Minęło wiele godzin, zanim statek ze stacji orbitalnej znalazł się w pobliżu „Odległej Gwiazdy”. Trevizemu czas ten dłużył się straszliwie.
W normalnej sytuacji Trevize próbowałby wysłać w jego kierunku sygnał i czekałby na odpowiedź. Gdyby odpowiedzi nie dostał, postarałby się zejść mu z drogi.
Ponieważ nie było żadnej odpowiedzi, a „Odległa Gwiazda” nie była uzbrojona, nie pozostawało im nic innego jak czekać. Komputer nie reagował .na żadne polecenie odnoszące się do tego, co było na zewnątrz. Przynajmniej wewnątrz wszystko działało bez zakłóceń. System urządzeń podtrzymujących warunki niezbędne dla życia funkcjonował bez zarzutu, więc fizycznie czuli się dobrze. Ale było to niewielką pociechą. Byli co prawda jeszcze żywi, ale Trevizego przytłaczała niepewność tego, co się z nimi stanie. Zauważył z irytacją, że Pelorat jest spokojny. Otworzył sobie puszkę z mięsem kurczęcia, które zaraz po otwarciu zostało podgrzane przez mechanizm znajdujący się w puszce, i teraz zajadał ze smakiem, gdy tymczasem Trevizemu nie w głowie było jedzenie.
— Na Przestrzeń, Janov — powiedział — przecież to śmierdzi.
Pelorat drgnął, spojrzał na niego, a potem powąchał zawartość puszki.
— Ja nic nie czuję — rzekł.
Trevize potrząsnął głową. — Wybacz mi, Janov. Jestem po prostu wytrącony z równowagi. Ale postaraj się jeść widelcem, bo przez cały dzień palce będą ci pachniały kurczakiem.
Pelorat spojrzał z zaskoczeniem na swoje palce. — Przepraszam. Nie zauważyłem. Myślałem o czymś innym.
— Może spróbujesz zgadnąć, co to za istoty znajdują się na — tym statku? — spytał ze złośliwym uśmieszkiem Trevize. Wstyd mu było, że Pelorat jest spokojniejszy niż on. Miał przecież za sobą służbę we flocie wojennej (choć oczywiście nigdy nie widział bitwy), podczas gdy Pelorat był tylko historykiem. A jednak to właśnie Pelorat zachowywał spokój.
— Nie można przewidzieć, jaki kierunek mogła przyjąć ewolucja w warunkach odmiennych od ziemskich. Liczba możliwych wariantów nie jest wprawdzie nieskończona, ale i tak dostatecznie duża, by można było praktycznie przyjąć, że jest ich nieskończenie wiele. Mimo to mogę przewidzieć, że nie zareagują gwałtownie, jeśli nie zostaną do tego zmuszeni i potraktują nas jak istoty cywilizowane. Gdyby było inaczej, to bylibyśmy już martwi.
— Ty przynajmniej potrafisz jeszcze logicznie rozumować i jesteś spokojny. Na moje nerwy to ich uspokajające działanie, któremu nas poddali, jakoś nie działa. Nie mogę usiedzieć na miejscu. Dlaczego nie ma tu jeszcze tego w miotacz kopanego statku?
— Ja, Golan, jestem przyzwyczajony do czekania. Cale życie spędziłem siedząc nad jednymi materiałami i czekając na inne. Ty jesteś człowiekiem czynu i przeżywasz męki, kiedy nie możesz działać.
Trevize poczuł, że z wolna opuszcza go napięcie. — Nie doceniłem twojego zdrowego rozsądku, Janov — mruknął.
— Przesadzasz — odparł pogodnie Pelorat — ale nawet naiwny akademik może czasem rozsądnie spojrzeć na życie.
— A czasem może takiego spojrzenia zabraknąć nawet najsprytniejszemu politykowi.
— Tego nie powiedziałem.
— Ty nie, ale ja… No więc postaram się czymś zająć. Mogę dalej obserwować ten statek. Jest już na tyle blisko, że można o nim powiedzieć coś więcej. Wydaje się dość prymitywny.
— Wydaje się?
— Jeśli to nie jest wytwór ludzkiego umysłu i ludzkich rąk, to to, co wydaje się prymitywne, może w rzeczywistości być po prostu skutkiem tego faktu — powiedział Trevize.
— Myślisz, że to może być produkt nie stworzonej przez człowieka cywilizacji? — spytał z wypiekami na twarzy Pelorat.
— Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że aczkolwiek wytwory techniki mogą się bardzo różnić od siebie w zależności od tego, w jakiej cywilizacji powstały, to różnice między nimi nie są tak wielkie jak różnice genetyczne.
— To tylko twoje przypuszczenie. Na razie znamy tylko różne cywilizacje stworzone przez człowieka. Nie znamy żadnych innych istot inteligentnych i nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo mogą się różnić od naszych wytwory ich techniki.
— Ryby, delfiny, pingwiny, kałamarnice, a nawet dwuzgiętki, które nie pochodzą przecież z Ziemi — zakładając, że inne gatunki są pochodzenia ziemskiego — poradziły sobie z problemem poruszania się w środowisku lepkim przybierając kształty opływowe, tak że zewnętrznie nie różnią się od siebie aż tak bardzo, jak można by przypuszczać na podstawie ich wyposażenia genetycznego. Tak — samo może być z wytworami techniki.
— Ramiona kałamarnicy i spiralne rzęski dwuzgiętka — odparł Pelorat — bardzo różnią się od siebie i od płetw, błon pławnych oraz odnóży kręgowców. Tak samo może być z wytworami techniki.
— W każdym razie — rzekł Trevize — czuję się lepiej. Rozmowa z tobą na takie nonsensowne tematy dobrze robi mi na nerwy. A poza tym spodziewam się, że wkrótce dowiemy się, z kim czy z czym mamy do czynienia. Ten statek nie będzie w stanie połączyć się z naszym, wskutek czego ten ktoś czy to coś, co jest na nim, będzie musiało dostać się tu starym sposobem, po linie, albo zmusi nas jakoś, żebyśmy my przedostali się do niego w ten sposób… Chyba że te istoty mają całkiem inny sposób przechodzenia z jednego statku na drugi.
— Duży jest ten statek?
— Skoro nie możemy skorzystać z naszego komputera i obliczyć za pomocą radaru w jakiej odległości jest od nas, to w żaden sposób nie możemy się zorientować jakie ma wymiary.
Z obcego statku wysunęła się lina w kierunku „Odległej Gwiazdy”.
— Albo są na nim ludzie, albo inne istoty używają tego samego urządzenia — powiedział Trevize. — Może nic innego nie nadaje się do tego celu.
— Mogliby używać rury albo poziomej drabiny — rzekł Pelorat.
— Brakuje im giętkości. Przerzucenie rury albo drabiny ze statku na statek byłoby za bardzo skomplikowaną operacją. Do tego trzeba czegoś, co jest jednocześnie mocne i giętkie.
Usłyszeli głuchy odgłos, kiedy lina zetknęła się z kadłubem „Odległej Gwiazdy” i wprawiła go (oraz powietrze wewnątrz niego) w drgania. Było to skutkiem normalnego w takich razach ześlizgiwania się liny, gdyż obcy dostosowywał swą prędkość do prędkości „Odległej Gwiazdy”, ale lina przez ten czas była nieruchoma w stosunku do obu statków.
Na kadłubie obcego statku pojawił się ciemny punkt, który następnie rozszerzył się jak źrenica oka.
— Otwierająca się diafragma, zamiast płyty obrotowej — mruknął Trevize.
— To nie ludzie?
— Niekoniecznie. Ale to interesujące.
Z otworu wyłoniła się jakaś postać.
Pelorat zacisnął usta i po chwili powiedział z wyraźnym rozczarowaniem: — Niedobrze. To człowiek.
— Niekoniecznie — rzekł spokojnym głosem Trevize. — Na razie możemy stwierdzić tylko tyle, że ma pięć wybrzuszeń. Jedno to może być głowa, dwie — ręce i dwie — nogi, ale może to być coś innego… Czekaj!
— Co!
— Porusza się szybciej i lepiej, niż się spodziewałem… Aaa!
— Co?
— Ma jakiś napęd. O ile mogę się zorientować, to nie jest silnik odrzutowy, ale też nie przesuwa się siłą mięśni. Tak czy inaczej, to niekoniecznie człowiek.
Mimo szybkiego posuwania się przybysza wzdłuż liny, wydawało się im, że trwa to niewiarygodnie długo, ale w końcu usłyszeli stuknięcie w kadłub.
— Cokolwiek to jest, wchodzi na statek — powiedział Trevize. — Korci mnie, żeby go rąbnąć, jak tylko się pokaże. — Zacisnął pięść.
— Myślę, że raczej powinniśmy się uspokoić — rzekł Pelorat. — To może być silniejsze niż my. Może potrafi kontrolować nasze myśli i zachowanie. Na pewno są jeszcze inne albo inni na tym statku. Lepiej zaczekajmy, aż zorientujemy się, z czym mamy do .czynienia…
— Z każdą minutą stajesz się coraz bardziej rozsądny, Janov, a ja coraz mniej — powiedział Trevize.
