LEGENDA

czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku

Ivan „Sepp” Dietrich siedział razem z „Pułkownikiem” Gusiewem w małej kawiarni, urządzonej w przejściu podziemnym. Przejście było dosyć szczególne. Pochyłe ściany z ręcznie obrabianego kamienia podtrzymywały żelbetowy strop o grubości paru metrów. Jedną ze ścian „zniknięto”, i przez ogromny wykrój można było obserwować taras, wychodzący nad obramowaną morzem zieleni fosę. Właściwie był to stary bunkier, który wykorzystywano także jako przejście podziemne – po jego powierzchni, zwanej placem Pierwszego Maja, jeździły samochody i tramwaje, niżej zaś uruchomiono sklepy i kawiarnie, a także stanowiska telefonów TP SA. Jeszcze niżej znajdował się taras i fosa.

Był późny, letni wieczór. Gusiew i Dietrich grali w karty, sącząc piwo przy stoliku osłoniętym ogromnym parasolem. Dietrich rozdawał po pięć kart do pokera. Gusiew położył dziesięć złotych w ciemno.

– Nie przesadzasz?

– Wiem, że wygram.

– To i ja wiem. Ty zawsze we wszystko wygrywasz.

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– A wiesz dlaczego?

– Bo masz szczęście, dupku. Zawsze ze mną wygrywałeś. W każdej grze, w każdym losowaniu; w marynarza, w rzucaniu monetą, i w pićki pod mostem…

– A wiesz dlaczego? – powtórzył Gusiew.

– Bo jesteś cholernym szczęściarzem.

– Nieprawda. Jestem zwykłym pechowcem.

– Pieprzysz.

– Widzisz… To w ogóle nie w tym problem. Pochlebiam sobie, że pisarz to taki facet, który ma niezwykły zmysł obserwacji – Gusiew rzeczywiście był pisarzem. Poza etatem na uczelni zajmował się pisaniem opowiadań i powieści. – Zawsze, ilekroć jadę przez Wrocław, widzę milion historii. I jeśli potem opowiem jedną z nich znajomym, to mają mnie za kłamcę i bajeranta.

– A tak nie jest?

– Ja to wszystko naprawdę widzę. Jak ktoś nie ma zmysłu obserwacji, to niech się nie bierze za pisanie.

– A jak to połączysz z wygraną w karty?

Gusiew złożył ręce jak do modlitwy.

– Czułeś to drgnięcie rzeczywistości przed chwilą?

– Szlag! Jakie drgnięcie?

– Nie czułeś? Nie poczułeś, że wygrasz?

Dietrich wzruszył ramionami. Pociągnął łyk piwa, które już powoli robiło się ciepłe.

– No to ja wygram – Gusiew wyłożył odkryte karty na blat stolika. Miał dwa walety, dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Ty… To nie jest poker amerykański. Dlaczego odkryłeś?

Gusiew położył na stoliku dwadzieścia złotych.

– Chcę ci dać szansę. Tylko że i tak nie wygrasz.

Dietrich zerknął we własne karty. Miał trzy asy, króla i szóstkę.

– Akurat wygrasz – mruknął, wyrównując dwadzieścia. – Ile?

Gusiew popchnął w jego kierunku dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Trzy. Nie masz szans.

– Zobaczymy – Dietrich wymienił dwie. Zerknął w karty. Miał swoje trzy asy i dwie dwójki. Full. – No i co, koleś? Myślę, że pięćdziesiąt złotych nie byłoby teraz przesadą.

– Nie trać forsy – Gusiew podniósł głowę, patrząc na betonowe dźwigary powyżej. Po omacku odwrócił swoje karty, nawet na nie patrząc. – I co? – spytał ciągle z głową do góry. – Co mam?

Dietrich, wściekły, zapalił papierosa.

– Cztery walety – zaciągnął się głęboko. – Psiakrew! Ty zawsze wygrywasz. Szlag… Jak trzeba było wylosować książkę na aukcji i rzucaliśmy monetami… Jak kupowaliśmy sobie rewolwery w sklepie i trzeba było wylosować komu przypadnie model „Steel Blue”…

– To zupełnie nie o to chodzi – Gusiew wyjął z kieszeni monetę. – Orzeł czy reszka?

– Orzeł.

Gusiew rzucił. Ciągle nie odwracał oczu od dźwigarów powyżej.

– Co wyszło?

– Reszka! Kurde balans!

Gusiew wyjął z kieszeni długopis. Położył na stoliku i zakręcił.

– Nie spytam już kogo wskaże…

– Pewnie ciebie.

– No.

Długopis wirował na mokrym blacie. Po chwili zaczął zwalniać. Gdy się zatrzymał, wysunięty wkład mierzył wprost w brzuch Gusiewa. Dietrich zaklął głośno.

– Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię – Gusiew dopił resztę piwa. – To się samo robi.

– Nie pieprz mi tu na głodno!

– Sam powiedziałeś, że zawsze we wszystko wygrywam. A ja uważam, że jestem największym pechowcem, jakiego ziemia nosi. Jestem koszmarnym nieudacznikiem, Ivan.

– Srasz – to tak. Ale nie jesteś pechowcem!

– Śmiejesz się. Niepotrzebnie.

– Sam pamiętam, jak za kryzysu staliśmy w kolejce po benzynę. Ze trzy godziny. Już dojeżdżaliśmy do stacji, kiedy przyjechała cysterna. I szedł facet z zakazem wjazdu w ręce. Trzysta aut w koszmarnej, socjalistycznej kolejce. A on… ustawił zakaz dokładnie za twoim samochodem. Nie musiałeś czekać kolejnych dwóch godzin, bo tyle to wtedy trwało. On wybrał dokładnie twój tylny zderzak. Twój, spośród trzystu innych samochodów.

– Drgnięcie rzeczywistości – Gusiew też zapalił papierosa.

– Co?

– Nie czujesz tego? Gdy masz wygrać, to czujesz drgnięcie rzeczywistości.

– Niech cię szlag trafi. Co?

– Popatrz – „Pułkownik” wyjął z kieszeni dwie kości. Rzucił. Trójka i piątka. – Teraz przegram – powiedział.

Dietrich miał piątkę i czwórkę. Jeszcze raz. Gusiew – trójka i dwójka. „Sepp” – czwórka i piątka.

– A teraz wygram – Gusiew rzucił dwie szóstki. Dietrich miał jedynkę i dwójkę.

– Ja cię pieprzę. Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię. To się samo robi. Ja tylko obserwuję rzeczywistość.

– Jak, psiakrew, obserwujesz rzeczywistość?!

– Widzisz… – Gusiew gestem przywołał kelnerkę i zamówił jeszcze dwa doskonale schłodzone Okocimie. – Wielokrotnie zwróciłem uwagę na to, że gra, w którą gramy, usiłuje nam pomóc. Oczywiście, jeśli gra trafi na wyjątkowego jełopa, albo warunki nie sprzyjają, to nic z tego nie będzie, ale…

– Dziękuję ci, że nazwałeś mnie jełopem – Dietrich uśmiechnął się promiennie.

– Nie opowiadaj. Gra chce, żeby ją wygrać, i dlatego pomaga graczowi. To jest właśnie drgnięcie rzeczywistości. Dobry obserwator to czuje.

Dietrich przygryzł wargi. Długo znał Gusiewa, więc wiedział, że kolega nie robi sobie jaj.

– OK. Pokaż mi to „drgnięcie rzeczywistości” – wyjął z kieszeni garść monet. – Ile mam w łapie? Ten, kto będzie bliższy kwoty, wygrywa! – analizował w umyśle swoje dzisiejsze wydatki, czuł w dłoni ciężar monet. Teraz musiał wygrać. – Dwadzieścia złotych. Nie…- potrząsnął ręką, chcąc zważyć bilon. – Piętnaście. Mmmmmm… Trzynaście. Dwanaście. Około dwunastu złotych.

– Siedem pięćdziesiąt – mruknął Gusiew.

– A gówno! – Dietrich wysypał monety na blat. Zaczął liczyć. Podniecony rozgrywką, wypił dwa łyki piwa. – Pięć, sześć, sześć dziewięćdziesiąt… Chryste… Siedem dziewięćdziesiąt! Siedem, jasna cholera, dziewięćdziesiąt! Skąd wiedziałeś?!

– Nie wiedziałem.

– To dlaczego strzeliłeś siedem pięćdziesiąt?

– Nie strzelałem. To było drgnięcie rzeczywistości.

Dietrich upił dwa kolejne łyki.

– To znaczy?

– Wiedziałem, ile masz w garści. Mniej więcej.

– Gra ci powiedziała?

– Nie. Czułem. Nie wiem jak to powiedzieć…

Upalne letnie popołudnie nie było tak dokuczliwe w podziemnym schronie-przejściu, pod paroma metrami betonu, z wielką wyrwą wpuszczającą wiejący znad fosy wiatr i z zimnym piwem na stoliku. Nieliczni przechodnie snuli się powoli, słońce lśniło na powierzchni wody coraz czerwieńszymi odblaskami. Po raz kolejny tego popołudnia Gusiew spojrzał na elegancką kopertę, która zawierała jego wyniki ze szpitala. Potem przeniósł wzrok na wycięte z gazety zdjęcie, przedstawiające małą, kilkuletnią dziewczynkę, siedzącą samotnie na płaskim dachu jakiejś przybudówki. Dziewczynka, zamyślona, patrzyła w pustą, zamgloną przestrzeń przed sobą.

Zrobiło mu się smutno. Winston Churchill nazywał to „czarnym psem”. Ludzie różnie nazywali depresje. Jego własny, Gusiewa, czarny pies, czaił się gdzieś w pobliżu. Jeszcze nie podchodził, ale już szczerzył zęby w ukryciu, krążąc niespiesznie wokół. „Będę cię miał, stary” – zdawał się mówić w swojej psiej mowie. – „Będę cię jeszcze miał…”.

„Sepp” Dietrich pociągnął wielki łyk piwa.

– Coś się tak zamyślił, stary? – spytał.

„Stary”… Tak samo mówił czarny pies.

– Aaa… pierdoły.

– Muszę z tobą nareszcie wygrać.

– To wygraj.

– W co?

– W marynarza? – Gusiew odpowiedział pytaniem. Czarny pies był niebezpiecznie blisko.

– Nie ma sprawy – Ivan podniósł szklankę do ust, ale nie zdążył dokończyć tego ruchu. Coś się w nim szarpnęło. Gusiew też to poczuł, i to dużo lepiej.

– Jezus! – Dietrich odstawił piwo. – Jezus Maria! Poczułem!!!

– Taaaa?

– Poczułem drgnięcie rzeczywistości! Teraz wygram!

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– Gra zawsze chce ci pomóc – powtórzył. – Ale zwykła gra jest jak zapałka. Musisz być dobrym obserwatorem i musisz trzymać rękę bardzo blisko, żeby poczuć ciepło. A to… To było jak bomba atomowa.

– Co ty pieprzysz? Poczułem! Teraz wygram.

– Nie. Nie wygrasz.

– Poczułem drgnięcie rzeczywistości.

– Tak? – Gusiew ciągle się uśmiechał. Dla niego, dla obserwatora natchnionego, to było jak orgazm. On to czuł całą swoją istotą, wszystkimi nerwami. Nie mógł otrząsnąć się z szoku. – Właśnie zaczęła się jakaś gra. Wielka. Monstrualna. Zupełnie nieprawdopodobna!

– Pieprzysz.

– Ona chce nam pomóc. To będzie potwornie nierzeczywiste uczucie – schował kopertę ze szpitala i zdjęcie dziewczynki do teczki. – Nigdy jeszcze nie czułem czegoś takiego.

– Nieprawda. Teraz wygram. Poczułem!

– Nie.

Dietrich wyciągnął nad stołem pięść zaciśniętą do gry w marynarza.

– OK. Patrz jak wygrywam. Liczymy ode mnie. Raz, dwa, trzy…

Gusiew pokazał dwa palce, Dietrich też dwa.

– Szlag! – nawet nie liczył. – Znowu wygrałeś.

Gusiew zaczął się śmiać.

– To nie ta gra – mruknął. – Zaraz coś się stanie.

– Co? – „Sepp” patrzył ogłupiały.

– Obserwuj. Ucz się. Bo dar obserwacji masz – Gusiew dopił swoje piwo. – Zawsze powtarzam, że powinieneś zostać pisarzem.

Dietrich tylko kręcił głową. Nie mógł sobie poradzić z zupełnie irracjonalnym uczuciem niepokoju, które nagle go ogarnęło.

– Zaraz coś się stanie – powtórzył Gusiew. – Zaraz coś się stanie.

Z boku podeszła do nich śliczna dziewczyna z kieliszkiem wina w ręce.

– Ja przepraszać pan – powiedziała łamaną polszczyzną. – Ja Węgierka z Węgier. Słabo mówić polsku, bo tu studiowała.

– Zechce się pani dosiąść – Gusiew wskazał jej krzesło. Czuł dreszcze na plecach. Czarny pies uciekał z podkulonym ogonem. Ona była naprawdę śliczna!

– Jestem Irmina – dziewczyna usiadła na krześle i odstawiła wino. – Nazwiska nie powiem, bo i tak go wy nie powiecie nigdy. Za trudne.

Obaj przedstawili się uprzejmie.

– Jak się tak myślałam – kontynuowała dziewczyna – dlaczego wy siedzicie na stoliku z parasolem. Przecież nie ma słońca. Nad nami paręnaście metrów betonu uzbrojonego po zęby.

– No, może nie aż tyle – uśmiechnął się Ivan. – Ale… popatrz, dziecko, do góry. Co widzisz?

– Takie coś – dziewczyna posłusznie podniosła głowę. – Takie coś. Takie… belki?

– Dźwigary. A na nich co siedzi?

– No te… gołębie. I co?

– One srają jak snajperzy – wtrącił Gusiew.

– No nie… Przecież parasol nie jest obsrany. Nie ma gówna na parasolu – powiedziała dziewczyna z promiennym uśmiechem. Najwyraźniej języka polskiego uczył ją ktoś z dużym… talentem.

– Po co marnować amunicję? Patrz tam.

Dietrich wskazał jej niemieckiego turystę, obwieszonego aparatami, który właśnie skosztował piwa. Mościł sobie właśnie stanowisko na plastikowym krzesełku. Nie trzeba było długo czekać. Gołębie na górze już go namierzyły. Pac! Chlup! W piwie turysty wylądował ładunek, którego nikt nie chciałby tam mieć.

– No i widzisz, Irmino O-Za-Trudnym-Nazwisku – roześmiał się Gusiew. – Dla miejscowych są stoliki z parasolami, a dla przyjezdnych bez parasoli. Więcej pieniędzy wydadzą.

– Myślisz, że właściciel knajpy sam tresuje gołębie? – spytał Ivan.

– Cholera go wie – Gusiew odwrócił wzrok od Niemca, który właśnie biegł do baru, żeby kupić nowe piwo. – Ale… „Węgierka z Węgier” nie jest tu kimś obcym. Ty masz miejsce pod parasolem.

– Taaa… – dodał Dietrich. – Wy, Węgrzy, macie tu specjalne traktowanie.

Dziewczyna roześmiała się w głos. Była ładna, sympatyczna, miała obcięte na chłopaka, rude włosy, obcisłe białe legginsy i równie obcisłą koszulkę.

– Cholera was weźmie – powiedziała. – Pomożecie mi znaleźć Instytut Badania Snu?

Dietrich zakrztusił się piwem. Gusiew, choć spodziewał się najdziwniejszych rzeczy, upuścił papierosa, którego właśnie podnosił do ust.

– No i widzisz? – szturchnął kolegę. – Gra się właśnie zaczęła! Wielka, zupełnie nieprawdopodobna…

– Mówiłeś – Ivan potaknął ruchem głowy, zupełnie oszołomiony. – Jezu… – po raz pierwszy w życiu poczuł to tak intensywnie. – Przecież we Wrocławiu i okolicy jest jakieś osiemset tysięcy osób. I one wszystkie, teoretycznie, mogłyby się tu pojawić!

– A ona wybrała właśnie nas.

Dziewczyna spojrzała zdziwiona.

– O czym mówicie? – spytała.

– Tak się składa, że… – Gusiew tylko westchnął – że obydwaj pracujemy w Instytucie Badania Snu.

– Zawieziemy cię tam – Dietrich wyjął z kieszeni portfel i skinął na kelnera. Zerknął na Gusiewa, ale ten patrzył na swoją niedomkniętą teczkę, z wynikami w zaklejonej, eleganckiej kopercie, i wyciętym z gazety zdjęciem. Mimo to czarny pies umknął na krótką chwilę, i na razie wolał się nie pojawiać.

– Ja nie teraz – powiedziała dziewczyna. – Ja jutro przywieziemy materiały z hotela. OK?

– My?

– Ja. OK?

– OK, dziecko. A tak właściwie to o co chodzi?

Dziewczyna przygładziła swoje krótkie włosy.

– Jaja robicie, nie? – uśmiechnęła się. – Nie jesteście z Instytutu Badania Snów. Chcecie mnie poderwać na dupa, co?

– To też – mruknął Gusiew. – Ale mamy dokumenty – obaj pokazali służbowe legitymacje.

Dziewczyna upiła łyk wina.

– Bo wiecie, chłopaki, mnie bardzo interesuje wasz instytut. Bo było tak. W lata pięćdziesiąte i Polacy, i Węgrzy prowadzili badania nad snem. W sensie szpiegowania. To NKWD chciało, bo same Ruskie nie miały wyniki, kapujesz jeden z drugim?

Dietrich i Gusiew przytaknęli skwapliwie. Obydwu Irmina strasznie się podobała.

– No i było tak – kontynuowała swoją łamaną polszczyzną. – Polaki pierwsze wpadły na pomysł. Ten wasz Urząd Bezpieki, nie? Kapujecie?

– My wszystko kapujemy – powiedział „Sepp” z kamienną miną.

– No! I… I ten bezpieka oddał materiały Ruskim, bo Węgrzy bardziej poszli daleko. Nie?

– Tak – potwierdził „Pułkownik” Gusiew, choć nic nie rozumiał.

– No bo chodzi o szpiegowanie we śnie. Ruskie chcieli to strasznie dostać. I zabrali wszystkie kopie materiały z Polski i zapakowali w takie skrzynie. To powieźli do Budapesztu w tych skrzyniach. Do Węgier, do naszego instytutu, żeby Węgrzy mogli skorzystać z waszych materiałów, bo metoda była inna.

– Jaka metoda? – mruknął Dietrich.

– Szpiegowania we śnie – odparła Irmina. – No, ale się zjedli.

– Jezus! Kto się zjadł?!

– Różnie mówią o Ruskich, ale żeby zaraz kanibale? – dodał Ivan.

– Ruscy się zjedli sami – dziewczyna dopiła resztkę wina. – No bo dowieźli to w pięćdziesiątym szóstym, a tam powstanie się zrobiło. I wszystko się spaliło w naszym instytucie. Całe węgierskie materiały poszły w dym! Całe! Ale te polskie były w metalowych skrzyniach. I część ocalała. Mała część. Ktoś przechował. Myślał, że złoto, albo jakoś tak. I ja dorwała je. Te strzępki papieru. Dorwała i przeczytała.

– Wszystko o tym, co Urząd Bezpieczeństwa wiedział o szpiegowaniu we śnie – Gusiew, rozbawiony, zerknął na uśmiechniętego Dietricha. Nie chciał zrazić dziewczyny czystą kpiną.

Irmina też uśmiechnęła się lekko.

– To są dobre materiały – powiedziała. – Ja już szpiegowała we śnie.

– I co wyśledziłaś, dziecko? – Dietrich usiłował się nie roześmiać.

– Ja śniła naszą rozmowę. Nie wiedziała, że tu i z wami. Ale ja śniła – odstawiła pusty kieliszek i wskazała Gusiewa. – Ciebie nazywają „Pułkownik” – przeniosła rękę na Dietricha, celując w niego palcem – a ciebie „Sepp”. Prawda?

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, tym razem zaskoczeni – przedstawiając się nie podali swoich ksyw. Dziewczyna patrzyła na nich z satysfakcją.

– U was muszą być oryginały tych papierów – powiedziała. – Będziemy ich szukać. My jutro znajdziemy, do czego wy doszli w projekcie „Kal”.

– W czym?

– Projekt „Kal” – wyjaśniła, ale niczego nie zrozumieli. – Tak to nazwał Urząd Bezpieki.

– Myślisz, że w naszym instytucie są jeszcze papiery sprzed prawie pięćdziesięciu lat? – spytał Gusiew.

– Wiem, że są. Ja już szpiegowała we śnie – uśmiechnęła się, pokazując prześliczne zęby. – Projekt „Kal” działa, ale jest bardzo niebezpieczny. Bardzo.

Dietrich i Gusiew znowu spojrzeli po sobie.

– Mówiłeś, że zaczęła się jakaś gra – szepnął „Sepp”.

– Wielka. Czujesz to?

Irmina nabazgrała im szminką na serwetce adres, skąd mają ją jutro zabrać. Zamówiła sobie jeszcze jedno wino.

– Mówiłeś, że każda gra chce, żeby ją wygrać – powiedział Dietrich, gdy dziewczyna poszła do baru.

– Pytanie tylko, co jest wygraną – mruknął Gusiew.

Na szczęście czarny pies umykał z podkulonym ogonem. Wycięte z gazety zdjęcie małej dziewczynki na razie nie czarowało swą złą mocą.


Zapadał wieczór, dodając trochę czerwonego koloru do morza zieleni wokół. Gusiew siedział w swoim wozie na parkingu niedaleko Hali Ludowej. Radio wyło, rozkręcone do maksimum, przez otwarte okna wpadał wieczorny letni wiatr. „Jahrhundredhalle”. Patrzył na wyblakłą kopułę naprzeciw, zbudowaną ze starego niemieckiego betonu – konstrukcja Berga właściwie mogłaby być Wrocławiem przyszłości. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, ledwie wystając ponad wierzchołki drzew.

Gusiew rozejrzał się po parkingu, kończąc drugą puszkę piwa. Facet w renault scenic rzucał piłkę dwóm małym pudelkom, które biegały w amoku, aportując. Mężczyzna w „starej ścierze”, czyli fordzie sierra, walił wódkę z piersiówki. Gość w małym fiaciku sączył wino, przelane do butelki po wodzie mineralnej. Dwóch młodych – jeden w peugeocie, drugi w daewoo – ciągnęło piwo z puszek, jak i on. Boże! Cywilizacja samotnych mężczyzn chlejących w samochodach. Znał ich wszystkich, choć z żadnym nigdy nie rozmawiał. Wszyscy się znali. Mieli już nawet „swoje” miejsca na tym parkingu. Radio na full, alkohol, a później jazda bocznymi drogami, ścieżkami, żeby uniknąć policji. Każdy miał „pewne” przejazdy, opracowane drogi dojazdu do domu, gdzie czekała żona i cały ten szajs. Cywilizacja samotnych mężczyzn, czcicieli Bachusa, z których każdy miał swoją żonę, kochankę, przygodne dupy… Ale to nic – byli tak cholernie samotni. Usiłowali na siebie nie patrzeć. Kryli oczy za szkłami przeciwsłonecznych okularów. Udawali, że mają jakieś cele postoju. Może wypuścić psy i kazać aportować, może wysłuchać wiadomości w radiu, choćby umyć szyby w samochodzie? Byle nie wracać do domu… Gusiew znał wiele takich miejsc. Nad Widawą urzędowali „działkowcy”; łopata na dach i już można pić, nie tłumacząc się przed żoną. Na Grunwaldzkim stali „naukowcy”, którzy nigdy nie wchodzili do swoich katedr. Na Krzykach „spacerowicze”, co nigdy nie wysiadali ze swoich samochodów. Na Lotniczej „biznesmeni”, tłumaczący swoją nieobecność natłokiem obowiązków.

Cywilizacja samotnych mężczyzn pozamykanych w samochodach, z radiem na full i alkoholem w ręce. Ciekawe, czy inny wrocławianin, „Czerwony Baron” Manfred von Richthofen, też parkował tutaj, patrząc na Jahrhundredhalle, i w przerwach między lotami, w których masakrował Anglików, stał tu i chlał, nie chcąc wracać do domu na trzeźwo?

Było inaczej niż zwykle. „Pułkownik” Gusiew cały dygotał, wręcz trząsł się, nie mogąc opanować nerwów. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie! Tylko to jedno miał w głowie. Jako obserwator natchniony czuł tę zbliżającą się dziwną rzecz wszystkimi komórkami ciała. Coś się stanie…

Zapalił papierosa i spojrzał na szczyt Hali Ludowej. Tu przemawiał i Hitler, i papież – obaj w końcu honorowi obywatele Wrocławia. Tu, gdzieś w okolicy, w 1936 roku firma IBM sprzedała Niemcom automatyczny system rozpoznawania kart perforowanych, nadający się idealnie do ewidencjonowania w Auslandorganisation Żydów, których miano później eksterminować. Mniej więcej stąd XXX Dywizja Piechoty ruszyła na wojnę z Polską, atakując stojące blisko nad granicą wojska generała Rómmla, dalekiego krewnego Erwina Rommla. Feldmarszałek ćwiczył na podwrocławskim poligonie – później, przed wyprawą do Afryki. Nie ma to jak sprawy rodzinne; chłopaki załatwiły to między sobą, jak krewniak z krewniakiem, szczególnie w trakcie obrony Warszawy. Dokładnie w miejscu, gdzie stał Gusiew, garnizon Festung Breslau składał broń przed wojskami radzieckiego Polaka, generała Głuzdowskiego…

Wzrok Gusiewa prześlizgiwał się po idealnie ułożonej kostce nowoczesnego parkingu. Tak dobrego obserwatora jak on nowa nawierzchnia nie mogła zmylić. Wiedział, którędy szła stara droga, gdzie jeszcze zostały słupy z niemieckimi lampami, które można obejrzeć w dowolnym filmie o Auschwitz. Wiedział, gdzie są najniższe punkty betonowego pola i jak podłączono je do niemieckiej sieci melioracyjnej. Miał wrażenie, że całe pokolenia architektów budujących to miasto chciały mu coś powiedzieć. Że w tkance aglomeracji zaklęta jest jakaś myśl. Że to wszystko czemuś służy. Ciągle nie mógł się domyślić, ale wiedział, że w końcu dotrze do rozwiązania. Bo coś tu tkwiło, coś na granicy pomiędzy kompletnym niezrozumieniem, entropią, a porządkującą ideą. Zerknął na idealnie wystrzyżony trawnik. Wystarczyłoby wziąć łopatę, by w dowolnym miejscu dokopać się ludzkich kości i jakichś kamieni z niemieckimi lub hebrajskimi inskrypcjami, niosącymi swoje mroczne przesłanie – hen, przez niewyobrażalne otchłanie czasu. Wiedział też, że właśnie on odkryje to przesłanie, dowie się, co chcieli powiedzieć Starzy Mistrzowie.

Ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj nie mógł się skupić. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie… Łomotało mu w głowie. Jedyną pociechą było to, że Dietrich też pije w swoim samochodzie, w zupełnie innej dzielnicy miasta.


Dietrich skończył pić ćwiartkę „Żubrówki” dokładnie w momencie, gdy Gusiew ruszał bocznymi drogami w swoją podróż, z powrotem do domu, do którego wcale nie chciał wracać. Uruchomił silnik samochodu, ukrytego w betonowej wnęce budynku z wielkiej płyty. Stąd na swój strzeżony parking miał raptem kilkaset metrów, lecz dzisiaj zaparkował tuż pod własną bramą. Coś się stanie. Coś się stanie, coś się stanie… Cały w nerwach, wsiadając do windy wziął do ust pół paczki gumy do żucia. Niepotrzebnie. Okazało się, że żony i dzieci nie ma w domu. Zapalił gaz pod czajnikiem, puścił wodę do wanny, po czym usiadł przy biurku, w swoim małym pokoiku, i zaciągnął się papierosem. Zapalił też świeczkę, żeby pozbyć się zapachu nikotyny. Potem wyjął z sejfu ogromny rewolwer.357 Magnum i zaczął go czyścić – wyłącznie po to, żeby zająć czymś ręce. Coś się stanie… Nie mógł pozbyć się tej natrętnej myśli. Wielki, różowy perski kocur otworzył drzwi do gabinetu i miauknął na próbę, sprawdzając, czy może uda się oderwać pana od czyszczenia tej idiotycznej broni, która robiła tyle huku. Może da się zaprowadzić do kuchni, gdzie przecież jest ta wspaniała lodówka i kilka pudełek z kocimi ciastkami! Jednak tym razem Ivan „Sepp” Dietrich nie reagował. Powoli rozprowadzał Remington Oil we wnętrzu lufy, a potem wycierał go pończochą żony, nawiniętą na stare szydełko.

Coś się stanie. Coś się stanie… Dietrich nie mógł skupić się na smarowaniu skomplikowanych mechanizmów, nie rejestrował upływu czasu. Znudzony pers wskoczył na biurko, jego puchaty ogon momentalnie zajął się od świeczki. Kot stał i z pewnym zdziwieniem patrzył na swoje płonące ciało. W tym momencie rozległ się szczęk zamka. Do mieszkania weszła żona z dziećmi.

Dietrich chwycił kota i wyskoczył do przedpokoju.

– Tadam, tadam! – krzyknął. – To pierwszy płonący kot na świecie!!! – usiłował zgasić koszulą palący się ogon.

Jednak żona nie doceniła dowcipu. Patrzyła w szoku na wylewającą się na przedpokój wodę z wanny, miotającego się kota, i na stojący w ogniu czajnik.


– To jest bardzo dziwne – mówił Gusiew do „Węgierki z Węgier”. – Prowadziliśmy badania nad powtarzającymi się snami, ale do niczego nie doszliśmy.

– Gusiew, nie pierdol – powiedziała Irmina, dając kolejny dowód, że języka polskiego uczył ją ktoś z wielkim talentem, a w dodatku bez żadnych zahamowań. – Ja już szpiegowała we śnie i wiem, że zaraz powiesz mi coś ważnego.

– Niczego ci nie powiem!

– Gusiew! – prawie krzyknęła, śmiejąc się jednocześnie. – Powiesz!

„Pułkownik” tylko wzruszył ramionami.

– Powtarzające się sny? – zapalił papierosa. – Taaaaaaaaaa… Borkowski prowadził badania na ten temat. Wymyślił nawet „uprzyjemniacz snów”. I testował z jednym takim technikiem na Jarku Wiśniowieckim. Tyle tylko, że Jarek nie żyje, dostał udaru w trakcie eksperymentu. A Borkowskiego policja i władze uczelni tak zaszczuty, że się powiesił. Chcesz z nim pogadać? Nie ma sprawy, zawiozę cię na cmentarz!

– Gusiew, nie pierdol, dobrze? – powtórzyła Irmina. – Gdzie jest pokój Borkowskiego?

– O tu! – Gusiew odchylił się na fotelu, otworzył drzwi, wskazał coś w głębi korytarza. – Tu jest! Masz jeszcze nawet policyjne pieczęcie na drzwiach, dziecko. Oryginalne.

– Klucz!

– Na policji, dziecko.

– Gusiew, nie wpieprzaj mnie. Klucz!

Dietrich nie wytrzymał. Także odchylił się na fotelu, wystawiając głowę na korytarz.

– Pani Aniu – krzyknął do portierki. – Pani da klucz od sto szesnaście! Wie pani, ten zapasowy dla sprzątaczek.

– Nie ma sprawy – usłyszeli miły, kobiecy głos, a potem odgłos powolnego człapania zbyt dużych butów. – Tylko lepiej tam nie wchodźcie, panowie doktorowie. Tam atomy latają. Sprzątaczki mi mówiły.

– Tak. Wszystkie trzy – zgodził się Ivan. – W zeszłym tygodniu usiłowaliśmy złapać jednego, ale za szybki, cholernik! Zwiał.

Irmina uśmiechnęła się.

– No. Ja mówię – pani Ania paznokciem usunęła policyjne plomby i kartki z pieczątkami. – Tylko tych aparatów nie włączajcie, panowie doktorowie. Za dużo nieboszczyków już było. Świętej pamięci doktor Borkowski i…

– Magister – sprostował Dietrich, uściślając stopień naukowy kolegi.

Pani Ania odeszła, człapiąc do swojej wieży strażniczej vis-à-vis parkingu, na którym ciągle kradli radia ze wszystkich samochodów. Po chwili usiadła obok śpiącego ochroniarza, który chrapał, a cudze radia miał w dupie.

Gusiew, nagle zdenerwowany, otworzył drzwi i wpuścił ich do środka. Potem cofnął się. Wyjął z szuflady biurka trzy piwa, ustawił butelki pod ścianą, jak skazańców, i przeleciał po nich strugą z gaśnicy śniegowej; stary studencki sposób.

– Dobra, macie zimne – składanym nożem zerwał kapsle. – I co niby chcesz tu znaleźć?

Irmina z wdzięcznością przyjęła piwo. Za oknami słońce wznosiło się coraz wyżej – jedynie w grubych, poniemieckich murach dało się jeszcze jako tako oddychać.

– Gdzie jego notatki?

– Czyje?

– Pan Borkowski. Pisał coś. Nie?

– Wszystkie jego prace znajdziesz w bibliotece.

– Nie wkurzaj mnie, „Sepp”! – dziewczyna nagle odchyliła rękaw, pokazując żyły pokłute jak u narkomanki. – Ten wasz Urząd Bezpieki wymyślił w latach pięćdziesiątych pochodną skopolaminy! Ja już szpiegowała we śnie! – krzyknęła. – Ja już się otarła o śmierć, ale wiem, że Borkowski miał lepszą metodę!

– O kurwa… – szepnął Gusiew. Potrząsnął głową, później znowu wyjął składany nóż. Jednym ruchem otworzył szufladę biurka, podważając zapadkę w kiepskim zamku. – Tego chcesz? – rzucił na blat plik pokrytych drobnym pismem kartek. – Tego chcesz? Pamiętaj tylko, że dwóch ludzi zginęło przez te kartki!

– Tego chcę – Irmina uśmiechnęła się ciepło. Opuściła rękaw, zakrywając ślady zastrzyków. – Tego chcę! – powtórzyła.

– Dlaczego policja nie zwinęła tych papierów? – spytał Dietrich.

– Coś ty? Głupi? – Gusiew włożył do ust papierosa. – Ich tylko interesowało świadectwo legalizacji. A schematy do tej pory leżą w sądzie. Za trzy lata będziesz już coś wiedział.

– Niby co?

– G… bum, bum, bum. O!

– Zaraz – Ivan rękawem przetarł kurz na urządzeniach, zajmujących prawie połowę pokoju. – To znaczy, że nie wiemy, jak to uruchomić?

– No więc kur… – Gusiew zmełł przekleństwo. – Wiemy! Wiemy, bośmy to gów… konstruowali! – rozłożył ręce i zaciągnął się głęboko papierosem. – Chcesz uruchomić? Chcesz?! To połóż się na kozetce, a ja włączę! Będziesz następnym trupem w kolejce na cmentarz!

– To był udar?

– Nie wiem, co to było! Ale wiem co TO jest! – wskazał podpięte do komputera aparaty. – To jest jedno wielkie gówno!!! Człowieku…

Dietrich też zapalił papierosa. Gusiew krążył od ściany do ściany.

– To jest jedno wielkie gówno! To zabija ludzi!!! – krzyczał. – Chcesz, to se, kur… włącz!!! Albo lepiej wstaw głowę do kuchenki mikrofalowej! To zabija! Człowieku, to zabija. Zabija ludzi.

– Nie wiedziałem, że to konstruowałeś.

– Bo nie konstruowałem! Załatwiłem Borkowskiemu technika z uniwersytetu. I tyle. Ale coś tam wiem…

– A Jarek?

– Jarek zdychał przez trzy dni! Borkowski się powiesił. Policja i prokurator zapieprzyli go psychicznie. Dalej chcesz kontynuować? Chcesz?!

Ivan „Sepp” Dietrich przysiadł na brzegu biurka. Podniósł do ust szyjkę butelki, oszronionej od śniegowej gaśnicy.

– Czekaj, czekaj, czekaj – uśmiechnął się nagle. – Zaczyna mi się to podobać. Znaczy dwa trupy z powodu tej elektroniki? – wskazał zakurzony złom pod ścianą.

Gusiew wytarł rękawem pot z czoła.

– Jakbyś znał Jarka, to byś się nie cieszył.

– Toteż się nie cieszę! Ale jestem zainteresowany. Dwa trupy?

– Kładź się, a ja włączę ustrojstwo. Będzie trzeci!

– Czekajcie – przerwała im Irmina. – Ja będę trzecia – odłożyła notatki.

Gusiew usiadł pod ścianą. Ukrył twarz w dłoniach.

– A nigdy w życiu! – powiedział. – Beze mnie nie dacie rady. A ja tego nie włączę!

– Włączysz – powiedziała spokojnie dziewczyna.

– Żebyś się nie zdziwiła, dziecko. Żebyś tylko nie przespała momentu, jak będę włączał! Chcesz być następna w kolejce na cmentarz? Śliczne mamy we Wrocławiu. Do wyboru, do koloru. Kilkanaście nekropolii do dyspozycji…

Podeszła do niego i odwinęła oba rękawy koszuli, pokazując w zgięciu ramion liczne ślady po zastrzykach.

– To jest śmierć. To jest śmierć! Borkowski znalazł lepszą metodę niż my i Urząd!

– Chcesz być następna na cmentarz?! – powtórzył Gusiew. – Chcesz być następna?

– A która byłam na Węgrzech? – podsunęła mu pod nos ślady po zastrzykach. – Jak myślisz? Która byłam? Ile przede mną poszło, w dupę jeża, wąchać trawę od spodu?

– Chryste! Nie mówisz poważnie?

– Mówię!

– Nie, nie, nie… To nie tak! – Gusiew wstał spod ściany i zaczął żłopać piwo. – Nigdy w życiu! Nie włączę tego.

– Włączysz, Gusiew. Uwierz mi. Włączysz. Albo… – podsunęła mu swoje przedramiona dosłownie przed oczy. Nie mógł się cofnąć, bo stał pod ścianą. – Włączysz, albo szukaj dla mnie miejsca na którymś z waszych ślicznych cmentarzy. Następnego zastrzyku już nie przeżyję.

Uśmiechnęła się ciepło. Zmrużyła oczy, przekrzywiła głowę.

– O kurwa! – Gusiew nie mógł nawet wytrzeć potu z twarzy. Stała za blisko.

– No… Parę razy w życiu się puściłam – Irmina znowu pokazała swoje śliczne zęby. – Ale żeby zaraz per „kurwa”?

Dietrich roześmiał się cicho i zaklął. Gusiew klął głośno.

– No dobra – Ivan otworzył okno i usiadł na parapecie z nogami na zewnątrz. – Włączamy?

– Sam se włączaj! Nie, nie zabiję człowieka.

– To po coś pistolet kupił?

– Dla jaj! Nie zabiję jej.

Irmina wzięła z biurka porzucone notatki Borkowskiego.

– A jeśli ci powiem, że Jarek Wiśniowiecki żyje?

Gusiew ryknął śmiechem.

– Byłem na pogrzebie. Przestań mi tu nareszcie chrzanić!

– Posłuchajcie mnie, chłopaki – zaczęła przerzucać kartki. – Tylko posłuchajcie.

Zaczęła powoli czytać, wodząc palcem po drobnych literach. To były opisy snów, które zbierał Borkowski. Papiery, które zainicjowały jego pracę.

– „Kobieta, lat 36. Mówiła tak: Coś biegło przez czterysta kilometrów. Wszyscy byli zaintrygowani. Znaleźli ślady w takim wielkim parku. Ślady ciągnęły się i ciągnęły. Byli bardzo zdziwieni. Powiedzieli mi, że mogę zostać agentem. Obudziłam się…”.

Irmina wzięła następną kartkę.

– „Mężczyzna, 23 lata. Ocknąłem się w takim wielkim parku. Wydawało mi się, że to nie sen. Że wszystko dzieje się realnie. Podeszła do mnie policja. Powiedzieli, że coś biegło przez prawie czterysta kilometrów jednej nocy. Znaleźli ślady. To coś miało rozstaw nóg na jakieś trzydzieści centymetrów. Policjant pytał, czy mogę dla nich pracować, czy zostanę ich agentem”.

– „Kobieta, 23 lata. Myślałam, że to nie sen, że to się dzieje naprawdę. Wokół było mnóstwo wojska i policji. Podszedł do mnie jeden taki oficer w rogatywce. Powiedział, że Wrocław został zasypany dawno temu i teraz nad nim jest taki wielki park. Ale tam pod spodem coś się dzieje. Coś przebiegło jednej nocy prawie czterysta kilometrów. Oficer spytał, czy zostanę ich agentem. Obudziłam się przerażona!”.

– „Mężczyzna, 44 lata. Nigdy nie śniłem czegoś podobnego. Ja z reguły zapominam wszystkie swoje sny, ale tego nie zapomnę. Wydawało mi się, że nie śnię. To było strasznie realne. Wiem, że się bałem. Cały dygotałem ze strachu, choć wokół było mnóstwo policji. Znaleźli jakieś ślady, ciągnące się od horyzontu po horyzont. To był jakiś park. Wokół było pełno drzew. Jeden z policjantów podszedł do mnie i spytał, czy zostanę ich agentem. Obudziłem się spocony…”.

– „Mężczyzna, 56 lat. To było zupełnie nieprawdopodobne uczucie. Wydawało mi się, że nie śnię. Pamiętam trawniki, drzewa i park. Wokół było pełno wojska i policji. Podszedł do mnie jakiś oficer. Miał na sobie polski mundur, ale wyglądał bardzo dziwnie. Pamiętam, że w tym śnie dygotałem ze strachu. Ten oficer powiedział, że pod spodem, pod ziemią znaczy, jest Wrocław. Zasypany, chociaż nie do końca. Oficer pytał, czy zgodzę się być ich agentem. Obudziłem się, krzycząc. Żona chciała wezwać lekarza, albo nawet pogotowie”.

– „Mężczyzna, 34 lata. To było coś zupełnie nieprawdopodobnego. Nigdy w życiu nie byłem tak strasznie pewny, że nie śnię. Wydawało mi się, że wszystko to dzieje się naprawdę. To był jakiś dziwny świat. Pamiętam ogromny park. Podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Dziwnie wyglądał. Miał warkocz. Powiedział, że chcą mnie posłać na dół. Do Wrocławia. Znaczy pod ziemię. Coś biegło i biegło, i biegło… Jednej nocy wiele kilometrów. Jak się obudziłem, to wziąłem środki nasenne, ale już nie mogłem zasnąć tej nocy. Poszedłem do pracy zupełnie struty, bo cały czas pamiętałem, że Wrocław jest pod ziemią. Głęboko. A na górze taki park. Ale ja nie mogłem tam pójść, panie doktorze. Strasznie się bałem…”.

– „Kobieta, 26 lat. Nigdy czegoś takiego jeszcze nie śniłam. To było jak rzeczywistość. Miałam wrażenie, że zasnęłam na kocu, w słońcu, i ocknęłam się nagle. Wokół było pełno ludzi w polskich mundurach. Jeden z nich podszedł do mnie. To było… jakby się działo naprawdę. On na mnie patrzył. Nigdy czegoś takiego nie śniłam, nigdy tak naprawdę. On miał polski mundur, ale wyglądał jakoś tak… jakoś tak dziwnie. Miał czarne włosy i warkoczyk, taki jak u dziewczyny, ale nie był dziewczyną. Powiedział, że coś biegło przez park, i oni odkryli ślady. Ale to ich jakoś tak mało obchodziło. Spytał mnie, czy zejdę… nie uwierzy pan, panie doktorze… czy zejdę pod ziemię, do Wrocławia. Obudziłam się z krzykiem, aż matka przybiegła z drugiego pokoju, pytając co mi jest. A ja już nie mogłam zasnąć tej nocy”.

– Po co nam to czytasz? – spytał Gusiew.

Irmina szeleściła kartkami. Odłożyła wszystkie oprócz ostatniej.

– „26 sierpnia. Przyszedł do mnie Jarek Wiśniowiecki. Opowiedział mi swój sen, chichocząc. Poleciał znanym schematem. Stwierdził, że nigdy nie czuł czegoś aż tak realnego. Tak jakby ocknął się nagle w rozległym parku. Wokół byli ludzie w polskich mundurach. Jarek – ciągle śmiejąc się – twierdził, że wyglądali dziwnie. Warkoczyków nie pamiętał. Podszedł do niego jakiś oficer, zasalutował, i powiedział, że ci, którzy wysłali tu Wiśniowieckiego, oszukują w jakieś grze. Oni go tu nie chcą, ale nie ma sprawy – nic ich to nie obchodzi. Może spełnić swoją misję i wracać, skąd przyszedł. Nie namawiali go, żeby został ich agentem. Jedyny element wspólny z innymi relacjami to park, zakopany Wrocław, o którym wspomniał któryś z żołnierzy, i to dziwne poczucie realności snu”.

– I co? – spytał Gusiew.

– Myślę, że Wiśniowiecki żyje – odparła Irmina.

– Aha! A w trumnie pochowaliśmy pieska?

– On nie jest stąd, „Pułkowniku”. Jego wysłali faceci, którzy oszukują z zupełnie innego miejsca, niż to. Myślę, że żyje – przysiadła na brzegu biurka. – Ale gdzie indziej.

– Dietrich – Gusiew odwrócił głowę. – Słyszałeś kiedyś większe bzdury?

– Tak – „Sepp” machał spuszczonymi za parapet nogami. – Wczoraj w telewizji puścili przemówienie premiera.

Roześmiał się z własnego dowcipu.

– Ivan, przestań pieprzyć, tylko powiedz, co robimy?

Dietrich zerknął na Irminę.

– Dzwonimy po pogotowie? Chociaż za ładna, cholera, żeby ją tak od razu przeznaczyć na dawcę organów…

– Dobra – Węgierka zeskoczyła z biurka. – Idę coś zjeść teraz, ale spotkamy się wieczór. Tutaj.


Razem z Dietrichem mknęli czarną hondą przez tereny wodonośne. To był najlepszy dojazd na strzelnicę.

– Co sądzisz o tej babie? – Gusiew, mając dobrą setę na liczniku, cudem zmieścił się na małym drewnianym mostku nad śluzą.

– No przecież to regularna narkomanka. Widziałeś jej łapska?

– Nie jest narkomanką. Widziałeś jej oczy?

– Zakochałeś się?

– Coś trzeba zrobić – zaparkował pod strzelnicą z piskiem opon, w tumanie kurzu.

– Niby co? – Dietrich wysiadł pierwszy.

Najpierw musieli pójść na bramkę. Jezu! Trzeba wpisać nazwisko, numer pozwolenia, godzinę wejścia, numery broni… Brakowało tylko rubryki z numerem fiuta.

– Włączysz te urządzenia?

Szli korytarzem, który wydawał się mieć parę kilometrów długości. Musiał być cholernie długi, bo z boku, za ścianą, mieli pola strzałów dla karabinów. Oglądali znane im od lat zdjęcia Reni Mauer, wiszące na ścianach.

– Zwariowałeś?

– Po coś z nią jednak gadasz… – Dietrich otworzył drzwi prowadzące na salę „25 metrów”. Owionął ich zapach spalonej nitrocelulozy, który wżarł się we wszystko wokół. „Zapach Wietnamu”, jak mówił Gusiew.

– No to co zrobimy?

– Ja idę powiesić tarcze – Ivan otworzył drzwi do korytarza bunkra. – Tylko nie strzel mi w dupę, dobrze?

Gusiew przygotował dwa stanowiska: stoliki, krzesła, osłony. Po chwili obaj mogli założyć okulary i ochraniacze na uszy. Od tej chwili jedyną skuteczną metodą porozumiewania się był krzyk.

Zaczęli od „dwudziestek dwójek”, ale siali potwornie, ledwie mieszcząc się w tarczach. W czarne padał co trzeci strzał.

– No i co z nią zrobisz? – wrzasnął Dietrich.

Gusiew wyjął Sig Sauera i walił z dziewięciu milimetrów.

– A co radzisz? – po chwili wyciągnął z torby tetetkę i zaczął ładować pociski do płaskiego magazynka.

– Tak to możemy gadać godzinami – Ivan zważył w dłoni rewolwer.357 Magnum, który nosił w kaburze na tyłku. – Czemu, kurde, w powieściach nie piszą, że broń zawsze trzeba czyścić? Nawet po jednym strzale.

– Bo to byłoby strasznie nudne – Gusiew wskazał deflektor podrzutu w rewolwerze kolegi. – Zresztą tego ustrojstwa i tak w ogóle nie da się wyczyścić, więc wszystko to byłyby powieści egzystencjalne o ogólnym nieudacznictwie.

– Fakt – Ivan przygryzł wargi. – Co z nią zrobimy?

– Nie wiem.

– Tak to można gadać godzinami – powtórzył Dietrich. – Włączysz te urządzenia?

– Nie.

– To co jej powiesz?

Gusiew włożył Siga i tetetkę do kabur przy pasku.

– Idę do ubikacji – urwał temat.

Toaleta na strzelnicy jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Broń w kaburach strasznie ciąży i jeśli nie chce się wyczyścić spuszczonymi spodniami całej podłogi, to siedząc na sedesie trzeba ją trzymać w rękach. A ponieważ producent tak projektuje pistolety, żeby odpowiednie palce trafiały od razu w odpowiednie miejsca, więc siedzi się, trzymając dwie spluwy lufami skierowanymi na drzwi, i z dwoma palcami na spustach. Toaleta na strzelnicy to jedyne miejsce na świecie, gdzie nikt, nigdy i pod żadnym pozorem nie szarpnął nagle za klamkę, żeby sprawdzić, czy kabina jest wolna. Nie ma co się dziwić, każdemu życie miłe…

Jednak „Pułkownik” Gusiew nie myślał o konsekwencjach szarpnięcia za klamkę. Przez cały czas miał przed oczami Irminę, która pokazuje pokłute igłami ręce. Boże, o co chodzi tym Węgrom? Co chcieli osiągnąć? Jeśli w ogóle przyjmiemy, że jej opowieść była prawdziwa. Ale dziewczyna nie wyglądała na wariatkę, wbrew temu, co mówiła. Nie wyglądała też na agenta węgierskiego wywiadu. A zresztą jeśli nawet… Węgrzy byli „swoi”, to nie wrogowie. Można byłoby im pomóc, jakiekolwiek plany łączyliby z aparaturą Borkowskiego. Jezu! Uruchomić te urządzenia? Jezuuuu… Nie. Nigdy w życiu.

Ale z drugiej strony… W koszmarnej ciasnocie kabiny „Pułkownik” uporał się jakoś ze spodniami i bronią, którą trzymał w dłoniach. Tak naprawdę to nie był pułkownikiem. Ksywa wzięła się stąd, że jeszcze jako student podpadł dziekanowi, w czasie stanu wojennego. Ten postanowił go ukarać i wywiesił w gablocie wielkie ogłoszenie: „Niniejszym czynię kol. Gusiewa odpowiedzialnym za utrzymanie porządku na korytarzu”. Niestety, już chwilę później studenci nakleili na wierzch swoje własne ogłoszenie: „Dziś wykład. Cała prawda o tym, jak wygląda utrzymanie siłą ustroju Związku Radzieckiego”. Oczywiście jakiś aktywista zdarł opozycyjny plakat, ale zrobił to nierówno i pojawił się „kombinowany” napis: „Niniejszym czynię kol. Gusiewa odpowiedzialnym za utrzymanie siłą ustroju Związku Radzieckiego”!, a pod tym pieczątka i podpis dziekana… Oczywiście od razu skrót „kol.” (kolega) przerobiono na „Col.” (colonel), i tak został „Pułkownikiem”. Jeśli z tym „tytułem” zestawiło się jego nazwisko, dla wszystkich było jasne, że jest radzieckim oficerem, i wypominanie mu tego przy każdej okazji stało się rytuałem. Czasem zastanawiał się, czy któryś z kolegów w ogóle pamięta jeszcze jego imię.

Gdy wrócił na salę „25 metrów”, Dietrich strzelał z rewolweru.38 Special z krótką lufą, wywołując tumany kurzu za tarczami.

– I jak? – krzyknął. – Doszedłeś do czegoś w świątyni dumania?

