Walentyna Źurawlowa Astronauta

— Cóż dla nich zrobią, żeby ich ocalić? — głosem potężniejszym od grzmotu zawołał Danko,

I nagle rozszarpał pierś swoją, wyrwał z niej serce i podniósł je wysoko nad głową[3]*.

M. Gorki

Muszę w paru słowach wyjaśnić, co mnie sprowadziło do Centralnego Archiwum Podróży Międzygwiezdnych. Inaczej trudno byłoby zrozumieć sens mego opowiadania.

Jestem lekarzem okrętowym, brałam udział w trzech wyprawach kosmicznych. Moją specjalnością lekarską jest psychiatria. Astropsychiatria, jak mówią dzisiaj. Problem moich badań powstał dawno — w siedemdziesiątych latach dwudziestego stulecia. W owym czasie podróż z Ziemi na Marsa trwała więcej niż rok, na Merkurego — około dwóch lat. Silniki pracowały tylko przy starcie i lądowaniu. Z rakiet nie prowadzono obserwacji astronomicznych — istniały w tym celu obserwatoria na sztucznych satelitach. Cóż więc robiła załoga w ciągu długich miesięcy podróży? Podczas pierwszych rejsów prawie nic. Przymusowa bezczynność doprowadzała do rozstroju nerwowego, wywoływała upadek sił, choroby. Czytanie i audycje radiowe nie mogły zastąpić tego, czego brakowało pierwszym astronautom. Potrzebna im była praca, twórcza praca, do której ci ludzie byli przyzwyczajeni. Wtedy postanowiono kompletować załogi z ludzi, którzy by mieli jakieś pasje, koniki. Istota tych pasji była obojętna — byle tylko dawała zajęcie w podróży. W ten sposób zjawili się piloci — zapamiętali matematycy. Zjawili się nawigatorzy — badacze rękopisów starożytnych. Zjawili się inżynierowie, poświęcający cały wolny czas poezji…

Do ankiet astronautów dodano jeszcze jeden — słynny paragraf dwunasty: „Jaką masz pasję?” Lecz bardzo prędko nastąpiło inne rozwiązanie problemu. Na liniach międzyplanetarnych zaczęły latać statki kosmiczne z silnikami atomarno — jonowymi. Czas przelotu skrócił się do kilku dni. Z ankiet wykreślono paragraf dwunasty.

Jednak w parę lat później zagadnienie to wypłynęło znowu i to w znacznie ostrzejszej formie. Ludzkość wkroczyła w epokę podróży międzygwiezdnych. Rakiety atomarno — jonowe, osiągały szybkość zbliżoną do prędkości światła, niemniej jednak traciły całe lata na rejsy do najbliższych gwiazd. Podróże trwały osiem, dwanaście, czasem dwadzieścia lat…

W ankietach zjawił się znowu paragraf dwunasty. Podróż międzygwiezdna, jeżeli chodzi o pracę związaną z pilotowaniem, w 99,99 procenta stanowiła okres przymusowej bezczynności. Telewizja przestawała działać w parę dni po wystartowaniu. W miesiąc później milkło radio. A podróżnicy mieli przed sobą perspektywę wielu, wielu lat…

Załoga rakiety składała się wówczas zaledwie z sześciu — ośmiu ludzi. Ciasne kajuty, cieplarnie długości pięćdziesięciu metrów — to cała przestrzeń życiowa. Nam, latającym na liniowcach międzygwiezdnych, trudno sobie po prostu wyobrazić, jak ludzie mogli podróżować bez sal gimnastycznych, bez basenów pływackich, bez stereoteatru i galerii spacerowych…

Ale odbiegłam od tematu, a opowiadanie jeszcze nie rozpoczęte.


Nie wiem, nie zdążyłam się jeszcze dowiedzieć, kto projektował budynek Centralnego Archiwum Podróży Międzygwiezdnych. Musiał to być utalentowany architekt. Utalentowany i śmiały. Gmach stoi nad brzegiem Morza Syberyjskiego, które powstało przed dwudziestu laty, gdy na Obi zbudowano zaporę. Główny budynek położony jest na wzgórzach przybrzeżnych. Nie wiem, w jaki sposób to osiągnięto, ale robi wrażenie, że budynek wisi nad wodą. Lekki, strzelisty, z daleka przypomina biały żaglowiec…

W archiwum pracuje piętnaście osób. Zdążyłam już zapoznać się z niektórymi. Prawie wszyscy przyjechali tu tylko na pewien czas. Australijski pisarz zbiera materiały do powieści o pierwszej podróży międzygwiezdnej. Uczony leningradczyk pisze historię Marsa. Nieśmiały Hindus jest słynnym rzeźbiarzem. Dwaj inżynierowie — barczysty chłop z Saratowa o twarzy podobnej do Czkałowa i drobny, uśmiechnięty uprzejmie Japończyk opracowują jakiś projekt, nie wiem dokładnie jaki. Japończyk bardzo grzecznie odpowiedział na moje pytanie: „Och, to zupełny drobiazg! Niewart, aby zaprzątać nim cenną uwagę pani”. Ale znów odbiegłam od tematu. Przechodzę do opowiadania.

Przyjechałam do Centralnego Archiwum Podróży Międzygwiezdnych, aby zapoznać się z historią paragrafu dwunastego. Było mi to bezwzględnie potrzebne do mojej rozprawy naukowej.

Pierwszego wieczoru, zaraz po przyjeździe, rozmawiałam z kierownikiem archiwum. Jest to człowiek w sile wieku, ale wybuch zbiorników z paliwem na rakiecie prawie zupełnie pozbawił go wzroku. Nosi jakieś specjalne okulary — z potrójnymi soczewkami. Szkła mają błękitny odcień. Oczu nie widać. Dlatego robi wrażenie, że kierownik nigdy się nie uśmiecha.

