TRZYDZIEŚCI DWA

Prom transferowy ślizgał się wzdłuż większego pojazdu kosmicznego — pojedyncza bańka, dryfująca przy boku pokrytego bliznami wieloryba. Khouri i Cierń przepchnęli się do rzadko wykorzystywanego pokładu załogowego, zamknęli szczelnie drzwi i polecili rozstawienie kilku reflektorów. Świetlne palce macały kadłub, przesadnie uwypuklając formy na powierzchni statku. Widok barokowych transformacji — fałdów, wirów i całych akrów jaszczurzej łuski — wywoływał mdłości, ale nie było oznak dalszych szkód.

— No i co? — szepnął Cierń. — Jaka jest twoja diagnoza? — Jedno jest pewne: normalnie Ilia już by się odezwała. Cierń skinął głową.

— Myślisz, że nastąpiła jakaś katastrofa?

— Widzieliśmy bitwę albo coś, co na nią wyglądało. Wnioski nasuwają się same.

— Tamte światła były daleko.

— Przecież nie możesz być tego pewien.

— Z dużym prawdopodobieństwem mogę. Błyski nie były losowo rozrzucone po niebie. Grupowały się i leżały blisko płaszczyzny ekliptyki, co świadczy o tym, że wydarzenia rozgrywały się daleko. Dziesiątki minut świetlnych, a może całe świetlne godziny stąd. Gdyby błyski otaczały ten statek, wydałyby się nam bardziej rozciągnięte w przestrzeni.

— To dobrze. Ale wybacz, że nie słyszysz w moim głosie zbyt niej ulgi.

— Te uszkodzenia nie mogą mieć nic wspólnego z błyskami. Jeśli one rzeczywiście pochodziły z dalekiej części układu, to było z nimi związane wyzwolenie przerażających ilości energii. Ten statek został czymś trafiony. Ale nie pociskami z tamtej broni, bo wtedy statku by tu nie było.

— Dostał więc szrapnelem albo czymś takim.

— Niezbyt prawdopodobne.

— Cierniu, coś tu się stało, to pewne jak cholera!

Choć żadne z nich nic nie zrobiło, displeje konsoli ożywiły się lekko. Khouri nachyliła się i badała parametry promu, przygryzając wargę.

— Co to? — spytał Cierń.

— Zostaliśmy zaproszeni do doku — odpowiedziała. — Standardowy kierunek zbliżania. Jakby nie stało się nic niezwykłego. W takim razie dlaczego Ilia się nie odzywa?

— Opiekujemy się dwoma tysiącami ludzi. Lepiej się upewnić, czy nie wkraczamy w pułapkę.

— Wiem o tym.

Przesunęła palcem po konsoli, zdawkowo akceptując polecenia i odpowiadając na zapytania. Od czasu do czasu wpisywała odpowiedź bardziej szczegółową.

— Co robisz? — zapytał Cierń.

— Podchodzę do lądowania. Gdyby statek chciał zrobić nam coś brzydkiego, miał już dosyć po temu okazji.

Cierń skrzywił się, ale nie oponował. Nastąpił niewielki wzrost ciążenia, gdy prom transportowy, pod bezpośrednią kontrolą większego statku, wchodził na trajektorię dokowania. Kadłub zajął całe pole widzenia, a potem otworzył się, odsłaniając hangar dokujący. Khouri przymknęła oczy — wydawało się, że prom transferowy ledwie się mieści w otworze — ale za chwilę bez kolizji znaleźli się w środku. Prom pojechał na kołach i ze szturchnięciem wszedł w kołyskę. W ostatniej chwili dysze popchnęły go lekko. Nastąpiło słabiutkie drgnięcie kontaktu. Konsola zasygnalizowała, że prom uzyskał pępowinowe połączenie z hangarem. Wszystko przebiegało absolutnie normalnie.

— To mi się nie podoba — powiedziała Khouri. — To niepodobne do liii.

— Podczas ostatniego naszego spotkania nie była w nastroju do pojednania. Może nadal się na nas boczy.

— To nie w jej stylu — rzuciła Khouri i natychmiast tego pożałowała. — Coś jest nie tak, ale nie wiem co.

— Co z pasażerami?

— Zostają tutaj, dopóki się nie dowiemy, o co chodzi. Po piętnastu godzinach wytrzymają jeszcze dwie.

— Będą niezadowoleni.

— Nasi ludzie podadzą jakieś wyjaśnienie.

— Jedno kłamstwo więcej… Co za różnica? Coś wymyślę. Może niedopasowanie ciśnień atmosferycznych?

— Ujdzie. To nie musi być nic efektownego. Po prostu wiary godny powód, by zostali jeszcze kilka godzin na pokładzie.

Cierń poszedł omówić sprawy ze swymi asystentami. Powinno się udać, pomyślała Khouri: większość pasażerów i tak nie oczekiwała natychmiastowego zejścia na pokład. Rozruchów nie będzie, chyba żeby się rozeszła pogłoska, że ze statku nie wypuszcza się w ogóle nikogo.

Czekała na powrót Ciernia.

— I co teraz? — zapytał. — Nie możemy wyjść przez główną śluzę, bo jeśli zaraz nie wrócimy, ludzie nabiorą podejrzeń.