– Tak – postanowił go zaskoczyć. Z kabury pod pachą wyjął Colta.45 i strzelił, wywołując gejzery ziemi na wale flankującym.

– Jezu! Co to jest? – Dietrich przyskoczył do niego. – Co to jest?!

– Colt.45 ACP.

– Przecież na taki kaliber nie mamy pozwolenia.

– Kolega z Warszawy kupił mi „nielegala” – Gusiew uśmiechnął się.

– A amunicja skąd?

– Od handlarza bronią – wyjaśnił. – Jak masz pozwolenie na 9 milimetrów i.38 Special, to sprzeda ci i.45…

– Daj postrzelać – dosłownie wyrwał mu tego Colta z rąk. – O żesz ty…

– Uruchomię te urządzenia – powiedział Gusiew.

„Sepp” nie słuchał go, masakrując metalowe drzwi bunkra, co było jeszcze bardziej nielegalne niż sama broń, z której to robił.

– Uruchomię te urządzenia – powtórzył. – I to nie dla niej. Dla Borkowskiego i dla Jarka…

– Ale jaja! – krzyczał Dietrich. – Ale wali!!! Patrz! – podsunął mu przed oczy oparzoną nitrocelulozą dłoń. – Ale grzeje…


Tak jak poprzednio, Irmina siedziała na brzegu biurka Borkowskiego, pokazując swoje nogi w obcisłych legginsach. Ten widok przyciągał wzrok mężczyzn jak magnes. Wieczorem nie było w Instytucie nikogo poza ochroniarzem, trwającym w stanie wiecznej śpiączki. Nawet portierki.

Ktoś jednak pukał do drzwi.

– Tak? – Dietrich otworzył drzwi.

Zobaczyli mężczyznę w piżamie i narzuconym na ramiona szlafroku. Instytut był połączony starym niemieckim tunelem przeciwlotniczym z pobliskim małym szpitalem. I wszyscy ci, którzy mieli problemy ze snem, przyłazili po nocy, usiłując zdobyć za darmo poradę „prawdziwych fachowców”.

– To znowu pan, panie Wyzgo?

– Tak, panie doktorze. Bo wie pan, mi się cały czas śni to samo. Wchodzę do supermarketu, na rynek, gdziekolwiek, gdzie jest tłum. I… I mam w rękach karabin maszynowy, a na plecach trzy skrzynki amunicji. I zaczynam strzelać. Do ludzi! Tam są setki trupów…

– Niech pan weźmie coś na uspokojenie i idzie do łóżka.

– Co mam wziąć?

– Aspirynę, nie wiem… Niech się pan herbaty napije – usiłując zachować przynajmniej pozory uprzejmości Dietrich wypchnął mężczyznę w piżamie na korytarz i domknął drzwi. – Co za świr – szepnął, zabezpieczając zamek. – Leży już prawie miesiąc, bo ciągle śni mu się to samo. Noc w noc masakruje tłum z karabinu maszynowego…

Irmina nawet nie podniosła głowy.

– Włączysz te urządzenia? – spytała Gusiewa.

– Tak.

Popatrzyła mu w oczy.

– Gdzie się mam położyć?

– Nigdzie. Ja będę obiektem eksperymentu.

– Dlaczego?

Rzucił jej elegancką kopertę, którą dostał w szpitalu. Dziewczyna przez chwilę mocowała się ze sztywnym papierem. Wyjęła zadrukowaną kartkę z pieczątkami, ale niczego nie zrozumiała z łacińskich nazw. Podała ją Dietrichowi.

– O kurwa! – syknął Ivan. – Jezus Maria!!! Dlaczego nic nie powiedziałeś?

– To tylko rak. Od tego się nie umiera – mruknął Gusiew.

– Stary! Dlaczego nie powiedziałeś?!

– A co by to zmieniło?

– Jezu… Jezu! Stary. Przyjacielu… Kurwa!!! Pojedziemy do Szwajcarii cię leczyć! Coś przecież można zrobić!

– Od tego się nie umiera – uśmiechnął się do Irminy. – A przynajmniej jeszcze nie dzisiaj.

Dziewczyna zachowała się bardziej racjonalnie. Położyła mu rękę na ramieniu, leciutko pocałowała w policzek.

– Musisz to włączyć na jałowy bieg.

– Skąd wiesz?

– Wiem. Zaufaj. Żadnego uprzyjemniania snów. To ma lecieć na jałowym biegu.

– Ludzie – krzyknął Dietrich. – O czym wy mówicie?! Chemioterapia, naświetlania, kurwa, operacja!!! A nie bzdety…

– On już podjął decyzję – powiedziała Irmina. – Mów, co mam robić.

– Ja się na to nie zgadzam – Ivan otworzył drzwi i wyskoczył na korytarz.

– Panie Wyzgo! – krzyknął w ciemność Gusiew. – Pan go przytrzyma i nie pozwoli wyjść. To dam porządny środek na sen bez recepty!

Po kilku sekundach zobaczyli plecy Dietricha, cofającego się przed mężczyzną w piżamie. Facet był uzbrojony w metalową popielniczkę na długim pręcie, która dotąd stała przy portierni. Gusiew wyjął z kieszeni plastikowy listek z tabletkami i rzucił napastnikowi.

– I niech pan jeszcze chwilę postoi pod drzwiami. Żeby mi nie zwiał.

– Dobrze, panie doktorze – Wyzgo objął wartę.

– Jesteś durniem, idiotą, kretynem, wariatem, pętakiem – powiedział spokojnie „Sepp”.

– On już podjął decyzję – powtórzyła Irmina. – On już podjął wyzwanie.

Gusiew położył się na kozetce.

– Najpierw załóżcie EEG, potem czujniki na ważniejsze mięśnie. Przyklejcie czerwoną diodę do kącika lewego oka.

– O diodzie nie słyszałam – wtrąciła Irmina.

– To mój dodatek. Jak wejdę w fazę REM, będę wiedział, że to sen.

– Stary – włączył się Dietrich. – Chodźmy do jakiegoś dobrego lekarza.

Gusiew wskazał głową kopertę leżącą na biurku.

– A widziałeś podpis na tej kartce? Znasz jakiegoś lepszego lekarza we Wrocławiu?

– To jedźmy do Warszawy! Jedźmy do Szwajcarii. Kurwa, zrobimy z chłopakami zrzutkę i jedźmy do USA!

– Czytałeś ten papier? Chcesz mi zrobić resekcję mózgu?

Irmina nie przejmowała się Ivanem, siedzącym pod ścianą z twarzą w dłoniach.

– OK. Kable już podłączyłam. Teraz?

– Teraz włącz wszystkie zespoły. Uważaj na stabilizator napięcia. Sprawiał Borkowskiemu kłopoty.

– OK. Wszystko włączone. Panuję nad tym.

– Jesteś fajną dupą.

– Dzięki, Gusiew – uśmiechnęła się znowu. – Czy ta druga cholera podejdzie, żeby pomóc?

Dietrich podniósł się spod ściany i podszedł bliżej.

– Słuchaj, a może od razu cię zastrzelę? Będzie szybciej.

– Zdjąłbyś mi z głowy kupę kłopotów, ale siebie wpakował do pierdla.

– Czy możemy porozmawiać poważnie?

– Potem. Słuchaj, tu masz analizator pracy mięśni. Prawdopodobnie to będą jedynie mikroskurcze. Ja mam taki wyłącznik, który pozwala mi się wyrwać z każdego koszmaru. Wystarczy, że we śnie kucnę i zacisnę powieki. Jeśli odczytasz coś takiego, budź mnie natychmiast. Ale może być też odwrotnie – zacznę się budzić, a we śnie może właśnie dziać się coś ciekawego. Wtedy wstrzykniesz mi środek uspokajający albo nasenny.

– Dureń! – skwitował Dietrich.

– Wszystko zrozumiałeś?

– Idiota!

– Słuchaj, Borkowski to całkiem nieźle wykoncypował…

– Tak. I zabił Jarka.

– Boisz się, to wyjdź – mruknął Gusiew. – Wszystko spadnie na jej głowę – wskazał na dziewczynę. – Wyzgo będzie świadkiem, że chciałeś uciekać.

Ułożył się na kozetce w miarę wygodnie. Nie chciał mieć rano obolałych mięśni.

– No to włączaj – mruknął do dziewczyny. – A ty – zerknął na Dietricha – jak chcesz mi pomóc, to wyrwij mnie ze snu, gdy wykres pokaże, że kucam!


Co to jest sen? Właściwie nie wiadomo. Uczeni wolą pisane dużymi literami skróty: REM, EEG, HXDC, SNR… No dobra, uznajmy, że Gusiew miał HXDC, jeśli ktokolwiek wie, co to znaczy. Leżał pod płytką chodnikową z blachy, z dziurami i wypustami. Taką kratownicą, na której czyści się buty przed wejściem do sklepu. Nie bardzo mógł się poruszyć. Kurz i drobinki piasku spadały mu na twarz, jeśli tylko przechodnie umieszczali swoje buty w odległości jakichś dwóch centymetrów od jego twarzy. Gusiew był na Rynku, na rogu, gdzie jest kamienica „Pod Złotą Koroną” – teraz jednak stał tu „Feniks”. Jakoś wydostał się spod kratki, wszedł do hallu, gdzie mieściły się windy, i wsiadł do jednej z nich. Żeliwnej, rzeźbionej, istnego cacka przedwojennej roboty. Podesty wokół sunęły powoli w dół. Mimo tłumu na schodach, był w windzie sam. Jednak schody się skończyły, a tuż obok sunęły w dół inne windy. W jednej z nich zauważył Borkowskiego.

– Nie idź tam!!! – krzyczał. – Nie idź tam, proszę!

– Co?

– Nie idź tam – wrzeszczał Borkowski, zjeżdżając coraz niżej. – Przecież byłeś moim przyjacielem! „Pułkowniku”! Niech pan tam nie idzie… Błagam!

Winda wyjechała z budynku – trzymała się już tylko na cieniutkim, chwiejnym druciku, który celował w niebo. Wszystko się trzęsło, rozsypywało, było coraz mniej realne.


Gusiew obudził się w gabinecie Borkowskiego tak gwałtownie, że usiadł na kozetce.

– Żeby was szlag trafił – przecierając oczy usiadł, spuszczając nogi na chłodną posadzkę. Ale zimna. Szlag! Nie mógł otworzyć powiek. Ziewnął szeroko. – Do dupy jest to urządzenie!

– Słucham?

– Kompletny szajs. Śniłem jakieś gówna.

Podszedł do okna. Mgła ledwie pozwalała na zobaczenie zarysów drzew poniżej. Dość częste zjawisko we Wrocławiu, który składał się z niezliczonej ilości rzek, kanałów, śluz, jeziorek i stawów.

– Ale mnie łeb napierdala – mruknął. – Irmina, Ivan, dajcie jakąś aspirynę, albo coś…

– Słucham, panie ambasadorze?

Odwrócił się gwałtownie. W pokoju stało dwóch oficerów Wojska Polskiego. Obydwaj mieli na sobie wyjściowe mundury z baretkami, koalicyjki, pasy z przypiętymi kaburami i rogatywki ze znakiem orła. Boże!!! Obydwaj mieli żółtą skórę i skośne oczy, a gdy spojrzeli po sobie, zauważył… warkoczyki, wystające spod rogatywek. To Chińczycy!

– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział major. – Jestem Michał Dong-Bei. A to porucznik Gui-Hau Śliwiński.

Porucznik zasalutował karnie.

Gusiew zdał sobie sprawę, że widzi pulsowanie czerwonego światła w lewym oku. Jezus!!! Dioda! Dioda!!! Jestem w fazie REM! To tylko sen… Ale wszystko było tak strasznie realne… Polizał swoją dłoń. Czuł smak skóry, czuł wilgoć śliny, chłód na palcach. Mógł dotknąć nawet materiału eleganckiego garnituru, który wisiał na krześle. Czuł jego fakturę, widział szczegóły – rzecz niemożliwa we śnie.

– Panie ambasadorze – powiedział major. – Dostaliśmy zadanie. Mamy zaprowadzić pana do pani prezydent RP. Czy włoży pan garnitur?

Gusiew, zszokowany realnością wydarzeń, posłusznie włożył marynarkę. Za pomocą małej szczoteczki porucznik usiłował usunąć niewidzialne pyłki z czarnego materiału.

– Gdzie jest pani prezydent?

– No jak to? – zdziwił się major. – Przecież przed chwilą wylądował tu RP Number One.

– Co wylądowało?

– Hmm… Krążownik „Lech Wałęsa”.

Gusiew zaklął. Dał się wyprowadzić na korytarz, żołnierze po bokach prezentowali broń. Realność tego wszystkiego przyprawiała go o drżenie. Tylko dzięki światełku pulsującemu w kąciku lewego oka wiedział, że śni.

– Przepraszam najmocniej, panie ambasadorze – odezwał się prowadzący major. – Najmocniej przepraszam… Coś jest nie tak z pańskim lewym okiem. Może to wylew? Może powinniśmy sprowadzić lekarza?

Gusiew odruchowo dotknął swojej skroni. Czysta, gładka skóra. Przecież dioda istniała tylko w realnym świecie. Skąd oni mogli podejrzewać, że widzi czerwone światło w lewym oku?!

– Może to tylko żyłka pękła – powiedział porucznik Gui-Hau Śliwiński. – Ale zawsze trzeba uważać.

Wyprowadzili go na zewnątrz, prosto w mgłę. Widział zarysy jakiegoś monstrualnego statku kosmicznego. Obaj oficerowie prowadzili go po pochylni, na której mogła się zmieścić dywizja wojska.

– To jest właśnie RP Number One – powiedział porucznik. – To jest „Lech Wałęsa”.

– Boże – szepnął Gusiew. Czerwone światło pulsowało w lewym oku, ale wszystko wokół było takie realne! Czuł powiewy wiatru, promieniowanie ciepła z nagrzanego metalu, przez podeszwy mięciutkich butów rozróżniał nawet fakturę stopni, po których stąpał.

Obaj Chińczycy wprowadzili go do ogromnej poczekalni, utkanej ze światła i jakichś materiałów – cholernie drogich, jak się domyślał. Na środku pomieszczenia czekała grupka mężczyzn.

– Panowie pozwolą, że ich przedstawię – major wskazał go dłonią. – To jest pan ambasador Rzeczypospolitej Polskiej przy Watykanie, pan pułkownik Gusiew. A to są panowie… – zwrócił dłoń w drugą stronę. Zaczął przedstawiać kilku Chińczyków z warkoczami i może ze dwóch mężczyzn o europejskim wyglądzie. Wszyscy w lśniących garniturach. Żadnego nazwiska Gusiew nie zapamiętał.

– A pan skąd pochodzi? – zainteresował się jeden z Chińczyków.

– Z Wrocławia.

– O? A gdzie to jest?

– Pan ambasador śmieje się z nas – wtrącił jeden z „Europejczyków”. – Park wrocławski leży na przedmieściu stolicy. Bez paruset milionów na koncie nie wybuduje pan tam swojej willi.

– Ach – uśmiechnął się Chińczyk. – Czyli pan jest z Warszawy? To skąd pan tak dobrze zna język polski?

Pozostali zaczęli się śmiać, jakby opowiedział dowcip.

– Najmocniej panów przepraszam – przerwał im major. – Pani prezydent czeka.

Wskazał Gusiewowi kierunek. Gdy ruszył za oficerem, któremu spod rogatywki wystawał warkoczyk, usłyszał komentarze idących za nim ludzi.

– Widzisz? Bez willi w parku wrocławskim będziesz tu czekał do usr… hm… śmierci!

– No i trzeba być ambasadorem w Watykanie. Nawet minuty z nami nie odstał.

Czerwone światło pulsowało w lewym oku Gusiewa. Major wprowadził go do ogromnej windy.

– Proszę pana – powiedział oficer, gdy pojawiły się drzwi. Nie zasunęły się, na opadły, nie zamknęły… Po prostu się pojawiły. – Proszę pana, w trakcie audiencji pod żadnym pozorem nie wolno kucać!

Jezuuuuu… „Jak kucnę we śnie, przerywasz wszystko!” powiedział Dietrichowi. No przecież oni nie mogli o tym wiedzieć!

– Dlaczego akurat mnie postanowił pan poinformować o kucaniu? – zapytał w miarę spokojnie.

– Ja jestem tylko oficerem do specjalnych poruczeń. I chciałem jedynie panu powiedzieć, że podczas audiencji absolutnie nie wolno kucać. Lepiej też nie siadać, dla pewności.

Drzwi zniknęły. Major wprowadził go do sali, gdzie czekała kilkunastoletnia dziewczyna i jakiś generał, sądząc po orderach, gwiazdkach i lampasach. Obydwoje wyglądali na Słowian. Mieli jasne włosy i niebieskie, wcale nie skośne oczy.

– To jest ambasador RP przy Watykanie – major rozpoczął prezentację – pan pułkownik Gusiew. A to jest – zwrócił dłoń w drugą stronę – pani Prezydent Rzeczypospolitej, Królowa Polski, Matka Boska Częstochowska, Asia Maciejczuk.

Gusiew odruchowo pochylił głowę, ale nie mógł oderwać wzroku od prześlicznej, kilkunastoletniej pani prezydent. Zauważyła to.

– Dobra, dobra – podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. – Tak naprawdę to mam 96 lat i nazywam się Hui-Czon. Na ten wygląd i nazwisko musiałam zapracować, i wydałam naprawdę dużo pieniędzy… Więc nie przesadzaj z tym zachwytem, Gusiew. To chirurgom należą się oklaski.

– Pani prezydent…

– Możemy chyba rozmawiać mniej oficjalnie – ruchem ręki odprawiła majora. – Coś jest nie tak z twoim lewym okiem, Gusiew.

Drgnął znowu. Przecież nie mogła widzieć diody pulsującej w realnym świecie…

– Pani prezydent? – spytał ostrożnie.

– Wiesz… Gdy człowiek rodzi się na opanowanych przez triady przedmieściach Pekinu, to wyrabia w sobie instynkt przeżycia. Ja naprawdę sama zapracowałam na tę słowiańską twarz – przesunęła ręką po policzku. – I sama zapracowałam na swoje słowiańskie nazwisko! Ciężką pracą, naprawdę ciężką. Nie chcę tego zmarnować, posyłając na dół jakiegoś durnia.

– Na dół? – spytał. – Do zakopanego pod ziemią Wrocławia?

Uśmiechnęła się.

– Przygotowałeś się. Nie jesteś jak dziecko we mgle, nie jesteś jak ci inni.

Nikłe światełko pulsowało w kąciku oka przez cały czas. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wszystko wokół wydaje się być takie realne. Pani prezydent Maciejczuk, z wyglądu siedemnastoletnia dziewczyna, skinęła palcem, i jak spod ziemi pojawił się lokaj z tacą. Oboje wzięli po kieliszku wina, generał obok najwyraźniej nie uznawał tego rodzaju trunków. Boże… Czuł zapach i smak wyśmienitego alkoholu, zimno doskonale schłodzonego kieliszka. Palce zwilgotniały od kropli wody, spływających ze spotniałego szkła. We śnie to nie było możliwe. Nie czułby jej oddechu, kiedy zbliżyła twarz, nie dostrzegłby pierścieni na jej palcach, z których jeden miał wyrzeźbione w diamencie godło RP. To wszystko nie było możliwe we śnie. A jednak… Dioda, przyklejona w kąciku lewego oka gdzieś tam, w realnym świecie, a tu niewidoczna, mówiła mu, że przeżywa właśnie fazę REM. Ale to niemożliwe. To niemożliwe! Wykresy EEG w prawdziwej rzeczywistości nie mogły kłamać, ale przecież nie mógł czuć tego wszystkiego. To był sen!!! Tylko sen…

Asia Maciejczuk zbliżyła się jeszcze bardziej.

– Dam ci czterdziestu komandosów osłony do zejścia – powiedziała. – Ale, oczywiście, tam na dole będziesz musiał działać sam. Problem jest w czym innym: jak cię stamtąd ewakuować? Wiesz, jak teraz wygląda Wrocław, mniej więcej?

– Raczej nie.

– OK. Lata temu postawiono tam budynek, który ma ponad cztery kilometry wysokości. To granica wytrzymałości ówczesnego żelazobetonu. W hallu mieściło się prawie całe centrum historycznego Wrocławia, które, oczywiście, zachowano. Problem tkwi w tym, że po zasypaniu całości mamy cztery i pół kilometra do przebycia. Co gorsza, w parku wrocławskim trudno oddychać, bo, cholera, leży za wysoko, ale zaczęliśmy natlenianie. Zresztą nieistotne. Komandosi sprowadzą cię na dół i opuszczą na jakąś budowlę, mniej więcej na dach kościoła Świętego Krzyża. Wiesz, gdzie to jest?

– Tak.

– OK. Tuż przed kościołem jest pomnik.

– Wiem. Świętego Jana Nepomucena.

– Ty naprawdę jesteś dobrze przygotowany – uśmiechnęła się znowu, tym razem z podziwem. – Świetnie! Żołnierze zdemontują pomnik, zaś w jego miejsce podstawią atrapę, nie do odróżnienia od oryginału. A w środku będzie stał pocisk kosmiczny.

– Jaki? – spytał.

– Zwykła rakieta. Jeśli znalazłbyś się w niebezpieczeństwie, wystarczy wsiąść i odpalić. Niestety, zginiesz momentalnie, ale to żaden problem. Pocisk będzie miał takie przyspieszenie, że nawet zgnieciony przebije te cztery i pół kilometra betonu i poleci w kosmos. Na orbicie przejmą go nasze statki, wyjmiemy cię i odtworzymy. Nic się nie bój, to sprawdzona technologia.

– Nie boję się, pani prezydent – powiedział, odruchowo mrużąc lewe oko, bo dioda z realnego świata przez cały czas dawała o sobie znać.

– Nareszcie prawdziwy mężczyzna – podała mu następny kieliszek wina.

– Czego mam się dowiedzieć?

– Nie wiesz? – przez chwilę miał wrażenie, że jest rozczarowana.

– Nie.

– Nie czytałeś źródeł?

– Przepraszam, pani prezydent. Jakich źródeł?

– No, z twoich czasów. Z twojej epoki.

– Aaaa… – niewiele rozumiał. – Eeeeeee… chyba nie.

– Mniejsza z tym – zerknęła na swojego generała w lampasach. – Masz znaleźć fałszywy cmentarz. A na cmentarzu pośrednika – podała mu zalakowaną kopertę. – Będziesz wiedział kiedy to otworzyć. Powodzenia, pułkowniku!

Odruchowo zasalutował do gołej głowy. Pani prezydent Maciejczuk oddała honory, generał również – Gusiew i dziewięćdziesięciosześcioletnia dziewczyna-prezydent zrobili to raczej dla zabawy, a generał na poważnie.

– Przepraszam, czy mógłbym przed wyjściem zadać jedno pytanie?

Pani prezydent odstawiła pusty kieliszek. Ledwie dostrzegalnie przygryzła wargi.

– Widzisz, z wami, Polakami, mam zawsze problem. To nie to, co Chińczyk, który od razu zrobi, co się mu mówi… – przystanęła przed świetlistą szybą, która znikła momentalnie, ukazując ogromne pomieszczenie wypełnione ludźmi skupionymi nad jakimiś urządzeniami. Ale w dalszym ciągu nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. – Polak zawsze musi zadać pytanie.

Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy. Ruchem ręki powstrzymała go, gdy chciał coś powiedzieć.

– Mam na imię Asia. Nazwisko sobie zmieniłam, ale imię jest prawdziwe – westchnęła. – Tak nazywaliście dziewczynki, chcąc pokazać imperialną siłę… Asia. Asia… Czyli AZJA!!! – krzyknęła. – Władza nad Azją – uśmiechnęła się nagle. – Ale nigdy nie przewidzieliście, że idąc do Azji staniecie się nią…

Podeszła do Gusiewa i położyła mu rękę na ramieniu.

– Odpowiem ci.

Popatrzyła mu prosto w oczy i odpowiedziała, choć przecież nie zadał żadnego pytania.

– Tak. On żyje.


Gusiew obudził się z krzykiem. Szarpiąc kable, odkleił wszystkie czujniki EEG i zerwał plaster, przytrzymujący martwą teraz diodę.

– O kurwa!!!

– Co się stało? – spytał „Sepp”.

– Byłeś tam? – spytała Irmina.

– Psiakrew! Byłem!!! – wrzasnął, zrywając się z łóżka. – No byłem! Byłem.

Z wiszącej na krześle marynarki wyjął paczkę papierosów. Jezus! Marynarka na krześle! Prawie taka, jak TAM. Zaczął gorączkowo sprawdzać, czy ma przyklejoną do policzka diodę, choć przecież sam ją przed chwilą odkleił; kosił oczy, aby upewnić się, że w lewym kąciku nie pulsuje czerwone światło.

– Co się stało? – Dietrich był wyraźnie zaniepokojony.

Roztrzęsiony Gusiew usiadł na blacie biurka. Zapalił papierosa.

– To… – zaciągnął się głęboko, a potem wydmuchnął dym pod sufit. – To było tak potwornie realne!

– Ten sen?

– To nie był sen – Gusiew zaciągnął się aż do pępka. – Tam czujesz ciepło i zimno, czujesz zapachy, wiatr, woda jest mokra, czujesz smak, dotyk, nawet czyjś oddech. A poza tym możesz racjonalnie myśleć! To wszystko jest realne.

– Nie zalewaj – Dietrich też zapalił papierosa. Wskazał na główną jednostkę aparatu Borkowskiego. – To jakiś elektryczny odpowiednik LSD, albo coś w tym stylu.

Gusiew zerknął na Irminę.

– Byłaś tam?

Dziewczyna skinęła głową.

– Byłam.

– Kazali ci zejść pod ziemię?

– Nie. Nasza metoda jest dużo gorsza. Ja miałam tylko… – zawahała się – mmmm… pewne odczucia.

– Zaraz, zaraz. A jak to jest możliwe, że ludzie, którzy nie mieli żadnej metody, żadnych aparatów – wskazał na kartki z zapiskami Borkowskiego, które ciągle leżały na biurku – też tam się znaleźli?

– To oni.

– Zaraz – wtrącił się Dietrich. – Jacy oni?

– To jest coś dziwnego – Irmina podrapała się w czoło. – Ja myślę, oni istnieją naprawdę. Ale gdzieś indziej. I szukają ludzi, żeby coś zrobić.

