Część druga Na obcej planecie

Bóstwem nazwać można albo cudem

Tylko to, co człowiek zdobył trudem,

To, co go prostuje, uczłowiecza,

W jasną myśl przetwarza marzeń mglistość,

Z prehistorii, z mroków średniowiecza

W komunizmu wiedzie rzeczywistość…

I. Sielwinski

Aby stworzyć dzieło sztuki, nie wystarczy mieć talent, warunki, czas. Podobnie jak wodór i tlen pozostają obojętną mieszaniną gazów do czasu, aż przebiegnie przez nie iskra elektryczna, tak w duszy artysty również musi błysnąć płomień wzniecony przez jakieś wydarzenie. Tylko wówczas z mieszaniny najróżniejszych czynników może powstać coś, co zmusi do schwycenia za pędzel, dłuto czy pióro…

Na szczycie wieży Stacji Łączności Międzyplanetarnej mieściła się okrągła, szklana sala. Rankiem Łański, który przybył tu windą, zobaczył przez wygięte, przezroczyste płyty podłogi oświetlone słońcem chmury — nieruchome, zastygłe, podobne do bezkresnej lodowej pustyni. Gdzieś pod chmurami była Ziemia… Z zewnętrznej strony salę opasywały anteny: jedne — łączności międzyplanetarnej, wyciągnięte, skręcone w czwórnasób przypominały macki fantastycznych zwierząt; inne — księżycowe w kształcie kratownic poszerzały się z wolna; jeszcze inne — anteny zwiadu meteorytowego, zwinne ani przez chwilę nie pozostawały w spokoju…

Każda antena posiadała własne, zupełnie niezależne drogi, lecz wszystkie jak gdyby szukały na niebie tego samego…

Masywny, stalowy maszt przebijał na wylot salę i wyrastał wysoko do góry, wznosząc ku niebu sztandar Zjednoczonej Ludzkości. Stąd sztandar wydawał się bardzo mały — dygocący na wietrze skrawek czerwonego płomienia.

Wszystko tu przeniknięte jest światłem, jasne i czyste.

Myśl Łańskiego uleciała w wolne przestworza, unosząc się bądź do góry, ku niebu, bądź gwałtownie spadając w dół lub zamierając w locie na długo jak ptak szybujący nad ziemią.

Nagle za jego plecami, przy wejściu do windy, rozległ się czyjś spokojny głos:

— Uwaga…

Łański odwrócił się.

Był to niewielki głośnik. Okrągłe pudełko cicho szumiało. Znów ten sam głos powtórzył słowo „uwaga” jeszcze w pięciu językach.

Łański podszedł bliżej.

— Włączają się wszystkie radiostacje Ziemi — spokojnie ogłaszał spiker. — Nadajemy komunikat nadzwyczajny.

Łański nigdy nie wierzył w przeczucia. Lecz tym razem był przekonany — i to najzupełniej — że komunikat ten odegra szczególną rolę w jego życiu.

Spiker długo — w sześciu językach — powtarzał:

— Uwaga! Włączają się wszystkie radiostacje Ziemi. Nadajemy komunikat nadzwyczajny.

Łański stopniowo przestawał zwracać uwagę na to, co się dookoła działo — na chmury pod stopami i na będące w nieustannym ruchu anteny, i na sztandar powiewający wysoko w górze. Pozostała tylko czarna tarcza głośnika, powtarzająca bezustannie:

— Uwaga! Włączają się wszystkie radiostacje Ziemi. Nadajemy komunikat nadzwyczajny…

I Łański usłyszał ten komunikat. W pustej sali na szczycie wieży uroczyście i smutno rozlegał się miarowy głos spikera:

— Wczoraj służba Łączności Międzyplanetarnej odebrała radiogram o katastrofie statku „Wulkan”, który wyleciał w pierwszą ekspedycję badawczą do gwiazdy Wolf Czterysta Dwadzieścia Cztery. Niespodziewana radioaktywność, na którą natknął się statek, wywołała naturalną reakcję łańcuchową w generatorach jądrowych. Kapitan „Wulkanu” przekazał na Ziemię wiadomość o tym promieniowaniu i — w imieniu załogi — ostatnie pożegnanie. Na „Wulkanie” zginęli astronauci: Knut Gerdner, Sejroku Noma, Anatol Jugow, Ryszard Rouz.

Na całej Ziemi ogłasza się minutę milczenia. A kiedy komunikat ten dotrze do stacji na Merkurym, Wenus i Marsie, do statków międzyplanetarnych, wszędzie, gdzie będą się znajdować, niech i tam będzie ogłoszona minuta milczenia…

Zagrały kuranty. Łański zobaczył, jak jasnoczerwony sztandar Zjednoczonej Ludzkości wolno opuszcza się. Zamarły skierowane ku niebu anteny.

Trwała minuta milczenia.

Bywają w życiu człowieka takie chwile, kiedy składa przysięgę przed samym sobą. I choć tych przysiąg nikt nie słyszy — są one bardziej trwałe. Właśnie podczas tej minuty milczenia, przy opuszczonej do połowy masztu fladze, Łański przejął z rąk staruszka, swego nauczyciela i przyjaciela, skrzynkę z narzędziami. Nie wypowiedział ani słowa, myślał o astronautach, którzy zginęli, lecz kiedy upłynęła minuta milczenia i z głośników popłynęły dźwięki mozartowskiego „Requiem”, nagle zrozumiał, co znaczą instrumenty przekazane przez mistrza!

W tej chwili poprzysiągł, że odtąd wszystkie swoje pomysły i siły odda sprawie, dla której starzec przysłał go tutaj.

Nie wyrzekł ani jednego słowa, czuł jednak, wiedział, wierzył, że tak się stanie.


W windzie Łański spojrzał na zegarek i pomyślał: „Komunikat został już odebrany na» Oceanie«. Teraz i tam czczą poległych chwilą milczenia”.


W południe Tessiem i Łański siedzieli w sali telewizyjnej. Srebrzysty ekran połyskiwał zimnym płomieniem. Znowu ujrzeli kabinę radiową „Oceanu”. Szewcow przywitał się z Łańskim i jak zwykle rzucił: „Witaj, Tessiem!”

Szewcow był w fatalnym nastroju. Opowiadał apatycznie, niechętnie, chaotycznie. Minuta milczenia minęła, lecz on nie mógł nie myśleć o „Wulkanie”.

— Nie pamiętam — rozpoczął Szewcow — czy mówiłem, że w systemie Syriusza były jeszcze dwie planety. Masa ich była duża, atmosfera składała się z amoniaku i metanu. Słowem, podobne były do naszego Jowisza. Astrograf ujawnił je później aniżeli pierwszą planetę, ponieważ kryły się one.w promieniach Syriusza. Nie, zacznę inaczej. W ten sposób wiele rzeczy nie zrozumiecie. Wyjaśnię to w inny sposób. Czarna kurzawa została pokonana, lecz ja z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Byłem chory. Samotność i stałe naprężenie nerwowe nadwerężyły moje siły. Męczyła bezsenność, dokuczały częste bóle głowy…

Pewnego razu — po raz pierwszy w ciągu wyprawy — włączyłem automatyczny diagnozograf. Długo mnie osłuchiwał, prześwietlał, wreszcie przekazał wyniki mózgowi elektronowemu. Maszyna wyskrzeczała swoim wstrętnym głosem: „Nerwowe wyczerpanie. Konieczny długotrwały wypoczynek. Zmiana warunków”. Przeklęty mózg znęcał się nade mną: „Zmiana warunków”.

Lot trwał. „Szperacz” mknął przez czarny pył. Radiolokatory oczyszczały drogę. Bez przerwy pracowała automatyczna aparatura, badająca skład i gęstość pyłu. Przygotowywałem się do hamowania. Należało stopniowo zmniejszać pęd „Szperacza”, zawrócić i nabierając szybkości, ruszyć ku Ziemi.

Lecz stało się inaczej. Pewnego razu zadzwoniła radiostacja. Wszedłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem magnetofon i usłyszałem sygnały SOS. Trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. Potem współrzędną statku i liczbę, umownie oznaczającą, że na statku nastąpił wybuch akceleratora jonowego.

Nieznany statek leciał w kierunku Syriusza. Wydawało się to nieprawdopodobne. Czarny pył zagradzał drogę statkom lecącym z Ziemi ku Syriuszowi. „Szperacz” pierwszy przerwał zasłonę czarnego pyłu. Nie istniał, nie mógł istnieć statek w tym rejonie wszechświata przed „Szperaczem”.

Spodziewałem się, że stacja radiowa wyłapie jakieś inne sygnały. Przynajmniej nazwę statku. To od razu wyjaśniłoby wszystko. Jednakże samozapisujący aparat stacji radiowej wciąż nadawał tylko sygnały SOS. Tak minęło kilka godzin. Przemyślałem dziesiątki wariantów — żaden z nich nie dawał zadowalającej odpowiedzi.

W końcu, kiedy straciłem nadzieję, że cokolwiek się dowiem, znalazłem rozwiązanie. Przyszło ono, gdy przeglądałem rejestry starych statków. Wśród statków, które kiedyś wyleciały z Ziemi, był jeden, zaginiony bez wieści — nazywał się „Argonauta”. Statek ten opuścił Ziemię przed sześćdziesięcioma czterema laty. Po kilku latach nastąpiła katastrofa: jak przypuszczano, eksplodował akcelerator.

W ciągu sześćdziesięciu lat statek (lub to, co z niego po wybuchu zostało) opisując olbrzymi łuk mógł obejść bokiem czarny pył, wyjść ku Syriuszowi i teraz — kontynuując krążenie — lecieć w kierunku Ziemi.