— No cóż — powiedział po wysłuchaniu mej prośby — musi pani zacząć od materiałów z sektora 0–14. Przepraszam, to taka nasza wewnętrzna klasyfikacja, pani to nic nie mówi. Mam na myśli pierwszą ekspedycję na gwiazdę Barnarda.

Ze wstydem stwierdziłam, że nic prawie nie wiem o tej ekspedycji.

Kierownik wzruszył ramionami.

— Pani latała w zupełnie innych kierunkach — Syriusz, Procjon, Sześćdziesiąta Pierwsza Łabędzia… Studiowała pani historię lotów w tych kierunkach, prawda?

Zdziwiłam się, że tak dobrze zna listę moich podróży służbowych.

— Tak — ciągnął dalej — historia Aleksego Zarubina, dowódcy tej wyprawy, da pani odpowiedź na wiele interesujących panią zagadnień. Za pół godziny dostarczymy materiały. Życzę powodzenia.

Za błękitnymi szkłami nie było widać oczu, ale w głosie brzmiał smutek.


I oto materiały leżą przede mną na biurku. Papier zżółkł, na niektórych dokumentach atrament (w owych czasach pisano jeszcze atramentem) wyblakł. Lecz ktoś starannie odtworzył tekst i podszył zdjęcia dokumentów dokonane promieniami podczerwonymi. Papier pokryty jest przezroczystą masą plastyczną, arkusze w dotknięciu robią wrażenie gładkich, mięsistych.

Za oknem — morze. Głucho huczy przybój. Fale szeleszczą jak przewracane kartki…

Wyprawa na gwiazdę Barnarda była w owych czasach przedsięwzięciem zuchwałym, nawet szaleńczym. Gwiazdę Barnarda od Ziemi dzieli odległość sześciu lat świetlnych. Pół drogi rakieta musiała lecieć z przyśpieszeniem, drugie pół — ze zwolnieniem. Podróż tam i z powrotem miała trwać około czternastu lat.

Dla znajdujących się w rakiecie czas zwalniał biegu: czternaście lat przekształcało się w czterdzieści miesięcy. Nie jest to tak długi okres czasu, żeby stanowił zagadnienie. Niebezpieczeństwo jednak polegało na tym, że prawie cały czas — trzydzieści osiem miesięcy na czterdzieści silnik rakiety musiał pracować w warunkach najbardziej forsownego nasilenia.

Dziś uważalibyśmy za niczym nie usprawiedliwione ryzykanctwo — lot w Kosmos bez rezerw paliwa. Ale wtedy nie było innego wyjścia. Statek nie mógł wziąć więcej, niż inżynierom udało się pomieścić w zbiornikach… Dlatego najmniejsze przedłużenie podróży oznaczało zagładę ekspedycji.

Czytam protokół posiedzenia komisji, dobierającej załogę. Wysuwane są kandydatury kapitanów i komisja mówi „nie”. Nie, bo to wyjątkowo trudna wyprawa, bo kapitan musi być świetnym inżynierem, bo jego opanowanie musi iść w parze z niemal szaleńczą odwagą. I nagle wszyscy mówią „tak”.

Przewracam kartkę. Tu się zaczyna teczka personalna Aleksego Zarubina.

Jeszcze trzy strony i rozumiem już, czemu Aleksy Zarubin został jednogłośnie wybrany na kapitana statku kosmicznego „Biegun”. Ten człowiek w niezwykły sposób jednoczył w sobie „lód i ogień” — spokojny rozsądek badacza i płomienny temperament bojownika. Dlatego z pewnością wysyłano go w najniebezpieczniejsze podróże. Potrafił znaleźć wyjście w sytuacjach, które zdawały się całkiem beznadziejne.

Komisja wyznaczyła kapitana. Zgodnie z tradycją kapitan sam kompletował załogę. Zarubin w gruncie rzeczy nikogo nie wybierał. Po prostu zwrócił się do pięciorga astronautów, którzy już z nim latali. Na pytanie, czy zdecydują się wyruszyć na trudną i ryzykowną wyprawę — wszyscy odpowiedzieli: „Z tobą — tak”.

W materiałach są fotografie członków załogi „Bieguna”. Jednobarwne, nieperspektywiczne zdjęcia. Kapitan miał wówczas dwadzieścia sześć lat. Z fotografii wygląda na starszego: okrągła, nieco pulchna twarz z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi, zaciśnięte wargi, duży, orli nos, kędzierzawe, na pewno bardzo miękkie włosy i dziwne oczy. Są spokojne, nawet flegmatyczne, lecz gdzieś w kącikach kryje się iskierka swawolnego, beztroskiego uśmiechu…

Pozostali astronauci są jeszcze młodsi. Inżynierowie — mąż i żona, w teczce znajduje się ich wspólna fotografia, zawsze latali razem. Nawigator wygląda na pogrążonego w zadumie muzyka. Młoda dziewczyna — lekarka ma bardzo surowy wyraz twarzy. Astrofizyk z upartym spojrzeniem, twarz zorana bliznami po oparzeniach, razem z kapitanem przeżyli przymusowe lądowanie na Dionie, satelicie Saturna.

