Rozdział 4

Wygląda na to, że Louise już poszła – stwierdziła Van, wsłuchując się w trzask zamykanych drzwi. – Możecie wyjść.

Kreol i Hubaksis posłusznie ruszyli do dużego pokoju.

– Przygotuję wam teraz coś do zjedzenia – obiecała Vanessa. – Może pooglądacie przez chwilę telewizję. Chcecie?

– Nie, dziękuję – pogardliwie odmówił mag. – Jaki jest sens oglądać, jeśli to wszystko jest tylko iluzją? To już lepiej popracuję.

– Będziesz czarować? – z zainteresowaniem zapytała dziewczyna.

– Nie, przede wszystkim muszę skopiować księgę. Kreol usadowił się w fotelu i zaczął starannie wyrysowywać coś w znalezionym zeszycie. Ale już po minucie wzdrygnął się i z obrzydzeniem odrzucił długopis.

– Co znowu jest nie tak? – zawołała oburzona Vanessa z kuchni. I tak przeszkadzał jej Hubaksis, który usadowił się na suficie i z oddaniem w oku zaglądał jej za dekolt. – Długopis się wypisał?

– Nie mogę pisać tą idiotyczną pałką – zazgrzytał zębami Kreol. – Jest niewygodna! I ten grymuar jest za cienki. Nie zmieści się w nim nawet jedna dziesiąta tego, co mi jest potrzebne!

– Dobrze. – Vanessa załamała ręce. – Zaraz pójdę do sklepu papierniczego i kupię najgrubszy zeszyt, jaki tylko będą mieli! Ale jeśli potem znowu będziesz marudzić… po prostu nie wiem, co ci wtedy zrobię!

Wróciła po dwudziestu minutach, trzymając w rękach opasły tom przypominający wczesne wydania Biblii. Vanessa z trzaskiem rzuciła go na stół i ze zmęczeniem westchnęła.

– Masz. Duży format, najlepszy papier, tysiąc sześćset dwadzieścia stron, twarda okładka. Zasadniczo jest to album do szkicowania, ale nic lepszego nie znalazłam. Takich używają zawodowi artyści! Do tego kupiłam ci butelkę atramentu, kałamarz i pióro. Wybacz, gęsich nie było, wzięłam metalowe. Zadowolony?

– Jeszcze jak! – Kreol rozpłynął się w uśmiechu, otwierając foliał na pierwszej stronie i zanurzając pióro w atramencie. – Lepiej być nie może. Teraz zapiszę pierwszą stronę i przeprowadzę rytuał Niestarzenia. I wtedy będzie to prawdziwa Księga Zaklęć…

– A tak przy okazji, za to wszystko zapłaciłam czterdzieści osiem dolarów – oświadczyła Vanessa, zagryzając wargi.

– Nic mi to nie mówi. – Machnął ręką mag. – Co to jest „dolar”?

Vanessa westchnęła i wróciła do kuchni. Ryż już prawie się dogotował.

Widziała stamtąd dobrze, jak Kreol najpierw szybko pisze coś w swojej nowej księdze, a potem długo mamrocze kolejną abrakadabra, obwiązawszy najpierw książkę magicznym łańcuchem i opryskawszy jakimś świństwem przygotowanym w pośpiechu na ruszcie. Składniki wywaru wyniósł po kolei z kuchni. Vanessa nie zapamiętała całego składu, ale zauważyła, że potrzebna była sól, oliwa z oliwek, sok z winogron i znowu kocia sierść. Doszła do wniosku, że Kreol dlatego właśnie szanował koty, że do każdej magicznej brei trzeba było dodawać kocie kłaki.

Zakończywszy dziwny proces, mag wyciął na okładce kilka linii i wypełnił je wywarem. Następnie wypowiedział na głos jeszcze kilka słów i księga przez kilka sekund dosłownie świeciła wewnętrznym światłem.

– Księgo Słów, Księgo Rytuałów, bądź błogosławiona, o Księgo Sztuki! – głośno zakrzyknął mag. – W imię Krzyża, Kręgu i Gwiazdy, niech tak się stanie!

Szarpana przez ciekawość Vanessa podeszła popatrzeć, co takiego wyczarował. Rezultat zrobił na niej ogromne wrażenie.

Okładka księgi wyglądała teraz jak wycięta z kamienia, z jaspisu albo malachitu. Skrzyły się na niej jakieś zawijasy, a na okładce pojawił się rysunek pentagramu w kole z równoramiennym krzyżem w środku. Nad tą figurą mag wyciął słowo „Kreol”. Nie zwracając uwagi na ironiczne spojrzenia Kreola i Hubaksisa, Van spróbowała otworzyć księgę, ale nic z tego nie wyszło. Do tego zrobiła się znacznie lżejsza – Vanessa prawie nie czuła ciężaru tomu, chociaż trzymała go w jednej ręce.

– Zadziwiające… – Pokiwała głową. – Jak długo będziesz… no, zapełniać ją?

– Myślę, że dam radę uporać się z tym w kilka tygodni. – Kreol wzruszył ramionami. – Oczywiście, będę musiał pracować po nocach…

– A kiedy zamierzasz spać?