– Co?

– Nie wiem. To jest bardzo ważne. Tam jest jakieś przejście. Jakiś pomost między światami. Ale im nie o to chodzi. Oni szukają pośrednika. Geniusza, który potrafi oszukać to przejście.

– Kogo?

Irmina zerknęła na Gusiewa.

– Zadałeś im pytanie o kolegę?

Skinął głową.

– I co ci powiedzieli?

– Że żyje.

– O właśnie. Jarek Wiśniowiecki żyje. Gdzieś indziej. W jakimś świecie, gdzie jest geniusz, który oszukuje przejście. Jarek nie jest stąd. On skądinąd…

– Zdaje mi się, że pochowaliśmy jakieś konkretne ciało.

– Nie stąd – powtórzyła dziewczyna. – Tu nic się nie stało.

– Nic nie rozumiem – powiedział Dietrich.

Gusiew podszedł do okna, odruchowo sprawdził, czy na dworze nie ma mgły. Czuł dreszcze na plecach. Coś się stanie, coś się stanie, coś się stanie… To jedno kołatało mu w głowie.

– Dopiero teraz mam wrażenie, że śnię – powiedział. – Przecież o tym, że Jarek żyje, powiedziała mi pani prezydent RP, Królowa Polski, Matka Boska, Asia, a właściwie Azja Maciejczuk. A wy w to wierzycie.

– Ja nie – mruknął asekuracyjnie „Sepp”.


Po powrocie do domu Dietrich nie mógł zasnąć, mimo że pół nocy przesiedział nad aparatami. Położył się do łóżka, ale zaliczył tylko przewracanie się z boku na bok, ryzykując trzeszczeniem łóżka obudzenie żony nad ranem. Po dłuższej chwili zrozumiał, czego mu brakowało – nie słyszał mruczenia ogromnego kocura, który zwykł wypychać go z własnej poduszki. Wstał i, usiłując nie kłapać kapciami, ruszył na poszukiwanie białoróżowego persa. Sprawdził w „brudnej dziurze” pod wanną, ale mimo mocnej latarki nie zauważył błysku ślepiów małego, domowego drapieżnika; szukał za lodówką, za zmywarką, za zlewem, pomiędzy barkiem a gazówką… W pewnej chwili wydało mu się, że usłyszał cichy, jakby lekko zduszony pisk. Wszedł do salonu. Kota nie było, ale znowu usłyszał pisk, i to dużo wyraźniej. Coś go tknęło i skierował latarkę na sufit.

Widok był zupełnie nieprawdopodobny. Tuż przy lampie wisiał mały balon meteorologiczny, a pod nim przyczepione za mordę puchate zwierzę, które rozpaczliwie przebierało łapami.

– Co się stało? – żona, przecierając oczy, wyszła z sypialni. Zapaliła światło.

– Kot znalazł się na suficie.

– Aha… A co kot robi na suficie?

– Wisi.

– No to go ściągnij i chodź spać.

Dietrich chwycił persa za ogon i ruszył w kierunku kuchni, trzymając go w ręku jak dziecinny balonik. Tyle tylko, że zamiast sznurka miał w ręku ogon. Kot nie protestował, choć wydawał jakieś dziwne dźwięki. Wyjaśnienie, wbrew pozorom, było bardzo proste. Kocur notorycznie pożerał wszystkie tasiemki. Jeśli znajomi przynieśli kwiaty i ktoś nieopatrznie spuścił oko z wazonu, zwierzak ruszał momentalnie do ataku, zjadał tasiemkę i rzucał się do ucieczki. Niestety, siłą rzeczy był już „przywiązany” do bukietu i rozwalał wszystko po drodze, mocząc wodą dywan.

Teraz musiało być tak samo. Dietrich przy pomocy nożyczek odłączył kota od „aerostatu”, który przyniósł córce od kolegów z innej uczelni. Zapewne córka umieściła balon pod krzesłem, żeby jej nie uleciał, zaś kot zjadł sznurek, wyszarpnął balon spod krzesła, no i…

Rzucił otrząsającemu się zwierzakowi kilka chrupek do miski. Był zupełnie wybity ze snu. Poszedł do gabinetu, gdzie w sejfie na broń miał ukryte jeszcze jedno piwo. Wyjął je, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jedynym pretekstem przyjścia tutaj były przywiezione przez Irminę kopie papierów UB z lat pięćdziesiątych. „Projekt Kal”. Odpowiedzialny za organizację: major Dłużewski. Przebadano cztery tysiące osób, kryjąc akcję pod pozorem badania przynależności do AK i szpiegostwa na rzecz Wielkiej Brytanii. Efekt osiągnięto u około osiemdziesięciu. Cztery osoby zmarły natychmiast po wstrzyknięciu preparatu, osiemnaście w późniejszym okresie. Jedna osoba została rozstrzelana pod pozorem szpiegostwa na rzecz USA, po tym, gdy usiłowała rozpowiadać wszystko i słać grepsy na zewnątrz. Trzy osoby na leczeniu psychiatrycznym, w tym profesor Fieldmann, jeden ze współtwórców projektu.

Dietrich otworzył piwo i zapalił papierosa.

„Co to jest ten Kal”? – sięgnął po encyklopedię. – „Kal, kal, kal…” – przesuwał palcem po kolejnych hasłach. – „No przecież to Kalevala!!! Elementarne, doktorze Watson”.

Jak mógł nie wiedzieć?!

– Mam! – ryknął na cały głos. Z sypialni dobiegły go ciche przekleństwa.

Kalevala. Fińska epopeja narodowa ułożona przez Lonnrota w pierwszej połowie XIX wieku. Poetę interesowały pieśni ludowe – zebrał ogromną ilość materiału, krążąc wśród chłopów. Pieśni były krótkie, ludowi wykonawcy pamiętali je fragmentarycznie, w różnych wersjach, jednak Lonnrot dostrzegł pewne elementy, które łączyły te strzępki w całość. Czy to możliwe, żeby urywki pieśni, powtarzane na terenie całego kraju, były odbiciem jednej, prawdziwej opowieści? Przekazywanej przez pokolenia? Lonnrot znalazł te same postacie, te same wątki, tę samą tajemnicę. Złożył to w końcu w całość, ale, zdaje się, w tym właśnie momencie rozprzęgła mu się złożona z milionów okruchów tajemnica. Nie potrafił dotrzeć do chwili, gdy była jeszcze całością. Kalevala. Zagubiony w otchłaniach czasu epos, którego autorzy coś chcieli powiedzieć. Z jakichś względów musieli to ukryć, podzielić na cząsteczki, ale… dali też mechanizm, który umożliwiał złożenie prawdziwej opowieści w całość. Lonnrotowi nie udało się do końca.

Dietrich podszedł do okna, zaciągając się papierosem. Projekt „Kal”. Uśmiechnął się. „Majorze Dłużewski, trzeba było wymyślić bardziej zagmatwany kryptonim. Na przykład Akcja Dupa”.

„Sepp” roześmiał się i wypił kilka łyków ciepłego piwa. Ciekawe, o co im chodziło w tym UB? Bo przecież nie o poezję…

Projekt „Kal”. Składanie prawdy z malutkich, nieuchwytnych fragmentów, które musiały być z jakichś względów ukryte. I Dłużewskiemu się udało. Przynajmniej w jakimś sensie, o czym świadczyły poznaczone zastrzykami ręce Irminy. „Pochodna skopolaminy” – powiedziała. Dietrich zerknął na hasło „skopolamina”. Były tam chemiczne wzory i wyjaśnienia, ale nie podano, kiedy skopolamina została wymyślona. Nie miał pojęcia, czy istniała w latach pięćdziesiątych. O co w tym wszystkim chodzi? O co chodzi Węgrom? W ogóle co jest grane? Nie miał żadnych wątpliwości, że jakaś gra właśnie się rozpoczęła…

Zamyślił się, powoli popijając ciepłe piwo. Jego ojciec był rodowitym Niemcem, mieszkającym w małej miejscowości na Śląsku. Przed wojną pracował w polskiej spółce węglowej i był dwujęzyczny. Po wojnie na Ziemiach Odzyskanych brakowało kadr, ponieważ wcześniej wyrżnięto większość polskiej inteligencji. Z Wilna przybyła komisja, która miała jakoś temu zaradzić. Ale co zrobić, skoro w miasteczku sami Niemcy? Mianowali burmistrzem Dietricha, ponieważ świetnie mówił po polsku. Nowy burmistrz solidnie przygotował się do inauguracji. Przyuczył orkiestrę, kazał wszystkim wkuć słowa pieśni, no i… się zaczęło. W wielkiej sali sami Niemcy na baczność i tylko dwóch Polaków. Dietrich dał znak „Do hymnu!” i kapelmeister zaczął:

– Ein, zwei, drei, abe sicher!

– Jeszcze Polska nie zginęła póki MYYYYYYYYY żyjemy!!!! – zawyli przyuczeni Niemcy w rytm kapeli, która dotąd przygrywała na nazistowskich uroczystościach. Hymn w ich wykonaniu był zresztą dość podobny do pieśni „Horst Wessel lied”.

Tylko dwóch ludzi na sali nie śpiewało. Chłopcy z Wilna po prostu ze wszystkich sił zaciskali zęby, żeby nie ryknąć śmiechem.

Drugą wpadkę Dietrich zaliczył w chwili, gdy w miasteczku pojawili się już pierwsi Polacy. Partia zorganizowała wiec na placu, a pomiędzy płomiennymi przemówieniami zapiewajło wznosił odpowiednie okrzyki:

– Niech żyje Związek Radziecki!

– Niech żyje!!! Niech żyje!!! – skandował tłum.

– Niech żyje sojusz robotniczo-chłopski!

– Niech żyje!!! Niech żyje!!! – brzmiała gromka odpowiedź.

Dietrich postanowił się włączyć z własną inicjatywą.

– Łapać szabrowników! – krzyknął do mikrofonu.

Nikt nie podjął tego okrzyku. Zgromadzeni ludzie zerkali po sobie i już po chwili plac zaczął pustoszeć…

Trzecia wpadka nowego burmistrza miała miejsce podczas poboru pierwszego rocznika do Wojska Polskiego. Na placu przed magistratem stali wyprężeni na baczność młodzi Niemcy w polskich mundurach. Dietrich wyszedł na balkon.

– Witam was chłopcy w tym polskim Wehrmachcie! – krzyknął.

Tego już nawet robotniczo-chłopska partia nie zdzierżyła. Przysłano komisję, która miała zbadać „inteligencję” burmistrza i kilku innych, którzy podpadli. Jednak trzej lwowiacy, którzy zasiedli za komisyjnym stołem, nie zamierzali się wyzłośliwiać. Kadr naprawdę brakowało. Zadawali najprostsze pytania.

– Na czym się waży?

– No, na kuchni – odparł Dietrich.

Lwowiacy jak jeden mąż opuścili głowy.

– No, trudno. Odeślemy pana na naukę do Wrocławia.

Dietrich długo nie mógł zrozumieć o co im chodzi. Znał po prostu śląski polski, a nie kresowy polski. Warzy się na kuchni. A jeśli im chodziło o wagę, to na wadze się „wąży”!

Zresztą we Wrocławiu powodziło mu się dobrze. Mimo powszechnej wówczas nędzy, partia zadbała o niego. Nigdy nie pytała, czy należał do NSDAP (bo by w swojej szczerości powiedział prawdę), lecz zapewniła lokum i posłała na studia, które ukończył z dobrą lokatą. Został inżynierem górnikiem, a ponieważ we Wrocławiu nie ma kopalń, więc chwilowo przydzielono go do pracy w KW. Kilka lat później ożenił się z piękną Polką, a jeszcze później doczekał się pierworodnego syna. Na cześć nowego suwerena karnie nazwał go Iwan. Czyniąc tym zresztą niepotrzebną krzywdę dziecku, bo mieszkańcy miasta mieli „nowego suwerena” w pewnym mało ponętnym miejscu.

Młody Dietrich dopiero w latach dziewięćdziesiątych, w innej Polsce, zmienił sobie imię na Ivan, które kazał wymawiać znajomym jako „Ajwen”, i robiło to duże wrażenie na panienkach. „Ajwen Ditrihś” (czasem wymawiane też z angielska jako „Dajtricz”) – to ładnie brzmiało. No, ale jak z takim nazwiskiem i nordyckim wyglądem nie dostać ksywy „Sepp”, na cześć generała SS? Koledzy byli bezlitośni – to był „Sepp” Dietrich (wymawiane z polska).


* * *

Czterdziestu komandosów kryło swoje skośne oczy pod noktowizorami. Schodzili niekończącą się klatką schodową o wysokości czterech i pół kilometra, w zasypanym ziemią budynku. Na górze odpowiednia część Parku Wrocławskiego została solidnie ogrodzona i zadaszona, żeby nikt nie mógł dostrzec szczegółów wykopu. Najpierw jakieś maszyny spuściły ich w dół, na dach ukrytego wieżowca. Saperzy przewiercili beton, kilkudziesięciometrową żelbetową „czapę”, która kiedyś musiała stabilizować budynek i chronić go przed rozchwianiem spowodowanym uderzeniami wiatru. Teraz jednak wiatr nie groził wieżowcowi. Gusiew schodził w dół wraz z plutonem sił specjalnych, który torował drogę przez gruzowisko. Cztery i pół kilometra. Awaryjne, przeciwpożarowe schody miały stopnie o standardowej wysokości 16 centymetrów. Cztery i pół kilometra to 450 000 centymetrów. Mieli więc do pokonania jakieś dwadzieścia osiem tysięcy stopni… Po pierwszym tysiącu Gusiewowi wydawało się, że ktoś zamienił mu nogi w ołowiane kloce. Tak, czuł coś takiego we śnie, czuł ból mięśni. Jedynie mrugająca w lewym oku dioda mówiła mu, że śpi. Cała reszta była cholernie realna. Kucnął, żeby trochę odpocząć.


W realnym świecie Dietrich obudził go momentalnie, widząc kucnięcie na wykresach.

– Co się stało?!

– Nic, nic. Odruch. Uśpij mnie znowu.


Dochodzili do dolnych pięter. Gusiew szczególnie współczuł tym Chińczykom, którzy dźwigali, niemały przecież, sztuczny pomnik Świętego Jana Nepomucena z pociskiem kosmicznym. Drużyna saperów zaczęła wiercić otwór w podłodze. Poniżej był już tylko olbrzymi hall budynku, którym przykryto centrum historycznego Wrocławia.

W lewym oku miał pulsującą, czerwoną diodę, w prawym natomiast nagle pojawił mu się obraz pani prezydent Azji Maciejczuk.

– Mam chwilę czasu, Gusiew – usłyszał – więc postanowiłam z tobą porozmawiać.

– Tak, pani prezydent.

– Słuchaj. Tam na dole zostaniesz sam. Spróbuj się skontaktować z kapłanem tych, którzy tkwią w kataleptycznym śnie…

– To tam są jacyś ludzie?

– Są, są. I pamiętaj, nigdy i pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do Muru Marzeń.

– A gdzie on jest?

– Pamiętaj! Nigdy i pod żadnym pozorem!

Major Michał Dong-Bei podszedł do niego. Obraz Azji znikł z prawego oka.

– Wywierciliśmy dziurę w podłodze, panie pułkowniku! – zameldował. – Możemy pana opuszczać.

Nim zdążył zareagować, dwóch żołnierzy już obwiązało go liną.

– Proszę, panie pułkowniku.

Opuścił nogi. Otwór w podłodze był bardzo regularny. Chwyciło go kilkanaście rąk, poczuł szarpnięcie liny i nagle stracił oparcie. Powoli obracał się wokół osi; skądś wiedział, że w takiej sytuacji trzeba rozkraczyć nogi i wyprostować ramiona, wtedy będzie obracał się wolniej. Nad sobą miał nieskazitelny sufit hallu wielkiego budynku, a pod sobą, kilkadziesiąt metrów niżej, w okularach noktowizora widział… krucyfiks umieszczony na najwyższej wieży kościoła Świętego Krzyża. Automat opuszczał go szybko, już po chwili uderzył stopami w dachówki bocznej wieży. Przestał się obracać. Odbijał się mocnymi uderzeniami nóg i skokami zjeżdżał coraz niżej, na stromy dach, a potem na ścianę. Wreszcie, po krótkiej chwili, wylądował na bruku. Kilkunastu komandosów zjechało znacznie szybciej od niego, już byli na dole. Zdemontowali pomnik przed kościołem, a w jego miejscu błyskawicznie umieścili atrapę z pociskiem kosmicznym.

– Gdy naciśnie pan ten wyzwalacz – major pokazał mu skrytkę w rękawie świętego – to cała maszyna się otworzy. W środku też jest tylko jeden przycisk. Pocisk, nawet sprasowany, przebije cały ten beton – wskazał nad głowę. – A na orbicie pana wyłapiemy, zrekonstruujemy i przywrócimy do żywych. Powodzenia!

Nie zdążył nawet skinąć głową, gdy komandosi zaczęli wjeżdżać z powrotem na linach.

Gusiew rozejrzał się wokół. Skomplikowane przyrządy, które miał na oczach, nie wykazywały obecności jakichkolwiek ludzi. I niby jak znaleźć fałszywy cmentarz? Ruszył powolnym krokiem w stronę najbliższego mostu, który mieścił się w hallu monstrualnego budynku. Nie widział żadnych świateł. Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos jego własnych kroków. Przeszedł przez most, a potem plac Bema, zabudowany jakimiś dziwnymi, drewnianymi kamieniczkami. Czuł się nienaturalnie, z czerwonym światłem pulsującym w lewym oku i sufitem monstrualnego budynku zawieszonym kilkadziesiąt metrów wyżej. Po chwili zobaczył nikłą łunę, bijącą od ulicy Jedności Narodowej. Skręcił w stronę Drobnera i zdecydowanie szybciej ruszył dalej. Teraz dostrzegał wyraźnie drobne ogniki – to kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział już ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutanych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż… Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen. Wystarczy, że kucnie, i Dietrich, czuwający w realnym świecie nad aparaturą, obudzi go momentalnie.

Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód… Nie słyszał słów nabożeństwa, bo wszyscy wokół właśnie zaczęli szeptać jakąś modlitwę. Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.

W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował w ścianach kościoła cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez malutkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że bardzo potrzebna im jałmużna.

– Przybyszu – usłyszał szept, a w małym okienku zobaczył chudą twarz dziewczyny. – Daj coś pokutnicy. Masz jedzenie?

Uśmiechnął się. Przecież to był tylko sen. Tylko sen.

– A może cię uwolnić?

– A potrafisz? – na twarzy przytkniętej do małego otworu pojawił się nagle wyraz takiej nadziei, że aż nim wstrząsnęło.

– Chcesz?

Głupie pytanie.

– Potrafisz?!

Właściwie potrzebował przewodnika po tym świecie, ta mała mogła być pomocna. Zastanawiał się tylko, jak to zrobić. Przy tych wszystkich ludziach wokół, zamarłych w jakby kataleptycznym transie, wolał nie wypróbowywać urządzeń, w jakie wyposażyła go sekcja sił specjalnych pani prezydent Azji Maciejczuk.

– Ja chyba potrafię wszystko – uśmiechnął się do dziewczyny w celi. – Tylko nie krzycz.

Rozepchnął stojących najbliżej ludzi, tworząc sobie przejście. Cofnął się o kilka kroków, rozpędził się, a potem zatrzymał nagle, kucając tuż pod ścianą.


W realnym świecie Dietrich obudził go natychmiast.

– Co się stało?

– Nic. Usypiaj znowu.


Na granicy snu i jawy Gusiew przekroczył ścianę celi. Po prostu z rozpędu.

Dziewczyna patrzyła na niego, wrzeszcząc i przykładając dłonie do ust.

– Mówiłem, nie krzycz!

W celi śmierdziało okrutnie. Nie mógł zrozumieć, jak ktoś, kto kierował się miłosierdziem, w ogóle mógł zamurować bliźniego w takiej klitce.

– OK. Wychodzimy – teraz już nie wahał się użyć sprzętu, w który go wyposażono. Na rozkaz jego woli z rękawa wysunęło się coś, co bezgłośnie rozcięło zewnętrzną ścianę kościoła. Teraz wystarczyło popchnąć i posypały się cegły. Jak w kreskówce na Cartoon Network – Struś Pędziwiatr albo Johnny Bravo. Ewentualnie Laboratorium Dextera…

– Chodź.

Pociągnął za sobą zszokowaną dziewczynę.

– Kto ty jesteś?

– „Pułkownik” Gusiew – usiłował wydobyć się z pogrążonego w transie tłumu. – A ty?

– Irka.

Drgnął. Wydawało mu się, że powiedziała „Irmina”, a chwilę później, że „Irka”. „Nazywaliście dziewczynki na cześć swoich podbojów” – powiedziała pani prezydent Azja Maciejczuk. Czy jakoś tak…

Przecież to tylko sen! Wzruszył ramionami.

– Dobra, dziecko. Irka to od Ireny?

– Nie – potrząsnęła głową. – Od Iraku.

Roześmiał się. Sen, który śnił, niewątpliwie miał własne prawidła. I to cholernie logiczne, jak na sen.

– OK. Czy wiesz, gdzie jest Mur Marzeń?

– Przecież już go nie ma. Rozebrali.

– A wiesz, gdzie jest fałszywy cmentarz?

Znowu potrząsnęła głową.

– Nie wiem.

Dziewczyna miała brzydką chorobę skóry, coś jakby dziwne niebieskie linie, tworzące nieregularną siatkę. Trudno się dziwić – tyle lat w celi bez łazienki…

– Chyba powinnaś się umyć.

– Fuj! Od tego same choroby.

Co to ma być? Średniowiecze?

– Nalegam. Troszeczkę cuchniesz, mała.

Opuściła głowę.

– No – pociągnęła nosem. – Trochę tak.

– To pójdziemy teraz do najbliższej rzeki i…

– Coś jest nie tak z twoim lewym okiem – przerwała mu nagle.

– Co? – aż się żachnął. – Co widzisz? – odruchowo dotknął skroni. Oczywiście w kąciku oka nie było czerwonej diody, którą przyklejono w realnym świecie. Pod palcami czuł tylko gładką skórę. Pulsowanie czerwieni, oznaczające, że jest w fazie REM, tu przecież nie mogło być widoczne. Wykresy EEG uruchamiające pulsujące światełko istniały w zupełnie innym świecie. Nie we śnie.

– Czerwone oko – wyszeptała przerażona dziewczyna. – Oko diabła.

Klęknęła przed nim.

– Mogę służyć nawet i diabłu – powiedziała cicho. – Wyciągnąłeś mnie stamtąd, więc będę twoja.

Gusiew przełknął ślinę. Okropna, cuchnąca dziewczyna z chorobą skóry. Przecież nie powinna wzbudzać w nim pożądania. Ale… Zdaje się, że to wszystko nagle zaczęło zmieniać się w sen erotyczny.

– Nnnn… najpierw się umyj.

Posłusznie podniosła się z klęczek.

– Skoro pytasz o Mur Marzeń, to znaczy, że śmierć nam pisana – westchnęła, a potem uśmiechnęła się ciepło. – Ale trudno. Lepsze to, niż tamto – wskazała za siebie palcem.

– Dlaczego śmierć? – spytał.

– Tak mi mój nos mówi.

– A mój nos mówi, że jak się nie umyjesz, to zostajesz tutaj sama!

– Dobrze. Jak umierać, to umierać. Mogę się nawet umyć. Chyba wszystko jedno z jakiego powodu się ginie, nie?

Wzruszył ramionami, a ona pociągnęła go za sobą, chwytając za rękę. Szlag! We śnie chyba nie można się niczym zarazić?

– Wiesz – pytlowała bez ustanku. – Musimy wziąć ze sobą szaleńca. Tak. Musimy dołączyć do nas wariata. Tak. Tak, tak…

– Po co ci szaleniec?

– Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego. Bo tam ich trzymają; leczą wszystkich, nawet tych, co mają syfilis. Ale wiadomo – jak ktoś ma tę chorobę, to znaczy, że nagrzeszył. I dlatego, żeby zacząć leczenie, musi się najpierw poddać chłoście, żeby…

Umilkła nagle i stanęła tak gwałtownie, że wpadł na nią, a odór od razu odbił go o kilka kroków w tył.

Dziewczyna rozglądała się. Niewyobrażalne ciemności rozświetlało tylko kilka nikłych płomyków pochodni.

– Ktoś nas śledzi!

– Gdzie? – też się rozejrzał, ale na „wspomaganiu” wszystkich urządzeń, które dostał od chłopaków pani Azji.

– Trzech z tyłu. Jeden idzie z przodu – powiedziała. – Przed nami. Wygląda na to, że wie gdzie idziemy.


Obudził się w gabinecie Borkowskiego, od razu ściągając z głowy elektrody. Był wypoczęty i wyspany, w przeciwieństwie do Irminy i „Seppa”, którzy czuwali nad aparaturą.

– Chodźcie, muszę coś zjeść.

– Coś ciekawego dzisiaj wyśniłeś?

– Ee… Historia chyba dopiero się zaczyna.

Zaczęli składać sprzęt.

– A czemu chciałeś, żeby cię budzić?

– Musiałem przejść przez ścianę.

– Możesz przechodzić przez ściany?

– Trochę sprytu nie zawadzi, ale tam mogę wszystko. Laboratorium Dextera.

Otworzył drzwi na ciemny korytarz. Tuż za drzwiami czekał Wyzgo.

– Panie doktorze – zaczął od razu jęczeć. – Niech mi pan coś przepisze. Ja przez cały czas śnię, że jestem gdzieś w supermarkecie, albo w kościele, albo na rynku, i tam jest kupa ludzi. A ja do nich niezmiennie walę z takiego dużego karabinu maszynowego! Ale jatka! Jezusie, Maryjo… Czy to zboczenie?

– Niech pan idzie do psychologa – Gusiew odsunął go, żeby zamknąć drzwi do gabinetu.

– Byłem! Uch, ile razy…

– To niech pan nie śpi – mruknął Dietrich, sunąc po ścianie dłonią, żeby dojść do wyjścia. Nie wiedział, gdzie jest kontakt.

– Panie doktorze! Proszę mi coś przepisać! Proszę…

– Aspiryna? Witamina C? Olej rycynowy?