Dwunasty paragraf w ankietach. Przerzucam kartki i stwierdzam: tak, zdjęcia mówiły prawdę. Nawigator jest muzykiem i kompozytorem. Surowa dziewczyna pasjonuje się poważną dziedziną nauki — mikrobiologią. Astrofizyk zawzięcie uczy się języków obcych — opanował już doskonale pięć, teraz kolej na łacinę i grekę. Inżynierowie, mąż i żona, są zapalonymi szachistami, przy tym grają w nowe szachy, z dwiema białymi i dwiema czarnymi damami i szachownicą o osiemdziesięciu jeden polach… Wypełniony jest również paragraf dwunasty w ankiecie kapitana. Dowódca ma dziwne zamiłowanie — niezwykłe, wyjątkowe. Po raz pierwszy spotkałam się z czymś w tym rodzaju. Kapitan od lat dziecięcych interesuje się malarstwem — to zrozumiałe, matka jego była artystką—malarką. Ale kapitan sam prawie nie maluje — pasjonuje go zupełnie co innego. Marzy o odkryciu dawno zapomnianych tajemnic mistrzów średniowiecznych — składniki farb olejnych, ich połączenia, sposób nakładania. Przeprowadza badania chemiczne jak zwykle z wytrwałością uczonego i temperamentem artysty.

Sześć osób — sześć różnych charakterów, różnych losów.

Ale wszyscy wzorują się na kapitanie. Kochają go, naśladują, ufają mu. Dlatego wszyscy potrafią zachować niezachwiany spokój i szaleńczo ryzykować.

Start. „Biegun” wyrusza ku gwieździe Barnarda. Pracuje reaktor atomowy, z dysz ulatują niewidzialne potoki jonów. Rakieta leci z przyśpieszeniem, stale odczuwa się przeciążenie. Z początku trudno jest chodzić, trudno pracować. Lekarz pilnie przestrzega ustalonego trybu życia. Astronauci przystosowują się do warunków. Montują oranżerię, zakładają radioteleskop. Zaczyna się normalne życie. Kontrola pracy reaktora, przyrządów, aparatury zajmuje bardzo mało czasu. Cztery godziny dziennie — obowiązkowe zajęcia zawodowe. Pozostały czas każdy wykorzystuje, jak chce. Poważne dziewczę jednym tchem pochłania monografie z dziedziny mikrobiologii. Nawigator skomponował piosenkę, nuci ją cała załoga. Szachiści godzinami przesiadują nad szachownicą. Astrofizyk czyta Plutarcha w oryginale…

W dzienniku pokładowym krótkie notatki: „Podróż trwa. Reaktor i wszystkie urządzenia działają bez zarzutu. Samopoczucie doskonałe”. I nagle prawie okrzyk: „Przerwała się łączność telewizyjna. Rakieta przekroczyła granice zasięgu. Wczoraj oglądaliśmy ostatnią audycję z Ziemi. Jak ciężko rozstawać się z ojczyzną!” Znowu mijają dni. Notatka w dzienniku: „Udoskonaliliśmy antenę odbiorczą radiostacji. Mamy nadzieję, że jeszcze siedem do ośmiu dni uda nam się chwytać audycje radiowe z Ziemi…” Cieszyli się jak dzieci, gdy radiostacja działała jeszcze dwanaście dni.

Nabierając szybkości mknęła rakieta ku gwieździe Barnarda. Mijały miesiące. Reaktor atomowy pracował z absolutną dokładnością. Paliwo było zużywane ściśle według obliczeń — ani o jeden miligram więcej.

Katastrofa nastąpiła niespodziewanie.

Pewnego razu — było to w ósmym miesiącu podróży — nastąpiło jakieś zakłócenie rytmu pracy reaktora. Jakaś reakcja uboczna wywołała gwałtowny skok w zużyciu paliwa. W dzienniku pokładowym zjawiła się krótka notatka: „Nie wiemy, co wywołuje reakcję uboczną”. Tak, w owych czasach jeszcze nie wiedziano, że znikome domieszki w paliwie jądrowym mogą czasem zmienić przebieg reakcji…

Za oknem szumi morze. Wiatr się wzmógł, fale już nie szeleszczą, parskają gniewnie, atakując brzeg. Skądś z dalęka dolatuje śmiech kobiecy. Nie mogę, nie powinnam się odrywać. Widzę niemal tych ludzi w rakiecie. Znam ich — i tak mi strasznie trudno opisać, jak to było. Może się mylę w szczegółach — cóż to ma za znaczenie? Zresztą nie, nie mylę się nawet w szczegółach. Jestem pewna, że to było właśnie tak.


W retorcie gotował się, pienił brunatny płyn. Bura para wznosiła się wężownicą do kondensatora. Kapitan ze skupieniem oglądał probówkę napełnioną ciemnoczerwonym proszkiem. Drzwi się otwarły. Płomień maszynki zadrżał, zachybotał. Kapitan odwrócił się. W drzwiach stał inżynier.

Inżynier umiał nad sobą panować, ale głos jego zdradzał niepokój. Był zmieniony, zbyt dźwięczny, nienaturalnie stanowczy. Inżynier starał się mówić spokojnie — i nie mógł.

— Siadaj, Mikołaju — kapitan przysunął mu fotel. — Przeprowadziłem te obliczenia jeszcze wczoraj i otrzymałem takie same wyniki. Siadaj więc…

— Co teraz?

— Teraz? — kapitan spojrzał na zegarek. — Mamy jeszcze pięćdziesiąt pięć minut do kolacji. Zdążymy porozmawiać. Zawiadom, proszę cię, wszystkich.

— Dobrze — odparł machinalnie inżynier. — Powiem im. Tak, powiem.

Nie rozumiał, dlaczego kapitan zwleka. Z każdą chwilą zwiększała się szybkość „Bieguna”, trzeba było natychmiast powziąć decyzję.

— Spójrz — powiedział kapitan, podając mu probówkę — to cię z pewnością zainteresuje. W probówce mam cynober rtęciowy. Diabelnie fascynująca farba. Ale zwykle ciemnieje pod wpływem światła.