– W najbliższym czasie w ogóle nie zamierzam – burknął mag. – Spałem pięć tysięcy lat, kobieto, czy myślisz, że się nie wyspałem? W najgorszym wypadku jest taka prosta rzecz, jak zaklęcie Bezsenności. Dziesięć minut i senność znika na całą noc.

– A mówią: starożytność, starożytność… – z zawiścią westchnęła Vanessa. – My się tu męczymy, pijemy kawę litrami, łykamy tabletki, a u was wszystko jest takie proste…

– Nie powiedziałbym, żeby to było proste – sucho poinformował mag.

– W takim razie nie możesz jeszcze trochę wstrzymać się z tą swoją głupią księgą?

– Kobieto! – wybuchnął Kreol. – Gdy masz ochotę udać się w ustronne miejsce, spróbuj zatkać otwór palcem i się wstrzymać! Mam nadzieję, że porównanie cię nie wzburzyło?

Vanessa tylko fuknęła lekceważąco.

– Widzisz, chodzi o to – spróbował wyjaśnić mag. – Musiałem przechować księgę zaklęć, inaczej, po upływie pięćdziesięciu wieków, obudziłbym się pozbawiony znacznej części mocy. Ale moja księga była spisana na pergaminie, a na pergamin nie działa czar Niestarzenia. Istnieje jeszcze zaklęcie Wzmocnienia, ale jest słabsze i nie wytrzymałoby tyle czasu. Dlatego przeniosłem księgę do głowy… Chociaż było to szalenie trudne. Początkowo myślałem, że wytrzymam i nie śpieszyłem się. Ale teraz okazało się, że nie dam rady. Zaklęcia palą mi czaszkę od środka, chcą wyrwać się na wolność. Właśnie przeniosłem jedno z nich do księgi i od razu przestało mnie męczyć.

– Przepraszam, nie wiedziałam… – powiedziała Vanessa ze szczerą skruchą. – Może trzeba było ci kupić maszynę do pisania?

– A co to takiego?

– No, widzisz, takie narzędzie, z literami… Naciskasz przyciski i maszyna sama pisze.

– Magiczny samopis? – zorientował się Kreol. – Miałem taki. Nie ma sensu, każde słowo w księdze zaklęć powinno być napisane ręcznie. I muszę to zrobić sam.

– A na dodatek ani ja, ani mój pan, nie znamy jeszcze waszych liter. – Hubaksis wygłosił aluzję tonem sugerującym brak zainteresowania. Wyraźnie miał ochotę pooglądać jeszcze telewizję, ale nie jest to zbyt ciekawe, gdy nie znasz języka.

Po kilku minutach Vanessa podała do stołu. Kreol z zadowoleniem powąchał duszoną baraninę z ryżem, ale zastawa stołowa okazała się zagadką nie do rozwiązania.

– Co to takiego? – Wziął do ręki widelec. – Mały trójząb?

– Widelec. – Vanessa przechyliła głowę. – Tylko nie staraj się mnie przekonać, że za waszych czasów nie znali widelców. W sumeryjskim jest takie słowo!

– Wiem, co to jest widelec! – odburknął Kreol. – Ale ma dwa zęby i nie służy do jedzenia!

– Au nas służy – odparowała Van. – I jeśli nie chcesz, żeby pokazywali cię palcami w restauracji, musisz się nauczyć go używać.

– Czy ja też mam się nauczyć? – wyciamkał Hubaksis z paszczą nabitą po brzegi jedzeniem.

Vanessa zmierzyła go spojrzeniem. Mało prawdopodobne, żeby malutki dżinn był w stanie chociażby podnieść widelec, a co dopiero manipulować nim przy stole.

– Ty nie – zgodziła się niechętnie. – I tak nikt nie będzie na ciebie patrzeć.

– Dlaczego?

– Dlatego, że tam, gdzie są ludzie, będziesz musiał się zmniejszyć. – Dziewczyna postukała się w czoło. – Albo chować do torby, jak wolisz.

Kreol nie umiał prawidłowo trzymać widelca. A i nożem posługiwał się dość niezgrabnie – jakby używał go wszędzie, tylko nie przy stole. Jednakże jadł z widocznym zadowoleniem, co bardzo cieszyło Vanessę. Dla kucharza nie ma nic milszego, niż widok pochłanianych z apetytem dań. Ku jej ogromnemu zdziwieniu, Hubaksis zjadł prawie tyle samo co Kreol.

– Gdzie to się wszystko w tobie mieści? – zdziwiła się. – Zżarłeś więcej niż sam ważysz! Tak z dziesięć razy…

– Przecież to dżinn… – wyjaśni! Kreol leniwie, smakując domowy cydr. – Dżinn może nic nie jeść latami, a może za jednym posiedzeniem pochłonąć parę słoni. Chociaż to dotyczy zwykłych dżinnów – co do mojego niewolnika mam wątpliwości.

– Ja też mogę, panie – nieprzekonywająco skłamał Hubaksis. – Tylko nie chcę.

Na deser Vanessa podała galaretkę. Kreol niezwykle podejrzliwie przyglądał się zielonej, trzęsącej się substancji, dziabnął ją nożem, potem niezdecydowanie dotknął palcem. Hubaksis wyraźnie podzielał jego uczucia.

– A co to takiego? – Kreol zdecydował w końcu zapytać. Vanessa mimowolnie pomyślała, że w ciągu jednego tylko dnia słyszy to pytanie chyba już po raz setny.