A więc na spotkanie „Szperacza” przypuszczalnie leciał zaginiony statek. Jego automat awaryjny wysyłał w Kosmos sygnały SOS. Automat taki może funkcjonować nawet sto lat. Przy tym sam określa współrzędne…

Zapewne powiecie, że należałoby wykorzystać radiolokatory, łączność radiową. Czy nie tak? Kiedyś nawet czytałem o spotkaniu dwóch statków, które porozumiewały się przy pomocy radiolokatorów. Bzdura! „Szperacz” leciał z szybkością podświetlną, co znaczy, że prawie nie pozostawał w tyle za wysłanymi promieniami stacji radiowej. Aby schwytać więc odpowiedź — gdyby mi odpowiedziano — po prostu nie zdążyłbym zahamować. Tu działa prosty, lecz nieubłagany rachunek. Szybkość „Szperacza” zbliżała się do szybkości świetlnej. Dla uproszczenia przyjmijmy, że równa się ona trzystu tysiącom kilometrów na sekundę. W wypadku niebezpieczeństwa — przy dziesięciokrotnym przeciążeniu — mógłbym zmniejszyć tę szybkość o sto metrów na każdą sekundę. Znaczy to, że aby się zatrzymać, „Szperacz” zużyłby trzy miliony sekund, czyli około trzydziestu pięciu dni.

Powie pan — trzydzieści pięć dni, to znów nie tak wiele. Właściwie to nie trzydzieści pięć, a więcej. Trzeba zahamować, potem zawrócić statek w przeciwnym kierunku i dogonić „Argonautę”. Poza tym dziesięciokrotne przeciążenie można wytrzymać pod warunkiem stosowania aparatów elektrosnu i sztucznego oddychania. Gdyby w tym czasie nastąpiła nawet zupełnie błaha awaria, jej następstwa mogłyby się okazać katastrofalne.

I wszystko po to, by zobaczyć stary, pogruchotany przez wybuch statek. Statek — wrak. Wrak, choć cudem ocalały automat wciąż nadawał sygnały SOS.

Nie, o ucieczce nawet nie pomyślałem. Wiedziałem: trzeba hamować. Sygnały SOS — okoliczność, przed którą ustępuje nawet zdrowy rozsądek. Na darmo, po trzykroć na darmo, z całą pewnością — lecz astronauta zawsze pośpieszy na wezwanie SOS.

Dwie godziny przesiedziałem w maszynowni. Potem wszedłem na górę i wiecie, dziwna rzecz: sprzykrzyło mi się wszystko, wszystko na tym statku obrzydło, tysiące, miliony razy widziałem jedno i to samo — i oto teraz żal mi było z tym się rozstawać… Praca, książki, muzyka, rozmyślania — wszystko to miał wykreślić wielotygodniowy sen.

Długo chodziłem po sali ogólnej. Patrzyłem na portret. Myślałem, że „Szperacz” powróci na Ziemię za siedemnaście „ziemskich” lat. Kiedyż i jak zdołamy przełamać to rozdwojenie czasu? Istnieje tylko jedna droga — szybkość. Gdy „Szperacz” leciał ku Syriuszowi, na Ziemi minęło ponad osiem lat. A na statku — dwa lata. Czas skurczył się czterokrotnie. A gdyby „Szperacz” doleciał do Syriusza — za godzinę, dziesięć minut lub za sekundę? Niech czas kurczy się wówczas nie czterokrotnie, lecz miliony, miliardy razy. Wszystko jedno — rozpiętość będzie znikoma — godzina, dziesięć minut, sekunda…

Wierzę, że ludzie będą latać z taką szybkością. Nie na takich statkach: tu trzeba czegoś zupełnie innego.

Zaraz włączę aparaty elektrosnu i „Szperacz” będzie leciał kierowany wyłącznie przez automaty. A jeżeli stanie się coś, automat awaryjny też będzie przesyłał sygnały SOS. Ktoś je prawdopodobnie usłyszy — podobnie jak ja usłyszałem sygnały „Argonauty”. Przyjdą tu ludzie, znajdą mój projekt. Już teraz jest w nim wiele przestarzałego. A wówczas…

Napisałem więc na ostatniej karcie projektu: „Ludzie! Lataliśmy na atomowo — jonowych rakietach. Był to ciężki okres w podróżach międzyplanetarnych, ponieważ czas rozdwajał się, człowiek zaś nie powinien odchodzić od swojej epoki. W imieniu tych, którzy latali przede mną, w imieniu poległej ekipy» Argonauty«, w imieniu własnym mówię wam: trzeba latać z szybkością większą niż szybkość światła. Nie udało się nam przełamać tej fatalnej bariery. Więc wy ją przełamcie”.

Tak napisałem. A myślałem o czym innym: „Wrócę na Ziemię i nie będę latać. Dość”.

Odniosłem projekty do kabiny i włożyłem — wraz z dziennikiem okrętowym — do metalowej puszki.

A potem zaczęło się piekło. Przeciążenie awaryjne o diabelskiej mocy czułem, pogrążony we śnie, jako duszący, niekończący się koszmar. Strach i ból, obezwładniająca niemoc, która powoli — jak gangrena — ogarniała ciało… Po upływie każdych pięciu dni przyrządy zatrzymywały silniki i aparaty elektrosnu budziły mnie. Potem wszystko zaczynało się od nowa. To tak jak w wirze wodnym: kręci się, bije, niesie gdzieś, na chwilę zelżeje — łykniesz powietrza i — znowu otchłań, znowu mrok.

Cały ten czas automaty kierowały „Szperaczem”. Jak już mówiłem, radiostacja przyjmowała z „Argonauty” nie tylko sygnały o katastrofie, ale i dane o współrzędnych. Po zmianie kierunku przybory śledziły lot statku. Tak, ale pogoń to ulubione zajęcie automatów astronautycznych. Tak, tak, nie przejęzyczyłem się. Powiedziałbym nawet: mają we krwi pasję do pogoni, ponieważ przodkowie ich kierowali niegdyś samosterującymi pociskami rakietowymi. Kiedy — raz na pięć dni włączałem mózg elektronowy, ten wyraźnie i nawet z pewną dozą zaciętości komunikował:

— Pościg trwa nadal… Odległość do celu…

Zresztą, mózg chyba mówił swym zwykłym, beznamiętnym głosem. Po pięciu dniach przeciążenia awaryjnego niejedno może się przywidzieć.

Przeciążenie… Gdybyśmy latali nawet z szybkościami ponadświetlnymi, to i wówczas przeciążenie nie pozwoliłoby uniknąć rozdwojenia czasu. Nawet przy trzykrotnym przeciążeniu trzeba prawie czterech miesięcy, aby osiągnąć szybkość światła. A w tym czasie na Ziemi upłyną lata…

Lecz odbiegłem od tematu. I tak oto nadszedł dzień, kiedy mózg oznajmił:

— Do celu trzy kilometry.

„Szperacz” leciał z niewielkim przyśpieszeniem i ciśnienia prawie się nie odczuwało. Bardzo to dziwne, kiedy po wielu tygodniach potwornego przeciążenia siła ciężkości nagle zanika. Niby sen na jawie: chcesz wykonać jedno, a skutek jest zupełnie inny. Aby dostać się do tablicy sterowniczej, trzeba było długo obliczać każdy ruch. Wywoływało to niekiedy śmiech, najprawdziwszy śmiech…

Ze zgrzytem uniosła się metalowa tarcza iluminatora. Promienie reflektorów przeszyły ciemności i spoczęły na „Argonaucie”.


Szewcow opowiadał beznamiętnym, równym głosem. Łański wiedział jednak, że temat nie jest mu obojętny. Po prostu była to opowieść o gwiazdach — o bezkresnych gwiezdnych szlakach, o losach zaginionych na tych szlakach statków, o międzygwiezdnym czasie na każdym statku odmierzanym inaczej. Dlatego głos Szewcowa stał się twardy i jasny. Taki, jakim powinien przemawiać człowiek zdolny mknąć po gwiaździstych szlakach, zmieniać los statków, pokonywać czas.


— Oczywiście, nie omyliłem się — ciągnął Szewcow. — „Argonauta” był martwy. Zginął wskutek eksplozji jonowego akceleratora. W dziale motorów ziały olbrzymie szpary. Wybuch zniszczył poszycie skrzydeł, poskręcał je, porozdzierał… Stery były pomięte jak kartki papieru. Anteny radiolokatorów nadłamane…

Wydawało się, że ze stron książki spłynął starożytny żaglowiec. W kadłubie pluszcze woda, zrąbane maszty, zerwany ster. Wiatr ze skrzypieniem obraca koło sterowe, którego juz nigdy nie dotknie ręka ludzka. Odgłos ten odstrasza ptactwo. Milczący statek, unoszony prądem, płynie przez noc i niepogodę. A może skrzypienie koła sterowego — to głos statku? „Statki umierają jak ludzie — mówi on. — Niekiedy zupełnie młodo, niekiedy spokojnie ze starości, w cichej osłoniętej przystani. Lecz gdyby statki mogły wybierać, kończyłyby swój żywot podobnie jak ja — w samotnej walce I ze sztormem…”

„Szperacz” wolno zbliżał się do „Argonauty”. Pokładowe I reflektory z bliska oświetlały wrak statku. Zimne światło rozlało się po szarym kadłubie „Argonauty”, zaiskrzyło się na poszarpanych brzegach szczelin, uderzyło o czarne, na wieki zamarłe iluminatory.

„Szperacz” nie posiadał flagi, więc salutować wymarły statek mogłem tylko światłem. Podszedłem do tablicy i nacisnąłem guzik. Reflektory zgasły. W ciemnym kręgu iluminatora błyskało słabo mrugające światło: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki…

Nie pamiętam, jak znalazłem się przy iluminatorze.

Na niebie, przesłaniając gwiazdy, wisiał ogromny kadłub „Argonauty”. Nikłe światełko zapalało się i gasło: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki… W oślepiającym blasku reflektorów słaby sygnał świetlny był prawie niewidoczny, teraz jednak był on całkiem wyraźny: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki…

Znałem konstrukcję statku. Wewnątrz nie było żadnych automatów zdolnych nadawać sygnały świetlne.