Długo tłumaczył inżynierowi, w jaki sposób udało mu się uzyskać odporny na światło cynober rtęciowy. Inżynier niecierpliwie potrząsał probówką. Nad biurkiem wisiał wbudowany w ścianę zegar i inżynier nie mógł oderwać odeń oczu: pół minuty — szybkość zwiększyła się o dwa kilometry na sekundę, jeszcze minuta — jeszcze cztery kilometry na sekundę…

— Pójdę już — powiedział wreszcie. — Trzeba uprzedzić pozostałych.

Schodząc z drabinki zauważył nagle, że się już nie śpieszy i nie liczy sekund.

Kapitan zamknął szczelnie drzwi kajuty. Niedbałym ruchem umieścił probówkę na stojaku. Uśmiechnął się: „Panika — to też reakcja łańcuchowa. Wszystkie czynniki uboczne działają na jej zahamowanie…” Usiadł w fotelu. Cicho szumiał układ chłodzenia reaktora. Silniki pracowały, zwiększając szybkość „Bieguna…”

W dziesięć minut później kapitan zszedł na dół, do mesy. Pięć osób wstało na jego powitanie, Wszyscy byli w mundurach astronautów, wkładanych tylko z rzadka, w wypadkach uroczystych i kapitan zrozumiał, że nie ma potrzeby wyjaśniać sytuacji.

— Tak — powiedział. — Tylko ja, zdaje się, nie domyśliłem się, że trzeba włożyć mundur…

Nikt się nie uśmiechnął.

— Siadajcie — powiedział kapitan. — Rada wojenna… No, dobra. Niech według zwyczaju pierwszy zabierze głos najmłodszy. A więc ty, Leno. Jak sądzisz — co mamy robić?

Zwrócił się do dziewczyny. Lena odparła bardzo poważnie:

— Jestem lekarzem, kapitanie. A chodzi przede wszystkim o problem techniczny. Pozwól, że wypowiem się później.

Kapitan kiwnął głową.

— Proszę bardzo. Jesteś najrozsądniejsza z nas. I sprytna, jak każda kobieta. Gotów jestem się założyć, że masz już swoje zdanie. Już masz.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

— A więc — ciągnął kapitan — Lenoczka wypowie się później. Wobec tego ty, Siergieju.

Astrofizyk rozłożył ręce.

— To również nie leży w zakresie mojej specjalności. Nie mam zdecydowanego poglądu. Ale wiem, że paliwa wystarczy, aby dolecieć do gwiazdy Barnarda. Czemu więc wracać z połowy drogi?

— Czemu? — powtórzył kapitan. — Bo nie będziemy już mogli stamtąd wrócić. Z połowy drogi — możemy. A stamtąd — nie.

— Rozumiem — powiedział z zadumą astrofizyk. — A zresztą, czy nie będziemy mogli wrócić? Oczywiście, że nie wrócimy o własnych siłach. Ale przecież po nas przylecą. Zorientują się, że nie wracamy i przylecą. Astronautyka robi postępy.

— Robi postępy — uśmiechnął się drwiąco kapitan. — Z upływem czasu. A więc — lecimy dalej? Dobrze cię zrozumiałem? Pięknie. Teraz ty, Jerzy. To leży w zakresie twojej specjalności?

Nawigator zerwał się, odepchnął krzesło.

— Siadaj — powiedział kapitan. — Usiądź i mów spokojnie. Nie skacz.

— Nie należy wracać! — nawigator z wysiłkiem powstrzymywał się od krzyku. — Tylko naprzód. Naprzód — wbrew temu, co możliwe. Nie, no pomyślcie tylko, jak można wracać?! Czy nie wiedzieliśmy, że to będzie trudna wyprawa? Wiedzieliśmy! I chcemy skapitulować przy pierwszej trudności… Nie, nie, nie, tylko naprzód!

— Taaak… — rzekł przeciągle kapitan. — Naprzód wbrew temu, co możliwe? Pięknie powiedziane… No, a co myślą nasi inżynierowie? Nina? I ty, Mikołaju?

Inżynier spojrzał na żonę, która skinęła głową. Inżynier zaczął mówić. Mówił spokojnie, jakby głośno myśląc.

— Nasza podróż ku gwieździe Barnarda jest wyprawą badawczą. Jeżeli my, sześcioro ludzi, dowiemy się czegoś nowego, zrobimy jakieś odkrycia, to samo przez się nie będzie miało żadnej wartości. Nasze odkrycia będą miały wartość tylko wtedy, gdy staną się znane wszystkim, całej ludzkości. Jeżeli dolecimy do gwiazdy Barnarda bez możliwości powrotu — to co za sens będą miały nasze odkrycia? Siergiej mówi, że w końcu po nas przylecą. Wierzę. Ale cl, którzy po nas przylecą, sami zrobią te same odkrycia. Na czym więc ma polegać nasza zasługa? Co nasza wyprawa przyniesie ludziom?… W gruncie rzeczy wyrządzi tylko szkodę. Tak, szkodę. Na Ziemi będą czekać powrotu naszej ekspedycji. Czekać zupełnie bezpłodnie. Jeżeli zaraz wrócimy — stratę czasu da się sprowadzić do minimum. Wyleci nowa ekspedycja. Ściśle mówiąc, to my wylecimy ponownie. No, stracimy parę lat. Za to zebrany przez nas materiał będzie dostarczony na Ziemię. A teraz jesteśmy pozbawieni tej możliwości. Lecieć? W jakim celu? Nie. My — Nina i ja — jesteśmy przeciwni. Trzeba wracać. I to natychmiast.

Zapadło długie milczenie. Potem Lena zapytała:

— A co ty myślisz, kapitanie?

Kapitan uśmiechnął się smutnie.

