DWADZIEŚCIA CZTERY

— Tam stoi auto ewakuacyjne — powiedział śniady niski mężczyzna i wskazał głową samotny pojazd zaparkowany na ulicy. Cierń zauważył za oknem auta przygarbioną postać.

— Kierowca chyba śpi.

— Nie śpi.

Ale na wszelki wypadek kierowca Ciernia podjechał i stanął obok tamtego samochodu. Oba pojazdy miały identyczny kształt, zgodny z oficjalnym standardem. Auto ewakuacyjne było starsze, bardziej zniszczone. Deszcz zmatowił nieregularne łaty — ślady licznych napraw karoserii. Kierowca wysiadł i człapiąc po kałużach, podszedł do auta. Zastukał energicznie w okno — uchyliło się i dwaj mężczyźni rozmawiali dłuższą chwilę; kierowca Ciernia podkreślał swoje argumenty minami i gestami. Potem wrócił do Ciernia, mamrocząc pod nosem. Zwolnił hamulec ręczny i samochód ruszył z piskiem opon.

— Nie ma tu innych maszyn — stwierdził Cierń. — Ta jedna, która wyraźnie na coś czeka, rzuca się w oczy.

— Wolałbyś, żeby w taką parszywą noc niczego tu nie było?

— Nie. Tylko trzeba się zabezpieczyć, żeby ten leniwy sukinsyn miał jakąś wymówkę, gdyby zbiry Vuilleumier wzięły go na spytki.

— Ma wymówkę. Podejrzewa, że zdradza go kochanka. Widzisz ten dom naprzeciwko? Obserwuje go. Chce się przekonać, czy dziewczyna się tam pojawi wtedy, kiedy powinna być w pracy na nocnej zmianie.

— To dlaczego śpi?

— Poradziłem mu, żeby się rozbudził. — Zakręcili na pełnym gazie. — Cierniu, spokojnie. Wiele razy prowadziliśmy lokalne zebrania w tej części Cuvier. Prosiłeś mnie, żebym pracował dla ciebie, żebyś nie musiał się martwić o szczegóły.

— Masz rację — odparł Cierń. — To zwykłe nerwy.

— Ty zdenerwowany? — Mężczyzna roześmiał się.

— Stawka jest duża. Nie chcę ich zawieść. Za daleko zaszliśmy.

— Nie zawiedziesz. Nie dopuszczą do tego. Kochają cię. — Mężczyzna włączył wycieraczki. — Cholerni terraformersi. I tak za dużo ostatnio padało. Twierdzą, że to korzystne dla planety. Podejrzewasz, że rząd kłamie?

— W jakiej sprawie? — spytał Cierń.

— W sprawie tego dziwacznego obiektu na niebie.

Cierń szedł za organizatorem przez mroczne korytarze do dużego pokoju bez okien. W pomieszczeniu siedziała spora grupa ludzi, zwróconych twarzami do prowizorycznej sceny. Gdy Cierń wskoczył energicznie na podium, rozległy się spokojne, pełne szacunku oklaski. Rozejrzał się po widowni: około czterdziestu osób, jak zapowiadano.

— Dobry wieczór — zaczął. Oparł się dłońmi o mównicę. — Dziękuję, że przyszliście mimo ryzyka. Obiecuję, że nie pożałujecie.

Jego zwolennicy pochodzili ze wszystkich warstw społecznych Resurgamu z wyjątkiem najwęższych kręgów rządowych. Czasami urzędnicy szczerze próbowali dołączyć się do ruchu, ale ze względów bezpieczeństwa nie dopuszczano ich. Ktokolwiek zbliżał się do Ciernia, podlegał dokładnemu sprawdzeniu. Ruch zasilali technicy, kucharze, kierowcy ciężarówek, rolnicy, hydraulicy i nauczyciele. Niektórzy tak starzy, że pamiętali swoje dorosłe życie w Chasm City, sprzed wyprawy na Resurgam statkiem „Lorean”. Inni urodzili się po okresie reżimu Girardieau — choć trudno w to uwierzyć, ale tamte czasy, nie tak nędzne jak współczesność, wspominali jako „stare dobre lata”. Nieliczni, jak Cierń, dawny świat znali tylko z dzieciństwa.

— Czy to prawda? — zapytała kobieta siedząca w pierwszym rzędzie. — Słyszeliśmy pogłoski. Powiedz nam wreszcie.

Uśmiechnął się, choć kobieta zakłóciła mu plan przemówienia.

— Co dokładnie słyszeliście? Kobieta wstała i rozejrzała się.