Na statku byli ludzie.

Od tej chwili czas ruszył z szybkością potoku, który przerwał tamę. I podobnie jak człowiek, którego ujarzmiły burzliwe wody potoku, zapamiętałem — do najdrobniejszych i zbędnych szczegółów — niektóre fakty, inne zaś umknęły. Przez pierwsze chwile działałem machinalnie; bywają takie stany, kiedy myśli człowieka są czymś całkowicie pochłonięte, a on sam gdzieś idzie, coś robi… Włączyłem magnetyczne efektory, które podciągnęły statek ku „Argonaucie”. Zszedłem do kabiny śluzowej, nałożyłem skafander. Myślałem wciąż o jednym: w jaki sposób mogli ocaleć ludzie na statku, który uległ katastrofie przed około sześćdziesięciu laty?


Szewcow uśmiechnął się, w jego oczach — po raz pierwszy tego dnia — zalśniły iskierki.

— Z góry powzięty sąd — powiedział i rozłożył ręce, jak gdyby tłumaczył się. — Dla badacza nie ma nic niebezpieczniejszego. Elementarna zasada, o której doskonale pamiętamy, gdy idzie o czyjś z góry urobiony pogląd… Tak, omyliłem się. Zdecydowałem, że statek ten jest „Argonautą”, i wmówiłem to w siebie. Nawet przy spotkaniu, dostrzegając coś nieznajomego w zarysach statku, przypisałem to skutkom eksplozji.

— Obcy statek? — półgłosem zapytał Łański.

Tessiem przecząco pokręcił głową.

— Wejściowy luk okazał się w innym miejscu, niż przypuszczałem — ciągnął Szewcow. — Lecz była to tylko jedna z niespodzianek. Kiedy wreszcie odszukałem luk, jego pokrywa uniosła się sama. Zszedłem do komory śluzowej, luk zatrzasnął się, zapaliło się światło. I wówczas dał się słyszeć bardzo spokojny, miękki głos: „Witamy. Proszę przejść do kabiny nawigacyjnej”. Nic nie rozumiałem. Nic! Ta część statku stosunkowo niewiele ucierpiała od wybuchu. Stwierdziłem, że urządzenia są w doskonałym stanie, że nie mogły istnieć nie tylko przed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu laty, lecz nawet w dniu mojego odlotu z Ziemi. Co więcej, przechodząc wzdłuż wąskiego korytarza, znalazłem kilka przyrządów, które kiedyś sam projektowałem. Z wielu powodów nie udało mi się wprowadzić ich do produkcji. W dniu mojego odlotu nie istniały na Ziemi takie przyrządy!

Trap wiodący do kabiny sterowniczej był złamany. Lecz w dwóch skokach — siły ciężkości prawie się nie odczuwało — znalazłem się przy drzwiach. Szarpnąłem je i dosłownie wleciałem do kabiny. Była pusta. Ludzi na statku nie było.

Może się wydać dziwne, ale teraz nie byłem zbytnio zaskoczony. Zdumiałem się natomiast widząc doskonałe wyposażenie kabiny. „Witajcie” — rozległ się za moimi plecami spokojny głos. Odwróciłem się. Przy drzwiach stał mózg elektronowy. Niewielki, bez sygnałów kontrolnych, zupełnie niepodobny do olbrzymiej szarej szafy na „Szperaczu”.

A więc statkiem kierowała maszyna. Po upływie dziesięciu minut wiedziałem wszystko. Mózg odpowiadał szybko i dokładnie.

„Odkrywca” (tak się nazywał ten statek) wyleciał z Ziemi później niż „Szperacz”. Właśnie dlatego jego aparatura była bardziej udoskonalona. Zapyta pan, w jaki sposób mógł on prześcignąć „Szperacza”, przecież oba statki mknęły z jednakową szybkością. Otóż początkowa prędkość „Szperacza” była mniejsza i statek na osiągnięcie dużej prędkości tracił wiele czasu. Człowiek nie wytrzymuje długotrwałego działania dużych przeciążeń. „Odkrywca” zaś startował z ogromnym przyśpieszeniem. Maksymalna szybkość obu statków była prawie jednakowa, lecz średnia szybkość „Odkrywcy” przewyższała średnią szybkość „Szperacza”. „Odkrywca” ominął bokiem czarną kurzawę, odwiedził jedną z planet w systemie Syriusza i powracał na Ziemię. Eksplozja akceleratora przerwała lot. Mózg elektronowy kierujący statkiem podjął jedynie słuszne rozwiązanie: czekać spotkania ze „Szperaczem”, który leciał w te rejony.

Wszystko więc okazało się proste. Mimo to doznałem wstrząsu. Znalazłem się na statku, który przyszedł z przyszłości. Dla nas, astronautów, czas zatrzymuje się po utracie łączności z Ziemią. Zachowujemy w pamięci Ziemię taką, jaka była w dzień odlotu. A tymczasem czas na Ziemi biegnie z ogromną szybkością…

Pojedynek z Kosmosem jest trudny. Statek przez lata zawieszony jest w czarnej otchłani. Jej ogrom przygniata człowieka. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem… I oto tu, na pokładzie „Odkrywcy”, uświadomiłem sobie nagle, że czas nie zatrzymał się, że za tym bezdennym, przepastnym, czarnym niebem istnieje Ziemia, nasza Ziemia, moja Ziemia — i ludzie na niej coraz śmielej rzucają wyzwanie niebiosom.

„Odkrywca”, jak już mówiłem, gościł na jednej z planet w systemie Syriusza. Na tej właśnie planecie, którą uprzednio odkryłem. Mózg elektronowy, sumujący zapisy aparatów, poinformował, że atmosfera planety nadaje się do oddychania. Przekazał on dokładne informacje o temperaturze, radiacji, ciśnieniu atmosferycznym, szybkości wiatru, strukturze gleby… Wszystko to musiałem przekazać na Ziemię, ponieważ „Odkrywca” nie mógł już kontynuować podróży.

I tu… jest jeden taki szczegół, o którym powinienem opowiedzieć dokładniej. Przy lądowaniu na planetę czynne były automatyczne aparaty filmowe. Postanowiłem przejrzeć zdjęcia. Na stereoekranie widać było, jak „Odkrywca” ląduje na obszernym, piaszczystym pustkowiu. Przez długi czas na ekranie nic się prawie nie działo. Widziałem jedynie, jak jaskrawa tarcza Syriusza unosi się do góry i cień statku szybko się skraca. Niekiedy na ekranie ukazywały się maleńkie czerwone ogniki. Wpatrywałem się do bólu w oczach, lecz nawet przy maksymalnym powiększeniu stereoprojektora nie udało się nic ponad to zauważyć. Czerwone ogniki poruszały się — to było życie… Wtem na ekranie ukazała się sylwetka człowieka. Trwało to jakiś ułamek sekundy. Tam gdzie poruszały się czerwone ogniki, zarysowała się bezbarwna, mglista, ledwo widoczna sylwetka człowieka. Powstała z niczego — i natychmiast znikła… Jednak nie mogło to być złudzenie. Trzykrotnie włączałem stereoprojektor — i trzykrotnie na ekranie pojawiała się dziwna sylwetka.

Szewcow długo milczał w skupieniu, jak gdyby starał się coś przypomnieć.

— Jak się domyślacie — odezwał się wreszcie — nie mogłem wrócić na Ziemię, zanim nie odwiedziłem planety. Ludzka postać… Nie, tego nie można było pozostawić bez wyjaśnienia. Jednakże decyzja, by lecieć ku obcej planecie, nie przyszła mi łatwo. Wiedziałem, że polecę. Wiedziałem, że inaczej nie można. Lecz jakiś wewnętrzny głos uparcie twierdził: „Na ciebie czeka Ziemia — i czas na niej coraz bardziej i bardziej wyprzedza twój czas na statku…”

Zabrałem z „Odkrywcy” wszelkie zapiski, wyłączyłem automat awaryjny i wróciłem na „Szperacza”. Smutno mi było. Zdawało mi się, że pozostawiam tu, w odwiecznej, czarnej ciszy cząstkę rodzinnej Ziemi… Długo stałem przy iluminatorze i patrzyłem, jak „Odkrywca” stopniowo znikał w ciemnościach. Myślałem o losie takich statków. A więc „Odkrywca” zakreśla gigantyczne koło, inne znów statki I mogą poruszać się po prostej. Nie zużywają energii. Ich załogi nie liczą lat życia. Miną tysiące, miliony lat, a statki podporządkowane ostatniej woli swych dowódców czy przyrządów, będą mknęły wciąż naprzód i naprzód.

Zaginione statki… Każdy z nich walczył, jak mógł. Lecz to już jest poza nimi, a teraz nie są im straszne żadne niebezpieczeństwa. Nie powstrzyma ich czarny pył — mają zbyt małą szybkość. Meteoryty, promienie, pola magnetyczne — nic już niestraszne ich załogom. Suną przez czarne otchłanie Kosmosu i nikt nie może przewidzieć, gdzie i kiedy się skończy ich rejs. Możliwe, że w ich kabinach czynne są jeszcze ocalałe przyrządy, wykrywające tajniki wszechświata. Kto pozna te tajemnice? Możliwe, że anteny ich chwytają jeszcze dalekie głosy ludzi. Lecz kto odpowie ludziom? Milczące, z wygaszonymi światłami, lecą statki według kursu wytyczonego przez los…


— Dziś, wspominając ten lot — kontynuował Szewcow — myślę, że w zasadzie wszystko odbywa się prawidłowo. Poleciałem, by zbadać czarny pył i walczyć z nim. Innych zadań nie miałem. A kiedy udało mi się rozprawić z korozją pyłową, należało zawrócić na Ziemię. Lecz oto przede mną odsłonił się rąbek tajemnicy, coś, czego ludzie jeszcze nie znali. Nie mogłem zawrócić. Nie mogłem i nie chciałem. Lecz świadomość tego, że jeszcze bardziej oddalam się od Ziemi, wywołała… jakby to powiedzieć… korozję duchową. Nie jest lekko człowiekowi w Kosmosie. Tym bardziej gdy jest sam… No cóż, odkryliśmy wiele innych planet, nawet przekształcamy je: tworzymy płaszcze atmosferyczne, wpływamy na klimat… I mimo to Ziemia pozostaje dla człowieka najlepszym ze światów, ojczyzną. Jak daleko nie sięgałyby nasze statki, zawsze ciągnąć nas będzie do ojczyzny.