— Myślę, że nasi inżynierowie mają rację. Piękne słowa — to tylko słowa. A zdrowy rozsądek, logika, obliczenia — potwierdzają słuszność stanowiska inżynierów. Lecimy po to, żeby robić odkrycia. I jeżeli nie przekażemy ich na Ziemię — to nie są tynfa warte. Mikołaj ma rację, po tysiąckroć ma rację…

Zarubin wstał, ciężkim krokiem przespacerował się po kajucie. Chodzić było trudno. Potrójne przeciążenie spowodowane przyśpieszeniem rakiety ograniczało ruchy.

— Wariant z oczekiwaniem na pomoc odpada — ciągnął kapitan. — Pozostają dwie możliwości. Pierwsza — wrócić na Ziemię. Druga — lecieć ku gwieździe Barnarda i… jednak wrócić stamtąd na Ziemię. Wrócić, bez względu na stratę paliwa.

— Jak? — zapytał inżynier.

Zarubin podszedł do fotela, usiadł i odezwał się dopiero po długiej chwili.

— Nie wiem jak. Ale mamy czas. Od gwiazdy Barnarda dzieli nas jeszcze jedenaście miesięcy podróży. Jeżeli postanowimy wracać natychmiast — wrócimy. Ale jeżeli wierzycie, że w ciągu jedenastu miesięcy potrafię wymyślić, wynaleźć, odkryć coś takiego, co pozwoli nam wybrnąć, wtedy… naprzód, wbrew temu, co możliwe!.. Tak, przyjaciele! Co na to powiecie? Co powiesz teraz ty, Leno?

Młoda dziewczyna przekornie zmrużyła oczy.

— Jesteś, kapitanie, sprytny jak każdy mężczyzna. Pójdę o zakład, że masz już jakiś pomysł w zanadrzu.

Kapitan roześmiał się.

— Przegrałabyś! Nic nie wymyśliłem. Ale wymyślę. Wymyślę na pewno…

— Ufamy ci — rzekł inżynier. — Mamy bezwzględne zaufanie — i umilkł. — Chociaż, prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak z tego wybrniemy. Na „Biegunie” zostanie osiemnaście procent paliwa. Osiemnaście zamiast pięćdziesięciu… Ale skoro tak powiedziałeś — to koniec. Lecimy ku gwieździe Barnarda. Tak jak mówi Jerzy — naprzód, wbrew temu, co możliwe.


Skrzypią cicho okiennice. Wiatr szeleści kartkami, myszkuje po pokoju, napełniając go wilgotnym zapachem morza. Zapach — to zdumiewająca rzecz. W rakietach nie ma zapachu. Klimatyzatory oczyszczają powietrze, utrzymują należytą wilgotność, temperaturę. Ale powietrze klimatyzacyjne jest bez smaku, jak woda destylowana. Nieraz wypróbowywano generatory sztucznych zapachów, ale jak dotąd nic z tego nie wynikło. Aromat zwykłego powietrza Ziemi jest zbyt skomplikowany, nie tak łatwo go odtworzyć. Teraz na przykład… Czuję woń morza i woń mokrych liści jesiennych, i ledwo uchwytny zapach perfum i chwilami, gdy wiatr się wzmaga — zapach ziemi. I słaby zapach farby…

Wiatr przewraca kartki. Na co liczył kapitan? Gdy „Biegun” doleci do gwiazdy Barnarda, na rakiecie zostanie osiemnaście procent paliwa. Osiemnaście zamiast pięćdziesięciu…


Rankiem poprosiłam kierownika, żeby mi pokazał obrazy „Zarubina.

— Trzeba wejść na górę — powiedział. — Ale… Czy pani przeczytała do końca?

Skinął potakująco wysłuchawszy mej odpowiedzi.

— Rozumiem. Tak przypuszczałem. Tak, kapitan wziął na siebie wielką odpowiedzialność… Pani by mu zaufała?

— Tak.

— I ja też.

Milczał długą chwilę, przygryzając wargi. Wreszcie wstał, poprawił okulary.

— No cóż, chodźmy.

Kierownik kulał lekko. Szliśmy wolno przez korytarze archiwum.

— Jeszcze pani do tego dojdzie — mówił kierownik. — Jeżeli się nie mylę drugi tom, strona setna i dalej. Zarubin próbował odgadnąć tajemnicę farb włoskich mistrzów epoki Odrodzenia. W XVIII wieku zaczyna się upadek malarstwa olejnego — mam na myśli technikę. Wiele rzeczy uważano za bezpowrotnie stracone. Artyści nie umieli wyrabiać farb, które byłyby zarazem i żywe, i długotrwałe. Im żywsze tony, tym prędzej ciemniały. Szczególnie jeżeli chodzi o wszelkie odcienie niebieskiego. No, a Zarubin… Sama pani zobaczy.

Obrazy Zarubina wisiały w wąskiej, zalanej słońcem galerii. Przede wszystkim rzuciło mi się w oczy, że każdy obraz był malowany tylko jedną barwą — czerwoną, niebieską, zieloną…

— To są szkice — rzekł kierownik. — Próba techniki, nic więcej. Oto „Szkic w tonach błękitu…”

W błękitnym niebie ramię przy ramieniu leciały obok siebie dwie kruche postacie ludzkie z przypiętymi skrzydłami — mężczyzna i kobieta. Wszystko było wymalowane niebieską farbą, ale nigdy w życiu nie widziałam takiego bogactwa odcieni. Niebo w lewym dolnym rogu obrazu wyglądało na nocne, ciemnogranatowe — a w przeciwległym kącie było przejrzyste, nasycone gorącym powietrzem południowych godzin. Ludzie, ich skrzydła mieniły się lazurem, szafirem, fioletem. W niektórych miejscach farby były plastyczne, jędrne, błyszczące, w innych pastelowe, przytłumione, przezroczyste.