— Mamy tu śluzę pomocniczą — powiedziała Khouri, wskazując gestem głowy opancerzone drzwi, osadzone w ścianie pokładu załogowego. — Poprosiłam o rurę łączącą z hangaru. Możemy zejść ze statku i nikt się o tym nie dowie.

Rura szczęknęła o bok kadłuba. Większy statek zachowywał się dotychczas bardzo przychylnie. Khouri i Cierń włożyli skafandry, choć przyrządy pokazywały, że powietrze w rurze łączącej ma właściwy skład i ciśnienie. Polecieli ku drzwiom, otworzyli je i wepchnęli się w pomieszczenie po drugiej stronie. Drzwi zewnętrzne otworzyły się niemal natychmiast, gdyż nie trzeba było wyrównywać ciśnień.

Coś czekało w tunelu.

Khouri wzdrygnęła się i poczuła, że Cierń zareagował podobnie. Lata żołnierki wyrobiły w niej głęboko zakorzenioną niechęć do robotów. Na Skraju Nieba robot stanowił często ostatni widziany w życiu obiekt. Odkąd przebywała wśród innych kultur, nauczyła się tłumić tę fobię, ale nadal reagowała przestrachem, gdy niespodzianie spotykała robota.

W tym serwitorze nie rozpoznawała żadnego ze znanych typów. Był człekokształtny, ale jego struktura wyglądała całkowicie nieludzko. W większości pusty, stanowił koronkowe rusztowanie cienkich jak drut połączeń i rozpórek, pozbawione solidnych części. Mechanizmy ze stopu, warczące czujniki i arteryjne linie zasilające unosiły się wewnątrz szkieletowej formy. Serwitor z rozstawionymi członkami blokował korytarz, czekając na nich.

— Nie wygląda to dobrze — zauważyła Khouri.

— Cześć. — Serwitor, szczeknął prymitywnie zsyntetyzowanym głosem.

— Gdzie jest Ilia? — zapytała Khouri.

— Niedysponowana. Czy moglibyście upoważnić wasze skafandry do interpretacji dołączonego pola danych, do pełnej realizacji wizualnej i dźwiękowej. To znacznie ułatwi sprawy.

— O czym on mówi? — spytał Cierń.

— Chce, byśmy pozwolili manipulować tym, co widzimy przez skafandry.

— Może to robić?

— Wszystko na statku to potrafi, jeśli na to pozwolimy. Do osiągnięcia tego samego efektu większość Ultrasów ma implanty.

— A ty?

— Przed wylotem na Resurgam kazałam swoje usunąć. Nie chciałam, by ktoś mógł szybko powiązać mnie z tym statkiem.

— Rozsądne — powiedział Cierń.

— Zapewniam was, że nie będzie żadnych sztuczek — odezwał się serwitor. — Jak widzicie, jestem raczej nieszkodliwy. Ilia wybrała takie ciało umyślnie, bym nie był zdolny do wyrządzenia żadnych szkód.

— Ilia je wybrała?

Serwitor potaknął drucianą aproksymacją czaszki. Coś zakołysało się wewnątrz otwartej klatki: biały kikut, wklinowany między dwa druty. Wyglądał prawie jak papieros.

— Tak. Zaprosiła mnie na pokład. Jestem symulacją poziomu beta Nevila Clavaina. Nie jestem urodziwy, ale mam podstawy przypuszczać, że nie wyglądam jak to. Jeśli jednak chcecie widzieć, jak naprawdę wyglądam… — Serwitor wykonał zapraszający gest ręką.

— Bądź ostrożna — szepnął Cierń.

Khouri podgłosowo kazała skafandrowi przyjmować i akceptować otaczające pola danych. Nastąpiła subtelna zmiana.

Serwitor zniknął, wycięty z pola widzenia skafandra. Skafander wypełniał ewentualne luki, wykorzystując racjonalne wnioskowanie i własną głęboką znajomość otoczenia trójwymiarowego. Wszystkie zabezpieczenia pozostały: gdyby serwitor poruszył się szybciej lub zrobił coś, co według skafandra jest podejrzane, znowu zostałby wprowadzony w pole widzenia Khouri.

Teraz na miejscu serwitora pojawiła się solidna postać mężczyzny. Między postacią a otoczeniem występował lekki brak synchronizacji — sylwetka była za ostra, zbyt jasna, a cienie nie padały na nią tak, jak powinny — ale to były efekty rozmyślne. Skafander mógł sprawić, że mężczyzna wyglądałby zupełnie realnie, ale lekka degradacja obrazu była mądrym posunięciem. W ten sposób oglądający nigdy nie zapominał, że ma do czynienia z maszyną.

— Tak lepiej — powiedziała postać.

Khouri ujrzała kruchego staruszka, białowłosego i białobrodego.

— Czy pan jest Nevilem… Jakie podał pan nazwisko?

— Nevil Clavain. Pani chyba jest Ana Khouri.

Miał teraz niemal ludzki głos, z niewielkim odcieniem sztuczności, również pozostawionym rozmyślnie.

— Nigdy o tobie nie słyszałam. Popatrzyła na Ciernia.

— Ja też nie — powiedział.

