PRZEZROCZYSTE WITRAŻE

A ja mam pewną propozycję:

Pozamieniać wszystkie szyby na witraże,

Ujrzeć w oknie nie swoje odbicie,

Lecz kolorowe obrazki i miraże.

Muszę tylko dodać ostrzeżenie:

Ostre odłamki szkła mogą cię zranić.

Jednak wynagrodzi to piękne wrażenie:

W każdym oknie różnobarwne ekrany.

Ale widzę, że ogarnia cię zwątpienie,

Ty fałsz tylko widzisz w idylli…

Niech na któreś z nas spłynie olśnienie,

Gdy miraże już przemienia się w zwiewne mgły.

Konstantin Arbenin,

zespół Zimowje Zwieriej

0000

W dzieciństwie to była moja ulubiona zabawa.

Puzzle jak puzzle, nic takiego. Układa się obrazek z setek albo i tysięcy kawałeczków o różnych kształtach.

Ale te puzzle były przezroczyste. Cieniutki, mieniący się różnymi barwami plastik jak zwiewna mgła, a gdy patrzyło się przez niego na żarówkę, widać było rozżarzony drucik.

Układałam te puzzle niemal pół roku.

Sama!

Teraz wiem, że były zbyt skomplikowane dla dzieci – pięć tysięcy kawałków przezroczystego plastiku. Malinowe i marmurkowe, czekoladowe i fioletowe, lazurowe i rude, cytrynowe i purpurowe, marengo i szare jak kurz, węgiel i karmin. Obrazek układał się opornie, jakby urażony tym, że pracuje nad nim ośmioletnia smarkula, z uporem garbiąca się na podłodze w pokoju dziecinnym. Surowo zabroniłam rodzicom sprzątać w moim pokoju – mogliby zniszczyć powstający pod moimi dłońmi świat. Ale mama i tak sprzątała, gdy byłam w szkole, starannie omijając puzzle.

Z tęczowych kawałeczków powstawał mur. Kamienny mur średniowiecznego zamku, pokryty mchem, z wyszczerbionymi spoinami, z jaszczurką w wapieniu, wygrzewającą się w promieniach słońca.

I witrażowe okno. Półprzeźroczyste, nierealne, za którym majaczyły niewyraźne cienie ludzi. Kolorowe okno, a na nim rycerz w lśniącej zbroi pochylał się przed piękną damą w białej sukni. Puzzle jeszcze nie były ułożone, ale ja już mogłam godzinami zachwycać się rycerzem i jego damą. Denerwowało mnie, że zbroja rycerza, na pozór lśniąca i wspaniała, jest pogięta, a gdzieniegdzie nawet zachlapana błotem. Zdumiewało, że na twarzy damy nie widać zachwytu i radości, tylko żal i smutek. Ale i tak patrząc na puzzle, wymyślałam historię rycerza i księżniczki (młoda dama mogła być tylko księżniczką!). W końcu doszłam do wniosku, że rycerz dopiero co wrócił z jednej wyprawy i już rusza w następną. Stąd zniszczona, ubłocona zbroja, stąd smutek na twarzy księżniczki.

Różnokolorowe elementy znajdowały swoje miejsca, jedyne i niepowtarzalne. Nad rycerzem i księżniczką zapłonęła tęcza. W jasnych, takich jak moje, włosach księżniczki zamigotał grzebyk zdobiony szlachetnymi kamieniami. Jaszczurka na murze zyskała przyjaciółkę.

Rodzice przestali się pobłażliwie uśmiechać, patrząc na moją walkę z witrażem. Teraz i oni lubili podejść cichutko i popatrzeć na kolorowe okno pojawiające się w szarym murze. Na pewno nieraz zauważali pasujące elementy wcześniej ode mnie, ale nigdy nie podpowiadali – takie były reguły.

Musiałam to zrobić sama.

I wreszcie nadszedł dzień, gdy zrozumiałam – dzisiaj ułożę puzzle do końca. Zostało jeszcze co najmniej pięćdziesiąt kawałków, najtrudniejszych, niemal identycznych. Ale wiedziałam, że jeszcze dziś zobaczę cały obrazek.

Nie jadłam obiadu, nie przyszłam na kolację, ale mama nie krzyczała, tylko przyniosła mi kanapki i herbatę. Nawet nie zauważyłam, kiedy je zjadłam.

Kawałeczek do kawałeczka. Kolorowa mozaika stworzyła kompletny wzór.

Zostało już tylko jedno puste miejsce na ostatni kawałek – nawet wiedziałam jaki. Przezroczysty, z trzema wypustkami. Nie był szczególnie ważny – zwykły przezroczysty element między pochyloną głową rycerza a wyciągniętą dłonią księżniczki. Sięgnęłam do pudełka, próbując znaleźć brakujący kawałek po omacku, nie odrywając wzroku od obrazka.

Pudełko było puste.

Wywróciłam pokój do góry nogami, płakałam w ramionach ojca i na kolanach mamy. Tata obiecywał, że napisze list do firmy, która wyprodukowała puzzle, i że na pewno przyślą mi brakujący kawałek. I jeszcze jedno pudełko puzzli w ramach zadośćuczynienia.

Mama grzebała w wiadrze ze śmieciami i wytrząsnęła worek odkurzacza, chociaż wiedziała, że niczego tam nie znajdzie.

Późnym wieczorem wróciłam do swojego pokoju, do prawie skończonej układanki. Gdyby ktoś nie wiedział o zaginionym kawałku, nie zauważyłby jego braku.

Ale ja znałam już teraz prawdą. Wiedziałam, dlaczego księżniczka jest smutna, dlaczego rycerz z takim zmęczeniem i bezradnością skłania głowę. Księżniczka nigdy nie dotknie pochylonej głowy rycerza. Między nimi jest pustka.

Przykucnęłam, położyłam dłonie na obrazku i rozsunęłam je.

Mury zamku pękły, jaszczurkę rozerwało na pół, rycerz rozpadł się na lśniące kawałeczki zbroi, księżniczka zmieniła w białe strzępy sukni.

Purpura, rdza, ochra, stare złoto, beż…

Tęcza, kolorowa zamieć, różnobarwny śnieg…

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam deep program, przeżyłam szok – tak bardzo hipnotyczny kalejdoskop przypominał stare puzzle, rozpadające się pod moimi rękami.

Ale wtedy deep programu jeszcze nie było. Wynaleźli go trzy lata później.

0001

Przed drzwiami przystaję na chwilę, uważnie studiuję swoje odbicie. Niezbyt miły to widok… Z lustra spogląda na mnie skwaszona trzydziestolatka. Usta zaciśnięte, wyraźnie zarysowany drugi podbródek, ale figura raczej koścista; włosy zebrane w marny koczek, na ustach zbyt jaskrawa pomadka, za to cienie na powiekach w kolorze bagiennej zieleni. Mysioszara sukienka, nogi mocne jak u chłopki i ciepłe rajstopy. Nie wyglądam jak ostatnia kuchta, ale seksapilu jest we mnie tyle, co w owsiance rozmazanej na talerzu.

Pstrykam swoje odbicie w nos i wyskakuję z domu. Humor mi dopisuje, jestem wesoła i ożywiona.

Jak przyjemnie dziś na świecie!

Po przelotnym deszczu powietrze jest czyste i świeże, przejaśniło się i teraz świeci słońce. Ciepło, ale nie duszno. Na podwórku brzdąka na gitarze sympatyczny chłopak. Ładnie brzdąka. Gdy przechodzę obok niego, podnosi głowę i uśmiecha się.

Do wszystkich się uśmiecha. To taki program – połączenie biura informacji, automatu muzycznego i strażnika. Każdy szanujący się dom w Deeptown ma coś takiego. Albo bawią się na podwórku nieprawdopodobnie grzeczne, rozczulające dzieci, albo siedzi na ławce schludna staruszka, albo tkwi przy sztalugach długowłosy malarz o marzycielskim spojrzeniu. U nas jest gitarzysta.

– Cześć – mówię do niego.

Czasami chłopak odpowiada, ale dzisiaj ogranicza się do skinienia głową. Idę dalej. Mogłabym wezwać taksówkę, ale to niedaleko, wolę się przejść. Przy okazji spróbuję się skoncentrować przed czekającą mnie rozmową.

Bo tak naprawdę strasznie się denerwuję.

Deeptown był dla mnie zawsze miejscem rozrywki – od czasu, gdy w wieku dwunastu lat weszłam do Głębi, wtedy jeszcze z komputera taty i bez kombinezonu. Potem miałam już swojego kompa, swój kombinezon, chociaż na razie „nastoletni”, bez pewnych funkcji… W całowaniu to nie przeszkadzało.

Krążyłam po wirtualności jak oparzona, wkręcałam się to w jedno, to w drugie towarzystwo, przyjaźniłam się i kłóciłam, brawurowo piłam wirtualnego szampana, kilka razy wirtualnie wychodziłam za mąż i rozwodziłam się. W Głębi były najlepsze koncerty – na gigantycznych arenach, nad którymi krążyły kolorowe chmury, a nierealnie jasne gwiazdy migotały w takt muzyki. W Głębi mogłam obejrzeć najnowszy film na długo przed premierą, w ekskluzywnych pirackich kinach. W Głębi mogłam podróżować – w każdym kraju, w każdym mieście znajdzie się człowiek, który tworzy wirtualną kopię ulubionych krajobrazów.

Oczywiście, byli również ludzie, dla których wirtualność stanowiła miejsce pracy. Programiści, którzy już nie potrzebowali biur, cała masa projektantów, grafików, księgowych, inżynierów. Wykładowcy uczący studentów z całego świata, konsultujący się ze sobą lekarze. I tajemniczy nurkowie – jeśli tylko istnieją naprawdę.

Ale ja nie miałam najmniejszej ochoty zajmować się programowaniem czy księgowością, nawet uczyć wolałam się po staremu i po liceum poszłam na realny wydział prawa, solidny i staromodny.

Ale Głębia rosła. Zaczęło brakować niepisanych praw, rosło zapotrzebowanie na kodeksy.

I na prawników.

Skręcam z ludnej ulicy, pokonuję maleńki skwer z zapomnianą, wyschniętą fontanną pośrodku. Tak tu pusto, jakby ludzie usiłowali omijać to miejsce szerokim łukiem.

Nic dziwnego. Więzienia, nawet wirtualne, nigdy nie cieszyły się popularnością.

Szary budynek za skwerem, otoczony wysokim murem ze spiralą drutu kolczastego na górze, to wirtualne więzienie rosyjskiego sektora Deeptown. Kto powiedział, że odstajemy od krajów rozwiniętych? Pewnie w niektórych dziedzinach rzeczywiście tak jest, ale nasz system penitencjarny zawsze szybko reagował na nowinki.

Podchodzę do jedynych drzwi w murze, wąskiego metalowego skrzydła z maleńkim okienkiem-wizjerem, i naciskam guzik dzwonka.

Słychać metaliczny szczęk, okienko się otwiera i widzę patrzącego na mnie ponuro krzepkiego chłopaka; gruba szyja rozpycha niebieski kołnierz munduru. Nic nie mówi, czeka. Bez słowa podaję przez okienko swoje dokumenty. Wartownik znika i teraz ja cierpliwie czekam.

Jak długo może trwać sprawdzenie w Głębi czyjejś tożsamości?

Chyba krótko. Znacznie dłużej trwa pospieszne powiadamianie zwierzchnictwa.

Nie oburzam się, czekam. Poprawiam włosy – jakby mojemu szczurzemu ogonkowi mogło coś zaszkodzić. Sama pewnie przypominam szczura – złego, bitego i zaszczutego, który przywykł patrzeć na świat bez głupich iluzji.

To nic, tak musi być.

Drzwi otwierają się z łoskotem. Wartownik salutuje i jakby speszony odsuwa się na bok, puszczając mnie przodem.

Za drzwiami zamiast więziennego podwórka jest ciemny korytarz.

Jego ściany mają pewnie z pięć metrów grubości, i raczej nie zostało to zrobione na pokaz. Gdy idę, stukając obcasami po chropowatej, betonowej podłodze, do mojego komputera szybko ładują się więzienne wnętrza. Kolejne korytarze, pokoje strażników i personelu…

Korytarz kończy się drzwiami. Wartownik wyciąga rękę, próbując otworzyć przede mną drzwi, ale jestem szybsza.

Wychodzimy na więzienne podwórko.

Boisko i placyk do spacerów. Zadbane klomby wzdłuż ścieżki.

Nigdy nie widziałam w Rosji takich więzień, skopiowano to pewnie z amerykańskich, i to najnowszych. Resocjalizacja w takim więzieniu to chyba czysta przyjemność.

Strażnik delikatnie chrząka, rzucam mu drwiące spojrzenie. Nie przypuszczam, żeby to był prawdziwy funkcjonariusz wojsk wewnętrznych, który widział prawdziwe więzienia. Tutaj, w wirtualnym świecie, cechy fizyczne są najmniej ważne.

– Już idę – rzucam. – Zawsze tu tak pusto?

Mój serdeczny ton bynajmniej nie uspokaja wartownika. Widocznie komuś, kto ma zaciśnięte wargi i wiecznie zmarszczone czoło, serdeczność wydaje się kpiną.

– Nie… nie zawsze, pani inspektor.

– Nic, nic… – mówię, a ton mojego głosu zdradza podejrzliwość.

Wchodzimy do więzienia na piętro administracji. Jedynie kraty w oknach przypominają o surowej prozie życia. Przechodząc obok jednego z okien, przesuwam po szkle koniuszkami palców, tak żeby odrobina lakieru z paznokci została na szybie.

Strażnik niczego nie dostrzega.

Niewiele osób tu pracuje – widzę kobiety w mundurach i młodego człowieka w brudnawym białym fartuchu. Mężczyzna patrzy na mnie przeciągle, jakby się zastanawiał, czy zawrzeć znajomość, czy lepiej ukryć się za najbliższymi drzwiami. Rozsądek bierze górę i chłopiec chowa się za drzwiami z napisem Pokój kontroli.

W prawdziwym więzieniu byłyby tam monitory obserwacji wewnętrznej, może tutaj jest tak samo. Zaciekawiona, tuż obok drzwi mocniej stukam obcasem w podłogę. Strażnik się odwraca, a ja udaję, że się potknęłam.

Maleńkiego termita, który wysunął się z obcasa i teraz pełznie w stronę drzwi, nie sposób zobaczyć gołym okiem.

W końcu docieramy do gabinetu naczelnika więzienia. Przed drzwiami wartownik przystaje, pozostawiając mi inicjatywę.

Pukam w miękkie syntetyczne obicie, przywołujące wspomnienie tych niezapomnianych dni, gdy drzwi wejściowe do mieszkań robiono z dykty i dermy, a nie ze stali. Wchodzę, nie czekając na zaproszenie.

Przerwa – prawie niewyczuwalna, ale jednak. Drzwi otwierają się zbyt wolno, jakby pokonywały oporną sprężynę. Kolejny serwer, może nawet zamknięty odcinek serwera więziennego… Trzeba będzie to sprawdzić. Ale teraz wyrzucam z głowy zbędne myśli i uśmiecham się sucho do naczelnika.

– Dzień dobry.

Naczelnik ma prawie dwa metry wzrostu, szczerą twarz i szerokie bary, mundur leży na nim jak szyty na miarę, pagony groźnie błyskają gwiazdkami podpułkownika. W wirtualnym świecie całkiem łatwo o taki wygląd.

– Poproszę o pani dokumenty.

W milczeniu podaję mu legitymację, polecenie z zarządu nadzoru, zaświadczenie o delegacji. Co za wspaniały biurokratyczny wymysł podróż służbowa do wirtualności. Może właśnie dlatego większość organizacji państwowych mieści się na „niezależnych”, międzynarodowych serwerach? Znacznie przyjemniej, gdy wysyłają cię w delegację do Panamy czy Burundi niż do banalnego Zwienigorodu.

Szkoda, że wirtualne więzienie umieścili na serwerze MWD…

Gdy podpułkownik przegląda moje dokumenty, ja z ciekawością rozglądam się po jego gabinecie. Nie ma tu nic ciekawego, ale może się przydać najmniejszy szczegół…

– Proszę usiąść… Karino Pietrowna.

Łagodnieje w oczach, pewnie zerknął na datę urodzenia.

– Po raz pierwszy z inspekcją, Karino Pietrowna?

Kiwam głową i ze szczerością kompletnej idiotki dodaję:

– Z wirtualną… tak.

– Arkadij Tomilin. Po prostu Arkadij. – Ściskam mocną dłoń.

Ma przyjemny, serdeczny uścisk. – Szczerze mówiąc, początkowo się zjeżyłem…

Szczerość za szczerość.

– Wirtualne zakłady karne są rzeczą nową, ludzie nie zdążyli się jeszcze z nimi oswoić. – Podpułkownik swobodnym gestem posyła moje dokumenty na biurko. – Jeśli zatem inspekcję przeprowadza człowiek starej daty, z dawnymi przyzwyczajeniami, który o Głębi ma jedynie ogólne pojęcie… Pali pani, Karino Pietrowna? A ja mogę zapalić?

– Proszę – pozwalam. – Może mi pan mówić po prostu Karina.

Podpułkownik zapala niedrogiego papierosa XXI wiek, które w Głębi są rozdawane za darmo. Albo demonstruje swoją prostotę, albo rozsądnie nie chce się przyzwyczajać do drogich papierosów w realnym świecie też czasem chce się zapalić…

– Jest pani zorientowana w kwestii wirtualnych więzień?

Kolejny gest. Nikt nie lubi nazywać miejsca swojej pracy więzieniem. Różne twory językowe w rodzaju „zakład karny” cieszą się większą popularnością.

– Tylko w ogólnym zarysie – mówię po zastanowieniu.

– W takim razie zacznijmy od wprowadzenia… Karino, czy Piotr Abramowicz jeszcze wykłada?

– Tak.

– Nie widziałem go ze sto lat… Pierwsze kroki w tym kierunku zrobili Amerykanie; my, jak zwykle, ciągniemy się w ogonie. Wszyscy zdają sobie sprawę, że zakłady karne przeważnie nie służą swojemu celowi. Nie resocjalizują człowieka, który złamał prawo, przeciwnie, czynią go jeszcze gorszym, pozwalają wejść głębiej w środowisko kryminalne… Powstaje błędne koło, i w ten sposób sami przygotowujemy sobie nowy kontyngent więźniów. A przecież historia zna wiele przykładów pomyślnej reedukacji przestępców. Czym jest taka Australia, jeśli się nad tym zastanowić? Dawna kolonia karna. Wysyłano tam katorżników, umieszczając ich w takich warunkach, że uczciwa, rzetelna praca stawała się warunkiem przeżycia, no i osiągano wstrząsające efekty. Katorżnicy stworzyli własne społeczeństwo, resocjalizowali się, liczba ludności rosła…

Mam ochotę wspomnieć o królikach, które również wysyłano do Australii, ale milczę i kiwam głową.

– Celem idealnego więzienia jest stworzenie człowiekowi warunków do uświadomienia sobie ciężaru własnego przestępstwa. Do osiągnięcia katharsis, prawdziwej skruchy. W takim wypadku niezbędne jest indywidualne podejście do przestępcy. Jeden potrzebuje tylko pojedynczej celi i Biblii pod ręką, drugi kontaktu z ludźmi, trzeciego należy po prostu nauczyć czytać i pisać, a także dać mu jakikolwiek zawód. W zwykłym zakładzie taka różnorodność nie jest możliwa. I na tym właśnie polega sens wirtualnych więzień. Wykwalifikowani pedagodzy i psychologowie określają, jak najlepiej wprowadzić przestępcę na drogę poprawy i człowiek dostaje dokładnie takie więzienie, jakiego potrzebuje. Bezludną wyspę, małą wspólnotę wysoko w górach, w razie potrzeby nawet celę więzienną, ale czystą, suchą, ciepłą… Dodajemy też stałe elementy psychodramy, całe spektakle, w których więźniowie mimo woli biorą udział, jednocześnie wkraczając na drogę poprawy…

Podpułkownik wstaje i zaczyna chodzić po gabinecie. Wodzę za nim oczami niczym porcelanowy Chińczyk.

– Działamy już drugi rok. Mamy ponad dwustu podopiecznych… Wszyscy dobrowolnie wybrali zamknięcie w wirtualności.

Są tu najróżniejsi ludzie: od hakerów i dystrybutorów programów pirackich po zabójców i gwałcicieli. W rzeczywistym świecie ich ciała znajdują się w podmoskiewskim więzieniu… czy raczej lazarecie. Zakupiliśmy specjalne urządzenia, tak zwane deep box, kontenery Głębi. Człowiek umieszczony w takim kontenerze może przebywać w wirtualnym świecie całymi miesiącami, nawet latami.

Powie pani, że to droga zabawa? Nie da się ukryć, ale dzienny koszt utrzymania więźnia w zwykłym zakładzie również nie jest mały.

Poza tym, w efekcie otrzymamy ludzi uczciwych, którzy uświadomili sobie swoją winę, a to właśnie jest naszym celem. Nie kara za zbrodnię, bo przestępstwo już zostało popełnione, lecz zapobieżenie nowym przestępstwom, zwrócenie społeczeństwu zdrowego, przestrzegającego prawa obywatela…

Wiem o tym wszystkim. Przemowa podpułkownika do młodziutkiej pani inspektor, która pierwszy raz przybyła na wizytację wirtualnego więzienia, jest ze wszech miar słuszna.

Tylko dlaczego pańscy podopieczni mogą swobodnie opuszczać to wspaniałe więzienie i paradować po ulicach Deeptown, panie pułkowniku? A może nawet nie podejrzewa pan tego, Arkadiju Tomilinie, oficerze o długiej i efektownej karierze?

Chcę zadać to pytanie i zadam je. Ale nie teraz. Potem.

A na razie słucham – o wspaniałych systemach bezpieczeństwa, o ochronie przed przeniknięciami na serwer, o psychologach, lekarzach, o młodym personelu z niezaśmieconymi umysłami, o tym, jak wzruszające listy piszą więźniowie do swoich bliskich.