Tak, a więc przekazałem drogą radiową na „Aurorę” wiadomości o korozji pyłowej, „Szperacz” zaś jeszcze cztery miesiące leciał ku systemowi Syriusza. Dni zlały się w szare, nieprzeniknione pasmo. Niekiedy chciało mi się posłużyć aparatem elektrosnu, aby obudzić się po czterech miesiącach. Lecz byłem sam na statku — należało pilnować pracy generatorów atomowych, akceleratorów elektromagnetycznych, przyrządów…

Szewcow milczał chwilę, niewesoło uśmiechnął się:

— Nie. Jeśli mam być szczery, po prostu bałem się włączyć aparat elektrosnu — nawet na krótko. Prześladowała mnie myśl, że aparat zawiedzie — nie obudzi mnie w odpowiednim czasie. Byłem sam na statku i gdyby aparat zawiódł… To powstrzymywało mnie od włączenia go. Męczył mnie brak snu, ale nie włączyłem.

Teraz niech pan sobie wyobrazi, co to jest system Syriusza. Przede wszystkim są to dwie białe gwiazdy — Syriusz A i Syriusz B — obracające się dookoła wspólnego środka ciężkości. Syriusz A — dwa i pół raza cięższy niż Słońce. Syriusz B — „biały karzełek”, o rozmiarach nieco większych od Ziemi. Jak widzicie, dość osobliwa para — olbrzym i karzełek. Oraz trzy planety. Dwie z nich wymiarami przewyższają Syriusza B i są otoczone świtą satelitów. Trzecia planeta (ku niej leciał „Szperacz”) ma jednego satelitę, o wymiarach nieco mniejszych od Księżyca. Planety poruszają się według bardzo skomplikowanych orbit. Poruszanie się ich określone jest nie tylko poruszaniem gwiazd, lecz i wzajemnym przyciąganiem.

Skierowałem statek ku planecie, w atmosferze której znajdował się tlen. Pod wielu względami przypominała Ziemię…

Rzeczywiście przypominała Ziemię. W jej atmosferze unosiły się chmury, a tam gdzie ich nie było, widziałem morza i lądy. Wydało mi się, że powracam na Ziemię.

To dość ryzykowne — wylądować na niezbadanej planecie. Lecz nie pozostawało mi nic innego. Zwiad z dużej wysokości trwa miesiące — i mimo to przynosi bardzo skąpe wiadomości. A na loty w atmosferze nie miałem paliwa.

Byłem bardzo zmęczony. Każdy, komu wypadło latać w pojedynkę, wie, jak ciągnie ziemia — nawet obca…


Szewcow mówił niechętnie, opuszczając prawdopodobnie ciekawe szczegóły. Jego opowiadanie było jak księga, w której zabrakło kartek. Szewcow powiedział: „Siedziałem na stopniu opuszczonej z luku drabinki i obserwowałem obłoki. Zresztą to nieistotne” — i zmienił temat. Później, zapoznając się z materiałami ekspedycji, Łański zrozumiał wiele z tego, co nie zostało dopowiedziane.


„Szperacz” wylądował na rozległej leśnej polanie. Masywne kolumny amortyzacyjne utrzymywały statek w pozycji pionowej. Statek podobny był do starożytnego, pochylonego z lekka minaretu. Szewcow siedział na najniższym stopniu spuszczonego trapu i spoglądał w niebo.

Wiaterek gonił nad statkiem rzadkie postrzępione chmurki. Białe obłoki na błękitnym niebie — zupełnie jak na Ziemi. Na niebie świeciły dwa słońca: jedno — duże, jaskrawe, rozpalone do niebieskawej białości, drugie — również białe, lecz maleńkie, przesuwało się z zadziwiającą szybkością. Na szarą, zrytą przy lądowaniu statku glebę padały dwa cienie.

Wiatr niósł z sobą gęstą, oszałamiającą mieszaninę zapachów. Unosiła się ostra woń czegoś słodkiego, czegoś przypominającego miętę. Czuło się jakby zapach wszystkich kwiatów, a jednocześnie niepodobny do żadnego. Gorzką woń zeschniętej trawy i jeszcze czegoś, bodaj mgły, leśnej wilgoci.

Odczuwałem zawroty głowy — może od nadmiaru tlenu, może od oszałamiających zapachów. Zresztą, najprawdopodobniej dawał o sobie znać zażyty przed chwilą micellin — antybiotyk, ochraniający organizm przed działaniem nieznanych bakterii.

Chmury pędziły nisko — skłębione, wiosennie jasne. Szewcow pomyślał, że tu wszystko przypomina wiosnę: i bardzo przezroczyste niebo, i te jasne obłoki, i zapach kwiatów; jednakże nie ma ptaków, nie słychać ptasiego świergotu. Panuje absolutna cisza, bardzo przykra zwłaszcza w porównaniu z hałasem jonowego silnika, do czego ucho już się przyzwyczaiło.

Otaczający polanę las milczał. Szewcow nieprzyjaźnie spoglądał na drzewa. Niebo, chmury — to wyglądało jak na Ziemi, lecz drzewa były obce. Ich pnie skręcały się spiralnie, zwężając się ku górze. Dość gęste listowie miało nieokreśloną barwę — ni to zieloną, ni to szafirową, ni to czarną. Od statku do najbliżej rosnących drzew było nie dalej niż sto pięćdziesiąt metrów. Szewcow jednak nie chciał tam iść. Tam rozpoczynało się nieznane. Czuł się zmęczony. Przyjemnie było siedzieć w cieniu „Szperacza”, oddychać ciepłym, wonnym powietrzem, patrzeć na jasne obłoki i o niczym nie myśleć.

Znikła świadomość czasu. Możliwe, że minęła godzina, a może zaledwie pięć minut. Wzmagał się upał. Błękitnobiała tarcza Wielkiego Syriusza podnosiła się do góry, palące promienie przedzierały, roztapiały delikatne obłoki, cień statku szybko się kurczył. Szewcow pomyślał leniwie: „Trzeba iść… gorąco…” — i spojrzał na drzewa. Zobaczył coś tak fantastycznego, że senność natychmiast znikła.

Jakaś siła przygniotła spiralne pnie drzew, ścisnęła je i wtłoczyła w glebę. Drzewa nie osiągały teraz nawet połowy swej dotychczasowej wysokości. Niebieskawozielone liście przybrały obecnie kolor pomarańczowoczerwony. Zdawało się, że ktoś rozniecił dookoła statku ognistą obręcz…

Zeskoczył z drabinki, z wolna ruszył ku drzewom. Tępy ból ściskał skronie. Usiłował gwizdać i natychmiast przestał; w tym milczącym świecie gwizd brzmiał nie do wytrzymania fałszywie.

Przy najbliższym drzewie zatrzymał się. Masywny, pokryty czarnymi naroślami i gładką czerwonawą korą pień drzewa piął się spiralnymi gałązkami ku górze. Gałązki stopniowo zwężały się nadając drzewu kształt olbrzymiej stożkowatej sprężyny. Jaskrawoczerwone liście, wąskie, długie, drżące w nagrzanym powietrzu i dlatego podobne do ognistych języków, osłaniały górną część pnia.

Szewcow zręcznie wspiął się po pniu, zerwał spiralną gałązkę. Gałązka natychmiast skurczyła się, jej liście zabarwiły się ciemnoczerwono. Kiedy jednak Szewcow osłonił gałązkę przed promieniami Wielkiego Syriusza, spirala natychmiast wyprostowała się, liście zaś przybrały odcień zielony. — Pomysłowe — mruczał Szewcow. Nie czuł już bólu w skroniach. — Pomysłowe. Następuje tu gwałtowna zmiana promieniowania i drzewa przystosowały się do niej. Niekiedy pochłaniają promienie, w innym wypadku odbijają je… — Sprawiło mu to przyjemność, że udało się odkryć pierwszą, drobną wprawdzie, tajemnicę obcego świata. Pnie drzew, jak gdyby pod ciśnieniem niezmiernego cię żaru, nadal skręcały się i kurczyły. Kora przybierała kolor ciemnoczerwony, podobnie jak liście. — Pomysłowe — powtórzył Szewcow. — Przy niewielkim promieniowaniu rośliny mają kolor zielony, przy wielkim — zabarwiają się na pomarańczowo, czerwono i odbijają promienie cieplne. Lecz promieniowanie ulega tu zmianie. One po prostu przystosowały się. I to wszystko…

Podszedł do innego drzewa. Opanowało go gorączkowe podniecenie odkrywcy. Mózg pracował z niezwykłą jasnością. Cień człowieka padł na pień drzewa i Szewcow natychmiast spostrzegł, że kora w tym miejscu szarzeje. Szybko usunął się na bok i stwierdził, że kora przez jakiś czas i zachowywała szare odbicie jego cienia. „Tak się dzieje z drzewami — pomyślał Szewcow. — A jak zachowują się żywe istoty?” — Ubawiło go to. „Ludzie ze zmiennym ko lorem skóry… Świat mieniących się barw…” I nagle przyszło mu do głowy, że jest to niezwykły świat, którego piękno jest zupełnie inne aniżeli na Ziemi…

Usiłował wyobrazić sobie ludzi ze zmieniającą się barwą skóry i nagle w odległości pięćdziesięciu metrów ujrzał ludzką postać. Zaskoczony drgnął. Pomiędzy drzewami przemknęła bezbarwna sylwetka. Zupełnie taka sama, jak wówczas na stereoekranie „Odkrywcy”. Przemknęła i znikła. Szewcow poczuł, jak łomoce mu serce. Las stał się nagłe obcy, spiralne drzewa wydały się cielskami olbrzymich wężów. — Bzdura — powiedział. Mówił głośno, to bowiem uspokajało. Wzrok się zmęczył. Oczywiście, po prostu oczy już— są zmęczone. Trzeba było wziąć ochronne okulary…

Szewcow wracał na statek, mimo woli łowił każdy dźwięk. Był gotów na wszystko. Nic się jednak nie wydarzyło. Nad szarą, popękaną glebą falowało rozgrzane powietrze. Ogromny kadłub statku prawie nie dawał cienia.