— Że odkryłeś statki. Zabiorą nas z tej planety. I że znalazłeś również statek międzygwiezdny, który zabierze nas z powrotem na Yellowstone.

Cierń nie odpowiedział wprost.

— Poproszę o pierwszy obraz — zwrócił się do kogoś z tyłu sali. Odsunął się, by nie zasłaniać zdjęcia, wyświetlonego na łuszczącej się, brudnej ścianie.

— Tę fotografię wykonano dwadzieścia dni temu — wyjaśnił. — Nie zdradzę jeszcze, z jakiego miejsca ją zrobiono, ale widzicie, że to całkiem niedawny obraz Resurgamu. Niebo niebieskie, na pierwszym planie bujna roślinność. To dolina, gdzie terraformowanie odniosło największe sukcesy.

Płaski obraz ukazywał widok wąskiego kanionu czy wąwozu. W cieniu wśród skał stały dziób w dziób dwa smukłe metaliczne obiekty.

— To promy — wyjaśnił Cierń. — Duże promy typu planeta-orbita, zdolne zabrać około pięciuset osób. Na fotografii trudno ocenić ich wielkość, ale ten mały ciemny otwór to wejście. Proszę następną.

Teraz Cierń stał pod jednym z promów, zaglądając do wejścia.

— Zszedłem po stoku. Nie wierzyłem, że są prawdziwe, ale podszedłem blisko i zobaczyłem na własne oczy. Są całkowicie sprawne, jak w dniu, gdy tu przyleciały.

— Skąd? — spytał mężczyzna z sali.

— Z „Lorean” — odparł Cierń.

— Były tam cały czas? Nie wierzę. Cierń wzruszył ramionami.

— Konstrukcja sama się utrzymywała w stanie sprawności. Stara technika samoregeneracji. Nie to, co nowy sprzęt, z jakim tu mamy do czynienia. Promy to relikty epoki, w której rzeczy się nie psuły, nie zużywały, nie wychodziły z mody.

— Byłeś w środku? Ludzie mówią, że je nawet uruchomiłeś.

— Następną, proszę.

Fotografia przedstawiała Ciernia, jakiegoś mężczyznę i kobietę — stali w sterowni promu i uśmiechali się do kamery. W tle świeciły instrumenty pokładowe.

— Dopiero po wielu dniach zareagował — powiedział Cierń. — Nie dlatego, że nie chciał z nami współpracować, ale po prostu zapomnieliśmy protokołów wbudowanych przez konstruktorów. Przynajmniej teoretycznie statek nadaje się do użytku.

— Potrafią latać?

— Nie wiemy tego na sto procent — odparł Cierń poważnie. — Na razie powierzchownie dotarliśmy do warstwy diagnostycznej. Zostali tam nasi ludzie, którzy zdobywają coraz więcej informacji. Na podstawie tego, co wiemy o maszynach z belle epoque, możemy stwierdzić, że promy powinny nadawać się do lotu.

— Jak na nie trafiłeś? — spytała inna kobieta. Cierń spuścił wzrok, zbierając myśli.

— Całe życie szukałem możliwości ucieczki z tej planety.

— Nie o to pytałam. A jeśli te promy to pułapka zastawiona przez rząd? Jeśli umieścili tam coś, co ma ich do ciebie doprowadzić? Jeśli te promy zbudowano po to, żeby pozbyć się ciebie wraz z twoimi zwolennikami?

— Uwierzcie mi, rząd nie zna żadnego sposobu ucieczki z planety — oznajmił Cierń.

— Skąd ta pewność?

— Proszę następną.

Pojawiła się fotografia jakiegoś obiektu na niebie. Cierń obserwował reakcję zgromadzonych. Niektórzy znali już ten obraz, niektórzy widzieli podobne zdjęcia, ale o znacznie mniejszej rozdzielczości; niektórzy widzieli go na własne oczy jako słabą brązowawą plamę na niebie, goniącą zachodzące słońce. Cierń wyjaśnił, że to najlepsze zdjęcie dostępne władzom.

— To nie jest kometa, wbrew temu, co twierdzi rząd — wyjaśnił Cierń. — Ani nie supernowa. Rządowi udały się te kłamstwa, bo na planecie niewielu ludzi zna się na astronomii. A nieliczni, którzy się znają, nie zabierali głosu, wiedząc, że rząd kłamie nie bez powodu.

— Więc co to jest? — zapytał ktoś.