– Galaretka – wyjaśniła obojętnie. – Bardzo smaczne jedzenie.

– Z czego to jest zrobione? – Kreol odciągał jak mógł chwilę degustacji.

– W dotyku przypomina gumę, panie – oznajmił dżinn. – A wyglądem – zdechłą meduzę.

– Skosztuj, niewolniku! – nakazał Kreol.

– Dziękuję, panie, jestem syty. – Dżinn cofnął się mimowolnie.

– Powiedziałem, skosztuj! – Mag podniósł głos. Hubaksis ścisnął wargi w wąziutką kreskę, ze złością spojrzał na niego swym jedynym okiem i niezdecydowanie odgryzł kawałek galaretki. Przeżuł. Połknął.

– No i? – zawołała Van, z trudem powstrzymując się, żeby nie potrząsnąć małym dżinnem. Co prawda wyglądałoby to nieco dziwnie – jakby potrząsała myszą albo wróbelkiem.

– Bardzo słodkie, panie! – Hubaksis uśmiechnął się nieoczekiwanie, bardzo zadowolony.

– Taaaak? – zapytał Kreol z niedowierzaniem. Potem wziął łyżkę i po kilku nieudanych próbach oderwał kawałek deseru i skierował do ust.

Tylko dobre wychowanie i pragnienie, by nie wyjść przed Vanessą na głupca nie pozwoliły Kreolowi wypluć galaretki. Zmusił się do przełknięcia tego, co miał w ustach. Ale wyraz twarzy miał przy tym taki, jakby zjadł pijawkę.

– Świństwo… – Skrzywił się. – W smaku jest takie samo jak w dotyku: guma.

– Ale przecież jest słodkie, panie? – cicho zachichotał Hubaksis.

– Tak, słodkie – wycedził Kreol, potwierdzając prawdziwość tego stwierdzenia. – Za słodkie. Widzisz, kobieto, co sobą reprezentuje mój niewolnik? Z zasady nie może mnie okłamać, ale za to może co nieco przemilczeć, bydlę…

– Wybacz, panie, nie mogłem się powstrzymać – wymamrotał dżinn. Było widać, że jest bardzo zadowolony z siebie.

– Widocznie zapomniałeś, jak boleśnie bije moja laska – rzucił Kreol.

– Dość! Przestańcie! – Vanessa rozłożyła ręce jak sędzia na ringu. – Co to za średniowiecze?! Niewolnictwo zniesiono jeszcze w zeszłym wieku, wtedy zakazano też kar cielesnych!

– A tortury? – jednocześnie krzyknęli Kreol i Hubaksis.

– Jeszcze wcześniej! – oznajmiła nieugięta dziewczyna. – I tylko spróbujcie powiedzieć, że was, diabelskich sadystów, to martwi!

– Nie, z jednej strony to oczywiście dobrze. – Hubaksis postanowił nie dyskutować. – Z drugiej strony – źle…

Kreol skończył jeść i znowu zaczął pisać w swej księdze.

Vanessa najpierw poszwendała się nieco z nudów, nie wiedząc, czym by się zająć. Nie miała ochoty oglądać telewizji, w domu nie było nic do zrobienia, i w ogóle było nudno. Każdego innego dnia poszłaby po prostu posiedzieć w kawiarni, ale dzisiaj nie miała ochoty wychodzić z domu bez potrzeby. W każdej chwili ktoś mógł przyjść w gości i gdyby odkrył, że w jej pokoju urzęduje mag oraz należący do niego dżinn, sytuacja mogłaby być niezręczna.

– Masz zamiar tak cały czas pisać? – zapytała znudzonym głosem, zaglądając Kreolowi przez ramię. Strona zapełniona była znaczkami i rysunkami, w których Vanessa z pewnym trudem rozpoznała znany jej (od dzisiejszego poranka) sumeryjski. Ale, poza nielicznymi wyjątkami, nie mogła rozpoznać słów.

– Tak – potwierdził zadowolony mag. – Mam zamiar pisać, aż przepiszę wszystko. A co?

– Może gdzieś pójdziemy, zabawimy się? – nieoczekiwanie zaproponowała Vanessa. Zazwyczaj w takich sytuacjach czekała, aż zostanie zaproszona, ale w tym przypadku raczej nie miało to sensu. – Zobaczycie miasto… Wiesz, jakie piękne jest nasze miasto?

– To prawda, panie! – podchwycił Hubaksis. – Chodźmy! Pochodzimy po bazarze, zajdziemy do łaźni, popatrzymy na świątynie! A przy okazji, muszę w ustronne miejsce. Gdzie to jest?

– Możesz napaskudzić do doniczki – z roztargnieniem powiedział Kreol. – Jesteś taki mały, że i tak nikt nie zauważy.

– Co to, to nie! – fuknęła Vanessa. – W waszym Babilonie możecie paskudzić, gdzie chcecie, ale tu są Stany Zjednoczone, tu się tak nie robi! Chodź, pokażę ci.

Hubaksis wrócił po pół godzinie.

