oddech, skłębił kołdrę przy drzwiach do sypialni, zajął pozycję.

Scena jak z włoskiego filmu. Facet w gaciach, z rewolwerem, goła kobieta z dwoma telefonami w dłoniach, i dziecko, które nagle zaczęło szaleć we śnie, jakby miało koszmary. Rzucało się, jęczało, popłakiwało. Ich córka spała na piętrowym łóżku. Hofman chciał wejść po drabinie, ale od razu zrozumiał, że zrobi głupio: był praworęczny, więc własnym ciałem odgradzał broń od „napastnika”. Stał przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co robić. I… nagle USŁYSZELI, jak ktoś idzie po przedpokoju. Ale to nie odgłos kroków. Coś się przesuwało? Pełzło? Charkotało? Żona zaczęła płakać. Hofman znów pomyślał o pistolecie, który zostawił w sejfie. Podszedł do drzwi (serce łomotało, włosy naprawdę stawały dęba).

– Nie wychodź!!!

– Zobaczę co to jest. Nic się nie dzieje. Spokojnie, drzwi sprawdzałem…

– Nie!!!

Nie mógł uspokoić oddechu.

– Zaraz mu dupę odstrzelę.

Był zdenerwowany i popełnił błąd. Odwrócił się do niej przodem, a tyłem do drzwi.

Jego naga żona powiedziała nagle zupełnie spokojnie:

– On stoi w drzwiach.

Dwie najgorsze chwile. Odwrócił się w panice, odciągnął kurek. W drzwiach nikogo. Ale wiedział, że coś tam stoi. Dziecko płakało przez sen, przewracając się z boku na bok.

Kobieta powtórzyła idealnie spokojnym tonem:

– On stoi w drzwiach.

Nikogo nie widział, ale WIEDZIAŁ, że ktoś, albo coś, stało w drzwiach. Ciemności okrutne, nic nie widać…

– Strzelam!

– Nie strzelaj – ten sam absurdalnie spokojny ton.

Dziecko wariowało na łóżku, nikt nie mógł się poruszyć. Nie wiedział, jak długo tak stali w totalnych nerwach i strachu, przerywanym idiotycznymi gadkami:

– Strzelam!

– Nie strzelaj! To nic nie da.

– Co z dzieckiem?

– Jezu, nie wiem.

– Dzwonisz?

– Gdzie?

– Po posiłki z policji. Wykręć chociaż numer!

– Nie mogę zlikwidować tego bipania.

– Kręć komórką.

– Jezu. Jaki numer?

– 997. Nie, kurde. 112 chyba…

– Gdzie jest jedynka? Nie widzę klawiszy.

– Przyciśnij cokolwiek, to ci się podświetlą.

Prowadzili tę idiotyczną rozmowę, mając świadomość, że ten… ktoś wciąż stoi w drzwiach sypialni. Ich córka wyła wniebogłosy, od czasu do czasu milknąc na krótką chwilę – nikt nie ruszył, by sprawdzić, co się z nią dzieje. I nagle przybysz odpuścił. Dziecko uspokoiło się i zapadło w spokojny sen. Hofman poczuł, że ten cholerny rewolwer ciąży mu w dłoni jak szlag, jego żona odłożyła telefony. Nagle. Ni stąd, ni zowąd. Jakoś tak dziwnie było. Poszedł do kuchni po to piwo (z absolutną pewnością, że niczego już wokół nie ma), ale nie chciało mu się pić. Usiadł na podłodze, zimny metal puszki chłodził czoło.


W tym samym momencie „Źródełko” zasypiała w swoim łóżku. Z policjantami w radiowozie czuwającymi pod bramą budynku, ze służbowym pistoletem, zarepetowanym i odbezpieczonym, leżącym tuż obok, na nocnej szafce. Chwilę przed zapadnięciem w sen, gdy myśli mieszały się już bez kontroli, wciąż miała w umyśle historię pewnej Amerykanki. Tamta trzymała pod poduszką dwie rzeczy: rewolwer i inhalator na astmę. Pewnej nocy pomyliło jej się, i zamiast inhalatora wsunęła do ust lufę rewolweru. Zamiast przycisku uwalniającego dawkę berotecu nacisnęła spust… Tuż przed snem zawsze mieszają się myśli.

Swój inhalator „Źródełko” wywaliła do kuchni. Wóz albo przewóz. Ciekawe, czy będzie o tym pamiętała w razie ataku choroby? Pieprzyć, wóz albo przewóz. Żywej jej nie dostaną. Wszystko jedno. „Źródełko” była cholernie samotna, wiedziała więc, że zacznie walić ze swojej spluwy do wszystkiego, co pojawi się w jej sypialni, albo do samej siebie. Było jej wszystko jedno. Była cholernie samotna. Jeszcze jeden łyk wódki i można spać. Żeby tylko nie pomylić butelki z lufą i nakrętki ze spustem. A tak poza tym to wszystko jedno.


Mglista postać pojawiła się znowu, ale tym razem nie towarzyszyły temu żadne efekty. Hofman siedział na podłodze w kuchni i z trudem przełykał ciepłe już piwo. Nie smakowało. Zerknął na człowieka utkanego z mgły i leniwie podniósł lufę rewolweru, ale zaraz ją opuścił. Było mu wszystko jedno.

– Mmmmm? – mruknął.

– Znasz mnie – powiedziała mglista postać. Nie wiedział, czy naprawdę słyszał dźwięk, czy to tylko coś gadało mu w głowie.

– Tak? – on przynajmniej mówił na głos. Choć cicho.

– Tak. Słyszałeś moją ksywę. Z drugiej ręki. Z opowieści.

Podniósł głowę. Koszmarne wspomnienia z dzieciństwa.

– „Pyskówka”?

– Tak, Marku – szepnęła, a po chwili dodała. – Cześć, Wężu. Pogadamy chwilę?

– Dlaczego nazywasz mnie wężem?

– Zerknij do lustra na swoje oczy, drapieżniku. Są kurewsko wredne.


Dwóch policjantów z radiowozu po raz piąty przysięgało oficerowi dochodzeniowemu.

– Daję słowo honoru, że nikt z nas nie spał! Jak tylko usłyszeliśmy strzały, Krzysiek runął na schody, a ja wezwałem wsparcie i pobiegłem za nim. Nikt nie wchodził do budynku, nikt nie wychodził.

– Ten budynek ma chwilowo tylko jedno wejście. To drugie, na podwórko, zastawiono szafą.

– Wiem. Nikt z nas nie spał! Jak przyjechały radiowozy wsparcia, pobiegłem do tego drugiego wyjścia. Było zastawione szafą.

– Jak to możliwe, że dwóch policjantów śpi spokojnie dwa kroki od wejścia – po takiej akcji, która miała miejsce w nocy?

– Nie spaliśmy!

– Wszystkie rozmowy są nagrane. Ktoś goni sekretarkę szefa, przyjeżdżają trzy wozy. Jeden odwozi ją do domu. I, kurwa mać, zasnęliście na posterunku?!

– Nie zasnęliśmy! Jak tylko usłyszeliśmy strzały, Krzysiek…

„Źródełko” zdążyła wystrzelić pięć razy. Cztery strzały rozorały ściany, waląc rykoszetami po wszystkim wokół, bo to była tania, czeska amunicja. Piąty strzał był bardziej precyzyjny: „Źródełko” strzeliła sobie w głowę. I to wcale nie była pomyłka – naprawdę nie pomyliła inhalatora ze spluwą. Powinni dać jej za to pośmiertnie medal.


– Co, Wężu?

Chodzili po Parku Południowym, była piąta rano. Żadnych ludzi, jedynie jeże, przemykające opustoszałymi ścieżkami, wiewiórki, czasem królik, widoczny w oddali. Nikt nie mógł zobaczyć faceta rozmawiającego z kobietą utkaną z mgły.

– Słuchaj, „Pyskówka”, przecież ty nie żyjesz od jakichś trzydziestu lat!

– Czemu cię to tak peszy?

– No wiesz… niecodziennie rozmawia się ze zmarłym.

– Nie traktuj tego tak poważnie. Żyję, nie żyję… Co za różnica?

– Weź mnie nie wpieniaj, trupie jeden! – uśmiechnął się.

Ona też się roześmiała. Ale ciągle nie był pewien, czy zrobiła to „na głos”, czy tylko on mógł ją słyszeć.

– Wężu – szepnęła. – Podobasz mi się.

Zerknął na nią, jeśli słowem „nią” można było określić kłębek mgły.

– Powiedz… Jak to możliwe, że ty… – zawahał się. – Nie wiem, jak to powiedzieć… Że ty… żyjesz? Przynajmniej w pewnym sensie.

– To cholernie trudne do wytłumaczenia. Sama za dobrze nie wiem.

– No, ale coś mi chyba możesz powiedzieć?

– Posłuchaj, to nie jest takie proste. To…

– To ty mnie posłuchaj, trupie jeden. Mam dziwne wrażenie, że jesteś fantastyczną dziewczyną – zatrzymał się i zapalił papierosa. – Ale mam też absolutną pewność – wydmuchnął dym – że coś przede mną ukrywasz.

– Dzięki za to pierwsze zdanie. A co do drugiego… Masz rację.

– Powiesz mi?

Uśmiechnęła się smutno, jeśli oczywiście można było dojrzeć smutek w kłębku mgły.

– Powiem. Bo wiem, jak zareagujesz.

– Co ma do tego moja reakcja? – spytał.

– Bo to przykra wiadomość – przystanęła przed małą ławeczką. – Ale dasz sobie radę.

– Co się stało?

– „Źródełko” nie żyje.

Szlag! Coś go ścisnęło w dołku. Przez chwilę czuł paraliżującą samotność, strach, kompletne zagubienie, do głowy napłynęły jakieś mgliste wspomnienia z dzieciństwa, gdy było mu źle. Gdy jeszcze bał się wszystkiego wokół.

Usiadł na ławce, zaciągnął się dymem, ale papieros wyraźnie mu nie smakował; odrzucił go na środek ścieżki. Potem podniósł głowę. Był znowu sobą.

– Kto? – zapytał.

Duchy chyba nie czują strachu, jednak „Pyskówka” odruchowo cofnęła się o krok. Hofman powtórzył cicho:

– Kto to zrobił?

Uśmiechnęła się.

– Wiedziałam, że tak zareagujesz. Wiedziałam, że można ci to powiedzieć zupełnie spokojnie.

– Czy możesz mi odpowiedzieć na proste pytanie?

– Nie wiem kto. Ale pomogę ci go znaleźć.

Hofman rozpaczliwie potrzebował chociaż jednego piwa albo mocnej kawy. Czegoś, co go uspokoi.

– Ten gość jest już trupem – powiedział cicho.

– Wiem – roześmiała się „Pyskówka”. – Dlatego też zwróciłam się do ciebie, a nie do jakiegoś Kowalskiego z książki telefonicznej.

– Pomóż mi do niego dotrzeć, istoto z innego świata.

– Oki doki – „Pyskówka” powtórzyła ulubiony zwrot „Źródełka”. – Ale ciebie też zamierzają zabić. Za dużo już wiesz. „Źródełko” usiłowaliśmy ostrzec, ale się nie udało. I… i powiedz mi jedną rzecz.

– No?

– Jak znajdziemy tego faceta… Zabijesz go? Umiesz?

Uśmiechnął się wrednym skrzywieniem warg. Popatrzył jej prosto w oczy. Nawet jeśli były częściowo przezroczyste, wyraźnie pochwyciła jego spojrzenie.

– Lets roll – powtórzył słynny zwrot. Odruchowo włożył do ust papierosa, choć wcale nie chciało mu się palić. Wypluł go na ścieżkę. – Lets roll!

„Pyskówka” również uśmiechnęła się wrednie.

– Oki doki. Lets roll!!! Wężu…


Matysik, stojący w budce telefonicznej, udawał, że czyta gazetę, w której miał zaznaczone ogłoszenia z ofertami pracy dla emerytów. To na wypadek, gdyby go ktoś śledził. Nie szukał żadnej pracy, powodziło mu się dość dobrze.

Tomecki, w innej budce, zgłosił się natychmiast. Harmonogram mieli opracowany już dawno.

– No?

– TO znowu zwiększa aktywność.

– Widzę.

– Będą chcieli TO zlikwidować. Znowu…

– I nas przy okazji. Co proponujesz?

– Jest taki oficer na policji… – Matysik wodził palcem po ogłoszeniach w gazecie. – Hofman, mówiłem ci ostatnio. Skądś go, kurwa, znam.

– Bez jaj. Ty nie pamiętasz? Przecież masz najlepszą pamięć do twarzy, jaką kiedykolwiek widziałem.

– Właśnie. I nie mogę sobie przypomnieć.

– No to widziałeś go w telewizji. Może wystąpił w teleturnieju. Albo w migawce o dzielnych policjantach, którzy rozbili gang i tak przyłożyli mafiosom, że bandytom się kredki z tornistrów wysypały.

– To poważne. Znam go. Pamiętam te oczy.

Tomecki tylko westchnął.

– Na jasnego ciula nam jakiś oficerek?

– To Wąż.

– Eeeeeee…

– Poważnie.

Chwila ciszy.

– No to już, bierz go – znowu dłuższa chwila wahania. – Słuchaj, a jak przy okazji nasze sprawy wyjdą na jaw?

– To wtedy następne spotkanie wyznaczymy sobie w piekle, Darek.


Big Boss szalał w swoim gabinecie. Dosłownie szalał. Zebrani wokół wyżsi oficerowie wrocławskiej policji truchleli ze strachu. Jeszcze nie widzieli swojego dowódcy w takim stanie.

– Co to ma być?! – wrzeszczał. – Co to ma być, do jasnej cholery?!

Nikt nie odważył się powiedzieć nawet jednego słowa.

– Moja osobista sekretarka wraca do domu, umęczona robotą. O drugiej, kurwaaaaaaa!!!, w nocy. Zgłasza do SWD, że jest obiektem napadu! Zgłasza to WAM, durnie! I co się dzieje? Jakichś dwóch palantów odwozi ją do domu, a potem zasypia w radiowozie! I mi ją mordują!!! Mordują! Policjanta, moją sekretarkę, łącznika ze specsłuż… – tu nawet Big Boss urwał zdanie. – Zamordowali ją! – podjął po chwili.

– To było samobójstwo – szepnął ktoś odważniejszy.

Jakby ktoś smagnął Big Bossa biczem. Szef uspokoił się momentalnie, podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz.

– Proszę panów ze mną – dobiegło ich spoza gabinetu.