— Nie ma budowy komety, nie pochodzi spoza naszego układu słonecznego. Porusza się na tle gwiazd, co dzień odrobinę, znajduje się na ekliptyce wraz z innymi planetami. To wszystko da się wyjaśnić. — Spojrzał na widzów, pewien, że go uważnie słuchają. — To planeta, a raczej coś, co było planetą. Plama to pozostałość po gazowym gigancie — nazywaliśmy go Rok. Widzimy tu wypatroszonego Roka. Planeta jest dosłownie rozbierana na części. — Cierń się uśmiechnął. — O tym władze nie informują, bo nie mogą nic z tym zrobić. — Skinął osobie z tyłu sali. — Proszę następny.

Pokazał, jak się to wszystko zaczęło ponad rok temu.

— Najpierw trzy średniej wielkości światy skalne zostały rozerwane przez samoreplikujące się maszyny. Materiał skalny zebrano, przetworzono i pchnięto przez układ do gazowego giganta. Tam już czekały inne maszyny. Zmieniły trzy księżyce Roka w wielkie fabryki, które pochłaniały miliony ton gruzu na sekundę i wypluwały wysoko zorganizowane komponenty mechaniczne. Stworzyły wokół gazowego giganta wielki metaliczny pierścień, niezwykle gęsty i mocny. Widać go tutaj dość słabo, ale uwierzcie mi, że ma kilkanaście kilometrów grubości. Równocześnie z tego samego materiału wyprowadzili rury do atmosfery.

— Kto to wszystko robi? — padło pytanie z sali.

— Nie „kto”, lecz „co” — odparł Cierń. — Rząd jest pewien, że maszyny nie są wytworem człowieka. Hipoteza mówi, że zrobił to Sylveste: uruchomił pewnego rodzaju włącznik, który sprowadził je tutaj.

— Tak jak to zrobili Amarantini?

— Domysły idą w tym kierunku — potwierdził Cierń. — Nie ma jednak żadnych oznak, by jakaś większa planeta naszego układu została przedtem rozebrana, nie ma luk w systemie orbit, gdzie mogłaby się przedtem znajdować planeta jowiszowa. Ale to było milion lat temu. Może Inhibitorzy sprzątnęli po sobie, gdy wykonali swoją brudną robotę?

— Co to są Inhibitorzy? — Pytanie zadał brodacz, w którym Cierń rozpoznał bezrobotnego paleobiologa.

— Władze nazywają tak obce maszyny. Nie wiem czemu, ale to równie dobra nazwa jak każda inna.

— Co mogą nam zrobić? — zapytała kobieta o złym uzębieniu.

— Nie wiem.

Cierń mocniej chwycił krawędź mównicy. Wyczuwał, że nastrój sali ulega zmianie. Zawsze tak było, gdy ludzie widzieli, co się dzieje. Ci, którzy wiedzieli o obiekcie na niebie, traktowali go z trwogą, gdy zaczęły rozchodzić się pogłoski. Przez większą część roku obiekt nie był widoczny z szerokości Cuvier — na tej szerokości geograficznej zaludnienie było nadal największe. Teraz pojawił się na nocnym niebie i wszyscy musieli go zauważyć.

Przez pewien czas rozważano hipotezę, że to dziwaczna katastrofa astronomiczna. Mniejszość uważała, że destrukcji dokonują ludzie — Hybrydowcy albo nowa wojownicza grupa Ultrasów. Niektórzy oskarżali triumwira Ilię Volyovą. Większość ekspertów rządowych słusznie wnioskowało, że to musi być działalność obcych sił inteligentnych, która jest reakcją na badania naukowe Sylveste’a.

Komisje rządowe miały jednak dostęp tylko do bardzo pobieżnych danych. Nie widziały obcej maszynerii z bliska, jak Cierń.

Volyova i Khouri miały własną teorię.

Gdy łuk został dokończony, gdy gigant został opasany, nastąpiła dramatyczna zmiana we własnościach planetarnej magnetosfery. Pojawiło się czterobiegunowe pole o natężeniu rząd wielkości większym niż naturalne pole magnetyczne planety. Pętle strumieni magnetycznych wiły się między równoleżnikami z równika do bieguna i z siłą leciały wysoko poza atmosferę. Pole było wyraźnie sztuczne, mogło powstać tylko wskutek przepływu prądu w przewodnikach położonych wzdłuż równoleżników: wokół planety — jak w silniku — nawinięto wielkie uzwojenie.