Obok wisiały inne obrazy. „Szkic w czerwonych tonach” — dwa purpurowe słońca nad nieznaną planetą, chaos cieni i półcieni od szkarłatnej czerwieni do bladej różowości. „Szkic w brązowych tonach” — fantastyczny, baśniowy las…

Kierownik milczał. Czekałam, patrząc w ślepe, niebieskie szkła jego okularów.

— Niech pani czyta dalej — powiedział cicho. — Potem pokażę pani inne obrazy. Wtedy pani zrozumie.


Czytam tak prędko, jak tylko mogę. Staram się uchwycić zasadniczą treść — i dalej, dalej…

„Biegun” leciał do gwiazdy Barnarda. Szybkość osiągnęła górną granicę, uruchomiono silniki hamujące. Wnosząc z krótkich notatek w dzienniku pokładowym wszystko miało przebieg normalny. Żadnych awarii, żadnych chorób. Nikt nie przypominał kapitanowi o jego obietnicy. I kapitan był jak zwykle pewny siebie, spokojny, wesoły. W dalszym ciągu wiele czasu poświęcał technologii farb, malował szkice…

O czym myślał, gdy zostawał sam w swej kajucie? Zarówno dziennik pokładowy, jak i jego osobisty pamiętnik nie dają odpowiedzi na to pytanie. Lecz oto interesujący dokument. To raport inżynierów. Meldują w nim o pewnych zakłóceniach w działaniu układu chłodzenia. Styl suchy, ścisły, terminy techniczne. A ja czytam między wierszami: „Przyjacielu, jeżeli zmieniłeś zdanie, to możemy pod tym pretekstem zawrócić. Wycofać się z honorem…” I zaraz pod tym notatka ręką kapitana: „Instalacje chłodzenia odremontujemy na planecie gwiazdy Barnarda”. To brzmi tak: „Nie, przyjaciele, nie zmieniłem zdania…”

W dziewiętnaście miesięcy po starcie rakieta osiągnęła gwiazdę Barnarda. Okazało się, że ta słaba, czerwona gwiazda ma tylko jedną planetę — o rozmiarach prawie takich jak Ziemia, ale pokrytą lodami. „Biegun” przystąpił do lądowania. Potok jonów wyrzucanych przez dysze topił lód i pierwsza próba się nie udała. Kapitan wybrał inne miejsce — i ta próba również się nie udała… Sześciokrotnie powtarzano próby lądowania, póki nie wymacano wreszcie pod lodem twardego, granitowego podłoża.

Od tej chwili notatki w dzienniku pokładowym robione są czerwonym atramentem. Zgodnie z tradycją w ten sposób upamiętniało się odkrycia.

Planeta była martwa. Atmosfera jej składała się z czystego niemal tlenu, ale nie znaleziono na niej ani jednej istoty żyjącej, ani jednej rośliny. Termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni poniżej zera. „Nieudana planeta — notował w swym dzienniku nawigator — ale za to co za gwiazda! Lawina odkryć!”

Tak, to była lawina odkryć. Nawet dziś, gdy nauka o budowie i ewolucji gwiazd zrobiła wielki krok naprzód, nawet dziś odkrycia zrobione przez wyprawę „Bieguna” nie straciły jeszcze swego znaczenia. Badania otoczki gazowej czerwonych karłów typu gwiazdy Barnarda do dziś dnia należą do pozycji klasycznych.

Dziennik pokładowy… Sprawozdania naukowe… Rękopis astrofizyka z paradoksalną hipotezą na temat ewolucji gwiazd… I wreszcie to, czego szukam: rozkaz dowódcy o powrocie. To zupełnie niespodziewane, niewiarygodne. Pełna wątpliwości gorączkowo przewracam kartki. Notatka w pamiętniku nawigatora. Teraz już wierzę, wiem — to było tak.

Pewnego dnia kapitan powiedział:

— Koniec! Trzeba wracać.

Pięciu ludzi w milczeniu patrzyło na Zarubina. Miarowo cykał zegar…


Pięciu ludzi patrzyło na kapitana. Czekali.

— Trzeba wracać — ciągnął kapitan. — Wiecie, że zostało nam tylko osiemnaście procent paliwa. Ale wyjście jest. Przede wszystkim trzeba rakietę odciążyć. Musimy zdjąć całą aparaturę elektronową z wyjątkiem urządzeń korygujących. Nawigator chciał coś powiedzieć, ale Zarubin powstrzymał go gestem. — Musimy. Przyrządy, wewnętrzne przegrody opróżnionych zbiorników, część cieplarni. A przede wszystkim ciężkie instalacje elektronowe. Ale to jeszcze nie wszystko. Największe zużycie paliwa występuje w związku z małym przyśpieszeniem rakiety w ciągu pierwszych miesięcy podróży. Trzeba będzie zdecydować się na niewygody. „Biegun” musi wystartować z dwunastokrotnym, zamiast z trzykrotnym przyśpieszeniem.

— Takie przyśpieszenie uniemożliwia kierowanie rakietą — zaprotestował inżynier. — Pilot nie zdoła…

— Wiem — twardym tonem przerwał kapitan. — Wiem. Kierowanie w ciągu pierwszych miesięcy będzie się odbywało stąd, z planety. Tu zostanie jedna osoba. Proszę o ciszę. Powiedziałem, że proszę o ciszę! Pamiętajcie — innego wyjścia nie ma! Tak musi być. Teraz dalej. Nina ani ty, Mikołaju, nie możecie zostać. Będziecie mieli dziecko. Tak, wiem o tym. Lenoczka jest lekarzem, również musi lecieć. Siergiej jest astrofizykiem. Poleci również. Jerzy jest za mało opanowany. Dlatego zostanę ja. Jeszcze raz proszę o ciszę! Będzie tak, jak powiedziałem.


