Będąc zwierzęciem, człowiek jest gorszy od zwierzęcia.
Rabindranath Tagore
Szedłem jego tropem drugą godzinę. To nie było trudne przedzierający się przez skład porcelany słoń zostawiłby mniej śladów. Obok dużej sosny leżały strzępki papieru i celofanu.
Podniosłem je, obejrzałem: resztki wojskowych racji żywnościowych. Do licha, rzadka rzecz…
Przechodząc przez strumień, który opływa Siedem Wzgórz i wpada do Wielkiej Rzeki, zauważyłem wgłębienia w glinie. Człowiek tu usiadł… nie, przyklęknął i pił, odwrócony plecami do czarnych zarośli.
Albo wariat, albo bohater. Zresztą kto inny mógłby wejść na moją ziemię? Zaniepokoiłem się trochę. Nie było ze mną Księcia i wolałem nie ryzykować, ale minutę później zrozumiałem, że nie ma się czego bać.
Na środku pola dzikiej pszenicy, w kałuży błękitnej krwi leżał wielki, dwumetrowy pająk. Kolejny dowód, że ktoś tędy szedł. Rzeczywiście wariat albo kompletny dyletant. Kto, do ciężkiej cholery, zabija pająki? Jasne, ten wielki czarny stwór aż się prosi o kopniaka czy cios kamieniem, ale żeby strzelać do pająka z automatu? Obcy (tak go nazwałem) wpakował w pająka co najmniej dziesięć pocisków. Pokonałem wstręt i dotknąłem przetchlinek stwora. Ciepłe i jeszcze wilgotne. Pająk zginął jakieś dwadzieścia minut temu.
Zacząłem biec. Automat miękko uderzał mnie w plecy, kłujące ciernie drapały nogi nawet przez gruby materiał dżinsów. Ale zżerała mnie ciekawość. No i w końcu zobaczyłem obcego na brzegu Wielkiej Rzeki.
W lesie spotyka się najróżniejszych ludzi: żołnierzy ze zdziczałych garnizonów, mnichów z sekty Prawdziwie Wierzących albo Zakonu Braci Pana, chłopów, którzy przenoszą się z wioski do wioski, dzieciaki z młodzieżowych band… Ale ten obcy stanowił wyjątek. Po pierwsze, był sam, a mało kto decyduje się na samotną wyprawę po lesie. Po drugie, był świetnie wyposażony. Na szyi miał nowiutkiego lugera, na ramionach wypchany plecak, na sobie burozielony kombinezon desantowy… wszystko razem zbyt ekskluzywne jak na dwudziestoletniego szczeniaka. A po trzecie, przejawiał zaskakującą beztroskę.
Rozejrzałem się, podejrzewając podstęp, ale szczeniak był sam.
Zdaje się, że miał zamiar przepłynąć Wielką Rzekę, bo rozebrał się niespiesznie i zaczął wiązać ubranie w węzeł. Robił to wszystko umiejętnie, ale mój Boże, z jakąż niefrasobliwością!
Gdyby to był inny obcy, obdarty i nieciekawy, wcale bym mu nie przeszkadzał.
Zabawiłbym się i tak, obserwując go z zarośli. Ale razem z tym obcym odchodził jego – czyli już prawie mój – luger! Chwyciłem niezawodny AK i wyszedłem na brzeg.
Odwrócił się i zauważył mnie dopiero po dłuższej chwili. Pochylił się do przodu, ale byłem na to przygotowany. Zaraz chwyci swój automat i wtedy strzelę. Pierwszy.
Obcy nie strzelał. Wypuścił nawet z ręki automat, a jego duże oczy powiększyło jeszcze bardziej zdumienie i… zachwyt. Zachwyt?! Czy on nie wie, kim jestem? Od obcego dzieliło mnie kilka metrów i mogłem mu się spokojnie przyjrzeć. Jasnowłosy, muskularny chłopak, nieźle zbudowany, o sympatycznych, regularnych rysach, chyba nawet przystojny. Nie przypominał dzisiejszej młodzieży… W końcu obcy otworzył usta.
– Dzień dobry!
Osłupiałem. Czy on zupełnie oszalał?
– Co ma być dobre?
Stropił się:
– Dzień… dobry.
Kątem oka obserwowałem jego twarz, a sam niespiesznie rozpiąłem swoją czarną skórzaną kurtkę. Poły się rozchyliły i chłodny wiatr przebiegł mi po piersi. Nie noszę koszuli. W lesie trudno byłoby utrzymać ją w czystości, a ja nie znoszę brudu. Obcy przyjrzał mi się z uwagą. Wiedziałem, co zobaczył. Czarny tatuaż: smok zwinięty w pierścień gryzie własny ogon, a pośrodku pierścienia widnieje cyfra 13.
Myślałem, że padnie na kolana i zacznie szlochać, ale nie. Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i powiedział niepewnie:
– Nazywam się Mike.
Ognisko nie chciało się zapalić. Mike wyjął z plecaka płaską manierkę, chlusnął i niebieski płomień skoczył na dwa metry w górę. Ostrożnie zerknąłem w stronę lasu. Cicho. Nadal cicho. Czyżby rzeczywiście był sam?
Mike podał mi dużą paczkę, sam wziął taką samą.
Wszystko się zgadza, żołnierska racja… Z plecaka wystawały brzegi identycznych paczek i karnawałowo barwne denka konserw.
Skąd wziął te produkty? Niedbałym gestem Mike odpiął od pasa krótki, szeroki nóż, zerwał opakowanie racji. Otworzyłem swoją, zacząłem jeść, nie czując smaku. Mike wcinał z apetytem, co nie przeszkadzało mu co chwila rozglądać się na boki. Czasem zadzierał głowę, patrzył w niebo i pospiesznie opuszczał wzrok, jakby zobaczył tam coś strasznego. Za każdym razem odruchowo spinałem się do skoku – jego pozycja wydawała się tak dogodna, tak bezbronna… Czemu tak kręci głową? Przecież to zwykły las – żółte, brązowe i purpurowe liście, szerokie, pokryte guzami pnie, kłujące trawy i cierniste krzewy, pętlami oplatające drzewa. I zwykłe niebo szczelna, szara zasłona z jasną plamą słońca w zenicie i ciemnymi smugami deszczowych chmur tuż przy ziemi.
– Chce pan? – Mike podał mi butelkę.
Jedyne, co budziło mój szacunek do tego chłopca, to jego małomówność. Owszem, zachowywał się jak samobójca, zdaje się, że nawet nie wiedział, kim jestem, ale przynajmniej o nic nie pytał.
Wziąłem butelkę, napiłem się. Zwyczajna woda, z lekkim posmakiem środków dezynfekcyjnych. Skąd ten szczeniak wziął te wszystkie rzeczy? A „szczeniak” tymczasem pochylił się nad plecakiem, wystawiając na mnie plecy. Znowu musiałem wziąć się w garść. Nie zachowywałby się tak bezczelnie, gdyby nie miał jakiejś osłony.
Pewnie ktoś trzyma mnie na celowniku, na przykład z tamtych krzaków… Aż pożałowałem, że tak szybko wyszedłem na otwarty teren, teraz musiałem czekać. Znowu sięgnąłem po butelkę i wtedy poczułem w uszach znajomy szum. Oczy wyszły mi z orbit, w ustach pojawił się gorzki smak… Wiem, że to tylko złudzenie, ale i tak tego nie lubię. Mam ochotę splunąć i zasłonić oczy dłonią. Skupiam się.
Książę! Czuję ciepłą falę ekscytacji, jeszcze chwila i na otaczający świat nałoży się inny obraz.
Zobaczyłem siebie z boku. Siebie, Mike’a i płonące ognisko…
Książę patrzył na nas z tych krzaków, w których dopatrywałem się zasadzki. Musiałem ostudzić jego zapał. Gdzieś obok są wrogowie!
Moja świadomość wyczuła stropienie Księcia, a potem w głowie jakby wybuchł pocisk. Nie lubię, gdy Książę zaczyna węszyć, ale teraz musiałem to jakoś ścierpieć. W końcu ból ucichł i znowu wyczułem myśli Księcia. Obcy był ponad wszelką wątpliwość sam.
Dobrze. Podejdź do nas, tylko ostrożnie. Wstałem gwałtownie, to najszybszy sposób zerwania kontaktu telepatycznego.
Mike spojrzał na mnie zaskoczony. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby sięgnąć po broń.
Zresztą i tak bym mu na to nie pozwolił. Przez chwilę poczułem do chłopca coś na kształt współczucia.
– Masz dużo jedzenia?
Mówiłem ostro, nie udając już. Mike pokręcił głową.
– To czemu mnie częstowałeś?
Milczał. W jego oczach pojawił się strach. Uśmiechnąłem się.
– Myślisz, że nie wyrządzę krzywdy człowiekowi, z którym dzieliłem posiłek?
Mike pokręcił głową i ostrożnie sięgnął po automat. Za późno.
Książę już stał za jego plecami.
– Głupcze. Smoki nie uznają ludzkich zwyczajów.
Książę skoczył. Mike szarpnął się i znieruchomiał pod dwustukilogramowym cielskiem.
Znowu usiadłem, podniosłem z ziemi niedokończoną rację.
Na pierwszy rzut oka Książę sprawia niezbyt przyjemne wrażenie.
Jestem z nim od tak dawna, że już przestałem to zauważać. Książę był jeszcze małym, mieszczącym się w dłoniach szczeniaczkiem, gdy zacząłem się nim opiekować. Karmiłem go mlekiem, a gdy zdechły ostatnie krowy, to krwią. A teraz Książę osiągnął wielkość sporego cielaka.
Dwieście kilogramów mięśni, rudej sztywnej sierści i ogromne, mądre oczy. I paszcza, która mogłaby przegryźć człowieka na pół.
Mike poruszył się, ale Książę warknął cicho. Popatrzyłem na sterczące spod psa nogi.
– Chcesz jeść?
Nie, Książę był najedzony. Chyba dorwał w lesie szakala… Do tej pory kiepsko orientuję się w jego warczeniu. No dobrze, ale co zrobimy z tym smarkaczem?
Podniosłem jego plecak, wysypałem zawartość na ziemię. Śpiwór, rakietnica, apteczka… O, wielcy bogowie! Radiostacja!
Skąd on to wziął?
Popatrzyłem na Księcia i skinąłem głową. Książę nie uwierzył, warknął zdumiony.
– Puść, zabić zawsze zdążymy.
Mike wstał, zachwiał się i klapnął na ziemię. Zerknął na Księcia i szybko odwrócił wzrok. Potem popatrzył na mnie i rzekł niespodziewanie twardo:
– Bałem się tylko jednego: że spotkam idiotę. Na szczęście myliłem się.
Gdy nadszedł Ostatni Dzień, Robert Eldhaus, niegdyś przeciętny baseballista, a od pewnego czasu równie przeciętny biznesmen, jechał pociągiem. Prezes firmy Eldhaus System (sprzęt elektroniczny dla sportowców) wolał latać samolotem, ale teraz podróżował z rodziną, a jego żona panicznie bała się latania…
Dwie głowice radzieckiej rakiety balistycznej spadły na miasteczko pięćdziesiąt kilometrów od nich. Gdy fala wybuchu wykoleiła jadący po grzbiecie wzgórza pociąg, Robert wyskoczył przez okno nawet w wieku czterdziestu lat miewał jeszcze sportowe odruchy.
W płonących wagonach coś pękało i wybuchało, przez ryk płomieni przedzierały się krzyki, niebo zasnuło się szarą zasłoną. Wtedy jeszcze Robert nie wiedział, że już więcej nie zobaczy słońca.
Siedział na zrudziałej od żaru trawie i potrząsał głową, próbując dojść do siebie.
Gdy zwymiotował, od razu poczuł się lepiej. Długo patrzył na wagon, w którym siedział tak niedawno. A potem zerwał się i skoczył w ogień.
Stalowe płyty topiły się, farba płonęła. Płomienie były prawie niewidoczne. Robert zrozumiał, że to wina promieniowania świetlnego wybuchu atomowego. Kopnięciem wybił szybę i zsunął się w dół, na ścianę, która teraz była podłogą. Gdzieś na dole płonął ogień, powietrze pełne było gryzącego dymu, oczy zaczęły szczypać. Najbardziej przeszkadzał półmrok – nieruchome ludzkie sylwetki wydawały się jednakowe. Zsuwając się ze wzgórza, pociąg przeturlał się kilka razy i niemal wszyscy pasażerowie stracili przytomność. Tylko w kącie, trzymając się kurczowo siedzenia, stała jakaś kobieta. Robert chciał ją zaprowadzić do wybitego okna, ale ona jeszcze mocniej wbiła palce w poręcz. Robert zostawił ją i poszedł dalej. Żona i dwójka dzieci siedzieli prawie na środku wagonu, a teraz trudno było znaleźć ten środek. Eldhaus potknął się o coś, omal nie upadł – przed nim siedział śmiertelnie przerażony chłopiec. Robert chwycił go i postawił na nogi.
Nie, to nie był jego syn… Pomógł chłopcu wyjść przez okno i poszedł dalej, teraz nachylając się nad każdym ciałem. Pomógł wydostać się jeszcze komuś i sam nie pamiętał, kiedy w końcu wyszedł.
Stało się to dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że wszedł do niewłaściwego wagonu…
Ściemniło się, ale na horyzoncie z dwóch czy trzech stron majaczyło drżące, purpurowe światło. Z pociągu został czarny stalowy szkielet, przypominający kościec gigantycznego węża. Nieliczni ocaleli pasażerowie zdążyli się już rozejść, pojedynczo albo grupkami. Do Roberta podchodziły różne osoby, wołając, żeby szedł z nimi, ale on tylko kręcił głową. Nie miał już dokąd, nie miał z kim iść.
I kiedy ucichły ostatnie głosy, gdy zapadła cisza, wypełniona trzaskiem stygnącego metalu, poczuł ulgę. Skończyło się wszystko.
Po prostu wszystko.
Robert podszedł do buchającej żarem sterty żelastwa, przysunął rękę do metalu… Ale nawet ból, który wybuchł w dłoni, nie przyniósł ulgi, nie dał zapomnienia. Robert zamknął oczy i pochylił się do przodu, żeby upaść na obojętne, rozpalone stalowe płyty. Wtedy usłyszał za plecami szmer.
W ciemności Eldhaus nie mógł dojrzeć twarzy dwóch chłopców, którzy stali za nim.
– Czego chcecie? – wykrztusił z trudem.
Chłopcy cofnęli się.
– Po co za mną chodzicie?
Jeden z chłopców powiedział zdławionym głosem:
– Wyciągnął nas pan z pociągu…
Robert padł na kolana, wcisnął twarz w tłusty, czarny popiół.
Uratował. Tak. Tych uratował. Swoich nie dał rady.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Znaleźliśmy butelkę z wodą.
Robert podniósł głowę i długo patrzył na brudną chłopięcą twarz.
– Pijcie. Jak się nazywasz?
– Rockwell.
Chłopiec wyjął z kieszeni monetę i próbował zerwać nią kapsel.
– Aon?
– Nie wiem. On nic nie mówi…
Mike nie odrywał ode mnie wzroku. Ale mnie nie tak łatwo nabrać.
Gwarantować można wszystko, zwłaszcza w jego sytuacji. Grając na zwłokę, powtórzyłem:
– Skrzynka nabojów? Dwa cekaemy?
– Tak. I żywność. I lekarstwa…
Poczuł się trochę raźniej, widocznie zrozumiał, że propozycja mnie zainteresowała. Cóż, każdego by zainteresowała.
– Trzysta kilometrów…
Naprawdę się wahałem. Pomijając wszystko, było w tym coś poniżającego. Smok wynajęty na ochroniarza! Bo jeśli odrzucić wszystkie słowne kamuflaże, Mike proponował mi, żebym został jego przewodnikiem. Popatrzyłem na Księcia i zapytałem:
– To co, zabawimy się?