— Nie mogliście słyszeć — wyjaśnił Clavain. — Dopiero co przybyłem. Czy też raczej jestem w trakcie przybywania.

Khouri mogła wysłuchać tych szczegółów później.

— Co się przydarzyło liii? Rysy twarzy mężczyzny stężały.

— Obawiam się, że to niedobre nowiny. Najlepiej, jeśli pójdziecie ze mną.

Clavain obrócił się i ruszył tunelem, najwyraźniej oczekując, że pójdą za nim.

Khouri spojrzała na Ciernia. Skinął głową i poszli za Clavainem.


* * *

Prowadził ich przez katakumby „Nostalgii za Nieskończonością”. Khouri powtarzała sobie, że serwitor nie może jej skrzywdzić, nie zrobi nic, na co Ilia nie dała pozwolenia. Jeśli Ilia zainstalowała kopię beta, udzieliła jej tylko pewnego zestawu pozwoleń i ograniczyła ściśle jej działania. W każdym razie kopia beta jedynie prowadziła serwitora, samo oprogramowanie — a kopia to przecież tylko bardzo sprytne oprogramowanie, pomyślała Khouri — wykonywało się na jednej z dotychczas funkcjonujących sieci statku.

— Co się stało, Clavainie? — zapytała. — Mówiłeś, że właśnie przybywasz. Co przez to rozumiesz?

— Mój statek wszedł w końcową fazę hamowania — wyjaśnił. — Nazywa się „Światło Zodiakalne”. Niedługo będzie w układzie, hamuje, by zatrzymać się obok waszego statku. Mój fizyczny odpowiednik jest na pokładzie. Poprosiłem Ilię, by zainstalowała tę kopię beta, ponieważ opóźnienie świetlne uniemożliwiało nam jakiekolwiek konkretne negocjacje. Ilia przychyliła się do tej prośby… i oto jestem.

— Gdzie jest Ilia?

— To mogę wam powiedzieć — oznajmił Clavain. — Ale nie mam pewności, co się stało. Widzicie, wyłączyła mnie.

— Musiała znów cię włączyć — zauważył Cierń.

Szli — albo raczej brnęli — przez sięgający do kolan żółtawy śluz. Od wyjścia z hangaru poruszali się przez sektory statku, które wirowały, by zapewnić ciążenie, choć jego efekt zależał od obranej drogi.

— W zasadzie to ona mnie nie włączyła — powiedział Clavain. — Dziwna sprawa. Jakby to określić: oprzytomniałem i przekonałem się… cóż wyprzedzam fakty.

— Clavainie, czy ona nie żyje?

— Nie, nie jest martwa — odpowiedział z pewną dozą emfazy. — Ale nie ma się najlepiej. Dobrze, że przybyliście. Domyślam się, że na tym promie macie pasażerów?

— Dwa tysiące — odparła Khouri. Doszła do wniosku, że kłamstwo nie ma sensu.

— Ilia powiedziała, że musicie wykonać ogółem sto podróży. To jest właśnie pierwsza z nich, prawda?

— Dajcie nam trochę czasu, a odbędziemy całe sto — oświadczył Cierń.

— Czas to jedna z rzeczy, których już chyba nie macie — stwierdził Clavain. — Przykro mi, ale tak właśnie mają się sprawy.

— Wspomniałeś o jakichś negocjacjach — powiedziała Khouri. — Co tu jest do negocjowania?

Zmarszczki na wiekowej twarzy Clavaina pogłębiły się od życzliwego uśmiechu.

— Całkiem sporo. Macie tu coś, czego mój oryginał bardzo pożąda.

Serwitor wiedział, jak poruszać się po statku. Powiódł ich labiryntem korytarzy i szybów, ramp i przepustów, komnat i przedpokoi. Przecinał strefy, o których Khouri miała tylko szkicowe pojęcie. Istniały rejony statku nieodwiedzane od dekad, miejsca, przez które nawet Ilia wędrowała z wyraźną niechęcią. Statek zawsze był obszerny i zawiły, jego geometria równie niezgłębiona jak porzucona sieć metra w opustoszałej metropolii. To statek nawiedzany przez duchy, nie wszystkie z nich były cybernetyczne czy wymyślone. Westchnienia wiatrów niosły się w nim na wszystkie strony przez kilometry pustych korytarzy. Roił się od szczurów, przekradały się po nim maszyny i szaleńcy. Miał nastroje i gorączki jak stary dom.

A jednak teraz wyczuwało się subtelną różnicę. Możliwe, że statek zachował wszystkie stare zmory, wszystkie przerażające miejsca. W tej chwili jednak istniał jeden wszechogarniający duch, rozumna obecność, która przenikała każdy centymetr sześcienny statku i której nie można było przypisać do jakiegoś konkretnego punktu. Gdziekolwiek szli, otaczał ich kapitan. Wyczuwał ich i oni go też wyczuwali; nawet jeśli przejawiało się to tylko mrowieniem włosów na karku, mieli wyraźne wrażenie, że są dokładnie obserwowani. Statek wydawał się zarówno bardziej jak i mniej groźny niż przedtem — zależnie od tego, po której stronie był kapitan.

Khouri tego nie wiedziała. Nie sądziła nawet, by Ilia kiedykolwiek miała w tej sprawie całkowitą pewność.