Usłyszeli, że otworzył się właz i w końcu przybysz znalazł się w środku.
— Wzrost ma prawie normalny — mruknął Pelorat. — Skafander pasowałby na człowieka.
— Nigdy takiego nie widziałem ani o takim nie słyszałem, ale wydaje mi się, że wygląda jak wyrób ludzki… Nic nie mówi.
Postać w skafandrze stanęła przed nimi i podniosła przednią kończynę do okrągłego kasku, który — jeśli był ze szkła — był przezroczysty tylko z jednej strony. Nie widać było, co jest w środku.
Kończyna dotknęła czegoś tak szybko, że Trevize nie zdążył się zorientować, co to było i kask natychmiast odłączył się od skafandra i zsunął się. Ujrzeli twarz młodej i bezsprzecznie ładnej kobiety.
Na nieruchomej twarzy Pelorata pojawił się wyraz osłupienia. — Jesteś istotą ludzką? — spytał niepewnie.
Dziewczyna uniosła brwi w górę i wydęła usta. Trudno było powiedzieć na tej podstawie, czy usłyszała nieznany język i nie zrozumiała pytania, czy też zrozumiała pytanie, ale zaskoczyło ją ono.
Podniosła szybko rękę i dotknęła czegoś z lewej strony skafandra, który otworzył się jak futerał. Wyszła z niego. Pusty skafander stał przez chwilę nieruchomo, a potem przewrócił się, wydając dźwięk do złudzenia przypominający westchnienie.
Bez skafandra wyglądała jeszcze młodziej. Miała luźne, półprzeźroczyste ubranie. Przez długą do kolan sukienkę widać było skąpą bieliznę.
Miała małe piersi i była wąska w talii, ale biodra miała pełne i krągłe. Przez sukienkę widać było mocne uda i zgrabne łydki. Miała czarne, długie do ramion włosy, orzechowe oczy i pełne, nieco nieregularne usta.
Spojrzała po sobie, a potem rozwiała wątpliwości dotyczące jej ewentualnej nieznajomości języka mówiąc:
— Czy nie wyglądam jak istota ludzka?
Mówiła po ogólnogalaktycznemu, ale dość wolno, jak gdyby właściwa wymowa sprawiała jej nieco kłopotu.
Pelorat skinął głową i rzekł z uśmiechem.
— Nie mogę zaprzeczyć. Zupełnie jak istota ludzka. Jak rozkoszna istota.
Dziewczyna rozpostarła ramiona, jakby chciała zachęcić ich w ten sposób, by się jej przyjrzeli. — Mam nadzieję, panowie, że tak jest naprawdę. Mężczyźni umierają z pragnienia, by posiąść to ciało.
— Wolałbym żyć, by to zrobić — powiedział Pelorat z galanterią, która jego samego lekko zdumiała.
— To właściwa decyzja — powiedziała poważnie dziewczyna. — Kiedy już do tego dochodzi, to wszystkie westchnienia zmieniają się w okrzyki rozkoszy.
Roześmiała się. Zawtórował jej Pelorat.
Trevize, który słuchał ich rozmowy ze zmarszczonym czołem, spytał nagle:
— Ile masz lat?
Dziewczyna jakby nieco się skurczyła. — Dwadzieścia trzy… panowie. — Po co tu przyleciałaś? W jakim celu?
— Żeby eskortować was do Gai.
— Ma nas eskortować dziewczyna? Wyprostowała się dumnie. — Ja jestem tak samo Gają, jak ktoś inny — powiedziała. — Stacja to mój odcinek pracy.
— Twój odcinek? Byłaś tam sama?
— Wystarczyło, że ja tam byłam — odparła z dumą.
— A więc teraz jest pusta?
— Mnie tam nie ma, ale nie jest pusta. Jest ona.
— Ona? Jaka ona?
— Stacja. Stacja to Gaja. Nie jestem tam potrzebna. Ona trzyma ten statek.
— No to co robiłaś na tej stacji?
— To jest mój odcinek.
Pelorat chwycił Trevizego za ramię, ale Trevize strząsnął jego rękę. Pelorat spróbował jeszcze raz. — Golan — rzekł półgłosem. — Nie krzycz na nią. To tylko dziewczyna. Pozwól, że ja z nią porozmawiam.
Trevize potrząsnął ze złością głową, ale Pelorat zwrócił się do dziewczyny:
— Jak masz na imię?
Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie, jakby odwdzięczając się za łagodny ton. — Bliss — powiedziała.
— Bliss? — rzekł Pelorat. — Bardzo ładne imię. Na pewno nie jest to twoje pełne imię.
— Oczywiście, że nie. To by dopiero było, gdybym miała jednosylabowe imię. Powtarzałoby się we wszystkich sekcjach i nie można by się było zorientować o kogo chodzi, skutkiem czego mężczyźni umieraliby z pragnienia, żeby posiąść nie to ciało, o które im by chodziło. Moje imię w pełnym brzmieniu to Blissenobiarella.
— To z kolei za długie.
— Co? Sześć sylab? To niedużo. Mam przyjaciół, którzy mają piętnastosylabowe imiona i stale próbują tworzyć od nich nowe zdrobnienia. Odkąd skończyłam piętnaście lat, mówią na mnie Bliss. Mama mówiła na mnie „Nobby”, jeśli możecie to sobie wyobrazić.
— W języku ogólnogalaktycznym „bliss” znaczy to samo, co rozkosz albo szczyt szczęścia.
— W gajańskim też. Nie różni się tak bardzo od ogólnogalaktycznego. Wolę, żeby kojarzyło się z rozkoszą.
— Ja nazywam się Janov Pelorat.
— Wiem o tym. A ten drugi dżentelmen, ten krzykacz, to Golan Trevize. Dostaliśmy wiadomość z Sayshell.
Trevize spytał natychmiast:
— Jak otrzymaliście wiadomość?
Bliss odwróciła się do niego i powiedziała spokojnie:
— To nie ja otrzymałam, ale Gaja.
— Panno Blissj czy pozwoli pani, że zamienię z przyjacielem kilka słów na osobności? — spytał Pelorat.
— Ależ oczywiście, tylko że zaraz musimy lecieć.
— To nie potrwa długo. — Pociągnął silnie Trevizego za łokieć. Ten trochę się opierał; ale wszedł za nim do drugiej kabiny.
— Po co to wszystko? — spytał szeptem Trevize. — Jestem pewien, że słyszy, co mówimy. Pewnie potrafi czytać w naszych myślach. Oby ją miotacz trafił!
— Potrafi czy nie, potrzeba nam przez chwilę trochę odosobnienia ze względów psychologicznych. Posłuchaj, stary, daj jej spokój. Nie możemy nic zrobić, ale nie ma sensu wyładowywać na niej złości. Ona prawdopodobnie też nie może nic zrobić. Ona tylko spełnia swoje zadanie. Wysłali ją po nas. Zresztą dopóki jest tutaj, prawdopodobnie nic nam nie grozi. Nie zostawialiby jej, gdyby mieli zamiar zniszczyć nasz statek. Wściekaj się tak dalej, a prawdopodobnie dopniesz swego — odwołają ją i zniszczą statek, a z nim nas.
— Nie lubię być bezradny — rzekł ze złością Trevize.
— A kto lubi? Ale wściekanie się nie poprawi naszej sytuacji. Będziesz po prostu bezradnym krzykaczem. Drogi przyjacielu, nie chcę cię jeszcze bardziej rozwścieczyć. Wybacz mi, że cię tak krytykuję,. ale nie możesz się czepiać tej dziewczyny.
— Janov, ona mogłaby być twoją córką.
Pelorat zesztywniał. — Tym bardziej należy traktować ją łagodnie. Zresztą nie wiem, co chciałeś przez to powiedzieć.
Trevize zastanawiał się chwilę. W końcu rozchmurzył się. — W porządku. Masz rację. Źle robię. Ale denerwuje mnie, że przysłali dziewczynę. Mogli przecież przysłać na przykład jakiegoś oficera. To by świadczyło, że — jakby to powiedzieć — trochę liczą się z nami. Ale dziewczyna. I ona utrzymuje, że to decyzja Gai?
— Prawdopodobnie ma na myśli władcę planety, której nazwa jest jego oficjalnym tytułem… a może radę planety. Dowiemy się, ale chyba nie będziemy pytać wprost o to.
— Mężczyźni umierają z pragnienia, by posiąść jej ciało! — rzekł Trevize. — Dobre sobie! Ma za duży tyłek.
— Nikt cię nie prosi, Golan, żebyś umierał z tego pragnienia — rzekł łagodnie Pelorat. — Daj spokój. Uważaj, że to autoironia z jej strony. Ja osobiście uważam, że to zabawne i nieszkodliwe.
Zastali Bliss pochyloną nad komputerem. Założyła ręce z tyłu, jakby bała się czegokolwiek dotknąć i gapiła się na urządzenie.
