WANILIOWE PLANTACJE WROCŁAWIA

Wyjechał z Wrocławia już po zmroku. Właściwie bez celu, tylko po to, żeby się „przejechać”. Karoserie jadących z naprzeciwka samochodów lśniły odblaskami – widział je, skrzące się cienie, w świetle reflektorów. Miał wrażenie, że szybuje gdzieś w kabinie wahadłowca – zmieniające się wykresy na panelu radia, diody, podświetlane wskaźniki, ledy, wyświetlacze na desce rozdzielczej… I ta strzałka na głównym zegarze, nieprzerwanie przesuwająca się w prawo. Porwał go pęd, zatracił poczucie czasu. Mknął w stronę Zgorzelca czteropasmową autostradą, bez planu, bez jakiejkolwiek refleksji – upajała go sama szybkość. Coraz dalej, coraz dalej, aż… Mniej więcej na wysokości Legnicy zauważył TIR-a z rozerwaną oponą, który forsował pas zieleni dzielący obie jezdnie i zmierzał dokładnie w jego kierunku…

Wypadek samochodowy to chwile, w których wszystko dzieje się nieprawdopodobnie szybko, ale jednocześnie, dziwnym paradoksem, czas bardzo się rozciąga. Widział ogromną masę naprzeciw siebie – regularny osiemnastokołowiec, czterdzieści ton stali, plastików i gumy – sunącą niekontrolowanym poślizgiem, jak superciężka brona mieląca trawnik i wyrzucająca w górę fontanny ziemi… Wiedział już, że nie uniknie zderzenia. Wszystko działo się bardzo szybko, lecz czas zyskał nowy wymiar. Na tych kilku ostatnich metrach zdążył przemyśleć kilka zupełnie różnych spraw. „Czy jestem trzeźwy?”. „Jestem” – odpowiadał sam sobie. – „Nic mi nie zrobią”. „Czy samochód ma aktualne badania techniczne?”. „Ma”. „OK. To w porządku. Ciekawe, czy przeżyję…”.

Kierowca TIR-a musiał być szoferem z dziada-pradziada. Widząc, że jego ciężarówka zmiażdży małe auto swoją monstrualną masą, dokonał cudu. Przy praktycznie nieczynnym już, zmasakrowanym układzie kierowniczym sprawił, że niemożliwe stało się możliwe. Puścił hamulec, choć wszystko w jego spanikowanym umyśle krzyczało, żeby nie puszczać do końca, i odbił w prawo. Kierowca tego pieprzonego TIR-a musiał być jakimś cholernym geniuszem, prawie Bogiem! Sprawił, że stał się cud – osobowe autko, zamiast wmulić się pod pakę i obciąć pasażerowi głowę, wbiło się dokładnie w wielkie przednie koło ciężarówki.

Usłyszał wybuch napinającego pasy ładunku pirotechnicznego, nos rozpieprzyła mu poduszka powietrzna. Strefy zgniotu przyjmowały właśnie swój stan „kompaktowy”, a komputer luzował pasy, nie chcąc doprowadzić do uszkodzeń wątroby. Metalowe wahacze wcisnęły mu silnik pod nogi, żeby nie zamienić jego piszczeli w kostną mączkę, kolumna kierownicy odpaliła swoje własne ładunki i ustawiła się w pozycji na sztorc, aby nie rozgnieść mu czaszki.

Poduszka powoli wypuszczała powietrze.


Obudził się we wnętrzu rozjaśnionym widmową poświatą. Chryste! Żył? „Ile miałem na liczniku?” – idiotyczna myśl. – „Sto sześćdziesiąt? Sto osiemdziesiąt? Kurwa, czy za to mogą oskarżyć? Jezuuuuuu… Co za aberracje umysłowe. Żyję. Żyję… To chyba najważniejsze”.

Skąd ta poświata? Zerknął w bok. To plastikowa tulejka chemicznego światła, która wypadła ze skrytki… Ale numer! Dostał tę tulejkę podczas powodzi we Wrocławiu. Wystarczyło zgnieść umieszczony w plastikowej otulinie szklany cylinder i potrząsnąć – pomarańczowe światło, wywołane jakąś reakcją chemiczną, sprawiało, że urządzenie świeciło przez sześć godzin. Wstrząs spowodowany wypadkiem uruchomił ten tandetny cud nowoczesnej techniki. Strzępy zmasakrowanego metalu wokół lśniły pomarańczowo…

Jezu… Jakie straty? Zamknął jedno oko, potem drugie. OK. Oba w porządku. Wątroba, żebra, kark. Ale ciepło… Kolana, stopy, łokcie… Brzuch, krocze, uda, ręce… Czuł w ustach jakąś ciecz. Spokojnie. To tylko poduszka powietrzna złamała mu nos. OK. Wszystko w porządku. Paraliż? Poruszył palcami rąk i nóg. Nie był sparaliżowany, ale chyba… to może nastąpić później. Nie pamiętał. Cała jego wiedza na ten temat pochodziła z filmów. Nie ruszać się. Nie powinien się ruszać. Złamania? W tej chwili nie sposób tego stwierdzić. Zaraz, może się przecież spalić! Jezuuuuussss!!! Stękając z wysiłku, usiłował namacać chromowany spust gaśnicy, lśniący w pomarańczowym, chemicznym świetle. Nie, nie, spokojnie. Przerywacz odciął dopływ paliwa. Ciekawe, czy tamten TIR też miał podobne urządzenie? To bez znaczenia, osiemnastokołowiec musiał być napędzany dieslem, a ropa nie pali się tak łatwo. Usiłował opanować strach. Spokojnie! Zresztą co on mógł tamtemu zrobić, wbijając się w przednie koło raptem dwutonowym pojazdem. Ale… szlag! Przecież ci, co jechali z tyłu, również musieli się wrąbać w pancerną przeszkodę…

Był napakowany adrenaliną po dziurki w zakrwawionym nosie. Organizm usiłował pomóc, pompując krew do ważnych życiowo organów, do mózgu i wątroby. Czuł ciepło w brzuchu i głowie, a chłód w palcach i stopach. Mózg pracował na zdwojonych obrotach. W myślach powtarzał pamiętaną skądś instrukcję: „Jeśli miałeś wypadek na autostradzie, to nie wysiadaj z rozwalonego auta. Następne pojazdy będą wbijać się z tyłu. A większe szanse masz siedząc w choćby potrzaskanym, ale blaszanym bunkrze, niż w bezpośredniej konfrontacji z czyimś zderzakiem. Siedź na dupie, kurwa twoja mać, i nie odpinaj pasów!!!”…

Wysiadać. Dobre sobie.

Właściwie nie mógł się ruszać. Pochylił lekko głowę, krew z nosa pociekła na koszulę. Nawet gdyby chciał, nie mógł opuścić samochodu. Nie bardzo wiedział, która część poskręcanej blachy to drzwi… Zmartwiałym, jakby należącym do kogoś innego palcem wyszarpnął zawleczkę spustu gaśnicy. Zawisła mu na kciuku. Nic więcej nie mógł zrobić. Radio już nie grało, strzaskany akumulator musiał spuścić płyn.

– Tutaj! Tutaj! – usłyszał krzyki na zewnątrz. – O żesz… Szlag!

Jak długo był nieprzytomny? Znowu krzyki:

– Dawaj nożyce! Tutaj!

Nożyce? Ratownicy drogowi. Był nieprzytomny przynajmniej pół godziny. Dwadzieścia minut? Piętnaście? Nie mogli szybciej dotrzeć na miejsce. A może… Trach! Usłyszał głośny trzask.

– Żyje pan?

Co za idiotyczne pytanie.

– Wyciągnijcie mnie – równie idiotyczna odpowiedź.

– Proszę płytko oddychać! Proszę wykonywać polecenia.

Trach!

– Proszę rozluźnić mięśnie. Proszę się nie bać. Zaraz pana wyciągniemy.

Trach! Blacha poddawała się naciskowi stalowych ramion pneumatycznego rozwieracza.

– Wszystko w porządku. Wszystko jest w najlepszym porządku – widział już hełm ratownika, który recytował zdania zapisane w swojej instrukcji. – Proszę rozluźnić mięśnie, proszę się nie bać, już jesteśmy. Zaraz pana wyciągniemy! Proszę współpracować. Proszę nie zasypiać.

Kto, kurwa, pisze im te teksty?! Jakiś stary spec od BHP?

Trach! Nożyce cofnęły się poza zasięg wzroku. Poczuł, jak kilka rąk usiłuje go objąć. Blask pomarańczowego, chemicznego światła zmniejszył się nieco. Ktoś założył mu kołnierz ortopedyczny, przecięto pasy. Zaczęli go wyciągać. Bał się bólu, ale właściwie nie poczuł niczego poza naciskiem dłoni.

– Jeeeeezu, chyba cały – rzucił ktoś z boku.

– Już w porządku. Już w porządku – położono go na poboczu. Facet w białym kitlu zrobił mu zastrzyk. – Proszę się nie ruszać.

Na moment oślepiła go mała laryngologiczna latarka. Potem nowe ukłucie, tym razem w dłoń.

– Założyliśmy panu wenflon. Proszę się nie ruszać, proszę współpracować.

Ktoś zabrał się za jego koszulę. Dwa sprawne cięcia i kłąb zakrwawionego materiału poszybował gdzieś w bok. Wasilewski podniósł się na łokciach. Czuł się dobrze. Czuł się jak młody bóg. Jezu, co ta adrenalina robi z człowiekiem…

– Proszę leżeć. Proszę współpracować – powiedział lekarz z pogotowia.

– Nic mi nie jest.

– Dobra, dobra… Widziałem już faceta, który uciekał przez pole tak szybko, że nie mogliśmy go dogonić. Niby nic – lekarz uśmiechnął się lekko – tyle, że wcześniej urwało mu prawą stopę.

Wasilewski również się uśmiechnął.

– Nic mi nie jest – powtórzył.

– No, zasadniczo nic – zgodził się lekarz. – Tyle, że… W szoku można nawet latać bez skrzydeł.

Dwóch sanitariuszy przyniosło nosze. Unieruchomiono go pasami i zapakowano do karetki. Na szczęście był cholerny środek nocy, nie musieli włączać syreny. Dopiero w tej chwili Wasilewski uprzytomnił sobie, że nawet nie widział miejsca wypadku. Zerknął na siedzącego tuż obok pielęgniarza.

– Ile się zderzyło?

Tamten pokręcił głową i nachylił się nad leżącym.

– Siedemnaście! – uśmiechnął się lekko. – Będziesz pan w telewizji!

– Ostro?

– Uuuuuuuuu – pielęgniarz machnął ręką. – Pan żeś w tego TIR-a przypieprzył, ale w przednie koło. Dziecko szczęścia, kurde. Dwóch następnych wjechało pod TIR-a. Ścięło im kabiny i mogiła. Potem Merc w pana i on osłonił…

– Przed czym?

– Następna z tyłu była ciężarówka – pielęgniarz wykonał odżegnujący gest. – Siedmiu – przeciągnął sobie palcem po szyi i mrugnął porozumiewawczo. – Wiem na pewno. Reszta ranna, mniej lub bardziej. A co potem, to się zobaczy – włożył palec do ust i podłubał w zębie. – Pan to jesteś, szlag, dziecko szczęścia. Ratownicy wyjmowali pana jak sardynkę z puszki.

Wasilewski usiłował sięgnąć do kieszeni, ale pasy skutecznie to uniemożliwiały.

– W kieszeni spodni mam telefon – nie mógł nawet wskazać brodą. – Mógłby pan zadzwonić do tych od assistance? Numer jest przyklejony pod wyświetlaczem.

– Pewnie – ostrożnie wyjął telefon z kieszeni i wystukał numer. Operator zgłosił się natychmiast. Pielęgniarz rozmawiał przez chwilę, opisując sytuację, potem zerknął na Wasilewskiego. – On mówi – wskazał na wyświetlacz telefonu – że z samochodem OK. Ściągną go z szosy i wypełnią wszystkie papiery z ubezpieczenia. Pyta, czy przyjechać do pana.

– Przyjechać.

– Dobra. Tak mu powiem.


Wasilewskiego zawieziono do szpitala w Legnicy. Leżał na noszach w izbie przyjęć, wśród mniej lub bardziej rannych. Jako „mało poszkodowanego” wyznaczono go w kolejce do obsługi jako ostatniego. No, może przedostatniego. Za nim była jeszcze mała dziewczynka, tuląca się do pluszowego misia. Wypadła z jakiegoś samochodu i miała niewielkie otarcia na plecach. Chlipała, bo nie wiedziała, co się stało z rodzicami. Sądząc po wyglądzie pozostałych ludzi na noszach, mogło być z nimi nie najlepiej.

Wasilewski wariował z nudów. Poza siostrą, która pobrała mu krew do analizy, nie pojawił się nikt inny. Lekarze byli zajęci przy ciężkich przypadkach. Przypięty pasami, unieruchomiony kołnierzem ortopedycznym, o mało nie zaczął wyć, czekając na dzień sądu ostatecznego. Strasznie chciało mu się palić. Na szczęście pojawił się miejscowy reprezentant jego assistance.

– Ja cię… – w pierwszej chwili zachował się niezbyt profesjonalnie, widząc wokół ciała na noszach. – Niech pan tu nie umiera! – szybko powrócił do zawodowego, uprzejmego tonu. – Zaraz załatwię karetkę i zawieziemy pana do Wrocławia! Niech pan tu nie umiera. Błagam!


Karetkę udało się załatwić w pięć minut. Wieziono go boczną drogą, przez Kąty Wrocławskie. Strasznie trzęsło, ale szybko dotarli do miasta. Pojechali do Szpitala Czterdziestolecia na Kamińskiego. Tu już było trochę bardziej profesjonalnie. Błyskawicznie pobrano mu krew, potem rentgen, klatka piersiowa, szyja, kręgosłup. Tomograf. Mózg. Podobno OK. Młody lekarz, w towarzystwie stażysty Murzyna, obejrzał go dokładnie. Wreszcie zdjęto mu ten pieprzony plastikowy kołnierz i położono na stole. Siostra w lśniąco białym kitlu oblała mu prawą dłoń spirytusem, i to w takiej ilości, że o mało nie rozkaszlał się od odoru. Nowy zastrzyk. A potem chirurg w kilka sekund wyjął mu z nadgarstka odłamek metalu, wielkości może raptem dwóch milimetrów.

– Pan to jest chyba w czepku urodzony – lekarz zdjął maskę i zerknął na malutki kawałek metalu, trzymany w pęsecie. – Operacja skończona, a pacjent jeszcze żyje… To już drugi raz w tym roku tak mi się udało.

Wasilewski ryknął śmiechem. Boże, ta jego ukochana cywilizacja znowu się o niego upomniała! Znowu był w miejscu dobrze zorganizowanym, dobrze wyposażonym we wszelkie środki techniczne, dobrze poinformowanym. Był w miejscu, w którym zatrudniano wyłącznie fachowców.

– Niech pan zejdzie z tego stołu – powiedział lekarz. – Bo mi pan jeszcze odleżyn dostanie.

– Czy mogę… – z ulgą oparł stopy na podłodze. – Czy mógłbym, jakby to powiedzieć, „nie pozostawać do rana na obserwacji”?

– Mógłby pan, na własną prośbę. Dam panu radę: niech pan wezwie taksówkę, każe kierowcy kupić pół litra i jedzie uwalić się na amen, prosto do domu. Zasadniczo lekarz nie powinien wydawać takich instrukcji, ale…

– Rozumiem – Wasilewski dopiero teraz mógł zerknąć na swój nagi tors. – Dostanę jakiś koc?