Khouri stopniowo zaczęła rozpoznawać otoczenie. Był to jeden z rejonów, gdzie statek po transformacji kapitana zmienił się tylko nieznacznie. Ściany miały kolor sepii starych rękopisów, korytarze przenikał klasztorny mrok, łagodzony jedynie światełkami koloru ochry, które jak świece migotały w kinkietach. Clavain prowadził ich do statkowego lazaretu.

Pomieszczenie o niskim suficie nie miało okien. Serwitory medyczne pochowały się po kątach, jakby uznano, że najprawdopodobniej nie będą potrzebne. Na środku pokoju stało pojedyncze łóżko, pilnowane przez gromadkę przysadzistych urządzeń monitorujących. Na łóżku leżała na wznak kobieta. Miała skrzyżowane na piersiach ręce i zamknięte oczy. Wykresy biomedyczne falowały nad nią niczym zorze.

Khouri podeszła do łóżka. To była bez wątpienia Volyova. Ale wyglądała jak jej wersja poddana jakiemuś przerażającemu eksperymentowi. Jakby przyśpieszono jej starość, używając specyfików, które przysysają ciało do kości, i preparatów, które redukują skórę do zaledwie glazury. Wyglądała zdumiewająco delikatnie, jak gdyby w każdej chwili mogła się rozsypać w pył. Khouri już raz widziała Volyovą tutaj, w lazarecie. Po strzelaninie na powierzchni Resurgamu, kiedy łapali Sylveste’a. Volyova została wtedy ranna, ale jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Teraz stwierdzenie, że jeszcze nie umarła, wymagało przemyślenia. Volyova wyglądała na odwodnioną.

Przerażona Khouri zwróciła się do kopii beta:

— Co się stało?

— Ciągle tego nie wiem. Zanim mnie uśpiła, nic jej nie dolegało. Potem odzyskałem przytomność i byłem tutaj, w tym pokoju. Ona leżała w łóżku. Maszyny ją ustabilizowały, ale nie mogły chyba zrobić nic więcej. Nadal umierała, tyle że dłużej. — Clavain wskazał gestem głowy displeje nad Volyovą. — Widziałem takie obrażenia wcześniej, podczas wojny. Oddychała próżnią, bez żadnego zabezpieczenia przed utratą wilgoci wewnętrznej. Dekompresja musiała być gwałtowna, ale nie dość szybka, by ją zabić natychmiast. Większość ran znajduje się w płucach — pokaleczone pęcherzyki, gdzie utworzyły się kryształki lodu. Jest ślepa i ma uszkodzone niektóre funkcje mózgu. Oraz tchawicę, więc ma trudności z mówieniem.

— To Ultraska — powiedział Cierń. — Ultrasi nie umierają tylko z tego powodu, że łyknęli trochę próżni.

— Niezbyt przypomina innych Ultrasów, których spotykałem — odparł Clavain. — Nie miała implantów, inaczej wyleczyłaby się bez trudu. W najgorszym razie medmaszyny mogłyby zbuforować jej mózg. Ale nie miała implantów. Chyba napawała ją wstrętem sama myśl, że coś miałoby ingerować w jej mózg.

Khouri spojrzała na kopię beta.

— Co zrobiłeś, Clavainie?

— To co należało. Poproszono mnie, bym zrobił, co mogę. Oczywistą rzeczą było wstrzyknięcie dozy medmaszyn.

— Zaraz. — Khouri uniosła dłoń. — Kto poprosił o co? Clavain poskrobał się w brodę.

— Nie jestem pewien. Po prostu czułem się zobowiązany do zrobienia tego. Zrozumcie, że jestem tylko oprogramowaniem. Nie zaprzeczę temu. Możliwe, że coś mnie uruchomiło i zmusiło mnie do działania w określony sposób.

Khouri i Cierń wymienili spojrzenia. Khouri wiedziała, że obydwoje myślą o tym samym. Tylko kapitan mógł włączyć znów Clavaina i nakazać mu pomoc Volyovej.

Khouri poczuła zimno. Miała wrażenie, że jest obserwowana.

— Clavainie, posłuchaj — powiedziała. — Nie wiem, kim jesteś naprawdę, ale musisz zrozumieć: ona by raczej umarła, niż kazała ci zrobić to, co właśnie zrobiłeś.

— Wiem o tym — powiedział Clavain, wyciągając dłonie w geście bezradności. — Ale musiałem to zrobić. To właśnie bym zrobił, gdybym naprawdę był tutaj.

— Chcesz powiedzieć, że zignorowałbyś jej najgłębsze życzenie?

— Owszem, jeśli chcesz to tak formułować. Ponieważ kiedyś ktoś zrobił dla mnie to samo. Widzisz, byłem w takiej samej sytuacji jak ona. Ranny, w gruncie rzeczy umierający. Byłem poharatany, ale stanowczo nie chciałem mieć w czaszce żadnych śmierdzących maszyn. Wolałem raczej umrzeć. Ale ktoś i tak je tam umieścił. A teraz jestem wdzięczny. Tamta osoba dała mi czterysta lat życia.

Khouri spojrzała na łóżko, na leżącą w nim kobietę, a potem znowu na człowieka, który — jeśli nawet nie ocalił jej życia — to przynajmniej odwlókł chwilę śmierci.