0010

Herbatę przynosi nam surowa kobieta w mundurze – nie wygląda na sekretarkę, zresztą pan naczelnik nie ma sekretariatu. Pewnie pracuje w kobiecym bloku więzienia.

– To dobra herbata – mówi podpułkownik. Wsypuje trzy łyżeczki cukru, miesza i dodaje: – Z Krasnodaru. Używamy wirtualnych wzorców wyłącznie rosyjskich produktów.

Też mi powód do dumy!

Wirtualny patriotyzm nawet nie jest śmieszny. Przecież wystarczy choć raz wykosztować się na prawdziwą herbatę, na te słynne trzy Ustki zerwane ręcznie z samego wierzchołka! Oczywiście, jeśli jesteś oligarchą z tych, co to ich nie dobili na początku wieku, możesz pić herbatę po trzy dolary za gram nawet codziennie. Ale na jedną ceremonię picia herbaty stać każdego, dzięki czemu człowiek może się potem rozkoszować prawdziwą herbatą podczas każdej wizyty w Głębi.

Zostawiam te myśli dla siebie i piję posłusznie. Nie wiem, jak smakuje naczelnikowi więzienia, ale dla mnie to mętny, cuchnący płyn z pływającymi na wierzchu flisami. Do takiej herbaty faktycznie trzeba użyć cukru, wprawiając w osłupienie prawdziwych smakoszy tego napoju.

– Zacznie pani od sprawozdawczości? – pyta pułkownik mimochodem.

– Chyba tak… – Udaję, że się zastanawiam. – Albo raczej od sprawdzenia warunków pobytu.

Naczelnik kiwa głową. Albo rzeczywiście mu wszystko jedno, albo tak świetnie udaje.

– Mam ze sobą kilka skanerów – dodają. – Panuje opinia, że wirtualne więzienie jest niewystarczająco chronione przed ucieczką…

Śmiech Arkadija jest absolutnie szczery.

– Ucieczka? Dokąd, Karino? Och, te dinozaury sprawiedliwości… Wszyscy nasi podopieczni śpią mocnym snem za wysokim ogrodzeniem. Wokół nich jest tylko wirtualność!

– Tak – mamroczę – ale jeśli mordercom i gwałcicielom uda się rozbiec po Deeptown…

– Załóżmy! – Pułkownik gotów jest wyjść mi naprzeciw. – Więc jak to było? Żądny krwi psychopata Wasia Pupkin zdołał zbiec z wirtualnego więzienia…

Biedny Wasilij Pupkin, autor podręcznika do arytmetyki dla szkół parafialnych! Nie wiedział, jak okrutnie rozprawią się z nim uczniowie, udręczeni zadaniami o basenie i pociągach! Nie miał pojęcia, że jego nazwisko stanie się czymś w rodzaju symbolu.

– I co zrobi nasz psychopata w świecie wirtualnym? – pyta Tomilin. – Co, Karino?

– Popełni morderstwo – sugeruję.

– Wirtualne?

– A broń trzeciej generacji? Zabijająca ludzi z Deeptown?

Widzę, że Tomilin przestaje mieć o mnie dobrą opinię. Trudno.

– To prawda, dwa lata temu krążyły podobne plotki – przyznaje. – Opowiadano rozmaite historie, że jakiś haker zginął od wirtualnej kuli i tak dalej… Proszę mi wierzyć, narobiono tyle szumu, że w końcu wszczęto oficjalne śledztwo. Owszem, usiłowano skonstruować broń trzeciej generacji, ale próby nie zostały uwieńczone sukcesem. Poważni ludzie już dawno zarzucili tę sprawę… jedynie określone służby nadal ciągną na to pieniądze od swoich rządów.

– A przemoc seksualna? – Nie daję za wygraną. – To już jest możliwe w wirtualności!

Tu już pułkownik nie ma się czym wykręcić, porzuca ironiczny ton.

– Tyle że ucieczka z więzienia jest niemożliwa. Proszę, niech pani sama sprawdzi… Pierwszy uścisnę pani dłoń, jeśli udowodni pani coś innego.

Chyba wychodzę z roli. Porucznik Karina, dumna ze swojej misji, nie powinna popijać herbatki, nawet z Krasnodaru, i słuchać kawałów z brodą.

– Bierzmy się do pracy. – Odsuwam filiżankę. Całkiem ładna: czarno-złote róże na cienkiej porcelanie. Też pewnie krajowa.

– Proszę iść za mną. – Głos Tomilina brzmi surowo.

Idziemy dość długo. Mijamy co najmniej trzy kraty, serwer gate, zanurzające nas coraz głębiej w więzienną sieć. Demonstracyjnie wodzę wokół siebie skanerem – całkiem sprawnym i dość pewnym przyrządem. Czysto. Żadnych „podkopów”. Hrabia Monte Christo na próżno zmarnowałby tu swoje młode lata.

Korpus więzienia jest zbudowany na modłę amerykańską. Wielkie, przestronne pomieszczenie, coś jak trzypiętrowa galeria, tylko zamiast sklepów zakratowane klatki. Niespodzianki zaczynają się, gdy podchodzimy do pierwszej celi.

Jest pusta.

– Podopieczny przebywa w swojej przestrzeni – wyjaśnia Tomilin. – Widzi pani drzwi?

Rzeczywiście istnieje pewien szczegół, różniący tę celę od zwykłego więziennego wnętrza. Pomiędzy lśniącym sedesem a twardym, odchylanym łóżkiem widzę drzwi, zasłonięte szczelnie szarą tkaniną.

– To właśnie jest ta „wewnętrzna Mongolia”? – Pozwalam sobie użyć tego sformułowania. W końcu pracowita pani inspektor może znać żargon więzienny.

– Tak – odpowiada z lekkim zdumieniem Tomilin. – Sierżancie!

Jeden ze strażników, do tej pory kroczący za nami w milczeniu, pobrzękując kluczami, otwiera celę. Wchodzę za Tomilinem.

– Nie trzeba – pułkownik powstrzymuje sierżanta, który już podszedł do zasłony. – A więc, Karino Pietrowna, cały nasz stan osobowy ma prawo do tego, by w świecie wirtualnym odsiadywać karę w zwykły sposób. Więzień może siedzieć w celi, może pracować w warsztatach, chodzić do biblioteki, modlić się w świątyni… udostępniamy usługi duchownych pięciu najpopularniejszych wyznań. Jest jednak pewna zasadnicza różnica między naszym więzieniem a zwykłym zakładem karnym. Otóż każdy więzień ma swoją autonomiczną przestrzeń, zwaną nieoficjalnie wewnętrzną Mongolią. Przestrzeń, tworzona przez wykwalifikowanych specjalistów, dla każdego przestępcy jest inna. Odwiedzanie wew… autonomicznej przestrzeni czy też strefy katharsis, bo taki jest oficjalny termin, ma się przyczynić do resocjalizacji przestępcy. Należy zauważyć, że wypadki rezygnacji z terapii są szalenie rzadkie. Pozwoli pani…

– Czy to nie jest zbyt… ryzykowne? – pytam.

Tomilin zmienia się na twarzy.

– Człowiek w strefie katharsis znajduje się pod ciągłą obserwacją. Oni zdają sobie sprawę, że strażnik może w każdej chwili przerwać seans. Chodźmy Może Tomilin zaczynał od służby posterunkowo-patrolowej?

Ja też odchylam zasłonę i wchodzę do strefy cudzego katharsis.

Do czyjejś „wewnętrznej Mongolii”.

Która naprawdę przypomina mongolski step.


Nie, nigdy nie byłam w Mongolii, nawet w Głębi. Ale tak właśnie ją sobie wyobrażam: bezkresna równina aż po horyzont, kamienista, spękana ziemia, trawy wysuszone ostrym słońcem, wiatr niosący pył, bezchmurne niebo. I bardzo gorąco.

– Ciii… – Tomilin uprzedza moje pytanie. – Jest tam.

Rzeczywiście, sto metrów od wejścia, czyli zawieszonej w powietrzu szarej płachty, siedzi w kucki jakiś człowiek. Podchodzimy bliżej. Człowiek okazuje się chudym mężczyzną o rzadkich włosach i niezdrowej, bladej cerze.

Przed nim na ziemi siedzi mały rudy lisek.

Można by pomyśleć, że obaj medytują, patrząc na siebie. Ale w odróżnieniu od człowieka lisek nas widzi i gdy podchodzimy zbyt blisko, odwraca się i rzuca do ucieczki.

Człowiek wydaje okrzyk rozczarowania i dopiero potem się odwraca.

Twarz ma bardzo zwyczajną. Z taką twarzą trudno umówić się z dziewczyną na randkę – nie wyróżnia się z tłumu.

– Więzień Gienadij Kazakow, skazany przez rejonowy sąd miasta… – Mężczyzna zrywa się, zakłada ręce za głowę i zaczyna deklamować wykutą na pamięć formułkę.

Wiem, że dostał wyrok za morderstwo z premedytacją przy wielu okolicznościach obciążających.

– Jestem inspektorem zarządu do spraw nadzoru nad zakładami karnymi – mówię. – Czy ma pan skargi na warunki pobytu?

– Nie mam żadnych skarg – mówi szybko.

W jego spojrzeniu nie ma strachu czy choćby złości na strażników. Jest tylko rozdrażnienie, najprawdziwsze rozdrażnienie człowieka, którego oderwano od bardzo ważnych zajęć dla jakiegoś głupstwa. Niczego więcej w tym wzroku nie ma.

– Chodźmy – mówię do Tomilina.

Zostawiamy Kazakowa w jego „wewnętrznej Mongolii”. Podpułkownik zaczyna mówić, gdy tylko wchodzimy do zwykłej celi:

– To jeden z prostszych, ale moim zdaniem dość wyszukany wariant strefy katharsis. Więzień wychodzi na pustynię, która wydaje się bezkresna, ale jest zamknięta; gdyby próbował uciec, wróci do punktu wyjścia. Na pustyni mieszka jeden jedyny lisek, którego można oswoić cierpliwością i łagodnością. W ciągu ostatniego roku nasz podopieczny osiągnął nie najgorsze efekty.

– Bardzo wzruszające. – Krzywią się i tupię, obstukując pantofle z drobnego suchego piasku. – Chociaż więzień Kazakow nie przypomina Małego Księcia. A co będzie potem?

– Gdy już oswoi liska, będzie mógł przynieść go do celi. Zwierzątko da się zupełnie udomowić, będzie spać w jego nogach, biegać między celami nosząc grypsy… nawet zacznie trochę rozumieć ludzką mowę. – Tomilin wygląda na niezadowolonego, ale opowiada z pasją.

– A potem?

– Jest pani bardzo domyślna, Karino. Potem lisek umrze. Kazakow znajdzie go na pustyni, trzy dni po tym, jak lisek przestanie przychodzić do celi. I trudno będzie zrozumieć, czy zwierzątko umarło śmiercią naturalną, czy zostało przez kogoś zabite.

Przystaję. Może to wina sugestywnego głosu naczelnika, a może jestem pod wrażeniem niedawnej sceny, ale widzę to wszystko bardzo wyraźnie. Człowiek klęczący nad nieruchomym ciałkiem zwierzątka. Krzyk, rozpaczliwy i beznadziejny. Palce skrobiące wyschniętą ziemię. I puste oczy, w których nie ma już nic.

Widocznie zdradza mnie twarz.

– To narysowany lisek – mówi z naciskiem pułkownik. – Zwykły program „domowy pupilek” ze spowolnionym instynktem oswajania. Nie warto go żałować. – Waha się przez chwilę, w końcu dodaje: – A już tym bardziej nie należy litować się nad człowiekiem, który w bestialski sposób zabił własną żonę. Przeżyty szok zmusi go do uświadomienia sobie, czym jest ból straty.

Mam na końcu języka sceptyczne pytania, ale w końcu moje zadanie nie polega na jałowych dyskusjach. Kiwam więc głową, obracam wokół skanerem, ze szczególną uwagą badając zakratowane okno. Tomilina wyraźnie to bawi, ale stara się nie uśmiechać.

Jestem mu za to wdzięczna.

Przechodzimy do trzech kolejnych cel. W jednej więzień śpi, więc proszę pułkownika, żeby go nie budził; mieszkańcy dwóch następnych są w swoich strefach katharsis. Pierwsza to miasto, gdzie nie ma żywego ducha, ale ciągle pojawiają się ślady czyjejś obecności. Domyślam się, że miasto przeznaczono dla jeszcze jednego zabójcy. Druga strefa podejrzanie przypomina symulatory wyścigów samochodowych. Tutaj siedzi kierowca, który po pijanemu spowodował wypadek, raniąc kilka osób. Czyja wiem… Mam wrażenie, że wesoły wąsaty mężczyzna po prostu usiłuje nie wyjść z wprawy.

Zresztą zostało mu już tylko pół roku. Nie sądzę, żeby zdecydował się uciec, nawet gdyby jego potężny kamaz przebił narysowane ogrodzenie i wyjechał na ulice Deeptown.

– Dalej są więźniowie, którzy popełnili przestępstwa gospodarcze – mówi podpułkownik. – Chce ich pani poznać?

Można by pomyśleć, że interesują mnie wyłącznie mordercy i gwałciciele.

– Oczywiście.

– Włamania na serwery, kradzieże informacji stanowiących tajemnicę handlową… po prostu haker – przedstawia pułkownik nieobecnego mieszkańca celi. – Wejdziemy do strefy katharsis?

– Zajrzyjmy – mówię, usiłując nie okazać podniecenia.

Na ekranie detektora nadal płonie zielone światełko – oznacza, że jest czysto. Ale światełko nie odgrywa żadnej roli, jest zmyłką dla każdego, kto zajrzy mi przez ramię.

Niepozorna literka „F” w rogu ekranu niesie znacznie więcej informacji. Tuż obok przechodzi kanał przebity na ulice Deeptown.

Co za wspaniały pomysł – ukarać hakera zamknięciem w wirtualności!

0011

Ta strefa katharsis to jedna z klatek wieżowca. Trochę brudno, przed drzwiami leżą gumowe wycieraczki. Dlaczego wycieraczki zawsze mają takie ponure kolory? Żeby nikt ich nie ukradł?

– Najtrudniej zresocjalizować człowieka, który popełnił przestępstwo gospodarcze – oznajmia nagle pułkownik. – Rozumie to pani, Karino?

– Niezupełnie.

– Proszę się zastanowić – ożywia się. – Dam pani przykład.

Medycyna leczy najstraszniejsze choroby: ospę i dżumę, a wobec banalnego kataru jest bezsilna. To samo dotyczy przestępstw gospodarczych: kradzieży danych, nielegalnego użytkowania pirackich programów. Oczywiście, możemy schwytać i ukarać tego, kto złamał prawo. Ale jak go przekonać, że nie należy tak postępować?

Przede wszystkim, wyroki są zwykle nieduże, brakuje więc czasu na pracę z takim człowiekiem…

Czy mi się zdawało, czy w głosie Tomilina zabrzmiał żal?

– Po drugie, niełatwo przekonać człowieka, że jego działanie jest amoralne. Dekalog okazuje się niewystarczający. Powiedziano nie kradnij. Ale czy on coś ukradł? Przecież tylko kopiował informacje. Czy ucierpiał od tego konkretny człowiek? Owszem. Ale jak wyjaśnić prowincjonalnemu programiście, że Bill Gates ucierpiał od nielegalnego użytkowania windows home albo że Enya potrzebuje procentów od sprzedaży swoich płyt?

Zerkam na Tomilina ze zdumieniem. Nie spodziewałam się, że słucha Enyi. Tacy jak on powinni słuchać muzyki raz w roku – na koncercie z okazji Dnia Milicji.

– Ale mimo to nie poddajemy się – mówi Tomilin z dumą.

Wchodzimy po schodach, pułkownik leciutko popycha każde drzwi. W końcu jedne ustępują.

Wchodzimy.

Przeciętne mieszkanie. Czysto. Nawet dziwnie czysto, biorąc pod uwagę rozlegające się głosy dzieci.

– To mieszkanie przeciętnego rosyjskiego programisty – oznajmia uroczyście Tomilin, zniżając głos. – On nazywa się Aleksiej, ma żonę Katierinę, córkę Dianę, syna Artioma. Imiona, wiek, charakter – wszystko to stworzono na podstawie dużej grupy reprezentatywnej. To absolutnie standardowy programista.

Z trudem powstrzymuję się od śmiechu, ale bez słowa kiwam głową.

– Aleksiej pracuje w firmie Siódmy Projekt, zajmującej się wydawaniem i instalacją gier komputerowych – ciągnie pułkownik. Ale hakerzy włamali się do serwera i ukradli najnowszą grę, nad którą programiści pracowali pięć lat. Gra wyszła na dyskach pirackich, firma jest na krawędzi bankructwa.

Wchodzę za Tomilinem do pokoju. Opinię na temat gry, którą tworzy się pięć lat, zachowuję dla siebie.

A oto i nasz programista. Chudy, nieogolony okularnik garbi się na taborecie przed komputerem, na monitorze widać linijki kodu komputera. Sądząc z zachowania Tomilina, Aleksiej nas nie widzi. Ma inne problemy. Właśnie położył rękę na ramieniu chłopca i tłumaczy mu:

– Pamiętam, synku, że obiecaliśmy ci rower, ale mnie i mamie jest teraz bardzo ciężko. Ukradli nam grę, którą opracowywaliśmy bardzo długo, i nie płacą nam pensji.

– Ale wszyscy w mojej klasie mają rowery… – marudzi chłopiec.

– Jesteś już duży i powinieneś sam zrozumieć – odpowiada poważnie standardowy rosyjski programista. – Umówmy się, że na Nowy Rok kupimy ci łyżwy, dobrze?

Najważniejsze to zachować powagę. Nie mogą parsknąć śmiechem, bo wyjdę z roli. Zresztą to nieładnie, w końcu dla chłopca to tragedia!

– Dobrze, tato – zgadza się standardowe dziecko standardowego programisty. – Wiesz co, pomogę ci odbudować program! Szybciej ułożysz nową grę!

– Dobrze, synku. I jeśli jej nie ukradną, kupimy ci rower!

– To specjalna psychodrama – szepcze mi na ucho Tomilin. Terapia wstrząsowa.

Nie wiem czemu, ale przypomina mi się stary film, jeszcze z czasów komunistycznych. Rzecz dzieje się w obozie pionierskim, na scenie dzieci śpiewają piosenkę Na pylistych ścieżkach odległych planet… a dyrektor obozu pochyla się do ważnego gościa i szepcze…

– Tę piosenkę Gagarin śpiewał w kosmosie! – mówię głośno.

Słowo daję, wyrwało mi się!

Twarz Tomilina zmienia się prawie nieuchwytnie. Uśmiech rozbłyska i natychmiast gaśnie.

Wcale nie jesteś taki nieskomplikowany, towarzyszu pułkowniku!

Ale teraz nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Odezwałam się zbyt głośno i z fotela rozlega się poirytowane chrząknięcie. Fotel skrzypi (ciekawe, dlaczego nieszczęsny standardowy programista męczy się na taborecie, skoro są inne meble?), a nad oparciem pojawia się najpierw połyskliwa łysina, a potem szerokie bary.

– Ach! – wzdycha posiadacz łysiny, odwracając się.

Byczysko z tego hakera, nie ma co.

Chociaż wcale nie jest taki gruby i przysadzisty, jak mi się wydawało. Po prostu jest… szeroki. Więzienne ubranie ledwie się na nim dopina, widać włochatą pierś.

– Więzień Anton Stiekow – mówi haker niedbale, ale bez ociągania. Zakłada ręce za głowę. – Skarany…

– Skazany – poprawia go nagle Tomilin.

– Skazany, skazany – zgadza się haker. – Z artykułu 272 część pierwsza Kodeksu Karnego Rosji…

Na nosie hakera tkwią okulary w cienkiej oprawce. Albo szkła są bardzo grube, albo ma takie wypukłe oczy.

Gdy haker wygłasza swoją formułkę, ja próbuję zrozumieć, co on tutaj robił. Czyżby słuchał rozmowy standardowego programisty ze standardowym dzieckiem?

W końcu do mnie dociera. W kącie cichutko mamrocze telewizor – stareńki samsung. Haker po prostu oglądał wiadomości!

– Jestem inspektorem nadzoru – mówię. – Więźniu Stiekow, ma pan jakieś skargi?

– Mam – mówi haker, zerkając na naczelnika.

– Słucham.

– Pilot nie działa – wzdycha Stiekow i pokazuje pilota od telewizora. – Ja wszystko rozumiem, jeśli to ma być częścią kary, to niech zostanie. Ale może to po prostu przeoczenie?

– Coś jeszcze? – pytam i mocniej stukam obcasem w podłogę.

Maleńki termit zmierza w stronę więźnia.

– Nic – odpowiada haker. – Traktowanie jest w porządku, jedzenie dobre, pościel zmieniają regularnie, raz w tygodniu łaźnia.

– Sprawdzę, czy da się coś zrobić… z pilotem.

Tomilin czeka z kamiennym wyrazem twarzy.

– Czy mogę wrócić do odbywania kary? – pyta Stiekow.

Spodziewam się ze strony naczelnika jakiejś reakcji, ale nic takiego nie następuje. Opuszczamy hakera, wychodzimy na klatkę schodową, potem do celi.

– Chłopak usiłuje się trzymać – zauważa niespodziewanie Tomilin. – Więzienie w wirtualności to dla hakerów najbardziej nieprzyjemna kara. Przebywać w Głębi i jednocześnie nie mieć żadnych możliwości złamania programu…

Kiwam głową i nagle rozumiem, co wzbudziło moją czujność.

Artykuł 272, część pierwsza. Resocjalizacja przez pracę od sześciu miesięcy do roku, pozbawienie wolności na okres do dwóch lat.

– Jaki dostał wyrok?

– Pół roku.

– Ile mu jeszcze zostało?

– Niecałe dwa miesiące.

Nie rozumiem. Nawet jeśli haker znalazł sposób wyjścia z wirtualnego więzienia, to po co tak ryzykować? Zostało mu tak niewiele!

– Kontynuujemy obchód? – pyta Tomilin.

Powinnam obejrzeć kilka innych cel, choćby dla zmylenia Tomilina. Patrzę na zegarek.