Wyszli jak struci, niezbyt spiesznie. Usiłowali nie patrzeć w oczy Big Bossa, on jednak był zupełnie spokojny.

– Tu są schody – powiedział. – O proszę. Schodzę schodami – wykonywał teatralne ruchy. – Tup, tup, tup – przy każdym kroku mówił zupełnie spokojnym tonem. – I tymi schodami spuszczę wasze głowy. Będą podskakiwać na stopniach, będą się tu toczyć, turlać, spadać… – zawrócił nagle i wrócił na górę. – Samobójca, proszę panów, nie strzela cztery razy po ścianach. Samobójca nie strzela do kogoś cztery razy, zanim palnie sobie w łeb. Jak wiecie, sam huk naboju dziewięć milimetrów odpalanego w zamkniętym pomieszczeniu skutecznie zniechęca nawet najbardziej zagorzałych samobójców.

Oficerowie nie do końca byli skłonni się zgodzić. Najczęstsze wypadki samobójstw w wojsku to właśnie dwa-trzy strzały w powietrze z kałacha, a dopiero potem w siebie. Ale fakt: wyszkoleni wartownicy, no i otwarty teren. Anna Nowicka nie była dobrym strzelcem. Poza „podstawówką” na strzelnicy, w okularach i tłumiących słuchawkach, nie zaliczyła żadnego dodatkowego szkolenia.

– Chodźcie za mną, panowie – Big Boss, zdawałoby się zupełnie spokojny, ruszył wzdłuż korytarza.

Większość oficerów wiedziała, gdzie ich prowadzi – do „żydowskiego przejścia”, o którym krążyły legendy. Wyjątkowo stroma, kręta klatka schodowa, o bardzo wąskich stopniach, w narożu budynku. Starsi opowiadali, że podobno gestapowcy stawiali żydowskiego więźnia na szczycie, a potem z kopa w plecy! Faktycznie, spadający człowiek nie miał żadnych szans zatrzymać się na tych stopniach. Dopiero na dole. Niestety, jedynym faktem potwierdzającym legendę była tylko Gwiazda Dawida, uwieczniona na szkle drzwi w pohitlerowskim budynku.

Big Boss otworzył te właśnie drzwi. Schylił się i dotknął palcem schodów.

– O, tu jest pierwszy stopień. Tu drugi – palec wędrował coraz niżej – a tu trzeci. Po tych schodach również, panowie, potoczą się wasze głowy. Ale macie alternatywne rozwiązanie.

Big Boss wyprostował się ociężale.

– Chcę mieć głowę mordercy pani Nowickiej podaną na złotej tacy, u mnie, na biurku, w gabinecie.

Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż korytarza.

– Zacznijcie się już składać na złotą tacę, chłopaki – dodał jeszcze, nie patrząc w tył. – Jeżeli, oczywiście, nadal łączycie swoją przyszłość z pracą w tym resorcie.

Big Boss był znany ze swoich ekstrawagancji i dowcipów. Ale jakoś tym razem nikt się nie roześmiał.


Przy wejściu do kostnicy Hofman musiał najpierw wypełnić mniej więcej pół tony formularzy. Wiadomo: rąbnie jakiemuś nieboszczykowi zegarek i policja od razu będzie wiedziała, gdzie szukać. Trupy zebrane w kostnicy co prawda zegarków już nie miały, ale kto go tam wie – może taki oficer chociaż wyrwie komuś złote zęby? I od razu będą go mieli, bo musiał się podpisać na trzystu papierach.

Szli wśród stołów ze zwłokami. Mglista „Pyskówka” roześmiała się nagle.

– Czuję się tu jak w domu – powiedziała. – Jak na przyjęciu wśród starych przyjaciół.

Hofman parsknął śmiechem.

Prowadzący anatomopatolog tylko zerknął na niego.

– Co cię tak, kurwa, śmieszy w kostnicy?

Nie widział i nie słyszał „Pyskówki”.

– Wiesz, chyba to, że jestem tu… ale żywy. Zawsze jakieś wyróżnienie, co?

Doktor nawet nie zerknął w bok. Wyciągnął trzy szuflady z lodówki, odsłonił stopy nieboszczyków.

– Niewiele się dowiedziałem. Na szczęście jest jeden charakterystyczny szczegół. Zwróć uwagę, że trzech facetów, którzy napadli na pana… – usiłował sobie przypomnieć – pana Felicjana Matysika miało jedną wspólną cechę.

– Są obrzezani, mają rude włosy i wszyscy kiedyś byli cyklistami albo fryzjerami?

– Coś ty taki wesoły dzisiaj?

– Zawsze jestem taki, jak mi zamordują najbliższą koleżankę – Hofman położył rękę na rękojeści pistoletu. – Uwielbiam zapach spalonej nitrocelulozy o poranku.

Anatomopatolog znał ten zapach. Dobrze poznał odór nabojów odpalanych z broni półautomatycznej – wsiąkła w wiele ciał, które musiał badać. Woń nie do pomylenia z niczym innym.

– Ci trzej, którzy napadli Matysika, mają pewną dziwną, wspólną cechę. Wszyscy posiadają odciski na piętach, bardzo podobne do siebie. O, takie – wskazał palcem.

– Wojskowe buty.

– Spadochronowe. To komandosi.

– Wiem.

– O! Widziałeś już kiedyś takie?


W Czadzie wcale nie było dobrze… W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach – na złość swoim rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii.


Przy wyjściu z kostnicy czekało dwóch mężczyzn. „Pyskówka” śmiała się, tańcząc między nimi. Nie widzieli jej, śpiewała więc głośno, bo tylko jeden człowiek mógł ją usłyszeć.

– Są tu, Wężu. Czekają na ciebie. Jeden po mojej prawej, drugi trochę z tyłu, na mojej godzinie siódmej. Odbiór.

Hofman zarepetował pistolet.

– Jak popełnisz błąd, zabiją cię, Wężu. Odbiór.

Skinął głową.

– Dasz sobie radę? Oni naprawdę chcą cię zabić. Odbiór.

– Yeah. Over and out – powiedział Hofman, podnosząc broń. Zaczął biec, wrzeszcząc:

– Policja!!! Ręce do góry!!!


W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach, na złość rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii. „Bo zbyt niebezpiecznie”. No to na złość zaciągnął się do „bardziej bezpiecznych” najemników w Czadzie. He, he, he… Miał zarabiać trzy tysiące dolarów miesięcznie. Na szczęście dla niego do żadnej akcji nie doszło. Wszystkie te durnowate formacje rozwiązano dość szybko i odesłano z powrotem do Włoch, gdzie paszporty żołnierzy znowu były cokolwiek warte.

W Czadzie było okropnie. Nie chodzi już nawet o koszmarny klimat, brud, smród, panikarskie opowieści nowych kolegów… Na przykład jeden gość, który spał na pryczy obok niego, dostał jakiejś wysypki. Miał pryszcze wszędzie, na całym ciele. Jeden obok drugiego, co milimetr, na całym, dosłownie całym ciele. Koledzy najpierw smarowali go wazeliną, bo tylko to było. Hofman bał się zarazić, więc smarował go przez chusteczkę. Potem jednak zaprowadzili go do „sanitariatu” – dla Polaka brzmiało to jak niewymawialne „sanithhhhhhhheeeeuhhhhhr”, czy jakoś tak. To był francuski punkt opatrunkowy, albo sracz. Nigdy tego nie byli pewni, bo jego wyposażenie dorównywało bogactwem przeciętnej publicznej ubikacji w Europie. Tam go posmarowano inną maścią… albo płynem do przetykania klozetu, nie wiadomo. W każdym razie następnego dnia gościa w stanie zejściowym posłano samolotem do Francji.

Fajnie też było, jak inny facet wlazł na minę. Zleciało się pół obozu, i wszyscy coś mówili. Hofman wraz z dwoma Niemcami obwiązał rannego czym się dało. Ponieważ o tej porze wszyscy chodzili w samych gaciach, nie było nawet ciuchów pod ręką, żeby zrobić opatrunek. Osobistym wkładem Hofmana w rozwój światowej medycyny było pierwsze w historii zrobienie opatrunku ze starej gazety. Facet nawet nie krwawił za bardzo. Chwiejący się na nogach lekarz, który przyszedł później, ledwie zerknął na rannego, niwecząc szansę Hofmana na Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny za odkrycie ekstremalnych rodzajów opatrunku.

– Eeee… utnę mu nogi wieczorem – powiedział i pożeglował w sobie tylko znanym kierunku, zostawiając dyskutujących o wypadku żołnierzy.

Takiego burdelu nie widział nigdy w życiu, a o obiecanych pełnych trzech tysiącach dolarów miesięcznie mógł tylko pomarzyć. Ale forsy, szczególnie w porównaniu z miejscowymi, miał jak lodu. Był majętny jak król Nabuchodonozor, jak najbogatszy mieszkaniec miasta Sybaris. Mógł wszystko: bawić się, chlać, kupować wszystkie nielegalne artykuły, i wszystko za grosze. W obozie najemników wieczorem panował luz. Każdy kto chciał, mógł iść trwonić swoje „napiwki”, jak je nazywali, które w oczach miejscowej ludności urastały do gór złota, do milionów dolarów, i taką miały tu wartość nabywczą. Podobno dwóch nachlanych Polaków wyciągnęło w barze z kieszeni po dwie garście miejscowych pieniędzy. Powiedzieli do barmana:

– Niech tu przyjdzie twoja córka i się przy nas potnie nożem. Dajemy to! – wskazali stos banknotów.

Podobno przyszła i się pocięła. Podobno. Kto by tam wierzył w opowieści najemników? Podobno jeden Niemiec strzelił do jakiegoś gościa po pijaku, a jak się zlecieli gapie, zatkał ofierze ranę zwitkiem banknotów i odszedł spokojnie. Jedyne czego się bał, to stratowania przez chętnych na bogactwo. Podobno. Opowieści najemników lepiej nie traktować poważnie. To, że Hofman widział następnego dnia w szpitalu (czy czymś o tej nazwie) pociętą nożem dziewczynę i postrzelonego faceta, o niczym nie może świadczyć. Nic się nie stało.

Nigdy nie opowiadał potem o Czadzie, a to z paru względów. Głównie dlatego, żeby nie zostać ukaranym za służbę w obcej armii. Ale przecież człowiek jest człowiekiem – zawsze coś chlapnie na imprezie, albo ulubionej dziewczynie. I zawsze pytano go, dlaczego, skoro był we francuskim wojsku, nie umie ani słowa w tym języku. A przecież było wprost przeciwnie – znał francuskie słowa, i to sporo. Na przykład „łi”, „wulewu kusze awek mła seskła” (i parę innych świństw) oraz „pierhhhdol shhię ty głhhhupi żabojadzie” (to trzeba było wymawiać z należytym akcentem). Innych słów nie potrzebował. Najemnikami byli sami Polacy, Niemcy, kilkunastu Jugosłowian, ze dwóch Czechów i jakiś Angol albo Nowozelandczyk, albo cholera go wie. Wszystkie komendy wydawało się po polsku albo po niemiecku (na przykład: „Stillgestanden, skurwysynu! A jak nie, to ci schissen w mordę!”). Narzecza miejscowych i tak nikt nie rozumiał. Murzynom wystarczyło zaszeleścić banknotami, i już miałeś to, co chciałeś. Na przykład puszkę coli, kupionej na targu inwalidów i kalek. Hofman kupił taką za odpowiednik chyba dwóch amerykańskich centów. Wypił na miejscu, bo facet bez rąk tego, zdaje się, oczekiwał. Potem koledzy go ratowali, twierdząc, że miejscowi potrafią podrobić nawet fabrycznie zamkniętą puszkę, i cholera wie jakie tam są bakterie. Chcieli go zdezynfekować spirytusem, ale nie wyszło, bo nie było spirytusu, a poza tym ktoś powiedział, że spirytus w tej temperaturze zabije Europejczyka. No to wódką! To wyszło nawet fajnie, a impreza z powodu posiadania „całkiem nowego trupa” w oddziale bardzo się udała.

Jednak ćwiczenia były kurewsko ciężkie. Kary również – na przykład czyszczenie zbiornika na ropę lub siedzenie, w upał, w metalowej beczce. Ludzie wyli, dosłownie wyli! Ale przełom przyszedł znacznie późnej. Podczas ćwiczeń w terenie zwiad pochwycił jakiegoś Murzyna. Panowała panika z powodu możliwej wizyty dziennikarzy i fotografów, więc potraktowali go odpowiednio. Ale Murzyn nie wyglądał na dziennikarza ani fotografa, zwiad już go wstępnie obrobił. Miał związane ręce, zakrwawioną twarz; ciekło mu z nosa i z ucha. Sierżant powiedział wyraźnie: „Przesłuchać jeńca!”. No kurwa… Po jakiemu? Po polsku?! Co mu powiedzieć?

Intencje sierżanta były jednak jasne. „Przesłuchać” – wskazał jakiegoś żołnierza. Ten pojął w lot. Lutnął Murzyna z pięści w twarz.

– OK – sierżant nie wnikał w efekty przesłuchania. – Następny.

Drugi żołnierz przyładował Murzynowi w splot, aż go wyflancowało.

– Teraz ty! – wskazał na Hofmana.

Ach! Tu trzeba było się popisać. Pokazać przed kolegami, że nie jest się mięsem armatnim, tylko mężczyzną. Hofman wyjął z kieszeni kabel z nanizanymi metalowymi tulejkami. Coś, co robiło duże wrażenie w barze przy koszarach. Kabel z tulejkami świsnął złowieszczo w powietrzu.

Wtedy właśnie Hofman poczuł coś, co w jego życiu pojawiło się po raz pierwszy. W tym zmęczeniu, otępieniu, wśród okropnego zapachu potu jakaś myśl uparcie drążyła mu umysł.

– Nie! – powiedział, chowając kabel z powrotem do kieszeni.

– Co „nie”?

– Nie uderzę związanego człowieka! – krzyknął trochę za głośno.

– Cooooo?!

– Nie uderzę bezbronnego gościa! Nie zrobisz ze mnie zwierzęcia!

Sierżant przez chwilę wytrzeszczał oczy, a Hofman miał w oczach wszystkie kary, których może doświadczyć. Czyszczenie zbiornika z ropą, karcer, czyli metalowa beczka na upale…

– Nie zrobisz ze mnie zwierzęcia – powtórzył.