— Kim, do cholery, jesteś, Clavainie?

— Clavain jest Hybrydowcem — rozległ się głos wątły jak dym. — Uważnie go wysłuchajcie, ponieważ, jeśli już mówi, to mówi serio.

To odezwała się Volyova, a jednak postać na łóżku się nie poruszyła. Jedyną oznaką, że odzyskała świadomość, była zmiana w wiszących nad łóżkiem wykresach biometrycznych.

Khouri odkręciła hełm. Widmo Clavaina zniknęło, zastąpione szkieletową maszyną. Położyła hełm na podłodze i uklękła przy łóżku.

— Ilio?

— Tak, to ja.

Miała głos jak papier ścierny. Khouri zauważyła u niej nieznaczny ruch warg, gdy formowała słowa, choć dźwięk dochodził z góry.

— Co się stało?

— Zdarzył się wypadek.

— Kiedy przylecieliśmy, widzieliśmy uszkodzenie kadłuba. Czy…

— Tak. To moja wina. Tak jak wszystko. To zawsze moja wina. Zawsze moja cholerna wina.

Khouri spojrzała na Ciernia.

— Twoja wina?

— Nabrał mnie. — Jej wargi rozchyliły się w uśmiechu. — Kapitan. Myślałam, że w końcu przekonałam go do swego pomysłu, że powinniśmy wykorzystać broń kazamatową przeciw Inhibitorom.

Khouri niemal sobie wyobraziła, co musiało się stać.

— Jak cię nabr…

— Umieściłam osiem sztuk broni poza kadłubem. Było uszkodzenie, myślałam że prawdziwe, ale to był tylko podstęp, by wywabić mnie poza statek.

Khouri ściszyła głos. Absurdalny odruch — teraz nic nie mogło się ukryć przed kapitanem — ale nie mogła się powstrzymać.

— Chciał cię zabić?

— Nie — wysyczała Volyova. — Chciał zabić siebie, nie mnie. Ale musiałam tam być, żeby to widzieć. Chciał mieć świadka.

— Czemu?

— Bym rozumiała jego wyrzuty sumienia. Bym rozumiała, że to czyn rozmyślny, a nie przypadkowy.

Cierń dołączył do nich. Również zdjął hełm, włożył go pod i pachę i skinął głową.

— Ale statek nadal tu jest. Co się stało, Ilio?

Na ustach znowu miała ten znużony półuśmiech.

— Wprowadziłam swój prom w promień. Miałam nadzieje, że to zmusi go do zatrzymania.

— Wydaje się, że zmusiło.

— Nie oczekiwałam, że ocaleję, ale nie wcelowałam dobrze.

Serwitor pomaszerował ku łóżku. Rozebrany z wizerunku Clavaina, od razu poruszał się znacznie bardziej mechanicznie i groźnie.

— Oni wiedzą, że wstrzyknąłem ci w głowę medmaszyny — wyjaśnił. — A teraz wiedzą, że ty wiesz.

— Clavain… kopia beta… nie miał wyboru — oznajmiła Volyova, zanim któreś z jej ludzkich gości zdołało się odezwać. — Bez medmaszyn już byłabym martwa. Czy one mnie przerażają? Tak, całkowicie, aż do sedna mojej istoty. Wstrętna jest myśl, że pełzają w mej czaszce niczym pająki i węże. A jednocześnie akceptuję, że są konieczne. To przecież narzędzia, którymi się zawsze posługiwałam. I jestem w pełni świadoma, że nie zdziałają cudów. Szkody są zbyt wielkie. Nie nadaję się już do naprawy.

— Znajdziemy jakiś sposób, Ilio — powiedziała Khouri. — Twoje urazy nie mogą być…

Szept Volyovej przerwał jej w pół słowa.

— Zapomnijcie o mnie. Ja się nie liczę. Teraz liczy się tylko broń. To moje dziecko. Może być złośliwa i wredna, ale nie pozwolę, by dostała się w niewłaściwe ręce.

— Chyba dochodzimy do sedna sprawy — rzekł Cierń.

— Clavain, prawdziwy Clavain, chce tej broni — zakomunikowała Volyova. — Według jego własnej oceny posiada środki, by ją nam odebrać. — Podniosła nieco głos. — Prawda, Clavainie?

Serwitor skłonił się.

— O wiele bardziej bym wolał wynegocjować przekazanie broni, Ilio. Wiesz o tym zwłaszcza teraz, kiedy poświęciłem czas, byś wydobrzała. Ale niech cię to nie zmyli. Mój rzeczywisty odpowiednik potrafi być bezlitosny w słusznej, według jego oceny, sprawie. Teraz wierzy, że słuszność jest po jego stronie. A tacy ludzie są zawsze najbardziej niebezpieczni.

— Dlaczego nam to mówisz? — spytała Khouri.

— W jego… w naszym… najlepszym interesie — oznajmił uprzejmie serwitor. — Bardzo bym chciał was przekonać do oddania broni bez walki. Przynajmniej uniknęlibyśmy ryzyka, że uszkodzimy to draństwo.

— Nie wydajesz mi się potworem — powiedziała Khouri.