Głupio byłoby paradować po mieście w samych spodniach, a jego pocięta, zakrwawiona koszula leżała gdzieś w krzakach, niedaleko Legnicy. Dostał stary, sprany do osnowy kitel i tampon, mimo że krew nie ciekła mu już z nosa. Ktoś wepchnął mu do kieszeni wypełniony formularz przyjęcia na ostry dyżur, kazano podpisać jakiś papier. Wreszcie mógł wyjść w ciepłą noc i zapalić papierosa. Wezwał przez telefon taksówkę, pamiętając o zamówieniu u taryfiarza połówki Żubrówki. Cały się trząsł, chwilami odpływał…


Notoryczne wysiadywanie po nocach przestało być problemem dokładnie w chwili, gdy się z tym wreszcie pogodził. Budził się o trzeciej, czwartej, piątej, i nie mógł zasnąć. Cholera wie, czy to nerwica, czy starość… Nie był w końcu taki stary – czterdzieści lat nie wyrok. Najpierw mu to przeszkadzało, potem już nie. Pogodził się z tym zjawiskiem i od razu, zamiast utrudnieniem, stało się ono, przynajmniej w pewnym sensie, „esencją” jego życia. W lecie bywało bardzo przyjemnie, w zimie różnie. W lecie mógł obserwować wczesny wschód słońca, mógł pić w znośnej temperaturze, mógł wreszcie wyjść z domu i poznawać ludzi, którzy mają ten sam problem. Dziwne postacie ze snu, krążące w różnych niesamowitych miejscach, w ciemnościach i szarościach przedświtu, w pierwszych promieniach letniego słońca, które pojawia się o czwartej na kompletnie opustoszałych ulicach miasta. Nie chodzi bynajmniej o policjantów, strażników miejskich, czy choćby śmieciarzy, którzy tylko wtedy mogli sprawnie opróżnić kubły – potem korki uniemożliwiały im pracę. Poznał kilku dostawców, na przykład pana Mietka, któremu parę razy pomógł wyładować skrzynki z chlebem, a który uraczył go za to całą serią anegdot dotyczących „życia po życiu” – tak profesjonaliści określają godziny przed świtem. Obserwował tajemnicze osoby, snujące się w dziwnej, onirycznej atmosferze po naprawdę pustym mieście. W czasie, gdy ludzie stawali się podejrzanie uprzejmi, współczujący, gotowi do współpracy i rozmowy, gdy można ich poznać, można im pomóc lub… zrobić wiele dziwnych rzeczy. Parę razy zdarzyło mu się nie obudzić o trzeciej, nastawiał więc budzik i przed świtem ruszał w miasto. Ten samotny świat intrygował go coraz bardziej. Spotkał faceta ładującego kontenery z piwem na zaplecze sklepu, zaczęli rozmawiać. Wypili parę piw, siedząc na murku przy sklepie. Dziwny czas przed świtem… Gdyby spróbował zrobić to samo o godzinie siódmej, zostałby zbluzgany… i to w najlepszym razie. Kiedy indziej wszedł do restauracji. Widział słaniający się na nogach personel, klnący, że musi siedzieć po nocy, bo paru pijanym ważniakom nie chce się wyjść i oni, biedni, muszą sterczeć na posterunkach mimo kompletnie idiotycznej pory. Podszedł do kelnera z zapuchniętymi z niewyspania oczami i powiedział:

– Stary, muszę coś zjeść (bez żadnego tłumaczenia, bez żadnych usprawiedliwień w rodzaju: „Żona wyjechała i jestem głodny”, „Nie mogę spać, bo mną telepie”, ani nic w tym rodzaju).

Dostał. Poklepano go po ramieniu, nie kazano płacić, nawet przysiedli się i pogadali.

Ciekawe, czy odważyłby się złożyć tę samą propozycję o siódmej, jeśli, oczywiście, znalazłby o siódmej jakąś jeszcze czynną restaurację. Miał wrażenie, że o siódmej dostałby w łeb za te same słowa, które o czwartej powodowały coś zupełnie innego.

Często zastanawiał się, co takiego jest w tym dziwnym, opustoszałym, nocnym mieście, co sprawiało, że ludzie, których spotykał, uznawali go nagle za „swojego”, za członka ich specjalnej wspólnoty, tajnego klanu, za kogoś wyróżnionego. Dlaczego sprzedawca, doglądający wyładunku nowych towarów do swojego sklepu, poświęcił mu o piątej całe pół godziny, a po ósmej mógł mieć co najwyżej zawodowy, obojętny uśmiech? Zastanawiał się, dlaczego przed świtem wszyscy są dla ludzi ludźmi, a potem już tylko bezosobowym tłumem. Za dużo ludzi? Czy może to jakieś resztki atawizmów z czasów jaskiń? „W nocy musimy się trzymać razem, żeby przeżyć, a w dzień – wiadomo… Wtedy już można walnąć w łeb i złożyć malutki donosik”. Nie wiedział, ku której teorii skłania się bardziej. Może jednak wielka liczba? Moralność oblężonego mrowiska? Już Gombrowicz pisał, że nie można ogarnąć umysłem zbyt wielkich liczb. Człowiek idący plażą, widząc jednego przewróconego na plecy żuczka, pomoże mu stanąć na nogi, lecz kilkaset żuczków w potrzebie minie obojętnie. A widząc kilka tysięcy żuczków… Widząc kilka tysięcy żuczków, zacznie je deptać. Czy to samo jest w mieście? Dlaczego, zanim jeszcze tłum wylegnie na ulice, człowiek jest traktowany jak swój, jak rodzina, a potem jak wróg, agresor, żołnierz obcej armii?

Coś dziwnego działo się z jego psychiką. Przypominało to magiczny świat „Xięgi Bałwochwalczej” Schulza. Tajemnicze zjawiska, jakby spoza realnego świata, dziwni ludzie, jakieś niesamowite myśli w głowie…

A potem wstawało słońce i nagle, po upływie dość krótkiego czasu, znowu zamieniał się w istotę skończenie logiczną. Co jeszcze przygotować na dzisiejsze spotkania? Czy mam w baku dostatecznie dużo benzyny, żeby załatwić wszystkie zaplanowane sprawy? Czy o niczym nie zapomniałem? Gdzie jest kartka z telefonem, pod który mam zadzwonić w interesach? Czy… czy… Czy jutro też będzie noc?

Będzie, będzie – uspokajał sam siebie. Wszyscy wkurwiający go ludzie zamienią się znowu w „swoich”, w członków jego klanu. W braci, gotowych stanąć za plecami, by chronić w potrzebie, którzy, jeśli tylko nie zasną, będą mu bardzo sprzyjać.

Wspomnienia o wypadku zatarły się już w jego pamięci. Zmienił mieszkanie, kazał sekretarce skorzystać z oferty pierwszego lepszego biura wynajmu i przeprowadził się, nawet nie wiedząc wcześniej, gdzie dokładnie leżą Karłowice, które odtąd będą jego domem. Chciał kupić meble przez internet, ale nie znalazł nic ciekawego, więc wynajął architekta i dekoratora wnętrz. W dwa dni miał wszystko gotowe. Zresztą i tak prawie nie będzie tam mieszkał. Źle się czuł w jakichkolwiek wnętrzach.

Stał właśnie w kolejce na stacji benzynowej ESSO, trzymając w ręce piwo. Ziewał, bo nagle zachciało mu się spać. Sięgnął po telefon i zadzwonił do swojej sekretarki. Odebrała ledwie przytomna, musiał wyrwać ją ze snu.

– Słuchaj, kup mi jakiś samochód.

– A jaki, szefie? – ziewnęła bardziej rozdzierająco niż on.

– Jakikolwiek. Wejdź do pierwszego lepszego salonu i kup, co mają na składzie. Byle nas tylko było na to stać.

Rozłączył się, bo pracownik obsługi właśnie wymierzył w niego laserem, chcąc odczytać kod kreskowy. Nie miał nawet głupich trzech złotych w kieszeni, zapłacił więc kartą kredytową, ale o drugiej w nocy nie spowodowało to niczyich komentarzy. Wyszedł na wały przeciwpowodziowe. Sekretarka oddzwoniła po jakichś dwudziestu minutach, informując, że ma kolegę, dilera samochodów, i on proponuje czarne alfa romeo, dwudrzwiowe, sportowe, na wyjątkowych warunkach. Chociaż sekretarka Wasilewskiego była już przyzwyczajona do ekstrawagancji szefa, tym razem musiał ją nieźle zszokować, skoro budziła po nocy swoich znajomych.

– Stać nas? – spytał.

– Uch, szefie… Stać nas na merca, jeśli pan go chce.

– Dobrze. Niech będzie ta alfa. Tylko jutro rano ma stać na parkingu.

– Nie ma sprawy, będzie.

Rozłączył się, usiadł na ławce i otworzył puszkę piwa. Wały przeciwpowodziowe oddzielał od miasta kanał prowadzący do stoczni rzecznej, ostatnio raczej nieużywany. Z przodu miał wspaniały widok na morze trzcin, oświetlonych przez sodówki Leclerca, z tyłu nurt rzeki, rozświetlony reflektorami płynących do śluzy barek. Do prawego ucha włożył słuchawkę radia, zapalił papierosa. Biedni rosyjscy marynarze umierali właśnie w skorupie swojego okrętu podwodnego, który zatonął gdzieś tam, w zimnej wodzie; wokół tragedii nabrzmiewały różne głupie, polityczne zabiegi. Wasilewski zaciągnął się głęboko. Było mu ciepło i przyjemnie, tylko komary zaczynały ciąć coraz natrętniej. Wyjął z kieszeni opakowanie OFF-u. Szybko wygrał przeciwlotniczą batalię – spray działał niezawodnie.

Z prawej zauważył coś niecodziennego. Człowiek w garniturze na wałach o trzeciej w nocy? I w dodatku świecący sobie latarką? Czegoś takiego nigdy dotąd nie widział. Facet miał dokładnie sprecyzowany cel swojej marszruty. Podszedł wprost do ławki.

– Pan Wasilewski? – spytał. Pokazał swoją legitymację z pieczątkami, znakami holograficznymi i wszystkimi innymi bajerami. – Alek Mierzwa, Centralne Biuro Śledcze.

– Dzięki Bogu – uśmiechnął się Wasilewski. – Już myślałem, że walnie mnie pan kijem baseballowym i zabierze telefon.

Tamten uśmiechnął się również. Bez zaproszenia usiadł obok i zgasił latarkę.

– Przepraszam, że niepokoję o tak dziwnej porze. Szczególnie w takim miejscu.

– Proszę się nie krępować.

– Pan, widzę, jak zwykle nie śpi.

Wasilewski wzruszył ramionami.

– Jak zwykle? Jestem aż tak ważną osobą, że ktoś mnie śledzi?

Mierzwa machnął ręką, potem lekko przygryzł wargi.

– Wie pan – zerknął w bok. – Z reguły jest tak, że prowadząc śledztwo wzywa się podejrzanego do biura, wypytuje, przedstawia dowody i… – zawiesił głos.

– Ach, rozumiem – Wasilewski poczuł lekkie ukłucie niepokoju. – Miałem wtedy, na autostradzie, powyżej sto sześćdziesiąt na liczniku? I tym zajmuje się Centralne Biuro Śledcze?

Mierzwa uśmiechnął się wyrozumiale.

– Pozwoli pan, że opowiem mu krótką historię?

– Proszę.

– Pewien człowiek prowadził auto na autostradzie, z dużą szybkością, choć to dla mnie osobiście nieistotne, w stronę Zgorzelca. W pobliżu Legnicy uderzył w przednie koło TIR-a.

– Hm, aluzju poniał – przerwał mu Wasilewski. – Ale gdzie ta zbrodnia? Co najwyżej czeka mnie kolegium.

– Pana? – spytał Mierzwa.

– Nie rozumiem?

Policjant potrząsnął głową.

– Tym człowiekiem był Robert Daroń.

Wasilewski wzruszył ramionami. Sytuacja wydawała się być coraz bardziej nierealna.

– Proszę?

– Dobrze. Powiedzmy inaczej: pewien człowiek zderzył się z TIR-em. Ratownicy wyjęli go z pojazdu, lekarz z pogotowia rozciął zakrwawioną koszulę i odrzucił ją gdzieś na pobocze. Pielęgniarz z karetki wezwał assistance. Faceta przewieziono do szpitala w Legnicy, gdzie pobrano mu krew. Przyjechał miejscowy reprezentant assistance i z jego inicjatywy przewieziono ofiarę wypadku karetką do Wrocławia. W Szpitalu Czterdziestolecia najpierw pobrano mu krew do badania, w takich okolicznościach normą są dwie ekspertyzy. Pierwsza ma na celu stwierdzenie, czy kierowca był trzeźwy, druga to określenie grupy krwi, na wypadek, gdyby potrzebna była transfuzja podczas ewentualnej operacji.

– Do czego pan zmierza?

– Otóż kopie wyników każdego badania trafiają na biurko oficera policji drogowej, który zajmuje się ustalaniem przyczyn wypadku. I… – Mierzwa zawiesił głos. – Oficer z Legnicy dostał następujące dane: pacjent z Legnicy miał grupę krwi AB Rh plus, pacjent z Wrocławia ma grupę 0 Rh minus…

– Bzdura. Ktoś po prostu pomylił probówki.

– Oczywiście, to było jego pierwsze skojarzenie. Sprawdził karty w obu szpitalach i… pojechał na miejsce wypadku. Odnalazł zakrwawioną koszulę i oddał na dodatkowe badania. Wynik: grupa AB Rh plus.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

Mierzwa znowu się uśmiechnął.

– W tej sytuacji pierwsze podejrzenie jest proste. Pan Daroń, zachlany w trupa, prowadził samochód. Po wypadku spanikował i wezwał assistance, żeby uniknąć badań w Legnicy. W pijanym widzie mógł nie zauważyć, że krew pobrano mu już w pierwszym szpitalu. Po drodze zatelefonował do kolegi Wasilewskiego i poprosił, żeby ten podstawił się do badania we Wrocławiu. Rzecz dałaby się załatwić przy minimalnych łapówkach.

– Co pan sugeruje? O czym pan w ogóle mówi?!

Mierzwa wzruszył ramionami.

– Mówię o tym, że ta hipoteza to kompletna bzdura – znowu spojrzał badawczo. – Obydwa wyniki badania krwi, legnicki i wrocławski, stwierdzają jasno, że zarówno pan Daroń, jak i pan Wasilewski byli trzeźwi jak, nie przymierzając, świnie.

– Jezuuuu… Mam wrażenie, że każdy może przyjść, usiąść tu na ławeczce i prawić bajędy…

– Każdy może. Owszem – Mierzwa przygładził włosy. – Problem w tym, że oficer z drogówki to mój kolega. Rozmawialiśmy o tym przypadku i… Wie pan – zmienił temat. – Samochód, który brał udział w wypadku, był zarejestrowany na pana Daronia. Sprawdziłem odciski palców na kierownicy i na kluczykach. Nie wiem czyje są, bo nie mamy jego odcisków w kartotece, ale na pewno nie są pańskie.

– A skąd macie moje? – Wasilewski dał się zaskoczyć.

– Z puszki, takiej jak ta – Mierzwa wskazał blachę po piwie, rzuconą w trawę. – Podjęliśmy podobną kilka dni temu.

– Jestem śledzony?

– Był pan. Następna hipoteza, która zalęgła się tym razem w mojej głowie, była taka, że sprytnie zamordował pan Roberta Daronia i…

– Jezus. Jezus – Wasilewski ukrył twarz w dłoniach. – Takich bzdur nie słyszałem od dawna – urwał nagle i podniósł głowę. – Czy to oznacza dla mnie kłopoty?

– To oznaczałoby dla pana wielkie kłopoty – Mierzwa spojrzał z cieniem uśmiechu – gdybyśmy odnaleźli ciało pana Daronia. Ale… Coś mi się tak wydaje, że nie odnajdziemy go nigdy.

Wasilewski milczał, gniotąc palce. Miał wrażenie, że szybuje gdzieś wysoko nad oceanem bezsensu, jednak oficer, który siedział obok niego na ławce nie wyglądał na kogoś, kto wierzy w ocean bezsensu. Wyglądał wrednie trzeźwo.

– Widzi pan, Robert Daroń zachowywał się bardzo dziwnie. Mniej więcej na miesiąc przed wypadkiem zlikwidował swoją świetnie prosperującą firmę, o którym to fakcie skrupulatnie poinformował Urząd Skarbowy. Zwolnił personel, wyrejestrował się w ZUS-ie, powiadomił Urząd Statystyczny, anulował z dwumiesięczną prolongatą swoją umowę na wynajem mieszkania. Wzór idealnego obywatela, doprawdy. Wyrobił też sobie paszport. – Mierzwa zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – No i…

– No i? – powtórzył Wasilewski.

– Wsiadł do swojego peugeota i pojechał w stronę granicy niemieckiej, do Zgorzelca. Tyle, że na drodze stanęło mu wielkie koło TIR-a.

– To był mój samochód!

– Dokumenty stwierdzają co innego, ale mniejsza z tym. Pana Daronia kilkakrotnie widziano po wypadku, jak wychodził ze swojego mieszkania. Kilku sąsiadów stwierdziło to jednoznacznie.