Stary sierżant, choć cham i prymityw, pamiętający jeszcze wojska Andersa, jak twierdzili niektórzy, podszedł bliżej z innym wyrazem twarzy. Dłuższą chwilę przeżuwał coś w sobie. Cmokał, mlaskał, przygryzał wargę. Coś było nie tak z tymi facetami z Drugiego Korpusu. Za długo w wojsku. W końcu jednak powiedział:

– Właśnie zrobiłem – zerknął prosto w oczy Hofmana. – Właśnie zrobiłem z ciebie zwierzę. Ha, ha, ha… Drapieżnika.

Śmiał się i dowcipkował, a otaczający go żołnierze nie rozumieli niczego. Potem jednak otrząsnął się.

– No dobra – mruknął. – Ale postawiłeś mi się. Zwiad. Jeden. Seta. Już.

Słowo „zwiad” oznaczało, że Hofman ma zdjąć kapelusz z krótkim rondem i włożyć stalowy hełm, zwany „piecykiem do wypalania mózgu”, a potem pobiec przed oddział. Słowo „seta” oznaczało, że ma przebiec sto metrów (no, powiedzmy: sto kroków – metrów nie udawało się oznaczyć w tym syfie). Ma też iść sam.

Teoretycznie nie było to takie złe. Niby groziły mu miny, ale podczas całego „turnusu” tylko dwóch gości dało się nimi poranić, więc częstotliwość nie była duża. Teoretycznie zagrożeniem byli tubylcy, ale to też było takie sobie niebezpieczeństwo. Teoretycznie obowiązywał zakaz strzelania, ale co chwilę ktoś z miejscowych ginął. Europejczycy mieli ze sobą nie tylko stare, amerykańskie karabiny. Mieli mnóstwo niebezpiecznych narzędzi, a poza tym górowali nad miejscowymi masą ciała, dobrym odżywieniem, sprawnością fizyczną, chamstwem, wzrostem i powszechną edukacją, która nauczyła ich, że najlepszą obroną jest atak wyprzedzający.

Z drugiej strony prymitywny człowiek ma w ataku znaczącą przewagę nad wyedukowanym, a najemnicy dość często rekrutowali się z tych zdecydowanie nieźle wykształconych. Szczególnie ci młodsi.

Jednego z tych młodszych właśnie otoczyło trzech Murzynów – dokładnie w chwili, gdy podczas biegu na zwiad już nie mógł dostrzec niczego; oczy zalewał mu pot, płynący strugami spod metalowego hełmu.

Ta ulotna chwila… Co przeważy? On miał amerykański karabin, oni nic. Niestety, było ich trzech, i właśnie go otaczali. Każdy słyszał o zabitych najemnikach, i o tym, co z nimi wyrabiano. Z drugiej strony, był absolutny zakaz strzelania. Zresztą, jak strzelić do ludzi, którzy tylko otaczają żołnierza i uśmiechają się szeroko?

Co do tego, że zamierzają go zabić, nie było żadnych wątpliwości.

Co przeważy? Europejska technika i wyszkolenie, czy dzika żądza zdobycia tych wspaniałości i bogactw, które w ich mniemaniu miał przy sobie? Karabin M-1 czy krótkie sztylety dhirri? Nie było miejsca, żeby użyć karabinu. Wielki, kanciasty, potwornie spocony Europejczyk, czy trzech małych Murzynów, którzy z uśmiechami na twarzach właśnie wyciągali swoje noże?

Jednak wyszkolenie.

Hofman uśmiechnął się również. Założył karabin na ramię, co nawet ich zdziwiło, a potem dotknął najbliższego napastnika. Dotknął jego twarzy.

Tak, jak powtarzali instruktorzy. Czysto psychologiczny trick.

Tamten zachował się zupełnie irracjonalnie. Choć był to szczyt głupoty, chwycił Europejczyka obiema dłońmi za rękę. Wtedy Hofman wyjął stary, angielski rewolwer i strzelił tamtemu między nogi.

Bynajmniej nie w jaja. W dziurę, w powietrze między nogami.

Wystarczyło.


Oficer, który biegł krzycząc „Policja!!! Ręce do góry!!!” nie był już tym młodym najemnikiem. Ale zapamiętał dobrze. Dwóch komandosów z jednostki specjalnej zastąpiło mu drogę, obaj z giwerami w rękach, pewni swego, przekonani, że ofiara nie ma szans… Jednego z nich dotknął ręką. Dotknął jego twarzy.

I, choć to zupełnie irracjonalne, głupie i bezsensowne, komandos chwycił obiema rękami jego dłoń, upuszczając własną broń. Oki doki, jak mówiła „Źródełko”. Hofman strzelił mu między nogi.

Komandos zachował się dokładnie tak, jak Murzyn w Czadzie. Rycząc ze strachu upadł na wznak, trzymając się za nienaruszone jaja. Drugi, zszokowany, zarobił strzał prosto w kewlarową kamizelkę kuloodporną. Z potrzaskanymi żebrami poleciał w tył, masakrując szklane drzwi kostnicy. Nie tak, jak na filmach. Nie podniósł się, nie otrzepał garnituru i nie rozpiął go, żeby pokazać pociski ładnie wprasowane w kamizelkę. W tej chwili wył i wymiotował jednocześnie. To nie było, jak w amerykańskim kinie akcji. To była rzeczywistość. Jeden rzygał, drugi – w szoku, bez broni – macał swoje krocze. Potem wstał i rąbnął głową w parapet okna cieciówki z taką siłą, że odłamał kawałek marmuru. Znowu go obaliło.

Drugi przestał wymiotować i strzelił dwa razy. Hofman również oddał dwa strzały.

To naprawdę nie było tak, jak na filmach. Rzeczywistość wygląda inaczej. Choć dzieliła ich odległość kilku kroków, obaj nie trafili. Strach, adrenalina wypalająca mózgi, trzęsące się ręce, panika w umyśle, szok… Komandos znowu strzelił. Hofman też. Pudło. Tamten runął w tył przez rozbite, szklane drzwi. Strzelił – pudło! Znowu zwymiotował. Hofman posłał mu pięć pocisków, lecz tylko jeden trafił. Znowu w kamizelkę, tym razem na ramieniu. Obaliło go z piruetem, stracił broń.

Ten drugi, co rozwalił marmurowy parapet, miał zakrwawioną twarz, lecz usiłował wstać. Hofman przypiął mu rękę kajdankami do kaloryfera. Tymczasem pierwszy komandos zygzakiem dotarł do furgonetki, stojącej z otwartymi drzwiami, wpełzł do środka i odjechał, gdy kierowca wcisnął gaz do dechy.

– Rock and roll! – powiedziała „Pyskówka” i zaczęła się śmiać, wyraźnie z czegoś zadowolona. – Od czasu kiedy umarłam, lubię takie zabawy!


Big Boss mieszał okropną kawę, którą zaparzyła mu nowa sekretarka. Patrzył na swoich oficerów. Patrzył tak, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.

– Panowie, czy ja mogę wierzyć swoim oczom?

Nikt nie odpowiedział. Big Boss palcem lewej ręki wertował akta.

– Czy naprawdę mogę uwierzyć w to, że dwóch komandosów chciało zastrzelić mojego oficera?

Ktoś głośno przełknął ślinę. Jakiś desperat odważył się powiedzieć:

– Z akt nie wynika, że to byli komandosi.

– O?

Big Boss zrobił swoją słynną minę w stylu: „Niemożliwe… To mrówki naprawdę nie stworzyły bomby atomowej? Naprawdę? Nie chce mi się wierzyć”. Przełknął łyk kawy, skrzywił się.

– Mam tu zdjęcie naszywki z kewlarowej kamizelki kuloodpornej, zdjętej z pojmanego napastnika. Panowie… Czy mnie wzrok myli, czy też jest to kamizelka polskiej policji?

Nikt nie odpowiedział na to pytanie, więc Big Boss kontynuował w najlepsze.

– Limitowana seria, niedostępna w komercyjnych sklepach. Czyżby znowu brygada antyterrorystyczna?

Żadnej reakcji. Brygada antyterrorystyczna miała we Wrocławiu przesrane po pamiętnej akcji w klubie „Reduta”. Na polecenie władz komandosi poszli lać gości klubu – prywatnie. W kominiarkach, ale po cywilnemu. I nawet nie to, że brali udział w zagmatwanych interesach, niewyjaśnionych do dziś, zadecydowało, że okryli się hańbą. Antyterroryści dali się pokonać ochroniarzom klubu i zwykłym gościom. Tacy to i komandosi, zdolni do doprowadzania na komisariat sześcioletnich dziewczynek. Albo do przypadkowego strzelania do siebie nawzajem, bo od czasu do czasu któryś z nich ginął w koszarach.

Nowa sekretarka przerwała ponure milczenie, panujące w gabinecie szefa. Nie bardzo jeszcze wiedziała, jak się zachować, więc podsunęła mu pismo pod nos. Przeczytał kilka linijek tekstu i podniósł wzrok. Ci, którzy go znali, zaczęli się naprawdę bać.

– Panowie – powiedział Big Boss. – Czy ja pracuję w Komendzie Wojewódzkiej Policji, czy w burdelu?

Cisza była dosłownie namacalna. Nikt nie śmiał podnieść oczu.

– Czy ktokolwiek mógłby mi odpowiedzieć na to proste pytanie?

Cisza.

– Napastnik aresztowany przez Hofmana powiesił się w celi! Czy ja pracuję w burdelu?! Czy ja wyglądam na burdelmamę?!

Oficerowie prawie zaczęli się szturchać, żeby tylko wypchnąć kogoś do odpowiedzi.

– Czy ja pracuję w burdelu? – powtarzał wielki facet za biurkiem.

– Nie, panie komendancie – nareszcie ktoś się odważył. – Pracuje pan w Komendzie Wojewódzkiej Policji.

Big Boss odsunął od siebie wystygłą kawę.

– No to w przeciągu paru dni chcę mieć wyjaśnienie tej sprawy. Ewentualnie wasze dymisje, panowie. Możecie mi przynieść albo jedno, albo drugie – zażartował ponuro.


Matysik obstawił szpital wojskowy, Tomecki stał przy szpitalu kolejowym. Obaj staruszkowie nie budzili niczyich podejrzeń, bo przecież tacy zawsze kręcą się na urazówce. Męczą, narzekają, czepiają się personelu i pytają o lekarstwa na miliony chorób, które ich dręczą. Istna zmora, ale też zmora ignorowana, niezauważana, przezroczysta jak powietrze.

Tomecki miał szczęście. Anioły powiedziały wyraźnie: „Albo tu, albo tu”. Anioły zawsze miały rację. Ale tym razem wygrał Tomecki.

Obwiązany elastycznym bandażem facet ledwie wkuśtykał na podjazd. Z tyłu, na prawej łopatce, miał dodatkowy opatrunek. Pieprzone siły specjalne! Mogli go odwieźć na opatrunek do Poznania czy Lublina. Ale nie… Oni wszystko robili rutynowo.

Mężczyzna w bandażach popatrzył na staruszka, który powoli dojadał swoją ulubioną kanapkę z jajkami i chrzanem, rozsiewając wokół straszny zapach przetrawionego czosnku. Ich spojrzenia spotkały się na moment. Twarde oczy perfekcyjnie wyszkolonego komandosa i wodniste oczy staruszka. Komandos powinien zacząć się bać, ale nie zaczął, bo nie wiedział, że to rozmyte spojrzenie rzuca na niego akurat Dariusz Tomecki. Nie wiedział też, że w torbie z kanapkami ukryty jest malutki rewolwer na naboje.22 Short. Gówniana broń, za słaba, żeby cokolwiek zrobić napastnikowi. Ale… Ofierze można nim coś zrobić. Szczególnie, jeśli palec na spuście trzyma pan Tomecki.

Obolały komandos z trudem wsiadał do samochodu, który czekał na niego na parkingu, ignorując staruszka. A powinien nie ignorować. Pierwszy nabój.22 Short trafił go w kręgosłup, a drugi, dobijający, w potylicę. Nie było żadnego większego huku, nikt nie alarmował policji, nikt nie biegał wokół w panice..22 Short – broń dla fachowców. I jeszcze w dodatku rewolwer, który nie siał łuskami wokół.

Tomecki nachylił się, żeby sprawdzić, czy facet na pewno jest załatwiony. Zszokowany kierowca samochodu dosłownie wybałuszał oczy.

– No i co się tak gapisz? – kolejny kęs ulubionej kanapki z jajkami, chrzanem i czosnkiem.

– Aaaaaaaa… – spanikowany umysł kierowcy dał jednak z siebie wszystko. – Ży… ży… życzę smacznego!

– No. Dziękuję – Tomecki odwrócił się powoli. – Pozdrowienia od pana Hofmana. Miłego wieczoru.

Przez nikogo nie niepokojony odszedł gdzieś w noc, lekko kuśtykając – naruszone reumatyzmem biodro dawało się we znaki.


Policja szalała. Zamordowana sekretarka samego Big Bossa, zamach na Hofmana… W całym mieście nie było choćby jednego informatora, który nie został wyciągnięty z barłogu i brutalnie naciśnięty. Tony papieru przewalały się przez faksy, internet przekazywał miliony e-maili, praktycznie nie odkładano słuchawek telefonów. „Wewnętrzne miasto”, ukryte gdzieś pod powierzchnią normalnego życia, wrzało. Każdy – i przestępcy, i funkcjonariusze – wiedział doskonale, że potrzebna jest głowa. Potrzebna jest czyjaś głowa. I nie będzie litości. Tak jak w przypadku zboczeńca, który kilkanaście lat temu rozbierał do goła nieletnich chłopców, a potem gwałcił ich i mordował. Ponieważ miał na sumieniu trochę za dużo i skompromitował organy ścigania… Rzecznik policji wyznał wtedy na jakiejś imprezie dziennikarzom: „Nie popuścimy. Nie będzie żadnego procesu. Ten facet zginie”. Nikt z zebranych dziennikarzy nie wierzył.

Zboczeńca złapali parę miesięcy później. Do procesu rzeczywiście, przypadkiem, nie doszło. Mężczyzna powiesił się w celi. I nie jest prawdą, że recydywiści mieli do niego dostęp. Powiesił się sam, bez podania powodu – po prostu.

Wszyscy wiedzieli, że teraz też tak będzie. Sukinsyn, który to zlecił, powiesi się bez podania powodu.

Policja szalała z pianą na ustach. Wszelkie męty, złoczyńcy, bandyci, a nawet mafiosi pochowali się w mysie dziury. Dla wszystkich stało się jasne, że teraz można naprawdę ostro oberwać.