Leżą przede mną zrobione przez Zarubina obliczenia. Jestem lekarzem — nie wszystko z nich rozumiem. Ale jedna rzecz od razu rzuca się w oczy: obliczenia uwzględniają maksymalne możliwości rakiety. Do ostatnich granic możliwości jest obciążona rakieta, do ostateczności wyforsowane przeciążenie startowe. Większa część cieplarni zostaje na planecie i dlatego normy żywności astronautów są znacznie obniżone. Zdjęto z rakiety układ awaryjnego zasilania w energię z dwoma mikroreaktorami. Usunięto prawie wszystkie instalacje elektronowe. Jeżeli w drodze stanie się coś nieprzewidzianego, rakieta nie będzie mogła wrócić na gwiazdę Barnarda. „Ryzyko do sześcianu” — tak napisał nawigator w swoim dzienniku. I o dwa wiersze niżej: „Ale dla tego, który tu zostanie, ryzyko podnosi się do dziesiątej, setnej potęgi…”

Zarubin będzie musiał czekać czternaście lat. Dopiero wtedy przyleci po niego inna rakieta. Czternaście lat samotności na obcej, zamarzniętej planecie…

Znów obliczenia. Przede wszystkim — energia. Musi jej wystarczyć na zdalne sterowanie rakietą, musi jej wystarczyć dla pozostającego na czternaście długich, nieskończenie długich lat. I znów wszystko obliczone z maksymalną oszczędnością.

Fotografia mieszkania kapitana. Zostało ono zmontowane z części cieplarni. Za przezroczystą ścianką widać aparaturę elektronową, mikroreaktory. Na dachu zainstalowane są anteny zdalnego sterowania. Dokoła — pustynia lodowa. W szarym, zasnutym mętną mgiełką niebie świeci gwiazda Barnarda. Jej tarcza jest czterokrotnie większa od Słońca, ale światła daje niewiele więcej niż Księżyc.

Przerzucam szybko kartki dziennika pokładowego. Wszystko tu jest — i przestrogi kapitana, i sprawa łączności radiowej na początku podróży, i wykaz przedmiotów, które należy przywieźć kapitanowi… I nagle dwa słowa: „»Biegun «startuje”.

Dalej następują dziwne notatki. Wyglądają na zrobione ręką dziecka: jeden wiersz zachodzi na drugi, litery koślawe, połamane. To skutek dwunastokrotnego przeciążenia.

Z trudem odcyfrowuję słowa. Pierwsza notatka: „Wszystko w porządku, przeklęte przeciążenie… W oczach fioletowe koła”… Po upływie dwóch dni: „Nabieramy szybkości według planu. Chodzić nie można, trzeba się czołgać…” Po tygodniu: „Ciężko, bardzo (bardzo przekreślone)… Wytrzymamy. Reaktor pracuje na maksymalnych obrotach”.

Dwie strony przepuszczone. Na trzeciej, zalanej atramentem, napis na ukos: „Zdalne sterowanie uszkodzone. Jakaś przeszkoda rozprasza promieniowanie. To (przekreślone)… To koniec…” Ale na tej samej karcie u dołu wypisane innym, wyraźnym charakterem pisma: „Zdalne sterowanie przywrócone. Wskaźnik mocy wskazuje cztery jednostki.

Kapitan oddaje nam całą energię swoich mikroreaktorów i nie możemy mu w tym przeszkodzić. Poświęca się dla nas…”

Zamykam dziennik pokładowy. Teraz mogę myśleć tylko o kapitanie. Z pewnością nie spodziewał się uszkodzenia zdalnego sterowania. Znienacka zadzwonił wskaźnik…


Alarmująco dzwonił sygnał kontrolny wskaźnika. Dygocąca wskazówka opadała do zera. Wiązka radiowa napotkała przeszkodę, zdalne sterowanie było przerwane.

Kapitan stał przed przezroczystą ścianką cieplarni. Blade słońce znikało za widnokręgiem. Po lodowej płaszczyźnie przebiegały brunatne cienie. Wiatr pędził, poganiał pył śnieżny, unosił go w mętne, czerwono — szare niebo.

Uporczywie dzwonił sygnał alarmowy. Wiązka promieni radiowych rozpraszała się — nie starczało jej sił do kierowania rakietą. Zarubin patrzył na zachodzącą gwiazdę Barnarda. Za jego plecami gorączkowo miotały się błyski lamp na pulpicie nawigatora elektronowego.

Purpurowa tarcza szybko staczała się za horyzont. Na mgnienie oka zabłysły niezliczone purpurowe iskierki: ostatnie promienie załamywały się w miliardach kryształków lodu. Potem zapadła ciemność.

Zarubin podszedł do tablicy rozdzielczej. Włączył sygnał wskaźnika. Wskazówka stała nieruchomo. Zarubin przesunął dźwignię regulatora mocy. Cieplarnię napełnił huk silników układu chłodzenia. Kapitan długo naciskał dźwignię — do oporu, do ostateczności. Przeszedł na drugą stronę tablicy, zdjął ogranicznik i jeszcze dwa razy przesunął dźwignię. Huk przekształcił się w przenikliwy, świdrujący, gwiżdżący ryk.

Kapitan podszedł do ścianki, usiadł. Ręce mu drżały. Wyciągnął chustkę, otarł czoło. Przycisnął policzek do zimnej szyby.

Trzeba było czekać, aż nowe — olbrzymiej mocy sygnały — dotrą do rakiety, odbiją się od niej i wrócą.

Zarubin czekał.

Stracił rachubę czasu. Wyły mikroreaktory doprowadzone niemal do stanu wybuchu, ryczały, jęczały silniki instalacji chłodzenia. Dygotały wątłe ścianki cieplarni…

Kapitan czekał.