Puszczając mimo uszu kpiny Dietricha, Wyzgo znowu zwrócił się do Gusiewa.

– Panie doktorze! Ja jestem porządnym człowiekiem. Jestem księgowym. A tu co noc takie sny! Strzelam do dziesiątków ludzi… i bardzo to mi się podoba. Strzelam z wielkiego karabinu z taśmą…

– A co to za karabin? – zainteresował się Gusiew.

– Aaaaaaaa… – Wyzgo dał się wybić z rytmu. Wyszli na parking przed instytutem. – N… Nie wiem. No… no we śnie to tak dokładnie nie widać. To… to jest zboczenie jakieś? Tak już będzie do końca życia?

Gusiew otworzył drzwi swojej toyoty, wpuszczając kolegów.

– Jutro panu coś przepiszę – zatrzasnął drzwi, opuścił szybę.

– Bo wie pan – Wyzgo nachylił się nad oknem. – Bo z tego pokoju, co wy tam pracujecie po nocy, to… tam coś świeci. Stamtąd wydobywa się dziwna aura.

– Tak, oczywiście – Gusiew włączył silnik i zapalił światła. – Ale „Archiwum X” już zostało ostrzeżone. Proszę się nie martwić – ruszył, wyjeżdżając na ciemną ulicę.

– Agent Moulder i agentka Scully przybędą na odsiecz wraz z kawalerią powietrzną – śmiał się Dietrich.

O tej porze nie było wielkiego ruchu, widzieli zaledwie kilka samochodów. Jechali powoli, bo w nocy łatwiej podpaść policji.

– No i co było w tym śnie? – spytał Dietrich.

– Czekajcie – przerwała im Irmina z tylnego siedzenia. – Ktoś nas śledzi!

Gusiew drgnął. „Ktoś nas śledzi” – powiedziała Irka we śnie. – „Trzech z tyłu. Jeden idzie z przodu…”.

– Co?

– W samochodzie z tyłu trzech facetów jedzie za nami. Już długo czasu. A w samochodzie z przodu jeden facet.

– Z przodu? – żachnął się Dietrich.

– Jakby wie, gdzie jedziemy.

– A gdzie jedziemy? – Ivan przetarł szybę irchą.

– Oni śledzą. Nas.

Gusiew westchnął.

– Nie bój się. Po pierwsze, tu nie ma FBI. A po drugie, w tym samochodzie jest więcej broni palnej i amunicji, niż w niejednym plutonie Wojska Polskiego.

Jednak Irmina wciąż rozglądała się niespokojnie, patrząc to w przód, to do tyłu.

– Jezus! – powiedziała z napięciem w głosie. – Zaraz zaczną!

– Eeeeee… O kurwa!

Samochód z przodu zahamował gwałtownie. Gusiew kopnął hamulec, zatrzymali się dosłownie o milimetry od jego zderzaka. Podjechał samochód z tyłu, blokując tylny zderzak.

– Napad! – Dietrich wyszarpnął z kieszeni rewolwer.38 Special, a z kabury pod pachą tetetkę, i zarepetował giwery.

– Chcą nas obrobić – Gusiew wyciągnął z kabury na tyłku Sig Sauera, zarepetował, a potem drugą ręką wyjął spod pachy ogromny rewolwer z sześciocalową lufą.

Wszystko wyglądało jeszcze niby normalnie i naturalnie. Kierowca pierwszego samochodu wysiadł i rozłożył ręce, kłaniając się przepraszająco. Ale ci z tyłu również wysiedli, idealnie razem, jak na komendę, i równym krokiem podeszli jednocześnie do trzech pasażerów toyoty. Jednocześnie, jakby kierowani wojskową komendą, nachylili się do drzwi.

Jednocześnie też przeżyli szok.

Ten przy Gusiewie popatrzył wprost w wylot lufy Siga, napakowanego na full rozpryskową amunicją. W drugie oko miał wycelowane.357 Magnum Weihraucha. Ten od strony Dietricha patrzył lewym okiem na wylot lufy „trzydziestki ósemki” z nabojami „Plus P”, a prawym w lufę tetetki z czeską amunicją do przebijania kamizelek kuloodpornych. Oczywiście o rodzaju slugów nie miał pojęcia, ale, sądząc po pozie, w jakiej zamarł, chyba nie zamierzał sprawdzać.

Ten, co patrzył na Irminę, tylko przełknął ślinę.

– Eeeeeeeee… – mężczyzna przy oknie kierowcy wziął głębszy oddech i zawahał się przez chwilę. – Przepraszam, gdzie jest ta… no… yyy… droga na Poznań?

– Tam – Gusiew odruchowo pokazał za siebie, niechcący celując siedzącej z tyłu Irminie prosto w czoło Sigiem nabitym rozpryskową amunicją, z palcem na spuście.

– Aha. To dziękujemy – cała trójka ruszyła w tył. Znowu jednocześnie, jak na komendę.

Dietrich wypuścił powietrze z płuc.

– Jezus! Co to było? – zszokowany, patrzył na dwa odjeżdżające samochody. – Próba, psiakrew, napadu? Przecież byłaby jatka jak w Hollywood…

– Jezus Maria – Gusiew czuł, że po czole spływa mu pot. – O kurwa!

– Panowie pliisssssssss! – jęknęła Irmina. – Rozładujcie broń, bo zaraz w tym samochodzie będzie jatka jak w Hollywood.

– N… No fakt.

Ostrożnie spuścili kurki. Siga wystarczyło zdekokować i zabezpieczyć, ale w tetetce trzeba było wyjąć magazynek i przeładować, żeby wyrzucić nabój z komory.

– Skąd macie broń? – spytała Irmina. – Nielegalna?

– Legalna.

– Jesteśmy kolekcjonerami – dodał Dietrich, szukając na podłodze auta wyrzuconego naboju. – Członkami klubu sportowego i paru innych klubów. Mamy po kilka sztuk…

Urwał nagle. Jednocześnie spojrzeli na siebie z Gusiewem, a potem gwałtownie odwrócili się w fotelach.

– Zaraz… A skąd TY masz broń?

Irmina schowała swój węgierski PA-63. Malutki, poręczny, na nabój 9x18 Makarowa, z siedmioma sztukami amunicji w magazynku. Broń tak zaprojektowaną, żeby nic nie wystawało, żeby dała się łatwo wyjąć z kabury. Ale i… z damskiej torebki.

– Ja też jestem w klubie sportowym i…

– Dobra, dobra – przerwał jej Gusiew. – To w takim razie pokaż pozwolenie na przewóz gnata przez granicę.

– Nie wciskaj kitu – dodał Dietrich. – Każdy, kto posiada ostrą broń legalnie musi mieć przepisy w małym palcu. Po pierwsze, nie przejechałaś granicy bez papierka, chyba że jesteś urodzoną idiotką, ale na taką nie wyglądasz. Jeśli przyjechałaś z giwerą na zawody, choćby i w strzelaniu praktycznym, to nie ze spluwą z tak krótką lufą. Nie wciskaj kitu – powtórzył.

– To agentka wywiadu Węgier. Od razu wiedziałem.

– Nie jestem agentką żadnego wywiadu.

– O, jak nagle poprawił ci się język polski! – ucieszył się Dietrich. – Albo pokaż papier, albo się wytłumacz, albo dzwonię na policję.

– Daj spokój, „Sepp” – wzruszyła ramionami. Rzeczywiście nagle poprawił jej się i język, i wymowa. – Od razu wywiad. I co niby Węgry mogłyby zrobić Polsce, albo Polska Węgrom? Jesteśmy sojusznikami.

– To może mafia? Pokaż mi chociaż pozwolenie na broń.

Otworzyła torebkę i rzuciła im papier przewozowy. Nachylili się obaj, zapalając samochodową lampkę.

– Szlag. To jest podpisane przez MSZ, a nie jakiś tam konsulat…

– Nie jestem agentem.

– A policyjna spluwa?

– A dlaczego dwaj polscy naukowcy mają „przypadkowo” po dwie amerykańskie armaty w kieszeniach?! – odpowiedziała pytaniem.

– Moje są niemieckie – wyrwało się Gusiewowi.

– Czekaj – powstrzymał go Dietrich. – W naszym przypadku to naprawdę przypadek, strzelectwo to nasza pasja. Ale nie bardzo wyobrażam sobie naukowca z zaprzyjaźnionego kraju, który przyjeżdża na konferencję z pistoletem i papierem MSZ.

– Nie jestem naukowcem – odparła.

– Jezu… To kim jesteś? Kim było tych trzech facetów, maszerujących „w nogę” jak Armia Czerwona na defiladzie?

Westchnęła ciężko. Rozmasowała sobie policzki.

– Nie wiem, kim oni byli – szepnęła. – Ale jeśli sądzicie, że tylko my interesujemy się maszyną Borkowskiego, to jesteście durnie!

– Kiedy my się, kurwa, nie interesujemy! – Gusiew zaczął tracić panowanie nad sobą. – To ty nas zmusiłaś.

– Taaaaak? A słyszałeś o projekcie „Widmo”? O śmierci profesora Ostrowskiego w wypadku samochodowym pod Szczecinem? O siedmiu ludziach, którzy w szpitalu psychiatrycznym w Gdyni codziennie, od lat, usiłują wejść na niewidzialną ścianę, i nikt nie jest w stanie ich wyleczyć? Słyszałeś o tym? A może słyszałeś jak naprawdę kończy się projekt „Kal”, ale wątpię, bo to wiem tylko ja – jeszcze raz pokazała im ślady po zastrzykach w zgięciach ramion.

– Coś tam jednak wiemy o projekcie „Kalevala”… – strzelił Dietrich i wygrał. Nie sądziła, że zna źródłosłów.

Zapaliła papierosa i zaciągnęła się chciwie.

– No dobra. Było tak. Sprzedaliście „Kal” Ruskim za psi grosz, albo wręcz oddaliście za darmo, bo to była ślepa uliczka. Czegoś tam można się dowiedzieć, ale pójść dalej nie sposób. Kopie papierów zostały w Polsce i w jakimś sensie kontynuował to Ostrowski, mając lepsze rozwiązanie. Ale to już nie te czasy, nie ten sprzęt. Nawet, podejrzewam, specjalnie opchnęliście technologię „Kal”, żeby zmylić wszystkich innych. Żeby wepchnąć ich w ślepą uliczkę. Bo Ostrowski planował już coś lepszego. No i stało się, co się stało… Ostrowskiego zastrzelili na trasie pod Szczecinem, pozorując wypadek. A ci, co przeżyli, od lat, dzień w dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę, wspinają się w szpitalu psychiatrycznym na niewidzialną ścianę.

– Na Mur Marzeń? – przerwał jej Gusiew.

Wzruszyła ramionami.

– Zaraz. Jeśli ci faceci, którzy nas opadli, byli z jakiegoś urzędu, to dlaczego nie wzięli sobie aparatów Borkowskiego – tak po prostu? Wchodząc do instytutu pod ochroną policji, pakując, wsadzając na ciężarówkę? Dlaczego nie wzięli?

– Bo się bali! – Irmina oparła ramiona na przednich zagłówkach foteli. – Bo się panicznie bali! – powtórzyła.

– Jezu, czego? Kilku spluw w naszych rękach?

– Nie.

– Przestań być taka tajemnicza – odezwał się Dietrich.

– A jak myślisz, dlaczego zastrzelili Ostrowskiego? Dlaczego Borkowski się powiesił?

– Bo zabił Jarka.

– Nie – uśmiechnęła się zimno. – Już wam tłumaczę. Aparatura Ostrowskiego może dać cholerną władzę, ale wiążą się z tym okropne skutki uboczne. Świat to być może… całe mnóstwo światów. I prawdopodobnie można przejść z jednego do drugiego. Może nie całym sobą, ale w jakiś sposób przenikanie jest możliwe. I teraz pytanie zasadnicze: jak znaleźć to przejście? W latach pięćdziesiątych majorowi Dłużewskiemu coś się udało, w ramach „Kal”. Niewiele, ale trochę. W projekcie „Widmo” Ostrowski poszedł dalej. Znacznie dalej. Zastrzelili go, bo się przestraszyli. Borkowski wpadł na to przypadkiem, dotarł jakoś do dokumentów „Kal” i poszedł jeszcze inną drogą, mając zupełnie co innego na myśli. Potem powiesił się. Ale jest ktoś jeszcze; ktoś inny nad tym pracuje.

– Tu? W Polsce?

– Nie wiem – zawahała się. – W pewnym sensie. Aaa… – znowu się zawahała. – Jak myślicie, czy to możliwe, żeby naukowcy na usługach UB opracowali w latach pięćdziesiątych tak skomplikowany preparat chemiczny, że pozwala różnym ludziom śnić ten sam sen? A może im ktoś pomagał?

– Kto? – Dietrich tylko machnął ręką.

Gusiew nagle się domyślił.

– Pani prezydent Azja Maciejczuk? – prychnął. – Przecież ona mi się tylko śniła.

– Może tak – Irmina zaciągnęła się po raz ostatni i wyrzuciła niedopałek za okno. – A może nie…

Zdenerwowany Gusiew otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Oparł się o maskę i zapalił papierosa, patrząc w ciepłą noc, rozświetloną nielicznymi latarniami. Dopiero teraz wytarł chustką pot z czoła. Patrzył na to cholerne miasto i znowu miał niesamowite uczucie, że jest w nim jakiś ukryty plan. Jakieś przesłanie. Że od paruset tysięcy lat, od epoki kamienia, ci, którzy tu mieszkali, którzy to budowali, chcieli mu coś powiedzieć. Że szeptali mu coś do ucha, a on nie mógł tego zrozumieć.

Irmina wystawiła głowę przez okno.

– Gusiew, jestem… byłam funkcjonariuszką. Mój ojciec pracował nad węgierską wersją projektu „Kal”. Studiowałam w Polsce, byłam tu na każdych wakacjach. Dzięki zastrzykom udawało mi się odnaleźć różne osoby, które pracowały tutaj. Stąd tyle wiem. Gusiew, słuchaj… Teraz mój ojciec w szpitalu psychiatrycznym w Budapeszcie usiłuje wejść na ścianę, której nie ma. Od lat. Ja muszę wiedzieć. Muszę!

Zaciągnął się, a potem nagle odrzucił ledwie co zapalonego papierosa. Uśmiechnął się. Starzy mistrzowie wokół coś szeptali, ale on ciągle nie mógł zrozumieć.

– Owszem – tak jak pani Azja Maciejczuk odpowiedział jej na pytanie, którego nie zadała. – Jestem wystarczająco szalony. Jestem wystarczająco szalony… Kontynuujemy.

– Kretyn! – wrzasnął z wnętrza samochodu Dietrich.


Irka prowadziła go pewnie wąskimi uliczkami, pośród drewnianych kamienic. Zdaje się, że ktoś w przyszłości naprawdę odtworzył średniowieczny Wrocław.

– I co z tymi, którzy nas śledzili? – obejrzał się do tyłu.

– Poszli sobie. Jakby się czegoś przestraszyli – pociągnęła go za rękaw. – O, tu jest szpital.

Ledwie orientował się w drewnianej zabudowie, a i to tylko dlatego, że przestudiował wszystkie albumy z rycinami przedstawiającymi stary Wrocław. Jednak wydawało mu się, że rozpoznaje szpital na Poniatowskiego – ten murowany, który pamiętał, a nie średniowieczny.

– I można tak zabrać sobie ze szpitala kogo się chce?

– No pewnie – wzruszyła ramionami. – Będą się cieszyć. Jedna gęba do żywienia mniej.

Przeszli przez bramę prowadzącą do sporego ogrodu, który tonął w ciemnościach. W mroku trudno było rozpoznać, czy szpital jest taki sam, jaki pamiętał z realnego świata.

– Zaczekaj tutaj – zostawiła go i pobiegła w stronę rozświetlonej pochodniami bramy.

Nie wiedział co o tym myśleć. Ta zdumiewająca realność snu! Czteroipółkilometrowy budynek, w którego hallu mieściło się centrum średniowiecznego Wrocławia. I wreszcie Irka… Umyta w rzece, uczesana, z chorobą skóry. Nie umiał przyznać się sam przed sobą, że coraz bardziej go pociąga. Przecież we śnie chyba nie można się niczym zarazić? Roztarł rękami twarz. Jezu! Czuł dotyk, tak jak w realnym świecie, czuł zimno wokół, widział obłoczek pary, która wydobywała się z jego ust przy każdym oddechu. Prawidła snu. Nie mógł ich pojąć.

– Mam – Irka ciągnęła za rękę jakiegoś szaleńca.

Mężczyzna w sile wieku, śliniący się i bełkoczący. Kuśtykał przy każdym kroku, wytrzeszczał oczy i robił miny.

– No, wariata już mamy – mruknął. – Problem w tym, że nie wiemy gdzie iść.

– Uuueeeee… ahhhhhh… yyyyyuuuuu… – wybełkotał wariat.

– Aha – Gusiew skinął głową. – Tak właśnie myślałem.

Irka uśmiechnęła się szeroko. Potem opuściła głowę i podeszła bliżej.

– Kocham pana, panie pułkowniku Gusiew – prawie szeptała. – Kocham pana za to, co pan dla mnie zrobił.

Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine, kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa.

Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu.

Drgnęła nagle.

– Boję się – szepnęła.

Cofnął rękę.

– Nie, nie – potrząsnęła głową. – Dotykaj mnie. Powtórzył ten sam ruch.

Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.

– Zaczynam się bać, gdy przesuwasz palcem o… o tutaj – pokazała palcem siną, prostą linię.

– Niczego ci nie zrobię.

– Chcę, żebyś mi coś zrobił – uśmiechnęła się łobuzersko. – Zupełnie o co innego chodzi.

Jeszcze raz dotknął zgięcia jej łokcia. Drgnęła odruchowo.

Czy to możliwe, że naprawdę miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których dziewczyna bała się na mapie strachu, czy przeciwnie?

Poczuł, że na głowę i kark opadają mu wielkie krople.

– Co to jest? – drgnął odruchowo. – Deszcz w hallu budynku?

Roześmiała się.

– Coś spływa po instalacjach. A jak myślisz, skąd mamy tu wodę? – spojrzała do góry, osłaniając oczy dłonią.

Gusiew postawił kołnierz. Nie miał czapki.

– Dobrze – wskazał na jej ręku coś, co wydawało się być symbolem ulicy Prusa. – Idziemy tam.

– Uuuueeeeee… aaaaaaashhhhhh – powiedział wariat.

– Tak – Gusiew poklepał go po ramieniu. – Jak zwykle masz rację.


– Jadę własnym wozem – powiedział Dietrich. – Naprawdę muszę się nareszcie wyspać.

Irmina też ziewnęła szeroko.

– Mogę ci zaproponować nocleg u siebie – jako jedyny w towarzystwie Gusiew był wyspany i wypoczęty. – Co będziesz się szlajać po hotelach, skoro czyhają na ciebie „panowie, którzy maszerują w nogę”?

Oparł się na otwartych drzwiach toyoty i zapalił papierosa.

– Żona z dziećmi wyjechała, więc…

– Bardzo chętnie. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Poczuli na głowach i karkach pierwsze krople deszczu.

– O cholera, wsiadajmy – Gusiew postawił kołnierz. Nie miał czapki.

Rozpadało się błyskawicznie, pojedyncze krople przerodziły się w ulewę. Gdy Gusiew ruszał, wycieraczki ledwie radziły sobie ze strugami wody. Jechali powoli, niewiele widząc. Studzienki spustowe na ulicach już teraz się nie wyrabiały – na ulicach stały kałuże. Na szczęście o tej porze nie było przechodniów, więc nikogo nie ochlapali. Przy zamkniętych oknach wentylatory nie mogły sobie poradzić z nagłą zmianą temperatury i szyby zaparowały dość szybko. Irmina wycierała je pracowicie znalezioną w skrytce irchą.

Choć udało mu się zaparkować dość blisko bramy, dobiegając do drzwi byli już kompletnie przemoczeni. Zaparowało nawet lustro w windzie! Irmina potrząsała głową, siejąc wokół kropelkami wody.

– Mogę wziąć prysznic? – wskazała na drzwi łazienki, gdy weszli już do domu.

– Pewnie – Gusiew wziął tylko ręcznik, żeby osuszyć własną głowę.

Nie chcąc jej krępować, przeszedł do salonu i włączył telewizor. Wycierał włosy, słuchając o gigantycznej powodzi w Czechach. Trochę to go zdziwiło – przecież czegoś takiego powinni się spodziewać wcześniej, a jakoś nie widział żadnych wiadomości na ten temat. Wzruszył ramionami; ostatnio mało oglądał telewizji.

Irmina wyszła z łazienki, chyba po superekspresowym myciu. Była owinięta w cieniutki ręcznik, który niezbyt ją osłaniał, a w dodatku przemakał błyskawicznie w co bardziej istotnych miejscach. Uśmiechała się łobuzersko. Podniosła trzymaną w ręku plastikową konewkę.

– Dam sobie rękę uciąć, że nie podlewałeś kwiatków, jak prosiła żona.

– Nie podlewałem – przyznał uczciwie.

Otworzyła drzwi balkonu i wyszła w kusym ręczniczku na zewnątrz.

– Przecież deszcz pada. Same się podleją.

– Nie, nie – przechyliła konewkę nad doniczkami. – Tę robotę trzeba odwalić uczciwie.

O tej porze, miał nadzieję, nie będzie zbyt wielu sąsiadów, którzy mogliby zobaczyć ją na balkonie i rozsiać plotki. Wiedział, że najgłupszą rzeczą byłoby ciągnięcie kobiety za rękę i próba ukrycia jej w mieszkaniu na siłę. Postanowił zemścić się perfidniej. Zamknął drzwi na balkon i zbliżył twarz do szyby z miną „No i co teraz?”. Przez chwilę bała się. Rękami zasłoniła brzuch i piersi przed wzrokiem potencjalnych podglądaczy, i zagryzła wargi. Ale to był tylko odruch. Cholernie inteligentna baba zdjęła ręcznik i zawinęła go sobie na głowie. Na golasa podeszła do barierki i krzyknęła:

– Panie sąsiedzie! Jestem koleżanką „Pułkownika” Gusiewa, a on zamknął drzwi na balkon!

Tym razem Gusiew spanikował. Otworzył drzwi, chwycił ją wpół i prawie wniósł do mieszkania.

Irmina chichotała.

– OK. OK. Chcę, żebyś mi coś zrobił – śmiała się. – Rozbierzesz się, czy weźmiesz mnie w skarpetkach, jak „swoją”?

Zmusiła go do śmiechu.

To co później nastąpiło, trudno nazwać aktem seksualnym. To, w pewnym sensie, nie był nawet stosunek płciowy. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że Irmina go zgwałciła, ale to też nie to. To była deklaracja miłości, przyjaźni i sympatii. Dwoje sukinkotów, szaleńców, wariatów i pojebów spotkało się nagle i zwąchało w całym wściekłym gronie, zwanym cywilizacją ludzką na planecie Ziemia. Dwoje kompletnych szaleńców. Dwoje odszczepieńców, odrzutków. Dwa zera zaksięgowane w księdze przychodów i rozchodów nowoczesnego społeczeństwa. Zdaje się, że te dwa zera, te dwie pozycje dawno skreślone z listy aktywów, właśnie zaczęły się kochać.

Uwielbiał tę pochrzanioną Węgierkę. Zdaje się, że była to pierwsza prawdziwa kobieta w jego życiu, cokolwiek by to znaczyło. To był pierwszy człowiek, którego tak naprawdę kochał. To był pierwszy szaleniec, który go uwiódł. Pierwszy, w przeciwieństwie do tych głupio poukładanych bab, które miał wcześniej. Jej nie miał. Z nią się przyjaźnił. Była dokładnie taka sama, jak on. I zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu.

Pili mocną herbatę, pół siedząc, pół leżąc na kanapie przed telewizorem.

– Słuchaj, kim byli ci faceci, którzy nas chcieli napaść? – zapytał nagle. Wciąż nurtował go incydent na szosie.

Irmina ziewnęła szeroko i przeciągnęła się. Ciągle nie pamiętał, że on jest doskonale wyspany, a ona z Ivanem musieli czuwać nad aparaturą.

– Słuchaj – przedrzeźniała go – nie wiem, kim oni byli. Nie mam zielonego pojęcia.

– Jeśli z jakiegoś urzędu, to dlaczego nie zabrali aparatów i…

– To nie jest takie proste – przerwała mu.

– Jak to nie jest proste? – aż się poderwał. – Wkroczyć pod osłoną policji i…

Roześmiała się.

– Po pierwsze, naprawdę nie wiem, kim byli. Po drugie, to nie jest takie proste, ponieważ oba światy są CHYBA ze sobą powiązane.

– Jakie światy?

Wstała lekko i podeszła do okna. Powoli odsunęła zasłonę i zgasiła światło. Deszcz walił w szyby z taką samą siłą, jak poprzednio.

– Powiedz mi, czy tam, we śnie… Nie spadło ci przypadkiem na głowę parę kropel wody?

Tylko machnął ręką.

– Tam mi spadło parę kropel, a tu od razu…

Nie dokończył, bo Irmina włączyła telewizor. Szukała jakiejś stacji podającej całodobowo wiadomości, i wreszcie znalazła. Powódź w Czechach, powódź w Niemczech, w Austrii, Węgry zagrożone. Megapowódź w Chinach.

– Przecież to się zaczęło wcześniej – wskazał na migoczący, kolorowy obraz.

– I tak, i nie – zrobiła zagadkową minę. – A może te światy przenikają się wzajemnie? Powiedz – nachyliła się nad nim, patrząc prosto w oczy. – Czy jest tam jakaś dziewczyna, która ci się podoba i ma ze mną coś wspólnego?

Natychmiast odwrócił wzrok.


Słusznie domyślił się, że ulica Prusa jest teraz rzeką. Pamiętał z realnego świata, że tam, na skwerze, było spore obniżenie, ślad toru wodnego, który później zakopano. W takim razie Sienkiewicza też powinna być rzeką. Tak było w średniowieczu, i nawet później, zanim zaczęto zasypywać koryta. A teraz odtworzyli historyczne kanały. Pani Azja Maciejczuk wybrała sobie całkiem niezłego agenta – przynajmniej orientował się w topografii terenu, którego nikt, z tamtych na górze, nigdy nie widział.