Hofman zerwał policyjne plomby i otworzył drzwi mieszkania „Źródełka” swoim kluczem, który pozostał mu z czasów większej zażyłości z dziewczyną. Po całym dniu wypełniania papierów dotyczących zajścia pod kostnicą nie był zbyt przytomny. Adrenalina ustąpiła miejsca obezwładniającemu zmęczeniu, pogłębionemu zaziębieniem. Ledwie widział na oczy, co chwilę ocierał pot z czoła, włosów i karku.

Nie zamierzał przebywać tu długo. Zbierało mu się na wymioty. Złość i żal – dwa w jednym – sprawiały, że ledwie mógł oddychać. Musiał tylko znaleźć coś, czego podczas kontroli i rewizji nie znalazła ekipa dochodzeniowo-śledcza.

Jezu, jakie to proste! Otworzył sekretny schowek w biurku, który sam kiedyś „Źródełku” zrobił. On wiedział, jakie są metody i procedury ekipy dochodzeniowo-śledczej, dlatego tak skonstruował schowek, żeby fachowcy go nie znaleźli. Uśmiechnął się do siebie.

W środku był jedynie mały notesik. Ale tylko o to chodziło.

Hofman siadł przy biurku „Źródełka”. Nowa fala mdłości. „Tajemniczy kutasie, który to zrobiłeś” – pomyślał. – „Już nie żyjesz, chuju!”. Otworzył notes na właściwej stronie. Wiedział, która to strona, wiedział także, jak odczytać zaszyfrowane numery. Wykręcił jeden z nich z aparatu „Źródełka”. Siłą rzeczy ten telefon nie mógł być na podsłuchu – należał do denata. W przeciwieństwie do jego komórki.

– Krutnicka, słucham?

– Przytrzymaj taśmę palcem – powiedział.

– Cooooo?! Ty wiesz, pod jaki numer się dodzwoniłeś? Ty wiesz, kto ci zaraz tyłek skroi?!

– Przytrzymaj taśmę. „Laska” nie żyje.

Bardzo długa chwila ciszy. Potem ciche skrzypienie zatrzymanej taśmy, odgłos ręcznego przewijania i wahanie w głosie.

– A jaką ja mam ksywę?

– „Towarek”.

– Jesteś eks-chłopakiem „Laski”?

– Tak.

Zapytała o kilka szczegółów. A potem o całą historię. Pod koniec był już absolutnie pewien, że taśma warszawskiego rejestratora jest mocno przytrzymywana i nawet nie śmie drgnąć.

– Czego potrzebujesz? – spytała.

– Pomocy. Wszystkiego.

– Oki doki. Stanę na głowie, żeby ci wszystko wydobyć.

Znał ich żargon.

– Stej in tacz.

– Oki doki. Plissss, zastrzel go. Dobrze?

– Dobrze.

Rozłączył się i wykręcił numer w Bydgoszczy.

– Starszy aspirant Wasilewska, słucham?

– Trzymaj taśmę palcem.

– Coooooo?! Ty wiesz, pod jaki numer się dodzwo… O żesz… Już po ciebie jedzie specgrupa.

– „Laska” nie żyje. Wyzeruj alarm i trzymaj taśmę palcem.

Cisza. Ledwie słyszalny odgłos zatrzymywanej taśmy i ręcznego cofania, żeby zatrzeć pierwsze nagrane słowa.

– No? Jakie mam pseudo?

– „Dupka”.

– Jasny szlag!!!

Zapytała o kilka szczegółów, które mogły go zidentyfikować. Potem usłyszał coś jakby westchnienie, potem jeszcze jedno, potem odgłos wycierania nosa.

– Wiem, po co dzwonisz. Stanę na rzęsach i dostarczę ci wszystko, co znajdę. Ale mam jedną prośbę: zastrzel go.

– Oki doki – odpowiedział.

– Stary… zastrzel go, proszę! To była moja bliska koleżanka, i ten… i ten… i taki kutas, co ją zabił, nie ma prawa chodzić po świecie.

– Trzymasz taśmę?

– Tak.

– Słowo?

– No.

– No to masz jak w banku. Zastrzelę gnoja.

– No to oki… Teraz zobaczysz, jak się staje na rzęsach. Jutro będziesz miał wszystko, co uda mi się wygrzebać.

– Stej in tacz. Over and out.

„Pyskówka”, stojąca na parapecie okna, uśmiechnęła się słodko.

– Obie zatrzymały taśmy. Spoko majonez.


Matysik i Tomecki powinni zagrać w jakimś filmie – amatorska ósemka z ich dokonań gdzieś wśród palm to było mało. Jeden wyszedł z tyłu jakiegoś TIR-a, zaparkowanego przy stacji benzynowej przy osiedlu „Polanka”, a drugi z przodu. Mieliby go, gdyby nie „Pyskówka”, która tańczyła właśnie na masce jego samochodu w takt skocznej melodii z radia. Obaj, mimo wieku, wyglądali bardzo sprawnie i fachowo. Jak geriatryczna mafia.

Hofman stanął z Glauberytem ukrytym pod kurtką w miejscu, gdzie nie mogły go namierzyć kamery stacji. Tuż pod okapem sklepiku, za filarem. Matysik i Tomecki nie byli szczególnie zdziwieni. Najwyraźniej nie zamierzali na niego napaść. To tylko taki wyuczony styl załatwiania spraw. A jak tych dwóch potrafi załatwiać sprawy, zdążył się dowiedzieć, mając zaledwie „prawie pięć lat”.

– Skąd masz Anioła Stróża? – Matysik pierwszy podszedł bliżej.

– Mmmmmm?

– Po pierwsze – włączył się Tomecki – schowaj to maszynowe gówno, bo zaraz ktoś zobaczy.

– Nie takie gówno w porównaniu z waszym Rakiem…

Wymienili spojrzenia. Za szybko, zbyt nerwowo.

Hofman zabezpieczył swój pistolet maszynowy i schował go do torby. Wierzył już, że nie zamierzają go zaatakować – byli zbyt nerwowi jak na akcję egzekucyjną z jasno postawionym celem. Najwyraźniej chcieli się dogadać. Ciekawe co powiedzą?

– Skąd masz Anioła Stróża? – powtórzył Matysik. Ledwie można było go zrozumieć z powodu wady wymowy spowodowanej sztuczną szczęką.

– Kogo?

– Skąd wiedziałeś, że tu będziemy? Skąd wiesz, że mamy Raka?

Hofman zerknął na „Pyskówkę”, tańczącą w rytm skocznego przeboju.

– Czemu was to tak interesuje? – wolał nie odpowiadać na drugie pytanie. On po prostu pamiętał zdarzenia sprzed trzydziestu lat. Chciał, żeby oni do końca nie mieli o tym pojęcia.

– Nie przerzucajmy się słowami, bo do niczego nie dojdziemy.

Mniej więcej wiedział o co im chodzi.

– To „Pyskówka” – powiedział.

– Szlag! – mruknął Matysik, facet, który zastrzelił dwie studentki w Pieczyskach. Hofman miał to przed oczyma, widział jak się strzela z bliska do dwóch młodych, zupełnie bezbronnych dziewczyn. „Prawie pięć lat”. Zastrzelił dwie studentki – jakaś rura wystawała mu z ust… Otrząsnął się z koszmarów dzieciństwa.

– Kurwa jebana w dupę mać – powiedział Tomecki. Też dobry egzemplarz – facet, który zastrzelił małego chłopczyka i jego matkę. Jemu również z ust sterczała rura. Ale ładne wspomnienia, co? Czy da się jakoś wymazać pamięć?

Hofman potrząsnął głową. On, policjant, rozmawia z takimi facetami? Powinien ich aresztować. Powinien ich aresztować! Ma strzec społeczeństwo przed takimi gnojami! Aresztować lub… zastrzelić. To przecież właśnie on jest powołany do ochrony tej pani, która właśnie wchodziła do sklepiku stacji benzynowej, szukając w torebce karty kredytowej. A on… musiał z nimi rozmawiać.

– Przecież „Pyskówka” nie może nic pamiętać z Efektu – powiedział Tomecki.

– Toteż nie pamięta. Coś wie. Coś czai. Ale skąd ten oficerek ma pojęcie o Raku?

– Kto to może wiedzieć?

– Dobra. Dogadajmy się.

Matysik ruszył do małego, oświetlonego latarniami ogródka przy stacji benzynowej. Zamówił dla siebie herbatę, Hofman wziął piwo. Tomecki nie brał niczego; z papierowej torebki wyjął kanapkę z jajkami, chrzanem i czosnkiem. Siedzieli w ciepły, letni wieczór, mierząc się wzrokiem.

– Załatwiliśmy tego drugiego – powiedział nagle Tomecki, popluwając okruszkami na stół.

– Kogo?

– No, tego gościa, który na ciebie napadł.

Hofman z wrażenia o mało nie upuścił oszronionej szklanki. Potrząsnął głową, dłuższą chwilę myślał intensywnie, szukając papierowej chusteczki. Był przeziębiony i ciekło mu z nosa.

– Właśnie powiedział pan policjantowi o popełnieniu morderstwa – zapalił papierosa. – Jest pan aresztowany! – położył rękę na trzymanym w torbie Glauberycie. – Jest pan aresztowany za zamordowanie ludzi w Pieczyskach. Będzie pan także oskarżony o wysadzenie budynku Akademii Rolniczej we Wrocławiu, Rotundy PKO w Warszawie, budynku mieszkalnego w Gdańsku i…

– Czekaj, czekaj – osadził go Matysik. – Nam nie jest tak łatwo cokolwiek zrobić. Tobie zresztą też już nie.

– Niby ja wysadzałem budynki? – dodał Tomecki. – Tonami semteksu?

– Klucz czternastka, świeczka lub niedopałek…

– Przestań. Jesteśmy wszyscy w tym samym gównie.

Hofman trwał z dłonią na rękojeści ukrytego w torbie pistoletu maszynowego. Niczego nie rozumiał.

– Bo widzisz – Matysik upił łyk herbaty. – Darek, strzelając do tego gościa, powiedział kierowcy, że to z twojego polecenia.

– Po co?

– Żeby wiedzieli, że należy się ciebie bać, a nie wysyłać dwóch durniów, nauczonych na poligonie byle czego.

Hofman ciągle trzymał dłoń na automacie. Drugą podniósł do ust szklankę z piwem.

– Dzięki za ostrzeżenie przeciwnika – mruknął.

– A o czym go ostrzegliśmy? – żachnął się Matysik. – To, że chcą cię zabić, było dla ciebie jasne już wcześniej, prawda?

– Chodzi tylko o to, żeby oni wiedzieli – wtrącił Tomecki.

– Co wiedzieli?

– Że masz kogoś takiego jak „Pyskówka” – sześćdziesięciosiedmioletni egzekutor uśmiechnął się lekko.


Nikt nie bawił się w remont postrzelanego samolotu, jednak nie dało się też spalić tej cholernej kupy aluminium. Nie mieli wystarczającej ilości materiałów wybuchowych, żeby wysadzić maszynę, więc Tomecki wysłał tłumacza do najbliższej wioski. Powiedział wyraźnie, że te cholerne białasy zostawią samolot na pasie trawy opodal. Co prawda nie będzie pilnowany, ale za próbę kradzieży jakiejkolwiek części każdy miejscowy zostanie potem rozstrzelany na miejscu. Przez najbliższe siedem dni pod żadnym pozorem NIE WOLNO nawet podchodzić do samolotu. Potem tłumacz wrócił biegiem na miejsce awaryjnego lądowania. Teraz Tomecki miał pewność, że miejscowi rozbiorą i rozgrabią nie pilnowaną maszynę do ostatniej śrubki w ciągu najbliższego tygodnia. To było dużo dobrego metalu i wiele przydatnych wieśniakom rzeczy, więc przynajmniej jeden problem z głowy.

– Rozbierać się! – krzyczał Matysik do komandosów. – Rozbierać się natychmiast!

Hełmy, pasy, mundury i wyposażenie lądowało wprost pod palmami. Nie mieli czasu, żeby zebrać do kupy i chociaż spalić mundury. Po tym, co się stało, nikt praktycznie nie panował nad sytuacją. Prawie w panice przebierali się w cywilne ciuchy. Broń udało się schować do specjalnych pojemników pod ramą cywilnego autobusu, ale to nie była żadna zorganizowana akcja. To była panika. To była rozpacz, rozedrganie i potworny strach. Matysik usiłował coś robić, ale jego rozkazy właściwie nie odnosiły wielkiego skutku. To, że kilkudziesięciu „turystów” w kolorowych strojach w końcu zapakowało się do wielkiego pojazdu można zawdzięczać głównie temu, że się potwornie bali.

Pomalowany w jaskrawe barwy autobus ruszył gruntową drogą, ocienioną dziesiątkami palm. Wiózł ze sobą tajemniczą skrzynię, kilkaset kilogramów broni i amunicji, oraz samych turystów – w tym trzech zabitych i dwóch rannych. Ot, czemu się dziwić? Zwykła wycieczka z Polski. A w Argentynie nie sprawdzali za dokładnie, jeśli płaciło się wszystkim po drodze.


– W Argentynie nie sprawdzali za dokładnie, jeśli płaciło się wszystkim po drodze – powiedział Matysik. Herbata wyraźnie mu nie smakowała. – Ale skoro wieźliśmy to, co wieźliśmy… – zawahał się. – O mało nie zesraliśmy się w gacie.

– Co wieźliście? – spytał Hofman.

– O kurwa – żachnął się Tomecki. – Myślisz, że nam, kurwa, powiedzieli? Czy co?

– Nie ma sensu przejmować się jego słownictwem – wtrącił Matysik. – On był sierżantem.

– Coś jednak, mam nadzieję, wiecie?

– Coś wiemy. Coś dziwnego.

– A konkretnie?

– Po pierwsze, Argentyna. Kraj, w którym po wojnie znalazło się najwięcej uchodźców z hitlerowskich Niemiec. Po drugie, silnie strzeżona posiadłość na totalnym odludziu. Dwa lotniska w pobliżu, ogromny mur wokół, wieżyczki strażnicze, stanowiska cekaemów, miotacze ognia. Po trzecie, oprócz tłumacza, który znał miejscowy język, mieliśmy trzech ludzi perfekt władających niemieckim.

– Wylądowaliśmy jak dupy wołowe – dodał Tomecki. – Tuż pod ich nosem. Ale daliśmy, kurwa, ciała. Kurwa, żołnierze wyładowywali się z samolotu, kupa klamotów i wyposażenia. Jeden za drugim. Kurwa… Trwało to i trwało. Po prostu wyłazi jeden ciul za drugim ciulem, dźwigając bagaże jak wielbłąd. No, ciulowisko normalnie, a nie akcja zbrojna.