Wreszcie jakaś siła zmusiła go, żeby wstał i podszedł do tablicy rozdzielczej. Wskazówka czujnika mocy wróciła do zielonej kreski. Siła sygnałów była już dostateczna do sterowania rakietą. Zarubin uśmiechnął się słabo, powiedział: „No, właśnie” i spojrzał na wskaźnik zużycia. Energia zużywana była sto razy prędzej, niż przewidywały obliczenia.

Tej nocy kapitan nie spał. Układał program dla silnika elektronowego. Trzeba było zlikwidować odchylenia wywołane uszkodzeniem łączności.

Wiatr pędził po równinie fale śniegu. Nad widnokręgiem rozkwitała słaba zorza polarna.

Grzmiały oszalałe mikroreaktory wyładowując energię. To, co było skąpo obliczone na czternaście lat, w tej chwili szczodrze ulatywało w przestrzeń…

Kapitan założył program w maszynę elektronową i znużonym krokiem przespacerował się po cieplarni. Nad przezroczystym pułapem lśniły gwiazdy. Gdzieś tam „Biegun”, nabierając szybkości, pewnie mknął ku Ziemi.

Było bardzo późno, mimo to poszłam do kierownika. Przypomniałam sobie, że mówił coś o innych obrazach Zarubina.

Kierownik nie spał.

— Wiedziałem, że pani przyjdzie — rzekł wkładając pośpiesznie okulary. — Chodźmy, to jest tuż obok.

W sąsiednim pokoju oświetlonym lampami jarzeniowymi wisiały dwa nieduże obrazki. W pierwszej chwili pomyślałam, że kierownik się omylił. Wydało mi się, że to nie mogą być obrazy Zarubina. Były zupełnie niepodobne do tych, które widziałam rankiem: ani eksperymentów z farbami, ani fantastycznych tematów. Zwyczajne krajobrazy. Na jednym — droga i drzewo, na drugim — skraj lasu.

— Tak, to Zarubin — jakby odgadując moje myśli rzekł kierownik. — Został na tamtej planecie, zresztą już pani wie. Cóż, było to zuchwałe wyjście, ale jednak wyjście. Mówię to jako astronauta, jako były astronauta — kierownik poprawił niebieskie okulary, umilkł na chwilę. — Ale później Zarubin zrobił to, co pani wie… Tak… Zużył obliczoną na czternaście lat energię w ciągu czterech tygodni. Przywrócił sterowanie rakietą, wprowadził „Bieguna” na właściwą trasę. A gdy rakieta osiągnęła szybkość bliską prędkości światła, zaczęło się hamowanie ze zwykłym przeciążeniem; załoga mogła już sama kierować rakietą. Do tego czasu mikroreaktory Zarubina zużyły już prawie całą energię. I nic na to nie można było poradzić. Nic zupełnie… Wówczas właśnie Zarubin namalował te obrazy. Kochał Ziemię i życie…

Na obrazku — droga polna, wznosząca się w górę. Przy drodze — potężny, rozłożysty dąb. Namalowany w stylu Julesa Dupre, w stylu szkoły Barbizońskiej: krępy, żylasty, pełen życia i sił. Wiatr pędzi postrzępione obłoki. Nad rowem przydrożnym leży kamień — zda się, że przed chwilą siedział na nim wędrowiec… Każdy szczegół namalowany starannie, z uczuciem, z niezwykłym bogactwem barw i odcieni.

Drugi obraz jest nie skończony. To las wiosną. Wszystko pełne powietrza, światła, ciepła… Zdumiewające, złociste tony… Zarubin znał duszę farb.

— To ja przywiozłem te obrazy na Ziemię — powiedział cicho kierownik.

— Pan?!

— Tak.

Głos kierownika brzmiał głębokim smutkiem, jakby poczuciem winy.

— W tych materiałach, które pani dałem, brak zakończenia. Bo dotyczy ono już innych wypraw… „Biegun” wrócił na Ziemię i natychmiast została wysłana ekspedycja ratunkowa. Zrobiono wszystko, aby rakieta doleciała do gwiazdy Barnarda możliwie jak najprędzej. Załoga zgodziła się odbyć całą drogę z sześciokrotnym przyśpieszeniem. Dotarli do tej planety — i nie znaleźli cieplarni. Dziesiątki razy ryzykowali życiem — ale nie znaleźli… Potem — było to już po wielu latach — posłano mnie. W drodze mieliśmy awarię… O, właśnie… — kierownik podniósł rękę do okularów. — Ale dolecieliśmy. Znaleźliśmy cieplarnię i obrazy… I ostatnią notatkę kapitana.

— Co w niej było?

— Tylko te słowa: „Naprzód, wbrew temu, co możliwe”.

Patrzyliśmy na obrazy. Nagle uprzytomniłam sobie, że Zarubin malował je z pamięci. Otaczały go lody, złowrogo świeciła purpurowa gwiazda Barnarda… A on mieszał na palecie ciepłe, słoneczne farby… W dwunastym paragrafie ankiety Zarubin mógłby napisać: „Pasjonuję się, nie, kocham, do szaleństwa kocham naszą Ziemię, jej życie, jej ludzi…”

W pustych korytarzach archiwum panuje cisza. Okna uchylone, wiatr kołysze ciężkie zasłony. Miarowo, uparcie toczą się fale. Zda się powtarzają słowa: „Naprzód, wbrew temu, co możliwe”. Chwila ciszy, potem znów nadlatuje fala i szemrze: „Naprzód, wbrew temu, co możliwe”. I znów cisza…

Mam chęć odpowiedzieć falom: „Tak, tylko naprzód, zawsze naprzód…”


Przełożyła Janina Dziarnowska

Загрузка...