– W takim razie w czym problem? O czym pan w ogóle mówi?

Mierzwa uśmiechnął się znowu, tym razem szeroko. Wyjął coś z kieszeni.

– Pozwoliłem sobie pogrzebać w teczce pana Daronia. I znalazłem jego zdjęcie – oficer zapalił latarkę i oświetlił trzymany w ręce kartonik. – Proszę.

Wasilewski drgnął. Na zdjęciu widniała… jego twarz.

– Przecież to ja!!! To moje zdjęcie!

– Właśnie. Mógłby pan to wytłumaczyć?

– Co wytłumaczyć, psiakrew? To przecież jest moje zdjęcie!

– Czyli… zabił pan swojego brata bliźniaka?

– Czy pan zwariował?!

Mierzwa znowu sięgnął go kieszeni. Zapalił kolejnego papierosa, wyjętego z pomiętej paczki, zerknął na sodówki oświetlające parking pod marketem Leclerc i morze trzcin w kanale, który dzielił wał i supermarket.

– Pan Daroń mógł na piechotę przekroczyć granicę z Czechami. Wtedy nie byłoby żadnego śladu w dokumentach. Gdyby pojechał na Zachód, moglibyśmy go chyba namierzyć, ale on mógł przecież przekroczyć granicę ze Słowacją, potem z Ukrainą i Rosją. Jest więc poza naszą jurysdykcją, a… a w papierach nie ma żadnego śladu. Zniknął. Po prostu zniknął. Na pewno nie zginął w tym feralnym wypadku.

Wasilewski chciał mu przerwać, ale Mierzwa powstrzymał go ruchem ręki.

– Widzi pan – ziewnął, zasłaniając usta dłonią. – Wymyśliłem już sobie wiele hipotez. Daroń jechał pijany w sztok. Bzdura. Pan zamordował Daronia. Zbyt głupie, bzdura. Jest pan agentem obcego wywiadu, raz występującym jako Daroń, raz jako Wasilewski. Zbyt głupie. Bzdura! I… – Mierzwa schował zdjęcie, zapalił swoją latarkę i wstał z ławki. W tym swoim nieskazitelnym garniturze wyglądał na wałach idiotycznie – wśród drzew, lumpów pijących wino, wśród chichoczących w krzakach par.

– I co mam z panem zrobić? – spytał. – O co w tym wszystkim chodzi?

– Chce mnie pan oskarżyć?

– O co? – oficer odpowiedział pytaniem. Rzucił niedopałek na ziemię i przydepnął butem. – Czy jest jakaś osoba, która może pana zidentyfikować?

– Jest! Pewnie, że jest.

– Dobrze. Pozwoli pan, że moja sekretarka umówi spotkanie z pańską sekretarką – ruszył w stronę mostu, oświetlając sobie drogę latarką. – Przepraszam, że pana niepokoiłem.

Wasilewski nie odpowiedział. Siedział na ławce oniemiały.


Rano alfa była już na parkingu. Fajna. Powinien dać podwyżkę sekretarce. Spędził cały dzień, kupując różne akcesoria, radio, dywaniki, środki do konserwacji, odświeżacze, irchy, specjalne ściereczki do kurzu, zestaw głośno mówiący, CB, okulary żółte i ciemne, na różne okazje. To było bardzo przyjemne, dzień jakoś minął. Wieczorem pojechał na drogę do Krzyżanowic (tym razem autostrada znajdowała się na drugim końcu miasta). Wdupił gaz do oporu, chyba bardziej po to, żeby się sprawdzić, niż dla jakiejkolwiek innej przyczyny. Alfa grzała jak odrzutowiec, a na zakrętach trzymała się nawierzchni jak pijawka. Silnik wył na maksymalnych obrotach, wiatr huczał za oknami, opony śpiewały, przednie światła wydobywały z mroku dziwne kształty drzew… Dał radio na full. Yeaaaaaaaaa! Nie miał żadnych traumatycznych pozostałości po poprzednim wypadku, gnał przed siebie jak wariat. Jednak po chwili radio ścichło, włączył się telefon.

– Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze – głos jego sekretarki był ledwie słyszalny przez świst powietrza. – Dzwoniła do mnie asystentka jakiegoś pana z Centralnego Biura Śledczego.

Wasilewski dotknął przycisków unoszących szyby. Teraz było lepiej słychać.

– Tak?

– Ten oficer nazywa się chyba Mierzwa. Chce się z panem spotkać. I z osobą, która może pana zidentyfikować.

– Nie ma sprawy. Dziś o północy na parkingu przy Kazimierza.

– Tym wielopoziomowym?

– A jest tam jakiś inny?

– Przekażę – była już przyzwyczajona do jego dziwactw, ale postanowiła się upewnić. – Tylko czy to nie dziwna pora?

– Dla pana Mierzwy nie jest. Umów nas. I zadzwoń do mojego psychoanalityka, niech tam będzie na kwadrans przed porą spotkania.

Milczała dłuższą chwilę, zaskoczona.

– Jezus, kwadrans przed dwunastą? Na parkingu?

– Tak – wdusił przycisk przerywający połączenie. Potem zwolnił i wybrał pierwszy lepszy zjazd w bok, otoczony poniemieckimi, betonowymi krzyżakami przeciw czołgom. Zdaje się, że był na poligonie. Otworzył drzwi, przekręcił się w fotelu i spuścił nogi na zewnątrz. Przygryzając wargi otworzył puszkę piwa i zapalił papierosa, a potem popatrzył na granatowe, szybko ciemniejące niebo.


Zdzisiek Kowalski lata temu zmienił sobie nazwisko na Mojżesz Hirszbaum. Był stuprocentowym Polakiem o szerokiej, słowiańskiej twarzy, ale… czy ktoś widział prawdziwego psychoanalityka o nazwisku Kowalski? Takie nazwisko nie rokowało sukcesu w profesji spadkobierców Freuda.

W dodatku Zdzisiek był beznadziejnym kierowcą. Wasilewski, który w poszukiwaniu miejsca wjechał aż na trzecie piętro parkingu, prawie walnął w maskę fiata marea, który zbliżał się z naprzeciwka. Szarpnął kierownicą, wspomaganie alfy o mało nie wpieprzyło go w betonową ścianę. Zahamował z piskiem opon, potem podjechał bliżej – tak, żeby obydwa samochody stanęły burta w burtę. Dwie sterowane elektrycznie szyby bezszelestnie zsunęły się w dół.

– Zdzisiek, psiakrew! Jak to zrobiłeś, że jedziesz z naprzeciwka?

– Szukałem wolnego boksu – Kowalski/Hirszbaum zerknął z paniką na swoją deskę rozdzielczą. Co najmniej trzy diody sygnalizowały, że coś jest nie w porządku.

– Przecież tu jest za mało miejsca, żeby zawrócić i jechać pod prąd.

Kowalski dumnie podniósł głowę.

– Polak potrafi!

Wasilewski ryknął śmiechem, ale od razu spoważniał.

– Zdzichu, ja chyba wariuję. Pomóż mi.

– Nie wariujesz, stary.

– Słuchaj, czepia się mnie jakiś policjant. On mówi, że ja to nie ja. Słuchaj, Zdzisiek, pomóż mi… Albo jemu.

– OK, ale czy on zapłaci za poradę?

– Nie żartuj. On coś do mnie ma. On jest… To jakiś wariat!

– Jestem specjalistą od wariatów.

Z flankowanej betonowymi ścianami pochylni wyprysnęła nagle granatowa lancia. Usłyszeli pisk opon i czyjeś przekleństwa, potem trzask otwieranych drzwi. Alek Mierzwa podszedł do fiata marei. Zderzaki obu wozów dzieliło ledwie kilka centymetrów.

– Jezus, przecież mogłem w was walnąć!

– Nie Jezus, tylko Mojżesz – odparował Zdzisiek. – Mojżesz Hirszbaum. Witam serdecznie – wyciągnął rękę.

Mierzwa uścisnął dłoń psychoanalityka. Potrząsnął głową.

– Jak pan tu zawrócił, żeby zablokować drogę?

– Polak potrafi! – roześmiał się Wasilewski.

– Pan, mam nadzieję, nie jest z drogówki? – upewnił się Zdzisiek.

– Mmmmmm… Alek Mierzwa, Centralne Biuro Śledcze – oficer patrzył na zderzak swojej lancii z pewnym niedowierzaniem.

– Panowie! Parkujemy i idziemy, czy pijemy tutaj?

– Nie zajmę panom dużo czasu – powiedział oficer.

– To pijmy tutaj – Wasilewski wyjął ze skrytki w drzwiach alfy trzy puszki piwa. Dwie podał im przez okno.

– Ale on na pewno nie jest z drogówki? – Hirszbaum wskazał na oficera. – Mogę wypić piwo i wrócić autem do domu?

Mierzwa przysiadł na masce marei. Uśmiechał się niezbyt szczerze, jednak po chwili spoważniał.

– Czy pan jest w stanie zidentyfikować tego człowieka? – spytał Hirszbauma.

– Hm… „Tego człowieka” znam dość dobrze. Tak jak każdy psychoanalityk swoją ofiarę.

– Od jak dawna pan go zna?

– Od jakichś sześciu lat. Może dłużej.

– Czy zna pan Roberta Daronia?

– Nie.

– Jak często spotykał się pan z panem Wasilewskim?

– Mniej więcej raz na tydzień. Czasem częściej.

– Dobrze. Czy widział pan kiedykolwiek jego dokumenty?

– Nie.

– Czy prowadzi pan ścisłą dokumentację swoich pacjentów?

Zdzisiek uśmiechnął się szeroko.

– A na to pytanie odpowiem dopiero, jak zmusi mnie do tego Sąd Powszechny Rzeczypospolitej Polskiej. Jestem lekarzem i nie mogę ujawnić żadnych danych na temat moich pacjentów.

– Rozumiem – Mierzwa wzruszył lekko ramionami. – Ale pytałem tylko, czy prowadzi pan dokumentację, a nie o dane pańskich pacjentów.

– Niczego nie powiem.

– Dlaczego pan Wasilewski potrzebował porady psychoanalityka?

– Nic nie powiem na ten temat.

– No, ale przecież to chyba nie jest normalne, jeśli właściciel dobrze prosperującej firmy chodzi do psychoanalityka, i w dodatku jest to jedyna osoba, która może go zidentyfikować?

– Niczego się pan ode mnie nie dowie. Nic nie powiem na temat mojego pacjenta, dopóki nie zmusi mnie do tego Sąd Powszechny Rzeczypospolitej Polskiej.

– Dobrze, dobrze – przerwał mu Mierzwa. – Teraz pan – zerknął na Wasilewskiego. – Pogrzebałem trochę w pańskich dokumentach.

Wasilewski podniósł brwi.

– Jaki język urzędowy obowiązuje w Belize?

Wasilewski wybałuszył oczy, zdziwiony Hirszbaum pochylił się nad kierownicą.

– Proszę?

Mierzwa uśmiechnął się lekko.

– A gdzie leży Belize? Mniej więcej, choćby rejon świata…

Oficer obserwował ich przez chwilę. Najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. Lekko przygryzł wargi.

– Pogrzebałem w pańskich papierach – powtórzył. – Pół roku temu przyleciał pan do Wrocławia samolotem rejsowym z Frankfurtu. Na lotnisku okradziono pana ze wszystkich dokumentów. Skradziono między innymi paszport, co zresztą skrupulatnie zgłosił pan na policji. Pan… – oficer na chwilę zawiesił głos. – Pan jest zawsze bardzo skrupulatny, prawda?

– O czym pan w ogóle mówi?

– Mówię o tym, że najłatwiej załatwić sobie nowy paszport w Belize. To wyłącznie kwestia finansowa. Ale nie o to mi chodzi – ich konsulat w Niemczech wydał panu duplikat, a potem wystąpił pan o naturalizację w Polsce. Co, zważywszy na pański wygląd, akcent, z którym pan mówi, i przedstawione dokumenty po przodkach nie było szczególnie trudne do osiągnięcia. Został pan obywatelem polskim.

Mierzwa odchylił się i pociągnął łyk piwa.

– Mam dziwne wrażenie, że pan nigdy nie był w Belize, że nie wie pan, jaki język jest tam językiem urzędowym, a nawet nie wie pan, gdzie leży ten kraj. I więcej… Coś mi mówi, że pan nie był nawet w Niemczech.

– O co pan mnie podejrzewa? Co to za bzdury?!

– Ja pana o nic nie podejrzewam. Każdy przestępca, nie mówiąc o agentach wywiadu, postąpiłby sto razy inteligentniej.

Hirszbaum zapalił papierosa. Nie wydawał się być szczególnie zdziwiony rewelacjami oficera.

– Mógłbym to wyjaśnić – mruknął. – Gdybym, oczywiście, miał zgodę mojego pacjenta – powiedział oficjalnie.

Tym razem to Mierzwa uniósł brwi. Tak samo zresztą jak Wasilewski.

– Chyba nie rozumiem.

– Mógłbym wyjaśnić wszystko, co się tu dzieje… Gdyby mi mój pacjent, i przyjaciel zarazem, pozwolił.

Mierzwa spojrzał pytająco na Wasilewskiego. Ten skinął głową.

– Przyznam, że też niewiele rozumiem, ale… – zawiesił głos i wzruszył ramionami. – Jeśli chodzi o ujawnienie tajemnicy lekarskiej, to nie ma sprawy.

– Na pewno? – spytał Hirszbaum.

– Jasne – Wasilewski zerknął na niego, zdziwiony. W dalszym ciągu nie wiedział o co chodzi.

– Sprawa jest, wbrew pozorom, dosyć prosta. On cierpi na pewien rodzaj… rozdwojenia jaźni.

Wasilewski wybałuszył oczy. Zdzisiek przygryzł wargi.

– Jest właśnie w fazie regresji. Teraz nie pamięta nawet w jakiej sprawie do mnie przychodzi, ale nie pytajcie mnie, panowie, o łacińskie terminy, ani dokładne naukowe wyjaśnienia, bo niczego nie zrozumiecie. To jest pewien rodzaj amnezji, powiązanej z zaburzeniami osobowości. W pewnym momencie Wasilewski… no, jakby to powiedzieć… zamienia się w inną osobę. Przestaje nagle pamiętać, że tak naprawdę jest kimś zupełnie innym. I… no… zaczyna nowe życie.

– Zaraz, zaraz – przerwał mu Mierzwa. – Co prawda mam tylko mgliste pojęcie o schizofrenii, ale nie mogę sobie wyobrazić, jak chory przed atakiem, przez całe tygodnie, z niezwykłą skrupulatnością zamyka swoje sprawy służbowe, włączając w to ZUS, urząd skarbowy i całą resztę naszej kochanej biurokracji…

– Istotnie. To trudno sobie wyobrazić – Hirszbaum rozłożył ręce. – Niestety, ciągle niewiele wiemy o chorobach psychicznych. Od czasów Freuda posunęliśmy się zaledwie o włos.

– Moment – Mierzwa usiłował się skupić. – Twierdzi pan, że pański pacjent nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczyna sobie nowe życie, zapominając o poprzednim? Wymyślił sobie, że jest Robertem Daroniem?

– To, mniej więcej, chcę powiedzieć.

– A jakie jest jego prawdziwe nazwisko?

– Nie wiem. Znam go jako Wasilewskiego, ale to o niczym nie świadczy.

– I, przepraszam za wyrażenie, psychicznie chory człowiek otwiera sobie jedną firmę po drugiej i w każdej osiąga od razu oszałamiający sukces finansowy?

Hirszbaum roześmiał się na cały głos.

– Schizofrenicy to ludzie niezwykle inteligentni – wciąż chichotał. – A on ma dodatkowo pewną specyficzną umiejętność – hipnotyczny wpływ na ludzi.

– Pan chce mnie przekonać, że ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia o internecie nagle zakłada firmę, przez ogłoszenie w gazecie najmuje sekretarkę i dwóch programistów, a po miesiącu stać go już na nowe alfa romeo?!

– A co to są interesy? – odpowiedział pytaniem Hirszbaum. – To jest sztuka przekonania jakiegoś biznesmena, żeby dobił targu właśnie z panem, a nie z Kowalskim czy z Nowakiem, którzy oferują dokładnie to samo. I to wszystko. Hipnotyczny wpływ na ludzi w zupełności wystarczy.

– Sekundę. Chce pan powiedzieć, że on z równym powodzeniem za miesiąc będzie sprzedawał ciężarówki, a za rok damskie majtki?