– Wyobraź sobie, panie! – Zamachał rękami. – Tam… Tam są marmurowe ściany, prawdziwa wanna i woda leci prosto ze ściany! Naciskasz przycisk i leci! A papier… – zniżył głos do szeptu – papieru używają nawet do… no wiesz…

– Do czego konkretnie? – Kreol zmarszczył czoło, nie przerywając pisania.

– No… do… – Dżinn wstydliwie pokazał gestami, do czego współcześni ludzie używają papieru.

– Co za marnotrawstwo. – Wzruszył ramionami mag, nadal pisząc coś w księdze. Pióro biegało po papierze z szybkością błyskawicy.

– To co, wybierzemy się na przejażdżkę? – Vanessa postukała palcami w blat stołu. – Pokażę wam Golden Gate.

– C-co? – Kreol aż przestał pisać. – Bramę ze złota?! Za moich czasów takie mieli tylko imperatorzy!

– Bogato! – Hubaksis wyciął dolną wargę.

– Nie, nie zrozumiałeś – zmarszczyła się Van. – To nie jest prawdziwa brama. To most.

– Most? – Kreol zdziwił się jeszcze bardziej. – Most ze złota?! A wy co – nie macie co robić ze złotem, że budujecie z niego mosty? I dlaczego w takim razie nazywa się „bramą”?

– Oj, przecież nie jest ze złota! To tylko taka nazwa!

– Jakaś głupota! – fuknął Kreol. – Zwariowany wiek. Za moich czasów most nazywano mostem, bramę – bramą, złoto – złotem, a głupka – głupkiem. Myślę, że wasz cesarz ma poważne kłopoty z głową, jeśli tak nazwał most. I po co w ogóle nazywać most? Przecież to nie jest miasto…

– A za waszych czasów nie nazywali mostów? – zapytała Vanessa jadowitym tonem.

– Nazywali, dlaczego by nie. – Kreol wzruszył ramionami. – Nazywali. Powiedzmy: „most na rzece Tygrys”. Albo „most na rzece Eufrat”. A najczęściej po prostu „most”. Nie, oczywiście żartuję, spróbuj zbudować most na Tygrysie. Przeprawiali się na promach…

– Wystarczy! – Dziewczynę zmęczył głupi spór. – Idziecie ze mną, czy nie? Jeśli nie, pójdę sama. Znudziło mi się siedzieć w czterech ścianach…

– Niech będzie, rozprostuję kości – miłościwie zgodził się Kreol. – Tylko wezmę ze sobą narzędzia. I księgę też.

– Może od razu weźmiesz całe mieszkanie? – wyburczała Vanessa. – Jak chcesz, ty będziesz to taskał.

Van znalazła swoją starą sportową torbę, w której bez trudu zmieścił się cały dobytek maga, w tym także potężne tomisko. Torba bardzo dobrze pasowała do jego nowego ubrania i nie zwracała uwagi. Tylko najgłupszy złodziej mógłby ukraść worek wyglądający na wypchany hantlami i innym sprzętem sportowym.

– Nie będzie ci ciężko to nieść? – zapytała Van złośliwie, patrząc, jak mag wrzuca bagaż na ramię.

– Jak ty niczego nie rozumiesz, kobieto. – Kreol pokiwał głową. – Potrzymaj no.

Vanessa machinalnie wzięła od niego bagaż i aż krzyknęła ze zdziwienia. Torba wyglądająca na niezwykle ciężką, w rzeczywistości prawie nic nie ważyła – w każdym razie nie więcej niż kilogram.

– Ach, cały czas zapominam, jaki z ciebie sprytny cza… mag – powiedziała z zrozumieniem. – Zaklęcie Ulżenia? – uściśliła.

– Oczywiście. Sama mówiłaś, że moje narzędzia wzięto za pozłacane…

– Tak, oczywiście, zapomniałam… Księgę też zdążyłeś już zaczarować?

– A jakże! – pochwalił się z dumą.

Ku rozgoryczeniu Vanessy, wyglądający przez okno samochodu Kreol nie przejawiał szczególnego zdziwienia. Pierwsze wrażenie minęło i teraz mag patrzył obojętnie na cuda San Francisco. Co innego Hubaksis. Dżinn co chwila achał i ochał, i wszystko wskazywał palcem. – Domy do samego nieba! Ludzi więcej niż w Babilonie! I ani jednego strażnika!

– Khem… – odkaszlnęła Van znacząco, patrząc właśnie na policjanta nudzącego się koło radiowozu. – W ogóle to są, tylko wyglądają inaczej…

– A jak? – ze szczerym zainteresowaniem zapytał Hubaksis.

Zamiast odpowiedzi Vanessa milcząco wskazała ruchem głowy tegoż policjanta.

– Mogę się mylić – bez przekonania zaczął Hubaksis, drapiąc się po nosie – ale, według mnie, w takim właśnie ubraniu chodziłaś… no, na początku.

– Oczywiście – odparła nieporuszona Vanessa. – Widzisz, mój maleńki przyjacielu, według waszej przedpotopowej terminologii mnie także można nazwać strażnikiem.

Hubaksis stropił się. Kreol powoli uniósł głowę, do tej pory przechyloną od niechcenia na bok. Potem, wraz z dżinnem jednocześnie zachichotali.

– Nie rozśmieszaj mnie, kobieto! – Kreol aż pokładał się ze śmiechu.