– Mam jeszcze dwadzieścia minut. Kontynuujmy. Skupmy się na przestępstwach komputerowych, dobrze?

Deep Przed oczami wiruje kolorowa mozaika. Albo próbuje ułożyć się w obrazek, albo się rozsypuje. Miecz rycerza, zbroja, wyciągnięta dłoń, grzebień ze szlachetnymi kamieniami, jaszczurka na murze…

Ale ja wiem, że w tej układance brakuje najważniejszego elementu.

Enter.


Zdjęłam hełm, rozpięłam kołnierz kombinezonu. W pokoju jest ciemno, rano zapomniałam odsłonić zasłony…

Przeciągając się słodko, zawołałam:

– Mamo! Tato! Już jestem!

Zza drzwi dobiegły jakieś niezrozumiałe słowa, zagłuszone muzyką. Tylko kłopot z tymi moimi rodzicami! Jak włączą swoją Maszynę czasu czy inne dinozaury, to koniec!

– Nie słyszę! – krzyknęłam.

Makarewicz, lider zespołu, zafrasowany niemożnością zmienienia świata, przycichł.

– Córeczko, będziesz jadła kolację? Nałożyć ci? – spytała mama, podchodząc do drzwi.

– Idę, idę – powiedziałam, wyskakując z kombinezonu. – Zaraz!

Drżąc pod zimnym prysznicem – idealny sposób, żeby dojść do siebie po Głębi – przewinęłam w pamięci więzienie, Tomilina i hakera Antona.

Coś tu nie gra. Zdecydowanie.

Wyskoczyłam spod prysznica, wytarłam się, wrzuciłam ręcznik do pralki. Włożyłam stare, przetarte na kolanach dżinsy i starą koszulę – kiedyś nosiła ją mama, strasznie ją lubię.

– Karina!

– Idę – mówię, otwierając drzwi. – Przecież powiedziałam, że zaraz…

Tata już był w domu. Siedział przy stole, zerkając jednym okiem na telewizor. Nie zapomniał zapytać:

– Ukochane miasto?

– Może spać spokojnie. [Fraza z popularnej pieśni, pochodzącej z filmu Istrebitieli (Myśliwce) (1939 rok), oznaczająca, że wszystko jest w porządku i nie ma powodów do niepokoju (przyp. tłum.).] – Klapnęłam na swój przydziałowy taboret. – Tato, wyobraź sobie, że siedzisz w więzieniu…

– Nie chcę – odpowiedział od razu tata.

– Ale spróbuj. Wsadzili cię na pół roku za włam do serwera i wyhaczenie pliku…

– Karina! – Tata wieloznacznie postukał widelcem w talerz.

– Za bezprawny dostęp do chronionej przez prawo informacji komputerowej, które to działanie pociągnęło za sobą skopiowanie informacji – wytłumaczyłam z irytacją.

– Wyobraziłem sobie – mówi tata. – Właśnie teraz. I co dalej?

Oczywiście, nie powinnam omawiać z rodzicami takich kwestii. Ale wielu rzeczy nie powinnam. Na przykład zostawiać żuczków na Tomilinie…

– Dali ci pół roku w wirtualnym więzieniu…

– Całe szczęście, że nie czapę – mruknął tata. Pochwycił pełen wyrzutu wzrok mamy i uśmiechnął się.

– Pół roku – kontynuowałam nieugięcie. – Cztery miesiące już odsiedziałeś i nagle znalazłeś sposób, żeby wydostać się z więzienia. Możesz robić wypady do Deeptown, ale jeśli się wyda, wlepią ci jak za zwykłą ucieczkę. Powiedz, spacerowałbyś sobie w takiej sytuacji po Deeptown?

– To ciągle ta twoja amerykańska praktyka? – zapytał niewinnie tata.

– To nie praktyka, przecież wróciłam tydzień temu… – zaczęłam, ale szybko się zorientowałam, że ojciec żartuje. Staż w Stanach Zjednoczonych przechodziłam w wirtualności, chociaż bardzo liczyłam na prawdziwą podróż. I każdego wieczoru musiałam wysłuchiwać dowcipów o cudach techniki: „Co, nasza córeczka już wróciła ze Stanów? No proszę, jakie te samoloty teraz szybkie!” – Tato, ja mówię poważnie!

– Nie jestem prawnikiem – powiedział skromnie tata. – Ani nawet więźniem.

– Tato…

Ojciec zamyślił się.

– Może bym i uciekł – powiedział w końcu. – Gdybym miał jakiś ważny powód. To nasz haker?

– Pytam abstrakcyjnie – mówię, kłując kotlet widelcem.

– Ja też. To abstrakcyjny rosyjski haker?

– Aha.

– W takim razie może być zakochany, może chcieć wyskoczyć, żeby napić się z kumplami piwa, albo zwiać dla wygłupu.

– A jeśli to haker amerykański?

– Amerykański pewnie obrabia banki, korzystając z niepodważalnego alibi – stwierdza z przekonaniem tata. – Dlaczego by nie?

Znaleźć się w więzieniu z minimalnym wyrokiem i uczciwie odsiadując karę, zajmować się poważnym biznesem…

– Karina, pięć minut minęło – przypomniała mama.

Moi rodzice są w porządku, ale zasada, że przy stole nie mówi się o pracy, a jeśli już, to nie dłużej niż pięć minut, jest bardzo surowo przestrzegana. Lepiej się nie spierać.

– Okropnie mnie traktujecie, zobaczycie, że ucieknę – oznajmiłam i podsunęłam Kleopatrze, szczurkowi mamy siedzącemu na jej ramieniu, kawałeczek kotleta. Kleo powąchała kąsek, ale nie wzięła.

– Nie paś biednego stworzenia – powiedziała surowo mama.

– Kiedy przyprowadzisz do domu młodego człowieka i powiesz „odchodzę”, będziemy szczęśliwi – dodał ojciec.

– Przypomnę wam to – obiecałam złośliwie.

– Wirtualni młodzieńcy się nie liczą – uściśliła mama.

To naprawdę fajnie, gdy rodzice też są programistami. I to nie takimi standardowymi jak w „wewnętrznej Mongolii” Antona Stiekowa. Ale czasem chciałabym, żeby bardziej przypominali rodziców niż starsze rodzeństwo. Zresztą, rodzeństwo też bym chętnie miała…

– Wyrosłam już z tych chorób wieku dziecięcego – powiedziałam. – Mam dwadzieścia sześć lat i jestem starym szczurem z wiwarium MWD. W wirtualności niech się zakochują małolaty.

– Karina! – zwrócił łagodnie uwagę ojciec.

– Nie wiesz, co to małolaty?

– Karina!

– Pryszczate nastolatki! – Rzuciłam widelec tak, że Kleo na ramieniu mamy drgnęła. Zanim wyszłam z kuchni, otworzyłam lodówkę i złapałam karton z mlekiem.

– Nie pij zimnego! – upomniała mama.

– Podstaw pod cooler, niech się zagrzeje – poradził ojciec.

– Tato? – zagadnęłam zgryźliwie, idąc do swojego pokoju.

– Pod wentylator ochładzający procesor centralny – poprawił się szybko tata, ale ja już byłam za drzwiami.

0100

Nie znoszę, kiedy ktoś próbuje ułożyć mi życie!

Przecież gdybym była mężczyzną, nikt by się nie dziwił, że w wieku dwudziestu sześciu lat zajmuję się karierą, zamiast krzątać po kuchni. Istne średniowiecze! Każdy krewny próbuje mnie z kimś poznać i umówić, a rodzice tylko zacierają ręce.

Mam jedną dobrą przyjaciółkę, chociaż w realu nigdy się nie widziałyśmy. Nazywa się Natasza, jest Rosjanką, ale mieszka w Australii, wyjechała tam z rodzicami jako dziecko. Dwa lata temu dyskutowałyśmy o tym, kiedy najlepiej wyjść za mąż i czy w ogóle warto to robić. I tak się jakoś złożyło, że Natasza wspomniała o seksie lesbijskim. Trochę pogadałyśmy na ten temat i postanowiłyśmy spróbować – a nuż coś nam z tego wyjdzie? Tak się świetnie dogadujemy, to może uda nam się założyć wspaniałą rodzinę? Nie zwlekając, poszłyśmy do jakiegoś barku w Deeptowne, wypiłyśmy butelkę szampana i spróbowałyśmy się pocałować. Cmoknęłam Nataszę w usta i nagle mnie to strasznie rozbawiło…

Dosłownie pokładałyśmy się ze śmiechu. Gdy tylko próbowałyśmy zachowywać się poważnie, jak przystało na zakochane kobiety, wystarczyło, że na siebie popatrzyłyśmy, i znowu zaczynałyśmy rechotać. Zero romantyzmu. Wypiłyśmy więc jeszcze trochę szampana i zawarłyśmy znajomość z chłopakami siedzącymi przy sąsiednim stole.

Moim zdaniem rodzina to przeżytek ery przedwirtualnej. Ale rodzicom nigdy tego nie wytłumaczę.

Pijąc chłodne mleko prosto z kartonu, zerkałam na monitor i rozmyślałam o kwestii mieszkaniowej, która w naszym kraju zawsze wszystko utrudnia. Chciałam pomyśleć o czymś przyjemnym. Na przykład, że zdemaskuję bandę wirtualnych przestępców i dostanę premię tak dużą, że kupię mieszkanie. Albo wygram na loterii domek, limuzynę i jacht… co już jest znacznie bardziej prawdopodobne.

Na ekranie zamrugał panel Taczka. Kolumny zapiszczały.

Ładne rzeczy!

Zerwałam się i podskakując na jednej nodze, wcisnęłam na siebie kombinezon. Na monitorze już rozwinęła się mapa Deeptown, po której spokojnie płynął zielony punkcik. Haker Anton Stiekow opuścił słynne wirtualne więzienie i paradował po mieście.

Mam kilka punktów wejścia do Głębi. Teraz zdecydowałam się na portal w centrum rozrywki, nie najlepszy, ale za to na trasie hakera. Wkładając hełm, próbowałam sobie przypomnieć, jakich używam tam ciał. Zdaje się, że wybór nie jest duży…

Deep Enter


Zrywam się z łóżka w wąskim jak kiszka pokoju. Otwieram szafę, na haczykach wiszą dwie dziewczyny. Jedna wulgarna, wymalowana do granic możliwości, w idiotycznej staromodnej kiecce. Druga młodziutka, w czymś takim można by iść na młodzieżową dyskotekę…

A co mam teraz na sobie?

Całkiem sympatyczna dziewczyna, figura mocna, ale sportowa.

Ujdzie. Taka powinna spodobać się Stiekowowi.

Zapinam na ręce piszczący skaner wyglądający jak zegarek i wychodzę z pokoju…

…prosto na przezroczystą podłogę olbrzymiego wieżowca, obok sunących w przezroczystych szybach przezroczystych wind. Budynek jest cały ze szkła, tylko wynajęte pokoiki ciemnieją jak krople miodu w plastrach. Nigdy nie zbudują takiego wieżowca w naszym świecie…

Wskakuję do usłużnej windy i kabina z niesamowitą szybkością spada z nieba na ulice Deeptown. Osoby cierpiące na lęk wysokości uprasza się o zachowanie spokoju…

Skaner piszczy radośnie, strzałka na ekranie łagodnie skręca.

Haker nie wziął taksówki, po prostu idzie sobie ulicą.

Nie mogę uwierzyć we własne szczęście. Tak szybko i z taką łatwością odkryć złamanie prawa! A przecież to zadanie powodowało zawrót głowy – pierwsza inspekcja w pierwszym wirtualnym więzieniu! Nie mogłam zrozumieć, dlaczego powierzyli je właśnie mnie, dlaczego nie wysłali brygady doświadczonych programistów – przecież mamy prawdziwych magików, rozebraliby to więzienie na bajty, nawet nie wchodząc do Głębi. A towarzysz podpułkownik i jego podopieczni nawet by nie zauważyli, że leżą na szkiełku pod mikroskopem…

Wtedy przychodzi mi do głowy bardzo niedobra myśl.

Wyjątkowo nieprzyjemna, naprawdę.

Skąd pewność, że tak nie jest? To przecież typowe zagranie do obiektu kieruje się niedoświadczonego pracownika, „łosia”, a prawdziwi zawodowcy działają cicho i niezauważalnie…

Nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Wychodzę z windy i prawie wpadam na Antona Stiekowa.

Słowo daję, co za bezczelność!

Więzień paraduje ulicą w swoim prawdziwym obliczu, nawet się nie przebrał! Korzysta z tego, że wirtualne więzienia to nowe zjawisko i o ucieczkach z nich jeszcze nikt nie słyszał.

Idę za hakerem, zastanawiając się, co powinnam zrobić. Skontaktować się z policją Deeptown? Mam przecież numer identyfikacyjny pracownika MWD Rosji, muszą udzielić mi wsparcia. A może śledzić Stiekowa? Obserwacja zewnętrzna to wprawdzie nie moja działka, ale…

Karino, opamiętaj się! – przywołuję się surowo do porządku. Nie baw się w policjantów i złodziei, jesteś ekspertem, a nie pracownikiem operacyjnym!

To wszystko prawda, ale nadal idę za Stiekowem, przeklinając samą siebie i wspominając raporty psychologów: „U ludzi od dziecka przebywających w Głębi dostrzega się daleko posunięty infantylizm psychiczny i skłonność do hazardu…” Mimo wszystko nadal śledzę Stiekowa…

Na szczęście nie trwa to długo.

Haker pewnym krokiem podchodzi do stolików małej kawiarenki na świeżym powietrzu. Z naprzeciwka idzie wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Istny wiking… pewnie w prawdziwym życiu jest małym grubaskiem…

Stiekow i nieznajomy obejmują się na powitanie, coś sobie mówią. Usiłuję wyglądać swobodnie, siadam przy sąsiednim stoliku.

Wyłączam dźwięk w skanerze, starczy tego popiskiwania.

Co za brak profesjonalizmu… Nie uczono mnie śledzenia.

Ale tamci chyba na mnie nie patrzą.

Jasnowłosy gość woła kelnera, kupuje od niego paczkę biełomorów i oddala się. Idzie jakoś tak niepewnie, czyżby pijany? Wpada na mnie i mamrocze:

– Wybacz, ptaszyno…

– Leć dalej, sokole – rzucam bez zastanowienia, moja rola podpowiada mi styl zachowania.

– Jak chcesz, ptaszyno. – Jasnowłosy obdarza mnie dobrodusznym spojrzeniem i oddala się.

Dobrze byłoby śledzić również jego, ale nie mam przy sobie żuczków, zresztą mogłabym go spłoszyć.

A Stiekow przy sąsiednim stoliku swobodnie dopija zostawioną przez wikinga kawę. Uśmiecha się do mnie, wstaje i podchodzi.

– Przepraszam, mogę się przysiąść?

Tego się nie spodziewałam. Z jednej strony – powinnam się ucieszyć, ale z drugiej…

– Spróbuj – odpowiadam. Bezpośrednia ze mnie dziewczyna, przy tym szczera i niezależna.

– Zamówić pani kawę? – pyta Stiekow. Zauważam, że obok stoi kelner, czekając, aż złożymy zamówienie. Najwyraźniej program.

– Bo ja wiem… – Coraz bardziej wychodzę z roli. Zachowanie Stiekowa nie pasuje do jego ucieczek z więzienia. – Zamów – zezwalam w końcu. – Bez mleka i bez cukru. Coś ty taki wystrojony?

Najlepszą formą obrony jest atak.

– Wystrojony? – dziwi się haker. – To zwykły strój więźnia.

– Po co go włożyłeś? – kontynuuję. O rany, zaraz mi powie, że uciekł z więzienia!

– Żeby zwracać na siebie uwagę. – Stiekow uśmiecha się jakoś dziwnie… jakby uśmiech należał do innego człowieka. – Wie pani, że w Głębi pojawiły się więzienia?

– Nie – odpowiadam szybko. – A jeśli nawet, to co?

– Nie szokuje to pani? – Stiekow zdejmuje okulary, spogląda na mnie bynajmniej nie krótkowzrocznymi oczami.

– Na świecie jest mnóstwo więzień…

– Na świecie owszem – wyjaśnia cierpliwie Stiekow. – Tam można spotkać wiele rzeczy. Na przykład wojny i inne świństwa.

Ludzie mają zdumiewającą cechę: całe swoje draństwo muszą wszędzie ciągnąć ze sobą… Poznajmy się. Nazywam się Czyngis.

Co za imię sobie wymyślił!

– Ksenia – rzucam bez namysłu. – Można mówić Ksiusza.

Imię nie budzi wewnętrznego protestu. Krzepka, bezceremonialna dziewczyna to typowa Ksiusza. Pewnie lubi trawkę i starego rocka…

– I bardzo dobrze. – Czyngis kiwa głową. – Ma pani kilka wolnych godzin?

– Zależy na co – precyzuję.

– Na spacer – mówi poważnie Stiekow. – Jest pani w Głębi od dawna, prawda? Powiedziałbym, że od czternastego roku życia.

– A ile mam teraz? – pytam zaciekawiona. Rzeczywiście zgadł.

– Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć. – Stiekow nawet nie czeka na potwierdzenie. – Widzi pani, Ksiuszo, Głębia ma duży wpływ na zachowanie człowieka. Mając pewne doświadczenie, można określić, od jak dawna człowiek wchodzi do wirtualnego świata.

Kelner przynosi kawę. Upijam łyk i kokieteryjnie kiwam głową.

– Zaciekawiłeś mnie. Przejdźmy się.

Grzęznę w rozmowie coraz głębiej. Powinnam łapać hakera na gorącym uczynku, a ja flirtuję… Ale przecież nie mam możliwości zadzwonienia na policję, prawda? Wszystko dzieje się zbyt szybko…

Stiekow znowu zakłada okulary, wstaje i macha ręką, zatrzymując taksówkę. A ja przelotnie zerkam na okienko skanera.

Strzałka wskazuje w stronę więzienia. Ale na pewno nie na Stiekowa!

– Cholera! – krzyczę, zrywając się z miejsca. Filiżanka spada ze stolika na kamienne płyty chodnika i z brzękiem rozpada się na kawałki. Fałszywy Stiekow odwraca się do mnie z uśmiechem.

– Coś się stało, Ksiusza?

Milczę. Mam ochotę się rozpłakać. Skończona kretynka! Jak prosto i elegancko mnie załatwili! „Leć dalej, sokole!” Wystarczyło tylko ruszyć głową…

– Niech pani tak tego nie przeżywa – fałszywy Stiekow ujmuje mnie za łokieć. – Proszę mi wierzyć, nic strasznego się nie stało.

– Gdzie on jest? – krzyczę.

– Tocha? Myślę, że już w więzieniu.

– Rozumie pan, że został pan wspólnikiem? – pytam. – Proszę wziąć pod uwagę, że nasza rozmowa jest nagrywana i…

– W dalszym ciągu podtrzymuję zaproszenie na spacer. – Fałszywy Stiekow nie wygląda na przestraszonego. – Przy okazji, nie zastanawiała się pani, Ksiuszo, dlaczego wirtualne więzienie umieszczono w Deeptown?

Milczę. Wszystko diabli wzięli, spłoszyłam przestępcę, zawaliłam inspekcję…

– Przecież więzienie mogło sobie stworzyć oddzielną przestrzeń wirtualną – kontynuuje fałszywy Stiekow. – I nie dopuścić do żadnych ucieczek, nawet teoretycznie!

– Myśli pan, że te szychy na górze to rozumieją? – odpowiadam i w myślach łapię się za głowę. Co ja robię? Dyskutuję z przestępcą, obmawiam zwierzchników!

– Rozumieją. To co, jedziemy?

Rozglądam się. Nieopodal, przy skrzyżowaniu, stoi policjant.

Zwykły policjant Deeptown, silny, o sympatycznej, szczerej twarzy.

Biały mundur, blacha z numerem. Na pasie kabura z pistoletem, kajdanki, radiostacja. Wystarczy tylko krzyknąć i mój rozmówca zostanie aresztowany. Nie będzie miał żadnego ruchu.

Ale już wiem, że nie zawołam policjanta. Stiekow zadał to samo pytanie, które dręczyło i mnie.

Dlaczego więzienie nie zostało odizolowane?

Odpowiedź może być tylko jedna.

Żeby było dokąd uciekać.

0101

Taksówka kręci się po Deeptown, posłuszna wskazówkom fałszywego Stiekowa. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym błądzeniu żadnego systemu, ale orientuję się, że co chwila przeskakujemy z rosyjskiego sektora do japońskiego, chińskiego, niemieckiego i amerykańskiego.

Stiekow próbuje zmylić ewentualnych prześladowców. Prymitywne, ale skuteczne. Oczywiście, jeśli nie śledzą nas na poziomie prowajdera.

Mój rozmówca myśli o tym samym.

– Którędy wchodzisz, Ksiusza?

– Nie jestem Ksiusza – mówię, olewając konspirację. Do diabła z tym wszystkim… – Nazywam się Karina.

– A ja rzeczywiście Czyngis. To którędy?

– Moskwa Online.

– Aha… – mówi z wyraźnym zadowoleniem. Nie kryjąc się, wyjmuje pager i wystukuje list, nie patrząc na klawiaturę.

Czyżby miał pomocników wśród prowajderów?

A czemu nie? Moskwa Online to jedna z najbardziej popularnych kompanii. Jeśli Czyngis jest poważnym człowiekiem, a na takiego właśnie wygląda, mógł zawczasu zdobyć przyjaciół w najpopularniejszych i największych firmach.

– Proszę się zatrzymać przy pomniku Ostatniego Spamera – komenderuje Czyngis kierowcy-programowi.

Znam to miejsce. Był w Głębi taki zawód – spamer. W epoce przedwirtualnej spamerzy wysyłali listy reklamowe, tak zwane spamy, z jednorazowych adresów; u zarania Głębi zaczęli działać inaczej. Tworzyli prościutkie programy, nadawali im wygląd czarujących młodzieńców i sympatycznych dziewczyn, którzy chodzili po ulicach Deeptown i zaczepiali każdego, pytając: „Przepraszam, czy słyszał pan już tę wspaniałą wiadomość? Otworzono świetny burdel, nazywa się Namiętność Intelektualna…”

Likwidowano ich długo i z zapałem. Strzelała do nich policja, uganiali się za nimi prowajderzy… Ale ostatecznie pokonano spamerów dopiero wtedy, gdy wydano licencje osobom prywatnym.