– Może też stworzyć Polski Przemysł Kosmiczny. To tylko problem wynajęcia fachowców i zdobycia partnerów. A to drugie zawsze przychodzi mu bardzo łatwo.

Mierzwa pokręcił głową.

– To się w pale nie mieści, jakie bzdury pan mi tu wciska – policjant po raz pierwszy stracił zawodowe opanowanie. Teraz miał twardszy orzech do zgryzienia. Zamiast jednego podejrzanego (o nie wiadomo co), miał od tej chwili dwóch.

– Proszę pana… Jak pan dobrze wie, on nie jest ani agentem wywiadu Hondurasu, ani kryminalistą. Jak pan chce, to proszę go oskarżyć. Tylko o co? O zabicie Roberta Daronia? A gdzie jest ciało? O wyłudzenie paszportu za łapówkę? To niech pan sobie sprawdza w Belize do końca życia! To jest mania prześladowcza. On będzie zmieniał skórę jak wąż. Ciągle, co sezon, nieustannie. Tylko że na niczym go nie wyhaczycie, bo jest cholernie skrupulatny w załatwianiu spraw z urzędem skarbowym, co sam pan zauważył.

– I to pan nazywa schizofrenią?

– Tak naprawdę to nie wiem, co to jest schizofrenia. Ale proszę się nie zdziwić, jeśli za rok będzie pan prowadził sprawę Elizy Wójtczak, obywatelki Chin, bogatej jak szlag, mieszkającej w jednym z wrocławskich pałacyków, i będzie pan zachodził w głowę, gdzie się podział Wasilewski…

– No, teraz to chyba pan przesadził.

– Może. Ale niewiele.

– Sam pan mówił, że od lat zna pan pacjenta nazwiskiem Wasilewski.

Hirszbaum znowu ryknął śmiechem.

– Taaaaak? Mówiłem? Doprawdy? – zapalił następnego papierosa. – A nie mówiłem też przypadkiem, że on ma na wszystkich hipnotyczny wpływ? I myśli pan, że ja jestem wyjątkiem? Wielokrotnie się przekonałem, że on potrafi wiele. Być może pięć lat temu poznałem go jako Zbyszka Grabeckiego, może jako Stefkę Łaciak albo jako Jezusa Chrystusa, a być może spotkaliśmy się ledwie przed dwoma dniami, a on mi wmówił, że się znamy kilka lat? Czy to ja mam problemy z wymową, czy pan ze zrozumieniem?

– I pan jest profesjonalnym psychologiem?

– „Profesjonalny” – Hirszbaum wzruszył ramionami. – Słowo-wytrych. Wie pan, co to jest psychologia? Wiem, że pan nie wie, więc wytłumaczę. Psychologia to nauka wymyślona przez lekarzy, którzy się bali krwi – znowu się roześmiał, ale tym razem trochę smutno. – Gówno wiemy o ludzkiej psychice! Gówno wiemy o mózgu! Freud – nazwisko, które zna każdy – był pętakiem naukowym, co mu wielokrotnie udowodniono. Naukowym zerem! Niczym. Ale to nie przeszkadza, żeby freudyzm kwitł sobie w najlepsze. Już jako filozofia? Jako wiara? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Psychoanaliza to nie nauka, a jednak stosuje się ją na całym świecie.

– Jeszcze chwila, a zacznie pan tłumaczyć, że wszystko nam się śni – Mierzwa też zapalił.

– O! – Hirszbaum wycelował w niego papierosem. – I już pan jest na właściwej drodze.

– Na jakiej drodze?

– Żeby stać się zawodowym freudystą. Przepraszam, nie zawodowym, a „profesjonalnym”.

Oficer tylko westchnął. Wstał z maski auta, dopijając resztę piwa, i rozprostował kości.

– Widzę, że do niczego dzisiaj nie dojdziemy – mruknął. – Ale jeszcze powrócimy do tej sprawy. Dziękuję panom za spotkanie.

Wrzucił pustą puszkę do kosza. Lekko przygryzając wargi otworzył drzwi swojej lancii, zrobił gest, jakby chciał się zatrzymać, przemógł się jednak i wsiadł, od razu uruchamiając silnik.

Wasilewski nie patrzył na oddalający się samochód. Spojrzał na kolegę.

– Zdzisiek – nie wiedział jak to powiedzieć. – Ja naprawdę jestem wariatem?

– Jakim wariatem? – Hirszbaum wzruszył ramionami. – Nie przejmuj się tym.

– Powiedz.

Tamten odrzucił dopiero co zapalonego papierosa.

– Dobrze ci w życiu? Masz jakieś problemy poza tym oficerkiem? Ktoś cię ściga? Goni? Jesteś niebezpieczny dla otoczenia?

Wasilewski milczał, nie mogąc poradzić sobie z myślami.

– Więc jak ci dobrze, to się nie przejmuj – Hirszbaum też uruchomił silnik. – Olej wszystko i wpadnij w czwartek, jak zwykle.

Ruszył ostro, pod prąd, potem skręcił na prowadzącą w dół pochylnię.

Wasilewski nawet nie zdążył mu podziękować. Siedział dłuższy czas w milczeniu, potem również zapalił silnik. Objechał betonowy rdzeń budynku i dostał się na rampę zjazdową, ale już po właściwej stronie. Przy wyjeździe było trochę zachodu z elektronicznym biletem, bo nikt nie przewidział, że można tu wjechać lub wyjechać nie wysiadając z samochodu i nie wychodząc na zewnątrz. Wokół nie było ani jednego człowieka. Przez moment zastanawiał się, czy nie zadzwonić do centrum obsługującego parking, ale, znając życie, o tej porze tam również nie było nikogo. Musiałby wykłócać się z durnowatymi komputerami, które miłym głosem kazałyby mu przyciskać coraz to nowe cyfry w telefonie. Trzeba więc było wysiąść i szukać automatu. Przynajmniej na moment odwróciło to jego myśli od problemów, gdy jednak szlaban nareszcie się uniósł, wszystko wróciło.

Naprawdę jest wariatem? Schizofrenikiem z napadami amnezji? Naprawdę załatwił sobie lewy paszport w Belize? No, psiakrew! Rzeczywiście nie wiedział, gdzie leży to pieprzone Belize, ani jaki tam jest język urzędowy. Nie bardzo pamiętał, żeby cokolwiek załatwiał, ale… Przyspieszył, mknąc przez uśpione miasto. Przecież musi coś pamiętać. Musi mieć jakichś znajomych. Zaraz, zaraz… Usiłował sobie przypomnieć. Sekretarka? Widział ją kilka razy. Zatrudnił, rzeczywiście, z ogłoszenia w gazecie. Miał jakichś informatyków w firmie, miał księgową. Księgową widział raz w miesiącu, informatyków w ogóle. Wszystko na telefon, zresztą czy on się na tym znał? W ogóle. Załatwiał proste, dobrze płatne zlecenia, i tyle. Boże, Zdzisiek mógł mieć rację. Żeby tak zupełnie niczego nie pamiętać? Żadnego prywatnego znajomego? Ale przecież jest Zdzisiek i… i… jeszcze ktoś! Mglista sylwetka nie mogła zmaterializować się w jego umyśle. Jakaś kobieta… Jakaś… jakaś… Boże, żył dotąd jak we śnie! Pałętał się nocą po prawie pustych ulicach, łaził wśród drzew, ciągle sam, ciągle zanurzony w onirycznej rzeczywistości snu. Był wariatem!

Alfa przemknęła przez most Trzebnicki. Most. Pamiętał go. Chociaż sprowadził się do Karłowic niedawno, to dzielnica wydawała mu się jakby znajoma, a przynajmniej niektóre jej kwartały. Zwolnił lekko. Nie, do domu nie może jechać, teraz nie wytrzymałby sam w czterech ścianach. Opuścił obie szyby, poddając się uderzeniom ciepłego wiatru, i rozglądał się wokół. Pamiętał monstrualny silos po drugiej stronie Odry, ulicę, ocienioną kutymi w żelazie płotami, wieżę ciśnień tuż pod koszarami. Skręcił w Kasprowicza, przycisnął pedał gazu. Alfa skoczyła do przodu, jakby ją ktoś smagnął biczem; momentalnie przestrzeliła bądź co bądź dość długą ulicę. Wieża rzeczywiście była. Tak jak i koszary, należące teraz do uniwersytetu.

Skręcił w lewo, potem w prawo. Miasteczko wojskowe. Jeden z większych budynków przebudowano na szpital zakaźny. Znowu skręcił w lewo. Na pewno pamiętał tę drogę. Pamiętał te bruki, wysokie krawężniki, platformę alarmową do obserwacji przeciwlotniczej na jednym z dachów… Dodał gazu. Alfa grzała prawie dwieście na godzinę po nierównej, wąskiej drodze. Na szczęście był cholerny środek nocy i pusto wokół. Droga wyprowadziła go za budynki, między pola. Nie, nie pola, to poligon. Kopnął hamulec, zatrzymał się na brukowanym podjeździe, flankującym wał z zardzewiałym szlabanem i tabliczką: „Teren wojskowy – wstęp wzbroniony”. Pamiętał ten podjazd…

Wyjął ze schowka latarkę i wysiadł, rozglądając się wokół. Całe szczęście, że to teren wojskowy – ostatnia tak wielka oaza czystej, nieskażonej niczym przyrody o kilka minut od centrum. Zatrzasnął centralny zamek i, oświetlając sobie drogę latarką, ruszył wzdłuż poniemieckiej, betonowej drogi dla czołgów. Znów poczuł się jak we śnie.

Księżyc oświetlał przedziwne tereny porośnięte trawą, która sięgała mu do łokci. A może to nie była trawa? Może to jakieś trzciny? Srebrne morze, poznaczone nielicznymi wysepkami pojedynczych drzew, ciągnęło się po horyzont. Przyspieszył kroku. Drzewa pojawiły się także wokół drogi. Widział dwa działa, niemieckie „acht coma acht”; obydwa zdezelowane, teraz będące już chyba wyłącznie dekoracją.

Skądś wiedział, że trzeba skręcić w prawo. Oświetlił latarką niewielką tabliczkę: „Teren ćwiczeń przeciwchemicznych”. W wąskim strumieniu światła widział jakieś zardzewiałe stoliki, rozstawione wśród drzew i… i to, czego podświadomie szukał. Wypaloną skorupę niemieckiego transportera opancerzonego z czasów wojny. Przedarł się przez wysokie trawy i zręcznie wskoczył na pochyły pancerz. Jakiś dowcipniś namalował na burtach hakenkrojce i odznaki Africa Korps. Owszem, Rommel tu ćwiczył, ale ten wrak nie mógł mieć oznaczeń pustynnych pojazdów.

Wasilewski wsunął latarkę przez jeden z otwartych włazów. Ktoś w środku musiał rozpalić ognisko. Pancerz wewnątrz był osmalony, szara wykładzina ścian w dużej części roztopiona. Miejsca dla żołnierzy z rozwalonymi zasobnikami, szeroko otwarty, tylny właz szturmowy, pusty przedział silnika… Wasilewski opuścił się w dół. Z trudem przecisnął się do przedziału dowódcy przez otwór w cholernie ciasnych drzwiczkach. Usiadł, a właściwie kucnął na miejscu kierowcy i zerknął przez pancerną przyłbicę, osłaniającą prześwit obserwacyjny. Przyłbica miała szczeliny w kształcie choinki, jak w hełmie średniowiecznego rycerza.

W tym momencie zadzwoniła komórka. Wasilewski drgnął, zaskoczony, latarka upadła na podłogę.

– Tak, słucham?

– Witam – w słuchawce rozległ się niski głos. – Pan mnie nie zna. Pułkownik Waśków się kłania.

– Mmmm… Czym mogę służyć?

– Gdyby był pan tak uprzejmy i podszedł tu do mnie. Nie chce mi się brnąć przez te trawy.

– Podejść do pana? – przestraszony Wasilewski wystawił głowę przez właz. – Gdzie?

Prawie tuż obok, na bocznej drodze, między drzewami, zapaliły się światła dwóch pojazdów. Jeden z nich musiał być bardzo duży.

Wasilewski wyskoczył na zewnątrz i zaczął przedzierać się ku drzewom.

– Ja nie wiedziałem, że tu nie wolno chodzić. Ja…

– Niech się pan tym nie przejmuje – pułkownik przerwał połączenie.

Wasilewski zauważył kilku żołnierzy z przewieszonymi przez plecy Berylami, a gdy dotarł w krąg świateł, dostrzegł pomalowany w barwy ochronne samochód terenowy i transporter opancerzony. Tym razem polski i, w przeciwieństwie do tamtego z tyłu, zupełnie sprawny.

– Niech się pan nie przejmuje – wysoki mężczyzna w wyjściowym mundurze i rogatywce podszedł do niego z wyciągniętą dłonią. – Mrowie rowerzystów, grzybiarzy i „grillowników”, jakie przemierza ten teren w weekendy, jest tak wielkie, że gdybyśmy choć raz strzelili tu z ostrej amunicji, to straty przewyższyłyby Hiroszimę.

– Co prawda widziałem tablicę „Teren wojskowy”, ale…

– Spokojnie – Waśków zaprosił go do wnętrza transportera. – Pułkownik Wojska Polskiego to nie jest facet od wyłapywania tych, co łamią kompletnie nieważne przepisy.

– W takim razie czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z panem?

– Widzi pan – pułkownik zamknął pancerne drzwi i zapalił jarzeniówki. – Mam z panem pewien kłopot. A nawet nie kłopot. Duży problem.

– Nie rozumiem.

Waśków wyjął dwie oszronione puszki piwa z podręcznej, styropianowej lodówki. Otworzył jedną i podał Wasilewskiemu.

– Bo przyszedł pan na spotkanie prawie czterdzieści lat za wcześnie – uśmiechnął się szeroko.

– Jezu, znowu coś jest ze mną nie tak. Coś się ze mną dzieje!

Pułkownik dłuższą chwilę przyglądał się mu badawczo, potem odwrócił wzrok.

– To wszystko wokół jest tylko po to, żeby zrobić na panu wrażenie – wskazał na pancerne ściany transportera. – Żeby przekonać pana, że wszystko co dalej powiem będzie, wbrew pozorom, zupełnie poważne.

– Wszystko co pan powie będzie WBREW POZOROM poważne? – powtórzył jak echo Wasilewski.

– A tak – pułkownik otworzył swoją puszkę, westchnął ciężko i upił mały łyk. – Pracuję w wojskowym kontrwywiadzie. I wie pan… Te wszystkie służby jakoś tak wzajemnie się przenikają. Tu się słyszy jakąś plotkę, tu wpadnie w ręce jakiś strzęp informacji, i coś tam dowiadujemy się o działaniu konkurencji.

– Mówi pan o Alku Mierzwie?

– Owszem. Bardzo zainteresowało mnie, dlaczego jeden z najlepszych oficerów Centralnego Biura Śledczego od dłuższego czasu ślęczy nad sprawą, w której nikogo o nic nie można oskarżyć. Chciałbym wiedzieć o co mu chodzi?

Wasilewski uśmiechnął się także. Skosztował doskonałego, schłodzonego Żywca i zapalił papierosa.

– Ja też chciałbym wiedzieć.

– No tak. Wiedziałem, że on się z panami spotka na tym parkingu, i pogrzebałem we własnych papierach. A wie pan, mamy teraz taki rewelacyjny, amerykański komputer, który nawet ze zdjęć w różnych dokumentach potrafi rozpoznać twarze i… – zmienił temat. – Otóż zadałem moim ludziom pytanie: „Co my właściwie wiemy o Wasilewskim?”.

– Że jestem agentem wywiadu Hondurasu?

Pułkownik znowu się roześmiał.

– Hondurasu, Puerto Rico, Księstwa Monaco i Estonii. To zbyt śmieszne, żeby traktować poważnie. Niemniej… Coś mi powiedziało, że tu będę mógł pana spotkać. Nazwijmy to szóstym zmysłem, darem prekognicji, wróżeniem z fusów. Przyprowadziłem paru ludzi, ale, jak mówię, wyłącznie po to, żeby zrobić wrażenie. Czekaliśmy po ciemku, czekaliśmy, i pan przyszedł.

Wasilewski potrząsnął głową.

– Powiedział pan, że…

– Że przyszedł pan na spotkanie o czterdzieści lat za wcześnie.

– Boże, znowu mam wrażenie, że śnię.