Cierń i Khouri obserwowali ten proces na własne oczy. Widzieli, jak powstają pętle nawijane głęboko w atmosferze. Nie wiedzieli jednak, do jakiej głębokości sięgały. Zwoje musiały zanurzyć się w ocean metalicznego wodoru, na tyle głęboko, że powstał efekt sprzężenia momentów z wyschniętym, ale nadal niesamowicie bogatym w metale skalistym jądrem. Zewnętrzna siła przyśpieszenia przekazywana do uzwojenia była dalej przesyłana do samej planety.

Równocześnie wokół planety łuk orbitalny generował przepływ prądu z bieguna do bieguna; prąd przechodził przez giganta i wracał do łuku przez plazmę magnetosfery. Ładunki w pierścieniu oddziaływały z polem, w którym były zanurzone, wywołując maleńkie zmiany w momencie kątowym uzwojenia silnika.

Gazowy gigant rotował coraz szybciej, choć początkowo przyśpieszenie było niedostrzegalne.

Proces trwał prawie rok. Skutki okazały się dramatyczne: prędkość obrotu planety zbliżała się do wartości krytycznej, przy której własna grawitacja planety nie mogła zapobiec jej rozerwaniu. Po sześciu miesiącach połowa materii atmosfery planetarnej wyleciała w kosmos, tworząc ni to piękną, ni to odrażającą mgławicę okołoplanetarną, nocami widoczną z Resurgamu jako plamka wielkości kciuka. Prawie cała atmosfera zniknęła. Wodór z płynnego oceanu, pozbawionego teraz nacisku wyższych warstw, wrócił do stanu gazowego. Wyzwolone przy tym nawałnice energii zostały gładko wpompowane z powrotem do maszynerii obrotowej. Ocean metalicznego wodoru przeszedł podobne, lecz jeszcze gwałtowniejsze zmiany stanu skupienia. To była część planu — wielki proces demontażu planety ani razu się nie zaciął.

Teraz pozostała tylko skorupa — tektonicznie niestabilna, obracająca się z prędkością bliską tej, przy której by się rozpadła. Otaczały ją maszyny, przetwarzały ją i doskonaliły. W mgławicy — widoczne jako cieniste węzły spójnych zagęszczonych kształtów — wykluwały się inne struktury, większe od planet.

— Nie wiem, co się dzieje, i chyba nikt tego nie wie — podjął Cierń. — Wydaje mi się jednak, że to, co maszyny dotychczas zrobiły, ma strukturę hierarchiczną. Są fantastyczne, ale mają swoje ograniczenia. Skądś muszą brać materię. Nie mogą natychmiast zacząć rozwalać gazowego giganta. Muszą sporządzić narzędzia, a to znaczy, że najpierw muszą rozmontować trzy mniejsze planety. Potrzebują surowców. Wydaje się, że energia nie stanowi problemu — może umieją ją pozyskać bezpośrednio z próżni. Ale z pewnością nie potrafią skutecznie skondensować jej z powrotem w materię. Muszą więc pracować etapami. Rozerwali gazowego giganta, wyzwalając jedną dziesiątą procentu całej użytecznej masy w tym układzie. Sądząc po tym, co dotychczas widzieliśmy, wyzwolona masa zostanie do czegoś użyta. Nie wiem, do czego, ale zaryzykuję hipotezę. Teraz został im tylko jeden szczebel w hierarchii: słońce. Myślę, że zamierzają je rozmontować.

— Chyba nie mówisz tego poważnie — odezwał się ktoś z sali.

— Nie żartuję. Z jakiegoś powodu dotychczas nie rozwalili Resurgamu. Według mnie to oczywiste: nie muszą tego robić. Wkrótce nie będą się musieli martwić o Resurgam, bo planeta przestanie istnieć, a oni rozwalą cały ten układ słoneczny.

— Nie…! — krzyknął ktoś.

Cierń wyjaśniał wątpliwości. To oczywiste, że ludzie je wyrażali. Wcześniej też się z tym zetknął. Dlatego najpierw powiedział im o promach — dał im promyk nadziei. Nadchodził koniec świata, ale to nie oznacza, że wszyscy muszą umrzeć. Istniała droga ucieczki. Musieli tylko zdobyć się na odwagę i zaufać mu, i iść za nim.

Ale wtedy usłyszał „nie”, ale z innego powodu: w drzwiach ujrzał policję.

„Postępuj tak, jakbyś myślał, że jesteś zagrożony”, instruowała go wcześniej Khouri. „Niech to wygląda jak najbardziej wiarygodnie. Wszystko musi się udać, dla naszego dobra. Ludzie mają uwierzyć, że zostałeś aresztowany i wcześniej zupełnie nie wiedziałeś, co się szykuje. Walcz i bądź przygotowany, że zrobią ci krzywdę”.