Książę źle mnie zrozumiał. Wysunął pazury i wyciągnął łapę w stronę głowy chłopaka.
– Przestań! Nie trzeba go zabijać!
W westchnieniu chłopaka dało się słyszeć zbyt dużą ulgę.
– Na razie nie trzeba!
Wziąłem Mike’a za kołnierz i podniosłem.
– Zapamiętaj sobie jedno, szczeniaku!
Książę warknął z aprobatą.
– Nie zawieram z tobą żadnych układów! Niczego ci nie obiecuję! Po prostu akurat się nudzę.
Pospiesznie skinął głową.
– Pójdziemy razem, ale w każdej chwili mogę się rozmyślić.
Jasne? Jeśli zrobisz się zbyt bezczelny, nie dałbym za twoje życie nawet łuski po naboju!
Mike jakoś oklapł.
– Ja muszę tam dojść. Muszę… – wymamrotał żałośnie.
Puściłem go i zacząłem grzebać w jego rzeczach.
Widocznie Eldhaus nadał dobry kierunek, bo rano wyszli na drogę. Magistrala o znaczeniu państwowym, L 39. Zwykle sunął tędy nieprzerwany strumień samochodów, teraz było cicho.
Siedzieli na poboczu i czekali. Pół godziny później dał się słyszeć równy huk motocykla. Za kierownicą ogromnej, jaskrawoniebieskiej hondy siedział dwudziestoletni chłopak, lustrzana płaszczyzna hełmu zasłaniała pół twarzy.
– Niech się pan zatrzyma!
Eldhaus rozpaczliwie zamachał rękami, motocyklista gwałtownie zwolnił.
– Czy to wojna? Wie pan, co się stało? Gdzie jest prezydent?
Robert biegł obok motoru, wyrzucając z siebie pytania.
Motocyklista milczał, twarz miał absolutnie obojętną. Nagle szarpnął kierownicę, zwracając motocykl na Eldhausa.
Robert poczuł tępe uderzenie, usłyszał cichnący ryk silnika, a potem zapadła cisza.
Rockwell długo go tarmosił. Eldhaus leżał z zamkniętymi oczami i myślał. Nie chciało mu się wstawać, ale zrobił to.
– Zuch – powiedział w stronę, w którą pomknął motocykl.
Rockwell pokręcił głową tak energicznie, że starannie przycięta grzywka spadła mu na oczy.
– On jest zły!
– Zły? A ja?
– Dobry…
– Dziwne słowo. Nigdy takiego nie słyszałem!
Robert roześmiał się i poklepał stropionego chłopca po głowie.
– Pojęcie zła i… i jego odwrotności straciły sens. Od teraz i na wieki wieków! Amen!
Już prawie zapomniałem, że istnieją takie mapy. Cienkie kartki papieru z wyraźnymi, kolorowymi liniami.
Mike wskazał palcem.
– Tutaj!
Popatrzyłem i roześmiałem się.
– W góry? Chcesz dojść do Gór Skalistych? Zwariowałeś, szczeniaku…
– A o co chodzi?
Zatrzęsłem się ze śmiechu.
– Zastanów się chwilę, rusz pustą głową! Trzeba by przejść sto pięćdziesiąt kilometrów lasem!
Zapomnijmy na chwilę o farmerach, o bandach, nawet o klasztorze i garnizonach… To wszystko pokonamy. Potem przeprawimy się przez Prawy Dopływ, kiedyś już się przeprawiłem. Ale później!
Tyle kilometrów przez obcy las!
– No i co?
– Jak to co?
Uśmiechnął się nagle.
– Smoki tak daleko nie latają?
Bezczelny gówniarz. A ja po prostu zastanawiałem się, co z nim zrobię. Przegapiłem moment.
– Puść mnie – powiedział nagle. – Weź wszystko: broń, rzeczy… Tylko wypuść.
– Dlaczego?
– Pójdę w góry sam. Muszę!
Nie kłamał. Jak go wypuszczę, faktycznie ruszy nago przez las ten dziwny obcy, który boi się pająków i nie lęka Smoka…
Mój Boże, co takiego niezwykłego czekało go na końcu tej drogi?!
Znowu wziąłem mapę.
To był dziwny obóz. Zwykle uciekinierzy zbierają się rodzinami, budują domy, schrony. A tu wszystko wyglądało na tymczasowe. Szałasy, namioty… Było to tym dziwniejsze, że szef obozu, milczący czterdziestoletni mężczyzna, nie sprawiał wrażenia człowieka beztroskiego. Z nieprawdopodobną energią i powodzeniem organizował napady na ocalałe fermy – przede wszystkim interesowała go broń i żywność. Wokół szefa skupiała się niewielka grupka, kilku mężczyzn, którzy zostali wtajemniczeni w jego plany i ufali mu bezgranicznie.
Obóz był dziwny również z innego względu. Chętnie przyjmowano tu sieroty, dzieci wyganiane z innych, normalnych osiedli.
Komu one były potrzebne? Tylko zbędne gęby do wyżywienia, a do pracy jeszcze za słabe… A przecież z każdym dniem coraz trudniej było przeżyć. Szare chmury, które zasnuły niebo Ostatniego Dnia, nie rozwiewały się nawet na chwilę. Pod koniec lipca nadeszły pierwsze mrozy. Drzewa nie zrzuciły liści i teraz stały pokryte śniegiem.
Liście zrudziały, kora pokryła się wypryskami, ale drzewa żyły.
Na przekór wszystkiemu.
Zabrałem Mike’owi lugera, nowy pistolet, nóż, granaty i naboje.
Piękny arsenał… Ostatni raz widziałem granat rok temu. Plecak z rzeczami wręczyłem chłopcu – niech dźwiga. Szczerze mówiąc, nie miałem na razie żadnego planu działania, ale nie było potrzeby zabijania Mike’a.
Szedłem za jeńcem, przodem zaś, torując drogę, biegł Książę.
Chwytliwe łodygi powojów, ciągnące się między drzewami i splecione z szarymi pętlami pajęczyn, pękały pod jego ciężarem.
A pająki, siedzące na dolnych gałęziach drzew, syczały urażone i zwijały się w kosmate kule.
Miałem wielką ochotą przyłożyć im kolbą, ale hamowałem się w końcu sam wybrałem tę drogę przez wzgórze, najbardziej zapajęczone miejsce w lesie. Chłopak kulił się zabawnie, przechodząc pod pająkami… Skąd on przyszedł, czyżby nigdy nie widział pająków?
Może z bagien? Raczej nie. Bagna to domena łysogłowych, z bandy Kulawego Jacka. Z garnizonu? W pobliżu Sun City jeszcze jest jeden, ale to daleko, szczeniak by nie doszedł.
– Skąd idziesz?
Mike drgnął.
– Nie mogę tego powiedzieć – odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
Uśmiechnąłem się. Nie, to nie. Jak zechcę, to wszystko wyśpiewasz. Skąd wziąłeś broń i po co idziesz w góry. Ale na razie się nie spieszyłem. I tak zresztą się domyśliłem, skąd on jest. Tylko w klasztorze, za grubymi murami, można wyrosnąć na takiego silnego, bystrego i… mazgajowatego. Tylko mnisi zachowują się mniej lub bardziej niezależnie wobec smoków. Ciekawe tylko, kim on jest:
Prawdziwie Wierzącym czy Bratem Pana? Mike przerwał moje rozmyślania.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego nazywa pan siebie Smokiem?
Tego już za wiele! Żeby zadawać takie pytania z taką niewinną miną?!
Zdaje się, że Prawdziwie Wierzący nie mogliby się tak twardo trzymać. Do prowadzenia takiej gry zdolni są jedynie Bracia. Tym bardziej że Mike nie nosi krzyża, a Prawdziwie Wierzący nie zdejmują go nawet pod groźbą śmierci.
Pomyślałem zarozumiale, że rozgryzłem szczeniaka.
– Nazywam siebie Smokiem, ponieważ nie jestem człowiekiem – powiedziałem.
Stali w długim, nierównym szeregu: kilkunastu dorosłych mężczyzn i ze czterdziestu chłopców ubranych w pstrokate, niedopasowane rzeczy. Szef obozu patrzył na nich w milczeniu.
Ściemniło się, mżył drobny deszczyk i płomień pochodni co chwila opadał, jakby miał zgasnąć. Rockwell wziął Niemego za rękę.
– Czemu Eldhaus zwleka? – szepnął.
Niemy skinął głową.
Jakby słysząc słowa Rockwella, Robert otworzył usta.
– Żyjemy tutaj od czterdziestu siedmiu dni.
Obrzucił swoich ludzi długim, ciężkim spojrzeniem, jakby oczekując protestów. Ale wszyscy milczeli.
– I przez te wszystkie dni myślałem o człowieczeństwie.
Eldhaus mówił półgłosem, więc ostrożnie podeszli bliżej.
– Zastanawiałem się, co ludzie muszą zrobić, by przeżyć, i zrozumiałem jedno: ród ludzki jest skazany.
W słowach Eldhausa była pewność, straszliwa w swojej niewzruszoności. Robert zauważył, jak drgnęły twarze słuchaczy, i uśmiechnął się zadowolony.
– Czy my jesteśmy skazani? Owszem, jeśli pozostaniemy ludźmi. Nie, jeśli przestaniemy nimi być. Jak, zapytacie? Nie mamy władzy nad naszymi ciałami, na zawsze są skazane na ludzkie słabości.
Ale mamy władzę nad swoją duszą! Myślicie, że najstraszniejszą rzeczą w naszym nowym świecie jest promieniowanie albo chłód?
Nie! To, co najstraszniejsze, tkwi w nas! Najstraszniejsza rzecz, która czyni człowieka człowiekiem, to dobro!
Wziął głęboki oddech i zaczął mówić szybciej, podnosząc głos:
– Usłyszeliście to słowo po raz ostatni. Nie ma go już, nie istnieje! Wyrzucimy go ze swojej pamięci! Przestaniemy być ludźmi… i przeżyjemy.
– Kim w takim razie będziemy?
Pytanie zadał jasnowłosy chłopak, stojący obok Rockwella. Eldhaus skinął głową:
– Dobre pytanie! Możemy nazwać się jak chcemy. Na przykład smokami.
– Nie chcę być smokiem! – Głos jasnowłosego załamał się, a Rockwell nagle doskoczył do niego i uderzył z rozmachu w twarz.
Robert jakby nie zauważył tego, co się stało, tylko na jego wargach pojawił się uśmieszek. Odetchnął głęboko i po chwili zakomenderował:
– Padnij!
Odruchowo upadli w błoto, posłuszni mocy jego głosu. A Eldhaus mówił dalej:
– Przeprowadzę was przez błoto i krew. Leżcie i myślcie o tym, że od tego dnia przestajecie być ludźmi. Zaczyna się nowa era.
Era Smoków!
Zjedliśmy kolację. Obliczyłem, że zapasów Mike’a powinno wystarczyć na tydzień. Chłopiec podniósł na mnie wzrok.
– Zanocujemy tutaj?
– Zmęczony?
– Mogę iść dalej. Powinniśmy się pospieszyć.
Dzielny smarkacz… Wszyscy Bracia Pana są tacy, twardzi i mocni, a jeśli już Zakon postawi przed nimi jakieś zadanie… Jedno mnie tylko dziwiło: dlaczego Bracia poprosili mnie o pomoc?
Czyżby rozumieli, że w lesie jest tylko jedna siła – Smoki?… Dobrze by było.
Wstałem, odszedłem od ogniska, rozpiąłem dżinsy, wysikałem się. Może faktycznie tu zanocować? Drzewa nie były zupełnie rdzawe, raczej zielonobure. Lubię takie miejsca w lesie. I mech rósł bardzo gęsty, można nazbierać na posłanie… Wyciągnąłem się, popatrzyłem w górę, na równą, szarą zasłonę. Na zachodzie, w miejscu, w którym słońce schodziło za horyzont, było trochę jaśniej. W ostatnich latach chmury jakby rzedły, w dzień widać było na niebie jasną plamę słońca. A dwadzieścia lat temu z trudem udawało się odróżnić noc od dnia. Ołowianoszare chmury i śnieg, ciągle śnieg, a powietrze ostre i suche. Wysunięcie nosa z omotanego wokół twarzy szalika oznaczało samobójstwo. Boże, jak wtedy było zimno!…
– Biegiem!
Eldhaus niepotrzebnie wrzeszczał, w takim śniegu nie sposób biec. Brudnoszare zaspy sięgały niemal do pasa, pod nogami również leżał śnieg, tylko ubity. Rockwell szepnął do Niemego:
– Pod nami jest z pięć metrów śniegu! Jeśli się zapadniemy…
– Biegiem!
Sam Eldhaus jechał na nartach, pięciu mężczyzn z automatami również. W półmroku, który teraz oznaczał dzień, nie od razu dostrzegli, że dotarli do celu. Ale Eldhaus podniósł ręką i zatrzymywali się jeden po drugim. Chrzęst śniegu umilkł, słychać było jedynie głośny oddech pięćdziesięciu zgrzanych chłopców. Eldhaus wskazał przed siebie:
– Tam…
Zza drzew przebijały się światła. Robert powiedział zmienionym głosem:
– Jeremy, rozdaj noże.
Stojący obok niego mężczyzna zrzucił z ramion plecak. Brzęknęła zmarznięta stal. Eldhaus przeżegnał się szybko, ukradkiem.
Położyłem się spać, przytulony do grzbietu Księcia. Tak było wygodniej. A „szczeniak” leżał pod łapami psa. Nawet jak zasnę, nie ucieknie… Całkiem sympatyczny chłopak z tego Mike’a, silny, skupiony… Jakby go tak wyszkolić, nauczyć życia w lesie i wybić z głowy wszystkie mnisie głupoty… Do licha, wyszedłby z niego niezły Smok!
Kiedyś wychowałem dwóch Smoków. Jednego zabiły Leśne Wilki – była taka niewielka banda. Odszukałem potem ich legowiska i wszystkich wyrżnąłem. Drugi Smok (wybrał sobie dziwaczną ksywkę Agasfer) żyje do tej pory. Podobno powędrował gdzieś na północ.
Niezły pomysł… Zaszkodzić Braciom Pana i zabić ich wysłańca to jedno. Wykorzystać ich magazyny, uzupełniając nasze zapasy, to drugie. Ale zwerbować Brata Pana! Zasypiałem powoli i gdy usłyszałem głuchy dźwięk, nie od razu zrozumiałem, że to Księciu burczy w brzuchu.
Na skraju wioski czuwało dwóch wartowników. Prawdopodobnie mieli dyżurować w różnych miejscach, ale stanęli razem, żeby uciąć sobie pogawędkę – ostatnią w ich życiu.
Z ciemności, z pobliskiego lasu, pomknęły w ich kierunku dwa szybkie cienie – nie kryjąc się, otwarcie i nieuchronnie. Gdy człowiek dla ochrony przed mrozem ma na sobie kilka warstw ciepłych ubrań, zerwanie karabinu z ramienia nie jest takie proste.
Niemy skoczył na swojego wartownika, gdy ten odbezpieczał M-16. Ostrze noża przejechało po twarzy, wartownik krzyknął, wypuścił broń i upadł na śnieg. Drugi cios był już bardziej precyzyjny.
Niemy wyjął z rozchylonych palców strażnika karabin i odwrócił się.
Jego towarzysz miał mniej szczęścia. Drugi wartownik nie tracił czasu na zdejmowanie karabinu, tylko powitał napastnika ciosem pięści. Z rozbitym do krwi nosem chłopak odleciał na kilka kroków, a wartownik już podnosił automat…
Z ciemności wysunął się Jeremy i nie celując, strzelił z pistoletu. W ciszy nocy nie pomógł nawet tłumik, dały się słyszeć dwa głośne trzaski. Jeremy skrzywił się i machnął ręką. Obok nich przemknęły cienie. To Smoki pobiegły w stronę domów.