— Nie jestem potworem — odparł serwitor. — Mój odpowiednik też nie. Zawsze wybiera wariant najmniejszego rozlewu krwi. Ale jeśli rozlew okaże się konieczny… cóż, mój odpowiednik nie cofnie się przed małą precyzyjną rzezią. Zwłaszcza teraz.

Serwitor wypowiedział ostatnią frazę z takim naciskiem, że Cierń zapytał:

— Dlaczego zwłaszcza teraz?

— Z uwagi na wszystko, co musiał zrobić, by dostać się tak daleko. — Serwitor przerwał, jego ażurowa głowa kierowała się w stronę każdego po kolei. — Zdradził wszystko, w co wierzył przez ostatnie czterysta lat. Zrobił to z ciężkim sercem, zapewniam was. Kłamał przyjaciołom i pozostawił za sobą tych, których kochał, wiedząc, że tylko w ten sposób zdoła osiągnąć cel. I ostatnio podjął straszliwą decyzję. Zniszczył coś, co bardzo kochał. Okupił to wielkim bólem. W tym sensie nie jestem dokładną kopią prawdziwego Clavaina. Moja osobowość została ukształtowana przed tym okropnym czynem.

Głos Volyovej zachrypiał znowu, natychmiast przyciągając ich uwagę.

— Prawdziwy Clavain nie jest do ciebie podobny?

— Jestem szkicem, który zrobiono, zanim straszny mrok spadł na jego życie. Mogę tylko spekulować co do zakresu naszych różnic. Ale nie stroiłbym sobie żartów z mego odpowiednika, gdy jest w takim nastroju jak teraz.

— Wojna psychologiczna — syknęła Volyova.

— Proszę?

— Dlatego przybyłeś. Nie po to, żeby wynegocjować rozsądne warunki, ale by napełnić nas strachem.

Serwitor skłonił się znowu z dozą mechanicznej skromności.

— Gdybym to osiągnął — powiedział Clavain — uznałbym, że dobrze wypełniłem swoje zadanie. Wariant najmniejszego rozlewu krwi.

— Jeśli chcesz rozlewu krwi — oznajmiła Volyova — zwróciłeś się do właściwej kobiety.


* * *

Zaraz potem wpadła w inny stan świadomości, niezbyt daleki chyba od snu. Displeje złagodniały, sinusoidy i harmoniczne histogramy Fouriera odzwierciedliły ostry spadek głównej aktywności nerwowej. Goście obserwowali ją w tym stanie przez kilka minut, zastanawiając się w duchu, czy ona śni, czy też coś knuje, i czy takie rozróżnienie w ogóle ma sens.

Następne sześć godzin minęło szybko. Cierń i Khouri powrócili do promu i konferowali ze swymi bezpośrednimi podwładnymi. Podczas ich wizyty u Volyovej nie nastąpił żaden kryzys na statku. Drobne wybuchy zażegnano bajeczką o problemie z kompatybilnością atmosfer obu okrętów. Teraz upewniono ludzi, że trudności techniczne pokonano — chodziło tylko o niesprawność czujników — i że pasażerowie opuszczą prom w uporządkowany, uzgodniony wcześniej sposób. Przygotowano wielkie pomieszczenie ładowni, kilkaset metrów od hangaru-parkingu, na skraju obrotowej części statku. Był to rejon względnie mało zmieniony przez transformacje kapitana, a Khouri i Volyova ciężko pracowały, by ukryć najbardziej niepokojące miejsca.

Pomieszczenie ładowni było chłodne i wilgotne, i chociaż starały się uczynić je wygodnym, nadal panowała tu atmosfera krypty. Wzniesiono ściany działowe, by utworzyć mniejsze sale, każdą zdolną pomieścić stu pasażerów; w salach ustawione ścianki działowe, by poszczególne rodziny miały nieco odosobnienia. Ładownia mogła przyjąć dziesięć tysięcy pasażerów — cztery następne rejsy promu transferowego — ale przed przybyciem szóstej tury należy rozpocząć rozmieszczanie pasażerów w głównej części statku. Wtedy wszyscy domyśla się prawdy: że przywieziono ich na statek, który niósł przerażającą zarazę parchową, a ponadto został wchłonięty i przekształcony przez własnego kapitana; że w każdym sensie znajdowali się teraz we wnętrzu tegoż kapitana.

Khouri obawiała się wybuchu paniki. Może się okazać niezbędne wprowadzenie stanu wojennego bardziej restrykcyjnego niż obowiązujący na Resurgamie. Będą ofiary śmiertelne, nawet egzekucje, by ludzie zrozumieli powagę sytuacji.

Ale najgorzej gdy wyjdzie na jaw fakt, że Ilia Volyova, znienawidzony triumwir, nadal żyje i że właśnie ona zorganizowała ewakuację.

Dopiero wtedy zaczną się prawdziwe kłopoty.

Khouri obserwowała, jak prom transferowy wychodzi z doku i rozpoczyna podróż powrotną na Resurgam. Obliczała: trzydzieści godzin lotu, plus — jeśli będą mieli szczęście — nie więcej niż połowa tego czasu na ponowny załadunek na drugim końcu. Za dwa dni Cierń powróci. Jeśli do tej pory zdołam utrzymać wszystko w karbach, będę się czuła, jak po wspinaczce na wysoką górę, pomyślała.