Skoczył z podium. Policjanci byli w maskach. Trzymali w pogotowiu rozpylacze i paralizatory. Wskakiwali energicznie między przerażonych ludzi. Nie było słychać, żeby komunikowali się ze sobą. Cierń rzucił się w stronę drogi ewakuacyjnej, która prowadziła do auta dwie przecznice dalej. Musiało to wyglądać bardzo wiarygodnie. Rozległo się szuranie odsuwanych krzeseł, gdy ludzie wstawali. Salę wypełnił trzask granatów z gazem panicznym i brzęczenie paralizatorów. Ktoś krzyknął, Cierń usłyszał chrzęst — pancerz silnie uderzył kogoś w kość. Na sekundę zapadła niemal całkowita cisza, a potem w gorączkowym strachu ludzie próbowali się wydostać z sali.

Cierń miał odcięte wyjście. Policja nacierała. Cierń odwrócił się — alternatywna droga również odcięta. Zaczął kasłać, czując nieoczekiwany przypływ strachu. Gaz paniczny działał totalnie: Cierń czuł przymus zaszycia się w jakimś kącie, ale przezwyciężył to uczucie, chwycił krzesło i podniósł je wysoko, zasłaniając się przed atakującymi policjantami.

Pchnięto go, padł na kolana, potem oparł się na dłoniach. Policjanci bili go pałkami, ale tak fachowo, że nie łamali kości, nie powodowali obrażeń wewnętrznych, zostawiali najwyżej siniaki.

Kątem oka dostrzegł inną grupę policjantów, którzy jak stado sępów opadli kobietę o zniszczonych zębach.


* * *

Nadzorca, czekając, aż śpiewak się zbuduje, przekopywał się swawolnie przez warstwy pamięci poprzednich wcieleń.

Nadzorca nie istnieje w pojedynczej maszynie Inhibitorów. Taka skoncentrowana baza wiedzy byłaby zbyt narażona na uszkodzenia. Ale gdyby rój zbliżył się do miejsca, gdzie trzeba było przeprowadzić lokalną eksterminację — standardowo obejmującą rejon kosmosu o promieniu nie większym niż kilka godzin świetlnych — rozproszoną inteligencję generowano by z wielu podrozumnych subumysłów. Komunikacja z prędkością światła łączy pozbawione własnej świadomości elementy, przędąc powolne, bezpieczne rozumowanie. Szybsze przetwarzanie odbywało się w indywidualnych jednostkach. Większe procesy myślowe nadzorcy były z konieczności niemrawe, ale ta cecha nigdy nie upośledzała Inhibitorów. Nigdy nie usiłowali spleść razem podelementów nadzorcy nadświetlnymi kanałami komunikacji. Archiwa zawierały bardzo wiele ostrzeżeń, by nie przeprowadzać tak niebezpiecznych eksperymentów. Całe gatunki istot zostały wymazane z dziejów galaktyki z powodu jednego głupiego naruszenia przyczynowości.

Nadzorcy — powolnemu, o rozproszonej architekturze — pozwalano na osiągnięcie tylko przelotnej świadomości. Będąc w fazie samoświadomości, zdawał sobie sprawę z nieuchronności swego losu: umrze po wykonaniu zadania. Nie czuł jednak z tego powodu goryczy, choć znał zarchiwizowane wspomnienia z poprzednich swoich wcieleń, które to wspomnienia deponowano podczas innych eksterminacji. Tak już musiało być. Inteligencja, nawet inteligencja maszynowa, nie mogła infekować galaktyki, dopóki nie zapobiegnie się nadchodzącemu kryzysowi. Inteligencja — całkiem dosłownie — była swoim własnym najgorszym wrogiem.

Nadzorca przypomniał sobie wcześniejsze eksterminacje. Tamtymi czystkami sterowali oczywiście inni nadzorcy. Gdy spotykały się roje Inhibitorów — co rzadko się zdarzało — wymieniali informacje o niedawnych zabójstwach, o pojawach inteligencji, dzielili się swoimi metodami i opowieściami. Ostatnio takie spotkania odbywały się coraz rzadziej, dlatego w ciągu minionych pięciuset milionów lat w bibliotece pojawił się tylko jeden istotny wpis, dotyczący techniki niszczenia gwiazd. Izolowane od siebie przez długi czas roje postępowały bardzo ostrożnie, gdy się wreszcie spotkały. Krążyły nawet pogłoski, że odrębne frakcje Inhibitorów ścierały się o prawa do przeprowadzania eksterminacji.