Podchodząc do wartownika, zaufany Eldhausa strzelił jeszcze raz, a potem odwrócił się do pechowego Smoka i wpakował w niego resztę nabojów z magazynka. Spojrzał na Niemego i zniżył się do wyjaśnień:
– Rozkaz Eldhausa. Tacy nam niepotrzebni, prawda, Niemy?
Niemy popatrzył na leżącego chłopca, który wyglądał, jakby spał. I nagle głucho, urywanie powiedział:
– Ja… ja nie jestem niemy… ja jestem Smo… – Spazm ścisnął mu gardło i chłopiec nie dokończył. Przycisnął dłonie do szyi i wyszeptał: – Jestem Smokiem…
Jeremy jakby wcale się nie zdziwił. Pokręcił tylko głową.
– Brawo, Smo… – powiedział, przedrzeźniając eks-Niemego. Idziemy!
Wbiegli do pobliskiego domu. Drzwi były otwarte, w pierwszym pokoju natknęli się na Rockwella i Jasnowłosego. Ci w milczeniu patrzyli na łóżko, na którym, owinięta kołdrą, kuliła się pod ich wzrokiem młoda kobieta. Światło stojącej na stole potężnej lampy akumulatorowej odbijało się w jej ogromnych, przerażonych oczach.
Jeremy wziął Rockwella za ramiona, obrócił go i powiedział:
– Marsz!
W ślad za nim do drugiego pokoju wpadł Jasnowłosy; potem Niemy wyszedł sam. Jeremy chciał go popchnąć, ale pochwycił spokojne, zimne spojrzenie i cofnął rękę.
Drzwi nie zamknął…
W drugim pokoju stały dwa łóżka, jedno zaścielone, na drugim leżała skłębiona pościel. Pod ścianą, zasłaniając się zerwaną z okna zasłonką, stała dziewczyna, trochę starsza od nich, może piętnastoletnia.
W pokoju panowała cisza, tylko za drzwiami słychać było szamotaninę.
Smoki napadły na wioskę znienacka.
Jasnowłosy popatrzył na dziewczynę i na Rockwella, a potem poprosił:
– Nie trzeba…
Nie odrywając od nich wzroku, dziewczyna przestąpiła z jednej bosej nogi na drugą. Spod zasłonki wystawała różowa piżama z koronkowym obszyciem pod kolanami.
– Dlaczego? Mam już czternaście lat i czuję, że mam w sobie siłę na ten wyczyn! – Rockwell zachichotał i dodał: – Sądzę, że tobie też się uda. Niemy również nie zawiedzie. Prawda?
Niemy spokojnie wyciągnął dziewczynę zza zasłony.
– Niemy, opamiętaj się! Przecież ona nie ma z tym nic wspólnego! – Jasnowłosy podbiegł do Niemego, a ten odwrócił się i cicho, akcentując każde słowo, powiedział:
– Ona jest człowiekiem. My jesteśmy Smokami.
Rockwell i Jasnowłosy popatrzyli na siebie w osłupieniu.
Wysłałem Księcia na zwiady, a sam położyłem się na trawie, rozkoszując się poranną ciszą. Szczeniak Mike jeszcze spał. Zresztą sam i tak by daleko nie zaszedł.
Wiszący na gałęzi pająk obudził się, wytrzeszczył oczy, łypnął nimi raz i drugi, potem wyciągnął długie kosmate nogi i ukrył się w listowiu. Pająki są bardzo mądre. Pojawiły się z dziesięć lat temu, wcześniej o tym paskudztwie nikt nawet nie słyszał. O, wtedy było ich zatrzęsienie! Rude, szare, czarne, nawet białe – albinosy, duże i małe, gładkie, jakby pokryte lakiem, albo porośnięte krótką szczeciną, przypominającą sierść. W lasach wybuchła panika. Krążyły plotki, że pająki są jadowite i piją ludzką krew. Mówiono nawet, że potrafią hipnotyzować wzrokiem. Jako jeden z pierwszych zorientowałem się, jak jest naprawdę. Schwytałem w lesie mnicha z Zakonu Braci Pana i wsadziłem go do dołu, po którym od tygodnia łaził pająk, ściany aż pobielały od pajęczyny. Mnich też zrobił się biały, posiwiał w ciągu jednej nocy. Ale przekonałem się, że pająki boją się ludzi jak ognia.
W mojej głowie jakby wybuchła bomba wodorowa – to łączył się ze mną Książę. Gdy jest podniecony, kiepsko orientuje się w sile przekazu.
Odebrałem jego obrazy słowami – Książę mówił powoli – i zerwałem się.
Chciałem kopnąć Mike’a, ale zmieniłem zdanie i potrząsnąłem go za ramię.
– Hej, smarkaczu! Mike! Wstawaj!
Od razu otworzył oczy, jakby wcale nie spał. Naprawdę może okazać się całkiem sensowny!
Zostali w tamtym rozgrabionym obozie. Tam stały prawdziwe domy, a mrozy nasilały się coraz bardziej. I chociaż Smoki miały tylko dwóch rannych (o chłopcu zabitym przez Jeremy’ego starano się nie wspominać), nie było sensu błąkać się po lasach.
Rockwell, Jasnowłosy i Smo (bo tak brzmiała teraz jego ksywka) zamieszkali w jednym pokoju. Nie wiadomo, co łączyło tę trójkę.
Rockwell i Smo przyjaźnili się od czasów Ostatniego Dnia, ale Jasnowłosy sprawiał wrażenie, jakby nienawidził swoich współlokatorów. Ale to właśnie on poprosił, żeby zamieszkali razem.
Rockwell siedział w fotelu i leniwie, nie zwracając się do nikogo w szczególności, mówił:
– Kiedyś był tutaj kemping… potem osiedlili się tamci… a teraz my, Smoki. A po nas…
– Po nas nie będzie nikogo. Odchodząc, spalimy obóz – powiedział twardo Smo.
Było ich sześciu, pewnie z jakiejś wioski. Sześciu i dwie śrutówki. Drobiazg. Dałem znak Mike’owi, żeby został na miejscu, i wyszedłem zza drzew.
Na mój widok zamarli. Brodaty drab, porośnięty włosami jak pająk szczeciną, który mieszał w kociołku jakąś strawę, zastygł z łyżką w wyciągniętej ręce. Szedłem powoli – Smoki nie muszą się spieszyć. Skupili się po drugiej stronie ogniska, pochylając głowy coraz niżej, w miarę jak podchodziłem. Nie zatrzymując się, przeszedłem przez ogień – coś takiego robi na widzach spore wrażenie, chociaż przez grube buty i wpuszczone w nie dżinsy nawet nie zdążyłem poczuć ciepła.
– Pomyślnych łowów, Wielki Smoku!
Wygłosili powitanie drżącymi głosami. Tylko jednemu głos nie zadrżał. Pochwyciłem jego wzrok pełen nienawiści. Dobrze, zapamiętamy go sobie…
– Kim jesteście?
Trąciłem nogą jednego z nich, natychmiast zerwał się i zameldował:
– Wielki Smoku, jesteśmy biednymi wędrowcami, idziemy do klasztoru Prawdziwie Wierzących na Szarych Wzgórzach, my…
– Mnisi?
– Nie, Wielki Smoku! Jesteśmy chorzy, pragniemy uzdrowienia…
Zatrząsł mną wewnętrzny śmiech. Ci, którzy wpadali Smokowi w łapy, zawsze mówili, że są chorzy.
– Broń!
Niespiesznie zgiąłem lufy o kolano.
– A teraz wynocha!
Wymienili spojrzenia, nie wierząc własnemu szczęściu. Ten, który patrzył na mnie z nienawiścią, znowu podniósł wzrok.
– A rzeczy?
Bezczelny. Leniwie uderzyłem go w twarz i poleciłem:
– Zabierać!
Po chwili zniknęli z polany. Zostało tylko płonące ognisko.
Zawołałem półgłosem:
– Książę! Mike!
Wyszli z zarośli, podeszli do ognia. Skinąłem na Księcia i powiedziałem:
– Ten bezczelny, który dostał w gębę. Rozumiesz?
Książę potrząsnął łbem i miękkimi, niesłyszalnymi skokami skrył się w lesie.
Mike nie zwrócił na to uwagi, zaabsorbowany czymś innym – Smo… To przecież niemożliwe… Było ich sześciu! Potężni, silni, z karabinami… Dlaczego pana posłuchali?
Wzruszyłem ramionami.
– Jestem Smokiem. Boją się.
– Rozumiem, że Smokiem… to znaczy kimś bardzo silnym, śmiałym…
I bezlitosnym.
– Ale ich było sześciu!
Przez wilgotne żółte drzewa dobiegł cichnący krzyk.
– Było. Teraz jest pięciu.
Mike spochmurniał.
– Ale…
– Książę. Przecież musi coś jeść.
Nadal nie rozumiał.
– On jada ludzi? I pan mu na to pozwala? To zwierzę jest ludojadem?
– Książę nie jest zwierzęciem – odparłem spokojnie. – To również Smok.
Twarz Mike’a stała się śnieżnobiała.
– A pan?
Padał deszcz. Pierwszy deszcz po trzech latach zimy. Rockwell pomyślał, że niemal taki sam był ten dzień, gdy Eldhaus ogłosił im swój cel.
Smoki. Era Smoków… Rockwell uśmiechnął się. Robert lubi napuszone słowa. Ale w końcu zawdzięczają mu życie.
Przez niskie, ciężkie chmury przebiegła błyskawica. Niechętnie przetoczył się grom.
Czterdzieści siedem Smoków siedziało wokół ogniska – ogromnego, po prostu gigantycznego ogniska, pożerającego dziesięć domów osiedla. Zniszczyli wszystko w ciągu godziny. Chrzęściły pękające ściany z dykty, izolator termiczny sypał się jak białe konfetti, brzęczały szyby, drzwi ze zgrzytem wypadały z zawiasów… Ściągnęli wszystko na środek wioski i Jeremy przesunął po całym tym chłamie płomieniem z miotacza ognia.
Eldhaus podszedł do ogniska i uśmiechnął się krótko.
– Jak tam nastroje, Smoki?
Nikt mu nie odpowiedział. Eldhaus wyglądał dziś jeszcze dziwniej niż zwykle.
Z jakiegoś powodu nie włożył swojego szerokiego pasa, na którym zawsze wisiała kabura z magnum, nie miał kurtki ani swetra, jedynie jasną koszulę, która przylgnęła do ciała, podkreślając silną, muskularną sylwetkę. Robert gestykulował gwałtownie, jakby gdzieś się spieszył… albo był nakręcony adrenaliną.
– Myślicie, że przenosimy się do innego obozu? Że znowu wyrżniemy kilkunastu ludzi i będziemy grzać tyłki w ich domach?
Rockwell poczuł rozdrażnienie; Eldhaus nie musiał mówić takim tonem. Nie miał przed sobą zalęknionych chłopców, jak trzy lata temu. Teraz siedziały przed nim Smoki – to prawda, że stworzone przez niego, ale jednak Smoki. Płomień, który rozpalasz sam, parzy równie boleśnie jak cudzy ogień.
– Nie będzie żadnych obozów – powiedział wyraźnie Eldhaus. Jesteście Smokami i wasza siła tkwi w samotności. Nie sądzę, byście jeszcze kiedyś zebrali się wszyscy razem, tak jak teraz. Każdy z was zdoła sam przeżyć w lesie i zwyciężyć w walce każdego wroga. I nawet jeśli któryś z was będzie musiał wezwać na pomoc inne Smoki, musicie pozostać samotnikami.
Robert podniósł do oczu rękę z zegarkiem, skinął głową, jakby coś liczył i kontynuował:
– W lesie znajdą się ludzie, którzy strzelają lepiej od was. Znajdą się tacy, którzy będą silniejsi i ostrożniejsi, będą mieli lepszą broń i bezpieczniejsze kryjówki. Ale nie powinno być ludzi bardziej nieludzkich od was.
I nie będzie, pomyślał Rockwell. Po tym pierwszym obozie napadli na wiele wsi. W zeszłym roku w poszukiwaniu nowych ofiar musieli dokonywać ponadstukilometrowych wypadów – nikt nie odważył się osiedlić w pobliżu legowiska Smoków.
– Dziwiliście się, że z każdej wsi kazałem puścić wolno jednego człowieka, który widział, co siedziało. Złościliście się, gdy kazałem zabijać tylko nożami. Ale ja wiedziałem, co robię. Tworzyłem wam opinię; sławę potworów, najdzikszych bestii lasu. Lepiej niż jakakolwiek kryjówka ochroni was powszechny strach. Szybciej niż kule zabije samo wasze przybliżenie się. Będą się was bać, będą was słuchać, jeśli każdy Smok pozostanie nieludzko okrutny.
Coś ty wymyślił? Jesteśmy, jacy jesteśmy, inni już nie będziemy… – pomyślał Rockwell. Przesunął wzrokiem po Smokach, szukając Smo. Na twarzach malowało się lekkie rozdrażnienie. A Smo patrzył na Eldhausa dziwnym wzrokiem.
– Nie będę wymyślał wam praw… to wasza sprawa. Sami wychowacie swoich następców. A ja… ja nie nadaję się na Smoka.
Zbyt wiele we mnie z człowieka. Robiłem to, co było trzeba, i gardziłem sobą za to. Kochałem was i nienawidziłem.
Rockwell drgnął. Zrozumiał, co się zaraz stanie.
– Teraz nadszedł wasz czas, czas Smoków. I niech nic nie wiąże z przeszłością nowych władców świata. Bądźcie bezlitośni!
Głos Eldhaus przeszedł w krzyk, jego postać na tle ogniska podrygiwała jak marionetka.
– Utrwalcie swój pierwszy dzień ludzką krwią, Smoki! Przemieńcie się w zwierzęta, stańcie się nimi do końca! No! Dalej, Smoki!
W nieruchomym szeregu ktoś krzyknął i zerwał się, podnosząc z kolan automat. Szczęk zamków falą przebiegł po Smokach i utonął w terkocie strzałów. Z ogniska sypały się snopy fajerwerków, kule dziurawiły ludzkie ciało i drobiły płonące drewno.
Pierwszy do Eldhausa podszedł Smo – i drgnął. Robert jeszcze żył, trafiło go zaledwie kilka kul. Wokół miotały się Smoki. Jasnowłosy wrzeszczał: „Jeremy! Wyłaź, paskudo!” A Robert obserwował Smo. Jego wargi poruszyły się i Smo usłyszał:
– Jak ja siewami zmęczyłem, Smoczęta…
Smo padł na kolana i przypadł ustami do poszarpanej, spływającej krwią rany na piersi Eldhausa.
Mike szedł z tyłu i nie przestawał marudzić.
– Jest pan zwierzęciem! Potworem! Dlaczego ja z panem – Jestem Smokiem. A idziesz dlatego, że dałem ci kopniaka.
Powoli psuł mi się humor. Zapadał zmierzch. Przeszliśmy lasem spory kawał, nie spotykając nikogo po drodze, dzień był przyjemny i ciepły, a ten szczeniak ciągle marudził. Ile można! Podbiegł Książę, trącił mnie nosem. Odebrałem jego myśl: Mam go dosyć.
No właśnie. Zatrzymałem się, zaczekałem na Mike’a. Rozchełstana bluza, plecak zsuwa się z ramion. Patrzył na ziemię pod nogami i omal na mnie nie wpadł. Ująłem go pod łokcie, uniosłem do góry i powiedziałem:
– Mam cię dosyć. Albo idziemy dalej i nie mówisz więcej ani słowa na ten temat… wiesz. Albo oddam cię Księciu.
Puściłem Mike’a. Utrzymał równowagę, tylko trochę się zachwiał. Patrzył na mnie długo, w końcu rzekł:
– Idziemy dalej, Smo?
– Otóż to.
W jego oczach coś zabłysło.
– Ja po prostu muszę dojść.