– Kobieta strażnik?! – wtórował mu dżinn. – W życiu nie słyszałem nic równie głupiego! Tylko nie przekonuj mnie, że trafiliśmy do królestwa amazonek!

– Jakich znowu amazonek?! – nadęła się obrażona Vanessa. – U nas panuje równouprawnienie płci, ot co!

– Starczy już! – krzyknął Kreol z lekkim zniecierpliwieniem. – Masz mnie za durnia? Równouprawnienie płci… Oczywiście, za moich czasów istniały państwa, w których mężczyzna mógł mieć tylko jedną żonę, ale nawet tam ich nie dopuszczali do walki… kobiet, znaczy.

– Właśnie – zgodził się Hubaksis. – Kobieta nie da rady nawet podnieść halabardy, jaki z niej strażnik?

– Nie chcecie, nie wierzcie – machnęła ręką Vanessa. – Z czasem sami się przekonacie.

– Zobaczymy – sceptycznie burknął mag. Obiecany cud, most Golden Gate zrobił jednak na Kreolu pewne wrażenie. Z szacunkiem pokiwał głową, oceniając ogrom pracy włożony w budowę takiego kolosa, ale od razu zauważył, że w porównaniu z Wieżą Babel to po prostu zabawka.

– Czyżby to nie był mit? – zdziwiła się Van.

– Nasza wieża? – dumnie powiedział Kreol. – Najprawdziwsza prawda. Setki tysięcy robotników budowało ją prawie czterdzieści dziesięcioleci! W budowie uczestniczyło stu dwudziestu należących do Gildii sumeryjskich magów! Nawet wasze budynki są niczym w porównaniu z tym cudem. A właśnie, czy jeszcze stoi?

– Bezsensowne pytanie, panie – ze smutkiem orzekł Hubaksis. – Jeśli Van myśli, że Wielka Wieża jest mitem, to znaczy, iż została zburzona tak dawno, że nikt nawet nie jest pewien, czy kiedykolwiek naprawdę istniała…

– Szkoda… – Pokiwał głową mag. – Przecież ja też naprawdę ją budowałem. Co prawda dopiero pod koniec…

– Wy dwaj jesteście bezcennymi świadkami! – krzyknęła Vanessa. – Każdy historyk dałby sobie uciąć pół nogi, żeby tylko móc z wami porozmawiać i dowiedzieć się, jak było… no, pięć tysięcy lat temu.

– Po co? – Kreol uniósł brwi. – Czyżbyście nie mieli kronik?

– Dobrze, zapomnij. – Van machnęła ręką, zniechęcona. – I tak nikomu nie udowodnisz, kim naprawdę jesteś i skąd się wziąłeś. Nie uwierzą. Co najwyżej wezwą psychiatrę…

– Nie uwierzą… – Kreol uśmiechnął się paskudnie. – A jeśli zamienię ich w stertę węgla, wtedy uwierzą?

– Wtedy zamiast psychiatry wezwą FBI – rozsądnie odpowiedziała Vanessa. – Tajne materiały i takie tam… Tak, a wy naprawdę nie zamierzacie wrócić?

– Dokąd? – nie zrozumiał mag.

– No, z powrotem, do przeszłości… – wyjaśniła Van. – Ja tu się z wami cackam, a wy nagle jutro – hop i znikniecie?

– Co za głupoty opowiadasz, kobieto? – Kreol popatrzył na nią tak, jakby wątpił czy jest przy zdrowych zmysłach. – Jak można wrócić do przeszłości?

– A kto was tam wie, magików diabelskich, co możecie, a czego nie… – wymamrotała Vanessa.

– Kobieto! Bogowie najwyraźniej poskąpili ci rozumu! Żaden mag nie jest w stanie zmienić tego, co już się zdarzyło! Na Ea i Enlila, tego nie mogą nawet sami bogowie!

– Ani Wielki Chan – przytaknął Hubaksis.

– Jaki znowu chan? – spojrzała na niego spod oka Vanessa.

– Wielki Chan dżinnów i ifritów – wyjaśnił. – Panie, jak sądzisz, czy on jeszcze żyje?

– Nie jestem pewien. – Kreol zagryzł wargę. – Z jednej strony, minęło mnóstwo czasu, ale z drugiej strony, wy, dżinny, żyjecie niemalże wiecznie… A co, stęskniłeś się za starym panem?

– Chrońcie mnie bogowie! – Malutki dżinn aż się zatrząsł. – Co też, panie, szybciej się utopię niż odejdę od ciebie! On z pewnością będzie mnie torturował, aż… będzie mnie wiecznie torturował!

– Oj, tak, tak – życzliwie przytaknął mag. Całkiem zagubiona Vanessa prowadziła samochód, starając się zgadnąć, za co też Wielki Chan tak znienawidził tę kruszynę, że aż gotów był poświęcić całą wieczność, byleby tylko udręczyć go jak należy? I dlaczego nie może zrobić tego teraz – czyżby Kreol był silniejszy od władcy dżinnów?

Nieoczekiwanie mag pociągnął nosem jakby coś obwąchiwał. Van także powąchała powietrze, ale nie wyczuła nic poza zapachem benzyny. Jej toyota dawno już wymagała remontu – należało załatać chłodnicę i naprawić jeszcze kilka drobiazgów, ale cały czas brakowało na to czasu.