– Irka – obserwował drewniane kamieniczki ze schodami prowadzącymi wprost nad lustro wody. – Gdzie jest fałszywy cmentarz?

– Przecież już pytałeś – wzięła go za rękę. Drugą trzymała bełkoczącego wariata, żeby się nie zgubił. – Nie wiem.

Przystanął na chwilę, chcąc skorzystać z jej „mapy strachu”. Zaczął sunąć palcem po skomplikowanych liniach, które choroba wywołała na jej ręce.

– Boisz się?

– Trochę.

– A teraz?

Nie zdążyła odpowiedzieć – ktoś do nich podszedł.

– Czy dobrze słyszałem? – usłyszeli kpiący głos tuż za plecami. – Fałszywy cmentarz?

Gusiew odwrócił się gwałtownie. Tuż obok stał mężczyzna w długim, ciemnym płaszczu. Z tyłu, pod ścianą najbliższej kamieniczki, było jeszcze trzech.

– Pan wie, gdzie to jest?

Tamten tylko się uśmiechnął.

– Jestem człowiekiem, który nie zamierza pana tam dopuścić – pstryknął palcami. Trzech mężczyzn ruszyło spod ściany. Przejęli Irkę i śliniącego się wariata, odciągając ich na bok. – Nie dopuszczę tam pana, mmmmm… jakby to powiedzieć? Nie stroniąc nawet od brutalnych metod.

Gusiew parsknął śmiechem. Czerwone światło pulsowało w kąciku lewego oka.

– Ojej – zakpił, robiąc „przerażoną” minę. – Będzie pan brutalny? Ojejku, jak ja się boję!

– Może za chwilę będzie panu mniej do śmiechu?

– Och, doprawdy? – Gusiew bawił się w najlepsze. – Jak rozumiem, pan będzie brutalny, o kolegach nie wspominając – wskazał trzech opryszków pod ścianą i westchnął. – Ma pan tylko jeden mały problem. To wszystko – wskazał drewniane kamieniczki wokół – tylko mi się śni.

Mężczyzna w płaszczu nie dał się jednak zbić z tropu.

– Wszystko tylko się panu śni – uśmiechnął się sympatycznie. – No to faktycznie mamy problem. Facet, któremu my się tylko śnimy. I cóż zrobić, jak mawiał generał Żeligowski. Zabić go? Przecież to tylko sen. Jeśli zabijemy pana tutaj, to tam, w realnym świecie, pan się po prostu obudzi. I cóż z tej śmierci we śnie? Niejeden to przecież już przeżył bez żadnego szwanku.

Gusiew rozłożył ramiona w geście „To naprawdę nie moja wina”.

– W takim razie, skoro rozmowa o moim zgonie jest bezprzedmiotowa, to może pokaże mi pan fałszywy cmentarz?

– Taaa… Facet, którego nie można tutaj zabić, bo wtedy po prostu się obudzi. Facet, któremu w tym świecie nic nie można zrobić. Facet z dziwnym światłem w lewym oku. Nietykalny – obciągnął poły płaszcza. – Doprawdy, jest pan agentem idealnym. Idealnym – powtórzył. – Niczego nie można panu zrobić, bo wszystko się panu jedynie śni.

– Rzeczywiście, patowa sytuacja – przyznał Gusiew.

– Nie do końca – mężczyzna klasnął w dłonie. – Skoro nie mogę pana zabić, bo to nic nie da, to może… Może spróbuję zrypać panu mózg?

Z domów wokół zaczęli wychodzić ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Zaczęli ich otaczać, w całkowitej ciszy podchodząc coraz bliżej. Nie wyglądało na to, że mają agresywne zamiary. Po prostu podchodzili coraz bliżej i bliżej, aż stworzyli tłum, z Gusiewem w środku. Było coraz ciaśniej.

– Może rzeczywiście to najlepsze rozwiązanie? – powiedział mężczyzna w płaszczu. – Zobaczymy, jak zadziałają na pański organizm środki nasenne i pobudzające podane jednocześnie, ile komórek mózgowych zdołam panu szybko zniszczyć.

Tłum zaczął napierać. Gusiew nie mógł odejść; prawdę powiedziawszy, nie mógł nawet poruszyć ręką lub nogą. I nagle ludzie zaczęli chodzić – razem, jak jedna, zorganizowana masa. Noga w nogę. Dwa kroki w lewo, dwa kroki w prawo, potem w przód i w tył. Gusiew poruszał się wraz z nimi, bo ścisk był taki, że nie mógł zrobić niczego innego.


W realnym świecie Ivan „Sepp” Dietrich nachylił się nad monitorem.

– Budzi się – pokazał odpowiedni wykres. – Wyraźnie drżą mu mięśnie.

– Kuca? – Irmina przetarła piekące oczy. – Budzimy?

– Nie.

– No to podaj jakiś środek nasenny. Mówił przecież, że jakby się budził sam z siebie, to trzeba uśpić, bo we śnie upływa za mało czasu, żeby coś zrozumieć.

– Ou kej.

Dietrich podniósł strzykawkę, przetarł skórę Gusiewa watą ze spirytusem i wbił igłę. Ostrożnie naciskał tłok.


Gusiew poczuł wstrząs. Świat wokół, tak cholernie realny, nagle wydał mu się jeszcze bardziej rzeczywisty. Tłum napierał coraz mocniej. Dwa kroki w bok, dwa do przodu i do tyłu. I jeszcze raz. Nie mógł kucnąć, bo po prostu nie było miejsca.


– Znowu drżą mu mięśnie – Dietrich zapalił papierosa. – Jakby się miał budzić.

– A co podałeś? – Irmina zerknęła na opróżnioną buteleczkę po środku nasennym. – Strzel coś jeszcze mocniejszego, bo inaczej będziemy się pieprzyć przez dwa miesiące…

– Tak ładować mu jeden po drugim?

– Kuca?

– Nie.

– Daj mu zastrzyk. Tam nie dzieje się nic złego – ziewnęła. – Inaczej by kucnął.


Gusiew poczuł kolejną eksplozję w głowie. Tłum, z nim samym uwięzionym w takim ścisku, że brakowało mu oddechu, kontynuował dziwny rytuał tańca. Dwa kroki w przód, w tył, w lewo i prawo. Nie mógł poruszyć ręką, nie mógł…

Nagle w prawym oku pojawił się obraz pani prezydent Azji Maciejczuk.

– Są na najlepszej drodze, żeby cię wyeliminować, pułkowniku – usłyszał gdzieś we wnętrzu głowy. – Musiałam przerwać posiedzenie rządu. Nie jest dobrze – mruknęła. – Spróbuję ci jednak jakoś pomóc, choć mamy cholernie mało czasu.


W realnym świecie Dietrich z niedowierzaniem przecierał oczy, patrząc na powtarzające się wykresy.

– To przecież niemożliwe – Irmina również się nachyliła. – On się dalej budzi?

Ivan spojrzał z nagłą paniką na puste fiolki lekarstwa, które wstrzyknął koledze.

– Jezus! W takim razie to nie było to… Błędnie zinterpretowałem wykresy.

– I co teraz? Podamy jakieś antidotum?

– Jakie? – jeszcze raz zerknął na puste fiolki. – Skutki mogą być…

Przerwał mu trzask otwieranych drzwi. Oboje poderwali się na równe nogi, ale to był tylko pan Wyzgo, zielony z niewyspania, nie mogący zogniskować wzroku.

– Nie teraz! – krzyknął Dietrich. – Żadnych snów o karabinie maszynowym w supermarkecie!

– Widziałem taką dziewczynkę – Wyzgo mówił powoli, niezbyt wyraźnie, jak somnambulik. – Widziałem śliczną dziewczynkę, we wzorzystej sukience.

– Odwal się! – Dietrich chwycił go za ramię i chciał wypchnąć za drzwi.

– Mówiła, że ma na imię Azja.

– Czekaj! – Irmina podskoczyła bliżej. – Kogo widziałeś?

– To była mała dziewczynka. Powiedziała, że on – powolnym ruchem wskazał na Gusiewa – jest otoczony przez tłum ludzi. To jest jakiś taniec. Powiedziała, żeby go nie budzić, bo będą duże straty – Wyzgo dotknął swojej głowy. – Ale jeśli go nie obudzicie, to tamci go uduszą.

– Szlag! – Irmina przygryzła wargi. – Nie budzić, ale jak nie obudzimy, to go uduszą?

Wyzgo patrzył na nią nieprzytomnie.

– OK – zaczęła myśleć logicznie. – To wołaj karetkę i wieziemy na reanimację do najbliższego szpitala. Nie obudzimy, ale niech go tam ratują!

Dietrich przysiadł na skraju biurka, wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

– Sprytne – zerknął na Irminę. Zapalił papierosa.

– Wołaj karetkę! Już!!!

Uśmiechnął się.

– To mówi pan, że otacza go tłum ludzi? Że go uduszą?

Wyzgo skinął głową. Dietrich zaciągnął się głęboko i… zaczął się śmiać.

– Wołaj karetkę! – krzyczała Irmina. – Wołaj karetkę!

– A po co? – zeskoczył z biurka. – Wyzgo, niech pan położy się na kozetce obok. Podłączę pana do tej aparatury.

Znowu ryknął śmiechem.


Gusiew czuł, że się dusi. Tłum napierał coraz mocniej i ciągle się poruszał. Ścisk był taki, że nie mógł użyć żadnego ze sprytnych urządzeń, które wszyli mu do rękawa prezydenccy chłopcy od efektów specjalnych. Dusił się. Wiedział, że nie wytrzyma już długo. Nie mógł nawet krzyknąć.

Kto inny jednak mógł.

– Ekstra!!! – głos wydawał się znajomy. – Ale fajnie!!!

Wyzgo stał na rozkraczonych nogach z karabinem maszynowym w dłoniach. Przycisnął spust, mierząc wprost w zbity tłum ludzi. Dokładnie tak jak w snach, które przez ostatnie lata nawiedzały go noc w noc.

– Ale odlot! – palba wystrzałów zagłuszyła jego słowa.

Wokół umierali ludzie. Jedynie Gusiew, wiedzący czego się spodziewać po tym pacjencie, wykonał przepisowe „padnij”, kryjąc się za najbliższym ciałem, gdy tylko zmniejszył się napór tłumu. Ta da da da da da da da da da… Huk odpalanych pocisków odbijał się od ścian, ogłuszał, szarpał wnętrznościami. Zdawało się, że targał wszystkim wokół, powracał echem nawet od sufitu megabudynku.

Nagle jednak ustał.

– Ale odlot… Jaka jazda! – Wyzgo wyjął z plecaka drugą skrzynkę amunicji i właśnie zmieniał taśmę. – Jeszcze nigdy nie czułem tego tak realnie!

Gusiew zaczął przezornie wycofywać się ze strefy ostrzału.

– I widzi pan, panie doktorze – Wyzgo zbliżał się do niego, usiłując jakoś przekroczyć leżące ciała i żadnego nie nadepnąć. – Ja takie sprawy śnię co noc. Nigdy tak realnie jak tutaj, ale sam pan widzi…

Gusiew zbliżył się do mężczyzny. Dopiero teraz rozpoznał jego broń – to był MG-42, w trakcie II wojny światowej zwany na froncie „maszynową armatą”.

– Sam pan widzi, panie doktorze – powtarzał tamten. – Później cierpię na jawie, a pan mi nie chce niczego zapisać, żebym już tego nie robił.

– Zapiszę panu natychmiast – Gusiew przełknął ślinę. – Jak tylko się obudzę.

Znów nie można było rozmawiać – Wyzgo strzelał w stronę leżących ciał, ogłuszając ich dokumentnie. Potem posłał serie pocisków wzdłuż ulicy, ale szybko się znudził, nie widząc żywych celów, wyjął więc z kieszeni ręczny granat zapalający i wrzucił go przez okno do wnętrza drewnianej kamieniczki.

Gusiew przymknął oczy, żeby nie oślepił go wybuch ognia.

– Aha – Wyzgo coś sobie przypomniał. – Tych dwoje tam… – zawahał się, bo odruchowo pokazał kciukiem w górę. – Tych dwoje tam, na jawie, kazało powiedzieć, że prędko to się pan raczej nie obudzi. Więc tym razem będzie więcej czasu – wrzucił granat do okna następnej kamieniczki, posłał parę serii przez wywalone kopniakiem drzwi. – Ale niech się pan nie martwi, ja będę się tu kręcił w pobliżu… – wyszarpnął zębami zawleczkę kolejnego granatu i wypluł na ziemię. – Ale jazda! Ale fajnie… Sam pan widzi, panie doktorze – mnie trzeba leczyć!

Gusiew podszedł do skulonej pod ścianą Irki, przytulonej w amoku przerażenia do ich prywatnego wariata. Najwyraźniej trzej mężczyźni, którzy ich trzymali, oddalili się w pośpiechu, widząc, co noc w noc śni się panu Wyzgo.

Usiadł obok niej.

– Zdaje się, że tym razem mamy więcej czasu. Coś mi musieli wstrzyknąć na jawie.

Drżąc ze strachu, Irka zarzuciła mu ręce na szyję. Przez chwilę jeszcze przygryzała wargi, potem jednak uśmiechnęła się łobuzersko.

– Ubu łubu uuuuuuu… – powiedział wariat.

Gusiew zerknął na niego.

– Dlaczego ja zawsze muszę zgadzać się z tobą w każdej kwestii? – mruknął.


* * *

Policja zatrzymała ich samochód dokładnie na środku mostu Uniwersyteckiego.

– Proszę stanąć tutaj – powiedział rosły mężczyzna w maskującym policyjnym mundurze, z przewieszonym z przodu niemieckim pistoletem maszynowym. – Dalej nie możecie państwo jechać.

– Co się stało? – Gusiew wysunął głowę z okna.

Wokół stały radiowozy, błyskające światłami na dachu, ale syreny były wyłączone. Dalej zaparkowano policyjne busy i wóz szturmowy – ogromny pojazd pancerny ze stalowym lemieszem z przodu, który wyglądał jak lokomotywa z filmów o Dzikim Zachodzie skrzyżowana z czołgiem.

– Przykro mi. Dalej nie możecie państwo jechać – mężczyzna z MP-5 najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w wyjaśnienia. – Najlepiej skręcić na wyspę między mostami, dostać się na Pomorską i w tył.

– A jak dojechać na Krzyki?

– Wielkim łukiem. Do centrum was nie wpuszczą.

– Ale co się stało?

– Proponuję jechać na plac Pierwszego Maja, potem wzdłuż fosy i na Grabiszyńską.

– Ale…

Mężczyzna z pistoletem maszynowym pobiegł już zatrzymywać samochody jednej z wrocławskich stacji telewizyjnych, które usiłowały przedrzeć się przez kordon zwykłych mundurowych.

– Co robimy?

– Jedź na wyspę – mruknął Dietrich. – Chryste. Wóz szturmowy w centrum miasta, w środku nocy?

– Zaparkuj. Zobaczymy, co się dzieje – wtrąciła siedząca z tyłu Irmina.

– Akurat się czegoś dowiesz – Gusiew zaparkował jednak posłusznie na maleńkiej, wręcz mikroskopijnej wysepce, położonej między ogromnymi mostami.

– Przejedziemy tramwajem – Irmina wskazała oświetlony pojazd za elektrownią wodną, majestatycznie sunący po szynach. – Przecież nie zatrzymają całej komunikacji miejskiej.

– No! – Dietrich wyskoczył z samochodu. – Lećmy na przystanek sprawdzić, kiedy jest następny. A ty zaczekaj i włącz radio, może coś już będą mówić.

Gusiew nie zamierzał włączać radia. Odpiął pasy i wyszedł w parną, letnią noc. Usiadł na bruku, opierając się o koło własnego samochodu, i zapalił papierosa. Nie patrzył na rzęsiście oświetlone budynki rozstawione wokół kilku kanałów rzeki. Po lewej majaczyła inna wyspa, zalesiona i ciemna, jeśli nie liczyć latarni ukrytych wśród drzew. Tuż obok był postój taksiarzy. Słyszał ściszone odgłosy ich radiostacji, informacje o zgłoszeniach, o tym który wóz opuszcza jaką strefę i ku której zmierza, o tym, że ścisłe centrum jest zamknięte przez policję, pożegnania kończących kursy…

Ale parno! Wyjął ze skrytki palmtopa i podpiął do telefonu. Połączył się przez sieć z jakimś japońskim satelitą, żeby sprawdzić, czy będzie burza, jednak nad Wrocławiem chmur nie było. Maszyna lecąca na orbicie, gdzieś wysoko nad nim, co chwilę przekazywała obrazy planety do Tokio. Stamtąd rozsyłano je na serwery meteorologiczne na całym świecie, skąd ściągały dane polskie uniwersytety. Jezu… Jeszcze kilkanaście lat temu taka sytuacja mogłaby być do przewidzenia jedynie w powieści science fiction. Uśmiechnął się do siebie. Kilka miesięcy temu, wczesną wiosną, pojechał z kolegami do lasu na grilla. Rozpalili ognisko, ale satelity przez palmtop przekazały, że nad ten teren nadciąga burzowa chmura. Wsiedli więc do busa jednego z kolegów i przez telefon zamówili pizzę. Do lasu. Przywieziono ją, co prawda żądając dodatkowej opłaty. A jeszcze kilkanaście lat temu, gdy jechał swoim ówczesnym maluchem i na skrzyżowaniu otoczyły go przypadkiem cztery zachodnie samochody, miał odlot. Przez moment mógł wyobrażać sobie, że jest na Zachodzie, w cywilizacji przyszłości, jak z książek, które pisał…

Zaciągnął się głęboko, potem zerknął na wyjęte z kieszeni zdjęcie małej, smutnej dziewczynki, siedzącej na dachu jakiegoś budynku i patrzącej w zamgloną przestrzeń. Czarny pies krążył wokół. Był niebezpiecznie blisko, warczał i skradał się. Coraz bliżej, krok za krokiem… Gusiew namacał trzydziestkę ósemkę, tkwiącą w kaburze na tyłku.

– Ale jaja! – Dietrich biegł z Irminą od strony przystanku. – Nie uwierzysz! Przyjechał tramwaj, słuchaj, całkiem pusty. Motorniczy prowadzi z maską przeciwgazową na mordzie i krzyczy, żeby nie wsiadać. Pytamy, co się stało, a on, że jakiś wariat jechał bez biletu, wsiedli kontrolerzy i do niego. I ten facet wyjął gazowy pistolet, i zaczął pruć. A z drugiej ręki z miotacza…

– No! – wtórowała mu Irmina. – Puściuteńki tramwaj. Nikogo. Smród jak szlag, i tylko motorniczy w masce przeciwgazowej, który wrzeszczy, żeby nie wsiadać. Ale numer!

– On musiał wyrobić normę i trzymać się kursu. Wyciągnął pakiet awaryjny spod siedzenia, maska na mordę, ale pasażerów to już nie da rady wieźć. Smród zabijał muchy w locie…

Chichotali oboje. Gusiew odrzucił papierosa. Czarny pies zatrzymał się i zaczął węszyć. Potem – z wahaniem, na moment – podkulił ogon. Cierpliwie czekał na swoją chwilę.

– Chodźcie do knajpy – Gusiew podniósł się lekko i zamknął samochód. – Muszę coś zjeść.

Na szczęście restauracja, zajmująca większą część wyspy i przycumowany do niej statek, była czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Usiedli pod drzewami, wśród rozłożystych krzewów. Zamówili karkówkę z grilla, przypieczoną tylko z jednej strony, czosnek z rusztu, cieniutkie kiełbaski, zapiekane w rozciętych porach, wydrążone cebulki z trzema rodzajami sera w środku, pikantne grzyby na liściach chrzanu i sałatkę z kapusty pekińskiej, macerowanej w winnym occie, z dodatkiem kawioru, kaparów i anchois polanych parzonym żółtkiem. Irmina wybrała z osobnej karty doskonale schłodzonego Merlota rocznik 2000.

– Przepraszam – Dietrich zatrzymał kelnera. – Nie wie pan, co tam się stało? – wskazał na pancerny pojazd szturmowy, zaparkowany u wylotu mostu.

– Już mówili w radiu, proszę pana. Trzech żołnierzy dezerterów upiło się, czy znarkotyzowało, i zaczęli pruć z kałachów do ludzi w knajpie. Podobno dziesiątki ofiar. Rano będzie w telewizji w całym kraju. W CNN pewnie też państwo zobaczycie. Radzę kupić jutrzejszą gazetę.

Czarny pies zrobił krok do przodu. Patrzył na Gusiewa, mrużąc oczy.

– Chryste – popatrzył na Węgierkę. – Sprowadziliście do mojego snu pana Wyzgo, a on…

– Co on? – przerwał mu Dietrich, o mało nie dławiąc się sałatką. – Przecież to tylko sen…

– Mówiłaś, że te światy się przenikają – Gusiew patrzył w oczy dziewczyny. – Czy to są te skutki uboczne?

– O czym wy mówicie? – Ivan oddarł zewnętrzny, spalony liść pora otaczającego cieniutką kiełbaskę. – Przecież to tylko sen.

– Sen?

Irmina przygryzła wargi. Podniosła kieliszek wina, ale nie doniosła go do ust.

– To są uboczne skutki metody Borkowskiego – szepnęła. – W projekcie „Widmo” były jeszcze gorsze. A… – zawahała się. – Nie wiem, czy powstanie na Węgrzech nie było skutkiem ubocznym projektu „Kal”.

– Co za bzdury – Dietrich sięgnął po cebulki z serem. – Pracując z Jarkiem Borkowski niczego nie wywołał.

– A zalanie połowy Wrocławia w 1997 roku to pryszcz? To, że Opole prawie zmiotło z powierzchni ziemi też nic nie znaczy?!

– Zaraz, zaraz. W zapisach policyjnych jest trochę o snach Jarka. Żadnej wody sobie nie przypominam, choć brali mnie na konsultanta. W dzień przed śmiercią zachowywał się bardzo dziwnie – przesiedział kilkanaście godzin w kafejce internetowej i zbierał informacje na temat bomby atomowej. Czy to ma znaczyć, że rąbną w nas zaraz termojądrową pigułką?

– Nie śmiej się. Oni, pani prezydent Azja ze sztabem, powiedzieli, że Jarek ich nie interesuje. Że to jeszcze inna sprawa, wywołana przez kogoś, kto szachruje w grze, którą prowadzą. Ale ich to nie interesuje, tak samo jak ten mutant, czy co to było, który jednej nocy przebiegł w parku wrocławskim czterysta kilometrów…

– O kim ty mówisz?

– O chłopakach pani prezydent Azji Maciejczuk.

– Jezu! – Dietrich o mało nie zakrztusił się karkówką. – Wy sądzicie, że oni naprawdę istnieją?!

– Kto wie? – mruknęła Irmina. Nalała sobie drugi kieliszek wina. – A jeśli to nasza przyszłość?

– Boże, co za brednie! To tylko sen!

– A to wszystko wokół? – Gusiew też nalał sobie wina, potem zerknął na światła pojazdu szturmowego, odbijające się w rzece. – Trzech żołnierzy masakruje ludzi w knajpie… Tak jak Wyzgo. Jakiś wariat napełnia gazem tramwaj…

– Chodźmy do samochodu, tam jest radio – powiedziała Irmina.

– Czekaj. Mam gdzieś walkmana z radiem – Gusiew zaczął się klepać po kieszeniach. – Ale tylko na słuchawki.

– Ja mam w telefonie – Dietrich wyjął komórkę, dał głośność na full i zaczął szukać jakiejś lokalnej stacji z wiadomościami. – O, macie…

„Rzecznik policji nie chce udzielać szczegółowych informacji do chwili ustalenia sprawdzonych faktów. Liczba śmiertelnych ofiar strzelaniny na rynku prawdopodobnie dochodzi do kilkunastu, ilość rannych nie jest jeszcze znana. W trakcie akcji na pewno zostało postrzelonych dwóch funkcjonariuszy brygady antyterrorystycznej. Jeden z nich, w stanie ciężkim, walczy o życie w szpitalu kolejowym. Niestety, ta noc zapisze się czarnymi zgłoskami w historii Wrocławia. Jak już informowaliśmy Państwa wcześniej, niezrównoważony psychicznie mężczyzna wyrzucił przez okno dziewiątego piętra dwójkę swoich dzieci i żonę, a potem skoczył za nimi. Wszyscy ponieśli śmierć na miejscu. Na razie nie możemy, niestety, połączyć się z naszym pracownikiem w dzielnicy Brochów, ale mamy nowe informacje. To, niestety, nie koniec czarnej serii. W redakcji urywają się telefony. Według niesprawdzonych jeszcze doniesień niezidentyfikowany mężczyzna porwał autobus linii 142 i grożąc nożem…”.

Dietrich wyłączył radio w telefonie. Uśmiechnął się.

– My i pan Wyzgo spowodowaliśmy to wszystko? – wziął do ust kolejną cebulkę z serem. – Po prostu jest duszno, spadło ciśnienie, i różnym wariatom odbija.

– To skutki uboczne – szepnęła Irmina, opuszczając głowę.

– Doprawdy? Udowodnię wam, że nie. Pogrzebałem trochę w literaturze, bo jak opowiedziałeś treść swoich snów – zerknął na Gusiewa – to otworzyła mi się klapka w mózgu. Nie ma żadnych przyszłych światów. To tylko sen.

– Doprawdy? – sparodiował go Gusiew.

– A tak – Dietrich wziął się za jednostronnie przypiekaną karkówkę. – Czy mówi wam coś nazwisko Leśmian?

Uśmiechnął się jeszcze perfidniej. Irmina dała się złapać.

– Znany poeta.

– Mhm – wyjął z kieszeni plik kartek pokrytych drobnym pismem. – Otóż przedstawiał się jako pan Znikomek, „który dwie naraz kocha dziewczyny” – szeleścił kartkami. – W wierszu „Noc” usprawiedliwia się przed realną dziewczyną ze zdrady dokonanej z tamtą drugą, która nie istniała. Ta dziewczyna, która żyła naprawdę, wiedziała o tamtej, nieistniejącej. To była rywalizacja kogoś żywego z upiorem. Zresztą u Leśmiana przez cały czas przewija się zagadkowa postać „niebyłej dziewczyny”. To ona przypomina śpiącemu, że mu się tylko śni. I najważniejsze: jej płacz rozlega się zza MURU MARZEŃ! Ha, ha, ha, ha… – Dietrich zajął się grzybkami. – I co? – spytał z pełnymi ustami. – Po prostu naczytałeś się za młodu Leśmiana, zapomniałeś o tym, ale teraz z zakamarków umysłu wypływają zatarte wspomnienia. Niebyła dziewczyna, Mur Marzeń i wszystkie inne pierdoły.