Niespodziewanie mu uwierzyłem. Uwierzyłem, że nie przestraszył się mojej groźby, bardzo zresztą poważnej, tylko tego, że nie dojdzie do celu. Klasztorny fanatyk…
Wkrótce dotarliśmy do strumyka i dalej szliśmy jego brzegiem.
Książę nie lubił iść wodą, warknął i znikł w zaroślach.
– Wiesz, Smo, dlaczego mnie nie zabiłeś? – zapytał nagle Mike.
Uśmiechnąłem się.
– Oczywiście, że wiem. Mam mało nabojów, a ty obiecałeś je zdobyć. Poza tym… – popatrzyłem pobłażliwie na Mike’a -…podoba mi się, że nie tchórzysz. Będzie z ciebie pożytek.
Uśmiechnął się ze smutkiem.
– Po prostu nie wiedziałem, kim jesteś. Gdybym wiedział, przestraszyłbym się. Wcale nie jestem odważny, Smo, i tobie też chodzi o coś innego. Nie możesz zrozumieć. Nie wiesz, kim jestem, skąd i po co idę przez las, i dlatego mnie oszczędziłeś. Zaciekawiło cię to. Chcesz zrozumieć, kim jestem.
Wyjąłem nóż i obróciłem go przed nosem Mike’a.
– Mogę ci obciąć uszy, chcesz? Oraz inne części ciała, po kawałku. Dopóki wszystkiego nie powiesz.
Mike pobladł, ale odpowiedział twardo:
– Sam wiesz, że to nie będzie to samo.
Miał rację. Wiem. Schowałem nóż i wymamrotałem:
– Wcale nie muszę się czegoś o tobie dowiadywać… Jesteś zwykłym mnichem, nowicjuszem.
Mike nie odpowiedział. Przeszliśmy jeszcze kilometr i usiedliśmy, żeby odpocząć. Zgarnąłem stertę liści i usadowiłem się wygodniej, chłopiec poszedł za moim przykładem. Dawniej liście spadały tylko jesienią, a teraz spadają i wyrastają nowe przez okrągły rok.
Trudno zrozumieć, dlaczego spadają, skoro są tak samo twarde i czerwonobrunatne, jak te, które zostają na gałęziach.
– Smo, zawsze byłeś sam? – zapytał półgłosem Mike.
Już miałem się zdrzemnąć, ale sen pierzchnął.
– Nie. Nie zawsze.
Smo znalazł tę dziewczynę, gdy pościg już ją doganiał. Opatrzył jej postrzeloną rękę, posadził przy drzewie, rzucił krótko:
„Siedź tu”, i wyszedł na ścieżkę, na spotkanie zachłystującemu się szczekaniem stadu psów.
Psy wyrwały się za bardzo do przodu i Smo ściął wszystkie trzy długą serią z automatu. Teraz czekał na ich panów, nawet się nie kryjąc.
Dwóch chłopców biegło zboczem, przeskakując przez przyniesione wiosenną powodzią pnie drzew i wymachując rękami. Nie umieli dobrze biegać, za bardzo wywijali ramionami, zbyt szeroko stawiali nogi. Smo patrzył na nich z pogardą. Gdy biegnie Smok, to tak, jakby między drzewami bezszelestnie przesuwał się czarny cień.
Jeden z prześladowców zobaczył Smo i podniósł automat. Drugi pchnięciem wybił mu broń z ręki.
– Coś ty! Przecież to Smok! – syknął.
Wychowankowie Eldhausa rozeszli się po lasach dopiero trzy lata temu, ale dziś trudno było znaleźć człowieka, który by nie wiedział, kim są Smoki.
Smo patrzył na chłopców z zainteresowaniem. Mieli gładko ogolone głowy i szerokie czarne koszule noszone na spodnie.
– Prawdziwie Wierzący? – zapytał Smok. O Prawdziwie Wierzących jedynie słyszał, nigdy ich wcześniej nie spotkał.
Milczeli, zresztą Smo nie liczył na odpowiedź.
– Wynocha. Dziewczyna jest moja.
Jeden od razu zaczął się wycofywać, ale ten, który chciał strzelać, krzyknął:
– Nie spodoba się to naszym! Uważaj, Smoku!
Automat w ręku Smo drgnął i mężczyźni przyspieszyli kroku.
Smo odprowadził ich drwiącym spojrzeniem i wrócił do dziewczyny. Bez słowa usiadł obok niej.
O tym, co można robić z kobietą, Smok wiedział doskonale. Ale o czym z nią rozmawiać?…
Smoki nie męczą się, są niezmordowane. A ja się zmęczyłem.
Smarkacz Mike gnał przodem jak nakręcony. Wkurzyło mnie to i specjalnie zacząłem przyspieszać.
No i przyspieszyłem. Gdy przedzieraliśmy się przez czarne ciernie, byłem czujny. Ale gdy weszliśmy do zwykłego lasu, rozluźniłem się. Książę biegł przodem i mimo woli liczyłem na niego. Ja i Mike niemal jednocześnie wyszliśmy na polanę, zrobiliśmy kilka kroków w wysokiej, żółtej trawie…
A jednak usłyszałem trzask zamka – na sekundę przed strzałem, na pół sekundy. Zdążyłem przewrócić smarkacza i upaść sam.
Kule siekły trawę nad moją głową, ścięte źdźbła łaskotały mnie w kark. Nie celowali do chłopaka, mierzyli do mnie, do Smoka, a ja nie mogłem się nawet ruszyć. Dwa automaty, leżące obok nas, były kompletnie bezużyteczne.
– Smo! Broń!
Prawie się nie wahałem. Za dziesięć sekund i tak będzie po mnie…
Pchnąłem automat do tyłu, do Mike’a, i odturlałem się w prawo. Strzelec zareagował na ruch i kule zacmokały tuż obok.
Mike skulił się, podciągnął nogi i nagle stanął wyprostowany.
Miał trzy sekundy, może mniej, ale ci, którzy siedzieli w zasadzce, nie zdążyli przenieść na niego ognia.
Automat w rękach Mike’a kreślił wymyślne figury i nie od razu zrozumiałem, że smarkacz specjalnie strzela szerokim torem: łuski leciały z automatu niczym srebrzysta taśma… I nagle łoskot strzałów umilkł.
Mike opuścił broń. Cisza.
– Chodź, Smoku.
Podeszliśmy do krzaków, w których siedzieli atakujący… zresztą żadnych krzaków już nie było, ze zrytej kulami ziemi sterczały odłamki gałęzi, a pod nimi leżały białe drzazgi i jadowicie żółte liście. Szare płaszcze dziwnego kroju nie pozostawiały wątpliwości.
Bracia Pana.
Popatrzyłem na Mike’a, ale był spokojny. Tak spokojny, jakby to nie on zastrzelił tych ludzi.
Jeden miał roztrzaskaną głowę. Drugi jeszcze oddychał, kule trafiły w brzuch. A trzeci… Intuicyjnie wyczułem, o co chodzi i kopnąłem go w bok. Zawył i otworzył oczy. Nie pozwalając mu ochłonąć, chwyciłem go i odrzuciłem. Mężczyzna wpadł na drzewo, powoli osunął się po pniu i zadzierając głowę, znowu zaczął wywracać oczami.
– Nie wierzę – powiedziałem, podchodząc bliżej. Mnich opuścił wzrok. – Skąd?
– Z klasztoru Trzech Odkupień – odpowiedział bezbarwnym, charakterystycznym dla Braci głosem.
– Kto kazał wam zabić Smoka?
Milczał. Oczy zaszkliły mu się jak oczy nieboszczyka. Właściwie już był martwy, chociaż jeszcze oddychał i mógł się ruszać.
– Milczysz? Dobrze… Patrz! Nie odrywaj wzroku!
Nachyliłem się nad drugim, umierającym mnichem. Jego toporne rysy wykrzywiał teraz ból. Wyjąłem nóż, rozprułem koszulę, obnażając pierś. Popatrzyłem na tego trzeciego. Aha, robi wrażenie…
W oczach mnicha zapłonął dziki strach.
Wbiłem nóż zwykłym ciosem po lewej stronie klatki piersiowej, między drugim i trzecim żebrem, i pociągnąłem ostrze do siebie, rozcinając ciało.
Żebra pękały z nieprzyjemnym, wilgotnym chrzęstem.
Odsunąłem poruszające się niebieskawoszare płuca i wziąłem do ręki serce.
Przeciąłem naczynia, krew chlusnęła tak, że przemoczyła mi rękaw. Znowu spojrzałem na żywego mnicha.
– Nie odrywaj wzroku!
Serce było śliskie, pulsowało i przelewało się na moich dłoniach.
Poczułem znajome, słonawe ciepło.
– Nie!!! – wrzasnął Mike.
Bratu Pana drgnęła szczęka. Powieki nadal miał uniesione, ale spojrzenie utraciło ostrość, jego oczy patrzyły teraz gdzieś w bok.
Albo stracił przytomność, albo wpadł w trans – mnisi umieją to robić.
Spojrzałem na krwawe serce w moich dłoniach. Nie jestem zwierzęciem, żeby jeść surowe mięso… Smoki jedzą ludzkie mięso nie dlatego, że to lubią. Po prostu ludożerstwo jest najwyższą formą grozy, w ten sposób najłatwiej wzbudzić przerażenie. A ten mnich i tak już jest sparaliżowany strachem. Wypuściłem serce, uderzyłem mnicha w twarz. Drgnął, odzyskując przytomność.
– Pójdziesz teraz do swojego klasztoru, odszukasz przeora i powiesz mu, że skazałem go na śmierć. Powiesz, że przed porą wielkich deszczy poznam smak jego krwi. Rozumiesz?
Czubkiem noża przejechałem leciutko po jego czole; podniósł ręce, żeby ochronić oczy. Przejechałem jeszcze raz, tworząc krzyż.
– Idź.
Odchodził chwiejnym krokiem. Zanim znikł za drzewami, dwa razy upadł. Odwróciłem się do Mike’a.
– Krzyż na czole to znak odroczonego wyroku. Teraz każdy Smok, który go spotka, będzie mógł go zabić.
Przez nieruchomą twarz Mike’a przebiegł skurcz.
– Odroczonego… – powtórzył bezbarwnym głosem -…wyroku?
Działo się z nim coś niezrozumiałego. Spod chłopięcej brawury wyłaniała się okrutna, niezłomna twardość. Tak ukazuje się monolit betonowy spod opadającego tynku.
– Chodźmy, Smo…
Czyżby to było takie proste?
Nie odpowiedziałem. Podszedłem do strumyka i umyłem się z przyjemnością. Na wodzie pojawiły się krwawe wzory. Czułem się ohydnie. Może dlatego, że w tej krótkiej walce zwyciężyłem nie ja, lecz szczeniak Mike? Położyłem się obok strumienia, wtuliłem twarz w mokrą trawę, pachnącą ziemią i zwiędłymi liśćmi. Słyszałem, jak trzasnęły gałązki – to Mike usiadł kilka metrów ode mnie.
Mike, a nie szczeniak! Przyszły Smok Mike!
Więc to takie proste? Więc wystarczył jeden wstrząs, żeby obudzić w Mike’u Smoka? A to zdecydowanie, które mnie tak zaskoczyło, które wyrwało się z chłopaka niczym stalowa sprężyna ze starego futerału – to zdecydowanie Smoka, rozstającego się z ludzką skórą.
Każdy ma swoją chwilę, która przemienia go w Smoka. Zwykle to chwila nieznośnego strachu, gdy drżą ci nogi i marzną dłonie, gdy pragnienie życia wypiera wszystkie uczucia, a śmierć po raz pierwszy staje tuż obok i rozstajesz się z głupią, dziecięcą wiarą we własną nieśmiertelność. Wtedy nie umysłem czy sercem, lecz żałosnym, dygoczącym ciałem uświadamiasz sobie – możesz albo przeżyć, albo pozostać człowiekiem…
Ja tę minutę przeżyłem dawno temu, gdy Eldhaus poprowadził nas na pierwszy napad na małe, bezbronne osiedle i Jeremy, łajdak Jeremy, bydlę Jeremy na moich oczach rozstrzelał chłopca, który nie zdołał „zdjąć” strażnika. Nawet nie mogę przypomnieć sobie imienia tego chłopaka, w pamięci wiruje tylko jego posępna, wiecznie skupiona twarz.
Po szoku, jakim był Ostatni Dzień, nie mogłem mówić – w gardle tkwił zimny kłąb, który nie pozwalał wykrztusić nawet jednego słowa. Prawie wszyscy się ze mną wtedy drażnili.
Tylko Rockwell i tamten chłopaczek się nie śmiali…
I gdy zobaczyłem, jak Jeremy do niego strzela, ocknąłem się.
Wszystko świetnie pamiętam. Niegłośny strzał, szczęk zamka, gryzący dym prochu… Jeremy szczerzy zęby, czy to uśmiech?… Chłopiec podryguje, jego ciało szarpią kule, a krew ciemnymi fontannami chlusta na śnieg, żłobiąc długie kaniony. I wtedy rozumiałem za chwilę to ja mogę się tak wić na śniegu, jeśli nie uda mi się sprawić, że każdy napotkany Jeremy będzie się wzdrygał od mojego wzroku. I niemal od razu wiedziałem, jak to osiągnąć.
Wystarczy być bardziej okrutnym niż oni. Wystarczy wyładować swój strach na kimś jeszcze bardziej przerażonym i bezbronnym niż ja, kimś takim, jak ta dziewczynka za zasłoną.
Bezgraniczne okrucieństwo najbardziej przeraża zwolenników zwykłego okrucieństwa.
Zaszeleściły liście, rozległo się cmoknięcie mokrego piasku na brzegu strumyka. Poczułem powiew wiatru od skoku ogromnego cielska. Książę oparł się o moje ramię, skamląc żałośnie. Odwróciłem się, spojrzałem w rozbiegane, zawstydzone oczy.
– Mogli nas zabić, Książę.
Książę wyciągnął się na trawie, podniósł łapy do góry. Zrób ze mną, co chcesz, panie, oto mój bezbronny brzuch. Jestem winny…
– O co chodzi, Książę?
Poczułem się tak, jakby walnięto mnie kowadłem w kark. Książę przesłał mi obraz: różnokolorowy, pstrokaty świat. Z trudem rozpoznałem miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Szary pas strumienia, wielobarwny brzeg, obsypany kolorowymi plamkami, a na brzegu dwie tęczowe sylwetki… Ja i Mike? W powietrzu ciągnęły się od nich krwawe, czarne, zielonkawe i stalowe nici. A nieopodal leżały dwa pozbawione koloru, niemal niewidoczne ludzkie ciała…
Co to? Popatrzyłem na Księcia, na jego ruchliwy, wilgotny nos…
– Książę! Oni… nie mają zapachu?
Książę potwierdził radosnym piskiem. Trudno uwierzyć, że jego potężna gardziel może wydawać takie dźwięki.
Patrzyłem na sztywniejące trupy, przetrawiając otrzymaną informację.
Zapach… Jak można usunąć zapach? Czegoś takiego jeszcze nie było. Mnie i Księcia jakby oślepiono, pozbawiono broni… Zakon Braci Pana zaczął realizować swoją starą groźbę – oczyścić las ze Smoków. Tym razem mieli szansę zwyciężyć.
To był najdziwniejszy i pewnie najszczęśliwszy miesiąc w życiu Smo. Jaskinia na brzegu Wielkiej Rzeki, gdzie urządził sobie legowisko, stała się czymś w rodzaju domu. Każdego wieczoru spieszył z powrotem do tej dziwnej dziewczyny, która uciekła od mnichów i została ze Smokiem…
Pierwszego wieczoru Smo poszedł do lasu, sam nie wiedząc, czemu to robi – kiedy już nakarmił dziewczynę i opatrzył jej ranę.
Do świtu włóczył się po lesie, nie mogąc zasnąć i usiłując wymyślić dla siebie jakieś usprawiedliwienie.