Pojawił się nowy zawód – łowca spamerów. Gdy ludzie się zorientowali, że polowanie na nieproszonych akwizytorów jest bardziej intratne niż sama akwizycja, liczba spamerów gwałtownie spadła.

Na pamiątkę zwycięstwa wzniesiono pomnik, przedstawiający młodego człowieka o idiotycznym uśmiechu, wytrzeszczonych oczach i z plikiem ulotek w ręku. Spamerzy nie zniknęli całkowicie, pojawiają się jeszcze od czasu do czasu, ale przestali być plagą. Zwłaszcza że nagroda za odstrzał spamera nie została zniesiona…

Taksówka zatrzymuje się przy skwerku, na którym stoi wiecznie młody spamer. Na schodkach przed pomnikiem ludzie piją piwo, rozmawiają i nikt nikogo nie zadręcza radami, jak najlepiej stracić pieniądze i czas…

Czyngis wyskakuje z samochodu pierwszy i otwiera mi drzwi.

Pozostawiam tę galanterię bez komentarza. Znajdujemy własną ławeczkę i Czyngis błyskawicznie leci do kiosku po piwo. Nad kioskiem wisi wyblakły plakat reklamowy: Tylko dzisiaj piwo Lodowy Orzeł za darmo!

Plakat wisi tu, odkąd pamiętam.

I zawsze wyglądał na podniszczony.

– Co chce mi pan powiedzieć? – pytam, otwierając piwo. I proszę pamiętać, że wszystko, co pan powie, może być wykorzystane przeciwko panu…

– Karino, nie ma pani nic przeciwko temu, że zmienią ciało? – pyta Czyngis.

Milczą, nic nie rozumiejąc.

A Czyngis jakby zasnuwa się migoczącą mgłą i po chwili zamiast wielkiego, włochatego Antona Stiekowa pojawia się tamten jasnowłosy przystojniak.

Gdy w kawiarni Czyngis zamienił się ciałami z Antonem – nie zdziwiłam się, to mogło zostać zaprogramowane wcześniej. Czyngis czekał na swojego przyjaciela i komp zareagował na jego zbliżenie się. Zwyczajny zestaw, używany przez każdego szanującego się hakera.

Czyżby powtórna wymiana ciał również została wcześniej przygotowana?

Łatwiej uwierzyć właśnie w to – bo w przeciwnym razie Czyngis musiałby być nurkiem.

Tą legendarną postacią, która może wychodzić z wirtualnego świata, kiedy zechce. Człowiekiem, który przez cały czas zdaje sobie sprawę z iluzoryczności otoczenia. Wystarczy, że zapragnie, a skwer wokół niego przemieni się w zwykły trójwymiarowy obrazek. Może zdjąć hełm, wybrać komendę na klawiaturze i zmienić swoją postać. Może, patrząc na narysowany Deeptown, dostrzec słabe miejsca kodu programowego.

Może wiele rzeczy… jeśli tylko nurkowie naprawdę istnieją.

– Jestem nurkiem – oznajmia Czyngis. – Jeśli sądzisz, że zostało to wcześniej przygotowane, powiedz tylko, kim mam się stać.

Kręcę głową. Jeszcze mi tylko maskarady brakowało. W końcu to nie Wenecja.

– Prawdziwy Stiekow to też nurek? – pytam.

To by wyjaśniało, w jaki sposób wydostał się z więzienia.

– Nie. To haker. Bardzo dobry haker… – Czyngis uśmiecha się i dodaje: – Jedyny człowiek, który jest jednoczesnym członkiem UGI, HZO i ULG.

– Przecież oni nie dopuszczają jednoczesnego członkostwa protestuję tępo.

– Ale Tocha występuje pod różnymi nazwiskami – wyjaśnia Czyngis. – Zresztą to nie ma nic do rzeczy.

– Ma! – sprzeciwiam się. – Jak taki doświadczony haker mógł dać się złapać na drobnym włamie? Oglądałam jego akta… popełnił najgłupsze błędy! Nie mówiąc już o tym, że samo przestępstwo jest śmiechu warte. Wyczyszczenie bazy telefonicznej na trzysta czterdzieści trzy ruble i szesnaście kopiejek!

– No cóż, Szura Bałaganow [Aluzja do bohatera groteskowej powieści rosyjskich pisarzy Ufa i Piętrowa Złote cielą (przyp. tłum.).] w swoim czasie wpadł na kradzieży taniej puderniczki – odpowiada zagadkowo Czyngis. Bałaganów… Nazwisko wydaje się znajome, ale nie mogę sobie przypomnieć kontekstu. Pewnie jakiś legendarny haker. – Ale masz rację, Karino. Tocha wpadł specjalnie.

– Po co?

– Żeby go aresztowano – odpowiada Czyngis z precyzją i bezpośredniością typowego programisty. – Jeszcze musiałem dać łapówkę, żeby go skazali, a nie ograniczyli się do grzywny.

– Czemu? – wykrzykuję znowu.

– Żeby go wsadzili do wirtualnego więzienia – wyjaśnia cierpliwie Czyngis. – I żeby potem zaczął z tego więzienia wychodzić na spacery po Głębi. Specjalnie tak topornie przebiliśmy kanał.

– Chcecie zdyskredytować sam pomysł wirtualnego więzienia? – olśniewa mnie. Mój rozmówca kiwa głową. – Czyngis… to przecież nie ma sensu!

Gorączkuję się i wiem o tym. Powinnam najpierw wysłuchać Czyngisa do końca. Ale tak bardzo chcę go przekonać, żeby pozbyć się wrażenia własnej niepotrzebności.

– Czyżby fakt istnienia więzienia w Deeptown był dla pana aż tak nieprzyjemny? – pytam. – Wszyscy kochamy Deeptown, ale proszę wziąć pod uwagę, że swoim wstrętem i niechęcią wobec przestępców spycha pan tych ludzi na margines życia.

– Co ma do tego wstręt? – dziwi się Czyngis. – Ja też jestem przestępcą, jeśli pani nie zapomniała…

– W takim razie dlaczego jest pan przeciwnikiem więzienia?

Pański przyjaciel poświęcił wolność, żeby walczyć z wirtualnym więzieniem! Czy ta sprawa warta jest takich ofiar?

– Karino, dlaczego więzienie podlega MWD, a nie ministerstwu sprawiedliwości, tak jak być powinno?

– Projekt powstał jako areszt śledczy dla osób, które popełniły przestępstwo w Głębi – odpowiadam. – Prowadzenie śledztwa w samym Deeptown było wygodne. Teraz areszt przemieniono w więzienie, ale dopóki trwa faza eksperymentu, zakład nadal podlega MWD.

Mnie też zdziwiło, że nie odizolowano go od Deeptown, ale…

– Karino, czy wie pani, w jaki sposób ludzie stają się nurkami?

– Nie… – patrzę na niego jak zahipnotyzowana. Jeśli zaproponuje mi…

– Stres. Silne emocje. Wstręt. Strach. Nienawiść. Tęsknota. Czyngis odchyla głowę i patrzy na bezchmurne niebo. Nad tym skwerkiem niebo zawsze jest czyste, to nie słynna Le quartier des Pluies w sektorze francuskim… – Rzadziej zachwyt i radość. Znacznie rzadziej… Nigdy nie zwróciła pani uwagi, że w języku jest znacznie więcej określeń smutku niż radości? Chandra, tęsknota, żal, spleen, melancholia…

– No i co z tego?

– Oni prowadzą eksperymenty z ludźmi, Karino. Próbują stworzyć nurków.

– Jacy „oni”?

– Nie wiem. Jacyś mądrale z MWD. Już wcześniej, gdy chcieli, zawsze umieli znaleźć nurków, szczególnie wtedy, gdy mieli oni własną organizację, Radę Nurków. Prosili, żeby coś dla nich zrobić, w czymś pomóc, i zwykle im nie odmawiano. Widocznie teraz okazało się, że to za mało. Świat wirtualny stał się istotną częścią naszego życia. Jest tutaj wszystko: banki, instytuty, korporacje, bazy wojskowe i sztaby. A to znaczy, że potrzebni są informatorzy, agenci, szpiedzy. Nurkowie. Ci, których udało się znaleźć i skłonić do współpracy, nie wystarczają. Dlatego MWD próbuje stworzyć własnych.

Silne emocje?

Przypominam sobie zabójcę, usiłującego oswoić liska.

„A potem lisek umrze”.

Katharsis, panie pułkowniku?

Hakerzy, zamknięci bez dostępu do swoich ukochanych komputerów, w dodatku zamknięci w wirtualności! Zabójcy i gwałciciele, nieuczciwi biznesmeni, piraci drogowi…

– Wszyscy wiedzą, że więzienie znajduje się w Deeptown i marzą o tym, żeby się z niego wyrwać choć na chwilę – mówi Czyngis. A oni fundują im stres po stresie. Mogą to sobie nazywać psychoterapią, ale jej celem jest przemiana człowieka w nurka.

– Jakie ma pan dowody? – pytam.

– Nieoficjalne. – Czyngis uśmiecha się. – I nie zdradzę swoich informatorów. Ale proszę się zastanowić: oprzyrządowanie dla jednego więźnia warte jest około pięciu tysięcy dolarów. Utrzymanie cztery tysiące rocznie. Skąd nagle taka hojność MWD?

– Ludzie o… o niezwykłych zdolnościach – unikam określenia „nurek”, bo to tak, jakbym nagle uwierzyła w Babę-Jagę i świętego Mikołaja – są naprawdę potrzebni. I byłoby wspaniale, gdyby te umiejętności mógł zdobyć każdy chętny.

– W swoim czasie hitlerowcy zamęczyli w obozach tysiące jeńców, ale dzięki ich bestialstwu naukowcy uzyskali cenne dane. Karino, komu mam tłumaczyć, że eksperymenty na ludziach są przestępstwem? Pracownikowi MWD?

Jest bardzo poważny.

– I czego pan chce od pracownika MWD? – pytam. – Pomocy?

– Najpierw niech mi pani powie, czy zgadza się pani ze mną.

Może po prostu nie chce się pani kłócić? – pyta Czyngis.

– A jeśli skłamię?

– Niech pani powie prawdę.

Co za śmieszna prośba!

„Niech pani powie prawdę!”

W Deeptown, gdzie każdy ma tysiące twarzy, każdy wymyśla sobie nową biografię i nowe nazwisko. Gdzie wymysł jest bardziej potrzebny niż prawda.

A Czyngis patrzy tak, jakby nie miał żadnych wątpliwości, że faktycznie powiem mu prawdę.


– Mnie też się to wszystko nie podoba – mówię. – Ale co mogę zrobić? To, co pan mówi, pachnie spiskiem na skalę państwową!

Wie pan, kim jestem? Rok temu skończyłam studia. Specjalność przestępstwa w sieci. I ni z tego, ni z owego powierzono mi tę inspekcję… Usłyszałam, że są poważne wątpliwości co do hermetyczności więzienia. I to wszystko! Napiszę raport, moje zwierzchnictwo puści go w ruch… Ale jeśli nakaże ktoś z góry, raport wyląduje w koszu. Nikt nie będzie mnie słuchał.

– To nie jest potrzebne. – Czyngis uśmiecha się i wyciąga do mnie ręce. – Niech mnie pani aresztuje, Karino.

– Pan zwariował! – odsuwam się odruchowo.

– Proszę mnie aresztować! – mówi z naciskiem Czyngis. – Nie pogrążymy samego projektu, ale podniesiemy szum wokół więzienia. Ja i Tocha wyjdziemy z tego z wyrokiem w zawieszeniu, ma pani moje słowo. Mam dobrych adwokatów… i wszystko przemyślałem.

Ale to będzie koniec więzienia. Gazety zaczną się rozpisywać o historii z ucieczką, obywatele podniosą krzyk… Więzienie zostanie zamknięte albo usunięte z Deeptown.

– Nie mam prawa pana aresztować!

– To proszę wezwać policję!

Cały czas wyciąga ręce w moją stronę, jakby czekał na szczęk kajdanek na nadgarstkach.

– Niech pan przestanie… – mamroczę.

– Przecież tego pani chciała, Karino! Marzyła pani, żeby schwytać zbiega! No to proszę łapać!

Zrywam się z ławki, cofam. A Czyngis pada przede mną na kolana. Jego zachowanie jest mieszanką szczerości i błazenady.

– Błagam panią! Proszę, żeby spełniła pani swój obowiązek.

Proszę aresztować przestępcę!

– Niech pan przestanie, Czyngis! Dość tej zgrywy!

Małolaty pod pomnikiem zaczynają bić brawo. Z boku pewnie wygląda to na wyznanie miłości: jasnowłosy rycerz skłania się przed piękną damą…

Wzdrygam się, gdy dociera do mnie, co mi to przypomina.

– Pomogę pani – mówi Czyngis. – Nie chciałem tego, ale…

Wsuwa rękę pod połę marynarki i wyjmuje połyskliwy pistolet.

A chwilę później za moimi plecami rozlega się trzask i twarz Czyngisa zalewa krew. Jasnowłosy wiking pada na ziemię.

0110

Dawno nie prosiłaś mnie o radę – stwierdził tata.

Siedzieliśmy w kuchni, piliśmy herbatę. Mama spała, nie budziłam jej. Ojca też bym nie budziła, ale wstał, gdy wyszłam z pokoju.

– Przecież nie wchodzisz do Głębi – mruczę.

– Kiedyś wchodziłem – odparł ojciec.

– To dlaczego przestałeś? – spytałam, mieszając herbatę. Zawsze piję bez cukru, ale z uporem wkładam łyżeczkę. Szybciej stygnie.

Niejednokrotnie pytałam ojca, dlaczego stroni od wirtualności.

To przecież świetny programista, a żyje jak w epoce kamienia łupanego, korzysta wyłącznie z poczty elektronicznej.

– Miałem niezły biznes – odparł ojciec. Po raz pierwszy mi odpowiedział! – A potem… potem musiałem się przekwalifikować na administratora.

Nie drążyłam tematu. Widocznie ojciec pracował na jakimś wyspecjalizowanym systemie operacyjnym, potem przestali z niego korzystać, a on nie zdążył się w porę przekwalifikować.

– Co było dalej? – zapytał tata.

– Dalej… dalej przyjechała policja. Ściągnęli skanery, wzięli trop… podobno strzelano z czegoś nielegalnego, drugiej generacji.

Musieli mu porządnie uszkodzić kompa. Zaczęli szukać strzelca, ale gdzie tam…

– Ciebie nie podejrzewali?

– Nie… Obszukali, ale przecież nic nie miałam.

– A pistolet Czyngisa? – zapytał ojciec.

– Zapalniczka. – Spuściłam wzrok. – Zwykła zapalniczka. Pajac…

Tata westchnął i zerknął w ciemne okno. Po ulicy przejechał autobus, sunąc światłami po mokrym asfalcie. Pewnie nowy, tak cicho jechał…

– Karinko, zastanówmy się nad tym… Po pierwsze, jak sądzisz, czy ten Czyngis nie kłamał o więzieniu?

– Myślę, że nie – wyznałam. – Coś tu śmierdzi. Nasi nie szastaliby taką forsą! Nawet żeby popisać się przed zagranicą.

– Dobrze… – Tata spojrzał na mnie niepewnie i spytał szybko: – Masz jeszcze papierosy?

– Skąd? – Wytrzeszczyłam oczy.

– Karino…

– No dobra, tato, zaczekaj…

Rzadko palę, ale paczkę rothmansów zawsze mam w torebce. Zamknęliśmy szczelnie drzwi od kuchni i zapaliliśmy. Jakoś tak głupio palić razem z ojcem… Ostatni raz podobnie niezręcznie czułam się, gdy miałam dziesięć lat i rodzice mnie kapali. Nic wtedy nie powiedziałam, ale ojciec nigdy więcej nie wszedł do łazienki, gdy się myłam.

– Po drugie, nurkowie są indywidualistami – powiedział tata. W znacznie większym stopniu niż hakerzy. Nie przypuszczam, aby zdecydowali się na walką o powszechną sprawiedliwość, ale o zachowanie własnej wyjątkowości… owszem…

Zaczęły mi płonąć uszy. Też o tym pomyślałam… Przystojniak Czyngis może mówić, co chce, ale jeśli pokopać głąbiej, zawsze wychodzi na jaw czyjś interes.

– Ty też wierzysz w nurków, tato? – Uniosłam brwi.

– Wierzę, Karino. Po trzecie – ojciec popatrzył mi w oczy – jeśli za wirtualnym więzieniem kryje się jakiś tajny projekt państwowy… Córeczko, na co ci to potrzebne? Nawet stuknięci na punkcie praw jednostki Amerykanie… A co dopiero u nas.

– Dostałam zadanie – przypomniałam. – I muszę napisać raport.

– To napisz. Miałaś obowiązek użyć żuczków?

– Tak. Jak inaczej obserwować personel?

– No i jak tam personel?

– Odbębnia służbę – wzruszyłam ramionami. – Ściąga pornosy z sieci. Gra na kompie.

– No i pięknie. Stwierdzono nieregulaminowe pełnienie służby… czy jak to się tam mówi. Przecież nie musiałaś puszczać żuczków na więźniów. I to wszystko! Nie wolno poświęcać własnego życia w imię abstrakcyjnej sprawiedliwości!

– Tato, nie znałeś przypadkiem jakiegoś Czyngisa?

Tata pokręcił głową.

– Nawet jeśli znałem, to nie zapamiętałem. Nie martw się. Mam wrażenie, że jesteś mu bardziej potrzebna niż on tobie. Karino?

Zerwałam się, otworzyłam drzwi od kuchni i zaczęłam nasłuchiwać. W moim pokoju smętnie dzwoniła komórka.

– Zaczekaj chwilę, tato.

Jeszcze mi tylko nocnych telefonów brakowało. W pracy nie dawałam nikomu numeru komórki, w ogóle niewiele osób go znało…

– Słucham! – powiedziałam, łapiąc za telefon.

– Cześć. Przerwano nam, Karino.

Czyngis!

W każdym razie to jego głos.

– To nie ja strzeliłam – powiedziałam szybko.

– To wiem. Karino, musimy się spotkać.

– Zaraz wejdę. Gdzie?

– Nie, lepiej w realu… – Czyngis roześmiał się. – Mam nadzieję, że do prawdziwych strzałów nie dojdzie, a w Deeptown mogliby nam znowu przerwać. Mogę przyjechać do ciebie, jeśli wolisz.

Nawet nie pytałam, skąd wziął mój adres. Pewnie z tego samego miejsca co telefon.

– Lepiej na neutralnym terenie – stwierdziłam. – No… gdzieś…

– Ulica Pasieczna – zaproponował Czyngis.

– Gdzie to jest?

– Nie wiem. Zaraz sprawdzę, czy taka ulica w ogóle istnieje…

Owszem, istnieje. Ulica Pasieczna pięć, odpowiada ci?

– Dobrze. – Nie wahałam się. – Wyjeżdżam od razu, do zobaczenia.

– Okej – powiedział wesoło Czyngis. – Na razie.

Rozłączyłam się i spojrzałam na monitor – oczywiście numer abonenta się nie wyświetlił, zastrzeżony. Cóż, jak będzie trzeba, to się go znajdzie…

– Teraz, zaraz?

Ojciec wszedł za mną do pokoju i wszystko słyszał.

– Zabronisz? – spytałam wyzywająco.

– Nie. – Ojciec pokręcił głową. – Nie, Karino. Nawet mi to do głowy nie przyszło.

Popatrzyłam na niego z zaciekawieniem. W dzieciństwie wiedziałam dokładnie, że kocham mamę i tatę i że na świecie nie ma nikogo lepszego od nich. Potem… sama nie wiem, kiedy przestałam się nad tym zastanawiać. Nie przestałam ich kochać, ale nie myślałam już takimi kategoriami.

– Używać slangu mi zabraniacie, ale jak chcę iść nie wiadomo gdzie, to proszę bardzo?

– Oczywiście. Dlatego że sama wszystko rozważyłaś i podjęłaś decyzję. Dlatego że to twoja praca, czy mi się to podoba, czy nie. A slang… Wybacz, ale to dziecinada.

– Czy to źle jeśli w człowieku jest coś z dziecka? – pytam przekornie.

– Dziecko nie tam powinno zostać, córko. I głupi byłby ten ojciec, który by się nie cieszył, że jego dzieci dorastają.

– Dzięki, tato… Wiesz, mimo wszystko bardzo cię kocham.

Ojciec popatrzył na mnie zdumiony, potem zerknął na zegarek.

– Wpół do dwunastej… Naprawdę teraz pojedziesz?

– Pojadę – powiedziałam twardo. – Nie będę wzywać grupy wsparcia. I tak się nie pojawią, to nie Ameryka.

Ale najpierw wyjęłam z sejfu pistolet.

A potem poszłam do kuchni i wzięłam papierosy.

W samochodzie, grzejąc silnik, wyjęłam ze schowka mapę Moskwy i zaczęłam szukać ulicy o sympatycznej nazwie Pasieczna. Starą „dziesiątkę” podarował mi trzy lata temu ojciec, gdy kupił sobie koreańskie daewoo, produkowane w Uzbekistanie. Jeździłam tą dziesiątką z przyjemnością, nigdy nie lubiłam metra. Ale i tak Moskwa stanowiła dla mnie małe plamki wokół kilkunastu stacji i kilka tras, którymi stale jeździłam – do pracy, do supermarketu, a latem na działkę albo nad Jezioro Niedźwiedzie…

Jak w Deeptown. Tam też człowiek zna jedynie kilka ulubionych miejsc, pozostałe oglądając z okna taksówki. I nie wiadomo, czy to prawdziwe dzielnice, czy tylko narysowane dekoracje, zasłaniające plakat miejsce na sprzedaż.

Powoli wyjechałam z parkingu i skręciłam w bezludną uliczkę.

Deszcz padał coraz mocniej, duże krople bębniły w przytulone do poboczy samochody.