– A miało być błyskawiczne uderzenie – Matysik odstawił niedopitą herbatę. – Ale na szczęście przewidziano inny plan – ataku psychologicznego. Powiedziałem wtedy: „Robimy wariant drugi, panowie”.


Żołnierze, obładowani jak wielbłądy, wlekli się jeden za drugim w stronę niedalekiej posiadłości. Nie wyglądali zbyt bojowo. Maszerowali niemrawo, nie mając nawet wolnych rąk, żeby obetrzeć pot z czoła. Z najwyższym trudem dotarli do stanowisk wyjściowych, oznaczonych przez wywiad. Na pewno zostali zauważeni z wieżyczek strażniczych, ale ich ślamazarność mogła nie wywołać panicznej reakcji. Dlatego też Matysik powiedział:

– Robimy wariant drugi, panowie.

Żołnierze zaczęli rozstawiać moździerze. W idealnych pozycjach, wcześniej wyliczonych przez zwiad i zaznaczonych fluorescencyjnymi prętami. W czasie ustawiania przyrządów celowniczych wedle wskazań z wydrukowanych wcześniej tabel, jeden z tłumaczy wziął megafon i zaczął mówić po niemiecku:

– Szanowni państwo, panie i panowie! Tu Wojsko Polskie. Niestety, zmuszeni jesteśmy zaatakować państwa posiadłość. Z góry przepraszamy za wszelkie niedogodności z tym związane. Jest nam również przykro z powodu strat, które prawdopodobnie nastąpią…

Tłum żołnierzy (czy ochroniarzy) z karabinami właśnie pojawił się na dziedzińcu. Ludzie wpadali na siebie, rozgardiasz rósł, a tłum gęstniał.

Tłumacz nie odrywał ust od megafonu.

– Atak nastąpi za trzy sekundy. Eins, zwei, drei…

Pięć pocisków moździerzowych poszybowało w kierunku dziedzińca. Idealne obliczenia zwiadu, bez poprawek i korekt. Wszystkie pięć rozerwało się w największym tłumie obrońców.

– Ponawiamy salwę – powiedział tłumacz ciepłym głosem. – Eins, zwei, drei… Ops, pardon! Nasi żołnierze wystrzelili szybciej. Przepraszam najmocniej za tę nieścisłość. Jest mi szalenie przykro. Przepraszam jeszcze raz – ci artylerzyści strzelają bez ładu i składu. Za szybko, żeby zapowiadać… Czy mamy wysłać sanitariusza do tego pana, który się czołga z wnętrznościami na wierzchu?

Jeszcze trzy błyskawiczne salwy, potem atak. Zwiad umieścił pod trawą granaty dymne i fugasy. Do posiadłości udało się dotrzeć bez strat, tuż po tym, gdy wygasły strugi ognia. Kłopoty zaczęły się później.


– Cześć, tu „Towarek” – rozległo się w słuchawce telefonicznej.

– Hejka, tu „Dupka” – palec starszej aspirant, z paznokciem pomalowanym na perłowo, natychmiast wylądował na taśmie policyjnego rejestratora. Szpula przestała się obracać. Wojewódzkie komendy policji w Bydgoszczy i w Warszawie najwyraźniej rozmawiały o czymś, co nie mogło być nagrywane.

– Znalazłaś coś w sprawie śmierci „Laski”?

– Kompletnie nic.

– Ja też nic. Jak myślisz, o czym to świadczy?

– Mmmmm… No nie wiem?

– A co myślisz o tym: „Laska” zadzwoniła do nas i obie prawie natychmiast znalazłyśmy jej materiały. A teraz stanęłyśmy na rzęsach i nic. Kompletnie nic!

– Masz rację. To zajebiście dziwne.

– To nie jest dziwne, to jest ukartowane.

– Rozumiem. Wpuścili nas w maliny, podtykając materiały sprzed lat.

– Dokładnie. Podetknęli nam wszystko. Nie wydaje ci się głupie, że w Bydgoszczy nagle znalazłam stary film tylko dlatego, że ktoś rzekomo chciał odzyskiwać z niego srebro, i ten film cudownie odnalazł się dokładnie w momencie, gdy „Laska” potrzebowała materiałów?

– Masz całkowitą rację. Wetknęli nam to do łap. Po co?

– Żeby napuścić Hofmana na Matysika.

– O kurwa… Dokładnie tak. Dzwonię do Abwehry.

– Masz tam kogoś?

– No pewnie. Stej in tacz.

– Oki doki. Licz na mnie, jakby coś.


Argentyńska posiadłość została wysadzona dziesiątkami kilogramów świetnego, czeskiego semteksu. To właściwie nie była zorganizowana akcja wojskowa – to była masakra. Natrafiając na jakikolwiek problem komandosi po prostu ładowali semtex na full… i heja! Wysadzono wszystko, co dało się wysadzić, skrzynię udało się przejąć bez strat. Za dużo materiałów wybuchowych, za dużo amunicji, przyniesionej z samolotu. Dziś erpegi to skrót dotyczący gier role playing, wtedy kojarzył się wyłącznie z rosyjskimi granatnikami. Teoretycznie przeciwpancernymi, praktycznie rozwalającymi każde drzwi – ze straszliwymi skutkami ubocznymi. Straszliwymi dla obrońców.

Kłopoty zaczęły się trochę później. Ranny snajper umierał, krzycząc coś niezrozumiałego, dwóch innych bało się wychylić głowy zza resztek muru.

– On widzi moją pozycję!!! – krzyczał ten przyklejony do drzewa. – On widzi moją pozycję!!!

– Nie pierdol! – krzyknął Tomecki. – Nie może widzieć.

– On przewiduje co zrobię!

– Akurat. Strzelaj, kurwa!

Snajper odkleił się od drzewa, ale zanim zdołał spojrzeć w lunetę, dostał dokładnie między oczy.

– Psiakrew – Tomecki szarpał się z kamerą. Wskazał na następnego snajpera. – Teraz ty. Strzelaj.

– On widzi moją pozycję – ten żołnierz był dość spokojny. – Zupełnie tak, jakby ktoś tu stał obok i podawał namiary.

– Ocipiałeś? Ktoś z naszych?

– Albo ktoś niewidzialny – snajper spojrzał na trupa kolegi. – To jest ktoś, kto stoi tuż obok!

Tomeckiego o mało nie rozerwało.

– Nikt z naszych nie ma nawet nadajnika!!! Nikt nie może podawać pozycji tamtemu facetowi!

Snajper przygryzł wargi.

– Ten ktoś stoi tuż przy mnie – powiedział spokojnie.

– No to chyba jest niewidzialny. Strzelaj, psiamać!

Żołnierz przełknął ślinę i wychylił się zza osłony. Dostał czysty strzał na głowę, zanim nawet zdążył przyłożyć oko do lunety.

– O żesz… – Tomecki przez dłuższą chwilę patrzył jak sparaliżowany. – Dajcie więcej semteksu!

– Ile? – wrzasnął ktoś z tyłu.

– Najlepiej od razu całą tonę…

To chyba nie był udany żart, ale też starszy sierżant nie był w najlepszym humorze.


– Tu Cegielnia – w słuchawce rozległ się głos maksymalnie wkurzonej kobiety. „Cegielnia” to kryptonim komendy wojewódzkiej – po prostu budynek, gdzie było dużo gliny. A raczej „glin”. W międzyresortowych rozmowach używało się innych kryptonimów, no i chwila ciszy była dużo dłuższa. Rejestrator telefoniczny był zdecydowanie lepszy i nie wystarczało przytrzymanie taśmy palcem. Trzeba było wykonać więcej czynności.

– Tu Abwehra. Słucham już na luzie – „na luzie”, czyli bez nagrywania. „Abwehra” to po prostu Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, dawne UOP, a skrót ABW sam się prosił o „twórczą” interpretację…

– Cegielnia prosi o wsparcie. Zabili koleżankę, policjanta. Prawdopodobnie napuszczenie wewnętrzne w pewnej sprawie…

– Cooooooooo?!

– Prawdopodobnie sprawa wewnętrzna. Nie wiem. Może wojsko, może wywiad, może policja. W każdym razie ktoś z naszych zabił naszego. Naszą, kurwa!

Pani Anecie Bielak, która odebrała telefon, wydawało się, że się przesłyszała. Ale krąg asystentek Big Bossów działał niezawodnie.

– Oki doki. Abwehra udzieli wam pełnego wsparcia.

– Dobra, dzięki. Puszczam ci sprawę na terminal.

– Tylko nie na terminal! Tu wszystko jest rejestrowane!

– Oki doki. Osobiste spotkanie. Jestem z Warszawy.

– Wiem. A ja z Wrocławia.

– Dobrze. Będę za jakieś sześć godzin.

– Oki doki. Wyłączam komórkę. Dzwoń na numer budki telefonicznej. Zaraz podam ci.

– Dzięki, babo, za pomoc.

– Po to jesteśmy. Po to jesteśmy, „Towarku”. Po to nasi ojcowie rżnęli nasze matki, żebyśmy teraz mogły sobie pomóc – powtórzyła „rodowe” zawołanie kręgu kilkudziesięciu kobiet, które potrafiły przenosić góry, choć oficjalnie nie mogły prawie niczego. Dziewczyny już wiedziały, że teraz nastąpi „nieoficjalne” przeniesienie góry z miejsca na miejsce. Ale za to – to absolutnie pewne – przeniesienie wraz z protokołem zajścia i pełną dokumentacją.


Matysik zerknął na Tomeckiego. Ogródek baru przy stacji benzynowej był już zupełnie pusty. Hofman czuł, że drżą mu ręce.

– Mam z wami dziwny problem – powiedział, zapalając papierosa. Zaciągnął się głęboko. – Albo totalnie ściemniacie, albo mówicie prawdę. Ale wtedy należałoby uznać istnienie sił nadnaturalnych.

– A rozmawiałeś z „Pyskówką”?

– To jest duch?

– Nie wiem. Nie wiem, kurwa, co to jest – powiedział Tomecki, zionąc zapachem czosnku. – Nikt, kurwa, nie wie co to jest.

– A mówiąc bardziej kulturalnie – wtrącił Matysik. – Nie wiemy nic więcej, niż nam powiedzieli. A powiedzieli raczej niewiele.

– Co konkretnie wiecie?

– „Pyskówka” to jakiś taki… nie wiem… – były kapitan Wojska Polskiego zawahał się na moment. – My to nazywamy Aniołem Stróżem. To jest taka dziwna postać, jakaś emanacja czy coś. Na pewno nie człowiek…

– Na pewno nie człowiek?

– To akurat wiemy na sto procent. Anioły prawie nie mają pamięci. Nie są w stanie przypomnieć sobie zbyt wielu szczegółów ze swojego „prawdziwego” życia. Właściwie to jest… nie wiem jak powiedzieć… Zgęstka uczuć. To jest zagęszczenie uczuć, które kiedyś kierowały żywym człowiekiem – trochę wiedzy o nim, ale zupełnie ogólnej. Natomiast potrafią wiele. „Pyskówka” na pewno już pomogła ci. Anioły zawsze pojawiają się w momentach, gdy coś ci grozi.

– Owszem. Pomogła mi – przerwał mu Hofman. – Uratowała mnie przed dwoma nasłanymi zabójcami.

– Dokładnie. Anioły po to są. Dlatego kiedyś mówiłem, że cholernie ciężko coś nam zrobić. Cholernie ciężko, na przykład, nas zastrzelić. Cholernie ciężko wykonać na nas wyrok. Anioły widzą to, co chcą. Nie są wszechwiedzące, ale, na przykład, mogą wykryć dwóch zabójców ukrytych za rogiem. Są w stanie zobaczyć, czy panienka na policji w Warszawie przytrzymuje rejestrator palcem. Dlatego też nie warto wysyłać na nas płatnych zabójców. Zabawa polega na napuszczaniu innych służb.

– Nie rozumiem.

– Czego nie rozumiesz? – zdenerwował się Matysik. – Czy wyobrażasz sobie kretyna, który chce mnie zlikwidować i wysyła trzech komandosów z kałachami oraz cywila, Bóg jeden wie skąd? Tego sobie nie wyobrażasz?! Przecież tak idiotycznego ataku nie można wyśnić nawet w najgłupszym koszmarze.

– To akurat prawda – przyznał Hofman.

– Więc właśnie. Anioł nie jest wszechwiedzący. Nie wie wszystkiego, nie jest Bogiem!

– A co potrafi?

– Potrafi natychmiast sprawdzić – i to w kilku miejscach naraz! – czy ktoś nie czai się na ciebie z karabinem snajperskim. Nie jest jednak w stanie przewidzieć, że napuszczą na ciebie osobę, której on nie zna. Zobaczy strzelców wokół, a nawet może cię ostrzec, ale nie umie przewidzieć z góry, że taka akcja w ogóle będzie miała miejsce. Nie potrafi znaleźć zleceniodawcy.

– Reasumując – Hofman zerknął na „Pyskówkę”, ciągle tańczącą na masce jego samochodu. – Anioł może zobaczyć wszystko wokół. Może być wysłany do Warszawy, żeby zobaczyć czy ktoś trzyma rejestrator palcem, ale nie jest w stanie dowiedzieć się, kto wysłał morderców do wykonania wyroku?

– Dokładnie.

– Ciężko nas, kurwa, zabić – wtrącił Tomecki – ale, kurwa, można na nas napuścić inne służby, i wtedy, kurwa, Anioły trochę głupieją. I tak było z Felkiem. Wysłali jakąś brygadę antyterrorystyczną czy coś. Podkładając fałszywe dowody, czy coś. Nie wiem. Anioł sprawdza się na polu bitwy, nie w śledztwie.

– Okej – Hofman zaciągnął się papierosem. – Powiedzcie mi, panowie, jedną rzecz – spojrzał na nich zza kłębu dymu. – Kto to są Anioły?

Matysik przełknął ostatni łyk herbaty. Tomecki zjadł ostatni kęs cuchnącej czosnkiem kanapki.


– Tu Abwehra. Superpilne – Aneta, teoretycznie jedynie sekretarka, a praktycznie Bóg, bo miała dostęp do odpowiednich łączy, przygryzła wargi. – Daj mi namiary na jakiegoś ubeka, który miałby pojęcie o sprawach z serii SWW.