Podniosła głowę, kiedy weszli. — To zadziwiający statek — powiedziała. — Nie wiem do czego służy połowa tych rzeczy, które tu zobaczyłam, ale jeśli chcecie mi dać jakiś prezent, to proszę o to. To piękne. Teraz wydaje mi się, że mój statek jest okropny. — Naprawdę jesteście z Fundacji? — spytała z nagłym zaciekawieniem.
— Skąd wiesz o Fundacji? — spytał Pelorat.
— Uczą o tym w szkole. Głównie z powodu Muła.
— Dlaczego z powodu Muła, Bliss?
— Był jednym z nas, pa… którą sylabą pana imienia mogę się do pana zwracać?
— Możesz mówić Jan albo Pel — rzekł Pelorat. — Co wolisz?
— Był jednym z nas, Pel — powiedziała Bliss z przyjacielskim uśmiechem. — Urodził się na Gai, ale zdaje się, że nikt nie wie dokładnie gdzie.
— Przypuszczam, Bliss, że jest on waszym bohaterem, co? — rzekł Trevize zdecydowanie, niemal natrętnie przyjaznym tonem, rzucając porozumiewawcze spojrzenie w kierunku Pelorata. — Mów mi Trev — dodał.
— Ależ nie — odrzekła od razu. — To przestępca. Opuścił Gaje bez pozwolenia, a nikt nie powinien tego robić. Nikt nie wie, jak to zrobił. Ale zrobił i myślę, że dlatego źle skończył. Ostatecznie Fundacja go pokonała.
— Druga Fundacja? — spytał Trevize.
— To jest więcej niż jedna? Przypuszczam, że gdybym myślała o tym, to bym się dowiedziała, ale historia za bardzo mnie nie interesuje. Widzę to w taki sposób — interesuje mnie to, co zdaniem Gai powinno. Jeśli historia mnie nie obchodzi, to dlatego, że mamy dosyć historyków albo dlatego, że nie jestem do tego przystosowana. Chyba jestem przyuczana do zawodu technika pracującego w przestrzeni. Cały czas jestem przydzielana na takie odcinki pracy jak ten i wydaje mi się, że to lubię i jest rzeczą zrozumiałą, że nie lubiłabym tego, gdyby…
Mówiła szybko, prawie jednym tchem i Trevize z trudem przerwał jej. — Kto to jest Gaja? — spytał.
Bliss wyglądała na kompletnie zaskoczoną. — Po prostu Gaja… Pel, Trev, skończmy już, proszę. Musimy wylądować na powierzchni planety. — Przecież tam lecimy, prawda?
— Tak, ale powoli. Gaja uważa, że możecie poruszać się o wiele .szybciej, jeśli skorzystacie z waszych silników. Zrobicie to?
— Możemy — rzekł ponuro Trevize. — Ale czy nie jest bardziej prawdopodobne, że odlecę w przeciwnym kierunku, jak tylko odzyskam kontrolę nad statkiem?
Bliss roześmiała się. — Jesteś zabawny. Oczywiście, że nie możecie lecieć w kierunku, którego nie chce Gaja. Ale możecie lecieć szybciej w kierunku, w którym Gaja chce, żebyście lecieli. Rozumiesz?
— Rozumiemy — rzekł Trevize — i postaram się nie opowiadać już takich zabawnych dowcipów. Gdzie mam wylądować?
— Nieważne. Po prostu leć w dół prosto przed siebie. Wylądujesz we właściwym miejscu. Gaja o to zadba.
— Czy zostaniesz z nami, Bliss, i postarasz się, żeby nas dobrze przyjęto? — spytał Pelorat.
— Myślę, że mogę to zrobić. Należność za moje usługi — to znaczy za usługi tego rodzaju — możecie przelać na moją kartę bilansową.
— A inne usługi?
Bliss zachichotała. — Jesteś miły, staruszku. Pelorat drgnął, jakby go coś ukłuło.
Bliss obserwowała z wyraźnym podnieceniem ich gwałtowne opadanie na Gaje. — Nie czuje się w ogóle przyspieszenia — powiedziała.
— To jest lot grawitacyjny — powiedział Pelorat. — Wszystko, włączając w to nas, podlega przyspieszeniu jednocześnie i w takim samym stopniu, i dlatego nic nie czujemy.
— A jak to działa, Pel?
Pelorat wzruszył ramionami. — Myślę, że Trev to wie — powiedział — ale wydaje mi się, że nie jest w nastroju, żeby o tym mówić.
Trevize leciał w kierunku źródła siły ciężkości Gai prawie jak szaleniec. Tak, jak powiedziała Bliss, statek tylko częściowo reagował na jego polecenia. Próba przecięcia ukosem linii pola grawitacyjnego została zaakceptowana, choć po pewnym wahaniu. Natomiast próba wzniesienia się została zupełnie zignorowana.
Statek w dalszym ciągu nie należał do niego.
Pelorat spytał nieśmiało:
— Czy nie lecisz trochę za szybko, Golan? Trevize, starając się (raczej ze względu na Pelorata niż na cokolwiek innego) nie okazać złości, odparł nieco stłumionym głosem:
— Ta młoda dama twierdzi, że Gaja zadba o nas.
— Oczywiście, Pel — powiedziała Bliss. — Gaja nie pozwoli, aby statkowi coś się stało. Macie tu coś do jedzenia?
— Owszem, mamy — rzekł Pelorat. — Co byś chciała?
— Żadnego mięsa — powiedziała rzeczowym tonem. Bliss — ale może być ryba albo jajka, z warzywami, jeśli jakieś macie.
— Mamy tu trochę potraw sayshellskich — rzekł Pelorat. — Nie wiem, co w nich jest, ale może ci zasmakują.
— Dobrze, mogę spróbować — zgodziła się bez entuzjazmu Bliss.
— Czy Gajanie są wegetarianami? — spytał Pelorat.
— Nie wszyscy, ale wielu — skinęła energicznie głową Bliss. — To zależy od tego, jakiego rodzaju składników pokarmowych potrzebuje czyjś organizm. Ostatnio nie mam ochoty na mięso, więc przypuszczam, że mój organizm go nie potrzebuje. Tak samo nie kuszą mnie słodycze. Za to smakują mi sery i krewetki. Myślę, że chyba muszę zrzucić parę kilo. — Klapnęła się głośno w prawy pośladek. — Mam tu pięć albo sześć funtów za dużo.
— Nie sądzę — rzekł Pelorat. — Masz przynajmniej na czym siadać.
Bliss odwróciła głowę i popatrzyła przez ramię na swą pupę. — A zresztą, to nieważne. Waga sama się wyrównuje. Nie powinnam sobie tym zaprzątać głowy.
Trevize nie odzywał się, gdyż walczył z „Odległą Gwiazdą”. Trochę za długo zastanawiał się na jaką wejść orbitę i teraz z piskiem lecieli przez dolne warstwy egzosfery. Z wolna zaczynał w ogóle tracić kontrolę nad statkiem. Miał wrażenie, jak gdyby jakaś nieznana siła nauczyła się panować nad silnikami grawitacyjnymi. „Odległa Gwiazda” sama zmieniła kurs w. warstwie rzadszego powietrza i gwałtownie zwolniła. Potem sama wybrała kierunek lotu i zaczęła po łagodnej krzywej spływać w dół.
Bliss nie zwracała uwagi na przenikliwy świst, spowodowany oporem powietrza. Ostrożnie powąchała parującą puszkę. — To musi być coś dobrego, Pel — powiedziała — bo inaczej nie pachniałoby tak apetycznie. — Włożyła szczupły palec do puszki, wyjęła i oblizała. — Dobrze trafiłeś, Pel. To krewetki albo coś w tym rodzaju. Smaczne!
Trevize machnął ręką z niezadowoleniem i odwrócił się od komputera.
— Moja panno — rzekł, jakby dopiero teraz ją zobaczył.
— Mam na imię Bliss — rzekła stanowczo.
— A więc, Bliss! Znałaś nasze nazwiska.
— Tak, Trev.
— Skąd je znałaś?
— Musiałam je znać, żeby zrobić, co do mnie należało. Dlatego je poznałam.
— Wiesz, kto to jest Munn Li Compor?
— Wiedziałabym, gdybym musiała. Ponieważ nie wiem, pan Compor tu nie przybędzie. Jeśli o to chodzi — przerwała, po czym dokończyła — nikt tu nie przybędzie oprócz was dwóch.
— Zobaczymy.
Spoglądał w dół. Planeta była spowita chmurami. Nie tworzyły one jednolitej warstwy, lecz układały się w zadziwiająco równomiernie rozrzucone kłęby obłoków, sprawiając, że żadna część powierzchni planety nie była dobrze widoczna.
Przełączył ogląd na mikrofale. Rozbłysnął ekran radaroskopu. Powierzchnia planety była jakby odbiciem obrazu nieba. Wyglądało na to, że jest to świat wyspiarski, jak Terminus, ale z większą liczbą wysp. Żadna z wysp nie była specjalnie duża, ale też nie były od siebie bardzo oddalone. Było to coś w rodzaju archipelagu. Orbita statku znajdowała się blisko płaszczyzny równika, ale nie widać było czap lodowych na biegunach.
Nie widać było nieomylnych znaków nierównomiernego zagęszczenia ludności, tak, jak na przykład, światła po stronie pogrążonej w nocy.