Coś z pewnością się popsuło od tamtych dawnych czasów, gdy zabójstwa przeprowadzano czysto i metodycznie i żaden pojaw nie wymknął się przez sieć. Nadzorca musiał wyciągnąć wniosek: psuła się wielka galaktyczna maszyneria do powstrzymywania inteligencji, maszyneria, w której nadzorca był posłusznym trybikiem. Inteligencja prześlizgiwała się przez szczeliny, grożąc plagą. W ciągu ostatnich paru milionów lat sytuacja z pewnością się pogarszała, a i tak to nic w porównaniu z tym, co wydarzy się w ciągu tych trzynastu obrotów Galaktyki — w ciągu trzech miliardów lat, które pozostawały do nadejścia kryzysu. Nadzorca poważnie wątpił, czy inteligencję uda się powstrzymać do tego czasu. Gotów był odpuścić sobie ten szczególny gatunek. Byli to przecież czworonożni kręgowcy oddychający tlenem. Ssaki. Nadzorca czuł z nimi dalekie pokrewieństwo. Nigdy nie przeszkadzało mu, gdy musiał eksterminować oddychające amoniakiem sakwy czy kolczaste insektoidalne stwory.

Nadzorca zmusił się do zmiany nastroju. Prawdopodobnie taki właśnie sposób myślenia powodował spadek efektywności procesów eksterminacji.

Nie, ssaki też muszą zginąć.

Nadzorca obejrzał zakres swoich prac wokół Delty Pawia. Wiedział o poprzednim czyszczeniu — eksterminacji awian, którzy ostatnio zamieszkiwali ten wyizolowany rejon kosmosu. Ssaki prawdopodobnie nie wyewoluowały tu lokalnie, a to oznaczało, że eksterminacja w tym miejscu to zaledwie pierwszy etap czyszczenia na znacznie szerszą skalę. Ostatnia ekipa musiała naprawdę źle się spisać. Oczywiście, zawsze istniała pokusa, by eksterminację przeprowadzić przy jak najmniejszych zniszczeniach środowiska. Planet i słońc nie zmieniało się w broń, dopóki nie zaistniało bezpośrednie niebezpieczeństwo, że nastąpi ucieczka trzeciego stopnia. A i tak po te środki sięgano dopiero w ostateczności. Nadzorca nie lubił powodować niepotrzebnych zniszczeń. Co za paradoks, gdyby musiał rozwalić teraz gwiazdy tylko po to, by uniknąć większej destrukcji za trzy miliardy lat! Ale co zrobiono, to zrobiono. Należało tolerować pewne dodatkowe zniszczenia.

To przykre, ale takie jest „życie”, zauważył nadzorca.


* * *

Inkwizytor patrzyła na tonący w deszczu Cuvier. Odbicie jej sylwetki unosiło się za oknem — widmowa postać krocząca przez miasto.

— Czy da sobie pani z nim radę? — spytał strażnik, który go przyprowadził.

— Dam — odparła, nie odwracając się. — W razie problemów, jesteś przecież w sąsiednim pokoju. Rozkuj go i zostaw nas samych.

Strażnik rozłączył plastikowe kajdanki. Cierń wyprostował ręce i nerwowo dotknął twarzy jak malarz, który sprawdza, czy farba na obrazie wyschła.

— Możesz odejść — powiedziała Inkwizytor.

— Tak jest, proszę pani. — Strażnik zamknął za sobą drzwi. Cierń usiadł ciężko na krześle. Khouri, trzymając dłonie splecione z tyłu, cały czas wyglądała przez okno. Woda ściekała kurtyną z okapu nad oknem. Nocne niebo zasnuła bezkształtna mgiełka, ni to czarna, ni czerwona. Nie było widać żadnych gwiazd, żaden zły omen nie wzbudzał niepokoju.

— Zranili cię? — zapytała. Pamiętał, że musi grać swoją rolę.

— A co ty sobie myślisz, Vuilleumier? Że sam sobie to zrobiłem, bo lubię widok krwi?

— Wiem, kim jesteś.

— Ja też… jestem Renzo. Gratulacje.

— Nazywasz się Cierń. Ten, którego szukali. — Mówiła głośniej niż zwykle. — Masz szczęście.

— Doprawdy?