– Nie śni pan – Waśków wyjął z koperty stare, nadpalone zdjęcie wielkości pocztówki. Najpierw pokazał rewers. Było tam napisane po niemiecku: „Spotkajmy się tu za sto lat, Rito. Twój Rudi”. I data: 19 maj 1943. Pułkownik powoli odwrócił kartonik, żeby można było zobaczyć, co jest na zdjęciu. Przedstawiało ten sam poligon i ten sam niemiecki transporter, tyle że w stanie sprzed pięćdziesięciu ośmiu lat. Na dachu stał Wasilewski w mundurze Wehrmachtu, z przewieszonym przez ramię chlebakiem. W ręku miał wiązankę polnych kwiatów, uśmiechał się.

– To… to jest…

– Dzisiaj z fotografią można zrobić wszystko – przerwał mu sucho Waśków. – Nie męczyłbym pana w związku z fotomontażem. Zdjęcie jest autentyczne.

– Skąd pan je ma?

– A, to bardzo ciekawa sprawa. Nasz piękny amerykański komputer, szukając informacji na pański temat porównywał nawet twarze na zdjęciach. Jakiś głupi informatyk zapomniał mu dać ograniczenie czasowe do roku, ja wiem… siedemdziesiątego, osiemdziesiątego, na przykład. I proszę, co się okazało. Mamy pańskie zdjęcie! Z roku 1943.

– Pan nie mówi poważnie…

– Teraz jest chyba jasne, dlaczego na wstępie stwierdziłem, że WBREW POZOROM będę mówił poważnie.

– Chyba nie sądzi pan, że żyłem w roku 1943!

Waśków wzruszył ramionami.

– Zbadałem wszystkie przejęte po wojnie niemieckie akta. I znowu ciekawa historia. Otóż w gestapo, a potem w RSHA, głównym urzędzie bezpieczeństwa Rzeszy, pracowała pewna kobieta, Rita Lausch. Była tak dobrym oficerem śledczym, że awansowała wysoko, będąc jedyną babą w urzędzie na tak eksponowanym stanowisku. Zlecano jej rozgryzanie najpoważniejszych spraw. W roku czterdziestym trzecim otrzymała kolejną. Wykryto w wojsku agenta obcego wywiadu, a był nim gefreiter Rudolf Schenck. Jednak od razu pojawiły się wątpliwości. Obcy wywiad umieszczał w niemieckim wojsku… szeregowca? Po co? Sprawa była bardzo dziwna. Aby to wyjaśnić, cofnijmy się nieco w czasie. Otóż w trzydziestym dziewiątym pan Heini Huber miał zostać wysłany z Breslau na wojnę z Polską. Niestety, skład wykoleił się już w Trzebnicy. Jedyna ofiara śmiertelna: Heini Huber. Dwa lata później dowództwo postanowiło wysłać szeregowego Kristiana Mellera na front wschodni. Niestety, pan Meller zginął wraz z całym plutonem w katastrofie lotniczej pod Oppeln. I wszystko byłoby w porządku, ale przypadkiem wykryto, że Heini Huber, Kristian Meller i Rudi Schenck to jedna i ta sama osoba, o czym świadczą choćby zdjęcia z odpowiednich akt.

Waśków wykładał na malutki metalowy stolik pożółkłe, niemieckie dokumenty z wpiętymi zdjęciami Wasilewskiego w mundurach różnych formacji.

– Normalnie by się nie patyczkowano, ale coś zwróciło uwagę oficera prowadzącego. Pewien dziwny szczegół. Jeśli jakiś wywiad zadaje sobie tyle trudu, żeby „wskrzeszać” swojego agenta, czyli organizować poważne wypadki dla przykrycia pseudośmierci, to dlaczego tym człowiekiem jest zwykły szeregowiec? Dlaczego w Breslau? Odtąd sprawę miała prowadzić Rita Lausch. Jej pierwszym posunięciem było rozkopanie grobów pana Hubera i pana Mellera. Ciał w trumnach nie było. I tu zaczyna się najciekawsze. Pani Lausch aresztowała Rudolfa Schencka. Jechali autem do Berlina na przesłuchanie – Waśków podrapał się w brodę. – Hmmm… Ciągano do Berlina zwykłego szeregowca? Po co?

– Po co? – powtórzył Wasilewski.

– Tego nikt już nie wie – pułkownik uśmiechnął się lekko. – W każdym razie nie dojechali.

– Czyżby wypadek?

– Słusznie. Podoba mi się pański tok myślenia.

– Na wysokości Legnicy? Na autostradzie?

Pułkownik skinął głową.

– Na wysokości Leignitz, dokładnie. Czyżby jakieś skojarzenia?

– Niech pan nie kpi!

Waśków wyprostował plecy, skrzywił się lekko.

– Rita Lausch przeżyła. Ekipa ratunkowa stwierdziła śmierć Schencka, jednak jego ciało gdzieś znikło. Niby nic, kto by się zajmował jakimś szeregowcem, ale…

– Ale to nie koniec, prawda?

– Owszem. Ritę Lausch złapano na tym, jak niszczyła akta sprawy. I to, niestety, skutecznie. Nic nie pozostało poza tym zdjęciem, w ostatniej chwili wyciągniętym z pieca wraz z kawałkiem papieru. Śledztwo przekazano wyższym szarżom. Pierwsza hipoteza była następująca: Rita zakochała się w podejrzanym, czego najlepszym dowodem jest właśnie to zdjęcie, zainscenizowała wypadek samochodowy pod Leignitz i pomogła kochankowi uciec, a potem zacierała ślady, paląc akta. Wtedy naprawdę się nie patyczkowano… W uznaniu poprzednich zasług nie rozstrzelano Rity, a jedynie zdegradowano ją i przesunięto do zupełnie nieważnej placówki bezpieczeństwa w fabryce Dyrenfurth. To dzisiejszy Brzeg Dolny.

– I co dalej?

– Nic. Rita nie dojechała do Brzegu. Mniej więcej na wysokości Oławy przypadkiem zastrzelił ją w pociągu pijany żołnierz. Gościa skazano na KS, wyrok wykonano w 1944. Niczego więcej o tej sprawie nie wiemy.

– Coś za dużo tu przypadków – mruknął Wasilewski.

– Też tak myślę – zgodził się pułkownik.

– A do czego pan zmierza?

Waśków wyjął z kieszeni kolejny kartonik. Długą chwilę trzymał go w dłoni, a potem położył na metalowym stoliku.

– To jest właśnie Rita Lausch.

Wasilewski wziął do ręki legitymacyjne zdjęcie. Znał tę kobietę! Ale nie w ohydnym, faszystowskim mundurze, jak tutaj. Znał ją, na pewno! Boże, to jest ta mglista postać, którą usiłował sobie przypomnieć. Żeby tylko pamiętać skąd. Skąd ją znał?! Dlaczego ją kochał?! No przecież musi sobie przypomnieć!!!

Pułkownik Waśków obserwował zmiany na jego twarzy. Pociągnął łyk piwa, zapalił papierosa. Wokół panowała idealna cisza.

– Czy… Czy pan chce mnie o coś oskarżyć? – spytał po dłuższej chwili Wasilewski.

– O co?

– No, nie wiem. Przecież w jakimś celu prowadzi pan tę rozmowę.

Waśków uśmiechnął się smutno.

– Taaak. Oskarżyć pana? Że był pan agentem obcego wywiadu w Breslau, w roku 1943? Jeśli nawet, przy całej fantastyczności założenia, to wtedy byłby pan i tak naszym sojusznikiem, więc raczej trudno o jakiekolwiek oskarżenia.

– O co panu w takim razie chodzi?

– Chciałbym wiedzieć nad czym ślęczy od wielu tygodni Alek Mierzwa. Co jest grane?

– Ja panu nie wyjaśnię.

– A ten dziwny napis? „Spotkajmy się za sto lat”?

– Przepraszam. Ja jestem wariatem. Jestem nienormalny. Mam schizofrenię! Proszę się skontaktować z moim psychoanalitykiem.

– Bardzo wygodne tłumaczenie.

– To nie jest „tłumaczenie” – Wasilewski zdenerwował się nagle. Nie mógł sobie poradzić ze swoim wnętrzem, buzowało mu w głowie. – Nie wiem, o co panu chodzi!

– No taaaak… – pułkownik skrzywił się lekko. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale po sekundzie zrezygnował. – Czy podwieźć pana do samochodu, który zostawił pan na podjeździe?

– Byłbym zobowiązany.

Waśków otworzył pancerne drzwi, przepuścił Wasilewskiego przodem i wskazał drogę do samochodu terenowego, pomalowanego w barwy ochronne. Żołnierz za kierownicą włączył starter.

– Ciekawi mnie jedna rzecz, wie pan?

– Jaka?

Pułkownik wskazał mu miejsce w samochodzie. Wyjął z kieszeni nadpaloną kartkę z niemieckich akt. Wyraźnie widać było faszystowskie insygnia.

– Dlaczego w roku 1943 Rudi Schenck nagle zaczął się uczyć języka polskiego?


Następny dzień był koszmarny. Jakieś spotkania, rozmowy w interesach, brednie, bzdury, ble, ble, ble… Co gorsza, Wasilewski był niewyspany, właściwie to w ogóle nie położył się do łóżka. Podpuchnięte oczy piekły lekko, nie mógł jednak wrócić do mieszkania. Ani chwili nie mógłby wytrzymać sam, zamknięty w pięknie urządzonym domu. Jakiś ślad instynktu samozachowawczego powstrzymywał go od tego. Ciekawe, jak mógł skończyć? Z kablem od odkurzacza zawiniętym wokół szyi i… I co? Skok z balkonu na dwumetrowym przedłużeniu? Nie, nie. Był wariatem, był schizofrenikiem, ale nie był nienormalny. Ha, ha, ha! Wiedział, że jeśli zamknie się sam wśród czterech ścian, z telewizją jako towarzyszką życia, to szybko skończy na dwumetrowym kablu, wprawiając w szok sąsiadów, którym dyndający za oknem trup może przeszkodzić w kolacji. Wariował. I to wyraźnie. Coś było nie tak. Usiłował przypomnieć sobie Ritę Lausch, ale w jego wspomnieniach ona nazywała się jakoś inaczej. Jezu! Jaką Ritę?! Przecież nie mógł żyć w czterdziestym trzecim! Nawet jako wariat. To po prostu niemożliwe!

Gdy zapadł zmierzch, udał się na Nowy Targ i wszedł do niemieckiego bunkra, ukrytego pod powierzchnią placu. „Strefa Radia Kolor” – głosił napis nad betonowymi schodami. Teraz był tu klub z dyskoteką. Żelbetowe ściany gwarantowały, że żaden rozrywający uszy dźwięk nie zburzy spokoju mieszkańców okolicznych domów. Kapela rżnęła na takim wzmocnieniu, że nie można było usłyszeć własnych myśli. I o to chodziło, mniej więcej. O to chodziło. Minął toalety, plastikowe, przezroczyste drzwi. Ochrona zmierzyła go znudzonym wzrokiem, na podłodze są kafelki…

Boże! Skądś wiedział, że kiedyś w podziemiach była brukowana ulica, granitowe krawężniki i zbrojony beton. Że kiedyś na powierzchni strzelano z dział, a tu był szpital i skład amunicji. Bomba fosforowa… Potem, w latach sześćdziesiątych, straszono dzieci, sprowadzając je do bunkra i gasząc znienacka światło, a wtedy fosfor, który wżarł się w ściany, zaczynał świecić. Dzieci płakały ze strachu, a robotnicy rechotali, śmiejąc się z doprowadzonych do amoku cudzych pociech. Nie, nie, nie! To tylko jakieś aberracje umysłowe, musiał czytać o tym w jakiejś książce! Hmmm… A jednak nie. Wyraźnie pamiętał brukowaną ulicę pod ziemią. Dobrze, słyszał o tym jako dziecko. Słyszał o tym. Może raz był w tym miejscu. Może raz. I może nawet się rozpłakał. Albo widział kolegę, który się pobeczał. Stąd, z lat sześćdziesiątych, pamięta brukowaną ulicę pod ziemią. Nie jest wariatem. Nie jest!!! Ma tylko schizofrenię, a nad tym można zapanować. Można! Trzeba tylko chcieć.

Przysiadł przy barze i, wrzeszcząc na cały głos, żeby barman mógł go dosłyszeć w ryku superwzmocnionej kapeli, zamówił duuuuuużą tequilę. Dostał pełną szklankę – tu się nie cackano z maleńkimi kieliszeczkami – i talerz cytryn. Zaczął żłopać, przegryzając tylko jedną cytryną. Chciał się upić. Upić i zapomnieć o wszystkim. Zapomnieć o babie, która miała na imię Rita… Jezu! Jaka Rita? Co ci idioci z nim zrobili?! Wycie muzyki rozsadzało bębenki, trudno było usłyszeć własne myśli. Tłum szalał, Wasilewski chlał na umór.

Nagle zauważył, że nastolaty wokół milkną i w rosnącym zdziwieniu patrzą gdzieś za jego plecy. Nawet barman upuścił czyszczoną właśnie szklankę, która rozbiła się na podłodze, i wybałuszył oczy.

Wasilewski odwrócił się na barowym hokerze. Tuż za nim stał ksiądz w sutannie, a za wielebnym dwie zakonnice, z rękami zaplecionymi jak do modlitwy. Nastolaty wokół trwały w stuporze, nawet kapela na scenie straciła rytm. Czegoś takiego nie widziano tu od co najmniej czterdziestego piątego roku.

– Chciałbym prosić o chwilę rozmowy, synu – powiedział ksiądz jak mógł najgłośniej. – Czy możemy wyjść na chwilę?

Wasilewski przełknął ślinę. Schizofrenia? No, ale przecież wszyscy wokół też go widzą. Wypił resztę tequili, zapłacił za wódkę równowartość co najmniej połowy volkswagena. Jezu, czy to sen? A czemu nie? Przecież to wszystko jest tylko chorobą umysłową. Ksiądz i dwie zakonnice w dyskotece. To normalne. Tylko dlaczego małolaty wokół tak się gapią?

Wstał z wysokiego stołka, skinął głową. Ruszyli na górę, po betonowych schodach niemieckiego bunkra.

– Ksiądz się nie boi chodzić po nocy w towarzystwie dwóch zakonnic?

– Właśnie dzięki ich towarzystwu się nie boję. To moi ochroniarze.

– Przebrani komandosi?

Ksiądz uśmiechnął się lekko.

– Nie. Są prawdziwymi zakonnicami – ruszył w stronę Hali Targowej. – To świetnie wyszkolone dziewczyny.

– A… ksiądz kogo reprezentuje?

– „Ósemkę Biskupa”.

– Proszę?

– Och, nazywają nas kościelną służbą informacyjną, wywiadem wręcz, czy chrześcijańską bezpieką. Ale to bzdury. Spokojnie, nie jesteśmy samodzielnym batalionem Komandosów Częstochowskich imienia Matki Boskiej.

Wasilewski uśmiechnął się. Facet potrafił budzić sympatię.

– Coś słyszałem. Podobno wykorzystujecie kobiety do zbierania informacji.

– To częściowo prawda, aczkolwiek nie do końca podoba mi się słowo „wykorzystujemy”. One same, z własnej woli, dostarczają nam wielu danych.

Minęli Halę Targową, olbrzymi budynek stylizowany na średniowieczny zamek. Weszli do parku nad Odrą, ksiądz wskazał jedną z ukrytych pod drzewami ławeczek. Siostry zakonne zatrzymały się dwa kroki dalej. Obie miały spuszczone głowy, a ręce nadal złożone jak do modlitwy. Nierealność sytuacji znowu przyprawiła Wasilewskiego o dreszcze.

– Mam ochotę zapić się na śmierć – mruknął.

– Niestety, nie wziąłem nawet wina mszalnego – ksiądz wyjął spod sutanny niewielki termos. – Ale proponuję wspaniałą herbatę. Nie chwaląc się, jestem znawcą herbat.

Nalał do nakrętki trochę ciemnego płynu. Wasilewski spróbował. Napój rzeczywiście był wyśmienity – gorzki, korzenny, aromatyczny. Zawarty w nim garbnik ściągał śluzówkę podniebienia, przywracał jasność myśli. Genialny napój; ciężki jak beton, a jednocześnie lekki jak najmniejsze, wysuszone źdźbło wschodnich przypraw. Nie krzyż, a właśnie herbata chyba powinna stać się symbolem Kościoła.