— Czy wylądujemy w pobliżu stolicy, Bliss? — spytał Trevize.
— Gaja sprowadzi was w jakieś dogodne miejsce — odparła obojętnie.
— Wolałbym duże miasto.
— Masz na myśli duże skupisko ludzi?
— Tak.
— To zależy od Gai.
Statek zniżał się coraz bardziej i Trevize starał się zabić czas zgadywaniem,, na której wyspie wylądują. Tak czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że do momentu lądowania pozostała im niecała godzina.
Statek wylądował spokojnie, bez żadnych wstrząsów, bez nienormalnych skutków działania siły ciężkości, prawie jak piórko. Pierwsza wyszła Bliss, potem Pelorat, a na końcu Trevize.
Pogoda przypominała wczesną wiosnę w stolicy Terminusa. Wiał łagodny wietrzyk, a na pokrytym obłokami niebie świeciło jasno, jak na Terminusie późnym rankiem, słońce. Pod stopami mieli zieleń, a w pewnej odległości widać było rzędy drzew, świadczące, że jest tam sad. W innej stronie widoczne było morze.
W powietrzu rozlegało się bzyczenie i brzęczenie — być może były to odgłosy wydawane przez owady — w górze przemknął ptak albo jakiś inny latający stwór, a z dala dobiegał dźwięk klak — klak, który mogła wydawać jakaś maszyna rolnicza.
Pierwszy odezwał się Pelorat. Nie mówił o tym, co widzi, ani o tym, co słyszy, ale pociągnąwszy głośno nosem, powiedział: — Ach, jaki przyjemny zapach, zupełnie przypomina mi świeżutki sos jabłkowy.
— Tam prawdopodobnie jest sad — rzekł Trevize — i, jak się domyślam, robią tam właśnie sos jabłkowy.
— Natomiast na waszym statku — powiedziała Bliss — pachniało jak… No, nieprzyjemnie.
— Nie mówiłaś nic, kiedy tam byłaś — mruknął Trevize.
— Nie mogłam być nieuprzejma. Byłam tam gościem.
— Nie możesz nadal być uprzejma?
— Teraz jestem na swoim świecie. Tu wy jesteście gośćmi. Wy powinniście być uprzejmi.
— Ona ma chyba rację z tym zapachem na statku, Golan — rzekł Pelorat. — Nie można by go przewietrzyć?
— Można — odparł sucho Trevize. — Można to zrobić, jeśli ta mała da nam słowo, że ze statkiem nic się nie stanie. Zdążyła już nam pokazać, że potrafi wyczyniać z nim różne rzeczy.
Bliss wyprostowała się na całą wysokość. — Wcale nie jestem taka mała, a jeśli po to, żebyście mogli oczyścić swój statek, trzeba zostawić go w spokoju, to zapewniam was, że zrobię to z przyjemnością.
— A potem możesz nas zabrać do tego, którego nazywasz Gają? — spytał Trevize.
Bliss zrobiła rozbawioną minę. — Nie wiem, czy mi uwierzysz, Trev, ale to ja jestem Gają.
Trevize osłupiał. Nieraz słyszał zwrot „nie móc pozbierać myśli” użyty w znaczeniu przenośnym. Teraz jednak, po raz pierwszy w życiu, czuł się tak, jak gdyby naprawdę nie mógł pozbierać myśli. W końcu zdobył się tylko na jedno. — Ty? — rzekł.
— Tak. I ziemia. I te drzewa. I ten królik, który siedzi tam w trawie. I ten człowiek, którego widzicie wśród drzew. Ta cała planeta i wszystko, co na niej jest, to Gają. Wszyscy jesteśmy jednostkami, każdy z nas jest oddzielnym organizmem, ale mamy jedną ogólną świadomość. Planeta, materia nieożywiona, posiada ją w najmniejszym stopniu, różne formy życia w różnym stopniu, a ludzie w stopniu największym, ale jest to świadomość zbiorowa, nas wszystkich.
— Wydaje mi się, Golan — rzekł Pelorat — że ona chce powiedzieć, że Gają to coś w rodzaju świadomości grupowej.
Trevize skinął głową. — Tyle zrozumiałem… W takim razie, Bliss, kto rządzi tym światem?
— Sam się rządzi — powiedziała. — Te drzewa rosną w rzędach samorzutnie, z własnej woli. Rozmnażają się w takim tempie, jakie jest potrzebne, żeby zastąpić te, które z jakichś przyczyn zmarły. Ludzie zbierają tyle jabłek, ile im potrzeba, inne zwierzęta, również owady, jedzą tyle, ile im potrzeba, nie więcej.
— Owady wiedzą, ile im przypada, prawda? — rzekł ironicznie Trevize.
— Tak, w pewnym sensie. Deszcz pada, kiedy jest potrzebny. Czasami przechodzi nawet w ulewę, kiedy ta akurat jest konieczna, a czasami, kiedy to z kolei jest potrzebne, mamy suszę.
— I deszcz też wie, co ma robić, tak?
— Tak, wie — odparła bardzo poważnie Bliss. — Czy różne komórki, z których składa się twoje ciało, nie wiedzą co mają robić? Kiedy rosnąć i kiedy zakończyć swój rozwój? Kiedy wytwarzać pewne związki, a kiedy nie, a także w jakiej ilości je wytwarzać, żeby nie było za dużo ani za mało? Każda komórka jest w pewnym sensie samodzielną fabryką chemiczną, ale wszystkie czerpią surowce do produkcji ze wspólnych zasobów, których dostarcza wspólny układ komunikacyjny, wszystkie zrzucają odpady do wspólnych kanałów i wszystkie mają swój udział w grupowej świadomości.
— Ależ to nadzwyczajne! — krzyknął z entuzjazmem Pelorat. — Mówisz, że ta planeta jest jakimś superorganizmem, a ty komórką tego superorganizmu.
— Nie, tego nie powiedziałam, to tylko takie porównanie. Jesteśmy jakby odpowiednikami komórek żywego organizmu, ale to nie znaczy, że jesteśmy komórkami. Rozumiesz?
— A czym się różnicie od komórek? — spytał Trevize.
— Sami składamy się z komórek i każde z nas jest grupową świadomością tych komórek. Ta grupowa świadomość, ta świadomość poszczególnych organizmów, na przykład, w moim przypadku, świadomość istoty ludzkiej…
— Mającej ciało, które mężczyźni tak chcą posiąść, że aż umierają z tego pragnienia.
— Zgadza się. A więc moja świadomość zdecydowanie — wprost niewyobrażalnie — przewyższa świadomość każdej pojedynczej komórki. To, że my z kolei jesteśmy częścią świadomości zbiorowej wyższego stopnia, nie sprowadza nas do poziomu komórek. Pozostaję sobą, ale ponad nami istnieje świadomość zbiorowa, która przewyższa moją indywidualną świadomość w takim stopniu, w jakim moja świadomość jako jednostki przewyższa świadomość pojedynczej komórki mięśniowej mojego bicepsu.
— Na pewno ktoś wydał polecenie, aby zatrzymano nasz statek.
— Nie ktoś, ale Gaja! My wszyscy.
— Drzewa i. ziemia też?
— One przyczyniły się do tego w niewielkim stopniu, ale też miały w tym swój udział. Słuchaj, jeśli muzyk komponuje symfonię, to czy dociekasz, która to mianowicie komórka jego ciała poleciła napisać tę symfonię i nadzoruje ten proces?
— Rozumiem, że — żeby tak powiedzieć — zbiorowy umysł stworzony przez tę zbiorową świadomość jest o wiele potężniejszy niż umysł jednostki, tak jak mięsień jest silniejszy niż — którakolwiek z jego pojedynczych komórek. W rezultacie Gaja mogła zapanować nad naszym komputerem i przechwycić statek w dużej odległości od planety, mimo iż nikt z ludzi żyjących tu nie potrafiłby tego zrobić sam — powiedział Pelorat.
— A więc rozumiesz to doskonale, Pel — powiedziała Bliss.
— Ja też to rozumiem — rzekł Trevize. — Nie tak znowu trudno to zrozumieć. Ale czego od nas chce — cię? Nie przylecieliśmy tu, żeby na was napadać. Przylecieliśmy w poszukiwaniu informacji. Dlaczego nas schwytałaś?
— Aby z wami porozmawiać.
— Mogłaś z nami porozmawiać na statku.
Bliss potrząsnęła z powagą głową. — To nie ja mam to zrobić.
— Przecież jesteś częścią zbiorowego umysłu?
— Tak, ale nie potrafię latać jak ptak, brzęczeć jak owad czy wyrosnąć tak wysoko jak drzewo. Robię to, co potrafię robić najlepiej, a nie potrafię wam najlepiej przekazać tych informacji… chociaż potrzebna do tego wiedza mogłaby łatwo być mi przekazana.
— Kto zadecydował o tym, żeby ci jej nie przekazywać?
— My wszyscy.
— A kto przekaże nam te informacje?
— Dom.
— A kto to jest Dom?