W porównaniu do jaskrawego światła obu Syriuszów kabina ogólna wydawała się mroczna. Szewcow usiadł przy wentylatorze poddając twarz na działanie orzeźwiającej strugi powietrza. Oczy stopniowo przyzwyczaiły się do łagodnego oświetlenia. Szewcow spojrzał machinalnie na ścianę — tam gdzie przedtem wisiał portret. — Nie wolno myśleć o tym — powiedział do siebie — nie myśleć…

Siedemnaście lat, okres dostatecznie długi, by spoglądająca z portretu dziewczyna stała się zupełnie obca. Myśl ta powoli, stopniowo przeżerała wolę, podobnie jak kwas przeżera metal. Pewnego razu Szewcow zdjął portret.

— Nie myśleć — powtórzył zmęczony. — Trzeba myśleć o innych sprawach.

Wspiął się do kajuty nawigacyjnej. Nastawił teleekran i uważnie obejrzał okolicę. Drzewa skręcone w ciasne spirale leżały na brunatnym od spiekoty gruncie. Purpurowe liście skręciły się jak papirusowe zwoje. Nagle Szewcow gwizdnął: o trzysta metrów od statku, pomiędzy podobnymi do śpiących wężów drzewami, przesuwały się dwa czerwone ogniki. Ich poruszanie się zdziwiło Szewcowa — ogniki omijały drzewa, nie unosiły się jednak nad nimi. Włączył maksymalne powiększenie, lecz ogniki rozpłynęły się, jak gdyby w rozpalonym powietrzu. „Nie ma rady, muszę wyjść jeszcze raz” — postanowił Szewcow.

Zszedł po trapie i oglądając się na wszystkie strony, ruszył w kierunku drzew. Jednakże po chwili musiał się zatrzymać. Promienie Wielkiego Syriusza bez trudu przenikały ubranie i Szewcow poczuł się źle. Zawrócił z powrotem do statku. Do trapu miał jeszcze jakieś dziesięć metrów, gdy do jego uszu doszedł odgłos powoli sunących za nim kroków. Było to tak nieprawdopodobne, że Szewcow poczuł, jak mu przeszły ciarki po plecach. Zamarł na chwilę, potem zaś gwałtownie się obrócił.

Do statku zbliżały się trzy widma.


— Widma? — Szewcow się roześmiał. — Oczywiście nie były to widma. Daję wam jednak słowo, że gdyby istniały widma, niczym by się nie różniły od tych, które zobaczyłem. Wszystko to trwało kilka minut. Pamiętam jednak dotychczas najdrobniejszy szczegół… Wyobraźcie sobie, że te trzy zbliżające się istoty były podobne do ludzi. Według mojego wówczas mniemania wyglądały właśnie prawie jak ludzie: były prawie tego samego wzrostu, miały prawie takie same twarze. Powtarzam — według mojego wówczas mniemania. Lecz tak sądzić… Nie, proszę zrozumieć, te istoty, ludzie lub prawie ludzie, były na wpół przezroczyste. Na wpół przezroczyste, w trzech czwartych przezroczyste, w dziewięciu dziesiątych przezroczyste…

Wybaczcie, że opowiadam nieskładnie, lecz jeszcze dzisiaj nie mogę o tym spotkaniu spokojnie mówić. Istoty te zbliżały się do mnie powoli, prawie uroczyście. Widziałem przez nie czerwone drzewa, niebo, chmury… Jak przez szkło. Otóż to. Proszę sobie wyobrazić szklane postaci w jasnym świetle. Zarysowujące się kontury, widoczny nawet materiał — a jednak szkło jest przezroczyste…

Ale nie powiedziałem jeszcze o oczach. Oczy były koloru różowego, niemal czerwonego i wcale nie były przezroczyste. Czerwone oczy — jak żarówki wskaźnikowe mózgu elektronowego… Nie migały jednak.

Powtarzam, wszystko to zobaczyłem w ciągu sekundy, może nawet w ułamku sekundy. Potem uciekłem. Rzuciłem się w stronę trapu, wdrapałem się na górę, szarpnąłem za uchwyt pneumatycznego urządzenia. Luk zatrzasnął się.

Otwarcie przyznam się, miałem wówczas wrażenie, że tracę zmysły. Sądziłem, że zaczyna się halucynacja, potworna halucynacja. Wpadłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem teleekran i… ujrzałem trzy widma. Nie śpiesząc się wracały do lasu. Więc to nie było złudzenie!

Gorączkowo, pośpiesznie nastawiłem podczerwony wideoskop. Ale diablęta te równie dobrze przepuszczały promienie podczerwone, jak i normalne świetlne. W okularze wideoskopu kontury były tylko bardziej zamazane. Wówczas włączyłem reflektory ultrafioletowe. I tym razem nic nie wyszło. Moje widma były prawdopodobnie wykonane z najlepszych gatunków szkła kwarcowego: promienie ultrafioletowe z łatwością przenikały przez nie…

Widma znikły.

Widocznie mózg mój pracował dość chaotycznie, kiedy bowiem spojrzałem na las i spiralne drzewa, nagle zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem, dlaczego widma są przezroczyste jak szkło. Zrozumiałem, dlaczego natężenie ich przezroczystości zmieniało się. One również przystosowały się! Organizm tych istot w procesie długiej ewolucji przystosował się do warunków bytu pod palącymi promieniami dwóch słońc, pod stale zmieniającym się promieniowaniem — podczerwonym, świetlnym, ultrafioletowym. Mnie, człowiekowi, było gorąco, ponieważ promienie ogrzewały moje ciało. Natomiast przezroczyste ciała widm nie nagrzewały się. Stopień przezroczystości był prawdopodobnie uzależniony od natężenia promieniowania i temperatury powietrza.

Odmienne warunki bytu wpłynęły na odmienną budowę organizmu. Tego należało się spodziewać. Byłem również przekonany, że czeka mnie tu coś niezwykłego…

Widma (przez pewien czas muszę je tak nazywać) powinny były ukazać się ponownie. Co do tego nie miałem wątpliwości. One nie bały się mnie, spokojnie zbliżały się do statku i równie spokojnie oddalały się do lasu. Wiedziałem, że widma przyjdą. Te lub inne — i długo przesiedziałem przed ekranem.

Od czasu do czasu zasypiałem, budziłem się, spoglądałem na ekran i znowu wpadałem w drzemkę. Tak minęło kilka dni. Zresztą na tej planecie nie było dnia i nocy w naszym pojęciu. Niekiedy na niebie świeciły obydwa Syriusze. Czasami pozostawał jedynie Mały Syriusz i wówczas można było obserwować jasne gwiazdy i blady Księżyc (nie miałem ochoty na wymyślanie innej nazwy dla satelity planety). Nocy, prawdziwej nocy nie było. Zapadał tylko zmrok.

Pewnego razu, po przebudzeniu się, na ekranie ujrzałem dwa widma. Wiadomo jest, że obudzony ze snu człowiek w pierwszej chwili reaguje na wszystko w tempie zwolnionym — toteż nie przejąłem się tym zbytnio. Widma nadeszły od strony lasu, bez pośpiechu zbliżyły się do statku — i oddaliły się. Wówczas rozbudziłem się na dobre…

Odtąd jednak widma przychodziły stosunkowo często. Niekiedy pojedynczo, czasami w grupach. Gdy zapadał mrok, zapalałem boczne reflektory. Widma nie obawiały się światła, po prostu nie zwracały na nie uwagi.

Trzeciego czy też czwartego dnia — dokładnie nie pamiętam — zaczął padać deszcz. Widma wdziały narzuty podobne do naszych płaszczy. Nie mógłbym powiedzieć, jakiego koloru były te płaszcze: ich barwa zmieniała się, czasami stawały się przezroczyste.

Pewnego razu włączyłem mikrofon. Widma rozmawiały — półgłosem, zupełnie spokojnie, powiedziałbym, z jakimś niepojętym posępnym spokojem, robiąc dłuższe przerwy między wyrazami…

W tym czasie wiele rozmyślałem. Nasuwał się problem: jaki jest stopień rozwoju tych istot, wyższy czy niższy?

Dziwiło mię, że nader obojętnie przyjmują fakt pojawienia się niebiańskiego statku. Przyjdą, popatrzą, zamienią kilka słów i znów odchodzą. Ciekawe, jakby zareagowano na przybycie obcego statku u nas na Ziemi? Ta zupełna obojętność nasuwała przypuszczenie, że rozwój umysłowy widm nie stoi na wysokim poziomie.