– Widzisz, synu – ponownie napełnił nakrętkę zawartością malutkiego termosu. – Wiem, że rozmawiałeś z panem Mierzwą i z panem pułkownikiem Waśkówem. I nawet, wyobraź sobie, wiem o czym.

– Nie wiedziałem, że kościelne służby przenikają się z cywilnymi.

– Zupełnie się nie przenikają. Dowiedziałem się przypadkiem, i bardzo nas ta sprawa zaintrygowała. Bardzo!

– Domyślam się – Wasilewski dopił resztę herbaty i oddał nakrętkę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

Ksiądz popatrzył na niego zgorszony.

– To fatalny nałóg, synu. Powinieneś mieć silną wolę i rzucić to świństwo – ksiądz rozejrzał się wokół, czy przypadkiem w pobliżu nie pałętają się jacyś ludzie. – Jeśli jednak nie zamierzasz rzucić nałogu natychmiast, to poczęstuj mnie jednym.

Wasilewski wyciągnął paczkę w jego kierunku.

– Czy ksiądz zamierza kontynuować tę idiotyczną sprawę z Daroniem, Ritą Lausch, i tak dalej?

– Zdziwię cię, synu. I to bardzo.

Zaciągnął się papierosem. Zamierzał kontynuować, ale z bocznej ścieżki wyszła starsza kobieta.

– Szczęść Boże! – powiedziała.

– Bg zpłć… – ksiądz ledwie dukał przez zamknięte usta, nie chcąc w jej obecności wypuszczać dymu z płuc. Schował papierosa pod ławką, jak uczeń przyłapany przez nauczyciela. Spod jego sutanny dymiło niczym z parowej lokomotywy.

– Och, zbiórka na cele charytatywne? – kobieta zauważyła siostry zakonne. Wyjęła portmonetkę i dała im złotówkę. Obie dygnęły jednocześnie i wyszeptały podziękowanie.

Gdy starsza kobieta odeszła, ksiądz zaczął kaszleć. Nareszcie mógł wypuścić dym z płuc, jednak po chwili znowu się zaciągnął. Jedna z sióstr zakonnych podrzuciła otrzymaną złotówkę do góry, zręcznie złapała w locie, przełożyła z dłoni do dłoni i odwróciła.

– Orzeł czy reszka? – spytała koleżankę.

– Orzeł.

Tamta otworzyła zaciśniętą dłoń.

– Reszka. Przegrałaś!

– Dziewczyny! – zdenerwował się ksiądz. – Spokój mi tam! – Gdy obie ponownie złożyły dłonie jak do modlitwy i opuściły głowy, powrócił do rozmowy. – O czym to ja mówiłem?

– Że się zdziwię.

– A tak. Właśnie – odchrząknął i zaciągnął się znowu. – Otóż prowadziliśmy kiedyś podobne śledztwo. Och – zrobił odżegnujący gest. – „Śledztwo” to za dużo powiedziane. Jednak coś jest na rzeczy.

– W sprawie Daronia?

– Nie. Intrygowały nas pewne… dziwne przypadki. W latach czterdziestych Kościołowi trochę dopiekł pewien działacz PPR – tu, we Wrocławiu. Mniejsza o nazwisko, tego pana zastrzelili potem szabrownicy w Dzierżoniowie. Co dziwne, rozpoznano go jako członka Milicji Obywatelskiej w Wałbrzychu. Rok później. Niby nic, może brat, może sobowtór, może to tylko przypadkowe podobieństwo, albo pomyłka któregoś z wiernych, może przewrażliwienie jakiegoś kleryka… Problem w tym, że Kościół jest pamiętliwy. Nie w sensie zemsty, Broń Boże, ale u nas sprawy długo tkwią w pamięci. Długo, naprawdę długo.

– Tysiące lat?

– Nie przesadzajmy – ksiądz uśmiechnął się. – Tylko że to jeszcze nie koniec. Ten pan z milicji zginął w trakcie ulewy pod osuwającą się hałdą, w Wałbrzychu, w latach sześćdziesiątych. I znowu to jeszcze nie koniec historii. Jedna z wiernych rozpoznała go w roku 1979! W Niemczy. Był wikarym tamtejszego kościoła.

– Łaaaaaaaał! – Wasilewski roześmiał się na cały głos. – Najpierw PPR, potem milicja, a potem wikary. Jakby przewidywał przyszłość! – ryknął śmiechem jeszcze głośniej. – I odpowiednio się ustawiał!

– Z ust mi to wyjąłeś, synu – ksiądz uśmiechnął się uprzejmie. – Z ust mi to wyjąłeś, doprawdy!

– Przecież to zbiór bzdur!

– Taaak? – uśmiech znikł nagle z twarzy. – A Rudi Schenck? Dlaczego w środku wojny nagle zaczął się uczyć współczesnego języka polskiego?

– Co ksiądz sugeruje? – Wasilewski otrząsnął się nagle. – Zaraz… Jak to „współczesnego” języka? O co chodzi?

– Ha! Bo pan Rudolf nie był Niemcem.

– A kim?

– Tego nie wiem. Nie był Niemcem. Nie był Polakiem z lat trzydziestych, nie był też…

– Moment! Co to za określenie „Polak z lat trzydziestych”?

Wasilewski zapalił drugiego papierosa.

– I tak wiem, do czego ksiądz zmierza. To ja byłem Rudolfem Schenckiem, tym PPR-owcem, milicjantem i na dodatek wikarym, prawda? To ja byłem Robertem Daroniem, którego zresztą zamordowałem. To ja poderwałem Ritę Lausch, będąc przedtem różnymi innymi osobami, prawda?

– Niby świadczą o tym zdjęcia, ale to, oczywiście, niczego nie przesądza. W przeciwieństwie do innych służb śledczych, my zajmujemy się także sprawami z innego świata.

– Przepraszam, nie chcę księdza obrażać, ale to brednie!

– Widzisz, my nie mamy takich komputerów, jak pan pułkownik Waśków. Mamy za to dwanaście tysięcy sióstr zakonnych i przepastne archiwa. Każda zakonnica dostała pańskie zdjęcia z różnych okresów i duuuuuuuużo czasu do dyspozycji.

– Znalazły coś?

– Owszem. Kilka dziewiętnastowiecznych fotografii z Wrocławia, z Bielawy, z paru innych miejsc. Kilka życiorysów, niestety, niepełnych. Wyszperały nawet jedną rycinę z szesnastego wieku, choć, oczywiście, to mógł być błąd, bo wierność ówczesnych rycin w stosunku do oryginału pozostawia wiele do życzenia.

– Ksiądz kpi?!

– Broń Boże! – podniósł ręce.

Siedzieli w milczeniu, na zatopionej w mroku ławce, patrząc na zawiłe kanały rzeki przed nimi, na oświetlone lampami mosty, wreszcie na wieże kościołów na drugim brzegu, z których reflektory na dole wydobywały dziwne, niespotykane za dnia cienie.

– Widzisz, synu – podjął ksiądz. – Pan pułkownik Waśków posiada nowoczesną technologię i dostęp do niemieckich akt. Pan Aleksander Mierzwa ma sieć powiązań, całą policję do dyspozycji i papiery, które otwierają wszelkie drzwi. A ja… Ja mam za sobą jedynie dwa tysiące lat doświadczeń Kościoła Powszechnego na planecie Ziemia.

– Aha, ksiądz sięgnął do Biblii. Wiem, wiem – zakpił. – Któraś tam Ewangelia to wasz instruktaż prowadzenia śledztwa. Piłat, te sprawy…

Człowiek w sutannie odpowiedział mu uśmiechem.

– Narysowałem sobie na mapie miejsca pańskich pobytów i pańskich „śmierci”. I wyszło mi coś, co od biedy można by nazwać okręgiem. Poszarpany, nierówny, ale to prawie okrąg.

– Jego centrum to Wrocław, rozumiem.

– Nie – tamten przygryzł język. – Góra Ślęża.

Wasilewski znowu się roześmiał. Święta góra Słowian. Zresztą góra to ewenement w tej okolicy. Wrocław leży na równinie, a tu nagle, ni stąd, ni zowąd, dość duża góra w pobliżu. W dodatku tylko jedna.

– Co ksiądz sugeruje?

Odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Czy słyszał pan o profesorze Kamieńskim?

– Nie.

– W takim razie muszę powiedzieć panu kilka słów o „imprintingu”. Na przykład kurczaki: już w chwili, gdy się wykluwają z jaj, mają „wdrukowane” w mózg określone zachowania. Pokazuje się takiemu namalowany na kartonie cień jastrzębia i kurczaczek zaczyna się panicznie bać, choć przecież nie może wiedzieć, co to jest jastrząb, bo nie zdążył nauczyć się tego od mamy. Profesor Kamieński robił doświadczenia na ludziach. Okazało się, że „imprinting” u ludzi nie istnieje… z jednym, malutkim wyjątkiem. Gdy podczas doświadczeń pokazywano pacjentom Górę Ślężę – z pewnego ujęcia, na zamazanej, ciemnej fotografii – to wiele osób przyznawało, że odczuwa silny niepokój…

Wasilewski westchnął ciężko.

– Ciekawi mnie, jak ksiądz powiąże teraz Górę Ślężę i moje pseudożycia, które mi wszyscy wmawiacie?

– Śmiałeś się, synu, że korzystam z Biblii jako podręcznika dla śledczych. Otóż korzystam! Znalazłem tam dziwne i tajemnicze zdanie: „Człowiek też jest ciałem”.

– Proszę?

– „Człowiek TEŻ jest ciałem”. „Też”? Czy to znaczy, że ciałem jest na świecie ktoś jeszcze? A może coś?

– Można jaśniej?

– Bóg ciałem nie jest. Tak samo szatan, aniołowie. Demony to również duchy. Kto więc… – ksiądz zawiesił na chwilę głos. – Kto jeszcze jest ciałem?

Wasilewski odchrząknął.

– Ja? – zakpił.

– Jeśli tak – ksiądz nie dał się zbić z tropu – to kim ty jesteś, synu? Czym jesteś?

Na szczęście jakiś pijak przerwał tę coraz dziwniejszą rozmowę. Menel zatoczył się na zakonnice, bełkocząc:

– Wy kur… Psia… Wy, kkkkhhhhur… Spier…

Roztrzaskał trzymaną w ręku butelkę o najbliższy pień drzewa, otrzymując w efekcie broń zwaną przez policję „tulipanem”, i, sepleniąc pod nosem, ruszył do ataku.

– Wy khur… pier… zarazzzzzz wasssss zapier…

– Odejdź, bracie, w pokoju – powiedziała spokojnie jedna z sióstr.

– Kur… kur… pier…

– Odejdź, bracie.

Pijak podniósł butelkę do ciosu. Zakonnica zakasała habit i kopnęła go prosto w czoło. Mężczyzna poleciał do tyłu i wyrżnął plecami o ziemię. Druga zakonnica nachyliła się nad leżącym, zapalając malutką latarkę laryngologiczną.

– Eeeee… Tracisz formę – powiedziała do koleżanki. – Nie odbił mu się na czole napis z podeszwy twojego buta.

– No jak się nie odbił? – druga dziewczyna również nachyliła się nad pijakiem. – Przecież jest!

– Eeeeee… W słowie „Adidas” brak litery „s”.

– O Jezusie mój kochany! Muszę więcej ćwiczyć.

– Cicho, baby! – przerwał im ksiądz. Obie natychmiast przybrały poprzednie pozy, ze złożonymi rękami i opuszczonymi głowami. – Wracając do naszej rozmowy – odwrócił głowę. – No cóż, niewiele sobie wyjaśniliśmy, ale też nie oczekiwałem wielkich sukcesów. Jeszcze nie teraz.

Ksiądz wstał z ławki, Wasilewski również.

– Miło mi było cię spotkać, synu. Na odchodnym muszę jednak cię ostrzec.

– Przed czym?

– Ktoś jeszcze będzie z tobą rozmawiał w tej sprawie, a wtedy uważaj na każde swoje słowo. Pamiętaj!

– Kto?

Ksiądz rozłożył ręce.

– Już niedługo.

Wykonał gest błogosławieństwa, odwrócił się i ruszył w stronę ciemnego parku. Jeszcze przez chwilę słychać było, jak ochrzania swoje zakonnice.

– Zaraz mi się wyspowiadasz za to kopnięcie! A złotówkę od starszej pani to przekażecie do Caritasu. Jak któraś sobie kupi za nią paczkę gumy do żucia, to jako pokutę dam leżenie krzyżem przez pięć godzin!

– Oooo… Gumę za złotówkę? Ksiądz wywiadowca to chyba dawno w kiosku nie kupował.

– Pewnie – dogadywała druga. – Papierosy to księdzu siostra furtianka kupuje ukradkiem na dworcu. W przebraniu.

– Tak. Jak ją raz widziałam w takiej dżinsowej mini, to mi adidasy z nóg spadły.

– Cicho, baby!!!

Wasilewski potrząsnął głową, skołowany. Był wariatem? No był. Przecież to się nie mogło zdarzyć naprawdę. Tyle że schizofrenia, nawet jakaś dziwna, to nie są omamy. A poza tym inni też ich widzieli. Choćby ten pijak z odbitym na czole napisem „Adida…”, który teraz leżał na trawie i chrapał głośno. No nie! Nie, to jest niemożliwe… To wszystko nie miało prawa się zdarzyć. Ruszył w kierunku mostu Piaskowego. Wyszarpnął z kieszeni telefon i szybko wystukał numer.

– Jeeeeeezuuuuuu… – usłyszał w słuchawce. – Stary, wiesz, która godzina?

– Zdzisiek! Ja kompletnie wariuję!

– Nie wariujesz, stary. A poza tym masz szczęście, że jeszcze komórkę miałem włączoną. Innego świra bym o tej porze nie odebrał.

– Więc sam przyznajesz, że jestem świrem?

– Odwal się. Odwal się! Przyjdź w czwartek, albo jutro umówmy się na piwo.

– Ale kompletnie mi odbiło! Mam jakieś omamy!

– Znam cię. Wszystko się niebawem wyjaśni.

– Zdzisiek…

– Rozłączam się i idę spać. Cześć.

Wasilewski zamknął panel swojej motoroli, a będąc już na moście wrzucił telefon do wody. „Wszystko się wyjaśni”? Chryste! Samo?! Miał dość. Zaszedł do hotelu na malutkiej wysepce pomiędzy mostami, przy młynie. W barze zwanym „Karczmą młyńską” strzelił dwie pięćdziesiątki ginu, zapłacił. Potem przeszedł przez wąską kładkę, której nazwy nie pamiętał. Nie pamiętał niczego, nazw tych wszystkich rzek wokół, kanałów, mostów, jazów czy śluz. Nie pamiętał niczego ze swojego popapranego życia. Miał naprawdę dość.

Wszedł do hotelu HP Plaza. W bezdusznym, amerykańskim barze łyknął koktajl „Wrocławska Noc” i o mało go nie zemdliło. Opuścił hotel. W sklepie całodobowym przy placu Bema kupił sobie piwo i papierosy, przepychając się między pijaczkami. Żałował, że nie ma z nim zakonnicy w habicie i adidasach na nogach. Piwo na świeżym powietrzu trochę go otrzeźwiło, zaszedł więc do „Check Point Charlie” – mordowni, której klienci siedzieli na piętrowych rusztowaniach i krzyczeli, ile sił w płucach. Wypił setkę czystej, jeszcze jedno piwo, zjadł doskonałe frytki. Bywalcy klepali go po ramionach, pożyczali zapalniczkę, w pijackim widzie usiłowali go przekonać, że jest fajnie. Tu przynajmniej czuł się zaakceptowany – ludzie wokół nie przypominali usłużnych, bezpłciowych kelnerów czy wymuskanych, „poprawnych” barmanów w poprzednich lokalach. Tu pulsowało życie, tu się grzało wódę, a nie sączyło jakieś zasrane koktajle. Tu się jadło, bawiło, tu można było stracić życie, ale jak się nie podskakiwało i pożyczało zapalniczkę, to wszystko było OK. Barman skakał po rusztowaniach jak małpa, obsługując stoliki. Był jedyną w miarę – w miarę! – trzeźwą osobą na sali. Co chwilę przysiadał się do jakichś znajomych i coś tam sobie sączył.