— Jego pełne nazwisko brzmi Endomandiovizamarondeyaso… i tak dalej. Różni ludzie, zwracając się do niego przy różnych okazjach, nazywają go różnymi sylabami, z których składa się jego nazwisko. Ja znam go jako Doma i myślę, że wy też możecie tak do niego mówić. On chyba ma największy ze wszystkich udział w świadomości Gai. Mieszka na tej wyspie. Prosił, żeby wolno mu było porozmawiać z wami i otrzymał na to pozwolenie.
— Od kogo? — spytał Trevize i zaraz sam sobie odpowiedział: — No tak, rozumiem, od was wszystkich.
Bliss skinęła potakująco głową.
— A kiedy się z nim zobaczymy, Bliss? — spytał Pelorat.
— Zaraz. Chodź ze mną, Pel. Zaprowadzę cię do niego. Ciebie, oczywiście też, Trev.
— A potem nas tam zostawisz? — spytał Pelorat.
— Nie chcesz, żebym to zrobiła, Pel?
— Prawdę mówiąc, nie.
— No i widzisz — powiedziała Bliss, idąc równą drogą obok sadu. — Mężczyźni momentalnie napalają się na mnie. Ten młodzieńczy żar nie omija nawet szacownych starszych panów.
Pelorat roześmiał się. — Nie liczyłbym tak bardzo na mój młodzieńczy żar, Bliss, ale gdyby mnie ogarnął, to na pewno byłaby to twoja zasługa.
— O, nie wyrzekaj się tak pochopnie młodzieńczego żaru. Potrafię czynić cuda.
— Długo będziemy musieli czekać na tego Doma, kiedy już znajdziemy się na miejscu? — spytał z niecierpliwością Trevize.
— To Dom będzie na was czekał. W końcu to on przez Gaje pracował od lat nad tym, żeby cię tu ściągnąć.
Trevize zatrzymał się w pół kroku i rzucił szybkie spojrzenie na Pelorata, który cicho szepnął:
— Miałeś rację.
Bliss, patrząc wprost przed siebie, powiedziała spokojnie:
— Wiem, Trev, że od pewnego czasu podejrzewasz, iż ja/my/Gaja interesuję/my się tobą.
— Ja — my — Gaja? — spytał cicho Pelorat.
Odwróciła się do niego z uśmiechem. — Mamy cały system różnych zaimków dla wyrażania różnych odcieni indywidualizmu istniejącego na Gai. Mogłabym wam je wyjaśnić, ale na razie zwrot „Ja/my/Gaja” da wam pewne pojęcie o tym, co chcę powiedzieć… Trev, chodź, proszę. Dom czeka, a nie chcę zmuszać twoich nóg, aby cię niosły wbrew twej woli. To nieprzyjemne uczucie dla kogoś, kto nie jest do tego przyzwyczajony.
Trevize ruszył za nią. Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem.
Dom był starszym człowiekiem. Wyrecytował swoje dwustupięćdziesięciotrzysylabowe nazwisko melodyjnym, to opadającym, to znów wznoszącym się tonem.
— W pewnym sensie — powiedział — jest to moja krótka biografia. Mówi słuchaczowi, czytelnikowi czy czuciowcowi kim jestem, jakie jest moje miejsce i rola w całości, co osiągnąłem. Jednak od ponad pięćdziesięciu lat zadowalam się zdrobnieniem Dom. Jeśli akurat znajduję się w towarzystwie innych Domów, to można do mnie zwracać się Domandio, a w odniesieniu do różnych moich zajęć używa się też innych sylab. Raz w roku, w dniu moich urodzin, recytuje się w myśli moje pełne nazwisko, tak jak przed chwilą zrobiłem to głośno. To bardzo efektowne, ale dla mnie kłopotliwe.
Był wysoki i tak chudy, że wyglądał na zagłodzonego . Choć poruszał się dość wolno, jego głęboko osadzone oczy błyszczały jak u młodzieńca. Miał sterczący nos, długi i chudy, ale o szerokich nozdrzach. Na rękach, mimo iż pokryte były siecią obrzmiałych żył, nie widać było śladów artretyzmu. Miał na sobie długą, sięgającą aż do kostek szatę, równie siwą jak jego włosy. Na bosych stopach nosił sandały.
— Ile pan ma lat? — spytał Trevize.
— Proszę, mów mi Dom, Trev. Inne formy wprowadzają niepotrzebnie oficjalność do rozmowy i krępują swobodę wypowiedzi. Według uniwersalnego kalendarza galaktycznego skończyłem właśnie dziewięćdziesiąt trzy lata, ale urodziny będę obchodził dopiero za kilka miesięcy, kiedy ukończę dziewięćdziesiąt lat według kalendarza gajańskiego.
— Nie wygląda pan… nie wyglądasz, Dom, na więcej niż siedemdziesiąt pięć — rzekł Trevize.
— Tu, na Gai, ani taki wiek ani taki wygląd nie są niczym nadzwyczajnym, Trev… Ale mniejsza z tym. Najedliście się?
Pelorat popatrzył na swój talerz, na którym widać było resztki niewyszukanej i byle jak przyrządzonej potrawy. — Dom, czy mogę ci zadać raczej kłopotliwe pytanie? — spytał. — Oczywiście, jeśli poczujesz się obrażony to uznamy, że pytania nie było.
— Pytaj śmiało — powiedział z uśmiechem Dom. — Pragnę wyjaśnić wam wszystko, co chcecie wiedzieć na temat Gai.
— Dlaczego? — spytał natychmiast Trevize.
— Bo jesteście naszymi honorowymi gośćmi… Co to za pytanie, Pel?
— Skoro wszystkie rzeczy na Gai mają swój udział w zbiorowej świadomości, to jak to się dzieje, że ty — jeden z elementów tej zbiorowości — zjadasz to, co najwyraźniej było innym elementem tej zbiorowości?
— To prawda. Ale wszystkie rzeczy podlegają przemianom. Musimy jeść, i wszystko, co jemy, rośliny, jak i zwierzęta, nawet przyprawy będące materią nieożywioną, składa się na Gaje. Ale, widzisz, niczego — nie zabijamy dla przyjemności czy dla sportu. Nie sprawiamy żadnemu stworzeniu niepotrzebnego bólu. I przypuszczam, że nie dbamy w ogóle o to, żeby nasze potrawy były apetyczne. Nie smakowało ci to danie, prawda, Pel? A tobie, Trev? No cóż, nie jada się dla przyjemności.
A zresztą to, co się zje, nadal ma swój udział w świadomości planety. Te części pożywienia, które zostały przyswojone przez mój organizm, będą miały udział w większej porcji zbiorowej świadomości. Kiedy umrę, ja też zostanę zjedzony, chociażby tylko przez bakterie gnilne, i w ten sposób będę miał udział w o wiele mniejszej porcji świadomości. Ale kiedyś cząstki mojego ciała staną się cząstkami ciał innych ludzi, wielu ludzi.
— Rodzaj wędrówki dusz — rzekł Pelorat.
— Czego, Pel?
— To taki stary mit, który jest nadal popularny na pewnych światach.
— Ach tak. Nie słyszałem o tym. Musisz mi kiedyś opowiedzieć.
— Ale twoja indywidualna świadomość, to, co jest Domem, nigdy już się w pełni nie odtworzy — powiedział Trevize.
— Oczywiście, że nie. Ale czy to Ważne? Nadal będę częścią Gai, a tylko to się liczy. Są u nas mistycy, którzy zastanawiają się, czy nie powinniśmy podjąć działań, aby stworzyć zbiorową pamięć o minionych istnieniach, ale Gaj a uważa, że nie da się tego zrobić w żaden praktyczny sposób i że nie byłoby z tego żadnego pożytku. Zmąciłoby to tylko aktualną świadomość… Oczywiście jeśli zmienią się warunki, to może się również zmienić nastawienie Gai do tego pomysłu, ale osobiście uważam, że jest to niemożliwe w dającej się przewidzieć przyszłości.
— Dlaczego musisz umrzeć, Dom? — spytał Trevize. — Popatrz tylko, jak wyglądasz przy swojej dziewięćdziesiątce. Czy świadomość zbiorowa nie mogłaby…
Po raz pierwszy Dom zachmurzył się. — Nigdy! — powiedział. — Mogę wnieść tylko tyle. Każde nowe istnienie to kolejne przemieszanie cząsteczek i genów, dające w efekcie coś nowego. Nowe zdolności, nowe talenty, nowy wkład do Gai. Musimy je mieć, a jedyny sposób, żeby je uzyskać, to zrobić dla nich miejsce. Zrobiłem więcej niż inni, ale nawet moje życie ma kres. Ten kres się zbliża. Pragnienie, żeby żyć dłużej niż się powinno, jest tak samo bezsensowne i nienaturalne jak pragnienie, żeby żyć krócej.
W tym momencie, jak gdyby uświadomiwszy sobie, że do rozmowy wkradła się nagle ponura nuta, powstał i wyciągnął do nich ręce. — Trev, Pel, przejdźmy do mojej pracowni. Pokażę wam moje dzieła. Mam nadzieję, że wybaczycie starcowi jego słabostkę.