– Zatrzymaj się tutaj! – ostrym tonem zażądał Kreol.

Vanessa zdziwiła się, ale mimo wszystko nacisnęła hamulec. Po kilku nieudanych próbach Kreol w końcu uporał się z otwarciem drzwi i stanął na chodniku. Hubaksis zmniejszył się do rozmiarów muchy i skoczył w ślad za nim.

– Czuję magię! – ochrypłym głosem poinformował mag, cały czas węsząc wokół. – Pierwszy raz od przebudzenia czuję cudzą magię! Stamtąd!

Wskazał na niewielki sklepik ze starociami. Vanessa wzruszyła ramionami, pisnęła pilotem, zamykając samochód i ruszyła w ślad za Kreolem. Wcale nie uśmiechało jej się zostawić maga samego na środku ulicy.

– W czym mogę pomóc, madame? – Właściciel sklepu nadszedł, słysząc dźwięk dzwonka nad drzwiami i rozpłynął się w przesłodzonym uśmiechu.

Kreol z pożądaniem oglądał wystawę, nie przestając przy tym wietrzyć. Raczej nie można było od niego oczekiwać pomocy.

– Sama nie wiem… – niezgrabnie plątała się Van. – A nie ma pan czasem czegoś takiego… nie wiem jak to powiedzieć… magicznego?

Sprzedawca uśmiechnął się ze zrozumieniem. Najwyraźniej był przyzwyczajony do różnych dziwaków.

– Madame – przysunął się do niej bliżej – muszę powiedzieć, że mamy dużo z tego, czego pani potrzeba. To jest, na przykład… – pochylił się nad jednym z pudełek i wyjął coś podobnego do wysuszonego korzenia – najprawdziwsza mandragora. Jest w stanie wyleczyć prawie wszystkie choroby, a także – mrugnął frywolnie – znacznie zwiększyć męską potencję. Czy to panią interesuje?

– Mówi, że to mandragora – przetłumaczyła Vanessa Kreolowi. – Czy to prawda?

Mag rzucił krótkie spojrzenie na korzonek i pogardliwie fuknął.

– To wysuszona łodyga bylicy. Nawet nie jest podobna do mandragory. W tym śmieciu nie ma za grosz magii.

– Mój znajomy mówi, że to bylica – przetłumaczyła Vanessa ze śmiechem.

– Zapewniam, madame, że to najprawdziwsza mandragora! – oburzył się sprzedawca. – Czyżbym miał panią oszukać z powodu jakiś głupich sześćdziesięciu dolarów?

– Tu jest! – zawołał podekscytowany Kreol, ryjący w skrzynce z tanimi ozdobami. – Kup to, kobieto! Zapłać każdą cenę, to jest tego warte!

Mówił oczywiście po sumeryjsku, ale sprzedawcy wystarczył sam ton głosu, którym wypowiedziano te słowa. Jego oczka od razu zabłysły, a wewnętrzna kasa nerwowo zabrzęczała.

– Ile kosztuje ta rzecz? – zapytała Vanessa, ciągle jeszcze z powątpiewaniem. Można ją zrozumieć, jeśli wziąć pod uwagę, że znaleziony przez Kreola przedmiot był tylko pozieleniałym ze starości amuletem na łańcuszku. Wykonanym chyba z brązu. Widać było na nim jakieś zygzaki, ale nawet doświadczony kryptograf nie podjąłby się odgadnąć, co oznaczają. Był jeszcze spiralny wzór na odwrocie, też całkiem nieciekawy.

– Oooo, madame! – Sprzedawca przewrócił oczami, jakby przyszło mu sprzedać ukochanego syna. – Pani przyjaciel znalazł jeden z najcenniejszych skarbów w mojej kolekcji! To starożytny talizman hinduskich fakirów, zdolny chronić przed nieszczęściem, a także… – znowu frywolnie mrugnął – zwiększyć męską potencję…

– To antykwariat czy sex shop? – zapytała Vanessa z obrzydzeniem. – Pytam się, ile to kosztuje?

– Jest bezcenny, madame, bezcenny! Tylko dla pani, tylko dla pani, mogę odstąpić go za… powiedzmy… za pięćset dolarów.

– Co?!!! – wrzasnęła Van ze złością. – Pięćset?! W cenniku jest napisane: pięćdziesiąt!

– To niemożliwe! – Oburzony sprzedawca aż syknął. – Niemożliwe! Niech no spojrzę… ach, o to chodzi! To mój synek, mały łobuz, zamazał jedno zero jakimś świństwem. Dzieci, dzieci… Nic się nie stało, zaraz je dopiszę… To co, bierze pani czy nie? Proszę się szybko decydować, za kilka minut zamykam.

Vanessa bezsilnie opuściła ręce. Zupełnie nie miała ochoty dać takiej sumy za jakiś głupi talizman. Gdyby miała przy sobie odznakę i pistolet, z pewnością nie wytrzymałaby i aresztowała oszusta.

– Widzisz, co narobiłeś! – wyszeptała po sumeryjsku do Kreola. – Gdybyś się tak głośno nie cieszył, sprzedałby nam to za pięćdziesiąt! Może nawet wytargowałabym za połowę tego!