– Na cholerę ci ubek? – koleżanka z archiwum ziewnęła lekko.

– Seria SWW.

Chwila ciszy, kiedy tamta sprawdzała w komputerze.

– O Jeeeeezzzuuuuuu…

– No dawaj kogoś.

– Ale w dziwnych sprawach się grzebiesz.

– Bez komentarzy. Masz kogoś?

Dziewczyna po drugiej stronie westchnęła.

– Do wyboru, do koloru. Sprawy wewnętrzne, wywiad, kontrwywiad?

– Daj z kontrwywiadu. Prywatny numer.

W słuchawce słychać było wyraźnie stukanie palców na klawiaturze.

– Nie mam nikogo konkretnie powiązanego z SWW. Dam ci kogoś, kto w tym okresie pełnił naprawdę ważne funkcje.

– Oki doki. Notuję…

– Nie notuj. Dam ci osobiście.

Trzask klawiszy na interkomie, najwyraźniej dziewczyna z archiwum z kimś rozmawia.

– Potrzebuję ubeka z kontrwywiadu. Abwehra prosi.

Chwila ciszy…

– Dawaj mi już! Abwehra prosi!

Po dłuższej chwili Aneta Bielak została połączona ze starszym, kulturalnym panem, który kiedyś zajmował się kontrwywiadem, Wrocławiem, i naprawdę wiele mógł. Ot, jakoś tak. Dziewczyny, jeśli chciały, zawsze potrafiły znaleźć odpowiedniego faceta – po prostu miały dar.

– Dzień dobry – Aneta jest spokojna i skupiona. – Pan mnie nie zna. Jestem z Abwehry.

– Rozumiem – z drugiej strony słychać pogodny głos starszego mężczyzny. Najwyraźniej znał kryptonimy obecnych służb. – W czym mógłbym pani pomóc?


Głos Matysika, choć – z powodu sztucznej szczęki – niewyraźny, działał hipnotyzująco. Powolne, leniwie płynące słowa. Kaszel, typowy dla człowieka palącego za dużo. I ten wzrok. Te cholerne oczy, podnoszone czasem znad kubka z niedopitą herbatą. Cholernie wredne oczy. Mimo wieku, mimo zupełnie innych czasów, mimo starczego załzawienia… To były oczy węża. Potrafiły hipnotyzować, usypiać, straszyć i paraliżować jednocześnie. To był mężczyzna. To był samiec alfa. To był gość, którego w dalszym ciągu należało się obawiać w najwyższym stopniu. Jeśli był w pobliżu, najlepiej uciekać. A jeśli się nie dało, to przynajmniej polecić duszę Bogu.

Drugi był jeszcze lepszy. Wydawało się, że Tomecki w ogóle nie miał oczu, a zaledwie dwie ciemne szparki. Jednak w tych szparkach czaił się ogień. To nie był facet od wykonywania podejrzanych zleceń. To był ogień atomowy, chwilowo zamknięty w ciele sześćdziesięciosiedmioletniego człowieka.

– Ty skurwysynu – powiedział właśnie Ogień. – Ty coś czaisz. Skąd wiesz?

Wąż Matysik uśmiechnął się lekko.

– Znam jego oczy. Znam je – odkaszlnął. – Już je kiedyś widziałem. Widziałem na pewno.

– Nie zalewaj.

– Są takie same jak moje. Ja je znam – Matysik skrzywił się lekko. – To oczy drapieżnika.

Hofman podniósł wzrok. Miał oczy jak kobieta, z długimi rzęsami. Kiedyś nawet, będąc dzieckiem, uciął sobie rzęsy nożyczkami, bo ekspedientka w sklepie powiedziała, że wygląda jak dziewczynka. No i co z tego? To, co kryło się POD rzęsami, nie zwiastowało niczego dobrego siedzącym naprzeciw dwóm facetom. I oni doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

– Było tak – Matysik otarł wargi papierową chusteczką. – Przywieźliśmy skrzynię. Sam lot przez ocean to był czysty, żywy horror. Wpadliśmy we wszystkie radarowe pułapki, w jakie mogliśmy wpaść. Kubański samolot z polską załogą. Mieliśmy wrażenie, że ktoś stoi w kabinie pilotów i dyktuje namiary…

– Na szczęście ONI nie byli na tyle władni, żeby wysłać przeciwko nam myśliwce – wtrącił Tomecki. – Ale zaliczyliśmy wszystkie możliwe szykany.

– Tak. Na szczęście nasi dyplomaci byli uprzedzeni i działali bardzo sprawnie.

– Co było w skrzyni? – spytał Hofman.

– Nie wiemy. Baliśmy się nawet zajrzeć.

– Wy? Wy się baliście?

– Dwóch rzeczy. Niewidzialnych ludzi wokół nas i… I służbowych konsekwencji naruszenia tajemnicy. Rozkazy były jasne.


Aneta Bielak z Abwehry nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Były ubek tłumaczył jej właśnie, jak Urząd dowiedział się o akcji CIA w Argentynie. Amerykanie odkryli szczątki polskiego samolotu. Konkretnie trzydzieści osiem tysięcy części, przerobionych przez wieśniaków na potrzebne do życia przedmioty, którymi handlowali tak zawzięcie, że kilka z nich znaleziono nawet pod samą stolicą kraju. Akcję utajniono w najwyższym stopniu. Znaleziono polskie hełmy, mundury, części wyposażenia (pasy, manierki, chlebaki, kamizelki, tysiące łusek czeskiej amunicji, kurtki, wojskowe buty, a nawet kilka ręczników z napisem na naszywce: „Frotex Prudnik”). Odkryto porzucony autobus z ukrytymi pod ramą moździerzami i radziecką amunicją do nich. Odkryto spaloną rezydencję, i to spaloną tak, że nie dało się zidentyfikować żadnego ciała. Oprócz niekumatych wieśniaków znaleziono nawet świadka, archeologa, który, przerażony strzelaniną, leżał w zaroślach i przysięgał, że panowie, którzy spalili wielką posiadłość, nadawali przez megafon po niemiecku: „Tu Wojsko Polskie. Przepraszamy za wyrządzone straty. Życzymy miłego dnia!”.

Urząd Bezpieczeństwa szalał, usiłując wykryć, czyja to prowokacja i do czego Amerykanom posłuży. Nie odkryli niczego, a Stany utajniły wyniki śledztwa. Dowiedziano się jednak, że John Donovan, główny agent CIA w Argentynie, popełnił samobójstwo. Mark Heiman, jego następca, zastrzelił się w samochodzie. Jake Kelly, kolejna agentka, wyskoczyła z siedemnastego piętra. Później był Christian Bergerman – małym, osobowym samochodem wjechał pod rozpędzonego TIR-a. Amerykanie nie ustalili niczego konkretnego, a wyniki śledztwa utajnili i nie wykorzystali ich propagandowo. A to już naprawdę zaczynało strasznie śmierdzieć.

Można to streścić w dwóch słowach: panika i dezorientacja, po obu stronach. Nikt niczego nie wiedział. Ale najgorsze było to, że jeśli to miała być prowokacja, to dlaczego Amerykanie jej nie wykorzystali?


– Ból był taki, że mieliśmy dostarczyć skrzynię do Wrocławia – powiedział Matysik. – Dostarczyliśmy. I właściwie odcięli nas od jakichkolwiek informacji. Do czasu.

Znowu wytarł chusteczką załzawione oczy.

– Zaczęli się pojawiać „nie do końca umarli”.

– Co się pojawiało? – Hofman o mało nie rozlał resztki piwa.

– Ludzie, którzy nie umarli do końca. Nie wiem, jak to powiedzieć. Oni robili jakieś eksperymenty.

– Oni? To znaczy kto?

– Nie wiem. Nasi dowódcy. Psiakrew, byłem żołnierzem. Wykonywałem rozkazy.

– Ci z Norymbergi też się tak tłumaczyli – warknął Hofman. – A wy zabijaliście własnych ludzi!

– Aleś ty dowcipny – Matysikowi nawet nie drgnęła powieka.


Aneta Bielak z Abwehry patrzyła w okno przed sobą, ale nie widziała nawet ciemnego budynku komendy po drugiej stronie ulicy. Tkwiła w kompletnym stuporze. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.

Były ubek wyjaśniał powoli. W latach siedemdziesiątych zajmowali się śledzeniem agentów zachodnioniemieckiego wywiadu BND. Agenci zjawiali się właściwie nie wiadomo po co. Nie werbowali szpiegów, nie śledzili instalacji wojskowych, nie fotografowali lotnisk, nie usiłowali wgryźć się w polską sieć łączności. Kontrwywiad po prostu głupiał, widząc ich niewytłumaczalne akcje. Oni jedynie chcieli się dostać do bunkrów. Wrocław, oprócz setek widocznych do dziś, już jako tako pokrytych trawą pagórków, miał pięć ogromnych, doskonale zachowanych bunkrów. Były to wielopiętrowe konstrukcje, z małymi otworkami w ścianach. Nikt nie wiedział do czego służyły. Po pierwsze, zbudowano je w 1942 roku. To był rok największych sukcesów Hitlera, więc po co stawiano bunkry w mieście znajdującym się w centrum Rzeszy? Aż do roku 1945 nigdy nawet nie bombardowanym? Dlaczego te bunkry są takie ogromne? Dlaczego nie pełnią żadnych funkcji obronnych? Kiedyś sprowadzono nawet snajpera, żeby sprawdził, czy da się strzelać przez te malutkie otworki – powiedział, że nie ma takiej możliwości, z wielu różnych przyczyn. A poza tym ich rozmieszczenie było zupełnie chaotyczne. Zresztą… obrona Breslau, planowana w roku 1941, gdy powstawały te projekty? Przed kim? Po co? Dlaczego? Więc może obrona przeciwlotnicza? W roku 1941? A jakie bombowce mogłyby wtedy nadlecieć nad Wrocław? Pierwszym maszynom aliantów udało się to dopiero cztery lata później. Zresztą, bunkry były za słabe, by podjąć aktywną walkę z lotnictwem. Monstrualne, ogromne, nie wiadomo czemu służące konstrukcje. Nie nadające się do niczego, postawione bez celu, bez ładu i składu, bez żadnych funkcji, co dokładnie wynika z całej ich dokumentacji.

No, ale przecież nie można nazwać Niemców głupcami, którzy budują byle co i byle gdzie. Jakiś cel musieli mieć, ponosząc tak wielkie koszty. Niestety, w żadnym archiwum nie znalazła się jakakolwiek wzmianka dotycząca przeznaczenia tych ogromnych budowli. A potem żaden strateg, wojskowy, architekt czy budowlaniec nie potrafił sobie wyobrazić absolutnie żadnego celu wybudowania tych „współczesnych piramid”. Początkowo myślano, że to konstrukcje do „przechowywania” radzieckich jeńców, którzy budowali metro. Istotnie, istniała sieć specjalnych kanałów łączących bunkry. Ale znowu pojawia się pytanie: po co? Można to załatwić taniej, łatwiej, szybciej i mniejszym kosztem.

Zakładając, że Niemcy nie byli głupcami budującymi megapiaskownice z betonu, to cel ich wysiłków ciągle pozostawał ukryty.

Podziemne miasto istniało. Znano udokumentowane opowieści o podziemnych drogach, gdzie mogły minąć się nawet dwa duże samochody. Gdy przy budowie dworca autobusowego zrobiono dziurę w podłożu i wlewano w nią beton, to szła ciężarówka za ciężarówką, i nie było końca – gdzieś ten beton znikał… W końcu musiano wstawić specjalny czop.

I znowu pojawia się pytanie: po co?

Sprawdzenie bunkrów nic nie dawało, wszystkie przejścia w dół były zalane betonem. Zaczęto więc wiercić. Niestety, z powodu ograniczonego rozmiaru pomieszczeń wiercenia skończyły się na dwudziestu metrach poniżej poziomu. Spędzeni do konsultacji architekci byli bezradni. Żaden nie miał pojęcia na co komu ponad dwudziestometrowa czapa z niezbrojonego betonu. Nikt rozsądny nie wylewa gigantycznych ilości betonu gdziekolwiek, w dodatku bez uzbrojenia. No, to się może sprawdza na czapach amerykańskich wieżowców – wiatr dmucha, wieża chwieje się, nawet o kilka metrów w bok, więc trzeba ją z góry dociążyć. Ale, po pierwsze, nie trzeba na to aż tyle betonu, a po drugie, musi być on zbrojony. A tu? Po co?! Nie wiadomo…

Co zrobić, żeby się dowiedzieć? Architekci udzielili prostej odpowiedzi: rozkuć cały bunkier i wykopać ziemię wokół – wtedy się dowiemy. Ewentualnie wysadzić, ale tego się właściwie nie da zrobić, bo to oznaczało wysadzenie w powietrze połowy Wrocławia. A jakie będą koszty? Architekci zaczęli, mówiąc w przenośni, „uciekać zygzakiem”. Koszty? Jezuuuu… A poza tym w kilku przypadkach trzeba by rozwalić parę okolicznych budynków.

Reasumując: tego się nie da zrobić. Ewentualnie można kuć sztolnie, ale, tak właściwie, to… po co? No i… kto za to zapłaci?

Ponieważ sprawa nie była priorytetowa, tylko jakaś dziwna i trudna do zrealizowania, ostatecznie projekt zarzucono.

Bardzo uprzejmy i kulturalny pan, który kiedyś pracował w UB, wyjaśniał dalej. Zastanawiało go jedno: agenci BND posunęli się nawet do morderstw. Zabili trzech autochtonów, ale nie aresztowano nikogo, bo Urząd był zainteresowany odpowiedzią na proste pytanie: czego też oni szukają w tych cholernych bunkrach? Co mogło tam być interesującego po kilkudziesięciu latach? Chcieli zabrać/ukraść/odzyskać jakąś technologię? Po kilkudziesięciu latach? Kpina! Ukryli tam złoto/kosztowności/papiery? I dla jakiejś garstki złota agenci rządowi zabijali ludzi? Kpina! Ukryli tam Bursztynową Komnatę (bo i takie koncepcje już krążyły)? No, ale nawet zakładając, że uda im się ją odzyskać i w kawałkach przewieźć do RFN, to co z nią zrobią? Umieszczą w muzeum w Zachodnich Niemczech? Sprzedadzą do Brazylii? Czy może wystawią sobie w kuluarach kwatery wywiadu, żeby oglądać? Znów kpina!

Nikt nie miał pojęcia o co im chodzi. Prowadzono akcję inwigilacyjną, ale ta nie doprowadziła do żadnych wniosków. Panowie z BND przyjeżdżali i wyjeżdżali. Po co? Nie wiadomo.