Zaprowadził ich do pokoju, w którym, na małym, okrągłym stoliku leżały, ułożone parami, przydymione soczewki.
— To są partycypacje, które sam obmyśliłem — rzekł Dom. — Nie jestem mistrzem, ale zajmuję się obiektami nieożywionymi, co interesuje tylko nielir cznych mistrzów.
— Mogę wziąć którąś do ręki? — spytał Pelorat. — A może są kruche.
— Nie, nie. Możesz je rzucić na podłogę, jeśli chcesz… Ale może lepiej nie rób tego. Wstrząs mógłby zepsuć ostrość widzenia.
— Jak się ich używa, Dom?
— Przyłóż je do oczu. Przylgną. Nie przepuszczają światła. Przeciwnie, zatrzymują światło, które mogłoby rozproszyć twoją uwagę, chociaż wrażenia dotrą do twego mózgu przez nerw wzrokowy. Twoja świadomość się wyostrzy i będzie mogła partycypować w innych aspektach Gai. Mówiąc innymi słowy, jeśli spojrzysz na tę ścianę, to ujrzysz ją taką, jaką się sama sobie wydaje.
— To fascynujące — mruknął Pelorat. — Czy mogę założyć tę?
— Oczywiście, Pel. Możesz wziąć, które chcesz. Każda para ma inną konstrukcję i ukazuje ścianę albo jakikolwiek inny przedmiot nieożywiony w innym aspekcie jego świadomości.
Pelorat przyłożył partycypacje do oczu. Przylgnęły od razu, jak szkła kontaktowe. Wzdrygnął się, czując ich dotyk na oczach, a potem przez długi czas trwał bez ruchu.
— Kiedy będziesz miał dosyć — powiedział Dom — przyłóż dłonie do partycypacji i naciśnij je lekko ku sobie. Zaraz zejdą.
Pelorat postąpił zgodnie ze wskazówką, zamrugał szybko powiekami, a potem przetarł oczy.
— No i co widziałeś? — spytał Dom.
— To trudno opisać — odparł Pelorat. — Ściana zdawała się lśnić i migotać, a chwilami sprawiała wrażenie substancji płynnej. Wydawało mi się, jakby miała żebra i zmienną symetrię. Ja… przykro mi, Dom, ale nie bardzo mi się to podobało.
Dom westchnął. — Nie jesteś częścią Gai, więc nie widzisz tego, co my. Przyznam, że spodziewałem się tego. Szkoda! Zapewniam cię, że chociaż te partycypacje ceni się głównie ze względu na ich walory estetyczne, to mają one również praktyczne zastosowanie. Szczęśliwa ściana to trwała, praktyczna, dobra ściana.
— Szczęśliwa ściana? — rzekł z uśmieszkiem Trevize.
— Mamy niejasne wrażenie, że ściana doświadcza czegoś, co jest odpowiednikiem stanu, który określamy mianem szczęścia. Ściana jest szczęśliwa, kiedy jest dobrze zaprojektowana, kiedy opiera się na solidnych fundamentach, kiedy ma symetrię, która nie powoduje nieprzyjemnych napięć. Dobry projekt można zrobić na podstawie matematycznych zasad mechaniki, ale używając odpowiedniej partycypacji można go precyzyjnie opracować nawet w najdrobniejszych, atomowych wręcz, szczegółach. Tu, na Gai żaden rzeźbiarz nie jest w stanie stworzyć pierwszorzędnego dzieła sztuki bez pomocy dobrej partycypacji, a te, które ja wytwarzam, są uważane za znakomite — jeśli wypada mi się chwalić.
Partycypacje do uczestniczenia w odczuciach materii ożywionej — mówił Dom z zapałem typowym dla kogoś, kto dosiadł swego ulubionego konika — którymi się osobiście nie zajmuję, umożliwiają nam z kolei bezpośrednie odczuwanie równowagi ekologicznej. Na Gai, jak na wszystkich światach, równowaga ekologiczna jest raczej prosta, ale tu przynajmniej mamy nadzieję, że uda nam się uczynić ją bardziej złożoną i w ten sposób niezwykle wzbogacić ogólną świadomość.
Trevize wyciągnął rękę, powstrzymując Pelorata i zmuszając go do milczenia. — Skąd wiecie, że jakaś planeta może utrzymać bardziej złożoną równowagę ekologiczną, skoro na wszystkich ta równowaga jest prosta?
— Aha — rzekł Dom spoglądając na niego bystro — chcesz wypróbować starca. Wiesz równie dobrze jak ja, że pierwotna siedziba ludzkości, Ziemia, miała niezwykle skomplikowaną równowagę ekologiczną. Prosta jest tylko na wtórnych, założonych przez Ziemian, światach.
Tu już Pelorat nie mógł wytrzymać w milczeniu. — Ależ to jest właśnie problem, którego rozwiązanie jest dla mnie nadrzędnym celem! Dlaczego Ziemia była jedyną planetą o tak złożonej ekologii? Czym różniła się od innych światów? Dlaczego na milionach milionów innych światów w Galaktyce, światów, na których mogło istnieć życie, powstało tylko niezróżnicowane życie roślinne i rozwinęły się jedynie niewielkie, nieinteligentne organizmy zwierzęce? — Istnieje u nas opowieść o tym — powiedział Dom. — Może to bajka. Nie ręczę za jej autentyczność. Prawdę mówiąc, kiedy się jej słucha bez zastanowienia, brzmi zupełnie jak bajka.
Właśnie w tym momencie weszła Bliss, która nie towarzyszyła im podczas posiłku. Miała na sobie srebrzystą, zupełnie przezroczystą bluzkę. Uśmiechnęła się do Pelorata.
Pelorat poderwał się z miejsca. — Myślałem, że cię już nie zobaczymy.
— Miałam pracę do zrobienia. Musiałam sporządzić raporty. Mogę się teraz do was przyłączyć, Dom?
Dom również się podniósł (ale Trevize siedział dalej). — Proszę bardzo. To prawdziwa przyjemność dla moich starczych oczu patrzeć na ciebie.
— Właśnie dlatego włożyłam tę bluzkę. Pel jest ponad takie rzeczy, a Trev ich nie lubi.
— Jeśli myślisz, Bliss, że jestem ponad to, to mogę cię któregoś dnia zaskoczyć — rzekł Pelorat.
— Byłoby to przyjemne zaskoczenie — powiedziała Bliss i usiadła. Pelorat i Dom również usiedli. — Nie przeszkadzajcie sobie.
— Miałem właśnie przedstawić naszych gościom opowieść o Wieczności — rzekł Dom. — Aby ją zrozumieć, musicie najpierw uświadomić sobie, że może istnieć wiele różnych wszechświatów, faktycznie nieskończenie wiele. Każde wydarzenie, które ma miejsce, może zaistnieć albo nie, a jeśli zaistnieje, to może przebiegać w taki albo inny sposób. Istnieje bardzo wiele takich alternatyw i każda z tych możliwości zapoczątkowuje cały łańcuch przyszłych wydarzeń, które różnią się od innych, będących następstwami innych możliwych wydarzeń, przynajmniej w pewnym stopniu.
Na przykład Bliss, zamiast przyjść akurat teraz, mogła przyjść trochę wcześniej albo dużo wcześniej, albo — przychodząc teraz — mogła mieć inną bluzkę, albo — mając nawet na sobie tę bluzkę — mogła się nie uśmiechać tak prowokująco do starca, jak to ma w zwyczaju. W każdym z tych przypadków, jak również w przypadku bardzo dużej liczby innych możliwych wariantów tego zdarzenia, wypadki w naszym wszechświecie potoczyłyby się innym torem. To samo odnosi się do każdego wariantu każdego innego wydarzenia, choćby było ono nie wiem jak małej wagi.
Trevize wiercił się niecierpliwie na krześle pod — , czas tej przemowy. — To są ogólnie znane rozważania na gruncie mechaniki kwantowej — powiedział w końcu. — Zresztą znane były już w starożytności.
— Aha, więc słyszałeś o tym. Ale idźmy dalej. Wyobraźcie sobie, że ludzie potrafią zaktualizować i utrwalić tę nieskończoną liczbę możliwych wszechświatów, przenikać do woli z jednego do drugiego i wybrać taki, który ma być „rzeczywistym”, bez względu na to, co w tym kontekście znaczy ten termin.
— Słucham tego, co mówisz i mogę sobie nawet wyobrazić to, co opisujesz, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że coś takiego mogłoby się kiedykolwiek naprawdę wydarzyć.
— Ja też nie — powiedział Dom. — Właśnie dlatego mówię, że to wszystko wygląda na baśń. Tak czy inaczej, ta baśń głosi, że byli tacy, którzy potrafili znaleźć się poza czasem i sprawdzić jak wygląda nieskończona liczba potencjalnych wersji rzeczywistości, Ludzi tych zwano Wiecznymi, a ich pobyt poza czasem — Wiecznością.