– Mmm… tak. – Kreol podrapał łysinę. Od razu zrobiło mu się wstyd – mag nienawidził przepłacać na straganach. – Zapytaj go, czy nie zechce się zamienić?

– A na co? – zdziwiła się Van. – Tylko nie mów, że oddasz w zamian swojego Świętego Graala!

– Ani myślę! – zapewnił mag. – Niewolniku, stwórz w mojej lewej kieszeni twardą iluzję złotego pierścienia z brylantem.

– Słucham, panie – pisnął nie wiadomo skąd Hubaksis.

Gdy Kreol wyjął rękę z kieszeni, błyszczał w niej wspaniały pierścień. Nawet królowa angielska nie powstydziłaby się ozdobić takim swój palec. Nie ma nawet co wspominać, jak na ten widok sprzedawca-krętacz wybałuszył oczy.

Wyciągnął spod stołu szkło powiększające, sprawnie obejrzał kamień, spróbował ugryźć metal, o mało nie łamiąc przy tym górnego siekacza, a potem prędko podetknął Vanessie brązowy medalion.

– Zgoda! – wykrzyknął szybko. – Zabierajcie swój zakup, madame, i proszę wyjść jak najszybciej! Już zamykam… Pora na kolację… spać… wziąć lekarstwa… Do widzenia, madame, zapraszam ponownie!

Dosłownie wypchnął Vanessę i Kreola ze sklepu i od razu zamknął drzwi na zasuwę. Za szybą zakołysała się wywieszka „zamknięte”.

A co on tak? – Mag podniósł brwi.

– Boi się, że się rozmyślimy – zachichotała Van. – Fajny był pierścionek, trochę nawet szkoda…

– Nie ma co żałować – krótko powiedział mag, wsiadając do toyoty. – Uruchom swój rydwan, bo obawiam się, że to on się zaraz rozmyśli.

– Dlaczego? – zainteresowała się wesoło. – Nawet jeśli brylant był fałszywy, taki pierścionek i tak jest wart więcej niż ten drobiazg.

– Widzisz, kobieto – Kreol rozciągnął usta w uśmiechu – mój niewolnik jest bardzo małym dżinnem, a twarde iluzje są znacznie trudniejsze od bezcielesnych. Ten pierścień będzie istniał pięć minut, nie dłużej. Myślę, że nasz nowy znajomy już stał się świadkiem tego, jak pierścień rozpłynął się w powietrzu.

– To nie moja wina – ze skruchą powiedział dżinn. – Przecież tyle ci wystarczyło, panie?

Vanessa oparła się czołem o kierownicę i wybuchnęła bezdźwięcznym śmiechem. Oczywiście, dopiero co stała się współuczestnikiem oszustwa, ale myśl o tym, że naciągacz sam został naciągnięty i do tego tak sprytnie, sprawiła jej wielką przyjemność.

– A mimo wszystko, co w tej rzeczy jest takiego nadzwyczajnego? – zapytała w końcu z zainteresowaniem. – Dla mnie to po prostu tania biżuteria, w każdym śmietniku można znaleźć ładniejszą…

– Jeśli znajdziesz jakieś ustronne miejsce, pokażę ci, do czego jest zdolny nasz nabytek – obiecał Kreol.

Vanessa poczuła ciekawość. Skręciła w odludną uliczkę i zatrzymała się w mrocznym zaułku między dwoma domami. Nikt tu nie pojawiał się częściej niż raz – dwa razy w ciągu dnia.

Kreol wyszedł z samochodu, rozejrzał się dookoła, szczególnie długo zatrzymał wzrok na stercie śmieci wysypujących się z przewróconego pojemnika i wyraźnie powiedział:

– Sługo, ukaż się!

Kilka metrów od niego, wprost z powietrza zmaterializowała się figura podobna do rozczochranego nastolatka, z tym że w całości wyrzeźbionego z kryształu. Widać było przez niego przedmioty i wyglądał na pozbawionego życia. Oczy miał smutne, zgaszone.

– Kto to? – szeptem zapytała Vanessa, na wszelki wypadek chowając się za plecami Kreola.

– Magiczny Sługa – odpowiedział mag. – Stworzony przez magię. Zazwyczaj jest niewidoczny. Nie ma uczuć, ani pragnień, ani nawet myśli. Umie tylko spełniać rozkazy. Rozkazy tego, kto nosi ten amulet. – Kreol uśmiechnął się złośliwie.

– Nieźle! – zgodziła się Vanessa. – A co on może?

– No, nie tak już wiele – przyznał Kreol. – Nie więcej, niż dobry robotnik. Uszyć ubranie, zrobić meble, zbudować dom…

– Nooooooooo – rozczarowała się Vanessa. – To oczywiście nieźle, ale…

– Nie wyciągaj pochopnych wniosków, kobieto – uśmiechnął się Kreol. – Najpierw popatrz sama. Sługo, sprzątnij te śmieci!

Magiczny Sługa zniknął w mgnieniu oka. Kontener błyskawicznie stanął na miejscu, a rozrzucone dookoła śmieci same zaczęły się zbierać i wpadać do wewnątrz. Wszystko działo się w takim tempie, że Vanessa nie mogła nadążyć wzrokiem za latającymi papierami i ogryzkami. Nie minęło nawet dwadzieścia sekund, a wszystko dookoła wręcz błyszczało, jakby przed chwilą przeszła tędy brygada stróżów. Van westchnęła z podziwem.