— Gdyby znalazł cię wydział antyterrorystyczny, byłbyś już w kostnicy. Może w kilku kostnicach. Na szczęście, policjanci, którzy cię aresztowali, nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. I nie uwierzyliby mi, gdybym im to otwarcie powiedziała. Dla nich Cierń jest jak triumwir — mityczny i odrażający. Oczekiwali giganta, gotowego ich rozerwać gołymi rękami. A ty wyglądasz normalnie, mógłbyś spacerować po Cuvier i nikt by na ciebie nie zwrócił uwagi.

Cierń badał koniuszkiem języka wnętrze ust.

— Gdybym był Cierniem, prosiłbym o wybaczenie, że stałem się źródłem aż takiego rozczarowania.

Odwróciła się i podeszła do niego. Sposób chodzenia, wyraz twarzy, nawet otaczająca kobietę aura — to wszystko nie należało do Khouri. Cierń przeżył straszną chwilę zwątpienia. Może to, co się wydarzyło od ostatniego spotkania, było jego fantazją, a Khouri nie istnieje?

Ale Ana Khouri była osobą rzeczywistą. Przekazała mu tajemnice — nie te, które dotyczyły jej tożsamości i tożsamości triumwira — ale bolesne, głębsze informacje dotyczące jej małżeństwa i okrutnej separacji. Cierń nie wątpił, że Ana nadal bardzo kocha męża. Chciał jednak oderwać ją od przeszłości, by zaakceptowała to, co się dawniej stało, i by teraz ruszyła do przodu. Miał w tej sprawie nieczyste sumienie, bo chodziło mu nie tylko o pomoc Khouri. Chciał się z nią przespać. Gardził sobą za to, ale pożądanie nie ustępowało.

— Możesz stać? — spytała.

— Przyszedłem tu przecież.

— Chodź ze mną. I niczego nie próbuj, Cierniu, bo źle się to dla ciebie skończy.

— Czego ode mnie chcesz?

— Musimy coś omówić na osobności.

— Mnie tu się podoba — odparł.

— Czy chcesz, żebym cię przekazała wydziałowi antyterrorystycznemu? Będą z pewnością zachwyceni.

Zaprowadziła go do pokoju, który zapamiętał ze swojej pierwszej wizyty. Przy ścianach stały półki z kipiącymi papierzyskami. Khouri zamknęła za sobą drzwi — zamknęły się ciasno, hermetycznie — i wyjęła z szuflady biurka smukły srebrny walec wielkości cygara. Trzymała go w górze i powoli obróciła pośrodku pokoju. Małe światełka, palące się w walcu, błyskały czerwono i zielono.

— Jesteśmy bezpieczni — oznajmiła, gdy światła pozostały zielone przez trzy, cztery minuty. — Ostatnio muszę stosować dodatkowe środki ostrożności. Gdy byłam w górze na statku, umieścili tu pluskwę.

— Dużo się dowiedzieli? — zapytał Cierń.

— Nie. To prymitywne urządzenie popsuło się przed moim powrotem. Potem spróbowali po raz drugi, założyli bardziej wyrafinowany podsłuch. Nie mogę ryzykować.

— Kto to zrobił? Inny wydział rządu?

— Niewykluczone. Może nawet ten sam. Obiecałam im dostarczyć na tacy głowę triumwira, ale nie dostarczyłam. Ktoś robi się podejrzliwy.

— Masz mnie.

— Tak, to pewne pocieszenie. O rety! Co oni ci zrobili! — krzyknęła, jakby dopiero teraz go dokładniej zobaczyła. — Współczuję ci, że musiałeś przez to przejść. — Z innej szuflady wyjęła podręczną apteczkę. Nasączyła środkiem dezynfekującym bawełniany tamponik i przyłożyła go Cierniowi do rozdartego łokcia.

— Boli! — syknął.

Twarz kobiety była blisko, widział pory jej skóry, mógł jej spojrzeć w oczy, nie mając uczucia, że jest bezczelny.

— Musi boleć. Bardzo cię poturbowali?

— Twoi przyjaciele już przedtem katowali mnie tu w podziemiach. Przeżyję. — Skrzywił się. — Są bezwzględni.

— Nie dostali specjalnych rozkazów, zwykłe poufne polecenia. Wybacz, ale gdyby twoje aresztowanie wyglądało na sfingowane, to koniec z nami.

— Mogę usiąść? Podprowadziła go do krzesła.

— Przykro mi, że inne osoby również odniosły obrażenia.

— Czy możesz zagwarantować, żeby się z tego wydostali. — Cierń miał przed oczami zaatakowaną kobietę o popsutym uzębieniu.

— Nikt nie trafi do aresztu. To część planu.