Z drugiej jednak strony zachowanie się ich wcale nie [przypominało zachowania się dzikusów. Statek przyleciał Iz nieba, lecz one nie obawiały się przybysza. Po prostu przyglądały mu się i odchodziły. W ten sposób ludzie oglądają strącony z góry kamień: gapią się i tyle. Przyszło mi na myśl: a jeśli wyprzedziły one ludzi pod względem rozwoju, i to znacznie?…

Jak już mówiłem, widma niedługo bawiły koło statku. Przychodziły i natychmiast odchodziły. Lecz pewnego razu pojawiło się dość dziwne widmo. Długo łaziło wokół statku, wdrapało się po trapie aż do zamkniętego luku, potem udało się do lasu, lecz szybko wróciło. Tak, wróciło. Rozpoznałem je po błękitnej narzutce. Położyło obok trapu jakieś owoce, okrągłe, podobne do naszych pomarańczy, samo zaś odeszło i usiadło w cieniu.

Nastąpił zmierzch. Mżył drobny deszcz. Inne widma odeszły, a to pozostało. Jego czerwone oczy świeciły się jak dwa węgielki. Zrobiło mi się go żal. Pomyślałem: co mi może zrobić? Przecież jest przezroczysty! Nie widzę przy nim broni, nie jest ode mnie silniejszy, czegóż więc mam się bać?!

Że nie ma broni… przezroczysty… Nonsens! Przyzwyczailiśmy przykładać do wszystkiego naszą ziemską miarkę. Widmo było silniejsze ode mnie. Nie domyślałem się tego. Otworzyłem luk i zszedłem na dół.

Widmo nie poruszyło się.

Nieruchome czerwone oczy {znowu przypomniał mi się mózg elektronowy) uważnie mnie śledziły. Teraz o zmierzchu widmo było mniej przezroczyste. Zszedłem z trapu zbliżyłem się do niego na odległość około pięciu kroków, zobaczyłem jego twarz. Oczywiście, nie widziałem jej tak, jak ogólnie przyjęło się rozumieć sens tego słowa, ponieważ światło przechodziło przez całe widmo. Mimo to przyjrzałem mu się lepiej, o wiele lepiej aniżeli wówczas, gdy mnie niepokoił i dręczył wygląd tych dziwnych istot.

Twarz widma była podobna do twarzy człowieka — tylko bardziej wydłużona, bez zmarszczek, z gładkimi muszlami uszu, blaszkowatymi łukami równych połączonych z sobą zębów i długimi na wpół przezroczystymi włosami. Nie to jednak było najważniejsze. Zaskoczyło mnie co innego. Widmo uśmiechało się! Ale jak?! Był to uśmiech doprawdy dziwny, fantastyczny. Widmo uśmiechało się, jak uśmiecha się Gioconda na obrazie Leonarda da Vinci: niezrozumiale, zagadkowo, do czegoś, co było głęboko ukryte przede mną…

Jak każdy astronauta nieraz ryzykowałem życiem. Lecz przyznam się szczerze, że rzeczywiste męstwo, którego nie muszę się wstydzić, wykazałem w życiu raz jeden, wówczas, kiedy zostałem z widmem sam na sam. Zostałem, jakkolwiek ten dziwny uśmiech (lub niesamowity — jak kto woli) skłaniał mnie do cofnięcia się z powrotem do trapu, na statek.

Niemniej jednak właśnie w owej chwili — patrzyliśmy jeden drugiemu w oczy — zrozumiałem (są takie chwile, że człowiek nagle przejrzy), iż istoty te pod względem rozwoju nie stoją na niższym ani na wyższym poziomie niż człowiek. Po prostu są inne. Ale to zupełnie inne. Nie można ich porównywać z człowiekiem, tak jak nie można porównywać… no, powiedzmy… delfina z orłem.

Otóż to, przyzwyczailiśmy się — głupie przyzwyczajenie — wszystko mierzyć własną miarą. Wyobrażamy sobie mieszkańców innych planet albo jako naszą przeszłość, albo jako naszą przyszłość! Tam gdzie są inne warunki życia, wszystko dzieje się inaczej…

Widmo utkwiło we mnie czerwone węgielki swych oczu i uśmiechało się. Zacząłem mówić. Nie pamiętam nawet, o czym mówiłem. Zdawało mi się, że sam dźwięk głosu wnosi jakieś uspokojenie, że usuwa niebezpieczeństwo kolizji. Mówiłem — nigdy w życiu tak wiele nie mówiłem. Doprawdy widmo (wciąż nazywam je tym mianem) mogło z tego wysnuć, że ludzie są najbardziej gadatliwymi stworzeniami w świecie… Jednakże widmo milczało, a z jego ust nie schodził zagadkowy uśmiech Giocondy.

Mówiłem długo, niezwykle długo. Wreszcie zabrakło mi słów, poczułem, że dalej nie dam rady. Cisza, jaka potem zaległa, nie była przyjemna, nakazywała mieć się na baczności.

Wówczas przyniosłem krystałofon i włączyłem taśmę z zapisanymi głosami tych istot. Moje widmo wcale się nie zdziwiło ani nie wykazało chęci obejrzenia krystalofonu.

Muszę zaznaczyć, że mowa tych istot była dość osobliwa. Jak to wyjaśnić… Przypominała urywki zwrotów muzycznych. Nasze słowa składają się z oddzielnych dźwięków i to się wyraźnie wyczuwa. Pomiędzy dźwiękami wyróżniamy jak gdyby szczeliny, a między wyrazami — po prostu luki… Tylko niekiedy dźwięki łączą się tak, że odbieramy je ze szczególną przyjemnością i wówczas uważamy takie słowo za piękne, muzykalne. Proszę na przykład porównać słowo „dzwon” i słowo „popielniczka”. Słowo „dzwon” nie tylko oznacza jakieś określone zjawisko, ono w jakimś stopniu zawiera w sobie coś dźwięcznego. A „popielniczka” — to tylko popielniczka… Otóż mowa widm brzmiała niezwykle melodyjnie. Trudno było określić, gdzie się kończy jeden dźwięk, a gdzie zaczyna drugi. Dźwięki płynnie zespalały się z sobą, a ich uszeregowanie było przyjemne, harmonijne.

Jak już powiedziałem, widmo ani trochę się nie zdziwiło, słysząc zapisane przez krystałofon głosy. Przyszło mi wówczas na myśl, aby włączyć muzykę. Prawdopodobnie dlatego, że mowa widm brzmiała jak muzyka. Nastawiłem pierwszy lepszy kryształ — jak się okazało — był to trzeci Kwartet Czajkowskiego.

Widmo ani się poruszyło. Uśmiechając się zagadkowo, słuchało muzyki. Po kilku minutach wyłączyłem krystałofon. I wówczas… W pierwszej chwili sądziłem, że przez omyłkę pozostawiłem włączony aparat. Lecz nie był to krystałofon. Moje widmo powtórzyło dokładnie, co usłyszało! Powtórzyło odtwarzając wszystko w najdrobniejszych szczegółach, bez najmniejszego błędu, bez jakiegokolwiek uchybienia…

Jak wiadomo, trzeci Kwartet to utwór smutny, poświęcony jest pamięci przyjaciela Czajkowskiego, skrzypka Louby. Tymczasem widmo uśmiechało się… Ono jakoś inaczej reagowało na muzykę lub możliwe po prostu powtórzyło ją mechanicznie, jak krystałofon.

Tymczasem (deszcz przestał padać) ukazały się inne wid ma. Zmusiłem siebie do pozostania na miejscu, jakkolwiek diabelnie chciało mi się wrócić na statek. Zresztą widma zachowywały się zupełnie spokojnie. Spoglądały na statek, na mnie, zamieniały z sobą kilka słów i nie śpiesząc się odchodziły.

Stopniowo przyzwyczaiłem się do ich obecności. Pomyślałem sobie: moje widmo (prawda, że to brzmi dość zabawnie — moje widma?) z taką łatwością powtórzyło utwór muzyczny słyszany zaledwie jeden raz, a więc z tego można wnioskować, że pamięć jego jest niezwykle rozwinięta. Postanowiłem w jego obecności wymieniać przedmioty. Mając taką pamięć, posiada zapewne dużą zdolność rozumowania i powinno pojąć, o czym chcę z nim mówić.

Proszę sobie wyobrazić ten komiczny obrazek: pokazuję mu znaczenie słów, chodzę, biegam, kładę się — nazywam (bez składu i ładu) przedmioty… On zaś siedzi nieruchomo i uśmiecha się…

Zapewne trwało to długo. Wiatr rozpędził chmury. Powietrze gwałtownie się rozgrzało i odczuwałem już zawroty głowy. Wydało mi się nagle, że wszystko jest snem i niczym więcej. Wystarczy otworzyć oczy — i nic nie zostanie…

Naraz widmo podniosło się. Teraz w promieniach Wielkiego Syriusza stało się prawie niewidzialne. Po prostu mglisty obłoczek o niewyraźnych, zatartych konturach. Pustka. I z tej pustki rozległ się spokojny głos:

— Przyjdę…

Odeszło.