W mroku przedświtu, na wąskiej leśnej drodze zatrzymał tabor farmerski. Obojętnie grzebał w przewożonych rzeczach, niemal nie patrząc na półżywych ze strachu chłopów. Na wozach równymi rzędami ustawiono worki z ziarnem i mąką, osłonięte przed rosą nieprzezroczystymi kawałkami folii.
Smo chciał im powiedzieć, że folia ulega napromieniowaniu i nie należy przykrywać nią żywności, ale rozmyślił się. Chłopi na pewno o tym wiedzieli, po prostu nie obchodziło ich, do kogo trafi ziarno.
Smo od czasu do czasu zerkał na blade od strachu i anemii twarze, na oczy unikające jego spojrzenia.
Farmerzy niepotrzebnie się bali. Sami mogliby zostać Smokami, pijącymi krew i rozrywającymi zębami ludzkie mięso… Z ostatniego wozu Smo zdjął drewnianą skrzynkę z drobnymi żółtymi jabłkami, oparł o rowkowaną oponę forda, umocowaną na osi wozu, kilkoma kopniakami rozwalił deski… Wybrał dwa jabłka, spore, ale z widocznymi dziurkami po robakach – nie miał dozymetru, ale robak nie wejdzie do skażonego jabłka – i wrócił do jaskini.
Dziewczyna nie uciekła. Legowisko nabrało przytulności, rzeczy pozbyły się wielomiesięcznego osadu kurzu, wszędzie panował zaskakujący porządek. Smo podszedł do stołu i położył na nim zdobyczne jabłka.
Wieczorem dziewczyna sama poprosiła, żeby się nigdzie nie oddalał.
I tak minął miesiąc.
Nie, nie miał tego dnia żadnego przeczucia, przeciwnie! Wracał z udanego polowania, a dzień był wyjątkowo jasny, w chmurach pojawił się prześwit i Smo pomyślał, że tam kryje się słońce.
Jak zwykle przez kilka minut obserwował wejście do jaskini.
Porośnięty pomarańczowym pnączem otwór był ciemny i pusty.
Smok wszedł do szerokiego przejścia, zrobił kilka kroków i odsunął ciężką od wilgoci, poczerniałą od sadzy zasłonę maskującą światło.
Przy ognisku siedział Rockwell. Z idiotycznie ogoloną głową – łysa czaszka i pukiel włosów na karku – przypominał Indianina z westernów. Automat trzymał na kolanach, na stole leżał pas z nożem i pognieciona manierka. Jego kurtka i spodnie były niewyobrażalnie brudne, nawet z odległości kilku metrów Smo czuł zapach zastarzałego potu.
Rockwell zmienił się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, ale to ciągle był on, przyjaciel Smok, i Smo uśmiechnął się, podchodząc do ognia.
Na jego widok Rockwell wstał, przez jego twarz przemknęło zakłopotanie.
– Nie jestem sam, Smo…
Jasnowłosy stanął przy wejściu. O, ten to się dopiero zmienił…
Z dawnego chłopca, który gotów był kłócić się o wszystko, pozostało jedynie czyste, schludne ubranie. Rysy nabrały ostrości, oczy błyskawicznie obszukały Smo.
– Witaj… najlepszy ze Smoków!
Smo spojrzał na Rockwella, który odwrócił wzrok. Ognisko płonęło niespokojnie. Kurczyły się zwęglone polana, iskry leciały w górę niczym stada świetlików.
– Gdzie ona jest?
To miejsce nosi teraz nazwę Spalone Wzgórza. Dwadzieścia lat minęło od czasu Ostatniego Dnia, a do tej pory nic tutaj nie rośnie.
Na głębokości pół metra ziemia nadal jest martwa, szara woda przelatuje przez nią na wylot, nie wsiąka. Te wzgórza pewnie już nigdy nie ożyją…
Weszliśmy na górę i wymazaliśmy się martwą ziemią. Dla nikogo nie było to przyjemne, a szczególnie złościł się Książę. Jego ruda sierść stała się popielata, bez przerwy kichał. Mnie też szczypało w nosie. Tylko Mike zachowywał się tak, jakby go to nie ruszało.
Cholerny mnich…
I wtedy uświadomiłem sobie swoją pomyłkę. Dlaczego, do diabła, uznałem, że to Brat Pana? To prawda, że Bracia są mistrzami plugastwa, ale nie zdradzają swoich! Więc kim on jest? Farmerem? Prawdziwie Wierzącym? Przywódcą bandy, który stracił swoich pomocników?
Bzdura. Książę rzucił mi czujne spojrzenie, pewnie wyczuł moją niepewność. Nie, przyjacielu, w tej sprawie poradzę sobie sam…
Dotknąłem ramienia Mike’a.
– Popatrz, jak pięknie!
Lasy ciągnęły się aż po horyzont. Wszystkie odcienie żółci…
Jasne, zapomniane już światło słońca, pomarańczowe pasy, krwawopurpurowe plamy. A pod nogami czarno-granatowy popiół… Trąciłem go nogą – w powietrze uniósł się obłok, przypominający dym tytoniowy. W dole płonął pomarańczowy las. Mój las… mój świat…
Do diabła z Braćmi Pana! Z wszystkimi wierzącymi i niewierzącymi! Tutaj ja jestem władcą!
Aż krzyknąłem od przepełniających mnie uczuć. Spojrzałem na Mike’a i natknąłem się na jego badawcze spojrzenie.
– Zachowuje się pan jak automat.
Nie od razu zrozumiałem.
– O czym ty mówisz?
– Cieszył się pan teraz jak automat. „Pięknie”. Egzaltowany gest. Zwierzęcy ryk. Kiedyś przyszedł pan na te wzgórza i krzyknął z zachwytu, ponieważ to faktycznie jest straszne i piękne zarazem.
I postanowił pan, że zawsze będzie się tak cieszył. I zabijał pan jak automat. Nawet się pan nie złościł, po prostu odgrywał pan wściekłość. Automat.
Mówi tak, jakby on sam nie zabijał… Grzeczny chłopaczek w czystym kombinezonie! Z boku na bluzie rozpięła się sprzączka, spodnie pokrył kurz, lewy rękaw brudny, ale poza tym elegancik.
Nawet się nie rozzłościłem. Po prostu zrobiło mi się smutno. Po co przypominać dzisiejszy ranek…
– Mike… Ciągle nie możesz zrozumieć jednego: jestem Smokiem.
Starałem się powiedzieć to bardzo łagodnie, ale Mike nadal patrzył na mnie ponuro. I wtedy zrozumiałem – on nigdy nie będzie dobrym Smokiem. W ogóle nie będzie Smokiem. Nie wytrzymałem i krzyknąłem ze złością:
– Co tak stoisz, szczeniaku? Przed wieczorem musimy dojść do rzeki!
Zaczął szybko iść, wzbijając tumany pyłu. Dzieciak, a jednak twardy. I jeśli już któryś z nas przypomina automat, to właśnie Mike.
Jest bystry, silny i ma wolę. Ale nigdy nie wyjdzie z niego Smok.
– Ona nigdy nie zostałaby Smokiem.
Jasnowłosy gapił się na niego bezczelnie, z dużą pewnością siebie, a z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Smok patrzył na Rockwella, patrzył wbrew sobie, nawet nie wiedząc, jak błagalne stało się jego spojrzenie. Ale Rockwell zauważył. Powiedział szybko, wywołując uśmieszek niezadowolenia na twarzy Jasnowłosego:
– O mało nie uciekła. Gdybyśmy gorzej strzelali…
W piersi Smo coś zakłuło, ale odpuściło. Rockwell nie zdradził.
Przyjaciel zawsze pozostaje przyjacielem, nawet jeśli przychodzi ukarać cię jako odstępcę. Nie dręczyli cię, głupia dziewczynko, która myślałaś, że Smok jest panem własnego losu. Bez względu na to, co z tobą robili, już nie żyłaś. Nie żyłaś.
Jasnowłosy przestał się uśmiechać.
– Znasz nasze prawa, Smo – powiedział. – Okazałeś… – zawahał się i dokończył: – Dobroć. Smok, który przypomniał sobie o dobroci, powinien odejść na zawsze.
Rockwell odwrócił się. Spokojnie. Tylko spokojnie, Smo. Jej już nie uratujesz, ale siebie jeszcze możesz…
– Kretynie!
Smo zmusił się do uśmiechu.
– Byłeś, jesteś i będziesz kretynem – wycedził i pochylił się do Jasnowłosego: – Chciałem zrobić z niej Smoka. Pierwsza kobieta Smok! To dozwolone!
– Tak, ale tylko w ciągu miesiąca! A ona mieszkała z tobą czterdzieści dni.
Smo skinął głową i nadał swojego głosowi poufne brzmienie:
– A przez następnych dziesięć dni można trzymać jeńca dla rozrywki! Nie przekroczyłem terminu, Jasnowłosy. Chciałem ją zabić dzisiaj, a ty mi przeszkodziłeś.
Jasnowłosy drgnął, zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtrącił się Rockwell, ucinając dyskusję:
– Zgadza się.
Smo skinął głową i zmusił się do tego, żeby położyć dłonie na ramionach Jasnowłosego.
– Bracie Smoku, obraziłeś mnie fałszywym podejrzeniem, ale to mógłbym ci wybaczyć. Ale nie mogę wybaczyć tego, że pozbawiłeś mnie krwi mojej zdobyczy. Znasz prawo.
– Znam – poruszył wargami Jasnowłosy.
– Chcę twojej krwi, Smoku.
Jasnowłosy wstał. Jego słabość trwała tylko sekundę, potrafił szybko dostosować się do sytuacji. Pochylając głowę w rytualnym skinieniu, odpowiedział półgłosem:
– I ja chcę twojej krwi.
Stanęli naprzeciwko siebie, obnażeni do pasa, lekko nachyleni, z pustymi rękami. Rockwell zwlekał i Smo popatrzył na niego ze złością.
– Czy zgadzacie się, aby pogodziła was cudza krew, bracia Smoki? – zadał zwyczajowe pytanie Rockwell.
– Nie! – Dwa krzyki zlały się w jeden. Dwa skoki zryły piasek.
Dwie pary rąk wczepiły się w ciało przeciwnika.
Smoki prowadzą rytualną walkę gołymi rękami. Automat i nóż jest dla obcych, dla brata Smoka są palce zakrzywione wściekłością, zęby, rozwarte w krzyku usta. I nienawiść, która nadal pozostaje ludzkim uczuciem, czy tego chcesz, czy nie.
Tego wieczoru już nigdzie nie popłynęliśmy – zrobiło się ciemno. Wprawdzie Prawy Dopływ to nie Wielka Rzeka, ale wolałem nie ryzykować. Wybrałem miejsce porośnięte chapparalem, ściąłem kilka krzaków na legowisko i wysłałem Księcia na zwiady.
Krzątałem się jeszcze przy rzeczach, gdy Mike zasnął. Nie chciało mi się spać, więc grzebałem w jego plecaku. Latarka… działająca. Radiostacja… pstryknąłem włącznikiem, zapłonęło kilka niezbyt jasnych światełek, zaszumiało w wiszących na kablu słuchawkach.
Po co mu radiostacja? Taki sprzęt mają tylko w klasztorach… i w niektórych garnizonach.
Wokół jest całkiem sporo garnizonów. Żołnierzy i oficerów prawie tam nie ma, głównie przybłędy z różnych band i rozgrabionych wsi. Ale broni mają dużo.
Weźmy na przykład fort Santa Cruz. Kiedyś mieściła się tam baza wojsk przeciwpancernych. Paliwo skończyło się dawno temu i teraz czołgi, zaryte w ziemię aż po wieżyczki, opasują bazę szerokim pierścieniem. Nocą dyżurują tam wartownicy, kręcą się patrole z psami. W garnizonie jest prawie dwa tysiące ludzi, kontrolują ogromną przestrzeń. Dwanaście wsi i sto pięćdziesiąt farm dostarcza im żywność w zamian za ochronę. Młodzież pcha się do nich drzwiami i oknami.
Zostawiłem plecak Mike’a w spokoju i położyłem się, rozkładając na trawie kołdrę.
Szczeniak mógł być z garnizonu…
Z tą myślą zasnąłem.
Obudził mnie krzyk Mike’a i warczenie Księcia. Gwałtownie obudzony, nie od razu zrozumiałem, o co chodzi, ale zerwałem się, chwytając automat.
Dziesięć metrów od nas Książę gonił po brzegu ogromną, metrową stonogę. Najpierw zrobiło mi się niedobrze, a potem zacząłem się śmiać.
Gładkie, jakby oblane brązowym lakierem ciało stwora z łatwością robiło uniki przed ciosami Księcia. Ciężkie łapy psa ze świstem waliły w piasek, łamały gałązki, a stonoga powoli przesuwała się w stronę krzaków. Gdy Książę stawał się zbyt nachalny, zatrzymywała się i groźnie kłapała przypominającymi dziób szczękami. Książę od razu tracił zapał. Kiedy był szczeniakiem, stonoga porządnie go dziabnęła, trucizna dostała się do krwi i pies omal nie zdechł. Od tamtej pory Książę nie może spokojnie przejść obok żadnej stonogi.
Już myślałem, że paskuda ucieknie, ale w tym momencie dosięgnął ją cios Księcia. Rozległ się trzask przypominający pękające jajko i na zniszczony pancerz chitynowy chlusnęły galaretowate wnętrzności. Ja się skrzywiłem, pies zawył radośnie, a Mike…
Mike klęczał i wymiotował. Twarz miał bladą jak kreda.
Smoki nie znają litości, bo nie wiedzą, czym jest zło i dobro.
Ale Smoki potrafią być pobłażliwe. Podniosłem dzieciaka z ziemi, zaprowadziłem do rzeki, pomogłem mu się umyć i kazałem napić się wody z manierki. Moja wczorajsza wrogość do niego minęła.
– Ech, szczeniaku… Z którego jesteś garnizonu?
Drgnął, od razu wstąpiło w niego życie.
– Skąd wiesz?
Więc miałem rację!
– Jestem Smokiem… A więc z którego?
– Rezerwa-Sześć.
Nigdy o takim nie słyszałem, ale nie dopytywałem dalej.
– Umiesz zrobić tratwę?
– Tak, uczyli mnie.
Uczyli go. Tylko zapomnieli nauczyć, żeby nie bał się pająków i stonóg.
Uśmiechnąłem się, a Mike poprosił błagalnie:
– Przejdźmy gdzieś dalej…
Skinąłem głową. Za pół godziny stonoga zacznie tak cuchnąć, że bez maski gazowej się nie obejdzie.
– Bierz plecak i automat – zakomenderowałem. – Nie mam zamiaru dźwigać twoich rzeczy.
Początkowo chciałem przeprawić się na drugi brzeg Dopływu i od razu ruszyć w góry. W tym miejscu rzeka jest niezbyt szeroka, najwyżej sto metrów, ale wtedy trzeba byłoby przejść dziewięćdziesiąt kilometrów lasem, a to co najmniej trzy dni…
Mapa sugerowała również inny wariant. Mogliśmy popłynąć z prądem i wysiąść na brzegu w miejscu, z którego do gór pozostawało czterdzieści kilometrów. Taki odcinek dałoby się pokonać w ciągu jednego dnia… Co prawda, ten plan miał jedną wadę – na przedgórzu musielibyśmy przejść obok klasztoru Braci Pana. Dokładnego położenia klasztoru nie znałem – wszystkie wiadomości pochodziły z plotek i gadaniny farmerów. Poza tym w górach trzeba by było zawrócić do zaznaczonego ma mapie miejsca…
Zerknąłem na tratwę. Pięć związanych razem, niezbyt grubych bali. Można się na czymś taki przeprawić na drugi brzeg, ale płynąć po rzece, nawet dziesięć kilometrów, to ryzykowna zabawa… I chyba ta myśl pomogła mi dokonać wyboru. Zawsze postępuję wbrew zdrowemu rozsądkowi.
– Popłyniemy.
Mike nie spierał się. Pochylony, zaczął spychać tratwę na mętną wodę.