Dziwne. Coraz bardziej zaciera się różnica między Głębią a realem.

Przestrzenie w przestrzeniach… Gdyby jakiś złośliwy żartowniś cierpiał na nadmiar pieniędzy i czasu, mógłby stworzyć dla mnie wirtualny świat – kopię Moskwy. Prawdziwej Moskwy, tej, w której bywam. Kilkanaście sklepów, kilka mieszkań, ze dwa krajobrazy…

Nawet nie musiałby zawracać sobie głowy teatrami, konserwatoriami czy bibliotekami. Zresztą one i tak już istnieją w wirtualności.

No proszę, zaczęło się! Kiedyś nazywano to deep psychozą, potem mawiano, że ktoś ma nierówno pod matriksem, teraz używa się niewinnego eufemizmu – „zabłądził”. Tak się mówi o tych, którzy zaczynają mylić real i Głębię, którzy zaczynają wątpić, że żyją w prawdziwym świecie.

Bzdura… To niemożliwe. Człowiek na pewno zauważyłby podmianę. To prawda, że kursuję prawie wyłącznie między dwoma punktami – dom i praca, ale otacza mnie sporo ludzi. Na urządzenie takiego spektaklu mogłaby się porwać jakaś solidna organizacja, a niejeden złośliwy żartowniś. A po co byłabym potrzebna organizacji?

Ale humor już mi się popsuł. Zaczęłam się rozglądać podejrzliwie na boki, w rezultacie źle skręciłam i nadziałam się na drogówkę. W dodatku milicjant okazał się uczciwy i wypisał mi mandat. Za to potem, wręczając pokwitowanie, szczegółowo wyjaśnił, jak powinnam jechać.

Dzięki temu dwadzieścia minut później byłam już przed domem numer pięć na ulicy Pasiecznej. Wjechałam na chodnik i wyłączyłam silnik.

Dziwna sprawa. Załóżmy, że przyczepił mi żuczka… albo znalazł mnie jakoś inaczej. A ja nie zdołałam się o nim niczego dowiedzieć.

I ot tak, z marszu, tajemniczy Czyngis zdecydował się na randkę.

Ciekawe, jak on naprawdę wygląda. Zwykle tacy barczyści przystojniacy w realu są chudzi i przygarbieni, albo grubi i niezgrabni.

Rekompensata. W świecie wirtualnym człowiek zawsze sobie coś rekompensuje. Brak kontaktów towarzyskich, niedostatki cielesne, ewentualnie psychiczne. Już wolę, żeby Czyngis okazał się niepozorny, ale czarujący.

Za chwilę wszystkiego się dowiem.

Wysunęłam z drzwi parasol, otworzyłam go, wysiadłam z samochodu i włączyłam alarm. Rozejrzałam się. Wszystko się zgadza, tam jest dom numer trzy, a tu numer pięć. Zauważyłam, że w jednym z nocujących na ulicy samochodów siedzą ludzie i dyskutują. Żarzy się czerwony ognik papierosa, słychać pojedyncze słowa…

Jest takie pojęcie – syndrom ofiary, używane, gdy dana osoba sama prowokuje do popełnienia przestępstwa. Żadnej dziewczynie nie radziłabym podchodzić nocą do samochodu, w którym siedzi dwóch facetów.

Ale w końcu jestem pracownikiem MWD! Czego innym nie wolno, ja powinnam zrobić.

– Przepraszam… – Zastukałam w szybę samochodu. Porządny wózek, coś dużego, a jednocześnie nie merc czy bmw. – Czyngis?

Szyba łagodnie opadła w dół, cofnęłam rękę. W samą porę z okna wyjrzał siedzący obok kierowcy człowiek.

– Tak, Karino. Niech pani wsiądzie.

O mało nie ugięły się pode mną nogi. To był Czyngis.

Taki sam jak w wirtualności.

Prosto z Deeptown.

Brakowało jedynie dziurki w czole.

0111

Zaczęłam już myśleć, że zabłądziłam – przyznałam się, zapalając papierosa.

Czyngis skinął głową, schował zapalniczkę. Siedział na przednim siedzeniu, miejsce kierowcy zajmował chłopaczek mniej więcej szesnastoletni, który rzucił mi ponuro „siemanko” i więcej się nie odzywał.

– Zdarza się. Wszyscy się tego czasem boimy – odparł poważnie Czyngis. Miał dziwny sposób mówienia, jakby ciągłe czegoś nie dopowiadał. To trochę złościło, a trochę intrygowało. – Inaczej sobie panią wyobrażałem, Karino.

– Spodziewałeś się zobaczyć starą zołzę?

– Nie, ale kogoś bardziej… – Zamyślił się. – Bardziej pewnego siebie i twardszego. Karino, czy pani wie, że ta misja to manewr odwracający uwagę?

– Przyszło mi to do głowy – wyznałam. – Więc co się właściwie dzieje? I skąd macie te informacje?

Drugie pytanie Czyngis po prostu zignorował, ale na pierwsze udzielił szczegółowej odpowiedzi.

– Fenomen nurków badało kilka struktur państwowych, od MWD i bezpieczeństwa państwowego aż do policji podatkowej oraz ministerstwa pracy i komunikacji elektronicznej. Gdy okazało się, że te zdolności nie podlegają prognozowaniu, że nie można się ich nauczyć, znaczną część badań zlikwidowano. Ale wtedy włączył się przypadek: MWD miało w Głębi areszt śledczy. Kilka razy zatrzymanym udało się stamtąd wyjść do Deeptown; przejawiali przy tym zdolności nurka. I w czyjejś mądrej głowie zaświtał pomysł: przemiana następuje, gdy człowieka postawi się pod ścianą. Zaczęto więc rozwijać eksperyment na wielką skalę. Informacje przesączyły się na górę organizacji i rozgorzał spór. Bezpiece podoba się sama idea uzyskania stada kontrolowanych nurków, ale nie są zachwyceni, że stracili inicjatywę. Ci od podatków oraz urzędnicy z ministerstwa nie życzą sobie żadnych nurków… może przez konserwatyzm, a może rozumieją, że na dłuższą metę nie sposób utrzymać dżina w butelce. W samym MWD również doszło do konfliktu interesów…

A ciebie skierowano do więzienia, żeby wywołać lekką panikę. Twój serwer jest jednocześnie sprawdzany z realu.

– W takim razie macie sprzymierzeńców.

– Zachowaj nas Boże od takich sprzymierzeńców! – odparł Czyngis pół żartem, pół serio. – Zdeptaliby nas przypadkiem i nawet nie zauważyli. Karino, Głębia od wielu lat żyje według własnych reguł. Lepiej lub gorzej, ale jakoś sobie radzi. Powstaje w niej nowe społeczeństwo, ale nikt nie niszczy starego. Głębia bierze z realnego świata tylko to, co jest jej potrzebne. To swego rodzaju anarchia i jak każdy twór anarchistyczny, Głębia jest w opozycji do władzy państwowej. Karino, o tym, co ma się znaleźć w Deeptown, decydują jego mieszkańcy. A więc o tym, czy powinny się tu znaleźć więzienia, również powinniśmy zdecydować my.

– Czyngis, nie chodzi przecież o więzienie. Chodzi o pojawienie się nowych ludzi. Homo virtualis, człowiek sieciowy, łączący w sobie dwa światy: rzeczywisty i wirtualny, równie wolny w obu tych światach.

– Karino, jeszcze nie nadeszła na to pora. Nie wolno sadzać na rowerze dziecka, które nie nauczyło się chodzić.

– Czyngis, czy to czasem nie zazdrość? A może lęk nurków przed utratą swojej wyjątkowości?

– To nie zazdrość i nie strach.

Zamilkliśmy. Chłopak za kierownicą sapał, przełączając stacje radiowe. Echo Moskwy, Srebrny Deszcz, Retro… To samo, co w Głębi.

Pod pewnymi względami świat realny i wirtualny zlały się w jedność.

Ciekawe swoją drogą, jak w naszych czasach udało się przetrwać radiostacjom. Tym bardziej w Głębi. Przecież człowiek bez trudu może sobie ściągnąć wszystkie ulubione kawałki, zamiast polegać na guście prowadzących audycje. Ale nadal słuchamy radia, krzywimy się, kiedy puszczają disco, złościmy, trafiając na kolejną reklamę, skaczemy ze stacji na stację… i słuchamy.

Może najważniejsza jest przynależność? Świadomość, że właśnie teraz, razem z tobą, tę samą piosenkę nuci tysiące innych ludzi?

Wszyscy jesteśmy indywidualistami, jesteśmy wyjątkowi i niepowtarzalni – ale sami przed sobą możemy się przyznać, jak trudno czasem być samemu.

Chłopak przestał w końcu błądzić po eterze i zatrzymał się na stacji, gdzie właśnie kończyła się piosenka.


I teraz wiem, że za drzwiami do lata

Jest miejsce dla tych, co przetrwali mroźne zimy.

Te drzwi są wszędzie, i spójrz proszą na to

Nie mają zamka, tylko napis „Zapraszamy”.

Znalazłem je, idąc do piekła piechotą,

Pomógł jak zwykle zbieg okoliczności,

I taksie włóczę to do lata, to z powrotem.

Bo ciągłe lato też nie daje ci radości…


– Karino? – zapytał Czyngis, gdy wykonawca przestał śpiewać.

Nie zadał pytania, ale i tak wszystko było jasne. Mam się określić, zająć stanowisko.

– Kto do ciebie strzelał? – pytam.

– Ktoś mający dostęp do Geranium.

Wiedziałam, co to takiego Geranium. To nasz, rosyjski program.

Atakuje kompa, wpasowując się do protokołu sieciowego. Dysponuje nim Deeptown i struktury MWD.

– Czyngis, ja nie mogę nic zrobić – mówię. – Nie złamię prawa, zrozum. A w ramach prawa… Nawet jeśli przedstawię swoją opinię… Kto się nią zajmie? Sam powiedziałeś, że wykorzystali mnie do przeprowadzenia manewru odwracającego uwagę. Ani ciebie, ani Antona nie zaaresztuję, zresztą to akurat wyjdzie wam na dobre. Dokonując wirtualnej ucieczki, twój przyjaciel naraża się na to, że mu wlepią poważny wyrok… Słuchaj, a skąd to dziwne nazwisko?

– Stiekow? Przez całe życie nazywał się Stiekłow, ale kiedyś zgubił paszport, a w elektronicznej kartotece nastąpiła jakaś dziwna awaria i nowy dokument wydali mu na nazwisko Stiekow. – Czyngis zamilkł, a po chwili dodał: – Karino, nie proszę o coś nierealnego. Jedyne, czego potrzebujemy, to społeczny rezonans. Szum. Zainteresowanie prasy. Jeśli informacje wyjdą ode mnie czy innej osoby prywatnej, nikt nie zwróci na to uwagi, uznają to za wymysły prasy brukowej. Ale jeśli oficjalna osoba z MWD…

Czy on naprawdę nie rozumie?

– Czyngis, przecież sam powiedziałeś: Głębia żyje według własnych zasad. Tworzy nowy świat, nie niszcząc starego. A ty prosisz, żebym pomieszała dwa światy! Żebym działała w Głębi, stosując metody realu! Mówisz, że tobie nie uwierzą? Że obywatele Deeptown nie oburzą się, gdy usłyszą o eksperymentach nad więźniami? Widocznie tak powinno być. Każde społeczeństwo ma taki rząd, na jaki zasługuje.

Czyngis skinął niechętnie głową.

– Wypowiedz przynajmniej swoje zdanie – poprosił.

– Jestem przeciwna temu, co się dzieje – powiedziałam szczerze. – I mam nadzieję, że projekt zakończy się fiaskiem. Umieszczę swoją opinię w raporcie, ale nie będę prała brudów na ulicy.

– Uczciwe postawienie sprawy – przyznał Czyngis. – Dziękują.

Zerknęłam na zegarek. Już druga, a przede mną jeszcze pół godziny drogi…

– Idę. Miło było… pogadać.

– Przepraszam, Karino. – Czyngis zerknął na mnie posępnie. Chwytamy się każdej możliwości, najbardziej fantastycznych wariantów. Termin tuż-tuż, dzisiaj szanowny pułkownik Tomilin zamierza przeprowadzić pierwsze seanse terapii szokowej.

– I stworzyć pierwszych nurków?

– Tak.

Zawahałam się chwilę i wysiadłam z samochodu. Deszcz przestał padać, było rześko i cicho. W okolicznych domach paliły się w oknach tylko pojedyncze światła.

– Na razie, na razie – pożegnał się grzecznie chłopaczek za kierownicą. Idąc do swojego samochodu, usłyszałam, jak spytał Czyngisa: – Co teraz, jedziesz się pożalić Lońce, czy grzejemy do tych pismaków?

Chyba nurek rzeczywiście nie ma czasu, skoro gotów jest całą noc krążyć po mieście, jeżdżąc od znajomych do dziennikarzy, próbując znaleźć jakieś wyjście.

Nagle przyszło mi do głowy pewne zabawne porównanie, aż się uśmiechnęłam. Dzielny rycerz chce pokonać smoka, ale okazuje się, że to smok państwowy, na utrzymaniu króla, troskliwie hodowany na wypadek wojny z sąsiadami, obwieszony orderami i medalami.

Rycerz więc, nie ryzykując wyciągnięcia miecza, biega po podwórcu, prosi o pomoc faworytów i faworytki, dyktuje pisma doradcom, skarży się pokojowym, pije z heroldami i oburza się w czeladnej.

Jakże to tak? Przecież to smok! Smoki trzeba zabijać!

Smok. Wszystko się zgadza. Rycerza szkoda, no i zwierz niebezpieczny, ale jeśli interesy państwa tego wymagają…

Gdy ruszałam z Pasiecznej, moi rozmówcy – jeśli chłopaczka można uznać za rozmówcę – już odjechali. Po drodze do domu zobaczyłam znajomego milicjanta, który nadal dzielnie pełnił służbę.

Jakie to wszystko naiwne. Czyngis… nurek mi się spodobał i byłam skłonna przyznać mu rację. Ale nie można liczyć, że jeden człowiek zdoła pokonać państwo. Albo że zdoła je przekonać.


Deep Enter

Mozaika rozpada się i układa na nowo. Mrugają kolorowe światełka – to Głębia tasuje swoje puzzle.

Ciekawe, jak odbierają to nurkowie?

Czy to tak, jakby pojawił się na swoim miejscu ten ostatni kawałek puzzli, którego nie udało mi się znaleźć? Który oddzielał rycerza od księżniczki?

Nie wiem. I nie jestem pewna, czy chcę się dowiedzieć.

Wychodzę z domu. Ten punkt wejścia ma wygląd starej altanki w parku. Park jest zbyt piękny, zbyt malowniczo zaniedbany… Nie ma takich w prawdziwej Moskwie, może nawet na całym świecie.

Idę dróżką wysypaną czarnym piaskiem. Jeśli pójdę na prawo, dojdę do drogi z żółtej cegły. Na lewo – do ruchomej ścieżki. Jeśli zawrócą – park się skończy i ścieżka wejdzie w stary las, po którym wałęsa się beztroski Tom Bombadil i gdzie od czasu do czasu można nawet spotkać hobbita.

Każdy z nas tworzy własny kawałek Głębi. Kreuje świat i daje go innym. Cudza Głębia nie przeszkadza twojej. Więzienie też jej nie zaszkodzi, w końcu na świecie są więzienia. Czyngis niepotrzebnie panikuje…

Ale i tak jest mi ciężko na sercu.

Mijam Starego Susła – sympatyczną kawiarnię w stylu retro, miejsce spotkań bohemy, choć niezbyt popularne. To znaczy, powinnam minąć, ale zatrzymuję się i zdecydowanie podchodzę do drzwi. Spałam krótko, nie jadłam śniadania, napiłam się tylko maaloksu. Nieżyt żołądka to jedna z chorób zawodowych mieszkańców Deeptown, podobnie jak „zabłądzenie”.

Stary Suseł to przystań rosyjskich obywateli Głębi. Jest dość wcześnie, więc nie ma wielu gości. Siadam przy wolnym stoliku, zamawiam jajecznicę na szynce, sok pomarańczowy i tosty.

A kto mi bronił zjeść to samo w realu?

Przy sąsiednim stole tkwi malownicza parka, interesujący jest zwłaszcza jeden z rozmówców, który przybrał postać bliźniąt syjamskich, chłopca i dziewczyny, zrośniętych bokami. Usta otwierają się synchronicznie, gestykulacja jest wspólna… Niezbyt wyszukana maska, włożona przez kogoś, kto lubi zwracać na siebie uwagę. Syjamski bliźniak, mocno wstawiony, gardłuje na całą kawiarnię:

– No powiedz, czy Chelicery ci się nie podobały?

Jego niepozorny rozmówca opędza się ze zmęczeniem:

– Podobały, Aloszka, podobały…

– I co? Fakt, wszyscy mówią, że im się podobały… A recenzje czytałeś?

– Czytałem…

– Przyznaję, jedną trzecią napisałem sam – mówi samokrytycznie bliźniak. – Jedną trzecią przyjaciele, ale reszta jest prawdziwa.

– Prawdziwa…

– I co, za mało przerobiłem tych z drugiej strony? Już prawie nie widać, skąd im wyrastają nóżki, wszystko stało się absolutnie integralne!

– Kto nie widzi, to nie widzi, niektórzy widzą bardzo dobrze mruczy rozmówca, próbując skoncentrować się na jogurcie.

– No to powiedz, co jest nie tak? Wszystkich konkurentów rozniosłem w pył, przejechałem się po nich jak buldożer. Buldożery nie boją się błota, ha, ha! Taką intrygę namotałem, że finał w ogóle nie jest potrzebny! Czego brakuje?

– Duszy – pada odpowiedź.

Uśmiecham się mimo woli i odwracam, żeby nie peszyć syjamskiego cudu. Zabawne miejsce ten Stary Suseł.

Zdanie zapada w pamięć. Syjamski bliźniak tymczasem żąda wyjaśnień, co to takiego dusza i jak można ją zarejestrować.

Właśnie, gdyby jeszcze nauczyli się rejestrować duszę… Co za wspaniałe możliwości dla służb państwowych!

Kelner przynosi moje zamówienie. Parująca, lekko spieczona jajecznica, podana na patelni, z przezroczystymi skwarkami i delikatnymi plastrami bekonu. Sok ze świeżych owoców – jak mawia pewien mój znajomy, aż widać, jak skaczą w nim witaminy.

– Czegoś brakuje? – pyta grzecznie kelner.

– Duszy – odpowiadam odruchowo.

– Przepraszam, ale nie ma tego w menu – mówi kelner.

Zaskoczona, podnoszę na niego wzrok.

Jednak program.

– Dziękuję – mówię. – Wiem.

– Coś jeszcze?

Waham się. Właściwie nie ma sensu jechać do wirtualnego więzienia. Materiałów do raportu mam pod dostatkiem, a wcale nie chcę poznawać efektów eksperymentów…

Niech sobie Czyngis lata po Moskwie w poszukiwaniu sprzymierzeńców! To sprawa nurka. A ja jestem zwykłym pracownikiem MWD i nie mam zamiaru wkładać palca między resorty i poszczególne szychy – takie zachowanie szkodzi zdrowiu.

– Proszę mi zamówić taksówkę do rosyjskiego sektora Deeptown – mówię mimo wszystko.

1000

Tym razem wpuszczają mnie niemal od razu. Nie kryjąc się, strażnik dzwoni do Tomilina, meldując o moim przybyciu.

Przez podwórko prowadzi mnie młody wartownik o wyglądzie inteligenta; łatwiej wyobrazić go sobie w drogim garniturze za biurkiem w poważnej firmie niż w mundurze sierżanta z pistoletem u boku.

Dzisiaj wewnętrzne podwórko więzienia nie jest puste, więźniów wyprowadzono na spacer. Moje pojawienie się wywołuje znajomą reakcję – obmacują mnie oceniające, chciwe spojrzenia. Słyszę poszczególne zdania, szczegółowo omawiające moje nogi, ręce, piersi…

Widocznie żadna „wewnętrzna Mongolia” nie daje możliwości zaspokojenia podstawowego instynktu. Ciekawe, jak sobie dali z tym radę? Wyobrażam sobie, jak haker Stiekow próbuje objąć standardową żonę standardowego programisty, a ona rozpływa się w powietrzu… albo przemienia w obrzydliwą, zieloną ropuchę.

A jednak reakcja więźniów jest zbyt słaba. Kobieta w zakładzie zamkniętym to wydarzenie, to święto na kilka tygodni. Tutaj zaś spora część więźniów nie reaguje w ogóle, a pozostali nakręcają się jakby odruchowo. A przecież nie występuję dziś w ciele ponurej inspektorki, tylko Kseni – dziewczyny dość interesującej.

– Nie ma z nimi problemów? – pytam wartownika, mijając plac spacerowy.

– Są spokojni – przyznaje wartownik.

Jakby na potwierdzenie jego słów dobiega do mnie czyjś zachwycony okrzyk: „No, no, popatrz tylko, jak kręci pupą! Głowę daję, że procesor rytmu kosztował nie mniej niż tysiąc, a kanał to światłowód!”

Aż się potykam.

Czuję się urażona.

Plastyczność Kseni wynika z porządnego projektu, a nie z możliwości kompa!

Wchodzimy na korytarz więzienia i kierujemy się do gabinetu Tomilina. Odliczam piąte okno od wejścia, to tam zostawiłam mojego żuczka…

Już go nie ma.

Okno zostało starannie, wręcz demonstracyjnie wyczyszczone, a dla ewentualnych tępaków na wąskim parapecie zostawiono puszkę z napisem Łozinski. [Aluzja do twórcy jednego z pierwszych programów antywirusowych (przyp. tłum.).] Jak to było w haśle reklamowym? Zabija NAWET NIEZNANE WIRUSY!

Jasne. Delikatna aluzja towarzysza pułkownika.

Ale gdy wchodzę do gabinetu Tomilina (wartownik zostaje na zewnątrz), moja opinia o subtelności aluzji ulega drastycznej zmianie.

Na biurku, obok telefonów, klawiatury, monitora i kilku zdjęć w ramkach, pojawił się niespodziewany element.