– A choroba skóry?

Dietrich znieruchomiał z grzybkiem nabitym na widelec. Zmarszczył brwi.

– Czekaj – usiłował sobie przypomnieć. – Zaraz. Leśmian ożenił się z pewną panią dermatolog, czy tylko dobrze ją znał?

– No widzisz.

– Co widzę?

– Ona, pani prezydent Azja, prowadzi na nas doświadczenia już od lat – powiedziała Irmina. – Leśmian też był agentem. Chciał mieć dermatologa, żeby dowiedzieć się, co to jest choroba vitiligo i Mapa Strachu.

Dietrich ryknął śmiechem.

– Co się stało z tą niebyłą dziewczyną? – spytał Gusiew.

– Ona… – Ivan przełknął kolejnego grzybka. – Ona po długim nieistnieniu… przestała istnieć raz jeszcze – wzruszył ramionami. – To chyba w wierszu „Pan Błyszczyński”.

Irmina zamarła z kawałkiem karkówki w ustach. Gusiew tylko westchnął.

– Eeee… – nie mógł zebrać myśli. Usiłował się skupić, ale nie dawał rady. Obecność pojazdu szturmowego i strzały, które rozległy się w centrum, nie ułatwiały koncentracji. – Zawsze mówiłem, że powinieneś zostać pisarzem – zmienił temat. – Masz zdolność obserwacji, potrafisz kojarzyć fakty…

– Powtarzasz mi to, powtarzasz i powtarzasz – Dietrich upił łyk Merlota. – A ja nie potrafię pisać.

– Potrafisz. Tylko musisz się przemóc.


Wstawał świt, jednak Dietrich nie mógł zasnąć w mieszkaniu rozjaśnionym pierwszymi promieniami słońca. Obserwował swojego puchatego kota, który wyjątkowo nie podpalił sobie ogona od świeczki, ani nie wisiał pod sufitem, uczepiony mordą za taśmę balonu meteorologicznego. Wielki pers siedział na biurku i patrzył na plik kartek. To były notatki, które Ivan zrobił, szukając informacji o Leśmianie. Jednej z tych kartek nie pokazał ani Irminie, ani Gusiewowi. To był list wyszperany w jakiejś autobiografii, która w drugim tomie zawierała nawet listy pisane przez jego przyjaciół. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem koślawe litery. List jakiegoś kolegi, czy znajomego poety, do człowieka, którego określono tylko inicjałami.

„Niech W. przeprowadzi rozmowę z Leśmianem! Przeczytałem ostatnie wiersze u notariusza. On chyba usiłuje dać coś do zrozumienia czytelnikom. Niech W. go powstrzyma. Leśmian nie może wypisywać rewelacji o Murze Marzeń, nawet w zakamuflowanej formie! Jeszcze chwila, a wypaple wszystko o niebyłej dziewczynie i Mapie Strachu. A wiesz, czym się to może skończyć… Ktoś go musi powstrzymać!”.


Mapa Strachu przestała działać gdzieś na wysokości ulicy Krasińskiego. Dotykanie jakichkolwiek linii i plam na ręce Irki nie przynosiło już efektów. Gusiew rozejrzał się – tak jak w realnym świecie stała tu wysoka, średniowieczna wieża obronna i pozostałości poszarpanego muru, który kiedyś był fragmentem miejskich umocnień. W rzeczywistości wieżę zamieniono na świetną, kilkupiętrową winiarnię, w której zresztą często bywał. Ta tutaj stała jednak ciemna i martwa. Wokół nic się nie poruszało.

Jeszcze raz przesunął palcem po ręce Irki. Dziewczyna odczuwała strach na obrzeżach koła obejmującego kilkanaście najbliższych ulic, ale był on coraz mniejszy, w miarę jak oddalali się od centrum „pozbawionego czucia”. Tak, jakby znajdowali się właśnie w oku tajfunu; wokół szalała burza, a oni stali w strefie ciszy.

– To gdzieś tu jest Mur Marzeń? – spytał.

– Nie wiem. Przecież go rozebrali – szepnęła, patrząc mu smutno w oczy. – Nie wiem – powtórzyła. – Ja ci się tylko śnię.

„…ona sama przypomina, że mu się tylko śni” – usłyszał w głowie słowa Dietricha. Czuł dreszcze. Przed oczami miał te wszystkie opowieści o ludziach w szpitalach psychiatrycznych, którzy od lat, bez przerwy, usiłują wspiąć się na niewidzialną ścianę. Mur, którego już nie ma, ale który – dzięki temu – chroni jakąś tajemnicę jeszcze lepiej niż dawniej. I do tego niebyła dziewczyna, która po długim nieistnieniu może nie istnieć raz jeszcze.

– Ciekawe, jak mam znaleźć Fałszywy Cmentarz?

– Uuueee… uuuuu… mhghhhh – powiedział towarzyszący im wariat.

Gusiew zerknął na niego.

– Myślisz, że to dobra metoda? – zachichotał.

Irka uśmiechnęła się lekko.

Drzwi wieży otworzyły się z cichym skrzypnięciem, przepuszczając rosłego mężczyznę z pochodnią w ręce. W drugiej dłoni trzymał udko kury, czy może bażanta, i ogryzał je powoli. W noktowizorze Gusiewa łatwo było go rozpoznać: to ten sam człowiek, który poprzednim razem kazał uwięzić go w tłumie, i tylko Wyzgo zdołał zapanować nad sytuacją.

– Widzę, że pani Azja nie rezygnuje – mężczyzna podszedł bliżej, unosząc pochodnię. – Podsyła nam coraz inteligentniejszych agentów.

Gusiew uaktywnił wszystkie urządzenia wszyte w ubranie przez chłopców od efektów specjalnych pani prezydent, ale mężczyzna podniósł uspokajająco dłoń. Potem zerknął na trzymane w dłoni udko.

– Musieliście, tam w realnym świecie, mieć jakąś ucztę – odgryzł kawałek kurczaka. – Wszystko, co dzieje się tam, ma swoje odbicie tu. I odwrotnie – odrzucił udko do tyłu. – Boże, jak ja nie lubię mięsa… – otarł usta z tłuszczu.

– Powie mi pan, gdzie jest Fałszywy Cmentarz? – indagował Gusiew.

– Niełatwo do niego dojść. Trzeba przekroczyć miejsce, gdzie był Mur Marzeń, a tego jeszcze nikt nie przeżył.

– Toteż nie chcę, żeby mnie pan tam zaprowadził. Wystarczy, że wskaże pan drogę.

– Niech mi pan poda jeden powód, dla którego miałbym to zrobić.

Gusiew wzruszył ramionami.

– Załóżmy się o cokolwiek. Zagrajmy. A jeśli wygram trzy razy pod rząd, pan mi powie.

Tamten spojrzał badawczo.

– Coś mi mówi, że pan rozumie Grę. Ci na górze naprawdę przysyłają coraz bardziej inteligentnych ludzi – uśmiechnął się. – Ale ja też rozumiem Grę.

Wyjął z kieszeni trzy monety, zamknął je w dłoni.

– Trzy zakłady od razu – powiedział. – Ja też rozumiem – powtórzył poprzednią kwestię. – Ciekawe, czy i tym razem Gra zechce panu pomóc.

Gusiew zmrużył oczy. Nie czuł żadnego drgnięcia rzeczywistości, więc tamten musiał dokładnie wiedzieć, o czym mówi. Wyjęte z kieszeni monety trzymał zaciśnięte w dłoni. Trzeba będzie odgadnąć wszystkie trzy naraz. Drgnięcia rzeczywistości wciąż nie było. Gusiew uśmiechnął się lekko. No skoro tak… to tak. Jak mówił Wielki Szu. Wystarczyło nie chcieć wygrać. Ale nie poprzez proste powtarzanie „Nie chcę, nie chcę, nie chcę…”. To nic nie dawało – trzeba było wewnętrznie przekonać samego siebie. Gusiew był za starym wyjadaczem, żeby stanowiło to dla niego jakąkolwiek trudność. A zresztą… Przecież to tylko mu się śniło, o czym ciągle przypominał pulsujący blask czerwonej diody w kąciku oka.

– Trzy reszki – wybrał najmniej prawdopodobną odpowiedź.

Mężczyzna otworzył dłoń, poświecił sobie pochodnią. Potem zaczął się śmiać. Nawet nie pokazał monet.

– No dobrze – wskazał kierunek, gdzie chyba znajdowało się skrzyżowanie Łaciarskiej i Kotlarskiej. – Mur Marzeń był mniej więcej tam.

– A Fałszywy Cmentarz?

– Nie wiem, w jaki sposób pan wygrał, ale… – tamten zawahał się przez moment. – Cmentarz musi pan znaleźć sam.

Zrobił ruch, jakby chciał odejść, ale zatrzymał się jeszcze.

– Coś panu powiem. Pewnie zastanawia pana, dlaczego Azja Maciejczuk wysyła tu coraz nowych agentów. Agentów idealnych… Takich, którym to wszystko wokół „się tylko śni”. Otóż odpowiedź jest bardzo prosta; pewnie jeszcze nie zwrócił pan uwagi, ale te światy, pański i mój, są ze sobą powiązane.

– Owszem – przerwał mu Gusiew. – Zwróciłem na to uwagę.

Tamten spojrzał z wyraźnym zainteresowaniem.

– O? I nie wyciągnął pan wniosków? Nie zastanawiał się pan, dlaczego pani Azja przeznacza tak monstrualne kwoty, żeby brać agentów z waszego świata, a nie ryzykuje własnym?

– Dlaczego?

– Proste. Skutki uboczne – mężczyzna podszedł z pochodnią do najbliższej kamieniczki. – Skutki uboczne – powtórzył, przykładając pochodnię do okapu. – Przeżyliście rozbiory, wojny, pożogi i powodzie, był głód i zarazy. Na jaką cholerę ma to się dziać w państwie pani Azji? Nie lepiej u was?

Drewniany okap zajął się szybko. Mężczyzna podszedł do następnej kamieniczki i podetknął pochodnię pod niski ganek.

– Tu wokół ludzie są pogrążeni w kataleptycznym transie. Oni też chcą połączyć się z Pośrednikiem, ale pani prezydent musi to zrobić osobiście, przy pomocy jakiejś makabrycznej technologii, która pozwala rekrutować agentów z przeszłości. Wysyła was tu, jednego po drugim, żebyście znaleźli Pośrednika na Fałszywym Cmentarzu i ryzykowali istnieniem własnego świata. Nie lubimy ingerencji tych ludzi na górze. Oni chcą to wszystko spieprzyć dla doraźnej korzyści przenikania do innych światów. Mimo to – uśmiechnął się miło – mam nadzieję, że powstrzymam pana bez uciekania się do wojny czy rozbiorów…

Wrzucił pochodnię przez okno kolejnej kamienicy, odwrócił się i ruszył przed siebie szybkim krokiem.

Gusiew zerknął na rozprzestrzeniający się pożar. Coś mu mówiło, że facet ma wiele innych pułapek w zanadrzu, ale chwilowo nie miał pojęcia jakich. Skrzywił się lekko.

– Idziemy – zerknął na Irkę.

Ta pociągnęła wariata w kierunku Kraszewskiego. Choć nazwy ulicy domyślał się jedynie na podstawie położenia ważniejszych budowli, które istniały w realnym świecie, to miał wrażenie, że wybrała dobry kierunek. Cała reszta została przebudowana na drewniane, średniowieczne kamieniczki i wąskie ulice z rynsztokami pośrodku, znane mu tylko z nielicznych rycin, które oglądał w albumach. Powoli zbliżali się do skrzyżowania Łaciarskiej i Kotlarskiej. Gdzieś tu musiał być kiedyś Mur Marzeń. Gusiew orientował się teraz w ich położeniu wyłącznie po dachach kościołów. Drgnął, gdy usłyszał dźwięk dzwonu. Najpierw jeden, potem przyłączyły się następne.

– Co to jest?

– Biją w dzwony, bo zauważyli pożar – wariat wskazał kciukiem za siebie.

Gusiew zatrzymał się nagle.

– To ty potrafisz mówić?!

Wariat spojrzał na niego zdziwiony.

– No przecież zawsze mówiłem – wzruszył ramionami. – To ty bełkotałeś.

– No nie, nie. Przez cały czas przyznawałem ci rację – uśmiechnął się z własnego dowcipu. – Irka, co ty na to?

– Yrrggghhhhyyyyy – powiedziała Irka.

Gusiew zrozumiał.

– O Jezuuuuuuuu! – krzyknął, kucając momentalnie i zaciskając powieki.

Wokół biły dzwony.


Wokół słychać było ryk syren. Gdy Dietrich obudził Gusiewa w realnym świecie, widząc na wykresach, że przyjaciel kuca, ten nie mógł nawet unieść się na łokciu.

– Co się stało?

Gusiew – nieprzytomny, ogłuszony syrenami wielu samochodów, które przemykały pod instytutem – z trudem potrząsnął głową.

– Zacząłem wariować – mruknął. – Doprowadzili mnie do szaleństwa.

– Co?

– Wariat, którego prowadziliśmy ze sobą we śnie, nagle przemówił zrozumiałym językiem. A Irka zaczęła bełkotać. Jaki z tego wniosek? – Gusiew podniósł się ciężko i sięgnął po ubranie na krześle. – Że to ja zwariowałem. Musiałem uciekać, żeby nie spędzić reszty życia w jakimś wariatkowie na wspinaniu się po niewidzialnym murze.

– Więc tak załatwiali agentów? Tych, co zaszli za daleko?

– To znaczy, że ona ma na imię Irka? – spytała Irmina. – To od Ireny?

– Od Iraku.

– Chodźcie – Gusiew nareszcie uporał się z ubraniem. – Są jeszcze skutki uboczne.

– Czekaj, co zrobimy? Jeśli każdego, kto zbliży się do Muru Marzeń, ogarnia szaleństwo, to nie ruszymy dalej.

– Jeszcze nie zwariowałem, więc jeśli przebywa się tam stosunkowo krótko, szaleństwo chyba nie ogarnia człowieka. Przynajmniej nie tak od razu.

– No to co zrobimy? – powtórzył Dietrich.

– Na razie zobaczmy, jakie są skutki uboczne – Gusiew otworzył drzwi. – Szybciej!

Wybiegli na parking przed instytutem. Potem dalej, na ulicę.

Liczba wozów straży pożarnej, które usiłowały przepchnąć się wąską ulicą, pozwalała przypuszczać, że każdy wrocławianin ma chyba własną „sikawkę”. Albo własną karetkę pogotowia, bo drugi pas był zajęty przez grzęznące w korku pojazdy służby zdrowia.

– O kurwa!

– Jak długo to trwa? – spytał Gusiew.

– Syreny słyszeliśmy od paru godzin…

– Tak. Czas we śnie płynie inaczej…

– Czekaj – wtrąciła się Irmina. – Tędy się nie wydostaniemy – wskazała na zapchaną ulicę.

– Mam gazik zaparkowany po drugiej stronie. Od szpitala – Dietrich wskazał kierunek.

Przebiegli podziemiami niemieckiego bunkra. Szpitalni ochroniarze początkowo nie chcieli ich przepuścić. Wymiękli dopiero na widok służbowych legitymacji.

– Co się dzieje?

– Nie wiem – starszy już, gruby mężczyzna w czarnym mundurze wzruszył ramionami. – W radiu słyszeliśmy, że pali się kościół Świętej Elżbiety… i chyba cała ulica Traugutta. Mają ściągać posiłki.

– A nam kazali nie wpuszczać nikogo do budynków publicznych – dodał drugi ochroniarz. – To są podobno celowe podpalenia.

– Bin Laden atakuje!

– Spokój! Wy idźcie na parking – Gusiew zerknął na Irminę i Ivana, a potem pobiegł do całodobowego sklepu w podziemiach szpitala. Obecność pacjentów (w dzień) i niezliczonych rzesz ochroniarzy ze wszystkich okolicznych budynków (nocą) sprawiała, że całodobowy sklep w tym miejscu dawał gwarancję zysku, jednak „Pułkownik” spędził parę chwil na budzeniu sprzedawczyni. Kupił dziecinny zestaw do numerowania i żółty kogut na dach, zasilany z gniazda samochodowej zapalniczki. Pędem wybiegł na parking.

– No i co ty robisz?! – Dietrich wychylił się z szoferki, w której na cały regulator wyło radio.

„Wrocław jest w dramatycznej sytuacji! Bezprecedensowa w historii Polski skala pożarów daje rzecznikowi Straży Pożarnej asumpt do oświadczenia, że była to cała seria celowych podpaleń. Płonie, po raz kolejny w historii miasta, kościół Świętej Elżbiety, kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic, a także boczna nawa Katedry. Cała ulica Traugutta w ogniu! Palą się galeriowce na Krzykach! Bardzo ciężka sytuacja na ulicy Zielińskiego zmusiła służby porządkowe do masowej ewakuacji mieszkańców. Zmobilizowano obecne w granicach miasta oddziały wojskowe oraz służby specjalne. Od dwóch godzin obowiązuje dekret prezydenta o zakazie wstępu do jakichkolwiek budynków publicznych. Pracownicy wszystkich prywatnych firm ochroniarskich mają udać się bezzwłocznie do punktów koncentracji przewidzianych w planie mobilizacyjnym. Inżynierowie architekci, urbaniści, budowlańcy, elektrycy, hydraulicy, górnicy, gazownicy, chemicy oraz inżynierowie z uprawnieniami wodno-kanalizacyjnymi mają natychmiast zgromadzić się w swoich zakładach pracy. Wszystkich przebywających w domach lekarzy wzywa się do stawienia w miejscach pracy w trybie pilnym. Służby komunalne stawia się w stan mobilizacji. Każdy mężczyzna zdolny do noszenia broni i ciężkiej pracy ma natychmiast zgłosić się w najbliższej jednostce wojskowej…”.

– Boże! Co ty robisz?! – wrzasnął Dietrich, patrząc, jak Gusiew kończy oklejać jego samochód samoprzylepnymi literami z dziecinnego zestawu. Na masce i burtach pojawiły się wielkie napisy: „Nr 1103. P. KwP. w Ś”. – Co to znaczy?

– Inaczej nas nie przepuszczą – Gusiew zamontował na dachu żółtego koguta i wetknął kabel do gniazda zapalniczki.

– Dlaczego nie napisałeś „Army Rangers”?! Co to jest „P. KwP. w Ś”?

– Cała nasza nadzieja w tym, że oni też nie wiedzą – Gusiew wskoczył na przednie siedzenie. – Ruszaj!

Radziecki jeszcze, ale tuningowany wielokrotnie gazik na szczęście zapalił od pierwszego razu. Dietrich przygrzał ostro, ale za chwilę wrąbali się w korek przy parku.

– Jedź przez trawnik!

– Jezu…

– W razie czego złożymy się na mandat.

Gazik bez trudu pokonał krawężniki i żywopłot, masakrując niewielkie krzaki. Wydostali się na główną, potem pod most Zwierzyniecki, ale… Tu właśnie zrozumieli, co naprawdę znaczy tytuł „O jeden most za daleko”… W każdym razie Arnhem z całą pewnością nie było szturmowane z taką zaciekłością, jak most Zwierzyniecki.

– Psiakrew – Dietrich wysiadł i stanął na masce. – Robimy w tył zwrot i jedziemy wokół tego bajzlu, przez Mydlaną i na Karłowice.

– Ocipiałeś? Przecież tak jak za powodzi główna pomoc przyjdzie od strony Poznania! Całe Karłowice będą zaraz zatkane poznańskimi wozami straży pożarnej!

– No to w lewo, cofamy się i przez…

– Na Krzykach będziesz miał wozy z Legnicy, Brzegu i Opola. Dotrą szybko, bo mają dobrą A-4, ale później wrąbią się w miasto. Będziesz miał monstrualny korek przy każdej stacji benzynowej, bo przecież paliwo im się skończy.

– No to co robimy? – Dietrich zajął z powrotem miejsce za kierownicą.

Gusiew wychylił się z okna.

– Gazownia!!! Gazownia!!! – zaczął się drzeć, wymachując swoją legitymacją z Instytutu Badania Snów. – Pilny przejazd!!!

Jeden z mężczyzn, którzy usiłowali kierować ruchem na moście zbliżył się trochę, patrząc na napisy „P. KwP. w Ś” z lekka ogłupiałym wyrazem twarzy.

– Dobra, jedź przez chodnik. Powinieneś się zmieścić.

Dietrich, przyzwyczajony w domu do wzorowego porządku i prawdomówności, o mało nie dostał zawału. Poczerwieniał na twarzy i już po samej jego minie było widać, że nie jest z gazowni, ale z góry żałuje i prosi wysoki sąd o możliwie najniższy wymiar kary. Jechał prawym chodnikiem mostu, usiłując nie patrzeć na wprost, i tylko interwencja Gusiewa uchroniła go od uderzenia w barierkę.

– Dalej chodnikiem – o mało nie wyrwał koledze kierownicy z rąk.

Darli przez Curie-Skłodowskiej, a właściwie trawnikami przy trotuarach. W ten sposób prawie udało im się dotrzeć do ulicy Norwida, tu jednak natknęli się na strażaka, który nie miał już wrodzonej uprzejmości policjantów, i którego nie wzruszały żadne legitymacje.

– Spierdalać! – zakomunikował im miłym głosem.

Jakimś cudem skręcili jeszcze w Norwida, ale dalej już nie dało się jechać. Barykada z dwóch policyjnych kolczatek i sporego autobusu, skonfiskowanego Akademii Rolniczej, skutecznie gasiła zapały tych, którzy chcieliby się przedrzeć.

– I co teraz? – spytała Irmina.

– Spróbujmy przejść na plac – mruknął Gusiew, wysiadając z samochodu. – Zobaczymy, co się dzieje.

– Przecież wokół pełno wojska i policji. A do budynków rządowych nie można teraz wchodzić – wskazała na rząd czerwonych tablic na bramach wokół.

– To są budynki różnych uczelni, a uczelnie – zapamiętaj dokładnie! – uczelnie to jedna wielka mafia.

Pobiegli w stronę wejścia do jaskini astrofizyków. Ochroniarze, oczywiście, zastopowali ich w wejściu, lecz wystarczył jeden telefon do kolegi, który w odpowiedzi nie przebierał w słowach, żeby ochroniarze, gnąc się w ukłonach, przeprowadzili ich na plac po drugiej stronie. Dalej jednak nie szli, bowiem widok był zupełnie nieprawdopodobny…

Ktoś zerwał już trakcję tramwajową i przewrócił słupy. Ktoś wygolił wszystkie żywopłoty. Inna ekipa właśnie odwracała uliczne latarnie, wzdłuż osi pionowej, w drugą stronę. Dosłownie po chwili zobaczyli cel tych działań. Dwa rolnicze Dromadery, skrzydło w skrzydło, zatoczyły ciasny łuk nad placem, który kiedyś był przecież niemieckim, wojskowym lotniskiem w centrum miasta. I teraz właśnie powracał do swojej podstawowej funkcji, którą wyznaczono mu w czasach drugiej wojny. Dwa samoloty weszły na oś betonowego pasa dla tramwajów i zaczęły schodzić do lądowania.

– O kurwa! – jęknął Dietrich.

Mimo środka nocy obie maszyny miały idealne warunki do lądowania. Perfekcyjne oświetlenie z odwróconych latarni, niesamowicie długi, równy betonowy pas, i żadnych przeszkód wokół. Dromadery wylądowały jeden po drugim. Potem zaczęły kołować po szerokiej przestrzeni, by ustawić się jak najbliższej strażackiej pompy, która wprost z rzeki mogła napełnić ich ogromne zbiorniki. Mniej więcej po minucie pojawił się An-2 i również wylądował jak na paradzie, ustawiając się pod pompą. Potem znowu dwa kolejne Dromadery, tak jak poprzednie wykonując ciasny krąg, ustawiły się na osi starego, wojskowego lotniska.

– Jezu… – Dietrich ukrył twarz w dłoniach. – Co myśmy zrobili?! – patrzył na łuny pożarów, z różnych stron rozświetlające miasto, na kołujące w powietrzu samoloty gaśnicze, na setki osób uwijających się jak w ukropie.

„Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni i do ciężkiej pracy – grzmiały głośniki ustawione na samochodach policji – mają stawić się w jednostkach wojskowych najbliższych swojego miejsca zamieszkania. Inżynierowie wszystkich specjalności muszą zgłosić się w swoich miejscach pracy. Wszyscy lekarze…”.

– Co myśmy zrobili? – powtórzył Dietrich. Chyba dopiero w tej chwili uwierzył.

Gusiew wyjął papierosa.

– Czy ktoś ma ogień? – zerknął na łuny pożarów. – Powiem wam tak: dopiero teraz ten facet z podziemi mnie wkurwił.

– I co mu zrobisz? Co zrobisz gościowi, który ci się tylko śni?! – podświadomie odwrócił sytuację agentów schodzących do podziemnego miasta.

– Zejdę tam jeszcze raz.

– Żeby wywołać wojnę, czy żeby zwariować?

Gusiew usiadł na niskim murku okalającym schody prowadzące do najbliżej sali dydaktycznej.

– Muru Marzeń nie można przejść, ponieważ popada się w szaleństwo. I prawie tego doświadczyłem. Uratowaliście mnie jednak, bo byłem tam zbyt krótko.

– Kilkanaście sekund.

– OK.

– Nie da się spać kilka sekund, budzić się i zasypiać znowu.

– Nie da się? – Gusiew zapalił nareszcie papierosa. – Nie da się?

– O kurwa! – Dietrich przysiadł obok niego. On też sobie przypomniał. – O żesz ty…

– O czym mówicie? – spytała Irmina.

Dietrich zaciągnął się głęboko. Zerknął na dziewczynę.