Tratwa zakołysała się i zakręciła, próbując odbić od brzegu.
Mike wskoczył na środek, przykucnął, utrzymując równowagę.
Tak, smarkacz miał sporo szczęścia, że mnie spotkał, pomyślałem, patrząc na jego niezgrabne ruchy. Sam by daleko nie zaszedł…
Chociaż z drugiej strony, jego szczęście było kwestią dyskusyjną. Jeśli nie zostanie Smokiem, po dotarciu do celu będę musiał go zabić.
Wskoczyłem na tratwę razem z Księciem.
Pływanie tratwą to po prostu świetny wypoczynek. Gdybym miał do wyboru łódkę albo coś tak archaicznego jak kuter, i tak wybrałbym tratwę. Rozebrany do pasa, leżałem na balach i wypoczywałem. Kiedyś można było się w ten sposób opalać, teraz nie ma przy czym, nie widać słońca. Pozostała jedynie iluzja ciepła słonecznego…
Mike obejmował rękami kolana, wpatrzony w mijane przez nas brzegi. Nie miał zamiaru się rozbierać, w kombinezonie desantowym się przecież nie zgrzeje. Ten strój jest idealny na każdą pogodę, może osłabić cios i zablokować promieniowanie. Leniwie pomyślałem, że potem trzeba będzie zdjąć ten kombinezon z chłopaka.
A może lepiej najpierw zdjąć, żeby się nie ubrudził…
– Smoku…
To było coś nowego. Wcześniej Mike zwracał się do mnie po imieniu.
– No?
– Jak masz naprawdę na imię? Smo to przecież ksywka…
Drgnąłem. Jak mam na imię? Właściwie nikt nie zabraniał nam używania prawdziwych imion, ksywki to kwestia przyzwyczajenia.
Zdaje się, że to nawet ja zapoczątkowałem je swoim „Smo”.
– A może zapomniałeś?
Akurat…
– Jackie… – Zdrobniałe, dziecięce imię, którym zwracano się do mnie przed Ostatnim Dniem, zabrzmiało tak głupio, że aż się roześmiałem. – Jack… Głupota. Nazywam się Smo, jasne?
– Oczywiście, tak tylko zapytałem.
Popatrzyłem na Mike’a – czy aby czasem nie kpi? Nie, twarz miał poważną… I wtedy poprzez delikatny plusk wody usłyszałem znajomy dźwięk – krótkie serie z automatu. Strzelano gdzieś za drzewami, i to na chybił trafił, wystrzały były niepewne, urywane.
Przekręciłem się na brzuch i przygotowałem broń. Jeśli nawet nie strzelano do nas, to jeszcze nie znaczy, że uda nam się nie wziąć w tym udziału. Obok rozciągnął się Książę, nawet Mike bez żadnej podpowiedzi położył się płasko na balach. Na brzegu na razie nikogo nie wiedziałem. Niewysokie, pomarańczowe drzewa schodziły niemal do samej wody, ale za cienkimi pniami trudno było się ukryć.
– Pewnie trafili – zasugerowałem.
Strzały rozległy się znowu, znacznie bliżej, i pozostały bez odpowiedzi.
Czyli ktoś z automatem goni bezbronnego.
– Może to Smok poluje? – zapytał Mike.
– Smoki nie strzelają bez potrzeby.
Chciałem ostrzec Mike’a, żeby dał spokój złośliwościom, ale wówczas akcja gwałtownie przyspieszyła. Z lasu wyskoczyła ludzka postać i zastygła nad lustrem wody. Mike, który od dłuższej chwili grzebał w plecaku, podniósł do oczu lornetkę.
– Dziewczyna…
W lesie zaterkotały strzały, dziewczyna pochyliła się i skoczyła do wody.
– Już po wszystkim – powiedziałem w zadumie. – Ta historia na zawsze pozostanie dla nas zagadką.
– Myślisz, że ją trafili? – zapytał Mike.
– Nie o to chodzi.
Głowa dziewczyny ukazała się nad wodą. Płynęła ku naszej powolnej tratwie, spod jej rąk strzelały srebrzyste wachlarze rozprysków.
– Lepiej się odwróć – poradziłem Mike’owi. – Zarówno w Wielkiej Rzece, jak i w obu Dopływach są takie małe rybki…
Różnie się je nazywa, przeważnie zębatki. Mają najwyżej dwa centymetry, ale zjadają człowieka w ciągu pół minuty.
Zobaczyłem, że po plecach Mike’a przebiegł dreszcz.
– Jak piranie… – wyszeptał.
A dziewczyna ciągle płynęła. Nie pokonała nawet połowy dystansu do tratwy, gdy na brzegu pojawił się jej prześladowca. W wieku Mike’a, rozebrany do pasa, z automatem w prawej ręce. Na widok płynącej dziewczyny krzyknął coś ze złością, a potem przyklęknął i wycelował.
Dziewczyna zanurkowała i kule zapluskały po wodzie. Robiło się coraz ciekawiej… Prześladowca nie miał zamiaru schwytać dziewczyny, chciał ją zabić, a przy tym bał się zaufać w tej sprawie rybkom.
Młodzik wstał, wypatrując swojej ofiary, i wtedy zobaczył tratwę.
– Smoki strzelają tak – powiedziałem do Mike’a i nacisnąłem spust.
Pierwsza kula trafiła w kolbę wycelowanego w nas automatu.
Drzazgi poleciały na wszystkie strony, a chłopak uskoczył w bok, wypuszczając broń z ręki. Strzeliłem jeszcze raz, celując w głowę, ale niestety chybiłem. Kula przeszła tuż obok i strzelec rzucił się do ucieczki. Jako trzecią wkładam zawsze kulę z przesuniętym środkiem ciężkości, żeby niepotrzebnie nie ryzykować. Strzelając, już wiedziałem, że trafię. Chłopak odchylił głowę i wygiął się w dzikim skurczu, jakby próbował odwzorować tę figurę, którą kreśliła w jego ciele kulka, wirująca jak frez.
Książę warknął aprobująco.
Popatrzyłem na dziewczynę i osłupiałem – od tratwy dzieliły ją tylko trzy metry. Mike wyciągnął się płasko i podał jej rękę, drugą trzymając się karku Księcia. O dziwo, pies nie zwrócił na to uwagi.
Jeszcze kilka wymachów ramion i dziewczyna złapała wyciągniętą dłoń Mike’a. I wtedy nagle rozpaczliwie krzyknęła. Mike wciągnął ją na tratwę, na nogi chlusnęła woda. Położyłem się na przeciwnej stronie, żeby nie doszło do wywrotki.
Przez chwilę wydawało mi się, że Mike razem ze swoją podopieczną znajdzie się w wodzie, może nawet wciągając tam Księcia.
Albo że wywróci się cała tratwa, przygniatając nas ciężkimi balami.
Ale tratwa wyrównała, tyle że zalała nas spora fala, zostawiając w szczelinach kilkanaście srebrzystych rybek. Książę zaczął zaciekle tłuc łapami, rozgniatając je; jedna wisiała mu na boku, wczepiona w sierść.
– Myślałem, że jest starsza – powiedziałem.
Dziewczyna miała niecałe dwanaście lat. Chuda, o brzydkiej, wystraszonej twarzy, na której mimo wody widać było łzy, w mokrej, przylegającej do ciała sukience; po nogach płynęły strużki krwi.
Prawa stopa, obuta w ciężki męski but, wydawała się dłuższa od lewej, bosej. Pomyślałem, że to niemożliwe, żeby takie żałosne stworzenie przepłynęło ponad sto metrów. Dziewczyna siedziała przy nogach Mike’a, trzymając go za rękę, na mnie i Księcia patrzyła ze szczerym przerażeniem.
No cóż, nie trzeba być filozofem, żeby rozpoznać we mnie Smoka.
– Myślałem, że starsza – powtórzyłem. – Zresztą, to nieistotne.
Twarz Mike wykrzywił grymas.
– Posłuchaj, Smoku – syknął – jeśli coś jej zrobisz…
Posłuszny niememu rozkazowi, Książę stanął na tylnych łapach, przednimi opierając się o ramiona Mike’a. Otwarta paszcza zastygła centymetr od twarzy chłopca.
– Jeśli jeszcze raz spróbujesz mi rozkazywać, zabiję i ciebie, i ją – obiecałem szczerze.
Mike milczał. Patrzyłem przez chwilę na jego skamieniałe ciało i przeniosłem spojrzenie na dziewczynę.
– Jak się nazywasz?
– Susie…
Susie, Suzanne… Upodobanie do dźwięcznych imion przetrwało nawet wojnę jądrową.
– Kto cię gonił?
– Nie wiem, ktoś z bandy…
– Skąd jesteś?
– Ze wsi…
– Z jakiej?
– Cienisty Zakątek…
Założyciel wsi musiał mieć niebanalne poczucie humoru.
– Banda tam została?
– Aha…
– A ty uciekłaś? Nie rycz! Ilu ich jest?
– Sześciu albo pięciu…
– A mężczyzn we wsi?
Wargi Susie zadrżały.
– Zabili ci ojca?
– Braata…
– Jasne.
Wyjąłem z plecaka Mike’a bandaż i rzuciłem chłopcu.
– Zamiast okazywać fochy, lepiej ją opatrz. Puść go wreszcie, Książę!
Gdy Mike bandażował dziewczynie pokąsane nogi, ja niespiesznie tłumaczyłem jej, co powinna zrobić.
– Czy w dole rzeki są farmy i osiedla, w których cię nie skrzywdzą?
– Tak…
– Za chwilę przybijemy do brzegu. Idź do swoich znajomych i nie próbuj wracać. Rozumiesz? Tam, gdzie mieszkałaś, nikt nie przeżyje.
Dziewczyna skinęła głową i skrzywiła usta, jakby chciała się rozpłakać. Trzeba przyznać, że nie była głupia – nie wspomniała ani słowem, dokąd zamierza pójść. Gdybym chciał potrząsnąć miejscowymi chłopami, wyciągnąłbym to z niej, ale teraz nie miałem do tego głowy. Gdyby była trochę starsza i ładniejsza, też by tak łatwo nie odeszła…
– Smo, a ty nie boisz się bandytów?
Trzeba przyznać, że przywykłem już do Mike’a na tyle, że nie reagowałem na takie dziwaczne pytania.
– Wiesz może, kto okazałby się silniejszy, ty czy tamta banda?
Wieś składała się z pięciu domów, otoczonych wysokim płotem. Przed Ostatnim Dniem to pewnie była farma. A może mieszkał tu jakiś amator ciszy i spokoju…
Jedyny wartownik spokojnie przechadzał się między domami.
Gdy po raz kolejny zniknął z pola widzenia, przeskoczyłem przez ogrodzenie. Za mną, niczym bezszelestny cień, ruszył Książę. Jasne, to nie to co Bracia Pana z ich systemem pierścienia – pięciu wartowników, poruszających się kołem i obserwujących się wzajemnie… Zachodząc wartownika od tyłu, przez kilka sekund skradałem się za nim, patrząc na plecy okryte kusą kurteczką. Wartownikowi jakoś dziwnie ruszały się łopatki, nienaturalnie mocno, do przodu i do tyłu. Czyżby mutant?
Wyjąłem nóż i skoczyłem do przodu. Już unosząc dłoń, poczułem, że mnie zobaczył – zaczął przysiadać, chcąc uniknąć ciosu.
Ostrze weszło w kark, łamiąc kręgi szyjne. Wartownik upadł, nie wydając dźwięku i odwracając się do mnie twarzą. Cofnąłem się. Na jego czole, nad nosem, ciemniało zasnute błoną trzecie oko.
Mutant…
Pochyliłem się nad wartownikiem, wyciągnąłem nóż z jego szyi i dwoma ciosami rozprułem mu brzuch. Z mutantami lepiej nie ryzykować, potrafią być niesamowicie żywotne…
Książę podbiegł i obwąchał ciało. Warknął ze zdziwieniem i wyciągnął pysk do kałuży krwi.
– Potem! Nie ma czasu!
Całym sobą prezentując, jak bardzo jest obrażony, Książę poszedł za mną. Już przed drzwiami jednego z domków obejrzałem się. Do licha, dlaczego tak mało krwi? Przecież powinienem był przebić arterię…
W domu było pusto, w jednym z pokoi, pod oknem, ciemniała na podłodze niedbale wytarta kałuża. W roztrzaskanej szybie widniało kilkanaście małych dziurek. Pewnie strzelali z ulicy, loftkami.
Gdzie pozostali bandyci?
Wychwytując niewypowiedziane pytanie, Książę wysunął się z domu. Odwrócił mordę w stronę najporządniej wyglądającego budynku, zbudowanego pewnie przed Ostatnim Dniem. Wtedy była to ładna, niska willa o kilku pomieszczeniach, teraz dom przypominał fort z czasów kolonizacji Dzikiego Zachodu: okna zasłaniały płyty z desek albo kraty, za to ściany upstrzono licznymi okienkami strzelniczymi. Uważając, żeby nie dać się dostrzec z okien (z otworami strzelniczymi musiałem się pogodzić), podbiegłem do budynku.
Drzwi, tak jak się spodziewałem, były uchylone. Usłyszałem bulgoczący dźwięk. Odczekałem chwilę – dźwięk nadal trwał chwyciłem mocniej automat i kopniakiem otworzyłem drzwi.
To pomieszczenie stworzono, likwidując wewnętrzne ściany między trzema czy czterema pokojami. W efekcie powstała wielka sala o ścianach ozdobionych różnymi tapetami i plastikiem, z górami worków i piramidami skrzynek w kątach. Pod najdalszą ścianą stało kilka wypełnionych naczyniami kredensów, połyskiwała niklem zaskakująco luksusowa kuchnia, od której do sufitu biegły jakieś krzywe rury ze śladami spawania – widocznie kuchenny cud techniki przerobiono z gazu czy elektryczności na zwykłe drewno.
Obok kuchni stał potężny dryblas i odchylając głowę, pił wodę prosto z czajnika.
Nie udało mu się w całości objąć ustami szerokiego, krótkiego dzióbka i woda spływała strużkami po włochatej piersi draba. Facet było kompletnie goły.
– Picie prosto z czajnika jest niekulturalne – powiedziałem, odsuwając rękę z nożem.
Mężczyzna zwalił się na kuchnię, nie wydając żadnego dźwięku. Czajnik, zaciśnięty w lewej ręce, kołysał się tuż nad podłogą, gasnące oczy patrzyły na mnie ze zdumieniem. Próbując wstać, drab oparł się o kuchnię i znowu osiadł – rękojeść wbitego w pierś noża weszła głębiej. Na plecach pojawiło się wybrzuszenie i skóra bezgłośnie pękła, wypuszczając koniuszek ostrza.
Obejrzałem kilka innych pomieszczeń, wszędzie było pusto.
A kiedy przed kolejnymi drzwiami usłyszałem niejasno znajomy dźwięk, nie od razu uwierzyłem w jego istnienie. Zza starych drzwi ograbionego domu w napadniętej wsi dobiegała muzyka! Najprawdziwsza muzyka – niegłośny dźwięk gitarowych strun, akompaniament jakichś instrumentów, piękny, mocny głos…
Yesterday… Poczułem dreszcz. To była piosenka z przeszłości, z tych dni, gdy na niebie świeciło słońce… Śpiewał ją jakiś słynny zespół, często puszczali ją w radio i telewizji. Yesterday.
Pchnąłem drzwi, wszedłem do pokoju i od razu odniosłem dziwne, nieprzyjemne wrażenie, jakbym to wszystko, co się tu właśnie działo, już kiedyś przeżył, już doświadczył, a teraz oglądam na nowo, niczym odgrywany po raz kolejny spektakl teatralny.
Pod zakratowanym oknem na podłodze siedziała kobieta, a obok niej stary mężczyzna. Gdyby nie automat na jego kolanach, nigdy bym nie uwierzył, że jest w bandzie.