Miły pan z Urzędu Bezpieczeństwa dotarł jedynie do pewnego dokumentu, ale to już w ramach prywatnych zainteresowań. Zadał sobie pytania: dlaczego Wrocław bronił się do końca? Dlaczego podczas wojny Wrocław poddał się ostatni? Nie było żadnego strategicznego celu walki o to miasto – przecież nawet Berlin był już zdobyty! Co więcej, połowę miasta zrównano z ziemią, żeby wybudować na środku ogromne lotnisko. Według legend i dokumentów wystartował z niego tylko jeden malutki samolot, Fieseler Storch, wiozący uciekającego gauleitera Hankego, którego zresztą zabili później Czesi. Ale przecież takie malutkie gówno mogło wystartować z każdej szerszej ulicy. Dlaczego więc komendant Niehoff bronił się do końca, do ostatniej możliwości, dosłownie do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju?!

Trudno udzielić odpowiedzi na te pytania. Na szczęście zachowało się wspomnienie naocznego świadka, zanotowane na malutkim papierku. Otóż z lotniska wystartował nie jeden samolot, ale dwa. Drugi był ogromnym, wojskowym transportowcem. Startował w nocy, na nieoświetlonym pasie. Wiózł jakąś skrzynię i niemieckich naukowców. Bunkry i sztolnie zalano morzem betonu.

A potem Wrocław się poddał. Jako ostatni.


– Odsunęli nas od projektu – powiedział Matysik i rozkaszlał się nagle. Wyjął jednak kolejnego papierosa i zapalił, od razu zaciągając się głęboko. – Jednak szybko okazało się, że siły specjalne są cholernie potrzebne. Tłumaczyli nam, że to dla dobra narodu, że czegoś tak szczególnego nie stworzył na świecie nikt i nigdy. Że uzyskamy władzę, jakiej Polska w swej historii nigdy nie posiadała. A po doświadczeniu 1939 roku każdy chciał coś zrobić, żebyśmy byli bezpieczni. Nie pamiętasz tych czasów. W telewizji ciągle filmy wojenne, w prasie wojna, wojna, wojna. Wspomnienia, urazy, leczenie ran.

– Pamiętam – przerwał mu Hofman. – Już jako dziecku chciało mi się rzygać od tej wojny.

– No, to sam wiesz. Umysłowość oblężonego kraju, świadomość klęski. I tylu ofiar! Rosyjska dominacja. I nawet to, że w innych krajach traktowano nas jak „tych gorszych”. A oni powiedzieli nam…

– Co powiedzieli? – Hofman trwał na swoim plastikowym krzesełku z pustą szklanką w jednej ręce, druga spoczywała na ukrytej broni. Co gorsza, siedzący naprzeciw Tomecki również trzymał rękę w torbie. Może i miał gorszy pistolet maszynowy, starszej generacji, ale Hofman wiedział, że w razie czego może mu się z nim nie udać. Facet ze szparkami zamiast oczu był cholernie dobry, nawet w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Po prostu był praktykiem w zabijaniu.

– To trudno określić słowami – Matysik przygryzł wargi. – Potrafili zrobić coś takiego, że… człowiek po śmierci nie umierał do końca. Potrafili zrobić armię upiorów.

Rozmowę przerwało im sześciu młokosów, którzy, ewidentnie napici, podeszli, żeby rabować.

– Podoba mi się twój portfel – powiedział prowodyr do Hofmana. – Mógłbym go dostać na pamiątkę? – wszyscy wyjęli z rękawów krótkie, ołowiane rury. Najgorsza z możliwych broni siecznych, czy raczej „tłucznych”. No, niestety… akurat nie w przypadku ludzi siedzących przy plastikowym stoliku.

– A nie podoba ci się mój pistolet maszynowy, synku? – Hofman wyjął Glauberyt z torby i wycelował w napastników. – Mogę ci dać parę pocisków za darmo.

– Może mój jest lepszy? – Tomecki wyjął z torby Raka. – Też mogę ci dać parę kulek. Tanio, w ramach, kurwa, promocji!

Napastnicy skamienieli. Jeden targnął się w tył, ale Tomecki był na swoim miejscu. Lekkie kopnięcie w kostkę i gość leżał na bruku, usiłując wymacać miejsce, gdzie kiedyś był jego nos.

– Prowadzimy poważną dyskusję – powiedział Matysik. – I proszę nam nie przeszkadzać. Naprawdę jesteśmy zajęci.

– Właśnie – dodał Tomecki. – Zdejmować spodnie i spadać. Ale już!

– Jezu – Hofman obserwował nerwowe ruchy przy rozpinaniu rozporków, wykonywane przez niedoszłych napastników. – Po co ci sześć par spodni?

– Aaaaa… niech se leżą – Tomecki schował Raka. – Może obsługa stacji będzie potrzebowała szmat, żeby zmyć to, co oni narobili?

Matysik tylko pokiwał głową. Nawet nie dotknął własnej spluwy, ukrytej w kaburze na biodrze – on miał swojego sierżanta. A poza tym był za stary na takie akcje. Miał natomiast do rozwiązania problem, i to duży.


Aneta Bielak z Abwehry w dalszym ciągu nie mogła dojść do siebie. Po spotkaniu, na rogu ulic Wita Stwosza i Szewskiej, z koleżanką z Warszawy po prostu nie mogła się otrząsnąć. „Zabito Laskę” – to był główny temat rozmowy. „I my im teraz pokażemy!”. Możemy pokazać. Możemy nawet podciągnąć spódnice. Niestety, teraz zapachniało krwią, i to mocno. Kilkadziesiąt dziewczyn, pracujących w komendach rozsianych na terenie całego kraju, naprawdę postanowiło zabić faceta, który zamordował „Laskę”. To nie był sąd, to był tylko wyrok. Kat był już wyznaczony, nie znano tylko miejsca egzekucji… i osoby, na której zostanie wykonana.

„Jezu, one go zamordują!” – funkcjonariuszka Abwehry panikowała, paląc papierosa w trakcie szybkiego marszu w stronę rynku. „Nie będzie litości, nie będzie przebaczenia. One zamordują tego faceta. Kimkolwiek jest. Gdziekolwiek się znajduje. On… jest już martwy”.

Aneta Bielak weszła do knajpy i zamówiła „wściekłego psa”. Wychyliła go od razu, czując smak soku, a potem tabasco. Potem zamówiła „kamikaze”. Zgodnie z rytuałem zaserwowano jej sześć kieliszków od razu.

„One go zamordują! One go zabiją” – wypiła pierwszy kieliszek z niebieskim płynem. „Facet jest już nieżywy!”.

Zapaliła papierosa, sięgnęła po kolejny kieliszek i wyjęła z torby laptopa. Parę ruchów, chwila oczekiwania, podłączenie kabli, połączenie z komórką. I…

I miała już te dane. Zebrane nadludzkim wysiłkiem przez kilkadziesiąt dziewczyn, rozsianych po całym kraju, które tym razem dały z siebie wszystko. Naprawdę wszystko.

„Uuuuuu… już nie żyjesz, gościu. Masz wyrok!”. Teraz tylko trzeba cię namierzyć. Następny kieliszek. „Już nie żyjesz, człowieku. Kilkadziesiąt kobiet w tym kraju sprzysięgło się przeciwko tobie. I to władnych kobiet, nie byle jakich. Zaraz zobaczysz!”.

I znowu kamikaze. A niech tam, niech alkohol buzuje we krwi! „Zabiłeś»Laskę«, świnio! Nie darujemy ci tego”.

Aneta Bielak z Abwehry szybko stukała palcami w klawisze. I choć to wbrew prawu, wiedziała, że przyłoży rękę do tego przedsięwzięcia.


– Problem był w tym, że robiły się Efekty – powiedział Matysik.

– Jakie Efekty, do jasnej cholery? – Hofman ciągle trzymał rękę w torbie.

– No, naprawdę nie wiemy, co to jest. Robili jakieś eksperymenty we Wrocławiu. Zabijali ludzi, którzy nie umierali do samego końca. Tylko trochę. Tylko trochę umierali.

– Jezu, albo ja jestem wariatem, albo…

– A co to jest „Pyskówka”? No, co to jest?

– Nieczłowiek, żywy trup. Niewidzialny. Myślący. Potrafiący przenieść się o tysiące kilometrów, do miejsca, które wyznaczysz – momentalnie.

– Jezu… czy ja śnię?

– Nie śnisz – warknął Tomecki.

– Problem leżał w czymś innym – powiedział Matysik. – Uwierzyliśmy, że taka technologia, jeśli jest to technologia, da Polsce straszliwą władzę. Robiliśmy to dla narodu, robiliśmy to dla dobra naszego kraju. Żeby istniał, żeby nigdy nie powtórzył się rok 1939.

– Przestań wstawiać głodne kawałki. Co to są Efekty?

– No właśnie. Co prawda możliwe było wyprodukowanie „nie do końca” umarłych, ale okazało się, że ta cholerna aparatura powoduje tragiczne skutki uboczne. Pojawiały się takie dziwne kule szarości. I wiesz… każdy kto TEGO dotknął, na przykład szarej trawy, od razu był zarażony. Umierał, ale nie do końca. Czysty horror! Ci ludzie odwiedzali żywych, odwiedzali wszystkich, którzy byli związani z projektem. Nie wiem, co to było. Może jakieś promieniowanie, które dotknęło i nas, i ich? Nie wiem, nie jestem naukowcem. Jednak zombie, jak my ich nazywamy, robiły straszne rzeczy.

– Tak straszne, jak wy w Pieczyskach – przerwał mu Hofman. – A może mniej straszne, bardziej straszne? – roześmiał się, choć było mu cholernie źle. Musiał rozmawiać z tymi mordercami. – Jak WASZE działania ustawicie na skali straszności?

– Nie kpij. Zombie zabijały ludzi – powiedział Matysik. – Tak jak zabiły twoją „Źródełko”.

Hofman zakrztusił się śliną. Teraz go mieli. Teraz go mogli zastrzelić. Chwila kretyńskiej nieuwagi.

Jednak Tomecki tylko się uśmiechnął. Wyjął rękę z torby, w której miał Raka. Matysik też nie zrobił żadnego gestu, również się uśmiechnął.

Jezuuuu… Jakby tylko się zaczęło, i obaj, Hofman i Tomecki, zaczęli grzać do siebie, to skosiliby połowę ludzi na stacji benzynowej, zanim sami by się zabili. Jezu!

– Skąd wiecie o „Źródełku”?

– My naprawdę wiele wiemy – mruknął Matysik. – To zgodnie z zasadą: kryj swoją dupę, zanim ci jej nie odstrzelą.

– Oki – Hofman odruchowo użył ulubionego powiedzenia „Źródełka”. – Dlaczego zabijaliście ludzi?

– No kurde! – Matysikowi zaczęły drżeć ręce. – No kurde. Byli zarażeni. Pojawialiby się jako duchy, czy jak to nazwać, i robiliby wiele złego. Ale okazało się, że daliśmy dupy już na początku. Każdy, kto znalazł się w pobliżu szarych kul, był jakoś pod ich wpływem. My też, niestety.

– Nic nie dało odgradzanie się sznurkiem – wtrącił Tomecki. – Gówno znaczyły OP-1. Można se w dupę włożyć taki sprzęt. I, kurwa, odkażanie również. Coś nas zaraziło, ale inaczej.

– Inaczej?

– No, kurwa jebana, przyczepiły się do nas osoby, które zginęły w akcjach.

– Powiem inaczej – powiedział Matysik. – Dopóki aparatura była czynna, robiło się coraz gorzej. Zabijaliśmy, paliliśmy zwłoki…

Stary oficer umilkł nagle. Popatrzył prosto w oczy człowieka siedzącego naprzeciw.

– Marek – powiedział do Hofmana. – Ja naprawdę robiłem to dla swojego kraju! Wierzyłem, że muszę. Że muszę!

– A wiesz co ja zrobię dla swojego kraju? – warknął Hofman. – Zabiję! Zabiję was obu!


Abwehra jest instytucją, która nie ma kłopotów z informacją i wyszukiwaniem danych. Aneta Bielak wybrała numer telefonu, który wyświetlił się na laptopie.

– Dzień dobry – powiedziała słodkim głosem. – Jestem z Abwehry… tfu, przepraszam. Jestem z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Czy to Polskie Towarzystwo Eksploracyjne?

– Tak. Czym mogę służyć?

– Chcę spytać o bunkry.

Głos mężczyzny po drugiej stronie był cichy, spokojny i kojący. Rozmówca nie pytał, o jakie bunkry chodzi. On doskonale wiedział o czym mówi dziewczyna z ABW.

Zaczął powoli wyjaśniać. W samych budowlach nie można nic znaleźć. Są tam teraz hurtownie, magazyny, Obrona Cywilna, jednym słowem nic. Jednak nie można zabrać się do jakichkolwiek poważnych badań, bo przeszkadzają przeróżne instytucje państwowe. Nie ma możliwości przewiercenia kilkudziesięciometrowych czap z betonu, bo natychmiast pojawia się jakiś urzędnik i zabrania, wyprasza, motywuje swój upór setkami stron nieistotnych dokumentów.

Bunkry to nie jest parę osobnych budowli. One tworzą system. Warto zerknąć na plan podziemnych połączeń, który da się wygrzebać z archiwum. Koniecznie trzeba zerknąć na „listę Wróbla” – to spis tajnych niemieckich zakładów. Trzeba to dokładnie przestudiować, bo bunkry to nie kilka budynków postawionych byle gdzie i byle jak.

To jest ogromne urządzenie. Jedno monstrualne urządzenie, ukryte głęboko pod ziemią. Jakiś rodzaj akceleratora, który ciągnie się pod całym Wrocławiem. Podobno o dostęp do niego zabijali się agenci BND. Nikt nie pozwala dzisiaj przewiercić tych gigantycznych czap betonu, zawsze jakiś zakaz się znajdzie – choćby z sanepidu. Ale pozwolenia nie ma, i chyba nie będzie. Nikt nie daje zgody na dojście do podziemi Wrocławia. Każdy kierownik zakładu, na którego terenie wywiercono dziurę i dokopano się do podziemi, nagle zaczyna ściemniać i każe swoim natychmiast zakopać, co wykopali. To nie jest bezpieczne, lepiej nie zbliżać się do podziemi. I tak jest od lat.