Doniczka z geranium.

– Dzień dobry, Karino!

Tomilin uprzejmie wstaje, z galanterią podsuwa mi krzesło.

– Kawy?

– Z Krasnodaru? – Silę się na ironię, ale wychodzi to żałośnie i nieprzekonująco. Nie mogę oderwać wzroku od kwiatka.

Tomilin śmieje się sympatycznie i dobrodusznie, jakby zapraszał, aby przyłączyć się do jego radości. Ludzie, którzy umieją się tak śmiać, są bardzo lubiani w towarzystwie – każdy problem zamienią w zabawną przygodę.

– Nie, Karino. Najzwyklejszą brazylijską. Rozpuszczalną.

– Dziękuję, z przyjemnością – zgadzam się.

Trzeba zachować twarz, kontynuować grę, oddać inicjatywę. To nie szachy, nie kółko i krzyżyk. Ten, kto zrobi pierwszy ruch, zazwyczaj przegrywa.

– W tym ciele podoba mi się pani znacznie bardziej – zauważa Tomilin. Podnosi słuchawką telefonu, rzuca: – Dwie kawy!

I zamiera, wpatrując się we mnie z zainteresowaniem.

– Chciałabym jeszcze raz przejść się po więzieniu – mówię niespodziewanie dla samej siebie. Co właściwie chcę tam znaleźć?

– Proszę bardzo – zezwala Tomilin. – Ale byłoby dobrze, gdyby zakończyła obchód przed drugą.

Co za wersal! Przecież i tak nie mogę zlekceważyć jego rozkazu, nawet w tej uprzejmej formie.

– Oczywiście. – Kiwam głową. – Jakieś plany?

– Tak. Pierwszy seans katharsis. – Tomilin z irytacją macha ręką.- Planowaliśmy go trochę później, ale… okoliczności zmuszają do pośpiechu. Zbyt wielu reakcjonistów… Sama pani rozumie, Karino.

Rozumiem, oczywiście, że rozumiem.

I patrzę na geranium.

– Lubi pani kwiaty, Karino?

– Tak. Oprócz geranium.

– Dlaczego? – Podpułkownik jest szczerze zmartwiony. – A ja bardzo lubię geranium, Karino.

Powtarza moje imię z takim uporem, że w końcu muszę odpowiedzieć tym samym.

– Arkadij, czy nigdy nie pomyślał pan, że trzymanie przestępców w Głębi może prowadzić do nieprzewidywalnych zagrożeń? pytam.

– Zdaje się, że już o tym rozmawialiśmy.

– Mówię o czym innym, Arkadij. Nikt do końca nie wie, jak działa deep program. Nikt nie rozumie, czym właściwie jest Głębia.

Co dzieje się ze świadomością człowieka, przebywającego stale w wirtualnym świecie? Jakie zdolności może zdobyć taki człowiek?

Jak ludzie, znajdujący się w Głębi, oddziałują na samą Głębię?

– Nurkowie… – Tomilin uśmiecha się. – Rozum sieci…

– Chociażby! W każdej legendzie jest ziarno prawdy.

– Legendy tworzą ludzie. – Tomilin wyjmuje papierosy. Ponura kobieta strażnik przynosi kawę, łypie na mnie spode łba i znika za drzwiami. – Ludzie lubią wymyślać sobie różne strachy. To mechanizm obronny, rozumie pani? Lepiej bać się nieistniejącego niebezpieczeństwa i być przygotowanym, gdy nadejdzie. Każde urządzenie bardziej skomplikowane od lampy naftowej zaczyna budzić podejrzenia. Zaczytywała się pani fantastyką, Karino?

– Nie.

– A szkoda. Dawno temu, kiedy nie było jeszcze mowy o wirtualności, gdy komputery były wielkie jak szafy, ludzie zaczęli się bać elektronicznego nadrozumu. Przepowiadano jego pojawienie się w połączonych liniach telefonicznych, w prymitywnych lampowych arytmometrach. Komputery doskonalono, łączono, a rozum się nie pojawiał. Wówczas zaczęto się bać ludzi, którzy potrafią się kontaktować z siecią elektroniczną na innym poziomie, niedostępnym większości, bez żadnych urządzeń wejścia-wyjścia. Ale czas płynął, a tacy ludzie się nie pojawiali. Legendy, Karino, to mechanizm obronny ludzkości. Wszystko, co niezrozumiałe, jest potencjalnie niebezpieczne. Wszystko, co niezrozumiałe, budzi lęk.

– A jeśli takie prawdopodobieństwo istnieje? Choćby potencjalnie? Jeśli ten rozum sieciowy już się pojawił, tylko my nie potrafimy dostrzec jego przejawów? Jeśli nurkowie są, tylko się kryją?

– Jeśli nurkowie są, ale się kryją, to nie stanowią zagrożenia. To jedynie ciekawy fenomen, który można zbadać. – Teraz w głosie Tomilina nie ma cienia ironii. – I niech nasi podopieczni zdobywają ponadnaturalne zdolności. Mamy doskonałe systemy śledzenia, Karino, i od razu stwierdzimy, że dzieje się coś niedobrego. Zorientujemy się, jak to się stało. A fizycznie wszyscy oni znajdują się pod czujnym nadzorem. Nie chce pani odwiedzić ich w prawdziwym świecie?

– To nie należy do moich kompetencji. – Macham ręką. – Arkadij, a co pan powie na sam fakt umieszczenia tłumu przestępców w wirtualnym świecie? Przy założeniu, że świadomość sieci powstaje z osobowości tych, którzy przebywają w Głębi.

– Karino, czy sądzi pani, że w Głębi jest mało bandytów? – pyta poważnie Tomilin. – Co znaczą dwie setki więźniów! Tysiące, dziesiątki tysięcy zabójców, gwałcicieli, terrorystów, handlarzy narkotyków korzysta codziennie ze świata wirtualnego! Oto, kto tworzy Głębię! A wszystkie próby ich okiełznania… Wie pani, że kiedyś próbowano wprowadzić międzynarodowy program WSTYD?

Kręcę głową. Nie pamiętam.

– Miał wyśledzić przestępców, szukając słów kluczy w listach elektronicznych – wyjaśnia Tomilin, krzywiąc się. – A handlarzy pornografią na podstawie różowego koloru ciał na filmach wideo… I wie pani, co się stało? Pojawiła się nowa moda: każdy, najbardziej nawet niewinny list pisano na różowym tle i dołączano hasła w rodzaju: „Nie terroryzmowi! Materiały wybuchowe precz! Narkotyki to nie nasz wybór, kupujcie jogurt!” Pół roku później program wycofano. Nie można kontrolować wszystkiego… Obrońcy swobód obywatelskich triumfowali, a przestępcy nadal hulają swobodnie w Głębi. Zalegalizowano burdele, stworzono elektroniczną marihuanę i heroinę, wymieniano się planami zamachów terrorystycznych…

Nie słyszałam tej historii. W głosie Tomilina dźwięczała prawdziwa gorycz człowieka, który musiał ustąpić przed niesprawiedliwością.

– W nowym wirtualnym świecie potrzebne są nowe możliwości walki z przestępczością – mówi nagle. – Zaskakujące, rewolucyjne, które dałyby zasadniczą przewagę siłom ochrony porządku.

Nie zgadza się pani z tym, Karino?

Już sama nie wiem, z czym się zgadzam, a z czym nie. Czyngisowi powiedziałam prawdę – środki stosowane przez Tomilina nie budzą mojego zachwytu. Ale cele… cele są bardzo szlachetne.

– Przygotowała pani raport, Karino? – pyta Tomilin, nie doczekawszy się odpowiedzi na poprzednie pytanie.

– Zajmę się tym wieczorem. Pozwoli pan, że teraz zajrzę do więźniów?

Tomilin zmęczony przymyka oczy. Nietknięta kawa, doniczka z geranium, fotografie… Nagle spostrzegam, że to zdjęcie mężczyzny i kobiety w podeszłym wieku. Pewnie rodzice pułkownika, a nie, jak przypuszczałam, żona i dzieci…

– Oczywiście, Karino… Proszę sprawdzić wszystko, co pani chce, dam pani przewodnika.

Już stoję przy drzwiach, gdy podpułkownik woła mnie znowu:

– Karino!

Odwracam się.

Palce Tomilina powoli zgniatają płatki geranium.

– Załóżmy, że przesadzam z tą asekuracją. Boję się o panią. Rozumie mnie pani? Bandyci mogą być bardzo czarujący… w odróżnieniu od pani i ode mnie. Ale ja i pani stoimy po tej samej stronie, a oni są po stronie przeciwnej. Lepiej o tym nie zapominać. Proszę przyjść o drugiej, dobrze? Mam nadzieję, że zmieni pani swoją opinię.

Jego palce gniotą nieszczęsny kwiatek, którego jedyną winą jest to, że my tak lubimy nadawać broni nazwy kwiatów.

Pozostaje mi tylko skinąć pułkownikowi głową.

Gdy ojciec dowiedział się, że wybieram się na prawo, powiedział mi coś. Wtedy nie wzięłam jego słów na poważnie, refleksja przyszła znacznie później. Ojciec nie opowiadał mi o niebezpieczeństwach pracy śledczego czy eksperta, zauważył jedynie, że broniąc prawa, bardzo łatwo je złamać – właśnie po to, żeby go bronić. I że obowiązek służbowy i zwykła ludzka moralność będą walczyć w mojej duszy, dopóki jedno z nich nie zwycięży.

Początkowo w to nie uwierzyłam. Ale teraz najgorsza jest świadomość, że żadnej walki już nie ma, że już wybrałam. Czyngis i jego towarzysze mogą być bardzo elokwentni, może nawet mają rację z pozycji ogólnoludzkich. Ale Tomilin też ma rację – w świecie wirtualnym nie da się walczyć z przestępczością starymi sposobami.

Poza tym… czy sama nie chciałabym zostać nurkiem? Zrozumieć, zobaczyć… ułożyć swoje puzzle do końca…

Zostawiając strażnika w celi Antona Stiekowa, wchodzę do „wewnętrznej Mongolii” nieszczęsnego bojownika o wolność. Niepotrzebnie odsiedziałeś wyrok, niepotrzebnie twój przyjaciel rozdawał łapówki. Nie powstrzymacie tego. A na wasze ucieczki pobłażliwie przymyka się oczy…

Tym razem Stiekow nie siedzi przed telewizorem. Chodzi po pokoju, wymachuje rękami, pokrzykując. Zatrzymuję się na progu standardowego mieszkania i zaskoczona patrzę na więźnia.

Zwariował, czy co?

Anton Stiekow, spokojnie opuszczający wirtualne więzienie, teraz rozmawia ze swoim fantomowym otoczeniem! Z programistą Aleksiejem i jego synkiem Artiomem!

– A ja mówię, że trzeba go wziąć za frak i wciągnąć do Głębi! – prawie ryczy Anton. – Co się dzieje z tym Lońką? Trudno mu być Bogiem, niech go cholera…

– Padlina, nie przeklinaj – odpowiada standardowy programista żywym ludzkim językiem.

– A co, w końcu nie jest małym dzieckiem – mamrocze Anton, zerkając na Artioma, ale jednak trochę ścisza głos. – Musimy go przekonać…

I w tym momencie mnie dostrzegają. Znudzony Artiom ogląda się na mnie i mruczy:

– No proszę, doczekaliśmy się… Czyngis, mamy gości!

1001

Właściwie nie należy się dziwić.

Jeśli istnieje kanał na zewnątrz, przez który Anton Stiekow opuszczał więzienie, to powinien działać również w drugą stronę. A włożenie ciał marionetek, odgrywających przed Stiekowem swój mizerny spektakl, to bardzo rozsądne posunięcie. Smętny standardowy programista w niczym nie przypomina Czyngisa, ale to on.

A w ciele chłopca siedzi pewnie ten małolat, który jechał z nim samochodem.

Wchodzę do pokoju, siadam na kanapie. Aresztowanie nieproszonych gości nie ma sensu, to byłby właśnie ten szum, na który liczy Czyngis. Tomilin widocznie nie jest w stanie zamknąć tego kanału i dlatego udaje, że go nie dostrzega. A może istnieje inny powód?

– Karino, wiedziała pani, że tu jesteśmy? – pyta Czyngis. W obcym ciele można go rozpoznać tylko po głosie.

– Nie, chciałam porozmawiać z Antonem.

Więzień Stiekow stęka i podchodzi do mnie. Poprawia okulary grubym palcem i mówi:

– Przepraszam, Karino.

– Za co? – dziwię się.

– Za to, że panią w to wciągnęliśmy. To był mój pomysł, jeśli mam być szczery.

– Nie przypominam sobie, żeby ktoś mnie w coś wciągał.

– Widzi pani, to było tak. – Stiekow ma minę inteligenta, który w tramwaju nadepnął komuś na nogę. – Sądziliśmy, że personel więzienia zareaguje na ucieczki, ale oni przemilczeli ten fakt. Gdy tylko zrozumieli, że własnymi siłami nie mogą mnie odizolować, przestali zwracać uwagę na moją samowolę. Musiałem podrzucić informację o ucieczkach na ten poziom kierownictwa MWD, który nie został wciągnięty do projektu… W efekcie wysłano panią na inspekcję.

Ach, więc to tak!

Nigdy się nie zastanawiałam, skąd wzięły się informacje o problemach w wirtualnym więzieniu. A teraz okazuje się, że rozpowszechnili je sami więźniowie!

– Nie musi pan przepraszać, Anton – mówię. – Ja tylko wykonuję swoją pracę. Wasz pomysł był dziecinadą i sam się pan za niego ukarał pozbawieniem wolności.

– To nic takiego. Nieograniczona wolność i tak nie istnieje odpowiada filozoficznie Stiekow. – Przekonała się pani, że celem tego projektu jest eksperyment, który ma stworzyć nurków?

– Anton! – wtrąca się Czyngis. – To nie ma sensu. Karina wszystko rozumie, ale nie jest po naszej stronie.

– Zdaje się, że nie tylko ja. – Uśmiecham się ironicznie.

Nie zaprzeczają.

– Nie tylko – przyznaje Czyngis. – Mamy przyjaciela… nurka.

Jego zdolności są absolutnie wyjątkowe, mógłby Zniszczyć całe więzienie, sprawić, że nikt z więźniów nie zostałby nurkiem.

– Skąd takie talenty? – pytam.

Twarz Czyngisa jest poważna, ale nie wierzę w te rewelacje.

Czyngis wzrusza ramionami.

– Tak się złożyło… On pracuje bezpośrednio z Głębią. Ale nie chce się wtrącać.

– Dlaczego? – pytam zaciekawiona. Pozostawiając entuzjastyczne określenia Czyngisowi, przyjmijmy, że jego przyjaciel rzeczywiście jest tak potężny…

– Powiedział prawie to samo, co ty, Karino. – Czyngis spogląda na mnie oczami standardowego programisty. – Że nie wolno mieszać Głębi i prawdziwego świata. Że świat wirtualny to nowe społeczeństwo, nowa rzeczywistość, świat bez granic i barier językowych.

Jak przyjęło się mówić, strefa neutralna, zakątek przyszłości, sięgający do naszych czasów. Głębia tworzy sama siebie, jej mieszkańcy sami zdecydują, co przyjąć, a co odrzucić.

– Wasz przyjaciel jest bardzo mądry.

– Przez jakiś czas myślałem, że jesteś jedną z jego masek – wyznaje Czyngis.

Wzruszam ramionami. Zdarza się.

– Będziesz obserwować eksperyment? – pyta Czyngis po przerwie.

– Będę.

– My też. – Kiwa głową. – Nie planują już eksperymentów z Antonem, na dzisiaj wyznaczono jedynie trzy króliki doświadczalne.

No cóż, najwyraźniej we wnętrzu serwera rządowego Czyngis czuje się jak u siebie w domu. Zamiast się oburzać, pytam:

– Kto to taki?

– Pokazywali ci ich. Zabójca, który chce oswoić liska. Kierowca, który przejechał przechodniów. I jeszcze jeden zabójca, zamknięty w pustym mieście.

– Wiesz również, co z nimi zrobią? – pytam.

– Wiem. Lisek umrze. Pod koła ciężarówki znowu wpadnie dwójka dzieci. Zabójca znajdzie umierającą kobietę.

– Widziałam ich wszystkich – mówię ze zdumieniem. – Wszystkich trzech…

– Widocznie pułkownik chce ci zrobić niespodziankę.

Standardowy programista uśmiecha się twardo, jak Czyngis.

I nagle rozumiem – on też szykuje swoje niespodzianki, bez względu na to, co mówi ten ich rozsądny supernurek. Czyngis nie należy do ludzi, których można powstrzymać. Nawet jeśli przyzna, że Głębia sama podejmuje decyzje, on zrobi swoje.

Po prostu ogłosi, że jest Głębią. I będzie decydować za wszystkich.

– Opuszczę was teraz, panowie – mówię, wstając. Chłopiec nie wtrącał się do rozmowy; siedzi w kącie i bawi się starą układanką, kostką Rubika. Anton Stiekow patrzy na mnie ze smutkiem, od czasu do czasu bezgłośnie wzdychając. A Czyngis w ciele standardowego programisty to tylko mówiący manekin. – Anton, mam tylko jedno pytanie…

– Tak? – Stiekow zamienia się w słuch.

– Po jakie licho pan na to poszedł? Wszystko rozumiem, zasady, antyrządowe poglądy, natura anarchisty… Czytałam pańskie akta.

Ale żeby na pół roku dać się zamknąć w więzieniu! Na co to panu?

Pytanie trafia w dziesiątkę. Stiekow zaczyna się wahać, oglądać na swoich przyjaciół, nawet jakby się trochę czerwieni.

– Ma pan jeszcze coś na sumieniu? – pytam. – I dlatego ukrywa się pan w więzieniu? Inne przestępstwo, a może bandyci…

– O rany, co za upierdliwa kobieta! – mówi głośno Stiekow. Oto powód!

I pokazuje swój potężny brzuch.

Nic nie rozumiem; patrzę strapiona na speszonego i pewnie dlatego głośnego i nieco agresywnego hakera.

– Zapuściłem się ostatnio! – oznajmia z goryczą Stiekow. – Wyrósł mi brzuch, motocykl trzeszczy pod tyłkiem, dziewczyny śmieją się w twarz. Szkoda, że mnie wcześniej nie widziałaś, byłem smukły jak młoda topola! Zupełnie nie mam silnej woli, wystarczy, że się napiję piwa, a od razu budzi się we mnie nieposkromiony apetyt.

W ciągu ostatniego roku przytyłem piętnaście kilo. Nawet do lekarza poszedłem, a ten mówi: pół roku ścisłej diety… Przecież sam sobie takiego rygoru nie narzucę! A tutaj? To co trzeba! Wyłącznie minimalne racje, żadnych przekąsek między posiłkami, o piwie można zapomnieć…

– Normalny wariat! – wrzeszczy radośnie syn standardowego programisty.

Czyngis zamiera w osłupieniu.

Nigdy w to nie uwierzę!

Dać się wsadzić do więzienia po to, żeby stracić na wadze?!

– Doszło do tego, że zacząłem czytać książki o cellulitisie, liczyłem na kalkulatorze zjedzone kalorie, nie wychodziłem z łaźni… – ciągnął Stiekow swoją spowiedź. – Poranne biegi, spacer przed snem… I tylko rósł mi apetyt.

Po cichu cofam się aż do drzwi.

Być może Stiekow jest aż tak niezwykłym człowiekiem, że mógł zdecydować się na tę państwową dietę…

Zresztą nawet jeśli było inaczej, to nie przegapi okazji, żeby zadrwić sobie ze swoich strażników, wygłaszając taką wersję.

– Świry! – wołam i wyskakuję z „wewnętrznej Mongolii” Antona Stiekowa.

I dopiero wtedy rozumiem, że to reakcja godna nastoletniej smarkuli.

Dom wariatów. Wszyscy ludzie, spędzający w Głębi dziesiątki godzin, są lekko stuknięci. Ale ta trójka to już wyjątkowo ciężki przypadek!

Strażnik nie interesuje się moim pobytem w celi Stiekowa. Albo nie wie, co się tam dzieje, albo otrzymał polecenie niewtrącania się.

Do gabinetu Tomilina wracam na pół godziny przed wyznaczonym terminem.

Podświadomie spodziewam się zobaczyć nowe twarze. Jakieś ważne szychy, które ze sztucznym uśmiechem wkładają hełm przed wejściem do Głębi i teraz zachowują się jak dzieci w fabryce słodyczy.

Ale Tomilin jest sam. To zbyt śliska sprawa, żeby grube ryby zaryzykowały swój udział. Eksperymentowanie na ludziach niewąsko cuchnie…

– Niech pani siada, Karino. – Pułkownik uśmiecha się z tą samą uprzejmością. Geranium na biurku już nie ma, koniec aluzji. – Jak tam wycieczka?

Ciekawe, czy widział, co działo się w celi Stiekowa?

Jeśli chciał, to widział.

Należy więc wyjść z takiego właśnie założenia.

– Bardzo owocna – mówię i Tomilin na chwilę posępnieje.

Niech sobie odtworzy w pamięci moją rozmowę z hakerami, niech spróbuje zrozumieć, co też mogło mnie zainteresować. – Proszę mi powiedzieć, jakie kroki powinien podjąć personel więzienia, stwierdzając przeniknięcie do cel osób postronnych?

– Zgłosić to strażnikom – odpowiada natychmiast podpułkownik. – Jeśli nie stwierdzono śladów przeniknięcia, to na ewentualnych gości nie warto zwracać uwagi… nawet jeżeli więzień uprawia seks z Marilyn Monroe czy dyskutuje na tematy filozoficzne z Kiwaczkiem. Kto wie, co wymyślili psycholodzy w strefach katharsis?

Wszystko jasne. Czyngis i Anton padli ofiarą własnych kwalifikacji. Dopóki standardowe systemy ochronne nie zauważają ich przeniknięcia, Tomilin może do upadłego ignorować niewygodnych gości.

Ale mnie zaciekawia coś innego. Co będzie, jeśli haker i nurek zorganizują prawdziwy wirtualny bunt? Czy nie to właśnie wymyślił Czyngis w charakterze niespodzianki?