Kobieta nie odrywała wzroku od wysokiego, wąskiego łóżka, z którego nie wiadomo dlaczego zrzucono całą pościel. Na brudnoszarym materacu poruszały się dwa nagie ciała. Mężczyzna opierał się na łokciu, a jego łopatki wystawały kilkanaście centymetrów nad plecami. Znowu mutant… Przyciśnięta do łóżka dziewczyna powtarzała coś zdławionym szeptem, ale muzyka zagłuszała słowa.
Dźwięk płynął z discmana, wiszącego na pasie trzeciego bandyty.
Typ stał przy łóżku, jedną ręką trzymając dziewczynę za włosy, drugą ściskając jej cienkie ręce. Twarz miał obojętną, z ledwie widocznym wyrazem zadowolenia, tak charakterystycznego u debili.
Yesterday…
Starzec powoli odwrócił głowę w moją stronę. Przyłożyłem palec do ust, potem pogroziłem mu. Muzyka jeszcze trwała, w przezroczystym pudełku discmana wirował połyskujący tęczowo dysk; chciałem wysłuchać nagrania do końca. Ale typek z debilowatą twarzą już się odwracał w moją stronę; jego ręce puściły dziewczynę i sunęły po pasie, szukając rękojeści pistoletu.
Automat w moim ręku ożył. Iglica niechętnie stuknęła w mosiężny krążek spłonki, przez lufę przeleciały gazy prochowe, wypluwając mały kawałek ołowiu, szarpiąc suwadło…
Mężczyzna oberwał w głowę krótką serią. Stał jeszcze przez chwilę – ohydna postać ze ściętą w połowie czaszką – a potem zaczął padać, prosty jak słup, z fontanną krwi, chlustającą z szaropurpurowej miazgi roztrzaskanej głowy. W końcu jego ciało uderzyło o podłogę z głuchym stukiem.
Rozległ się cichy trzask i muzyka umilkła. Cholera, wiedziałem, że tak będzie. Że też ten kretyn musiał upaść tak, żeby rozwalić praktycznie wieczny odtwarzacz laserowy, zasilany bateriami słonecznymi. Nigdy nie mam szczęścia w drobiazgach.
Teraz już można było usłyszeć szept dziewczyny. „Mamo… mamusiu… mamo”…
Gwałcący ją chłopak popatrzył na mnie. Skrzywiłem się – nad ludzkimi oczami mętniało trzecie oko, nieruchome, zimne, jaku węża. Podobieństwo do wartownika było absolutne, pewnie brat bliźniak. Trzyoki cały czas patrzył na mnie, nadal nieświadomy tego, co się dzieje, poruszając się w cichnącym rytmie… aż wreszcie na jego twarzy pojawił się wyraz rozkoszy i bezmyślnego rozluźnienia.
– Książę! Bierz!
Pies skoczył do łóżka, zaciskając szczęki na bosych nogach mężczyzny. Ten krzyknął przeraźliwie, wygiął się, próbując dosięgnąć rękami mordy Księcia, ale pies już wyciągał go z pokoju.
– Nie hałasuj za bardzo! Ale niech pożałuje, że dożył dzisiejszego dnia – krzyknąłem za Księciem i odwróciłem się do starca.
Kobieta zerwała się, podbiegła do łóżka i objęła skuloną, zasłaniającą twarz dziewczynę. Starzec nadal siedział bez ruchu, jego ręce spokojnie leżały na automacie.
– Rzuć broń – poradziłem.
Automat stuknął o podłogę. Starzec odwrócił do mnie głowę, uśmiechnął się znajomo.
– Zmieniłeś się – powiedziałem z zadowoleniem. – Postarzałeś.
Już sam nie gwałcisz, możesz się tylko przyglądać. Ale gębę masz ciągle tak samo ohydną, Jeremy.
– Ty też nie wyglądasz dobrze, Smoku.
Wiedział, że jest skazany. I nie miał zamiaru dobierać słów.
– Gdybyś wiedział, jak cię wtedy szukaliśmy… po Eldhausie.
Specjalnie was wszystkich odesłał?
– Oczywiście. Powiedział, że zamierza wieczorem puścić Smoki do lotu i daje nam pół godziny. Musimy zdążyć uciec, póki smocze skrzydła są jeszcze słabe. – Jeremy roześmiał się. – Smoki… nic ludzkiego w duszy… Dobro, zapomniane słowo… Eldhaus bardzo by się rozczarował, gdyby cię teraz zobaczył.
Specjalnie wciągał mnie w dyskusję, grając na zwłokę.
Jeszcze nie wiedział, że to nie ma sensu.
– Dlaczego by się rozczarował?
– Jak to dlaczego? Najlepszy uczeń, a tu nagle okazuje się dobry. Dobry Smok. Absurd.
– Jeremy, szukałem cię przez piętnaście lat i twoje słowa nawet mnie nie denerwują. Liczysz na powrót szóstego? Tego, który gonił dziewczynę? Zabiłem go nad rzeką.
Jeremy drgnął, wyraźnie na to właśnie liczył. Ale odpowiedział drwiąco:
– Właśnie o to mi chodziło. Dobry Smok… Zabiłeś bandytów, uratowałeś kobiety i dzieci… może nawet jej nie przelecisz?
Skinął na dziewczynę. Mimo woli też na nią spojrzałem. Faktycznie ładna… Próbowała zasłonić się podniesioną z ziemi sukienką, ale i tak widziałem jej piersi z małymi, sterczącymi sutkami, długie nogi o delikatnych, różowych podeszwach stóp, wąskie, ale zgrabne biodra. Zalała mnie fala pożądania – szalonego, nieznośnego… Właściwie, co za problem…
– Nie przelecę, Jeremy. Jeszcze nie wysechł na niej pot twojego trzyokiego potwora.
– Poznaję cię, Smo, zawsze byłeś wybredny. Ale czystych dziewczynek tu nie znajdziesz, ta była ostatnia.
Jeremy zachichotał. Widocznie cieszyła go myśl, że na koniec zdołał mi jeszcze dogryźć.
– No, strzelaj, dobry Smoku! W tej wiosce będą cię błogosławić do końca dni! I wszystkim opowiedzą o najlepszym Smoku na świecie!
Podniesiony automat znowu opadł. W milczeniu patrzyłem na twarz Jeremy’ego. Miał najwyżej pięćdziesiąt lat, a wyglądał jak starzec. Ale inteligencja mu została…
– Stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji, Jeremy – powiedziałem w zadumie. – Żeby udowodnić, że nie masz racji, a nie masz, musiałbym wszystkich zabić… – Zawiesiłem głos. – Albo wszystkich oszczędzić. Oszczędzić tych ludzi… i ciebie, choć drwiłeś z przyszłych Smoków.
Twarz Jeremy’ego nabrała skupionego wyrazu. Walczył o życie, a w takich wypadkach rozum ustępuje miejsca instynktowi.
– Jeśli zabijesz wszystkich – zaczął – udowodnisz, że nie ma w tobie dobroci, a ja nie miałem racji. A jeśli wszystkich oszczędzisz, to dowiedziesz, że się bawiłeś i… i żadnego dobra w tobie nie ma…
Popatrzyłem na kobietę – pomagała ubrać się dziewczynie.
– Gdzie wasze rzeczy? – zapytałem.
Przestraszona, w milczeniu wskazała głową gdzieś w głąb domu.
– Zdołasz otworzyć?
Znowu skinienie.
– Idź.
Kobieta wysunęła się z pokoju, za nią wyszła na wpół rozebrana dziewczyna. Jeremy spojrzał na mnie czujnie.
– Słuchaj, Smo… Przecież nie masz żadnych powodów, żeby się na mnie wściekać. Nigdy cię nawet palcem nie tknąłem!
– Bo się bałeś.
– Zgadza się. – Jeremy z wysiłkiem skinął głową. – Nie mogłem cię rozgryźć. Rockwella rozumiałem, Okularnika, Ciamajdę i Jasnowłosego też…
– Jasnowłosego? – Drgnąłem. – Jeszcze go pamiętasz?
– Pamiętam… Czy to czasem nie ty załatwiłeś go dziesięć lat temu? Już wtedy byliście wrogami… Nienawidził cię, bo byłeś najlepszy. Wszystkich was nienawidził, z Eldhausem na czele. Chciał się z tobą policzyć, bo to tak, jakby policzył się z wami wszystkimi…
– Dość! – krzyknąłem nieoczekiwanie dla samego siebie. Milcz!
Nie powinniśmy mieć wspólnych wspomnień. One chroniły Jeremy’ego pewniej niż te gadki o zasadach zachowania Smoków…
Z prawdziwymi wrogami równie trudno się rozstać jak z prawdziwymi przyjaciółmi.
Usłyszałem szmer, do pokoju wchodzili ludzie. Mężczyźni, chłopcy, kilkanaście kobiet. Zdaje się, że przyszli wszyscy, nikt nie ośmielił się nie posłuchać rozkazu. Pod moim spojrzeniem zaczęli się kulić i odwracać wzrok. Nie mieli broni.
Podszedłem do Jeremy’ego, podniosłem z podłogi jego automat i powiedziałem półgłosem:
– Byłoby lepiej, gdybyś wtedy od nas nie uciekł…
Ludzie zastygli, łowiąc każde moje słowo.
– Bawiłem się, Jeremy, po prostu się bawiłem. A teraz olewam ciebie i tych ludzi. I ty, i oni możecie robić, co wam się podoba.
Poszedłem do drzwi.
– Eee… – zaczął Jeremy, wyciągając do mnie ręce. Ludzie jeszcze nie zrozumieli, nadal stali nieruchomo. – A co z…
Trzasnąłem drzwiami i oparłem się o nie plecami. Przez chwilę trwała cisza.
A potem rozległ się hałas. Odgłosy przypominające głuchy ryk drepczącego w miejscu tłumu. No, proszę. A wydawali się tacy łagodni…
Odepchnąłem się od drzwi i wyszedłem z domu.
Książę powitał mnie zadowolonym warkotem, pysk miał upaćkany krwią. Skrzywiłem się.
– Umyj się.
Po chwili już stał na tylnych łapach przy żelaznej beczce z wodą, przednimi po kociemu trąc sierść wokół paszczy. Otworzyłem bramę.
Przede mną stał Mike, a obok niego Susie. Wyglądali zabawnie – chłopaczek w desantowym kombinezonie trzymał w prawym ręku automat, a w lewej dłoń tulącej się do niego, mokrej, bosonogiej dziewczynki. W wolnej ręce dziewczynka niosła za sznurowadła ciężki, wojskowy but. Nie chciała go wyrzucić.
– Co tu robicie? Kazałem wam czekać, aż się wszystko skończy!
Susie schowała się za Mike’a. Chłopiec wzruszył ramionami.
– Powiedziała, że już po wszystkim i można iść. A ja… tego… pomyślałem, że może potrzebujesz pomocy.
– Smoki nie potrzebują pomo… – Zamilkłem, odsunąłem Mikea i postawiłem Susie przed sobą. – Skąd wiedziałaś, że już po wszystkim?
– On mi powiedział… – Mała chyba miała zamiar się rozpłakać.
– On?
Podążyłem oczami za jej spojrzeniem i zobaczyłem Księcia.
Dopiero wtedy dotarło do mnie, że przez cały ten dzień pies ani razu nie warknął na dziewczynką, nawet gdy pośliznęła się, schodząc z tratwy i tracąc równowagę, chwyciła go za sierść.
Książę?
?
Dziewczynka?
Od Księcia emanowało zawstydzenie. Nawet nie próbował mówić obrazami, tylko emocjonalnymi rozbłyskami: Zgadzam się, nie zgadzam, cieszę się…
– Dlaczego nie pożarły cię rybki w wodzie? – kontynuowałem przesłuchanie.
– Udawałam pień drzewa. Zębatki są głupie, łatwo je oszukać…
– Pień? A mnie mogłabyś tak oszukać?
– Nie, Wielki Smoku, jakżebym śmiała…
– Mam nadzieję. Wiesz, co bym z tobą zrobił, gdybyś mnie chciała nabrać?
– Wiem.
Dziewczynka wzdrygnęła się. Czyżby zobaczyła? Posłałem jej obraz, tak jak w rozmowie z Księciem. Dość straszny obraz.
– Dobrze. Idź już. Idź, nie bój się.
Susie nie trzeba było długo namawiać. Pobiegła w stronę domu, przed którym już zebrał się niewielki, milczący tłum. W wiosce mieszkało ze dwadzieścia osób. Pewnie kilka rodzin, które już dawno się ze sobą spokrewniły, tworząc jeden mocny klan. Mocny? I pozwolili szóstce… No tak, ale w bandzie był Jeremy.
Z tłumu wysunęła się jakaś postać i podeszła do nas niepewnym krokiem. Jeremy też wyglądał staro, ale ten był po prostu zgrzybiały.
Lewą ręką przytrzymywał na nosie pęknięte pośrodku okulary. Mimo woli poczułem do niego sympatię. Okularnicy to w lesie rzadkość i wszyscy kojarzą mi się z Bobem Okularnikiem, poczciwym, ale pechowym chłopakiem, który wiecznie wpadał w jakieś tarapaty. Nie widziałem go już z pięć lat… i nawet o nim nie słyszałem. Pewnie kolejna pechowa sytuacja stała się dla niego ostatnią.
– Wielki Smoku… – zaczął staruszek pełnym szacunku głosem.
Kim był w poprzednim życiu? Podniosłem rękę, uciszając go.
Staruszek drgnął i zamilkł.
– Czym zajmowałeś się przed Ostatnim Dniem?
– Pracowałem na uniwersytecie.
Tak myślałem. Od razu widać, że przywykł do przemawiania.
– Jako kto?
– Jako programista.
– Mów…
– Wielki Smoku, życzymy ci pomyślnych łowów w drodze! Padamy przed tobą na twarz, zamieramy w cieniu twoich skrzydeł i czekamy na twoje rozkazy.
Niby zwyczajowe powitanie, ale zabrzmiało jakoś inaczej, jakby uniwersytecki programista rzeczywiście czekał na moje polecenia. Popatrzyłem na niebo – do wieczoru jeszcze daleko, ale już nasuwał się mrok, chmury gęstniały w oczach. Nadciągała ulewa.
– Nagrzejcie dużo wody – poleciłem. – Chcemy się umyć.
I przygotujcie czysty pokój. Przenocujemy u was.
Nagle Mike krzyknął i trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i osłupiałem. Na płocie wisiał człowiek. Wyciągnięte na półtora metra ręce wczepiały się w wierzch ogrodzenia, powoli podciągając w górę bezwolne ciało, które wydawało się martwe.
– Mój błąd – przyznałem się, podnosząc automat. – To wartownik. Następnemu napotkanemu mutantowi odetnę głowę…
Deszcz rozpadał się dopiero wieczorem. Już zasypiałem, rozkoszując się czystym i miękkim łóżkiem, gdy o dach zastukały pierwsze nieśmiałe krople. Chwilę potem już lało. Przysypiając, widziałem w oknie sylwetkę Mike’a, ciemną i nieruchomą, jakby przyciągniętą lejącymi się z nieba strugami wody.
– Smo… – powiedział cicho. – Niech pan nie wychodzi nocą z domu. To radioaktywny deszcz.
Nie miałem zamiaru wychodzić – kto pchałby się na deszcz bez dozymetru? Ale w głosie Mike’a słychać było dziwną pewność.
– Skąd wiesz?
Klepnął się w prawe ramię.
– Mam tutaj wszyty czujnik. Gdy coś promieniuje, on wysyła ładunek elektryczny… ramię wtedy kłuje.
Zamknąłem oczy. Jeszcze mi wszystko opowiesz, Mike’u z bazy Rezerwa-6.
Wyjaśnisz, gdzie dali ci takie wyposażenie, w jakim zagadkowym szpitalu wszyli pod skórę czujnik radiacji. A co najważniejsze, dlaczego właśnie ciebie, szczeniaka, chłopaczka, wysłali do lasu na pewną śmierć.