Odeszło, a ja długo stałem na miejscu i patrzyłem w ślad za nim. Potem powlokłem się w kierunku trapu. Czułem zmęczenie. Diabelnie bolała mnie głowa. Nie miałem ochoty myśleć. Zobojętniałem na wszystko. Włączyłem aparat elektrosnu i na sześć godzin zapadłem w prawdziwy, głęboki sen — po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Aparat, oczywiście, wykonał polecenie i obudził mnie dokładnie o wyznaczonej godzinie. Wstałem głodny, ale wypoczęty. Muszę powiedzieć właśnie, że wchodząc na statek zabrałem przyniesione przez widmo owoce. Kształtem i wielkością przypominały pomarańcze, były jednak na wpół przezroczyste, jak gdyby wykonane z żółtego kryształu. Pachniały przyjemnie, przypominały nieco ostry zapach goździków. Próbkę owoców poddałem analizie. Okazały się jadalne. Po solidnym ziemskim śniadaniu (może był to obiad albo kolacja) zjadłem je. Nie wystarczy powiedzieć, że były smaczne. Miały w sobie i soczystość gruszy, i cierpkość brzoskwini, i przesubtelny bukiet wspaniale przygotowanego kremu, i chłód lodów, i coś jeszcze nieuchwytnego, lecz bardzo przyjemnego…

Wtem przyszło mi na myśl, że owoce te są wyhodowane sztucznie, i wtedy przypomniałem sobie o widmie. Odpowiedziało mi wówczas w ziemskim języku. Zrozumiało mnie. Wystarczyło mu na to zaledwie kilka godzin. Z mego punktu widzenia był to po prostu cud. A z jego? Przypuśćmy, że człowiek współczesny spotkał dzikusa władającego trzema dziesiątkami słów. Czyż wiele straciłby czasu, by te trzydzieści słów zrozumieć i zapamiętać, zwłaszcza jeżeli dzikus usiłował wytłumaczyć ich znaczenie… W porównaniu z widmem byłem prawdopodobnie takim właśnie dzikusem. Ono bez trudności zrozumiało mój nieskomplikowany język (z jego punktu widzenia) i odpowiedziało mi w tym języku…

W tym miejscu hipoteza rozsypała się jak domek z kart. I Nie ulega wątpliwości, że na niektórych planetach rozumne 1 istoty osiągnęły wyższy poziom rozwoju niż człowiek. W takim razie musiało to znaleźć swój wyraz w sposobie ich życia. Zwłaszcza w postępie technicznym. Tymczasem mieszkańcy tej planety nie mieli rozwiniętej techniki. Nie było lotnictwa. Nie było łączności radiowej. Bardzo czułe mikrofony „Szperacza” nie wyłowiły żadnych odgłosów działania przemysłu. Co najmniej w promieniu piętnastu kilometrów nie pracowały silniki, nie jeździły samochody, nie pędziły pociągi. Zatem brakło tu wielu innych urządzeń, ponieważ poszczególne gałęzie rozwoju technicznego są nierozdzielnie z sobą związane i wzajemnie na siebie oddziaływają. Nie ma lotnictwa, nie ma więc silników spalinowych, nie wydobywa się zatem ropy naftowej, znaczy, że nie istnieje tu chemia… Nie ma łączności radiowej — nie ma więc przemysłu elektrycznego, bezsprzecznie nie ma elektroniki i automatyki, nie wykorzystuje się energii atomowej…

Paleontolog, mając jedną kość, konstruuje wygląd dawno wymarłych zwierząt, podobnie inżynier, mając do czynienia z jednym faktem z dziedziny techniki, może wysnuć stosunkowo trafne wnioski dotyczące ogólnego stanu rozwoju technicznego. Doszedłem do wniosku, że poziom rozwoju jest tutaj nie wyższy aniżeli u nas w XVIII wieku, a raczej przyjąć należałoby, że niższy. Lecz hipoteza ta po zastanowieniu nie wytrzymywała krytyki. Nikt z ludzi, zaopatrzony w najbardziej doskonałe mózgi elektronowe, nie potrafiłby w tak krótkim czasie zorientować się w obcej mowie. W tym celu — bezsprzecznie — należało mieć bardzo rozwinięte komórki mózgowe.

Oczywiście po prostu rozwiązywałem zagadkę, której rozwiązać nie można było. Nie można było porównywać nieporównywalne. Co jest większe — metr kwadratowy czy sekunda? Bezsensowne pytanie. Mieszkańcy tej planety byli inni. Już wcześniej przyszło mi to na myśl. Lecz co innego teoretycznie założyć jakieś twierdzenie, a co innego — wyciągnąć wszystkie wynikające stąd konsekwencje. Teoretycznie brałem pod uwagę, że tu jest świat obcy, świat ze swoimi zupełnie innymi niż ziemskie prawami. I mimo to męczyła mnie po prostu ludzka, natrętna myśl: wyżej czy niżej od nas stoją pod względem rozwoju mieszkańcy tej planety?

Przypomniałem sobie, że widmo — moje widmo! — obiecało przyjść. Wszedłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem teleekran…

Oczywiście siedziało na poprzednim miejscu.

Zapadł zmierzch. Syriusz Wielki schował się za horyzontem. Drzewa wyprostowały się, liście przybrały barwę sino — zieloną. Widmo siedziało opatulone w błękitny płaszcz. Czerwone oczy świeciły jak węgielki. Patrzało na luk.

Szybko zbiegłem na dół. Przy trapie leżały owoce — szare o kształcie dysku.

Tak się odbyło drugie spotkanie. Tym razem rozmowę zagaiło widmo.

W tym miejscu powinienem wyjaśnić niektóre rzeczy. Przypomina pan sobie, że widmo (muszę jeszcze wciąż je tak nazywać) jak najdokładniej powtórzyło trzeci Kwartet Czajkowskiego. Ludzki głos nie jest w stanie odtworzyć gry czterech instrumentów jednocześnie. Lecz nie o to chodzi. Chciałem jedynie podkreślić, że widmo powtórzyło wszystko, zachowując najbardziej subtelne odcienie, nawet lekki szmer kryształu przed rozpoczęciem gry. I oto ta właściwość ujawniła się także w mowie. Widmo mówiło moimi słowami, to znaczy używało słów, którymi dotychczas operowałem, w tym samym znaczeniu, jakie miałem na uwadze. I co najdziwniejsze, ono mówiło moim głosem. To nieprzyjemne uczucie, gdy się słyszy własny głos w cudzych ustach.

Podszedłem więc do niego i ono zapytało:

— Skąd…

Zacząłem mu tłumaczyć (zgodzi się chyba pan, że to nie było wcale łatwe), lecz widmo przerwało mi:

— Wiele mówisz… Mało pokazujesz…

I uśmiechnęło się.

W ogóle często się uśmiechało. Z dwóch hipotez, o których mówiłem przedtem, widmo wybrało zapewne pierwszą. Kto wie, czy nie uważało mnie za dzikusa.

Nie zrozumiałem, co ma na myśli wypowiadając słowo „pokazujesz”. Statki, jak wiadomo, wyposażone są w stereoprojektory. Projektor taki był również na „Szperaczu”. Nie używałem go od dawna. Nie miałem ochoty. Widmo jednak prosiło, bym pokazał…

Trzeba przyznać, że uczucie strachu było mu obce. Kiedy zaprosiłem je na statek, poszło za mną bez wahań, spokojnie. Przyprowadziłem je do kabiny nawigacyjnej, wskazałem na krzesło. Usiadło. Było coś niewiarygodnego w tym widowisku. Jakby to wyjaśnić… Otóż podobnie wyglądałby dawny żołnierz rzymski przy elektronowym mikroskopie. Albo kapłan indyjski przy radarowym aparacie…

Znowu zaskoczyła mnie obojętność tej istoty wobec wszystkiego, co ją otaczało. Widmo nie rozglądało się, nie zadawało pytań, niczemu się nie dziwiło. Dzikus, gdyby trafił do laboratorium, na pewno by się dziwił. Człowiek współczesny, znalazłszy się w chacie dzikusa, byłby zdziwiony i zaciekawiony. To stworzenie pozostało nieporuszone.

Nie chciałbym jednak pana intrygować. Sprawa nie polega na zagadkach i przygodach. Dlatego wybiegnę naprzód i wyjaśnię pewne rzeczy.

Otóż zakładając teoretycznie, że istoty te są inne, zupełnie różniące się od ludzi — mimo woli jednak stosowałem wobec nich pojęcie, miarę i skalę ludzką. Weźmy chociażby mowę: według pojęć ziemskich mówiły one bardzo mało. W samej jednak rzeczy — mówiły one wcale nie mniej niż ludzie. To, co brałem za pojedyncze wyrazy, stanowiło całe zdanie lub, jeśli kto woli, nawet całe monologi. Ażeby wypowiedzieć jakieś słowo, na przykład „atomochód”, musimy zużyć sporo czasu, coś około sekundy. To znaczy, że na każdy dźwięk — w danym wypadku jest ich osiem — tracimy jedną ósmą sekundy. Częstotliwość drgań dźwiękowych wynosi — przyjmijmy — cztery tysiące na sekundę. A więc na każdy dźwięk zużywamy około pięciuset drgań Tymczasem one — widma, chwytają o wiele krótsze impulsy dźwiękowe. Dźwięki w ich języku są bardzo krótkie a więc i wyrazy są krótsze. Lecz nie tylko o to chodzi. Budowa ich mowy jest inna. Jest nasycona pojęciami, na które składają się całe zdania. Coś podobnego, lecz w niewielkim stopniu, dostrzegamy i w naszej mowie. Zdanie „wartość która jest nam niewiadoma i którą należy określić stosownie do warunków zadania” zastępujemy często dwoma wyrazami „wartość niewiadoma”. Lub jeszcze krócej — „x”. Mowa w związku z tą zmianą nie traci, na odwrót staje się jak gdyby bardziej dynamiczna, powiedziałbym — bardziej zwięzła, prężna.

Taką właśnie była mowa widm. Wydawało mi się, że one leniwie wymieniają między sobą poszczególne wyrazy, zarzucałem im niezrozumiałą obojętność i gubiłem się w domysłach… Wszystko to można było wyjaśnić bardzo prosto. Podczas gdy oczekiwałem, że one wypowiedzą całe długie zdanie „wartość, która…” — one mówiły „x” — i to wszystko.