— Mówiłem serio. Ci ludzie nie powinni cierpieć tylko dlatego, że potrzebowaliśmy świadków.

Ponownie odkaziła mu ranę.

— Czekają ich piekielne cierpienia, jeśli nasz plan nie wypali. Nie zgodzą się polecieć tymi promami, jeśli nie zdobędziesz ich zaufania i nie poprowadzisz ich. Trochę bólu teraz to ocalone życie później. — Jakby dla podkreślenia swych argumentów mocniej przycisnęła tamponik do czoła Ciernia, który odczuł to jak ukłucie igły i jęknął.

— Patrzysz na to bardzo zimno — zauważył. — Podejrzewam, że z Ultrasami spędziłaś więcej czasu, niż się do tego przyznajesz.

— Nie jestem Ultrasem. Ja ich wykorzystałam. I oni mnie wykorzystali. A to nie oznacza, że jesteśmy tożsami. — Zamknęła apteczkę i włożyła do szuflady.

— Przepraszam. To wszystko zrobiło się takie cholernie brutalne. Traktujemy ludzi z tej planety jak stado owiec, zaganiamy ich tam, gdzie według nas będzie im najlepiej. Nie ufamy ich własnym poglądom.

— Niestety, nie mieli czasu, żeby wyrobić sobie poglądy. Bardzo bym chciała postępować demokratycznie, mieć czyste sumienie, ale tak się nie da. Gdyby ci ludzie dowiedzieli się, że albo muszą zostać na tej przeklętej planecie, albo wyruszyć statkiem kosmicznym, zżeranym i przeobrażonym przez zarażone parchem ciało poprzedniego kapitana, który przy okazji jest obłąkanym mordercą, to myślisz, że popędziliby tłumnie na promy? A w dodatku czerwony dywan do promu ma rozwinąć triumwir Ilia Volyova, najbardziej znienawidzona postać na Resurgamie. Nie sądzisz, że większość powie „nie, dziękujemy”?

— Przynajmniej samodzielnie podejmą decyzję — odparł.

— Będziemy z tego czerpać pociechę, patrząc, jak zmieniają się w popiół. Wybieram wredne rozwiązanie teraz, a o etykę zatroszczę się potem, gdy uda nam się uratować ludzi.

— I tak nie wszystkich ocalisz, nawet jeśli twój plan się powiedzie.

— Wiem, to nieuniknione. Żyje tu dwieście tysięcy ludzi. Gdybyśmy zaczęli natychmiast, to teoretycznie wywozimy wszystkich w sześć miesięcy, choć rok to bardziej realny termin. Ale i tak może nam nie wystarczyć czasu. Uznam operację za sukces, jeśli uratujemy połowę. — Potarła dłonią twarz. Wyglądała teraz na osobę znacznie starszą, bardziej znużoną niż przed chwilą. — Staram się nie myśleć, jak źle może nam pójść.

Na jej biurku zadzwonił czarny telefon. Khouri odczekała kilka sygnałów, obserwując cały czas srebrny walec. Światełka nadal były zielone. Skinęła Cierniowi, by zachował ciszę, podniosła ciężki czarny nagłownik i przytrzymując go przy jednym uchu, powiedziała:

— Tu Vuilleumier. Mam nadzieję, że to coś ważnego. Właśnie przesłuchuję podejrzanego w sprawie Ciernia.

Słuchając głosu po drugiej stronie, westchnęła i zamknęła oczy. Do Ciernie nie docierały słowa, tylko ton, z którego wnioskował, że coś poszło źle. Głos wzniósł się i ucichł.

— Dajcie mi nazwiska — zakończyła Khouri i odłożyła nagłownik na widełki. — Tak mi przykro — powiedziała do Ciernia.

— Co się stało?

— Policja, rozpędzając zebranie, zabiła kogoś. Kobieta umarła kilka minut temu. Ona…

— Wiem o kogo chodzi — przerwał jej Cierń.

Khouri nic nie odrzekła. Cisza w pokoju narastała, wchłonęły ją i wzmacniały papierzyska, w których represyjny system zapisał z tępą dokładnością losy ludzi.

— Znałeś ją?

— Nie. To była jedna ze słuchaczek. Chciała się dowiedzieć o sposobach opuszczenia Resurgamu.

— Tak mi przykro, Cierniu. To okropne, że cała operacja tak się zaczęła.

Mimowolnie zaśmiał się głucho.

— Ma to, czego pragnęła. Opuściła Resurgam. Ona pierwsza.

Загрузка...