– Robi wrażenie…!

– Porusza się sto razy szybciej niż zwykły człowiek, a do tego ma wszystkie narzędzia niezbędne do wykonania dowolnej pracy. – Mag uniósł palec. – Pracuje za setkę robotników, a przy tym nie je i nie śpi.

– A samochód może naprawić? – zainteresowała się Vanessa.

– Samochód? – zamyślił się mag. – Nie wiem… Oczywiście, Magiczny Sługa umie dużo, ale przecież jest bardzo, bardzo stary… Widzisz, tu na odwrocie jest napis w języku, który był starożytny już za moich czasów.

– I co, każdy może założyć tę błyskotkę i wydawać rozkazy temu chłopakowi?

– Oczywiście. – Wzruszył ramionami Kreol. – Chcesz spróbować?

– Mogę? – ucieszyła się Vanessa.

– Proszę bardzo, dlaczego by nie…

Mag zdjął amulet i własnoręcznie włożył go na szyję dziewczyny. Zimny łańcuch przyjemnie chłodził skórę, a sam amulet prawie nic nie ważył, jakby podlegał Zaklęciu Ulżenia.

– No dalej, Van, rozkaż mu coś – rozległ się głos Hubaksisa.

– Zaraz… zaraz… niech to diabli porwą, nic mi nie przychodzi do głowy…

Vanessa rozejrzała się dookoła. Na ziemi nie znalazła nic odpowiedniego.

– No? – Kreol uniósł brwi.

– No poczekaj żesz… – Van zagryzła wargi.

– Rozkaż mu rozłożyć śmieci tak, jak leżały przedtem… – zjadliwie poradził dżinn.

– Odczep się! Stop, przypomniałam sobie!

Vanessa wyjęła z torby przypadkowo zabraną pomarańczę i uniosła wysoko przed sobą, jakby chciała nią nakarmić niewidzialnego słonia.

– Zupełnie nie umiem ich obierać, zawsze się opryskam sokiem – rzekła konfidencjonalnym szeptem. – Ej, ty tam, obierz pomarańczę!

Nic się nie wydarzyło.

– Coś się zepsuło?

– Po prostu zapomniałaś dodać: „sługo” – burknął mag. – Słowo-klucz. Jak inaczej ma zrozumieć, że zwracasz się do niego, a nie do kogoś innego?

– Tak? Dobrze… Sługo, obierz pomarańczę!

W następnej sekundzie skórka z prędkością błyskawicy odpadła z owocu i wylądowała na dłoni Vanessy. Na słodkim miąższu nie zostało ani śladu skórki.

– Nieźle – oceniła, dzieląc pomarańczę na trzy równe części. – Tylko po co oddał mi skórkę? Mógł ją wyrzucić, czy on jest całkiem tępy?

– Oczywiście. – Mag kiwnął głową. – Wypełnia rozkazy i nic więcej. I dobrze, że jest całkiem pozbawiony rozumu.

– Dlaczego?

– Dlatego, że Magiczny Sługa obdarzony rozumem wcześniej czy później poczuje się zmęczony swoją sytuacją. W rezultacie nieunikniony jest bunt. Znam co najmniej trzy przypadki, gdy taki właśnie sługa zabił swego pana.

Vanessa o mało nie udławiła się pomarańczą. Pospiesznie zdjęła z szyi łańcuszek i oddała amulet Kreolowi. Nieporuszony, założył go z powrotem, obok swojego starego amuletu ochronnego i dodał:

– Ale tego nie ma się co bać. Oczywiście, jeśli wydam mu rozkaz, aby cię zabił, wypełni go co do joty, ale równie dobrze można bać się kuchennego noża. Chociaż nie, nie mam racji. Nawet mniej. Magiczny Sługa nie może zrobić krzywdy swemu panu – to część jego życiowego credo.

– W takim razie jak mogli się buntować? – podejrzliwie zapytała Vanessa.

– Zwykła sprawa. Niedoróbka w zaklęciu. Większość magów obdarza takich magicznych służących chęcią do pracy. Miłość do pracy, rozumiesz?

– Czyli robią z nich pracoholików? – Kiwnęła głową Van. – I co w tym złego?

– Sługa stopniowo staje się coraz bardziej samodzielny. Zaczyna domagać się od pana pracy – najpierw nieśmiało, a potem coraz natarczywiej. Z czasem dochodzi do tego, że grozi zabiciem maga, jeśli nie dostanie kolejnego rozkazu.

– A niech to, czegoś takiego nie wymyśliły nawet nasze związki zawodowe! – mruknęła Vanessa. – I co, zabijają?

– Rzadko. Większość magów stosuje w takim przypadku zwyczajną pułapkę – nakazują słudze zrobić coś niewykonalnego. Na przykład ukręcić bicz z piasku, albo wyczerpać morze łyżką. Zajmuje to temu stworzeniu nieokreślony czas.

– Czasami dają im jeszcze magiczną siłę – dodał Hubaksis. – Znałem kiedyś jednego maga, władającego takim sługą. Nazywał go „To, Nie Wiadomo Co”.

– Wydaje mi się, że w dzieciństwie czytałam podobną bajkę… – zamyśliła się Van.

Загрузка...