– Był taki amerykański prezenter radiowy, który postanowił pobić rekord długości niespania. Wytrzymał kilkadziesiąt godzin. Cholera wie, nie pamiętam. I coś dziwnego zaczęło się z nim dziać. Dziwna rzecz. Później naukowcy stwierdzili, że on zasypiał na parę sekund, bodaj od razu w fazie REM. Kilka sekund snu, parę minut jawy i znowu… – uśmiechnął się szeroko. – To może zadziałać! Parę sekund snu i znowu jesteś u nas. A potem znowu parę sekund. Nie zdążą ci nic zrobić.

– Leśmian o tym nie wiedział – Irmina uśmiechnęła się również.

– Nie wiedział o czymś jeszcze. Ja domyślam się, gdzie jest Fałszywy Cmentarz.

– Jezu… Gdzie?!

– To proste jak obsługa młotka – Gusiew zwrócił się do Dietricha. – Skontaktuj mnie z najlepszymi specjalistami od średniowiecznych cmentarzy. Niech nakarmią mnie całą wiedzą o ówczesnych nekropoliach. Daj im na przygotowanie trzydzieści godzin. Leśmian nie miał takich możliwości.

– Cmentarze? To poproszę kolegów z uniwerku. Ale czekaj – Dietrich podrapał się w brodę. – Skoro ich świat oddziałuje na nasz, to i nasz na ich…

– O czym myślisz?

– Potrzebuję gazu usypiającego, a może i gazów bojowych. Specjalistów od uszczelniania pomieszczeń. Kilku masek przeciwgazowych. Speców od skażeń.

– Co za problem?

– Jezu – przerwała im Irmina. – Gazy bojowe? Maski? Skąd to weźmiecie, chłopaki?!

– Czyżbym nie mówił ci, że wszystkie uczelnie to jedna wielka mafia? I my się popieramy wzajemnie.

– No, ale jak?… Gazy bojowe?

Gusiew popatrzył na kolejną parę Dromaderów lądujących na placu Grunwaldzkim.

– Gazy bojowe i usypiające to chemicy z Politechniki. Uszczelnianie pomieszczeń to chłopaki z materiałoznawstwa. Maski przeciwgazowe załatwimy na „Zmechu”, żołnierze mają tego od metra…

– I dadzą wam? – dopytywała się Irmina.

Dietrich tylko westchnął.

– Już ci chyba mówiłem. Nie ma takiej możliwości, żeby kolega nie pomógł koledze.

Gusiew wstał i przeciągnął się.

– Dobra. Mamy jakieś trzydzieści godzin na załatwienie wszystkich spraw. Do roboty, mafiosi!


Wrocław powoli wydobywał się z szoku spowodowanego pożarami. Oczywiście stacje telewizyjne ciągle piały na „wysokim C”, ale miasto, jak setki razy w swojej historii (od epoki kamienia licząc, to było prawie trzysta tysięcy lat), rozpoczęło już kolejny proces odbudowy. Podnoszenie się z ruin wszyscy obywatele mieli we krwi, a być może było to już nawet zapisane w ich genach. Następujące po sobie pokolenia robiły to tyle razy, że bez żadnych nakazów czy planów każdy wiedział, gdzie jego miejsce i co ma robić. Realnej pomocy udzielił jedynie Poznań oraz mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek – jak zwykle. Historia lubi się powtarzać…

Zresztą zniszczenia nie były zbyt wielkie. Pożary zabytkowych obiektów udało się szybko ugasić, a kilka zniszczonych kwartałów domów znajdowało się w jakby celowo wybranych, najbrzydszych miejscach. Czyżby to miało być tylko ostrzeżenie?

Gusiew wzruszył ramionami. Był coraz bardziej otępiały od niewyspania. Tym razem role się odwróciły. Ivan z Irminą odsypiali zaległości, a on przeciwnie – od kilkudziesięciu godzin (powoli tracił rachubę) usiłował nie zasnąć. Wymyślał sobie różne zajęcia. Zrobił nowe prześwietlenie u kolegi w szpitalu, odwiedził chyba wszystkie znajome nocne bary, budząc totalne zdziwienie u kelnerów, którzy go znali, bo zamawiał wyłącznie kawę, soki i energizery. „Co, wątroba wysiadła?” – pytali, a on śmiał się. Nie mógł pić, bo zasnąłby natychmiast. Jednak w barach też mu to groziło, chodził więc po parkach, a potem kupował jakieś rzeczy w galeriach handlowych, otwartych dłużej z powodu napływu do miasta ludzi związanych z usuwaniem skutków pożaru. Kupowanie czegokolwiek, choćby i głupiej koszuli, sprawiało, że czarny pies oddalał się na chwilę. Dziwne, jak prymitywnie skonstruowany jest człowiek! Odwiedził już chyba wszystkie supersklepy, przemierzył chyba wszystkie podziemne i nadziemne wielopoziomowe parkingi. Właściwie w oczach miał już tylko płynny ruch otwieranych fotokomórką drzwi, przesuwające się neony, coraz bardziej rozmazane podczas jazdy niezliczonymi schodami ruchomymi. Magnetyczne bilety, automatyczne szlabany, klimatyzowane windy, betonowe ślimacznice, prowadzące w dół lub w górę. W bagażniku samochodu wypiętrzał się coraz większy stos gromadzonych dóbr. Każdy dotyk karty kredytowej odpędzał czarnego psa o krok. Magia elektroniki działała niezawodnie, choć cholernie powoli.

Gdy zamknięto galerie, zaczął jeździć po mieście. Przed siebie, przez mosty, parki… Oglądał te wszystkie wyłaniające się z mgły przeszłości budowle, i znowu ogarnęło go przeczucie, że starzy mistrzowie, twórcy wszystkiego wokół, chcieli mu coś powiedzieć. W tym wszystkim musiał tkwić jakiś zaklęty przekaz. Coś, co kryło się w samej geometrii miasta. Ale co?! Co przed trzystu tysiącami lat, w epoce kamienia, mogli robić mistrzowie, by ich dzieło nie zostało zmienione przez wyrafinowanych architektów dziewiętnastego wieku, czy choćby przez miliony żołnierzy, pozostawiających swoje gorejące piętno po każdym najeździe? Nie miał pojęcia, wiedział jednak, że jakiś tajemniczy przekaz krył się w samej geometrii miasta. Był w niej zaklęty.

Drgnął, gdy zadzwonił ukryty w kieszeni budzik. Szlag! Powinien już jechać do instytutu.

Kopnął gaz do oporu. Na szczęście nie było daleko. Ciepły wiatr wpadał przez otwarte okna. Oby tylko nie zasnąć…


Fachowcy z paru uczelni przebudowali i uszczelnili były gabinet Borkowskiego.

– Już? – Dietrich skończył przyklejać elektrody. – Minęło wystarczająco dużo czasu.

– Powinieneś już mieć mikrosny – dodała Irmina.

– Może i mam. Ciężko mi się skupić.

– OK. No to wkładamy maski przeciwgazowe.

Obydwoje pomogli zapiąć Gusiewowi paski mocujące maskę do głowy. Zauważył jeszcze, że Ivan odkręca zawór ogromnej butli. Tak właściwie to wcale nie chciało mu się spać, ale na wzmocnieniu aparatury przestawionej na jałowy bieg…

BUM!


Na kilka sekund znalazł się w podziemnym Wrocławiu. Właściwie niczego nie zdążył zauważyć, tak duże było zaskoczenie.


Po chwili siedział w gabinecie Borkowskiego, patrząc na Ivana i Irminę przez okulary maski.


Znowu przeskok.

Zauważył śpiącą Irkę, wariata i wiele innych osób wokół. Światy się przenikały. W realnym napełnili pomieszczenie gazem usypiającym – tu wyglądało to na hekatombę.


Znowu siedział, patrząc na przyjaciół.


Przeskok. Szybkim krokiem ruszył w kierunku Muru Marzeń. Za krótko, żeby zdążył zwariować. Bo właściwie to był w realnym świecie. Tu przenosiły go na krótkie chwile wzmocnione elektroniką mikrosny. Tak naprawdę jego umysł nie zasypiał. On ciągle tkwił w realnym świecie, wyczerpany bezsennością, z którą mózg usiłował sobie radzić. I radził. Przenosząc go do krainy mroku tylko na chwile, jako zjawę, jako coś, co pojawia się na parę sekund i znika, by pojawić się znowu w innym miejscu. Piekielna mechanika snu. Krótka faza REM, zdążył zrobić kilka kroków. Bum. Jawa. Znowu sen. Był już dużo bliżej celu. Bum. Przeskok. Jawa. Sen. Jakie to proste! Trudno jest skutecznie przeciwstawić się metodzie naukowej w neośredniowieczu, nawet jeśli dysponuje się czarami. Grunt to metoda. Teoria, doświadczenie, przyczyna, skutek, zdyscyplinowane myślenie, i w końcu wynik.

Nikt nie mógł mu przeszkodzić. Wszyscy wokół spali.


Gusiew analizował całą swoją wiedzę o cmentarzach, którą przekazali mu koledzy z uniwersytetu. Cmentarze w średniowieczu najpierw były miejscami bezpiecznymi. Tam się chowało dobytek na wypadek najazdu; wystarczyło zawiesić co cenniejsze rzeczy w worku na drzewie… i już; najeźdźca często rezygnował. Potem cmentarze zamieniły się w miejsca spotkań towarzyskich, wręcz wypadało pokazywać się wśród trupów. To nic, że cuchnie (w tamtych czasach równie nieźle cuchnęło i w domach). Szacowne pary przechadzały się między świeżymi grobami, wśród stosów kości dyskutowano o sprawach światowych. Tam odbywały się jarmarki, czasem sądy, tam kryli się przestępcy, chcący uniknąć cywilnej odpowiedzialności. Salon i forum pośród gnijących szczątków, gdzie majordomusem był doświadczony grabarz, wskazujący „lepsze” kwartały, w których ziemia szybciej rozkładała ciała.

Potem jednak przyszła inna epoka. Cmentarze stawały się w umysłach ludzi groźne. Wymyślano najróżniejsze rzeczy: że cmentarz truje całe miasto, produkuje masy morowego powietrza, które krążą w postaci sunących po nocy chmur, zabijając przechodniów, wlewając się ukradkiem do piwnic, psując wino i zatruwając żywność. Takie chmury skażonego gazu potrafiły osaczać ludzi i zmieniać rzeczywistość. Sprawiały, że metal korodował, śniedział, a szkło się roztapiało…

Gdzie jest więc fałszywy cmentarz? To proste. Nie mogły go wyróżniać żadne krzyże, kaplice czy groby, ale skoro w tym świecie obowiązywały prawa snu, to po przekroczeniu Muru Marzeń wystarczyło obserwować zegarek.

Gusiew zatrzymał się dokładnie w momencie, gdy metalowa bransoleta błyskawicznie pokryła się śniedzią, a szkło pojedynczymi kroplami zaczęło kapać na tarczę. „Jestem na miejscu” – pomyślał i rozejrzał się wokół.


Ciągłe przeskoki nie pozwalały się skupić. Co prawda słyszał głos Pośrednika, ale jedynie strzępki, urywki wypowiadanych przezeń zdań. Nie mógł z tego sklecić całości. Ludzkość jest fałszerstwem (chyba – nie był pewien, czy dobrze zrozumiał), jest kartą wyciągniętą z rękawa przez kogoś, kto szachruje w zamierzchłej GRZE, prowadzonej od zarania czasu. Jest jak kości obciążone ołowiem, które pozwolą wygrać w boskiej szulerni temu, kto oszukuje w grze. To coś, co nie ma prawa istnieć, bo jest szwindlem; tyle tylko, że inni też wiedzą, co to Gra. Upiorna armia wciąż poddawana jest treningowi, i w pewnej chwili ludzkość zostanie wyciągnięta z rękawa…

Gubił się w tym. Nic nie rozumiał. Usiłował zadać kilka pytań, ale ciągłe przeskoki ze snu do jawy sprawiały, że docierały do niego jedynie strzępki słów, fragmenty urywków. Czy to właśnie jest zasada nieoznaczoności? Można skontaktować się z istotą, która nie jest człowiekiem, ale na tak krótką chwilę, że dalej pozostaje się w oparach niezrozumienia? Można skontaktować się i z Bogiem, i z Absolutem, z Naturą, ale na tak króciuteńką chwilkę, że ten kontakt umyka świadomej rejestracji?

Sam Gusiew wygrał więc czy przegrał? Jako pierwszy z tysięcy agentów dotarł do Pośrednika. Wygrał? Przegrał? Na pewno nic nie zrozumiał.


Wrócił do śpiącej Irki. Wziął ją na plecy i podczas kolejnych przeskoków zaniósł przed kościół Świętego Krzyża, a potem wsadził do pocisku kosmicznego. Dziewczyna obudziła się i, ciągle jeszcze niezbyt przytomna, mrugała zamglonymi oczami.

– Pozostań na zawsze małym chłopcem – szepnęła nagle. – Wtedy wiedziałeś… I teraz też wiesz. Pozostań…

Co niby miał wiedzieć? Wygrał czy przegrał? Po raz pierwszy w życiu nie miał pojęcia, jak zakończyła się gra. Czerwone światło diody pulsowało w kąciku lewego oka. Wskazał na górę.

– Tam będzie ci lepiej – powiedział z roztargnieniem.

Nurtowała go inna myśl. Wygrał czy przegrał?

Dotknął kciukiem przycisku startowego. Monstrualny silnik odpalił, momentalnie zabijając ich oboje.


Gusiew obudził się w realnym świecie. Dał znak, że w porządku. Trzeba kończyć.

Dietrich otworzył okno, zrywając uszczelniające taśmy, i zamknął zawór butli z gazem. Po chwili mogli już wyjść na pogrążony w mroku korytarz, jednak maski przeciwgazowe zdjęli dopiero na parkingu.

– I co?

– I co?!

Obydwoje, Dietrich i Irmina, podskoczyli do niego.

– Dotarłeś do Pośrednika?

– Tak.

– Powiedział ci coś?

– Tak.

Gusiew ziewnął.

– Słuchajcie, muszę iść się przespać – ziewnął jeszcze raz.

Wyrwał z notesu kartkę, nabazgrał coś, zrobił nieporadny rysunek i dał Ivanowi.

– Naprawdę, muszę zakotwiczyć w jakimś łóżku na parę godzin, zanim będę się nadawał do użytku.

Irmina zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowała go lekko. Potem mocniej.

– Jesteś strasznym pojebem, „Pułkowniku” – szepnęła mu do ucha – że się na to zdecydowałeś. Jesteś jak mały chłopczyk, który pójdzie grać o każdą stawkę na dowolnych warunkach – poczuł jej język na nosie. – Chcę żebyś taki pozostał na zawsze – pocałowała go jeszcze raz. – Nie doroślej, Gusiew. Nigdy.

– Odwiozę cię.

– Nie, w porządku – ruszył w stronę samochodu.

– Odwiozę cię, naprawdę.

– Nie, lepiej posprzątajcie tutaj.


Dietrich skończył pakować resztki uszczelniających taśm do wielkiego kartonowego pudła, potem zaczął demontować butle z gazem.

– Słuchaj – Irmina przysiadła na brzegu biurka. – Czy on znalazł Przejście?

Ivan przerwał odkręcanie śrub i odłożył narzędzia. Poklepał się po kieszeniach, wyjął paczkę papierosów, włożył jednego do ust. Potem popatrzył na małą karteczkę, którą dostał od przyjaciela.

– Tak – zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – Jest szeroko otwarte.


„Pułkownik” Gusiew zahamował gwałtownie na przejściu dla pieszych i ziewnął szeroko, choć tak naprawdę wcale nie chciało mu się spać. Działo się coś dziwnego. W lewym oku pulsowało mu czerwone światełko. Dioda!!! – szarpnął się na siedzeniu, odruchowo dotykając skroni. Skóra była gładka. No tak, przecież dioda istniała tylko w realnym świecie… Zaraz! Przecież TERAZ jest w realnym świecie.

Zerknął w bok. To tylko zepsuty sygnalizator, zawieszony na kołyszącym się kablu, mrugał z innego pasa ruchu. Otarł pot z czoła. Gdy zmieniły się światła, ruszył ostro, by po chwili zaparkować pod szpitalem, gdzie robił wyniki. Wiedział, że kolega ma nocny dyżur.

Przepis o zakazie wstępu do budynków publicznych został już złagodzony, jednak spędził na bramce aż pięć minut, pokazując różne legitymacje i papiery. Potem ruszył w górę ciemnymi schodami, jednak gdzieś tak w połowie drugiego piętra zwątpił. Niby po co ma tam iść? Zatrzymał się, wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer.

– Tak? – w słuchawce rozległ się zaspany głos.

– Cześć. Jak tam moje wyniki? Widziałeś już zdjęcia?

– Eeeeeeeeee…

– Aha. Rozumiem.

– Nie, nie! Czekaj. To jest… to jest…

– Rozrasta się?

– Mmmmmmm…

– Rozumiem.

– Nie, nie, czekaj. To…

– Powiedz coś po ludzku, jak lekarz lekarzowi. Bez ogródek.

– Rozrasta się.

– Szybko?

– Szybko.

– Co dalej?

– Przecież wiesz. Udar może nastąpić w każdej chwili. No, sam wiesz. Paraliż, roślinka…

– Kiedy?

– Boże… W każdej chwili. Dwa dni, tydzień, a może za piętnaście minut. Słuchaj, połóż się u mnie na oddziale. Dam ci izolatkę.

– Po co?

Gusiew przerwał połączenie. Odruchowo chciał schować telefon do kieszeni, ale uśmiechnął się i wrzucił go do kosza na śmieci. Czarny pies musiał się czaić tuż za winklem, bo podszedł cicho i oparł się łapami na ramionach „Pułkownika”.

– Cześć – powiedział czarny pies i polizał go po twarzy.

– Cześć. Jak leci?

– U mnie w porządku. A co u ciebie? – głos psa zmienił się w głos Anioła Śmierci. – Piętnaście minut? Zdaje się, że najbardziej nie chciałeś paraliżu albo zamiany w roślinkę. Piętnaście minut… Nie zdążysz dotrzeć do domu, do swojej ślicznej kolekcji broni, żeby strzelić sobie w łeb.

Gusiew strząsnął go z ramion. Podszedł do okna, otworzył je i usiadł okrakiem na parapecie.

– No nieeeeee… Skok z drugiego piętra? – pies śmiał się głosem anioła. – Połamiesz się tylko, będzie bolało. Oj, jak będzie bolało!

Gusiew wyjął z kieszeni marynarki piersiówkę wódki, otworzył, pociągnął wielki haust.

– Piętnaście minut, piętnaście minut… Już tylko czternaście… I co? Kto wygrał w tej grze?

– Ja zawsze we wszystko wygrywam – uśmiechnął się „Pułkownik”.

– Czternaście minut, a może już tylko trzynaście? Nie zdążysz dojechać do domu.

Gusiew nie miał nawet swojego zdjęcia małej dziewczynki, siedzącej na dachu i patrzącej w mglistą przestrzeń przed sobą, które wyciął z gazety. Ale… Miał coś innego.

– No i kto wygrał? – uśmiechnął się pies. – Nie zdążysz.

– Ja wygrałem. Za dużo ślęczysz nad kartotekami policji, a za mało interesujesz się życiem – „Pułkownik” wyjął z kabury nielegalną „czterdziestkę piątkę”. – Nie wiedziałeś o tym? – roześmiał się kpiąco. Potem zarepetował i odbezpieczył upiorną maszynę śmierci. – No i co? Nie zdążę, psie?

Z ulgą patrzył, jak zwierzę podkula ogon. Odwrócił się do niego plecami, słysząc tylko oddalający się skowyt.

Jeszcze raz popatrzył na panoramę oświetlonego latarniami miasta. Pociągnął łyk wódki. Przymierzył lufę do ust, ale przy tym kalibrze to było praktycznie niewykonalne. Trzeba chwycić bokiem, a na spuście położyć kciuk. Jeszcze jeden haust. W panoramie miasta kryło się coś dziwnego, coś, co fascynowało go od dawna. Przecież wiedział, że tu, w geometrii przestrzeni, zaklęte jest jakieś przesłanie, przekazywane od pokoleń. Jakaś ukryta wiadomość. Ale co mogło nieść swoje przesłanie przez tysiąclecia, skoro sama geometria zmieniała się bez ustanku?

Nagle usłyszał szepty. Czy to te pokolenia, które tworzyły to wszystko wokół? Chciał krzyknąć: „Chłopaki i dziewczyny, którzyście to budowali od tysięcy lat! Udało wam się!”. Ale powiedział tylko:

– Tak. Tak, mówcie do mnie.

Głosy Starych Mistrzów były coraz lepiej słyszalne. Szeptali mu do ucha, coraz głośniej, coraz wyraźniej. Nagle zrozumiał. Wiedział już, co kryje się w geometrii miasta. Co chciano mu przekazać.

– Słyszę was. Już wiem – szepnął. – To legenda! Legenda!

Wypił kilka łyków wódki.

– Legenda… Już rozumiem.

Znowu sięgnął po piersiówkę. Wielki haust. O mało się nie zakrztusił, rozpaczliwie potrzebował zakąski, więc włożył sobie do ust lufę wielkiego pistoletu i pociągnął za spust.

Huk odpalanego naboju.45 ACP był tak wielki, że dwóch pacjentów w sali obok zesrało się ze strachu, nie przerywając snu.


Ivan „Sepp” Dietrich siedział przy biurku, przed staroświecką maszyną do pisania swojej żony. Jakoś to wszystko przeżył, pogodził się i, mimo że szarpało nim poczucie winy, zracjonalizował. Najgorzej było nocą. Ciągle wracał myślami do tego, co się zdarzyło. Parę razy nawet śniło mu się, że krąży uliczkami podziemnego Wrocławia. Chodził, kompletnie sam, krok za krokiem, a w zasypanym mieście nie było nikogo. Ani jednego człowieka. Drewniane kamieniczki stały puste, budynki publiczne jak wymiecione… Nikogo.

Chociaż nie. Czasem spotykał pewnego mężczyznę, snującego się pośród opuszczonych domów jak on sam. Pan Wyzgo, z przewieszonym przez ramię karabinem maszynowym, również krążył wymarłymi ulicami. We śnie nigdy się do siebie nie odezwali. Na swój widok z reguły odwracali się i rozchodzili w różne strony…

Teraz jednak Dietrich wkręcił do maszyny kartkę papieru. Gusiew chciał, żeby zaczął pisać. OK. Musi przecież to wszystko opisać. Tylko jak zacząć? Cholera…

„Przeżyłem zupełnie nieprawdopodobną historię. Zaczęło się tak…”.

Nieeeeee. Do dupy! Wyrwał kartkę i wkręcił nową.

„Zdarzyło mi się coś zupełnie nieprawdopodobnego. Nikt nie uwierzy w tę historię. Mój przyjaciel i agentka wywiadu Węgier postanowili…”.

Boże, co za bzdety! Nowa kartka. Jak się pisze? Jak się pisze?! Jak oddać to wszystko, co siedzi w człowieku?!

„Jestem pracownikiem Instytutu…”.

Nowa kartka.

„Był upalny wieczór. Poznaliśmy pewną Węgierkę. Ona udawała, że nie mówi dobrze po polsku, ale potem okazało się, że mówiła…”.

Jezus! Nie umiał pisać. No nie umiał! Po prostu nie umiał…

Wyjął z szafy wojskową kurtkę z maskowaniem. Zrzucił kapcie i włożył NATO-wskie buty. Ciemne okulary na czoło, papieros, szklaneczka whisky. Na biurku porozsypywał trochę amunicji różnych kalibrów – tak, żeby naboje ładnie się komponowały. W różnych miejscach porozkładał gustownie rewolwer.357 Magnum, „dwudziestkę dwójkę” z długą lufą i.38 Special z krótką. Półautomat 9 mm Luger wprost przy maszynie do pisania.

„To była twarda gra, w której ryzykowaliśmy życiem. Najbardziej Gusiew. Ale i całe miasto było zagrożone, może i kraj. Teraz opiszę nasze przygody, w które i tak nikt nie uwierzy…”.

Wyrwał z maszyny kartkę. Zerknął na swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak Hemingway. Ale Hemingwayem nie był. Właśnie. Dlaczego w tym pokoju nie ma napakowanego narkotykami Witkacego, który mógłby mu coś poradzić? Gdzie Hermann Hesse, robiący sobie zastrzyki z morfiny? Dlaczego Dostojewski, wieczny hazardzista, nie gra w karty przy biurku z Kafką, uchlewającym się od rana? Gombrowicz, z inhalatorem na astmę, mógłby coś poradzić. Wyobraził sobie, jak nachyla się nad nim Bruno Schulz i szepcze: „A cóż tobie radzić, synu? Wszystko, co mieliśmy do powiedzenia, już powiedzieliśmy” – wskazujący palec był wycelowany w półkę z książkami.

Szlag!!! Jak się pisze? Jak oddać swój ból, strach, samotność, żal po tylu stratach… A jednocześnie to, że jest mu – o perfidio! – dobrze? Jak opisać pustkę po stracie przyjaciela i poczucie winy? Jak oddać to, co czuł w chwili, gdy umierał jego ojciec, a on sam kucał na klatce schodowej z idiotycznymi gumowymi rękawiczkami i maską na twarzy, bo nie wiedział, że to agonia, i bał się jeszcze zarazić ojca grypą? Jak się opisuje historie? Jak to się robi?

Wielki, puchaty, perski kocur wskoczył na biurko i zaczął głośno mruczeć. Popatrzył Ivanowi prosto w oczy, co u zwierząt jest rzadkością. Przekrzywił głowę. Wyraźnie śmiał się, na swój koci sposób.

– O żesz ty… – Dietrich wkręcił do maszyny nową kartkę. – Już wiem!

Jezu, jakie to proste! Jakie łatwe, choć początkowo trudne do odgadnięcia. Już wiedział. Wiedział. Zrozumiał. Niewprawnie jeszcze, dwoma palcami, zaczął stukać w klawisze.


„Był rok 1999. Heinz Guderian i Gieorgij Żukow siedzieli na balkonie siódmego piętra jednego z monstrualnych, wrocławskich bloków. Pili wódkę. Obydwaj z pewnym zdziwieniem obserwowali przelatujący tuż obok balon meteorologiczny, do którego za mordę przyczepiony był perski kot, zawzięcie usiłujący sterować płonącym ogonem…”.

Загрузка...