W każdym razie istnieje kilka opisów świadków. To jest jedno wielkie, monstrualne urządzenie, które nie wiadomo do czego służyło. Służy? Tam coś jest. Być może jakiś nieprawdopodobnej wielkości akcelerator. Nie wiadomo. To jest system, wielokilometrowe „coś”. Wystarczy zerknąć na szerokie tunele obok, którymi ciężarówki mogły jeździć, a nawet się w nich mijać. Niestety, proszę pani, wejście tam też nie jest łatwe.

– A kończąc – powiedziała Aneta Bielak – czy mógłby pan mi powiedzieć, tak prywatnie… Nie wiem, jak sformułować pytanie.

– Niech pani wali wprost.

– No, ale głupio zabrzmi. Pan nie jest funkcjonariuszem, ale…

– Proszę pytać.

Aneta zawahała się.

– Aaaaa… czy to urządzenie, pańskim zdaniem… Jezu, nie wiem jak to powiedzieć! Czy ktoś je, w pańskiej opinii, czasem… włącza?

Głos mężczyzny w słuchawce był spokojny i kojący.

– Proszę pani, włączyli je jakieś pół roku temu.

– Jezu! Skąd pan wie?!

– Proszę pani, zawsze odwiedzają nas jacyś napaleńcy od duchów. Zacząłem nawet robić wykres. Ilu idiotów przyjdzie, w którym miesiącu. Wskaźnik wahał się gdzieś w okolicach procenta, a pół roku temu podskoczył pięciokrotnie.

– Dlaczego pan łączy te dwie sprawy?

– Ja nie łączę. Nie jestem funkcjonariuszem. Ja chciałbym tylko dorwać się do tych bunkrów, a nie mam żadnej szansy.

– W państwie prawa? Nie ma pan szansy?

– W państwie prawa. Nie mam.

Była zszokowana.

– A skąd pan tyle wie?

– Z tych samych źródeł, z których korzystała pani.

– Przecież to niemożliwe. Pan nie ma takich możliwości jak ja!

– Wystarczy troszeczkę starań – roześmiał się. – I niech pani pamięta… To urządzenie jest włączone. Nikt nie wie, co się stanie.


Matysikowi coraz bardziej chciało się spać. Siedemdziesiąt dwa lata życia dały jego ciału nieco w kość, lecz jeśli chodzi o „ducha”, to wszystko wskazywało na to, że eks-komandos jest jeszcze na fabrycznej gwarancji.

Cierpliwie przedstawiał Hofmanowi kolejne informacje.

W wyniku eksperymentu udało się stworzyć „nie do końca umarłych”, ale jego rezultaty sięgały nawet trzystu kilometrów. Kiedyś zaobserwowano Efekt aż w Czechosłowacji, i to była najtrudniejsza akcja, w trakcie której o mało nie wpadli. Trzeba było likwidować wszystkich, którzy zetknęli się z szarą kulą, bo skutki były okropne. Jeśli chodzi o zombie, to poddawały się kontroli z wielkim trudem. Te stworzone na miejscu można było opanować i coś im kazać – na przykład zabić „Źródełko”. Niestety, istoty powstałe z „zarażeń” znajdowały się pod wpływem niekontrolowanego szału, trzeba więc było likwidować ludzi, którzy zetknęli się z „szarością”. To było naprawdę lepsze niż duchy, które nie wiedziały czego chcą, a dużo mogły. To nie byli ludzie – to były zgęstki uczuć. Dość władne zgęstki.

Ale później okazało się coś jeszcze. OP-1, ubiory przeciwchemiczne, których używali, nie były skuteczne. Sami też mieli jakieś dziwne, poronne skutki uboczne – przyczepiali się do nich „częściowo umarli” ludzie. Nazywano je Aniołami, ponieważ im pomagały. „Źródełko” nie miała Anioła, więc ją łatwo było zabić. Hofman musiał też się kiedyś „częściowo zarazić”, więc jego nie udało się zabić. „Pyskówka” pomogła w odpowiednim momencie.

A teraz najważniejsze: widząc upiorne skutki uboczne wstrzymano eksperymenty. Wtedy wszystkie zombie jakby zamarły. Cóż, język naprawdę nie jest w stanie opisać tych stanów, nie ma w nim pojęć, którymi można opisać, co się wtedy działo.

Teraz jednak ktoś na nowo podjął eksperymenty. Od pół roku zombie są aktywne… Miraż władzy i mocy okazał się silniejszy niż rozum. Ale ten ktoś, kto to zrobił, chyba nie wiedział, jaki będzie finał. Za kolejne pół roku zaczną się pojawiać Efekty, szare kule zarażające ludzi śmiercią i szaleństwem. Skutki mogą być odległe od Wrocławia nawet o trzysta kilometrów. To może się stać nawet w Niemczech, nawet w Czechach…

Na pytanie, skąd Niemcy mogli mieć przed kilkudziesięciu laty taką technologię, nie było odpowiedzi. Może znaleźli kawałek UFO? Może tam był jakiś geniusz? Cholera wie. W każdym razie to ciągle nie udaje się do końca. Zawsze coś zawodzi, zawsze są upiorne skutki uboczne.

– Kto to robi? – spytał Hofman.

– Nie wiem – odparł Matysik. – Nie mam zielonego pojęcia.

W tym momencie zadzwonił telefon.


– Panie Marku, pan mnie nie zna – głos należał do wyraźnie podpitej kobiety. – Jestem Aneta Bielak z Abwehry.

– Tak, słucham?

– Wie pan? Kilkadziesiąt dziewczyn w tym kraju, w różnych komendach rozsianych wszędzie, pokazało właśnie, że potrafią stanąć na rzęsach.

– Proszę?

– One pokazały, że potrafią stanąć na rzęsach. Potrafią dokonać niemożliwego.

Hofman dopiero teraz się domyślił.

– Ma pani nazwisko mordercy „Źródełka”?

– Tak. Mam.

Chwila ciszy. Matysik i Tomecki patrzyli na niego z napięciem. Zagryzł wargi. A potem podniósł oczy. Obydwaj drgnęli wyraźnie, choć lubili takie widoki.

– Czy wie pani, z czym się to łączy? Czy wie pani, co się stanie, jeśli mi pani poda namiary? – spytał.

– Tak. Wiem – odparła niezrażona. – Dlatego właśnie dzwonię.

– Oki doki – mruknął. – Jadę do pani.

– Świetnie. Czy mogę już powiedzieć: „Laska, zostaniesz pomszczona!”?

Nie było w nim cienia wątpliwości.

– Może pani.

A potem dodał:

– Proszę zawiadomić komendę.

– Jest pan pewny? – przez chwilę w jej głosie zabrzmiało wahanie.

– Jestem pewny.


Wezwali taksówkę, bo Hofman był po piwie i nie chciał prowadzić. Co za odruchy! W perspektywie może strzelanina, ale przepisów nie powinno się łamać… A przynajmniej przepisów drogowych. Hofman zamierzał zabić kogoś konkretnego, a nie przypadkowego przechodnia. Ot, różnica.


Policja, która szalała w mieście, po jednym telefonie przestała szaleć. Zaczęła zbierać się do skoku. Do jednego miażdżącego uderzenia. Tak, jak myśliwy, widząc zwierzynę, uspokaja się i zaczyna planować. Tak jak snajper przed strzałem wstrzymuje oddech.

Policja zamierzała zadać komuś trudny do odbicia, wyjątkowo ciężki cios.


Ludzie zebrali się przy bunkrze położonym na ulicy Miłej. Ale piękna nazwa. To była ulica Miła. Po prostu Miła.

Trzech mężczyzn, którzy wyszli z bunkra, namierzono i zidentyfikowano od razu, opierając się na informacjach uzyskanych przez telefon. Naprzeciw nich stanął tylko jeden człowiek. Wielki, zwalisty, bardzo zły.

– Policja – powiedział. – Jesteście aresztowani.

– I co ty mi możesz zrobić, pętaku? – zapytał najstarszy z mężczyzn. – Wiesz, z kim ja mam powiązania? Wiesz, kto finansuje moje sprawy? I czerpie z tego korzyści?

– Nie jestem pętakiem – odpowiedział spokojnie Big Boss. – Jestem szefem Wojewódzkiej Komendy Policji we Wrocławiu.

Pokazał legitymację. Nie był zdenerwowany w najmniejszym stopniu.

– Och, cóż za zaszczyt! Alfonsów też aresztujesz osobiście?

– Odczytam panom wasze prawa.

– Słuchaj, gnojku! Ja stoję troszeczkę wyżej niż ty. Daj mi chociaż jeden argument na to, żebym w ogóle z tobą rozmawiał.

Big Boss uśmiechnął się uprzejmie.

– Chcesz mieć argument? – spytał. – Okej – krzyknął trochę głośniej: – Marek!

Z bramy wyszedł Hofman z Glauberytem w dłoni i zgranymi już przyrządami celowniczymi.

– To jest właśnie mój argument – Big Boss wzruszył ramionami. – Wokół mam trochę więcej argumentów, poukrywanych w oknach. Ale pan chciał zobaczyć tylko jeden.

– Słuchaj, gościu…

– Nie będę słuchał. Odczytam panom wasze prawa. Resztę powiecie w prokuraturze.

– Nie wiesz, z kim zadzierasz! – mężczyzna popełnił błąd i sięgnął do kieszeni marynarki. Prawdopodobnie po telefon.

Big Boss potrafił to jednak wykorzystać.

– On ma broń!!! – wrzasnął.

Hofman zastrzelił go, trafiając idealnie w czoło. Drugi mężczyzna wykonał gwałtowny ruch i Hofman zastrzelił go trzema pociskami. Niezgrane przyrządy celownicze, tu tkwił problem.

Trzeci, najmłodszy, był najbardziej sprytny. Runął w tył, za załom muru. I cholera, być może by mu się udało, bo policjanci w oknach nie przewidzieli wszystkiego – mieli za mało czasu na przygotowanie akcji – gdyby mężczyzna nie popełnił największego błędu w swoim życiu. Zlekceważył staruszka, który stał pod ścianą i okropnie cuchnął czosnkiem.

A trzeba było go nie lekceważyć. Nie można lekceważyć Dariusza Tomeckiego – to się nigdy nie opłaca.

Tomecki tylko zerknął na leżące ciało i wyjął z papierowej torby kanapkę z jajkami. Cholera, no smakowały mu po prostu!


Hofman podszedł do Matysika z wycelowanym w niego Glauberytem. Oficer Wojska Polskiego uśmiechnął się lekko.

– Teraz ja? – nie sięgał do kabury. Być może takie rozwiązanie podobało mu się nawet bardziej. W jego oczach węża nie widać było nawet cienia strachu.

– Zabijałeś ludzi, skurwysynu. A ja jestem policjantem. Jestem po to, żeby ich chronić! Przed tobą.

„Pyskówka” chichotała, siedząc pod ścianą. Big Boss zwoływał ludzi. Rozgardiasz rósł.

– Zabijałem – odparł spokojnie Matysik. Bez cienia strachu. Dwa węże patrzyły na siebie. – Robiłem to dla dobra państwa. Po to, żeby nie powtórzył się rok 1939. Nie zabijałem dla przyjemności.

– Right or wrong, my country. Definicja szowinizmu. Nie zgadzam się z tobą.

– To strzelaj.

– Nie zgadzam się z tym!

– Dobrze. Ale uwierz mi tylko w to. Zabijałem z przekonania, nie dla przyjemności.

– Nie wierzę ci – Hofman nagle opuścił wycelowany w głowę oficera pistolet maszynowy. – Ja to wiem.

Odwrócił się i zaczął iść wzdłuż ulicy. Tak zaskoczył tym Matysika, że ten ledwie zdołał wydukać:

– Skąd wiesz?

– Byłem tam – Hofman odwrócił się na chwilę. – Wtedy, w Pieczyskach.

– Chryste… Wiedziałem, że znam twoje oczy. To naprawdę ty?


Trzydzieści lat wcześniej w Pieczyskach Felicjan Matysik odchylił ręką gałęzie. W drugiej miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi. Palec na spuście.

Ale nie mógł. Cały drżał.

– Chłopcze! Dotykałeś szarej trawy?

„Prawie pięcioletni” Marek Hofman otworzył zaciśnięte ze strachu oczy.

– Nie, proszę pana.

Matysik ciężko dyszał. Widać było, że jest bliski wymiotów.

– Chryste! Boże, Boże… To uciekaj!

– Tak, proszę pana.

– Uciekaj! I nic nikomu nie mów!

Marek zerwał się i zaczął biec. Płakał ze strachu. Trafił w drzewo i nabił się na ułamaną gałąź, co mogło wyglądać na ranę postrzałową. A potem krzyczał: „Oni mieli rury! Oni mieli rury, które wychodziły z ust!”.

Miał wyjątkowe szczęście.


Dorosły Marek Hofman szedł w kamizelce kuloodpornej, z pistoletem maszynowym w dłoni, jedną z ulic Wrocławia. Budził panikę wśród przechodniów. Był w szoku.

Przez cały czas matka mu powtarzała: „W Pieczyskach nie było kosmitów!”. Wyjmowała szybkę z fotografii dziadka i dawała mu do powąchania.

– Powiedz. Czy czujesz zapach szkła?

– Nie. Nic nie czuję.

– Tak jak nie ma zapachu szkła, tak samo nie było kosmitów w Pieczyskach. Nikt tam nie zabijał ludzi! To tylko urojenia.

Hofman, w kamizelce i z maszyną w ręce, podszedł do najbliższego przystanku tramwajowego. Ludzie zaczęli uciekać.

Ponieważ miał na dłoniach bojowe rękawiczki, walnął pięścią w szybę wiatrochronu. Podniósł jeden z kawałków szkła i powąchał.

Miało zapach! Teraz już czuł. Teraz już wiedział!

Teraz już sobie poradził.

Pogodził się ze wszystkimi koszmarami dzieciństwa.

Szkło ma zapach. Teraz już go czuł! I nie miało znaczenia, że jest w szoku – pogodził się ze sobą. Taki dziwny, ulotny moment, gdy wszystko wydawało się być w porządku. Gdy wybacza się samemu sobie.

Powąchał jeszcze raz ułamek w dłoni.

Pachniało! Teraz to czuł…

Matysik musiał go gonić, bo był zadyszany. Zdołał jednak powiedzieć:

– Uruchomili aparaturę. Nawet jak wyłączą, to i tak za pół roku pojawią się Efekty – nie mógł złapać oddechu. – Kto je będzie likwidował? – jeszcze jedna próba zaczerpnięcia powietrza. – Ty?


Ty?

Загрузка...