Ale to już byłby bardzo poważny krok, za coś takiego dostaliby więcej niż pół roku… Więc chociaż drażni mnie ich upór, w myślach błagam Czyngisa, żeby nie robił głupstw.

Pułkownik gdzieś dzwoni, minutę później do pokoju wchodzi młody człowiek w brudnawym białym fartuchu narzuconym na cywilne ubranie. Psycholog? Inny najemny współpracownik? Chyba najbardziej denerwuje mnie to zanadto rzeczywiste ubranie, ten nieświeży fartuch i niechlujny wygląd.

Dlaczego w Głębi gotowi jesteśmy wyglądać gorzej niż naprawdę?

– Karina, Denis – przedstawia nas sobie Tomilin. Nie wymienia żadnych stopni, stanowisk ani tytułów. – Wszystko przygotowane?

– Tak, programy zostały wprowadzone.

Spodziewam się, że pójdziemy do cel królików doświadczalnych, ale Tomilin wystukuje na terminalu jakąś komendę i na jednej ze ścian gabinetu rozsuwają się drewniane panele, odsłaniając ogromny ekran.

– Karinę bardzo interesuje pierwszy etap resocjalizacji – mówi Tomilin, nie wiadomo, poważnie czy z ironią. – Od kogo zaczniemy, Karino? Mamy kierowcę, który przejechał dzieci jeżdżące po chodniku na rowerach. I dwóch zabójców.

Nawet nie pytam, co to za zabójcy.

– Zacznijcie od kierowcy – mówię.

Ekran przemienia się w okno – ogromne okno, otwarte na wieczorne miasto. Zwykła moskiewska ulica, tylko trochę za mało ludzi. W Głębi nie ma wielkiej różnicy między rzeczywistością a obrazem telewizyjnym – jedno i drugie jest iluzoryczne.

Ciężarówka jadąca ulicą to zwykła wywrotka z pustą skrzynią, odrapaną kabiną i brudną przednią szybą. Pędzi tuż obok, wystarczy wyciągnąć rękę…

– Puszczaj dzieci, Denis – komenderuje Tomilin.

Czuję do niego przelotny szacunek – za to, że nie powiedział „puść fantomy” albo „zacznij seans”. Nie ukrył się za eufemizmem.

To może być po trzykroć nierealny taniec elektronów na kryształach mikroukładów, ale dla tego człowieka, odsiadującego wyrok w wirtualnym więzieniu, to, co się zaraz stanie, będzie prawdziwym szokiem.

1010

Wirtualna kamera, pokazująca jadącą ciężarówkę, leci nad samochodem. Światło w kabinie Tomilina gaśnie i czuję się jak w kinie – jakbym oglądała najnowszy hollywoodzki thriller. Jeden z tych nowomodnych filmów interaktywnych, gdzie komputerowe obrazy najpopularniejszych aktorów wszystkich epok kręcą się między wirtualnymi dekoracjami… Dzielny Clint Eastwood stoi ramię w ramię z Seanem Connerym i śliczniutkim Leonardem DiCaprio, a i tak całą trójkę może załatwić wzruszający Charlie Chaplin.

Ale ten film nie jest interaktywny. Został wyreżyserowany od pierwszej do ostatniej sekundy i opinia kierowcy ciężarówki nie została wzięta pod uwagę.

– Przecież przejechał przechodniów po pijanemu – mówię. Prawda?

– Teraz też nie jest rzeźwy – oznajmia Tomilin. – Miał do dyspozycji wirtualne bary.

– Ale przecież nie można odtworzyć dokładnie tej samej sytuacji! – upieram się.

– Dlaczego? – dziwi się Tomilin.

I w tym momencie ciężarówka skręca na skrzyżowaniu.

Jakby ktoś odsunął zasłonę. Wieczór staje się dniem, szeroka szosa – wąską uliczką, gdzie dwa samochody nie zdołają się wyminąć. Tym bardziej że z naprzeciwka jedzie kilka osobowych. Ciężarówka najeżdża na krawężnik i wyskakuje na chodnik.

A kilka metrów przed maską jedzie na rowerach dwóch chłopców, którzy właśnie zaczynają się odwracać na ryk silnika.

– Teraz – mówi Tomilin i obraz zaczyna drgać, przekręca się: wirtualna kamera zakreśla niewyobrażalną krzywą, utrzymując się nad skrzynią ciężarówki.

Czy w realu można by tak przekręcić kierownicę?

Prędkość nie jest duża. Kierowca, nawet jeśli był pijany w sztok, to jednak zdołał wyhamować na zakręcie. Ale uderzenie i tak jest silne.

Maska rozpłaszcza się o ścianę budynku, ciężarówka skręca, niszcząc szklaną witrynę i wjeżdżając w sklep spożywczy. Od razu widać, że coś jest nie tak. Sklep nie został narysowany do końca, istnieje tylko kilka metrów przed witryną, a cała reszta to szara mgła, pozbawiona kolorów i kształtów. Z zadartego w górę przodu samochodu bije para, sączy się bezbarwna ciecz.

– Denis – mówi bardzo spokojnie Tomilin. – Przecież prosiłem…

– Ale on nie mógł skręcić! – odpowiada Denis. – Wszystko zostało obliczone!

W jego głosie słychać szczere oburzenie. Nie sądzę, żeby był psychologiem, to raczej programista, nadający rozmytym wytycznym cyfrowe kształty.

– Prędkość trzydzieści cztery kilometry na godzinę, promień skrętu… – mamrocze Denis, ale Tomilin ucisza go gestem.

Zgniecione drzwi kabiny otwierają się ze zgrzytem. Kierowca raczej wypada niż wychodzi z samochodu i, nie patrząc na szarą mgłę w Głębi sklepu, przechodzi po szklanym kruszywie witryny na ulicę.

– Kamera! – warczy Tomilin.

Nie widzę, kto wykonuje polecenie. Może Denis ma jakiś pulpit, a może słyszą nas również inni pracownicy więzienia.

Ale kamera posłusznie rusza z miejsca i płynie za kierowcą.

A ja zaczynam się śmiać.

To już nie jest tragedia. To farsa.

Po ulicy jadą samochody, chodnikiem idą przechodnie, nikt nie zwraca uwagi na ciężarówkę, która do połowy utkwiła w budynku.

A nieprzejechani rowerzyści ciągle jadą, z obawą oglądając się za siebie. Pedałują w miejscu, koła suną po chodniku, lśnią szprychy z czerwonymi kółkami światełek odblaskowych, długie włosy jednego z chłopców rozwiewa nieistniejący wiatr. Najlepszy na świecie rower treningowy.

Kierowca omija samochód, podchodzi do chłopców, przygląda im się, wyciąga rękę, jakby chciał ich dotknąć i od razu cofa. Wyjmuje pomiętą paczkę papierosów Prima, wsuwa jednego do ust, ale zdenerwowany zapomina zapalić i krzyczy:

– Bip! Bip-bip, wasza mać! Łobuzy, bip! Bip!

Albo się domyślił, gdzie jest kamera, albo to przypadek, ale patrzy prosto na nas.

– Bip! – warczy ze złością Tomilin. – Co za bip włączył cenzora dźwiękowego?

– To przecież powszechne wymaganie wobec wszystkich zakładów państwowych! – tłumaczy Denis.

Kierowca wypuścił niezapalonego papierosa, wyjmuje drugiego. Siada na chodniku i zapala, patrząc na jadących donikąd rowerzystów.

– Proszę to zabrać – komenderuje Tomilin. – Karino, przepraszam panią.

– Bip – mówię z uśmiechem. Właśnie to chciałam powiedzieć.

– Owszem, to zabawne – przyznaje Tomilin, gdy ekran gaśnie. Może jeszcze mi pani wyjaśni, co to wszystko znaczy?

– Gdybym tylko wiedziała…

Tak naprawdę domyślam się i gotowa jestem bić brawo Czyngisowi za jego niespodziankę. Ale…

– Nasi goście zostali odizolowani? – pyta Tomilin Denisa.

– Oczywiście! – programista jest tego absolutnie pewien. – Stiekow w ogóle został odłączony od Głębi, a tamtym dwóm zamknięto kanały.

– Jakie wersje? – pyta Tomilin.

Odpowiedzi nie ma. Pułkownik dysponuje:

– Dawać następnego!

– Którego?

– Kazakowa. Co tam u niego?

Ekran rozjaśnia się znowu. Kamera wisi na niebie, opuszcza się, zataczając koła niczym drapieżny ptak, wypatrujący zdobyczy. Niekończący się step, łamliwa, sucha trawa, mężczyzna siedzący w kucki.

Bez względu na to, jak groźnym był przestępcą, teraz to tylko człowiek skazany na samotność. Człowiek, który trzyma w ramionach małego, brudnorudego liska.

– Jego może później… – mówi w zadumie Tomilin. – A zresztą…

– Nic wam z tego nie wyjdzie – odzywam się nagle.

Tomilin odwraca się, patrzy na mnie wyczekująco.

– Nie wiem dlaczego, ale nie wyjdzie. Czegoś nie zrozumieliście.

– Wszyscy nurkowie zdobyli swoje zdolności w efekcie silnego stresu – tłumaczy Tomilin powoli i z przekonaniem, niczym wykładowca tępemu studentowi. – Przypadkowego stresu! A te… stresy są wyliczone i sprawdzone. Nie mogą nie zadziałać.

– Ależ podziałają, tylko jak?

– Zobaczymy. Udusić lisa! – mówi Tomilin, odwracając się do ekranu.

Przez minutę nic się nie dzieje. Więzień ostrożnie i czule gładzi małe zwierzątko. Kamera opuszcza się bardzo nisko, zagląda mu przez ramię, sympatyczna lisia mordka wypełnia pół ekranu.

A potem czarne oczka zaczynają mętnieć.

Lisek pisnął, drgnął i zesztywniał. Drga puszysty ogon.

Mężczyzna zdaje się tego nie widzieć. Ręka dotyka futra, gładzi zwierzątko. W szumie wiatru słychać cichy głos:

– Nie.

Ani smutku, ani bólu, ani wściekłości.

I żadnych wątpliwości.

On nie wierzy w to, co się dzieje, ten zabójca i łajdak. Najprawdziwszy łajdak, bez żadnych okoliczności łagodzących.

Nie chce wierzyć.

I nie uwierzy nigdy.

Czytałam jego akta. Wiem, że zabił swoją żonę. Wiem, że ją kochał i że pewnie nadal ją kocha. I wiem, że skazał się znacznie wcześniej, niż zrobił to luberecki sąd rejonowy.

– Nie… – mówi jeszcze raz więzień, przesuwając ręką po ciałku zwierzątka. – Nie.

Nagle puszysty ogon poruszył się.

Ostrzyżona głowa opada, człowiek dotyka wargami mordki liska. Mały języczek liże jego twarz.

– Lis jest wyłączony – mówi programista Denis, nie czekając na pytanie. – W ogóle go nie ma! Program nie przewiduje ożywienia!

Mężczyzna na ekranie gładzi zwierzątko.

– Proszę to wyłączyć – mówi Tomilin i patrzy na mnie.

– Będzie pan jeszcze trzeciego… poddawał katharsis? – pytam.

– A czy jest sens? – odpowiada pytaniem na pytanie Tomilin.

Waham się. Naprawdę chcę odpowiedzieć uczciwie. Choćby dlatego, że bez względu na to, kto stoi za tym okrutnym spektaklem, bez względu na to, jakie ambicje kipią w ministerialnych głowach, dla Tomilina ten projekt oznacza coś zupełnie innego. Zaporę na drodze przestępczości, lśniący miecz i mocną tarczę w rękach praworządności. Prawdziwi stróże porządku, supermani Głębi.

W imię tego celu bez wahania podda przestępców cierpieniu.

Bez wahania… ale i bez radości.

– On też nie zostanie nurkiem – mówię w końcu. – Coś zrobi… nie wiem jeszcze co. Mówi pan, że umierająca kobieta w pustym mieście? Nie sądzę, żeby ją ożywił. Raczej dobije.

– Nie można jej dobić – wtrąca nieśmiało programista Denis. Oto właśnie chodzi. Ten typ to psychopata, na pewno by spróbował, ale…

– Liska też nie można było ożywić – przypominam.

– Więc o co chodzi? – domaga się odpowiedzi Tomilin.

– Znam tylko jednego nurka… – wzdycham. – Ale czy naprawdę nie rozumie pan, na czym polega różnica? To przecież takie proste!

– Wolność – mówi nagle Tomilin. – Bip.

– Zdolności nurków wynikają z jednej ich cechy. – Kiwam głową. – Tylko z jednej. Oni nie znoszą braku wolności. Dlatego właśnie mogą wychodzić z Głębi, kiedy chcą. Dlatego widzą furtki w ochronie programu. Możecie wychować w swoim więzieniu, kogo chcecie… na przykład ludzi, którzy będą zabijać i ożywiać programy. Ale nie nurków. Ponieważ nurek w wirtualnym więzieniu to absurd.

1011

W gruncie rzeczy Tomilinowi nie chodzi o przegraną, sama kląska nie jest aż tak przykra. Wódz, którzy przywiódł armią na pole bitwy, marzy o zwycięstwie, ale musi być przygotowany na klęskę. Na to jednak, że wroga armia, o której donieśli wywiadowcy, utonie podczas forsowania płytkiej rzeki albo umrze na banalną dyzenterię – na to nie można się przygotować.

Tomilin patrzy na mnie, potem z niechęcią kiwa głową.

– Zapewne ma pani rację, Karino. Ale, do licha, jak udało się pani zrozumieć? Projekt przygotowywali poważni specjaliści… Kim pani jest, że zdołała pani to rozgryźć?

– Kim jestem? – Wzruszam ramionami. Pytanie było retoryczne, ale chciałabym na nie odpowiedzieć.

Kim jestem?

1100.0

Labirynt (Finał czerwony)

Kim jestem?

Jestem najzwyklejszą dziewczyną epoki komputerów. Jedną z tych, która uczyła się liter na klawiaturze, która wyrywała się z domu nie na podwórko, lecz do sieci, i nigdy nie widziała swoich prawdziwych przyjaciół. Która przywykła być tym, kim chce – swarliwą Ksenią, ciekawską nastolatką Maszą, autorem kryminałów Romanem, hakerem Siomą, solidną i mądrą Olgą… W Głębi było mnie tak wiele… i tak różnych.

Jestem bardzo zwyczajna.

Tylko że ja tutaj przebywam, a energiczny i mądry podpułkownik Tomilin pracuje.

Nawet nie wierząc w nurków i uważając ich za bajkę, wiedziałam, że jest to bajka o wolności. O ludziach, którzy nie gubią się w Głębi. Nie o czarodziejach tworzących wirtualne cuda, lecz o tych, którzy nauczyli się żyć w sieci.

I jeśli nawet teraz pracuję w MWD, mam stanowisko i stopień, to przede wszystkim jestem obywatelem Deeptown, a dopiero potem obywatelem Rosji.

– Jestem zwykłą dziewczyną – odpowiadam Tomilinowi. – Tyle że ja żyję w Głębi, rozumie pan? To pewnie źle, że tu żyję. Być może zestarzeję się w tym ciele. I raczej nie będę awansować, bo to mnie nie interesuje. Za to widzę to, czego pan nie widzi.

Tomilin patrzy na Denisa, daje mu znak głową i ten szybko wychodzi, rzucając mi szybkie, pełne sympatii spojrzenie.

Czyżby on również się cieszył, że projekt stworzenia nurków poniósł klęskę?

– Porozmawiajmy szczerze – proponuje ponuro Tomilin. – Jest pani zadowolona, że tak się skończyło?

– Oczywiście – mówię. – Przepraszam…

– Karino, przecież sama pani wie, że to niczego nie zmieni. Państwo potrzebuje kontroli nad Głębią. I nie dla własnych celów, lecz w interesie zwykłych obywateli! Rozumie pani?

– Nie rozumiem – odpowiadam szczerze. – Przecież my radzimy sobie sami. Lepiej lub gorzej, ale radzimy. Czyżby w prawdziwym świecie nie było już dla nas pracy?

– My? – pyta podpułkownik.

Kiwam głową.

– My. Ci, którzy żyją w Głębi.

– To pani prawdziwa postać? – pyta Tomilin niespodziewanie.

Takich pytań nie zadaje się nawet podwładnym. Ale mimo wszystko decyduję się odpowiedzieć:

– Tak.

– A moja niezupełnie. – Uśmiecha się. – Kiepsko wyszło… No więc co napisze pani w raporcie?

– Prawdę – odpowiadam. – Że w więzieniu nie stwierdzono niczego, co byłoby warte służbowego śledztwa… Z wyjątkiem przypadków drobnego łamania dyscypliny. Co prawda, miałam pewne wątpliwości, zdawało mi się, że do więzienia przenikają osoby postronne, ale teraz rozumiem, że to jedynie część programu resocjalizacji więźniów.

Tomilin milczy.

– Pozwoli pan, że już pójdę? – pytam. – Muszę wziąć się do raportu.

– Będę jutro w zarządzie – mówi Tomilin. – Z własnym raportem. O dziewiątej rano. Jeśli dobrze rozumiem… zgodnie z zasadami dobrych manier… powinienem pokazać się pani w prawdziwej postaci?

To jest tak niespodziewane i wzruszające, że z trudem zachowują maską spokoju.

Ciekawe, czy jest mądry i siwowłosy, czy młody i energiczny?

Pewnie, że ciekawe…

– Połowę nocy spędzam w Głębi i o dziewiątej rano jeszcze śpię – odpowiadam. – Przepraszam. Oczywiście, jeśli to rozkaz…

Tomilin kręci głową.

– Nie. To nie rozkaz. I nie mam prawa dłużej pani zatrzymywać.

W pewnej chwili wydaje mi się, że widzę, jak on wygląda naprawdę. Niezbyt młody i niespecjalnie stary. Czterdziestoletni mężczyzna, który z uporem uczył się pracy na komputerze, próbował pojąć Głębię – nie z miłości do niej i nie z ciekawości, ale wyłącznie dlatego, że dostał takie polecenie. Samotny wojak, wyspecjalizowany w gabinetowych rozgrywkach, ale również nie z zamiłowania do nich samych, lecz po to, żeby móc robić swoją robotę.

I robi mi się go żal.

Ale żal to jeszcze nie powód, żebym miała zrywać się bladym świtem.

– Do widzenia – mówię i wychodzę.

Pomnik Ostatniego Spamera jak zwykle jest oblepiony młodzieżą. W Głębi jest dużo pomników, nietrudno zdobyć kawałek miejsca i wznieść na nim, co się chce. Ale szybko okazuje się, które z nich stają się popularne, a które nie. Na nieudanych, pod którymi nikt się nie umawia, siadają gołębie, brąz zielenieje, kruszy się marmur, w końcu przyjeżdża ciężarówka z merostwa Deeptown i wywozi nieudany twór na wysypisko śmieci. Wysypisko jest wieczne i nieskończone. Długie rzędy nikomu niepotrzebnych posągów.

Straszne miejsce.

Kończą tam wszystkie nieudane twory, opery skomponowane z sampli, książki napisane lewą nogą, szalone teorie filozoficzne, martwe obrazy. Wszystko to odchodzi donikąd, na wieczne przechowanie na bezkresnych wirtualnych wysypiskach.

Ale pomnik Spamera żyje i teraz u jego stóp niewiele jest wolnych ławek. Znajduję jedną, biorę w sklepiku butelkę piwa i siadam – specjalnie na środku ławki, dając do zrozumienia, że nie szukam przygodnych znajomości. Nikt się do mnie nie przysiada. Przywykliśmy szanować w Głębi swoją prywatność, i to bez czujnego nadzoru policji, bez supermanów nurków z MWD. To znaczy, że coś jednak umiemy?

Pomniki to tradycyjnie już miejsce spotkań. Nikt się tu ze mną nie umawiał, ale to jedyne miejsce, w którym spotkałam się w Głębi z Czyngisem.


Siedzę na ławeczce i piję zimne piwo – ma dokładnie taką temperaturę, jaką lubię. Patrzę na czyste niebo. Jak byłam mała, przestraszyłam się kiedyś nieba. Byłam z rodzicami nad morzem i leżąc na plecach, patrzyłam w górę. Niebo było bezdenne i czyste, i pomyślałam, że można w nie spaść. Oderwać się od gorącego piasku, machnąć rękami i polecieć w górę – w niebo, które stanie się przepaścią. A nad głową zawiruje przekręcona ziemia i płaczący rodzice, i zadarte głowy gapiów, i kołyszące gałęziami drzewa. Oni nie spadną w niebo, bo nie wiedzą, że można w nie spaść…

To było tak dawno, a ciągle przechowuję to wrażenie w pamięci. Razem z puzzlami, których nie dało się ułożyć. Razem z pierwszą miłością, pierwszym prawdziwym żalem, pierwszym wejściem do Głębi, pierwszą zdradą…

– Pozwoli pani?

Patrzę spode łba na Czyngisa, kiwam głową i przesuwam się trochę, robiąc mu miejsce.

– Śmieszne – mówi Czyngis półgłosem. – Wszystkie zdolności okazują się diabła warte, gdy prowajder odłącza cię od sieci. Na jedno jedyne polecenie z MWD.

– A jak teraz wszedłeś? – pytam.

– Po staremu, przez linię telefoniczną. – Czyngis siada obok.

– Nie zdradziłam was – zapewniam. – Obserwowano was od samego początku, ale uznano, że podnoszenie alarmu jest niewskazane. Dlatego was ignorowali, a kiedy zaszła potrzeba, wyłączyli.

Kiwa głową i milczy, chociaż wiem, że bardzo chce zadać pytanie.

– A jak mnie znalazłeś? – pytam. – Jest na mnie marker?

Czyngis kręci głową.

– Nie… Pomyślałem, że zwykle ludzie umawiają się pod pomnikami. Dasz łyka?

Do sklepiku z bezpłatnym piwem jest kilka kroków, ale daję mu butelkę i zaczynam mówić o tym, o czym nie mam prawa opowiadać. O tym, jak ludzie nie stają się nurkami.