Kiedy widmo weszło do kabiny nawigacyjnej, rozdrażniony myślałem, że ono zupełnie nie interesuje się otoczeniem. Interesować się w naszym, ziemskim pojęciu znaczy przede wszystkim oglądać. Oglądać zaś — mówiąc wulgarnie — to kręcić głową. Widmo nie kręciło głową, wynikało więc z tego, że niczym się nie interesuje. Taki wysnułem wniosek — wniosek zupełnie błędny. Oczy ludzkie posiadają kąt widzenia stosunkowo niewielki. Ponadto w granicach wąskiego kąta widzenia dobrze widzimy tylko część przedmiotów, mianowicie te, których obrazy trafiają na źrenicę. Dobrze się przyjrzeć możemy jedynie przedmiotom, które znajdują się na wprost nas. Gdy znajdziemy się wśród nieznanego otoczenia, kręcimy głową, kierując nasz wzrok… Tymczasem widmo widziało inaczej. Jego kąt widzenia obejmuje prawie krąg. Nie obracając głowy, widziało ono na raz całą kabinę nawigacyjną.

Oczywiście nie wiedziałem wówczas o tym. Nie byłem zachwycony obojętnością widma, szybko ustawiłem ekran i wybrałem filmy. Początkowo zacząłem wyświetlać krótkie krajobrazy. Morze, lasy, góry, rzeki… Widmo milczało, jego czerwone oczy zimno świeciły w półmroku. Po wyświetleniu trzeciego filmu powiedziało:

— A co przedtem…

Zrozumiałem, że należy pokazywać historię Ziemi, ucieszyłem się. Ucieszyłem się, bo wśród rolek mikrofilmowych miałem bardzo ciekawy, udany film, wyprodukowany tuż przed moim odlotem. Przy jego realizacji brali udział znakomici historycy, pisarze i poeci, tworzyli go głośni aktorzy, reżyserzy, operatorzy, plastycy. Zawierał całą drogę ludzkości… Zresztą znacie ten film.

Odszukałem taśmę, wyregulowałem projektor i usiadłem na krześle nieco z boku, tak, abym mógł widzieć i widmo, i ekran.

Nie pamiętam, ale— wydaje mi się, że film ten oglądałem chyba już piąty lub szósty raz. I mimo to patrzyłem jak urzeczony. Oto fascynujący początek z kilkoma szczególnie wyeksponowanymi epizodami: budowa piramid, walka gladiatorów… Gdybym mniej uważnie patrzał na ekran, a więcej na widmo, zauważyłbym prawdopodobnie… Zresztą, kto wie. Nie powinienem był pokazywać mu tego filmu. Kiedy na ekranie ukazała się scena palenia Giordano Bruno, widmo wstało. Machinalnie zapaliłem światło. Widmo odwróciło się do mnie i rzekło:

— Ludzie… źli…

I ruszyło w stronę trapu, nie oglądając się na ekran, na którym przesuwały się dalsze obrazy.

Stałem, jakby mi ktoś dał w twarz.

Wściekałem się na samego siebie. My, ludzie, bez wstydu patrzymy na naszą przeszłość, ponieważ światło zwyciężyło ciemność, dobro pokonało zło — pokonało na zawsze. Mamy prawo powiedzieć: tak, w tysiąc sześćsetnym roku bestie ludzkie i fanatycy spalili Giordano Bruno, lecz ludzie nie poszli drogą, na którą spychali ich ci zbrodniarze i fanatycy, lecz drogą Bruno. Wiemy, że ludzkość, historycznie stosując miary czasu, stosunkowo szybko przemierzyła etap od stanu dzikości do sprawiedliwego i pięknego społeczeństwa komunistycznego. Widmo jednak nie wiedziało o tym. Zobaczyło naszą przeszłość, powiedziało: „Ludzie źli” — 1 odeszło. Nie powinienem był pokazywać mu tego filmu…

Zostawiłem luk otwarty, wszedłem do kabiny i usiłowałem skoncentrować się na czymś innym. Nie bardzo mi się to udawało. Nie mogłem nie myśleć o tym, co zaszło.

Od dawna istniały dwa poglądy na temat istot rozumnych, z którymi — wcześniej czy później — astronauci muszą się spotkać w innych systemach gwiezdnych jeden — nader powściągliwy — naukowy. Nauka uprzedzała, że warunki istnienia na rozmaitych planetach są bardzo różne, a więc różne być muszą i drogi rozwoju świata organicznego. Drugi pogląd, powiedziałbym inne podejście — J. reprezentuje literatura. Literatura prawie zawsze widział na innych planetach coś zbliżonego do życia na kuli ziemskiej, inaczej tylko usytuowanego w wymiarach czasu Bohaterowie powieści fantastycznych lądowali na planetach zamieszkałych przez jaszczury, pterodaktyle, dyplodoki, jak to było niegdyś na Ziemi. Bądź przenosili się w przyszłość — na planety pełne bajecznych miast z kryształowymi pałacami.

Istoty rozumne, zamieszkujące tę planetę, z powierzchowności (jeżeli nie brać pod uwagę przezroczystości) podobni byli do ludzi. Stąd też mimo woli nasunął mi się wniosek, że układ myśli, wyobrażenia, świat ducha tych obcych, rozumnych istot jest powtórzeniem cech ludzkich. To był błąd.

Przypominam sobie powieść — przedstawiała ideę Wielkiego Pierścienia, łączności radiowej między światami. Lecz oto my, ja i istota obca, stoimy obok siebie, rozmawiamy i… nie rozumiemy się nawzajem. Łączność między światami to nie tylko — jak sądził powieściopisarz — trudności techniczne. To są trudności nieporównanie większe, mające związek z rozwojem, który na każdej planecie w ciągu milionów lat kroczył własnymi drogami.

Siedząc w kabinie przemyślałem wiele spraw. Odrzuciłem moje poprzednie domysły, nieśmiało próbowałem wyobrazić sobie, jak oni rozmawiają, patrzą, myślą… I im więcej zastanawiałem się nad tym problemem, tym wyraźniej przypominały mi się słowa Lenina, że istoty rozumne na innych planetach mogą — w zależności od warunków — okazać się zupełnie innymi, nie podobnymi do ludzi. Lenin wypowiedział tę myśl jeszcze w 1916 roku. Jasny umysł Lenina już wówczas rozumiał to, co nawet w naszych czasach nie jest wszystkim dostępne…


Później w notatkach przekazanych mi przez staruszka, Łański znalazł następujące słowa Lenina:

„Jest zupełnie możliwe, że na planetach układu słonecznego i w innych miejscach wszechświata istnieje życie i mieszkają tam istoty rozumne. Możliwe, że w zależności od siły przyciągania danej planety, właściwości jej atmosfery i innych warunków te rozumne istoty odbierają świat zewnętrzny innymi zmysłami, które znacznie się różnią od naszych zmysłów.

Proszę zwrócić uwagę, do niedawna przypuszczano, że życie w głębinach oceanu jest niemożliwe, a to na skutek olbrzymiego ciśnienia wody. Obecnie ustalono, że na dnie oceanów żyje, przystosowanych odpowiednio, wiele gatunków ryb i innych różnorodnych żywych stworzeń. Oczy niektórych są zastępowane przez narządy dotyku, innym znów oczy służą jako reflektory oświetlające drogę”.

— Miałem takie wrażenie — ciągnął Szewcow — jak gdybym stał się bardziej dojrzały, doświadczony, mądry. A przede wszystkim — ciążyła na mnie odpowiedzialność. Minęło około dwudziestu miesięcy (według czasu rakietowego) od chwili, gdy „Szperacz” opuścił Ziemię. Przez dwadzieścia miesięcy starałem się nie myśleć o Ziemi. Na początku miałem przeprawę z czarnym pyłem, potem… Tak, zdawało mi się, że będę mocniejszy, jeżeli nie będę myślał co Ziemi. Zaniechałem słuchania muzyki, przestałem oglądać mikrofilmy. Znalazłem nawet uzasadnienie: przekonałem siebie, że należy skoncentrować się wyłącznie na pracy bezpośredniej…

Popełniłem błąd. Już pierwsze moje kroki na obcej planecie nie były właściwe. Przed pół wiekiem dla załóg statków kosmicznych wydano specjalną instrukcję: „O możliwościach spotkania innych istot rozumnych”. Otóż w tej instrukcji mówiło się, że należy zachować jak najdalej posuniętą ostrożność, gdyż najlepszy astronauta może okazać się kiepskim psychologiem. Instrukcja nakazywała kapitanowi statku, który spotka się z rozumnymi istotami, przy pierwszych już komplikacjach porzucić obcą planetę. Surowe, lecz nieodzowne zarządzenie…

„Szperacz” wylądował na planecie, którą zamieszkiwały istoty rozumne. Był to świat obcy. I oto stosunki między dwoma światami stały się zależne od jednego człowieka… W tak skomplikowanej sytuacji błędy są nieuniknione. W szczególności, jeżeli człowiek jest zmęczony lub chory.

Zazwyczaj my, astronauci, wzruszamy tylko ramionami, Przypominając sobie starą instrukcję. Możliwe” że była to odkrywcza żądza, być może — lekkomyślność: z odległości każdy problem wydaje się mniej skomplikowany. A może i tutaj odbijał się wpływ tradycji literackiej: w powieściach astronauci, gdy się tylko dorwali do „obcych”, z niezwykłą łatwością przenikali w cudzy świat… Kiedy jednak wypadło mnie jako pierwszemu z ludzi spotkać się z rozumnymi istotami obcego świata, jakkolwiek nie od razu, zrozumiałem, jak słuszna jest wydana przed pół wiekiem instrukcja.

Jedynie niezwykle pomyślny zbieg okoliczności pozwolił uniknąć katastrofy. Nie wiedziałem, co się kryje w gąszczu spiralnych drzew. Nie przypuszczałem, że zadziwiające stworzenie — widmo, w specyficzny sposób reaguje na historię ludzkości… Czekały mnie niespodzianki. Na przykład potem dopiero dowiedziałem się, że widmo mogło czytać moje myśli (przynajmniej tę część myśli, które były związane z obrazami wzrokowymi).

Zrozumieć błędy — nie znaczy jeszcze, że można je naprawić. Zrozumiałem wiele… lecz niczego nie naprawiłem.

„Szperacz” pozostał na planecie.

Загрузка...