Wasilewski wyszedł z „Check Point Charlie” w dużo lepszym nastroju. Zahaczył jeszcze o tani bar na Słowiańskiej. Śmierdziało tam kuchnią i ubikacją, ale ludzie też byli OK. Potem stacja benzynowa ESSO na Trzebnickiej. Jakaś taka nierealna, przesadnie oświetlona, pusta, duża, z kilkoma ochroniarzami w czarnych strojach, którzy tu urządzili sobie nocną przystań i przerwę w rozlicznych obowiązkach. Pili kawę i opowiadali ściszonymi głosami o swoich na pewno wiekopomnych przewagach w walce ze światem przestępczym.

Kupił piwo. Jakoś udało mu się przebrnąć przez most, a właściwie dwa połączone mosty Trzebnickie. Prawie dochodził już do swojego domu, gdy zagrodziło mu drogę dwóch mężczyzn w nieskazitelnych garniturach.

– Urząd Ochrony Państwa – powiedział wyższy. – Czy pan Wasilewski?

Usiłował w miarę „niechwiejnie” kiwnąć głową. Obaj pokazali legitymacje. Kątem oka zauważył, że trzeci „garniturowiec” stoi na parkingu, trochę z tyłu.

– Czy mogę zobaczyć pański dowód osobisty?

– Pewnie… – Wasilewski o mało nie runął na plecy. Na szczęście niższy UOP-owiec miał refleks, skoczył do przodu i zdołał go podtrzymać.

– Pan pozwoli z nami.

Z pewnym trudem wsadzili go na tylne siedzenie dużego mercedesa. Dwóch funkcjonariuszy usiadło po bokach, trzeci powoził. Przez moment Wasilewskiemu wydawało się w pijanym widzie, że podobnym mercedesem kiedyś już tędy jechał. Nie tak dużym i nie tak cichym, ale… Ale też dwóch siedziało po bokach, a trzeci powoził. Chyba tylko tamci byli inaczej ubrani.

– Sen-mara, Bóg-wiara! – powiedział nagle na głos i trochę zrobiło mu się wstyd za ten głupi wyskok, jednak chłopcy w lśniących garniturach nie zwracali uwagi na swojego pasażera.

– Kawy? Alka prim? – spytał tylko jeden z tych z boku.

– Nie, dziękuję.

– Może trochę wody mineralnej? Aspirynę? Plastikową torbę?

– Nie. Postaram się wam tu nie zwymiotować, chłopaki – ziewnął rozdzierająco. – A gdyby jednak… To powiedzcie, w którą stronę się zwrócić. W lewo? W prawo?

Ci dwaj po bokach spojrzeli spłoszeni i trochę się odsunęli. Na tyle, na ile pozwalała im szeroka kanapa.

Policja drogowa zatrzymała ich tuż za przejazdem kolejowym na Żeleńskiego. Kierowca opuścił szybę, a Wasilewski znienacka nachylił w stronę policjanta zaglądającego do wnętrza samochodu.

– Wszyscyśmy tu pijani w sztok, panie władzo! – roześmiał się ze swojego dowcipu, zionąc zapachem alkoholu. – Wracamy z kolegami z imprezy – usiłował jak najbardziej bełkotać.

Dosłownie sekunda dzieliła ich od wyprowadzenia na zewnątrz przez „drogowców” i zbadania alkomatem w samochodzie ozdobionym napisem: „Popieraj swoją policję!”. Na szczęście służbowa legitymacja Urzędu uchroniła kierowcę od alkomatu i mercedes mógł ruszyć dalej. Wasilewski krzyczał jeszcze do zdumionego patrolu:

– Widzisz pan, kto teraz łapie pijaczków i odwozi do izby wytrzeźwień? UOP!!!

Agenci zachowali niewzruszone miny. Samochód skręcił w prawo; wyboista, brukowana ulica zawiodła ich do Aspy – starych zakładów tuż nad Odrą, stylizowanych na gotycką zabudowę. Nie brakowało tu wieżyczek, dziedzińców, a nawet rzeźbionych murów. Panowie w garniturach poprowadzili go do nieczynnego od lat zakładowego kina – niewielkiego budynku bez okien, zbudowanego z czerwonej cegły.

Wasilewski postanowił ich wkurzyć.

– To tak wygląda tajna melina UOP?! – wrzasnął na całe gardło.

Agenci momentalnie stracili swój wystudiowany spokój. Zdenerwowani, zaczęli się rozglądać, czy jacyś przypadkowi gapie nie usłyszeli tych wrzasków, a potem błyskawicznie pociągnęli Wasilewskiego do ukrytych w murze drzwi. Potem był malutki dziedziniec, wąski, brudny korytarz, i zaraz potem… totalna odmiana: nieskazitelnie czysty hall, szklane, odbezpieczane kodem drzwi, i wielkie pomieszczenie, oświetlone przez kilkadziesiąt jarzeniówek. Znajdowali się wewnątrz starego kina. Na środku sali stało tylko jedno biurko.

– Przywieźliśmy go – zameldował wyższy agent. – Tylko że on jest trochę, mmm, nie tego… – uderzył się kantem dłoni w szyję.

Wasilewski, oślepiony nawałą sztucznego światła, dostrzegł najpierw lśniąco białą koszulę, potem czarne szelki, a dopiero na końcu właściciela tych eleganckich elementów garderoby, który właśnie podnosił się z fotela.

– Nazywam się Robert Kraśnicki – powiedział oficer, wkładając marynarkę, która wisiała dotąd na oparciu krzesła. – Czy mogę prosić o chwilę rozmowy?

Ochrona ulotniła się momentalnie. Zostali w ogromnym pomieszczeniu sami.

– Proszę – oficer wskazał mu krzesło, które Wasilewski zajął z dużą ulgą. Kręciło mu się w głowie. Tamten napełnił szklankę wodą mineralną z butelki, potem wlał tam kilka kropel płynu z małej buteleczki i pchnął naczynie w kierunku rozmówcy.

– To skopolamina?

– Krople Inoziemcowa. Mam wrażenie, że będą panu potrzebne.

Wasilewski wypił płyn o lekkim, miętowym zapachu. Właśnie zaczynało go suszyć. Oficer przyglądał mu się z beznamiętnym wyrazem twarzy.

– Czemu zawdzięczam to spotkanie?

Kraśnicki nachylił się nad biurkiem. Dłuższą chwilę patrzył mu w oczy, potem powiedział:

– Rząd Rzeczypospolitej Polskiej chce skontaktować się z Bogiem.

Pusta szklanka upadła na wykładzinę. Na szczęście to była miękka wykładzina.

– Proszę?

– Rząd Rzeczypospolitej Polskiej chce skontaktować się z Bogiem – powtórzył oficer UOP.

– Eeeeeee… – Wasilewski potrząsnął głową, potem podniósł słuchawkę telefonu stojącego na specjalnej podstawce nad blatem. – OK, nie ma sprawy, zaraz was połączę. To ma być Jezus Chrystus? Allach? Jahwe? Budda? Chutzliputli?

– Chutzliputli? – zdziwił się Kraśnicki. – Pierwsze słyszę – był naprawdę zaskoczony.

Wasilewski oniemiał. Tamten najwyraźniej mówił poważnie. Odłożył słuchawkę.

– Przepraszam. Dotąd sądziłem, że to ja jestem wariatem.

Oficer patrzył mu prosto w oczy.

– Czy czas zawija się w pętlę? – spytał cichym głosem.

Wasilewski uciekł wzrokiem.

– Aaa… Eee… Niewątpliwie tak. Tylko że jak mnie zaczniecie bić, to natychmiast zmienię zdanie.

– Proszę nie żartować. Pytałem, czy czas zawija się w pętlę? Czy nasza historia się powtarza?

Wasilewski poczuł, że mimo doskonałej klimatyzacji zaczyna się pocić. Wyjął z kieszeni pomiętą paczkę.

– Przepraszam, czy mogę tu zapalić?

– Nie pochwalam tego… Ale proszę.

Kraśnicki podsunął mu spodeczek od filiżanki, mający pełnić rolę popielniczki. Zmrużył oczy, gdy w jego kierunku poszybował pierwszy kłąb dymu. Potem Wasilewski poprosił o jeszcze jedną szklankę wody i w końcu spytał:

– Czy mam się przyznać, że byłem Adolfem Hitlerem, Niną Ricci i Charlie Chaplinem?

– Nie. Chciałbym, żeby dobrowolnie – podkreślił to słowo – odpowiedział mi pan na kilka pytań.

– Proszę się nie krępować. Czas zatacza koło, historia się powtarza, a z Bogiem skontaktuję was w piątek, dopiero po wizycie u mojego psychoanalityka.

Na ustach oficera po raz pierwszy zagościł cień uśmiechu. Zaledwie cień, ale to i tak dużo. Kraśnicki odchylił się w fotelu.

– Wiele osób z panem ostatnio rozmawiało, prawda?

– Owszem.

– Oni wszyscy dostrzegli jakieś dziwne rzeczy. Powiązali ze sobą pewne niecodzienne sprawy. Mają niejasne ślady, poszlaki, gubią się w domysłach… – zawiesił głos. – A ja mam dowód.

– Dowód na co?

Kraśnicki wyjął z szuflady grubą, elegancką kopertę, i położył ją na biurku.

– Widzi pan, Zakład Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego dokonał pewnego niesamowitego odkrycia. Badali jakieś poniemieckie sztolnie wydrążone w Górze Ślęży i… – uśmiechnął się, tym razem wyraźnie. – Odkryli bardzo stare, słowiańskie groby.

– O żesz… Znowu Ślęża.

– W jednym z grobów znaleźli fotografię.

Wasilewski parsknął śmiechem.

– Wiem, wiem – oficer uspokoił go ruchem ręki. – Wszystko można podrobić, wszystko podrzucić w dowolne miejsce, choćby po to, żeby zrobić kawał kolegom naukowcom i zmusić ich do jałowych rozważań. Robiono to już w historii setki razy.

Kraśnicki upił łyk kawy, która pewnie już zdążyła zrobić się zimna.

– Problem jest tylko jeden. Fotografia ma tak mikroskopijne ziarna emulsji, że, biorąc pod uwagę naszą współczesną wiedzę, nie jesteśmy w stanie wyprodukować czegoś takiego. To istny cud techniki. Te ziarna można obserwować jedynie pod mikroskopem elektronowym.

– Co to za zdjęcie?

– Oryginał jest bezpieczny w sejfie. Pozwoli pan, że pokażę mu naszą, niedoskonałą odbitkę.

Kraśnicki wyjął z koperty kartonik wielkości pocztówki i rzucił go na blat. Wasilewski pochylił się lekko. Na zdjęciu był on sam, w jakimś dziwnym stroju. Zadowolony, ze źdźbłem trawy w ustach. Z tyłu, w perspektywie, widać było otoczoną płotem dżunglę. Tuż za nim widniała tablica ze świetlistym napisem: „Plantacje wanilii. Własność gminy Wrocław”. Podniósł wzrok, ogłupiały.

– Oryginalne zdjęcie jest tak doskonałe – powiedział oficer – że można robić powiększenia praktycznie w nieskończoność. Zrobiliśmy je więc – rzucił na biurko następny kartonik. – To powiększenie źrenicy pańskiego oka i obraz, który się w nim odbija.

Na fotografii widać było kobietę w szortach, z malutkim aparatem w rękach. Wasilewski przygryzł wargi. To Rita Lausch. Przynajmniej taką twarz widział w aktach pułkownika Waśkówa. Ale najlepsze było z tyłu, za jej plecami. Zobaczył Katedrę, znane sobie kościoły na Ostrowiu Tumskim (przecież nie dalej jak dzisiaj wieczorem oglądał ten sam widok). Wszystko było pokryte czymś… szklistym. Widział jeszcze jakieś niemożliwe do zbudowania wieże, jakieś dyski, napowietrzne promenady.

– Co to znaczy? – spytał.

– Co to znaczy? – powtórzył jak echo oficer.

Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wasilewski zdążył kompletnie wytrzeźwieć. Nalał sobie nową szklankę wody, zapalił kolejnego papierosa.

– Pokażę panu coś lepszego – zaszeleścił lśniący papier, którym oklejono kopertę. – Rozmawiał pan dzisiaj z pewnym księdzem, prawda?

– Tak.

– Jak mówiłem, drugie pokazane przeze mnie zdjęcie to obraz, który odbijał się w źrenicy pańskiego oka. To zdjęcie – wyjął kolejny kartonik – to powiększenie odbicia z bransoletki kobiety, która z kolei jest widoczna w pańskiej źrenicy…

Zobaczył kilka niewyraźnych postaci. Chyba mężczyzn. Odwróceni plecami, o czymś dyskutowali, tylko jeden stał bokiem. Odbicie w metalu bransolety nie mogło być wyraźne.

– A to jest powiększenie z komputerowym wyostrzeniem.

Na następnej fotografii Wasilewski rozpoznał profil księdza, z którym dzisiaj rozmawiał.

– On mówił, że „człowiek TEŻ jest ciałem” – Kraśnicki odłożył kopertę do szuflady. – Kim więc pan jest? A może inaczej: czym pan jest?

Wasilewski patrzył na niego kompletnie ogłupiały.

– Czy czas zawija się w pętlę? – indagował oficer. – Czy może nas pan skontaktować z Bogiem?

Wasilewski znowu upuścił szklankę. Upadła na wykładzinę i znowu się nie stłukła. Zrobiono ją ze szkła doskonałej jakości.

– Ja… Chyba jestem nienormalny.

Kraśnicki ledwie dostrzegalnie przygryzł wargi.

– No cóż, nie będę pana więcej męczył, ale jeszcze powrócimy do tej rozmowy – odchylił się w fotelu. – Czy odwieźć pana do mieszkania?

– Byłbym zobowiązany.


Wasilewski siedział w skołtunionej pościeli i patrzył na szarość przedświtu. Teraz, w mdłym świetle pierwszego brzasku, te wszystkie bzdury wydawały się mniej realne. Pamiętał jednak każdą rozmowę, i to ze wszystkimi szczegółami. Miał wrażenie, że były tylko dwie możliwości. Albo Hirszbaum się mylił i on sam nie był żadnym schizofrenikiem, tylko regularnym wariatem z omamami, nie potrafiącym odróżnić snów od rzeczywistości, albo… Albo tamci czterej mieli rację. Żył już wiele razy. Ciągle w tej samej postaci. Niczego nie pamiętał z poprzednich wcieleń. No, może poza paroma mglistymi obrazami, cieniami, mniej konkretnymi niż powidoki. Czy oni mogli mieć rację? A jeśli tak, to po co żył? Dlaczego nic nie pamiętał?!

Zaraz. Musi rozstrzygnąć jeden problem. Może jest regularnym wariatem i wszystko mu się po prostu śniło? A może jednak… tamci mają rację? Uśmiechnął się. Czterech poważnych mężczyzn. Czyż mogli się mylić? Nie. Jeśli to nie jest zwykły omam, to oni nie mogli się mylić. Muszą mieć rację. A skoro tak… Ten fakt powodował pewne znaczące implikacje.

Wasilewski popatrzył w okno, na pierwsze promienie wschodzącego słońca. Uśmiechnął się. Przecież to tak łatwo sprawdzić!

Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił domowy numer swojej sekretarki. Podniosła, totalnie zaspana, po dobrej minucie.

– Taaaaaaak?

– Przepraszam za tę pobudkę.

– Oj, szef to zawsze o – ziewnięcie – takich dziwnych porach.

– W szufladzie mojego biurka znajdziesz kopertę. Jutro ją wyjmiesz, rozerwiesz i wykonasz wszystkie zadania, które tam zapisałem.

– Jaką kopertę? – nowe ziewnięcie. – Co w niej jest?

– Numery kont, hasła dostępu, upoważnienia i takie tam różne. Zrobisz wszystko, co jest napisane na pierwszej kartce. Przygotowałem to na wszelki wypadek.

– Szef gdzieś wyjeżdża?

– Tak. Zarezerwuj mi pięć biletów na lot do Szczecina. Ostatni rejs dzisiaj. I zadzwoń do pana Mierzwy, żeby przyjechał na lotnisko razem z pozostałymi panami. Wyjaśnię im pewne sprawy na starym poligonie pod Szczecinem.

– Ojej… On będzie wiedział o co chodzi?

Wasilewski odłożył słuchawkę. Chwilę potem zasnął, po raz pierwszy z głową wolną od trosk.