– Dziękuję – mówi Czyngis, gdy kończę swoją opowieść. Dziękuję. Wierzę, że mimo wszystko jesteś po naszej stronie.

– A co ja mam z tym wspólnego? Przecież nic nie zrobiłam.

– Zrobiłaś – odpowiada z przekonaniem Czyngis. – Nie chciałaś, żeby im coś z tego wyszło. Może jako jedyna z tych, którzy obserwowali eksperyment.

– No to co? Wielu rzeczy nie chcę.

– Głębia to coś więcej, niż się zwykle myśli – mówi z przekonaniem Czyngis. – To nie tylko sfera przebywania. Jesteśmy cząstkami Głębi. Ona staje się taka, jaką chcemy ją widzieć. Gdybyśmy chcieli wypełnić ulice nurkami, już by się to stało. Widocznie tak było trzeba: ktoś z obserwujących eksperyment musiał nie chcieć, aby projekt zakończył się sukcesem.

Śmieszny facet. Niby dorosły człowiek, a…

– No dobrze, niech będzie, że to moja zasługa – zgadzam się. Przekonałeś mnie.

Czyngis uśmiecha się i oddaje mi piwo.

– Twój przyjaciel Stiekow… Naprawdę poszedł do więzienia, żeby schudnąć?

– Bóg raczy wiedzieć. – Czyngis wzrusza ramionami. – Nigdy tak naprawdę nie wiem, kiedy mówi poważnie. Pewnie sam nie zawsze to rozumie… Karino?

– Tak? – pytam, patrząc na niebo.

– Beznadziejny ze mnie amant – przyznaje samokrytycznie Czyngis.

Nie zaprzeczam. Pewnie w szkole panienki wieszały mu się na szyi. Tacy faceci uczą się uciekać przed dziewczynami, a nie zabiegać o ich względy.

– Ale wirtualne piwo nie jest najlepszą rzeczą na świecie – kontynuuje Czyngis. – Czy mógłbym cię zaprosić do restauracji?

O rany… Najpierw nie było żadnego, a teraz ustawiają się w kolejce. I Tomilin, i Czyngis…

– Czyngis – mówię, krzywiąc się – opowiem ci jedną historię.

– Opowiedz.

– Miałam w dzieciństwie taką układankę… Puzzle, nawet bardzo ładne. Byli tam rycerz i księżniczka, pochylali się ku sobie. Ułożyłam całe, brakowało tylko jednego elementu, między ręką księżniczki a głową rycerza. Rozumiesz, zapomnieli włożyć do pudełka!

Czyngis milczy.

– Ja jestem pewnie taką księżniczką – kontynuuję. – Do czego wyciągam rękę, nic nie wychodzi. Lepiej się do mnie nie pochylaj.

– Znam te puzzle – odpowiada niespodziewanie Czyngis. Jego głos zmienia się, teraz jest speszony, pełen poczucia winy. – Wiesz, że te wszystkie mozaiki są wycinane na podstawie wyliczonych na komputerze schematów?

– No, wiem.

– Zdarzało ci się tak, że zamiast jednego kawałka wkładałaś drugi? Niby pasował, ale zostawała szczelina, maleńka, niewidoczna…

– Zdarzało.

– No i kiedyś puzzle pocięto bardzo pechowo. Można je było ułożyć na dwa sposoby. Jeśli złożyłaś nieprawidłowo, zostawały szczeliny, maleńkie, niewidoczne, a w rezultacie na środku zostawało puste miejsce. Zrobił się z tego straszny skandal, co najmniej połowa tych, którzy kupili puzzle, ułożyła je nieprawidłowo. Potem zasypali firmę reklamacjami.

– Kłamiesz… – mówię stropiona. – Nie mogło się tak zdarzyć!

– Przypadkiem nie mogło – przyznaje – ale firmę wyhaczył w sieci pewien młody, nieodpowiedzialny rosyjski haker. Postanowił sobie zażartować, posiedział w nocy nad kalkulacjami… Nie przyszło mi do głowy, że zrobię krzywdę kilku tysiącom ludzi. Słowo honoru, Karino, dopiero potem zrozumiałem…

Jaka szkoda, że wirtualne naczynia się nie tłuką!

Ciskam butelką w głowę Czyngisa, ale robi unik.

– Żałosny, paskudny, tchórzliwy potworze! – Zachłystuję się w poszukiwaniu epitetów. – Ty!…

– Dlaczego potworze? – oburza się Czyngis, trzymając się w bezpiecznej odległości. – Karino, słowo honoru, wyrażam skruchę!

– Wiesz, jak ja rozpaczałam?! – krzyczę. – Może od tamtej pory mam uraz psychiczny!

Cały skwer, nie wyłączając policjanta, obserwuje nas z rosnącym zainteresowaniem. Drugi raz w tym samym miejscu… Ale obciach…

– Mam znajomego psychoanalityka – informuje Czyngis. – Karino, wybacz mi! Byłem wtedy młody i głupi!

Odwracam się na pięcie i dumnie oddalam od pomnika. Z tłumu padają okrzyki. Czyngis dogania mnie i prosi żałośnie:

– Słuchaj, to przecież było piętnaście lat temu! Nawet gdybym kogoś zabił, już by mnie wypuścili! Karino, jak mógłbym odkupić swoją winę?

Zatrzymuję się i mierzę go wzrokiem. Mówię wyraźnie, cedząc słowa:

– Jutro o ósmej. Pod moją klatką. Z bukietem kwiatów. I pamiętaj, że nie lubię róż.

– O ósmej… – mówi Czyngis głosem męczennika.

– O ósmej wieczorem – precyzuję. W końcu nie jestem oprawcą.

– Naprawdę, strasznie mi wstyd… – zaczyna znowu Czyngis.

– Spadaj i żebym cię do jutra nie widziała! – rozkazuję.

Czyngis kiwa głową i rozpływa się w powietrzu.

– Cholerny nurek – mówię tylko.

Robię jeszcze kilka kroków i zaczynam się śmiać.

Z siebie. Z małej dziewczynki, która chciała ułożyć puzzle jak najszybciej i wolała nie zauważać drobnych niedokładności. A potem dośpiewała sobie całą filozofię.

Z dziewczynki, która nie chciała dorosnąć.

Ciekawe, ile czasu zajmie mi prawidłowe ułożenie puzzli?

1100.1

Lustra (Finał niebieski)

Kim jestem?

Chciałabym wiedzieć. My wszyscy, którzy wolimy żyć w Głębi, jesteśmy dziwakami. Mamy swoje przyzwyczajenia. Ale gdy tych dziwactw staje się zbyt dużo, różnica między nimi jakoś się zaciera.

Co z tego, że moja przyjaciółka, która w Głębi uwielbia skakać ze spadochronem, w prawdziwym życiu ma lęk wysokości? Co z tego, że mój pierwszy wirtualny mąż okazał się dziesięcioletnim ukraińskim urwisem? Co z tego, że czasem lubię wejść do lasu rozciągającego się wokół Deeptown – bezkresnego, ponurego lasu, który stanowi tło – i spacerować godzinami w strzępach sinej, porannej mgły… Tam zawsze jest ranek, zawsze półmrok.

Wszyscy jesteśmy tak dziwni, że aż staje się to zwyczajne.

– Jestem zwykłą dziewczyną – mówię Tomilinowi. – Może tylko trochę częściej włóczę się po Głębi, to wszystko… Może dlatego zrozumiałam.

– Denis, wyjdź – komenderuje Tomilin, nie odrywając ode mnie wzroku. – Wiesz, co robić.

Programista wychodzi. A Tomilin robi krok w moją stronę, ujmuje mnie mocno za łokcie, zagląda w oczy i pyta, przechodząc na „ty”:

– Skąd jesteś, dziewczyno?

Próbuję się wyrwać, ale uchwyt jest mocny. Nie uda mi się uwolnić rąk.

– Przecież widział pan moje dokumenty.

– Twoje dokumenty nie są warte klawiatury, na której je wprowadzano. W zarządzie do spraw nadzoru nie ma pracowniczki Kariny Opiekanej!

Czyżby miał deep psychozę?

– W takim razie czemu mnie pan nie aresztuje? – mamroczę, usiłując wyszarpnąć rękę. Z człowiekiem, który „zabłądził”, lepiej się nie spierać. Trzeba logicznie przekonywać.

– Dałem znać tym na górze… ale nie kazali nic robić. Powiedzieli, że przeprowadzasz inspekcję z ramienia innej instancji. Tomilin nagle mnie puszcza i siada przy swoim biurku. – Skąd jesteś? Z FSB? Z policji sieci?

Co za brednie!

Ale nie spieram się. Z wariatami nie wolno się kłócić.

– Co za różnica? – pytam bezczelnie. – Przecież kazano panu nic nie robić.

– Skąd wiedziałaś, że eksperyment się nie uda? – odpowiada pytaniem Tomilin.

– Domyśliłam się! Często bywam w Głębi. Ja…

– Może mi jeszcze wmówisz, że to twoje prawdziwe oblicze. Tomilin śmieje się sarkastycznie.

Milczę. Po co dyskutować z kimś, kto i tak ci nie uwierzy?

– No i jaki jest rezultat inspekcji? – pyta Tomilin. – Co pani napisze, Karino Pietrowna?

Wkłada w moje imię tyle ironii, że mimo woli czuję się winna.

– Prawdę – odpowiadam. – Że z wyjątkiem drobnego łamania dyscypliny w pierwszym wirtualnym więzieniu nie stwierdzono niczego niezwykłego. Co prawda, miałam pewne wątpliwości… Wydawało mi się, że do więzienia udaje się przeniknąć osobom postronnym, ale przekonał mnie pan, że to jedynie część programu resocjalizacji więźniów.

– Projektu i tak nie zamkną – mówi Tomilin, jakby przekonując sam siebie. – Są konkretne efekty…

– Jakie efekty? – pytam niewinnie. – Supermożliwościami w Głębi dysponują jedynie buntownicy, samotnicy, indywidualiści.

A tego tym z cel więziennych nie da się zaszczepić.

Trzask drzwi za moimi plecami; przyszedł Denis.

– Mów – komenderuje Tomilin. – Nie ma czego ukrywać.

Nie widzę, ale czuję, że Denis rozkłada ręce. I słyszę, jak mamrocze przepraszająco:

– To nie ma nic wspólnego z naszą aparaturą… kanał owinięty pierścieniem na szesnastu serwerach, a gdzie odchodzi w bok, nie wiadomo.

– FSB – mówi z przekonaniem Tomilin, spoglądając na mnie spod oka. – Tak? Wiedzieliście, że to przelewanie z pustego w próżne, a jednak milczeliście?

– Nie odpowiem na żadne pytania – mówię szybko, cofając się do drzwi. – Do widzenia.

Denis odsuwa się, pozwalając mi przejść, i ledwie słyszalnie mówi:

– Ma pani wspaniałą ochronę!

Przypominają mi się więźniowie, którzy patrząc na mnie, omawiali częstotliwość tykania zegara.

Ale nie dyskutuję z nimi. Wychodzę na korytarz, idę szybko, mijając pokoje personelu, zakratowane drzwi do bloku więźniów…

No i proszę, uznali mnie za kontrolera z FSB. Naszych oficjalnych sprzymierzeńców i konkurentów… Mam ochotę się roześmiać.

Ale co to za bzdury na temat kanału skręconego w pierścień?

Mam najzwyklejszy kanał wejścia, może trochę bardziej profesjonalną ochronę, ale nie na tyle, żeby nie mogli jej wykryć programiści Tomilina…

Rozluźniam się dopiero na ulicy, na tym nędznym skwerku przed więzieniem. Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać cała ironia wydarzeń. Tomilin zwariował albo się pomylił. Albo zwierzchnictwo, chcąc mnie osłonić, osadziło nadgorliwego pułkownika.

Przecież chyba wiem, gdzie pracuję?

Siadam na brzegu wyschniętej fontanny, zapalam papierosa, kręcę głową i śmieję się basowym śmiechem Kseni.

No i teraz o wszystko obwinia pracowników FSB. Dla mnie to właściwie żadna różnica… A z taśmowej produkcji nurków nic im nie wyjdzie, i bardzo dobrze. Nie ma nic głupszego, niż produkcja cudów, rozpoczęta przed czasem. Nie nadeszła jeszcze pora – podobnie jak nie nadszedł czas odpornych na działanie ciepła nadprzewodników, czas specyfiku przedłużającego ludzkie życie do trzystu lat, nie nadeszła pora na odkrycie prawdy o mózgu delfinów i zestrzelonych UFO, na te wszystkie tajemnice, pogrzebane w najtajniejszych archiwach sieci…

A skąd ja o nich wiem?

Próbują sobie przypomnieć, ale wspomnienia plączą się, znikają, pozostawiając męczący niepokój. Nie będę o tym teraz myśleć.

To nieważne.

Wybiegam na ulicę, podnoszę rękę i zatrzymuję samochód. Kierowca cierpliwie czeka, a ja zaczynam się zastanawiać.

Dokąd teraz?

Do jednego z punktów wyjścia?

A może poszukać pechowych bojowników z Czyngisem na czele i uspokoić ich?

Tylko gdzie ich szukać? Gdzie oni szukaliby mnie?

– Poproszę do… – Zamieram na chwilę. Może pod pomnik Ostatniego Spamera? Spotkania pod pomnikami to tradycja, wiem…

A może do wirtualnego odpowiednika ulicy Pasiecznej, na której spotkaliśmy się w realu? – Na ulicę Pasieczną, w Moskwie.

Kierowca kiwa głową, a więc adres istnieje. Nic dziwnego. To jeden z najpotężniejszych i najbardziej ambitnych reklamowo-turystycznych projektów merostwa Moskwy – stworzyć w Głębi kopię miasta. Złe języki twierdzą, że na projekt poszło dość pieniędzy, żeby starczyło na odbudowę połowy Moskwy…

Gruba przesada.

Taksówka krąży po Deeptown. Wjeżdża na styk sektora rosyjskiego i amerykańskiego, pod gigantyczny łuk; rozmach konstrukcji nie pozostawia wątpliwości co do autorstwa. Podobno pewien skłonny do gigantomanii rzeźbiarz ostatnio tworzy wyłącznie w Głębi…

Przejeżdżamy pod łukiem i już jesteśmy na ulicach Moskwy.

Zazwyczaj są dość dobrze narysowane, czasami podobieństwo do rzeczywistości jest wręcz zdumiewające. Gdy podjeżdżamy do Pasiecznej, dostrzegam milicjanta, który stoi w tym samym miejscu, gdzie był w rzeczywistości zeszłej nocy – i wzdrygam się.

W ten sposób można gładko złapać deep psychozę…

Przed domem z numerem pięć płacę kierowcy i wysiadam z samochodu. Oczywiście, nikogo nie ma. Nie czeka Czyngis, prawie nie widać przechodniów. Ulica wygląda jak prawdziwa, a to już nieźle. Może mieszkał tu jeden z programistów pracujących nad projektem i dlatego tak się postarał…

Podchodzę do miejsca, gdzie parkowałam w nocy, i zamieram.

Nocą pewnie był deszcz. Wirtualny oczywiście.

A tutaj stał samochód. Prostokąt asfaltu jest jaśniejszy, główny napór deszczu samochód przyjął na siebie.

Pochylam się, podnoszę z chodnika rozmiękły niedopałek. Mild seven. A co palił Czyngis? Nie pamiętam…

Rzucam peta i wycieram palce chusteczką.

Nie ma w tym nic niezwykłego! Absolutnie nic! Pogoda w wirtualnej Moskwie zmienia się tak samo jak w prawdziwej. To zwykłe podtrzymanie serwera, żadnych kombinacji. Samochody też jeżdżą tu po to, żeby stworzyć tło. Zwykły przypadek.

Przecież spotkałam się z Czyngisem w realu!

Tak?

Powiedziałam mu, że wejdę do Głębi. Czyngis zaproponował spotkanie w realu. Odpowiedziałam… co ja właściwie powiedziałam?

Jakieś dziwne zdanie… a, „na neutralnym terenie”… Czyngis zgodził się, zaproponował ten adres, i sprawdził, czy w ogóle istnieje.

Deeptown często jest nazywany „strefą neutralną”…

Zaczyna mi się kręcić w głowie, jakbym była śmiertelnie zmęczona albo myślała nie o tym, o czym powinnam…

– Karino?

Odwracam się i widzę Czyngisa.

Tym razem przyjechał bez kierowcy, ale samochód jest ten sam.

Teraz mogę mu się lepiej przyjrzeć – to jaguar.

– Tak myślałem, że cię tu znajdę. – Czyngis rozkłada ręce. Najpierw pojechałem pod pomnik Spamera, nie było cię, więc przyjechałem tutaj.

– Odłączyli was? – pytam, chociaż chcę zapytać o coś innego.

Mówię niewłaściwe rzeczy. Robię nie to, co bym chciała. Ale za to robię to… co jest dozwolone.

Przez kogo?

– Tak – potwierdza Czyngis. – Zdolności są diabła warte, gdy prowajder odłącza cię od sieci. Na jedno jedyne polecenie z MWD.

– To jak teraz wszedłeś? – pytam.

– Po staremu, przez linię telefoniczną. – Czyngis krzywi się. Czuję się tak, jakbym się przesiadł do żyguli.

– Żyguli też samochód, niektórzy nie mają nawet takiego – mówię odruchowo. Samo posiadanie auta w Głębi to spory luksus, w pewnym okresie transport prywatny był całkowicie zabroniony.

A już mieć wirtualnego jaguara… Podatek taki, jak od prawdziwego. Podobnie jest z wirtualnymi rolleksami i patkami, i z czterdziestoletnią whisky… Ludzkie ambicje żyją również w Głębi.

– Wybacz, nie chciałem się urazić – mówi szczerze Czyngis. No i… co tam?

– Nic. Totalna klapa – odpowiadam. Zaczynam opowiadać i kierowcy, który zdołał skręcić i o zabójcy, który ożywił liska…

Czyngis uśmiecha się coraz szerzej. Chcę zapytać go o coś innego… o coś zupełnie innego. O to, gdzie się właściwie spotykaliśmy!

Ale kontynuuję opowieść.

– Liczyłem na to – mówi Czyngis. – Przysięgam, że liczyłem.

– Dlaczego? – pytam.

– Głębia to coś więcej, niż przywykliśmy sądzić – mówi z przekonaniem Czyngis. – To nie tylko strefa występowania, to coś jeszcze. Jesteśmy cząstkami Głębi. Ona staje się taka, jaką chcemy ją widzieć. Gdyby wszyscy zapragnęli wypełnić ulice nurkami, już by się to stało. Ale nie chcieliśmy, więc Głębia nie pozwoliła.

– Mówisz tak, jakby ona żyła – zauważam.

– Bo sądzę, że tak właśnie jest. – Czyngisa wcale nie peszą moje słowa. – Sieć stała się zbyt wielka. Nie można połączyć ze sobą milionów komputerów i oczekiwać jedynie zmian ilościowych. Zostawiamy w Głębi swoje ślady: odciski słów, czynów, pragnień. Uczymy ją, oddajemy jej część swojej duszy. Głębia musi kiedyś dojść do uświadomienia sobie siebie.

– Uświadomienia sobie, że jest kim? – pytam. – Rozciągniętą po całej kuli ziemskiej pajęczyną kabli, milionami komputerów?

Elektronicznym Frankensteinem? Potworem, monstrum, golemem, koktajlem z ambicji, żądzy, głupich gadek, filozofowania? Myślisz, że taka Głębia może zrozumieć w sobie człowieka? Że człowiek może zrozumieć taką Głębię?

– Może jest inaczej – sugeruje Czyngis. – Przecież my nie myślimy o tym, że nasz rozum to iskierki na pajęczynie synaps pomiędzy kaszą neuronów. Uświadamiamy sobie swoją osobowość, a nie poziom hormonów we krwi czy walkę pradawnych instynktów.

Milczy, wyjmuje papierosa z niebiesko-białej paczki mild seven.

Zanim zapali, dodaje:

– W każdym razie zawsze możemy zdecydować, kim jesteśmy: człowiekiem czy golemem.

– Czyngis, chodźmy stąd – proszę. – Znasz gdzieś tutaj jakąś miłą knajpkę?

– Lepiej w prawdziwej Moskwie. Jest taka restauracja… – zaczyna Czyngis.

Kręcę głową. Wydaje mi się, że wystarczy zamknąć powieki i zajrzeć w ciemność, żeby zobaczyć coś, czego nie chcę widzieć.

Bezkresną szarą mgłę, kaszę neuronów, mrugającą ognikami synaps.

Nie zamykam oczu.

– Zaczynam się bać, że tak naprawdę ty… – Czyngis nie kończy.

Biorę go za rękę. Ręka jest prawdziwa, żywa i ciepła. Człowiek, a nie golem.

– Czyngis, nie jestem facetem, nastolatką, staruszką ani potworem. Jestem taka, jaką mnie teraz widzisz, i tylko taka. Inna Karina nie istnieje.

– Okej – mówi po krótkiej przerwie. – Wybacz.

– To nic – odpowiadam, wsiadając do samochodu. – Dzisiaj jest taki dziwny dzień… Wyobrażasz sobie, Tomilin uznał, że jestem kontrolerką z innej instancji, z FSB…

– Nie wypowiadaj tego głośno – żartuje Czyngis. – A skąd takie przypuszczenia?

– Nie zdołali przebić mojej ochrony i wyśledzić kanału.

Czyngis kiwa głową i wyznaje:

– Ja też, szczerze mówiąc, próbowałem cię wyśledzić. Doszedłem do wirtualnego mieszkania, i to wszystko. Wspaniały pierścień, nie zrozumiałem, na czym polega ta sztuka.

– To tata – mówię bez wahania. – Jest dobrym programistą. Widocznie postawił swoją ochronę.

– Poważny tata – przyznaje Czyngis.

Jaguar rusza; odchylam głowę i patrzę kątem oka na Czyngisa.

Jaki on podobny do mojego rycerza ze starych puzzli…

Ta mozaika nigdy nie ułoży się do końca. Wiem. Wiem o tym, nawet nie zamykając oczu.

Ale rycerz i księżniczka wcale nie muszą o tym wiedzieć.

Загрузка...