A potem jeszcze dziewięćdziesiąt osiem dalszych lotów i pakowanie ludzi na statek…

Jeden krok na raz, pomyślała. Tego właśnie nauczyli mnie w dniach żołnierki: podzielić problem na wykonywalne podproblemy. Wtedy z każdym zadaniem można sobie radzić kawałek po kawałku. Skoncentruj się na detalach, a o szerszą perspektywę martw się później.

Odległa bitwa kosmiczna nadal wrzała. Błyski przypominały przypadkowe impulsy nerwowych złączy w rozpłaszczonym mózgu. Była pewna, że Volyova wie coś o tym, co się dzieje, a może wiedziała o tym również kopia beta Clavaina. Ale Volyova spała, a Khouri podejrzewała, że serwitor odpowie jej najwyżej subtelnym kłamstwem. Pozostawał kapitan, który prawdopodobnie również się w tym orientował.

Khouri poszła sama przez statek. Zdezelowanym systemem wind zjechała do kazamaty, tak jak robiła to wcześniej setki razy w towarzystwie Volyovej. Miała dziwne poczucie, że podróżując bez towarzystwa, płata komuś figla.

Kazamata była równie ciemna i pozbawiona ciążenia jak w czasie ich ostatnich odwiedzin. Khouri zatrzymała windę na poziomie śluzy, a potem wcisnęła się w skafander i jednostkę napędową. Po kilku chwilach znalazła się wewnątrz. Unosiła się w mroku. Odfrunęła od ściany, starając się ignorować własny niepokój, zawsze ujawniający się w pobliżu broni kazamatowej. Wywołała układ nawigacyjny skafandra i czekała, aż ustawi się na latarnie transponderowe kazamaty. Szarozielone sylwetki opatrzone podpisami zawisły na szybce jej hełmu, odległe o kilkadziesiąt, a czasami kilkaset metrów. Pajęczynową jednoszynówkę przedstawiono jako system ciemnych linii przecinających kazamatę pod rozmaitymi kątami. W kazamacie nadal znajdowała się broń. Ale mniej, niż się spodziewała.

Przed jej wylotem na Resurgam były trzydzieści trzy sztuki. Osiem rozstawiła Volyova, zanim kapitan podjął próbę samozniszczenia. Khouri widziała, że sylwetek jest znacznie mniej niż dwadzieścia pięć. Policzyła unoszące się kształty i ponownie je przeliczyła, wprowadziwszy skafander głębiej w pomieszczenie, po prostu na wypadek gdyby wystąpiły problemy z transponderem. Ale pierwsze podejrzenie okazało się prawdziwe. Na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością” pozostało tylko trzynaście sztuk tego draństwa. Dwadzieścia gdzieś się zapodziało.

Ale przecież dokładnie wiedziała, gdzie są! Osiem było gdzieś na zewnątrz, przypuszczalnie pozostałych dwanaście również. Najprawdopodobniej były oddalone od „Nieskończoności” o pół układu. Odpowiadały za niektóre rozbłyski i mrugania, które dostrzegła z promu.

Volyova — lub jakaś inna osoba obecna na statku — rzuciła dwadzieścia sztuk broni kazamatowej do bitwy przeciw Inhibitorom.

I dla każdego było jasne, kto zwycięża.


* * *

Poznaj swego wroga, pomyślał Clavain.

Ale on swego wroga nie znał w ogóle.

Siedział samotnie na mostku „Światła Zodiakalnego” zatopiony w myślach. Miał przymknięte oczy, zmarszczone czoło i przypominał szachowego mistrza, który za chwilę wykona najważniejsze posunięcie w swej karierze. Za wieżyczką z palców wisiał rzutowany obraz: złożony, wielowarstwowy schemat światłowca, zawierającego dawno zagubioną broń.

Przypomniał sobie, co jeszcze w Matczynym Gnieździe mówiła mu Skade. Ślady prowadziły do „Nostalgii za Nieskończonością”. Najprawdopodobniej statkiem dowodziła kobieta o nazwisku Ilia Volyova. Potrafił przywołać w pamięci jej wizerunek — Skade mu go pokazała. Ale nawet jeśli rzeczywiście będzie miał do czynienia z Volyovą, prawie nic mu to nie mówiło. Mógł ufać jedynie swoim obecnym, rozszerzonym zmysłom.

Schemat zawierał całą istotną wiedzę taktyczną wrogiego pojazdu. Jego szczegóły wciąż się przesuwały i zmieniały konfigurację, w miarę jak systemy wywiadowcze „Światła Zodiakalnego” ulepszały swoje wnioski. Długotrwała podstawowa analiza interferometryczna rozplątywała profil elektromagnetyczny statku w zakresie od promieni gamma do niskich częstotliwości radiowych. Na wszystkich długościach fal rozpraszanie wsteczne dla promieniowania wprowadzało dezorientacje — oprogramowanie interpretacyjne zawieszało się lub dawało nonsensowne wyniki. Clavain musiał interweniować, gdy oprogramowanie wyrzucało następną absurdalną interpretację. Z jakichś przyczyn program ciągle się upierał, że statek to dziwaczne połączenie pojazdu, katedry i jeżowca. Clavain dostrzegał leżący pod tym kształt funkcjonalnego pojazdu kosmicznego i musiał stale poszturchiwać programy, by odstąpiły od cudacznych rozwiązań. Wyobrażał sobie tylko, że światłowiec ukrył się w skorupie materiału maskującego, czymś w rodzaju obłoków zaciemniających, stosowanych od czasu do czasu przez habitaty w Pasie Złomu.