Alfa powoli sunęła Strzegomską, wlokąc się w sznurze pojazdów. Potem, po skręcie w Graniczną, nareszcie mogła pokazać, na co ją stać. Błyskawicznie przestrzelił puściutką, prowadzącą do portu ulicę – skręcając w Skarżyńskiego miał prawie dwieście na liczniku. Po chwili zaparkował przed lotniskiem. Wiedziony jakimś impulsem poklepał lekko ciepłą maskę, a potem poszedł w kierunku terminalu. Trzej oficerowie – Mierzwa, Waśków i Kraśnicki – czekali razem z księdzem przed głównym wejściem. Z daleka widział, że nie rozmawiali ze sobą; dopiero gdy podszedł bliżej, Mierzwa szepnął coś do Waśkówa.

– Czemu zawdzięczamy to niezwykłe spotkanie? – zaczął Kraśnicki bez powitania.

– Chciałbym panom wszystko wyjaśnić.

– Tu? Na lotnisku?

Wasilewski zaprzeczył ruchem głowy. Rozdał im bilety na lot do Szczecina, nie tłumacząc niczego. Miał nadzieję, że Mierzwa powiedział im przynajmniej to, co usłyszał od sekretarki. Wyraźnie wyczuwał animozje pomiędzy oficerami różnych służb, ale nikt nic nie mówił.

Z trudem przebrnęli przez bramkę, ponieważ trzech mężczyzn miało przy sobie broń palną. Tylko Wasilewski i ksiądz zdołali przedostać się od razu – resztę „wycieczki” sprawdzano w papierach i komputerach. Po dłuższym czasie mogli wreszcie usiąść w pustawej, rzęsiście oświetlonej poczekalni o ogromnych oknach, za którymi rozciągała się nieprzenikniona czerń. Usiedli w miękkich fotelach – dość blisko siebie, ale nie za blisko. Cisza przedłużała się nieznośnie. Nie wiadomo po co tak długo trzeba czekać na samolot, skoro po kontroli biletów i bagażu zgromadzono wszystkich w pomieszczeniu, w którym nie można palić i nie ma się czym zająć? Siedzieli, każdy myśląc o swoich sprawach. Przed oczami Wasilewskiego pojawiła się znowu Rita Laush – ze zdjęcia, które pokazano mu na poligonie. Jezu… Czy ci czterej mogli mieć rację? Jeśli tak, to…

Do poczekalni weszła stewardesa. Najwyraźniej kogoś szukała i najwyraźniej też nie znalazła, dlatego wyszła zła jak osa, pomstując pod nosem na kogoś, kto układał grafik dyżurów. Wydarzenie to spowodowało jednak pewne ożywienie wśród podsypiających, otępiałych późną porą pasażerów.

– Słuchajcie, panowie – zagaił ksiądz nagle. – Czy słyszeliście o „Szpitalu Powszechnym”?

– Tym na ulicy Kamińskiego? – spytał pułkownik Waśków.

– Boże… To tylko taka nazwa, bez powiązania z naszą służbą zdrowia.

– To w takim razie nie słyszeliśmy.

– Kiedyś, przed wojną, w tym ogólnym poczuciu zagrożenia, ktoś wpadł na pomysł…

– Pan mówi o drugiej wojnie światowej?

– Owszem. Ktoś wpadł na pomysł, że skoro najprawdopodobniej nasza cywilizacja upadnie, to trzeba tworzyć nowoczesne zakony.

– Jakie zakony, do jasnej cholery? – spytał Mierzwa.

– Miejsca, gdzie będzie można przechowywać nasze wartości, naszą kulturę, to wszystko, co stanowi, że my to my w… – ksiądz odkaszlnął lekko – w zalewie barbarzyństwa. To taka organizacja, która ma zachować wszystko to, co stanowi o naszej istocie w koszmarnych czasach totalitaryzmów, faszyzmów, komunizmów, w czasach upadku człowieczeństwa, i przechować je do dnia, gdy te wartości będą mogły się odrodzić.

– Kur… zapiał – mruknął Waśków. – Co za bzdura…

– I wiecie, panowie – ciągnął niezrażony ksiądz. – Postanowili nazwać te zakony „Szpitalem Powszechnym”.

– Nie tym z ulicy Kamińskiego? – upewnił się pułkownik. – Nie chodzi o „Szpital Czterdziestolecia”?

Ksiądz tylko wzniósł oczy ku górze.

– Najciekawsze jest to, że nawet zaczęto organizować te zakony, ale okazało się, że niepotrzebnie. Bo zakony już są. Już egzystują w zamknięciu, w izolacji, za zamkniętymi drzwiami. Ktoś stworzył podobne placówki jeszcze przed zaborami, i one trwały przez stulecia…

– Ja cię… Za co płacimy księżom? – Waśków tylko wzruszył ramionami.

– To były przetrwalniki pewnych wartości. Miejsca, gdzie można było zachować to, co stanowi o naszej istocie – bezpieczne w obliczu wszystkich dziejowych zawieruch.

Mierzwa tylko wzruszył ramionami.

– I co? – mruknął. – Sądzi pan, że jego – wskazał na Wasilewskiego – powołali starożytni Słowianie jako, nie wiem, „Strażnika Góry Ślęży”, czy co?

– To musieli mieć niezłych czarowników – wtrącił Kraśnicki. – Facet, który żyje przez tysiące lat, i tylko co pewien czas zmienia skórę. Jak wąż.

– Ciągle taki sam, ale nie ten sam – westchnął ksiądz. – Zafascynowała mnie wizja „słowiańskiego zakonu”.

– Taaaaaaa… – mruknął Mierzwa. – Ja bym chciał wiedzieć, kto załatwił Daronia. I gdzie, psiamać, jest ciało.

Poproszono ich do wyjścia z poczekalni. Niewielki samolot już czekał na pasie startowym. Stewardesa, którą widzieli w hallu, ciągle na coś zła, witała ich wystudiowanym uśmiechem przy trapie. Razem z pozostałymi pasażerami zajęli miejsca we wnętrzu maszyny. Rozmowa była niemożliwa – po zamknięciu ciśnieniowych drzwi pilot uruchomił silniki i hałas stał się nie do zniesienia. Samolot zaczął kołować i ustawił się na początku pasa. Potem próba ciągu, wreszcie zwolniono bloki hamulców. Maszyna ruszyła do przodu – najpierw powoli, a potem z coraz większym, wciskającym w fotele przyspieszeniem. Samolot wzbił się w powietrze, podwozie schowało się w gondolach silników. Wzbijali się coraz wyżej. Stewardesa zaczęła rozdawać cukierki. Druga, odwrócona do nich tyłem rozmawiała przez interkom z kabiną.

– Dwie stewardesy w takim małym samolocie? – spytał Mierzwa.

– Niech pan nie pyta, co pił facet ustalający dyżury – dziewczyna uśmiechnęła się, podtykając mu tacę.

– A wiecie, panowie – powiedział ksiądz. – Coś mnie zastanawia.

– Co? – mruknął Waśków.

– Jeśli on rzeczywiście jest strażnikiem góry Ślęży, to dlaczego przy kolejnych „śmierciach” zmieniają mu się odciski, grupa krwi, a on sam ciągle wygląda tak samo?

– Co ksiądz pier… – Mierzwa powstrzymał się w ostatniej chwili. – W życiu nie słyszałem większych głupot.

– To nie są głupoty – wtrącił Kraśnicki. – Twarz księdza jest widoczna na zdjęciu takiej jakości, że przy całej naszej cholernej współczesnej technologii nie możemy nawet marzyć, żeby wyprodukować zdjęcie o choćby porównywalnej jakości.

– Czyli co? „Umiera” co jakiś czas, odradza się, następują pewne zmiany, ale on jest ciągle taki sam?

– Może czarownicy starożytnych Słowian nie potrafili przewidzieć, że będzie aż tyle ludzi na świecie? – powiedział ksiądz. – On zmienia skórę jak wąż, ale ciągle jest tym samym wężem.

– Przez tysiące lat? Chryste…

– Widzi pan – wtrącił Kraśnicki – Zastanawialiśmy się nad tym. Są społeczeństwa, które radzą sobie z rzeczywistością, i takie, które sobie nie radzą. To tak samo, jak z pojedynczym człowiekiem. Jeśli wszystko jest w porządku, człowiek usiłuje zmienić swoje otoczenie. Jeśli jest źle, to zaczyna zmieniać sam siebie.

– Fakt – mruknął Mierzwa. – Najwięksi wariaci, nie mogący sobie poradzić z otoczeniem, zaczynają się tatuować, wkładają sobie kolczyki w oko, a potem sięgają po spluwę i sieją po przedszkolakach.

– My rozpatrywaliśmy inną opcję. Jeśli jakieś społeczeństwo nie może ukształtować zmieniającego się otoczenia, a nie chce zmienić się samo, to może mieć trzecią możliwość.

– Jaką?

– Może oni potrafili zmienić czas?

– Zawinąć w pętlę? – spytał ksiądz. – Jak się nie udało za pierwszym razem, to zawrócili koło czasu, żeby spróbować jeszcze raz? I pozostawili strażnika, który dba… – zawahał się. – O co?

– Może o ich boga – powiedział Kraśnicki. – Nie sądzi ksiądz przecież, że to była technologia… Czas zatacza koło, a my jesteśmy jak postacie na pożółkłym filmie, po raz kolejny powtarzające swoje role.

– Za każdym razem trochę inaczej – roześmiał się Mierzwa, kręcąc sobie palcem kółka na czole. – Tym razem mamy na niego – wskazał Wasilewskiego – niepodważalne dowody. I wsadzimy go do pierdla.

– Czekajcie, panowie – ksiądz wyjął spod sutanny mapę i zaczął ją rozkładać. – Zaznaczyłem sobie tutaj wszystkie miejsca, gdzie on żył, i wszystkie miejsca, w których umarł. Chyba jednak popełniłem błąd.

– Czemu?

– Nie jest ważne, gdzie on żył – człowiek w sutannie przygryzł wargi. – Ważne, gdzie umierał.

Ksiądz wyjął ze schowka w fotelu serwetkę z nadrukiem LOT-u. Zaczął oddzierać małe kawałki i przy pomocy śliny przyklejać je w punktach, w których czerwonym flamastrem zaznaczył miejsca kolejnych „żyć” Wasilewskiego. Po chwili pozostały tylko czarne – miejsca domniemanych „zgonów”.

– Dorysuję księdzu trochę nowych – mruknął Kraśnicki, wyjmując długopis. – To z naszych akt. Tu i tu – rysował małe znaczki na mapie – i tu. I jeszcze tutaj…

– Jezus! Jezus! Jezus!!! – ksiądz rozluźnił koloratkę pod szyją. – Przecież to jest idealny okrąg!

– No to co? – mruknął Mierzwa.

– O Boże! Nie rozumiecie?!

– Czego?

– On nie może opuścić pobliża góry Ślęży. Zawsze ginie! Zawsze umiera! A potem się odradza.

– O żesz ty – warknął Kraśnicki. – Z jaką prędkością leci ten samolot?

– Nie wiem – Mierzwa wzruszył ramionami. – Jakieś trzysta, czterysta kilometrów na godzinę.

– O Boże – ksiądz zaczął rozpinać górne guziki sutanny. Cały poczerwieniał, zupełnie jakby się dusił. – No to właśnie zbliżamy się do granicy okręgu. Musicie zawrócić maszynę!

Kraśnicki też rozluźnił krawat.

– Zaraz zginiemy?

Druga stewardesa – ta, która rozmawiała przez interkom – odwróciła się nagle i podeszła do nich z uśmiechem.

– Witam panów.

– To Rita Lausch! – wrzasnął nagle Waśków, wstając z fotela. – To jest Rita Lausch!!!

Stewardesa dygnęła teatralnie, unosząc dół swojej krótkiej spódniczki.

– Nazywam się Gosia Majewska – uśmiechnęła się porozumiewawczo do Wasilewskiego i samymi ustami posłała mu pocałunek. Taki babski. Taki ciepły. Taki, jakim potrafi obdarować tylko kobieta. Taki pocałunek sprawia, że mężczyzna nagle już wie, dlaczego urodził się mężczyzną. Jezu! Kochał tę kobietę! Kochał ją… Była jego. Kochał ją po prostu! Był jej dozgonnym fanem i wielbicielem!!!

– To Rita Lausch, Rita Lausch, Rita Lausch… – powtarzał Waśków.

– Pewnie dawniej nazywała się inaczej – mruknął ksiądz. – Nie wpadliśmy na to, że było ich dwoje…

– Przecież badałem go ukradkiem za pomocą wykrywacza kłamstw – wtrącił Kraśnicki. – On naprawdę nic nie wiedział…

Gosia Majewska kucnęła przy nich, ciągle z uśmiechem na ustach.

– On nie mógł niczego pamiętać. Po każdej śmierci potrzebuje dłuższej chwili, żeby odzyskać świadomość. Tak jak i ja. Tak jak i wy.

– My?! – ksiądz dał się kompletnie zaskoczyć.

– Teraz wszyscy umrą. On ma zbyt ważną misję do spełnienia. Wy przeżyjecie, bo musicie pozamykać śledztwa w jego sprawie i zniszczyć dokumenty.

– Jak Rita Lausch? – spytał Waśków. – Historia się powtarza.

Gosia uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– To także odpowiedź na pańskie pytanie – zerknęła na Kraśnickiego. – Owszem, powtarza się, ale dość perfidnie. Zresztą sam pan zobaczy.

– Wszyscy zginiemy?

– To naprawdę nie boli. Wy chwilowo przeżyjecie, żeby doprowadzić sprawy do końca. A potem znowu śmierć i odrodzenie. Teraz będziecie mu pomagać. Otrzymacie nieśmiertelność, a właściwie umiejętność wychodzenia z każdej śmierci i przemiany.

Znowu taki babski, ciepluteńki uśmiech w stronę Wasilewskiego, takie niemożliwe do opisania, porozumiewawcze spojrzenie. Czuł ciarki na plecach. Czuł się znowu zaakceptowany. Był u siebie.

– I skontaktuje pani RP z Bogiem?

– Nie ma sprawy. Już za chwilę – roześmiała się, tym razem głośno. – Choć może się wam to nie spodobać, bo chyba to nie ten bóg, o którym myślicie.

Kraśnicki wyszarpnął pistolet z kabury i zarepetował. Zaczął biec pomiędzy fotelami, w jednej ręce trzymając spluwę, a w drugiej swoją służbową legitymację.

– UOP!!! – wrzasnął do drugiej stewardesy, mocno przestraszonej, bo z panującego wokół hałasu wyłowiła już zmieniający się gang silników. – Otwieraj drzwi do kabiny pilotów!!! Jestem oficerem UOP! Otworzyła.

– Mayday, Mayday, Mayday! – krzyczał pierwszy pilot. – Spadamy!

– No, zróbcie coś! Włączcie… – drugi pilot zbliżył mikrofon do ust dokładnie w chwili, kiedy oba silniki zamilkły, a dotychczasowe wycie maszyn ustąpiło miejsca narastającemu świstowi powietrza. – A… No to dobranoc. Już po nas.

Ksiądz zaczął się modlić. Waśków odruchowo wyszarpnął pistolet z kabury, ale nie bardzo wiedział, co z nim zrobić. Mierzwa ukrył twarz w dłoniach. Pasażerowie krzyczeli, tylko Gośka Majewska ciągle się uśmiechała.

– To się nagrywa w czarnej skrzynce! – kapitan usiłował przyciągnąć do siebie stery. – Dziecko, kiedyś ci odtworzą taśmę… Krysiu, pamiętaj, że tatuś cię bardzo kochał!

– Jestem z UOP – darł się Kraśnicki, potrząsając legitymacją. – Natychmiast zawróćcie samolot!

Drugi pilot odwrócił głowę.

– Pierdol się – powiedział spokojnie. – Spadamy dokładnie na rynek w Legnicy.

W tym momencie ksiądz przestał się modlić. Spojrzał Wasilewskiemu prosto w oczy. Głęboko.

– Synu… Przecież trasa z Wrocławia do Szczecina nie prowadzi nad Legnicą!


Panom Boruniowi i Trepce dedykuję,

Z podziękowaniem za piękne chwile przeżyte w dzieciństwie

I zapożyczając imię głównej bohaterki

Dziękuję i kłaniam się nisko moim Umarłym Mistrzom

Andrzej Ziemiański

PS. Byliście, chłopaki, świetni. Proxima śni mi się do dzisiaj! I mam nadzieję, że będzie mi się śnić zawsze. Mam nadzieję, że do końca pozostanę małym chłopcem i już nigdy nie dorosnę. Chcę marzyć!

Загрузка...