Ich zadaniem było wybrać rzeczywistość, która najlepiej odpowiadałaby ludzkości. Zmieniali jej warianty bez końca — ta opowieść jest bardzo szczegółowa, bo musicie wiedzieć, że została spisana w formie poematu epickiego o nadzwyczajnej długości. W końcu — jak powiada ta opowieść — znaleźli wszechświat, w którym jedyną planetą w Galaktyce, na której mógł powstać bardzo złożony system ekologiczny i wykształcić się rodzaj istot inteligentnych zdolnych do stworzenia wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej, była Ziemia.
Doszli do wniosku, że to właśnie jest ta sytuacja, w której ludzkość byłaby najbezpieczniejsza. Utrwalili ten wariant rzeczywistości i w tym momencie zaprzestali działania. Teraz żyjemy w galaktyce, która została zasiedlona tylko przez ludzi oraz przez rośliny, zwierzęta i mikroorganizmy, które ludzie — z własnej woli lub niechcący — przenoszą ze sobą z planety na planetę i które w końcu wypierają gatunki endemiczne.
Gdzieś w mrokach prawdopodobieństwa istnieją inne rzeczywistości, w których nasza Galaktyka jest domem dla wielu rodzajów istot inteligentnych, ale rzeczywistości te są nieosiągalne. W naszej rzeczywistości jesteśmy tylko my . Każde działanie i każde wydarzenie w naszej rzeczywistości daje początek nowym wariantom, z których — w każdym przypadku — tylko jeden jest kontynuacją rzeczywistości, tak że istnieje wielka, może nawet nieskończona liczba potencjalnych wszechświatów wywodzących się z naszego wszechświata, ale przypuszczalnie wszystkie z nich są takie same pod jednym względem, mianowicie, że jest tam Galaktyka, w której żyje tylko jeden rodzaj istot inteligentnych, Galaktyka, w której my żyjemy.
Przerwał, wzruszył lekko ramionami i dodał:
— Przynajmniej tak głosi ta opowieść. Pochodzi ona z czasów, kiedy została założona Gaja. Nie ręczę za jej prawdziwość.
Pelorat, Trevize i Bilss słuchali uważnie. Bliss kiwała głową, jakby znała tę opowieść i potwierdzała relację Doma.
Pelorat milczał przez dobrą minutę, a potem walnął pięścią w poręcz krzesła.
— Nie — powiedział zduszonym głosem. — To niczego nie dowodzi. Nie można potwierdzić prawdziwości tej opowieści ani obserwacyjnie, ani teoretycznie, a więc nie może być niczym innym niż czystą fantazją, a poza tym… Załóżmy, że jest prawdziwa. Wszechświat, w którym żyjemy, jest tym, w którym tylko na Ziemi powstało bogactwo różnych form życia i rozwinął się rodzaj istot inteligentnych, tak że w tym wszechświecie, bez względu na to, czy jest jedynym czy tylko jednym z nieskończenie wielu możliwych, planeta Ziemia musi odznaczać się czymś wyjątkowym. I dalej nie wiemy, na czym polega jej wyjątkowość.
Po oświadczeniu Pelorata zapadła cisza. Przerwał ją w końcu Trevize. Potrząsnął głową i rzekł:
— Nie, Janov, to nie tak. Powiedzmy, że jest jedna szansa na miliard trylionów, jedna na 1021, że spośród miliarda planet w Galaktyce, które mają warunki, aby mogło powstać na nich życie, tylko na Ziemi, przez czysty przypadek, powstał bogaty system ekologiczny i w końcu wykształciły się istoty inteligentne. Jeśli tak, to jeden spośród l O21 wariantów potencjalnych rzeczywistości odpowiadałby takiej Galaktyce i ten właśnie wariant wybrali Wieczni. A zatem żyjemy we wszechświecie, w którym Ziemia jest jedyną planetą, gdzie wytworzył się bogaty system ekologiczny, powstały istoty inteligentne i rozwinięta cywilizacja techniczna nie dlatego, że są tam jakieś specyficzne warunki, ale po prostu dlatego, że przez przypadek stało się to na Ziemi i nigdzie więcej.
Prawdę mówiąc — ciągnął Trevize po namyśle — sądzę, że istnieją takie warianty rzeczywistości, w których istoty inteligentne powstały tylko na Gai albo tylko na Sayshell, albo tylko na Terminusie, albo na jakiejś planecie, na której w tej rzeczywistości w ogóle nic istnieje życie. A wszystkie te przypadki to tylko znikomy procent ogólnej liczby rzeczywistości, w których żyje w Galaktyce więcej niż jeden rodzaj istot inteligentnych… Myślę, że gdyby ci Wieczni szukali wystarczająco długo, to znaleźliby potencjalną rzeczywistość, w której istoty inteligentne powstały na każdej planecie mającej warunki umożliwiające powstanie życia.
— A czy nie można równie dobrze przyjąć — powiedział Pelorat — że znaleziono taką rzeczywistość, w której Ziemia, z jakichś powodów, nie była taka, jak w innych rzeczywistościach, ale w pewien sposób specyficznie ukształtowana, tak, aby mogły na niej powstać istoty inteligentne? Można nawet posunąć się dalej i twierdzić, że znaleziono rzeczywistość, w której cała Galaktyka nie była taka jak w innych rzeczywistościach, ale znajdowała się w takim stanie rozwoju, że tylko na Ziemi mogły powstać istoty inteligentne.
— Można to przyjąć — odparł Trevize — ale przypuszczam, że moja wersja jest bardziej sensowna.
— To twoja subiektywna opinia… — zaczął z zapałem Pelorat, ale przerwał mu Dom, mówiąc:
— Ta dyskusja jest jałowa. Dajcie już temu spokój i nie psujcie wieczoru, który — przynajmniej moim zdaniem — zapowiada się miło i przyjemnie.
Pelorat z trudem pohamował siei ale starał się uspokoić. W końcu uśmiechnął się i powiedział:
— Jak sobie życzysz, Dom.
Trevize, który rzucał ukradkowe spojrzenia na Bliss siedzącą z rękami na kolanach i sztucznie skromną miną, spytał:
— A w jaki sposób powstał ten świat, Dom? Gaja, ze swoją zbiorową świadomością?
Dom odchylił do tyłu swą sędziwą głowę i roześmiał się głośno.
— Znowu baśnie i legendy — powiedział, marszcząc twarz. — Myślę o tym czasami, kiedy przeglądam nasze archiwa zawierające materiały, które dotyczą dziejów ludzkości. Choćby nie wiem jak starannie przechowywać, katalogować i komputeryzować takie zapiski, to i tak z upływem czasu stają się coraz bardziej niejasne. Obrastają różnymi opowieściami, które osiadają na nich jak kurz. Im dłuższy czas, tym więcej tego kurzu, aż w końcu historia wyradza się w legendy.
— My, historycy, dobrze znamy ten proces, Dom — powiedział Pelorat. — Ludzie wolą legendy. „To, co dramatyczne, choć nieprawdziwe, wypiera to, co prawdziwe, lecz nudne”, powiedział prawie piętnaście wieków temu Liebel Gennerat. Teraz jego stwierdzenie znane jest jako prawo Gennerata.
— Naprawdę? — spytał Dom. — A ja myślałem, że ta cyniczna uwaga to mój własny wymysł. No cóż, prawo Gennerata dodaje naszym dziejom splendoru, ale okrywa je mgłą niejasności… Wiecie, co to robot?
— Dowiedzieliśmy się na Sayshell; — rzekł oschle Trevize.
— Widzieliście jakiegoś?
— Nie. Zapytano nas o to, a kiedy odparliśmy, że nie mamy pojęcia, wyjaśniono nam.
— Rozumiem. Widzicie, ludzie żyli kiedyś z robotami, ale nie było to udane życie.
— Tak właśnie nam powiedziano.
— Roboty miały głęboko wpojone pewne zasady, zwane trzema prawami robotów, które zostały sformułowane w czasach prehistorycznych. Znane są różne wersje tych praw. W wersji klasycznej brzmią one tak: (1) Robot nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi albo, przez powstrzymanie się od działania, dopuścić do tego, by człowiekowi stała się krzywda; (2) Robot musi słuchać poleceń dawanych mu przez człowieka, chyba że polecenia te stoją w sprzeczności z prawem pierwszym; (3) Robot musi chronić swe istnienie, o ile ochrona taka nie jest sprzeczna z prawami pierwszym lub drugim.
W miarę jak roboty stawały się coraz bardziej inteligentne i wszechstronne, interpretowały te prawa, szczególnie pierwsze, które było nadrzędne, coraz bardziej rozszerzające i przyjmowały rolę opiekunów ludzkości. Ta opieka coraz bardziej ciążyła ludziom, aż w końcu stała się nie do zniesienia.
Roboty były do gruntu dobre. Prace, które wykonywały, były całkowicie humanitarne i miały na celu dobro wszystkich ludzi, co w jakiś sposób sprawiało, iż było je jeszcze trudniej znieść.
Każdy postęp w dziedzinie robotyki pogarszał jeszcze tę sytuację. Stworzono roboty o zdolnościach telepatycznych, co oznaczało, że kontrolowały one nawet myśli ludzi.W rezultacie zachowania ludzi stały się jeszcze bardziej zależne od robotów.