Alternatywa — że oprogramowanie działa poprawnie, a on jedynie wymusza na nim to, czego oczekuje — wydawała się zbyt niepokojąca, by ją brać pod uwagę.

Ktoś postukał we framugę.

Clavain obrócił się ze sztywnym furkotaniem egzoszkieletu.

— Tak?

Do pokoju wkroczyła Antoinette Bax, za nią szedł Xavier. Oboje również mieli na sobie egzoszkielety — ozdobili je smugami farby luminescencyjnej i przyspawanymi barokowymi detalami. Clavain wiele tego widział wśród załogi, zwłaszcza wśród armii Scorpia, ale nie wprowadził dyscypliny stroju. Prywatnie cieszył się ze wszystkiego, co wzmacniało koleżeństwo i motywację.

— Co się stało, Antoinette? — zapytał.

— Chcieliśmy coś przedyskutować, Clavainie.

— W związku z atakiem — sprecyzował Xavier Liu. Clavain kiwnął głową i spróbował się uśmiechnąć.

— Przy dużej dozie szczęścia ataku nie będzie. W załodze zwycięży rozsądek i przekażą nam broń, a my wrócimy bez jednego strzału.

Z godziny na godzinę taki wynik wydawał się coraz mniej prawdopodobny. Już dowiedział się z sygnatur broni, że dwadzieścia sztuk wyprowadzono z okrętu i w ładowni pozostało jedynie trzynaście sztuk. Co gorsza, pewne szczególne wzorce diagnostyczne sugerowały, że niektóre rodzaje broni rzeczywiście zaktywizowano. Trzy wzorce nawet zniknęły w ciągu ostatnich ośmiu godzin czasu statkowego. Miał nieprzyjemne wrażenie, że wie dokładnie, co to oznacza.

— A jeżeli nie przekażą broni? — spytała Antoinette, zapadając się w fotel.

— Wtedy może zastosujemy nieco siły — powiedział Clavain.

— Tak właśnie myśleliśmy — zgodził się Xavier.

— Mam nadzieję, że walka będzie krótka i rozstrzygająca — oznajmił Clavain. — I właśnie tego oczekuję. Scorpio poczynił wszechstronne przygotowania. Pomoc techniczna Remontoirea jest nieoceniona. Mamy dobrze wyszkolone siły atakujące i broń dla wsparcia.

— Ale nas nie poprosiłeś o pomoc — zauważył Xavier. Clavain znów odwrócił się do obrazu statku, sprawdzając, czy w ciągu ostatnich kilku minut zaszły tam jakieś zmiany. Ku jego irytacji oprogramowanie zaczęło budować strupowate narosty i iglicowe kolce na boku kadłuba. Zaklął pod nosem. Statek przypominał jakiś dotknięty zarazą budynek w Chasm City. Ta myśl krążyła mu w głowie, denerwowała.

— Co mówiliście? — Znów skierował uwagę na młodych ludzi.

— Chcemy pomóc — powiedziała Antoinette.

— Już pomogliście — odparł Clavain. — Przede wszystkim bez was nie opanowalibyśmy tego statku. Nie wspominając o fakcie, że pomogliście mi w ucieczce.

— To było wtedy. Teraz rozmawiamy o naszej pomocy w ataku — powiedział Xavier.

— Macie na myśli prawdziwą pomoc, w sensie wojskowym? — Clavain poskrobał się w brodę.

— Kadłub „Burzyka” może pomieścić więcej broni — rzekła Antoinette. — Statek jest szybki i zwrotny. Musiał taki być, żeby przynosić zyski.

— Jest też opancerzony — dodał Xavier. — Widziałeś, ile narobił szkód, kiedy wyrwaliśmy się z karuzeli Nowa Kopenhaga. Wewnątrz jest mnóstwo miejsca. Mógłby przewieźć pół armii Scorpia, a jeszcze by go zostało.

— Nie wątpię.

— Więc jakie masz obiekcje? — zapytała Antoinette.

— To nie wasza walka. Pomogliście mi i jestem za to wdzięczny. Ale znam Ultrasów i wiem, że niczego nie oddadzą bez walki. Antoinette, już rozlaliśmy dosyć krwi. Pozwólcie mi załatwić to do końca.

Dwoje młodych ludzi — zastanawiał się, czy wcześniej też wydawali mu się tacy młodzi — wymieniło znaczące spojrzenia. Miał wrażenie, że wiedzą o jakimś scenariuszu, którego mu nie pokazali.

— Robisz błąd, Clavainie — stwierdził Xavier. Clavain spojrzał mu w oczy.

— Przemyślałeś to, Xavierze? — Oczywiście…

— Podejrzewam, że nie do końca. — Clavain znów skierował uwagę na unoszący się wizerunek światłowca. — A teraz, wybaczcie… Mam trochę roboty.

Загрузка...