Poza tym roboty coraz bardziej upodobniały się z wyglądu do ludzi, ale ich zachowania były typowe dla robotów, co sprawiało, że ich człekopodobny wygląd napawał ludzi wstrętem. No i oczywiście musiało to się wreszcie skończyć.
— Dlaczego „oczywiście”? — spytał Pelorat, który uważnie słuchał opowieści Doma.
— To logiczna konsekwencja tych trzech praw robotyki — rzekł Dom. — W końcu roboty tak się udoskonaliły, że nabrały wystarczająco dużo ludzkich cech, by zrozumieć, że ludzkość nie chce być pozbawiona, w imię swego własnego dobra, wszystkiego, co ludzkie. I tak, ostatecznie, roboty musiały uznać, że lepiej dla ludzi będzie, jeśli sami będą troszczyć się o siebie, nawet jeśli będą to robili niewłaściwie i nieskutecznie.
Dlatego, jak podaje nasza opowieść, to właśnie roboty stworzyły w jakiś sposób Wieczność i stały się Wiecznymi. Znalazły rzeczywistość, w której — jak uważały — ludzkość byłaby tak bezpieczna, jak to tylko możliwe. Była to rzeczywistość, w której ludzie byli jedynymi inteligentnymi istotami w Galaktyce. Potem, zrobiwszy, co mogły, aby zapewnić nam bezpieczeństwo i postępując zgodnie z pierwszym prawem robotyki w jego najgłębszym sensie, przestały z własnej woli funkcjonować. Od tamtej pory my, ludzie, rządzimy się i rozwijamy sami.
Przerwał. Popatrzył na Trevizego, potem na Pelorata i spytał:
— No i cóż, wierzycie w to?
Trevize wolno pokręcił głową. — Nie. W znanych mi, choćby ze słyszenia przekazach historycznych nie ma absolutnie nic takiego. A co ty na to, Janov?
— Są mity, które zdradzają do tego pewne podobieństwa.
— Daj spokój, Janov, są mity, w których — jeśli się je odpowiednio zinterpretuje — można znaleźć podobieństwo do wszystkiego, co ktoś z nas jest w stanie wymyślić. Mówię nie o mitach, ale o historii, o wiarygodnych przekazach.
— Ach tak! O ile mi wiadomo, nie ma takich przekazów.
— Nie dziwi mnie to — rzekł Dom. — Zanim roboty się wycofały, wiele grup ludzi wyruszyło skolonizować światy w głębi przestrzeni, aby żyć tam bez robotów, w poczuciu wolności. Pochodzili przeważnie z przeludnionej Ziemi, gdzie opór przeciw robotom miał długą historię. Na nowo założonych światach chcieli zapomnieć o upokorzeniach, których doznali znajdując się niczym bezradne dzieci pod opieką robotów. Unikali wszelkich wzmianek o tym i w końcu faktycznie zapomnieli.
— To nieprawdopodobne — rzekł Trevize.
Pelorat odwrócił się do niego. — Nies Golan. To wcale nie jest nieprawdopodobne. Każde społeczeństwo samo tworzy własną historię i stara się wymazać z niej pamięć o niezbyt chlubnych początkach albo zapominając o nich, albo zmyślając opowieści o herosach. Rząd Imperium starał się stłumić wszelką wiedzę o czasach przedimperialnych, aby w ten sposób otoczyć mistyczną aurą swoje panowanie i stworzyć wrażenie, że jest wieczne. Nie ma również prawie zupełnie przekazów z czasów przed wynalezieniem metod podróży przez nadprzestrzeń i sam wiesz, że dziś większość ludzi w ogóle nie wie, że istniała Ziemia.
— Musisz się na coś zdecydować, Janov — rzekł na to Trevize. — Jeśli cała Galaktyka zapomniała o robotach, to jakim cudem pamięć o nich przetrwała na Gai?
Bliss nagle wybuchnęła wesołym, sopranowym śmiechem. — My różnimy się od innych — powiedziała.
— Tak? — spytał Trevize. — W czym?
— Pozwól, Bliss, że ja to wyjaśnię — odezwał się Dom. — My jesteśmy inni. My, którzy w końcu dotarliśmy na Gaje (idąc w ślady tych, którzy wylądowali na Sayshell), byliśmy jedyną spośród wszystkich grup uchodźców uciekających przed dominacją robotów, która nauczyła się od robotów sztuki telepatii.
Bo to jest sztuka. Mózg ludzki posiada odpowiednie predyspozycje, ale muszą być one rozwinięte. Jest to bardzo delikatne i trudne zadanie. Potrzeba pracy wielu pokoleń, aby wykorzystać je w pełni, ale kiedy zrobi się początek, to potem idzie o wiele łatwiej. Pracujemy nad tym od ponad dwudziestu tysięcy lat i Gaja czuje, że jeszcze nie osiągnęliśmy pełni możliwości. Już dawno temu dzięki rozwojowi telepatii zdaliśmy sobie sprawę z możliwości stworzenia świadomości zbiorowej. Najpierw odnosiło się to tylko do ludzi, później również do zwierząt, jeszcze później do roślin, aż w końcu, zaledwie kilkaset lat temu, włączyliśmy do niej także nieożywioną materię planety.
No a ponieważ zawdzięczaliśmy to robotom, nie zapomnieliśmy o nich. Uważaliśmy je za naszych nauczycieli, a nie za niańki. Czuliśmy, że otworzyły nam drogę do czegoś, czego za nic nie chcielibyśmy się pozbawić. Dlatego wspominamy je z wdzięcznością.
— Ale tak jak niegdyś byliście ubezwłasnowolnieni przez roboty, tak teraz jesteście ubezwłasnowolnieni przez tę świadomość zbiorową — powiedział Trevize. — Czy teraz, tak jak przedtem, nie zatraciliście typowo ludzkich cech?
— To jest zupełnie inna sytuacja, Trev. To, co teraz robimy, robimy z własnego wyboru — z naszego własnego wyboru. To jest to, co się liczy. Świadomość zbiorowa nie została nam narzucona z zewnątrz, lecz została przez nas stworzona. Nigdy o tym nie zapominamy. A poza tym, jesteśmy inni także pod innym względem. Jesteśmy wyjątkiem w Galaktyce. Nie ma drugiego takiego świata jak” Gaja.
— Skąd macie taką pewność?
— Gdyby było inaczej, wiedzielibyśmy o tym, Trev. Zbiorową świadomość, taką jak nasza, wykrylibyśmy nawet gdyby znajdowała się na drugim końcu Galaktyki. Odkryliśmy, na przykład, zalążki takiej świadomości w Drugiej Fundacji, ale dopiero dwieście lat temu.
— W czasach Muła?
— Tak. Jednego z nas — rzekł Dom z ponurą miną. — Był nienormalny, inny niż my i opuścił Gaje. Byliśmy tak naiwni, że wydawało się nam, iż to niemożliwe. Dlatego nie podjęliśmy w porę odpowiednich kroków, aby go zatrzymać. Potem, kiedy zwróciliśmy uwagę na inne światy, uświadomiliśmy sobie, że istnieje coś, co nazywacie Drugą Fundacją i zostawiliśmy to im.
Trevize gapił się na niego tępym wzrokiem przez dobrych parę minut, a potem mruknął:
— Oto ile warte są nasze podręczniki historii! — Potrząsnął głową i powiedział głośniej: — Zachowaliście się chyba dość tchórzliwie, co? To wy ponosiliście za niego odpowiedzialność.
— Masz rację. Ale kiedy zwróciliśmy wzrok na Galaktykę, zobaczyliśmy coś, czego dotąd nie dostrzegaliśmy, tak że ta smutna historia z Mułem okazała się w ostatecznym rachunku zbawienna dla nas. Wtedy to bowiem zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że grozi nam niebezpieczny kryzys. I nadszedł, ale dzięki incydentowi z Mułem mogliśmy podjąć pewne środki zaradcze.
— Jaki kryzys?
— Grożący nam unicestwieniem.
— Nie mogę w to uwierzyć. Oparliście się Imperium, Mułowi i Sayshell. Macie świadomość zbiorową, dzięki której możecie ściągnąć statek kosmiczny z odległości wielu milionów kilometrów. Czego możecie się obawiać? Popatrz na Bliss. Nie wygląda w najmniejszym stopniu na zaniepokojoną. Ona nie uważa, że grozi wam kryzys.
Bliss założyła kształtną nogę na poręcz fotela i pomachała stopą w jego stronę. — Oczywiście, że się nie przejmuję, Trev. Ty go opanujesz.
— Ja? — rzekł z naciskiem Trevize.
— Gaja sprowadziła cię tu dzięki setce subtelnych zabiegów — rzekł Dom. — To właśnie ty musisz stawić czoła naszemu kryzysowi.
Trevize gapił się na niego i z wolna wyraz osłupienia na jego twarzy zaczął ustępować miejsca złości. — Ja? Dlaczego, z całej przestrzeni, właśnie ja? Nie mam z tym nic wspólnego!
— Niemniej jednak, Trev — powiedział Dom z prawie hipnotycznym spokojem — to musisz zrobić ty. Tylko ty. Z całej przestrzeni właśnie ty.