Z osiedla wyszliśmy o świcie. Smok powinien znikać bezszelestnie, jakby go tu wcale nie było. Ale przeciskając się przez wąską szczelinę uchylonej bramy, odwróciłem się i zobaczyłem w jednym z okien niewyraźną sylwetkę. Byłem pewien, że to Susie. Postać w oknie pomachała ręką na pożegnanie.
Zerknąłem na Księcia, bez trudu wyczuwając jego zakłopotanie. Spotykając drugiego w swoim życiu człowieka, który potrafił z nim rozmawiać, pies nie mógł się powstrzymać i pożegnał się z dziewczynką, opuszczając wieś.
– To nic, Książę – powiedziałem cicho. – We dwójkę też nam jest całkiem nieźle. Prawda?
Pies wtulił pysk w moją dłoń, polizał palce. Prawda, mój panie…
– Jeszcze tu kiedyś zajrzymy – obiecałem. – Będziesz mógł się nagadać.
Pies podskoczył w miejscu i pomknął do przodu. Aż za dobrze wiem, jak to jest być niemym, dlatego rozumiem psa.
– Jak oni tu żyją, Smo? – zapytał Mike.
Szedł przodem, lawirując między gałęziami. Rosły tutaj dziwaczne drzewa – gałęzie wyrastały z pnia niemal pod kątem prostym, wyciągając się do sąsiednich drzew i splatając ze sobą. Gdy próbowałem rozdzielić dwa zwinięte spiralnie konary, na palce kapnął gęsty, pomarańczowy sok. Wytarłem dłonie i dalej szedłem, nurkując pod gałęziami. Nie chciałem ich łamać. Nieprzyjemny las…
Jakby półżywa istota.
– Normalnie żyją. Chociaż ja nie zaryzykowałbym życia tutaj rzuciłem z roztargnieniem. Czułem czyjąś obecność. Czyżby to las tak działał na psychikę?
– Przecież nie mają ani krów, ani świń… Żadnych zwierząt!
– Zapomniałeś, że wieczorem jadłeś jajka? Kury mają.
– To za mało.
– Tutaj wszędzie są pola dzikiej pszenicy. Uprawiają je sobie spokojnie i wymieniają ziarno na mięso.
Za plecami cichutko trzasnęła gałązka. Zdjąłem automat z ramienia i usłyszałem głuchy głos:
– Stój, Smoku. Nie machaj skrzydełkami.
Mike też zastygł. Staliśmy, nie mając odwagi się odwrócić ani uskoczyć w bok. Zbyt dokładnie wyobraziłem sobie lufę, wycelowaną w moje plecy. A gdzie Książę? Czyżby znowu nic nie poczuł?
– Nareszcie wpadłeś w nasze ręce – kontynuował głos. – Związek Świętych Sióstr szukał cię od dawna, grzeszniku…
Z ulgą puściłem rękojeść automatu i wykrztusiłem:
– No, Rockwell… no, draniu… Zobaczysz, kiedyś oberwiesz kulkę za te twoje żarty.
Rockwell miał na sobie krótką futrzaną kamizelkę, a pod nią resztki podkoszulka. Włochate muskularne ręce mocno przycisnęły mnie do pachnącego potem i spalenizną ciała.
– Już dobrze, niedźwiedziu – powiedziałem, uwalniając się z jego objęć. – Gdzie cię tak podwędzili?
– A… są jeszcze miłośnicy przypalenia Smokowi łusek.
Rockwell obejrzał szybko Mike’a.
– A to kto?
– To, tego… – stropiłem się. – Kandydat.
Od razu stracił zainteresowanie.
– Chodź ze mną, Smo, czeka nas niespodzianka.
Popatrzyłem na niego pytająco.
– Je-re-my. Jeremy! – powtórzył strasznym szeptem Rockwell. Wyobrażasz sobie? Wrócił! Idę za nim już drugi tydzień. Pamiętasz, jak on nas ganiał? Padnij-powstań nad kupą gówna? A ilu chłopców wykończył? Prawdziwych Smoków, bez najmniejszego powodu…
– Już go spotkałem, Rockwell.
– Jak to? I już… już po wszystkim?
Rockwell jakoś oklapł.
– Zapomnij o nim. Chyba z rok sienie widzieliśmy, Rockwell!
Gdzieś ty przepadł!
– Zabiłeś go? W moich rękach zdychałby pół dnia…
– Jego śmierć też była nie do pozazdroszczenia.
Krótko opowiedziałem o niedawnych wydarzeniach. Rockwell ożywił się na chwilę.
– Niezły żarcik, w twoim stylu. Co to za osiedle?
– Nic ciekawego. Żadnej ładnej dziewczyny. A ty skąd idziesz?
– Szedłem w górę Dopływu. Przeszedłem ze czterysta kilometrów…
– I jak tam jest?
Rockwell wzruszył ramionami.
– Jak wszędzie. Garnizony, farmy, klasztory…
– Naszych spotkałeś?
– Tak, głównie z nowych. A ze starych… Podobno Pit poluje w tych okolicach, ale go nie widziałem.
– Kłujący Pit. – Uśmiechnąłem się.
– Podobno stał się jeszcze bardziej kłujący.
– To chyba niemożliwe.
Rozmowa nie kleiła się. Mike stał z boku jak milczący cień, wiało od niego chłodem. Rockwell uśmiechnął się z wysiłkiem.
– A ty gdzie się wybierasz?
– W góry. Taki kaprys – skłamałem.
– W góry… Nieźle.
Z zarośli wyskoczył Książę i niespiesznie podszedł bliżej. Zapach Rockwella znał doskonale i nie zamierzał lecieć na złamanie karku.
– O, twoja psina. Ale wyrósł! Czym ty go karmisz?
Książę pchnął Rockwella pyskiem w brzuch, dając do zrozumienia, że go poznał.
– Teraz wielu naszych ma psy. Ale takiego nie widziałem.
– Bo takiego nikt nie ma. Czemu ty sobie nie weźmiesz psa?
– A, jakoś się nie składa… To mówisz, że do osiedla nie warto wstępować?
– Nic ciekawego – powtórzyłem. – To co, rozbijemy tu obóz?
Rockwell popatrzył na mnie zdumiony.
– Tutaj, cztery kilometry od klasztoru?
Od razu straciłem ochotę na popas w tym miejscu.
– Co to za klasztor?
– U Wrót Niebios. Nie wiedziałeś?
– Nie. Nie wiedziałem, że tak blisko.
Rockwell machnął ręką, wskazując kierunek.
– Tam jest wąwóz. Lepiej iść tamtędy, mniejsze ryzyko.
– Duży ten klasztor?
– Ze trzystu mnichów.
– Jasne.
Ale nic nie było jasne. A przede wszystkim nie wiedziałem, czy namawiać Rockwella, żeby poszedł z nami. Fajnie byłoby posłuchać opowieści o jego wyprawach, ale… Po pierwsze, wyglądałoby to na tchórzostwo – jakbym się bał sam przejść obok klasztoru. A po drugie… nasza wyprawa nie należała do takich, na które zaprasza się najlepszych nawet przyjaciół.
Z sytuacji wybawił mnie sam Rockwell.
– Masz jeszcze to stare legowisko, Smo?
– Tak.
– Mógłbym polować na twoich ziemiach ze dwa miesiące?
– Pewnie.
– Chcę wyruszyć nad morze, zobaczyć, co tam słychać… może coś nowego? Ale najpierw chciałem odpocząć.
Rockwell wyjął swój nóż, zwrócił ostrzem do mnie. Metal był tak wyszczerbiony, jakby rąbano nim stalowe pręty.
– Może przyłączysz się do mnie? Razem powędrujemy?
– Może… – Wzruszyłem ramionami.
– Super, będę na ciebie czekał ze dwa miesiące. Powodzenia.
Lekko trącił mnie w ramię, uśmiechnął się i poszedł w swoją stronę.
Przeszedł kilkanaście metrów, odwrócił się i zrobił nieokreślony gest pod adresem Mike’a albo Księcia.
Książę pisnął, co było oznaką szczególnej sympatii, a Mike pomachał ręką.
– Doceniam twoje poczucie humoru, Książę – odezwałem się. Ale następnym razem uprzedzaj mnie o przybyciu przyjaciół.
Mike rzucił mi szybkie spojrzenie.
– Żal mi go.
– Zgłupiałeś? – spojrzałem na Mike’a jak na wariata. – Rockwell nie potrzebuje współczucia. Jest silniejszy nie tylko od ciebie, ale nawet ode mnie.
– Nie chodzi o to. To beznadziejny przypadek.
– Masz na myśli jego wygląd? To po prostu leń i niechluj. Już od dzieciństwa…
– Nie w tym rzecz! On po prostu nie wie, czym się zająć.
Wszystkie jego wyprawy wynikają z bezsilności. Zaczął zdaje się rozumieć, że wasza droga jest pomyłką…
– Daj spokój, Mike! Bycie Smokiem to sposób na przetrwanie.
Zło nie może być pomyłką, ono jest ponad losem. Leży u podstaw człowieka, w jego duszy. Gdy to uznasz, stajesz się Smokiem. A dla Smoka nie ma już zła, nie ma przeciwnego uczucia. Smok może postępować tak, jak chce, nie staje się przez to ani zły, ani… inny.
– Ciekawa filozofia. – Mike się uśmiechnął.
– Nic nie wiesz o życiu, szczeniaku! Co tu ma do rzeczy filozofia? Albo jesteś człowiekiem i musisz postępować zgodnie z zasadami moralnymi, albo Smokiem i wtedy kierujesz się własnymi pragnieniami. Ale życie jest sprytne, zmusza do zmiany zasad gry. Czarne staje się białe, a białe czerwone… W przeciwnym razie czeka cię śmierć. Ludzie żyją, stosując zmieniające się zasady, i wmawiają sobie, że tak grali zawsze. A dla nas, Smoków, zasady w ogóle nie istnieją. Mogłem zgwałcić wszystkie kobiety w tamtej wsi, mogłem spalić domy. A mogłem też oszczędzić. Nie jestem spętany regułami! To bardziej uczciwe, niż zmieniać się z każdym zimowym deszczem!
– Smo, nie masz racji! Ty też jesteś spętany zasadami…
– Nie, zaczekaj! Opowiem ci o jednym… chłopcu. Razem się wychowywaliśmy, był też pewien człowiek, Eldhaus. Ale nie o nim mowa. Nazywaliśmy tego chłopaka Jasnowłosy. Wiesz, on nawet nie był jakimś złocistym blondynem, po prostu był jasny w środku.
I nienawidził okrucieństwa. Nie chciał zabijać. Gotów był każdemu pomóc. Ale musiał zostać Smokiem. Ciskał się, próbował nas przekonać… nie wyszło. Wtedy znienawidził tych, którzy stali się Smokami bez wahania. Tych, którzy nieśli w sobie, jak mu się zdawało, całe zło naszego świata. Próbował więc zlikwidować Smoki ich metodami… I został najstraszliwszym Smokiem tych lasów. Wymyślał najbardziej okrutne tortury, żeby przyłapać inne Smoki na przejawianiu zakazanych uczuć, na najmniejszych oznakach łagodności czy zrozumienia. A gdy ich na tym przyłapał, likwidował. Za to, że byli okrutni! Wpadł w błędne koło, ale nie widział tego. Nawet nie był Smokiem, pozostał człowiekiem, który znał zło i… to przeciwne uczucie.
– Zginął, prawda?
– Tak, zabiłem go.
– Nie o tym mówię. Zginął, próbując pokonać Smoki złem. Był skończony, gdy podjął taką decyzję.
– To tylko dowodzi, że to ja mam rację. Że to Smoki mają słuszność. Człowiek doszedł do zła od jego zaprzeczenia. Zło zawsze leży u podstaw.
– Nieprawda… – Mike odwrócił się, jakby zrozumiał, że spór ze mną nie ma sensu, i cicho dodał: – W każdym ludzkim sercu żyje smok. A jeśli go nie zabijesz, on zacznie zabijać ludzi wokół ciebie.
Ale najpierw… – Mike rzucił mi szybkie, przenikliwe spojrzenie…najpierw pożre twoje serce.
Wąwóz znaleźliśmy nie od razu. Był wąski i gęsto porośnięty drzewami.
Jedynie na dnie ciągnął się pas otoczaków – w czasie zimowych deszczy albo wiosennych powodzi biegł tędy strumień, spływający z gór. Ja i Mike szliśmy po tych kamieniach, a Książę przedzierał się górą. W pobliżu klasztoru Braci Pana nie wolno tracić czujności nawet na chwilę.
– Wiesz, Smo, gdy ty rozprawiałeś się z bandytami, rozmawiałem z tą dziewczyną, Susie…
Dziewczyną? Popatrzyłem zdumiony na Mike’a.
– Okazuje się, że w osiedlu uważają ją za czarodziejkę. Umie leczyć choroby i przepowiadać przyszłość, a zwierzęta nigdy jej nie ruszają.
– Zgadzam się co do zwierząt.
– No i zapytałem ją o naszą przyszłość: czy dojdziemy do gór?
A ona powiedziała, że grozi nam niebezpieczeństwo bardzo blisko celu.
– Każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, powie ci to samo. Na naszej drodze leży klasztor, a sam widziałeś, jak kochają nas Bracia Pana.
– Powiedziała też, że przedtem spotkasz w drodze starego przyjaciela.
Drgnąłem.
– Jeśli chciałeś, żebym uwierzył, należało mi o tym powiedzieć przed spotkaniem z Rockwellem.
Mike wzruszył ramionami.
– Nie kłamię, chociaż dziewczyna faktycznie trochę dziwna.
I ładna. – Uśmiechnął się.
Szedłem dalej bez słowa i dopiero po jakimś czasie zapytałem:
– Ile ona ma lat według ciebie?
– Co najmniej szesnaście… A co?
– I jest ładna?
Mike spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc.
– Taak… Udawała pień, żeby jej zębatki nie zjadły – powiedziałem sam do siebie. – A przy tratwie musiała się przełączyć na innego drapieżnika, dlatego rybki w końcu pogryzły czarodziejkę. Pień…
Zachichotałem. To nic, będzie okazja pogadać z nią w drodze powrotnej. Stuknąłem w bok zdumionego Mike’a.
– Co tak stoisz? W drogę!
Las zaczął rzednąć u podnóża gór. Przeszliśmy co najmniej trzydzieści kilometrów, wąwóz stał się szerszy i płytszy, drzew prawie nie było.
– Odpoczynek – zarządziłem.
Książę obiegł kilka podejrzanych pagórków nieopodal, wrócił do nas i zadowolony wyciągnął się u moich nóg. Razem z Mikiem w milczeniu gryźliśmy twarde, sprasowane płytki koncentratów.
– Zmęczony?
– Nie. – Mike pokręcił głową. – Najważniejsze, że jesteśmy już niedaleko i został tydzień w zapasie.
– Dlaczego tydzień?
– Muszę tam być przed szóstym lipca.
– No, no.
Otrząsnąłem dłonie i wstałem.
– Idziemy. Zanocujemy już w górach.
– Chodźmy.
Książę jak zwykle biegł przodem. Zaczęliśmy wspinaczkę po zboczu, żeby wydostać się z wąwozu. Mike zarzucił automat na plecy, żeby nie przeszkadzał, ja wygodniej ująłem broń. Jedna lufa zawsze musi być w pogotowiu – taka jest zasada. Przed nami coś zaszeleściło i rozległ się skowyt Księcia – oszołomionego, stropionego. Podniosłem głowę, czując płynącą od niego falę strachu i bezradności.
Przed psem stało dwóch mężczyzn. Szare płaszcze falowały na lekkim wietrzyku, w fałdach szerokich rękawów połyskiwały krótkie automaty.
– Podnieście ręce i na ziemię, Smoki – powiedział jeden z nich bezbarwnym głosem.
– Podnieście ręce i na ziemię – odezwał się jak echo drugi.
– Może wystarczy, jeśli zrobimy jedną z tych rzeczy? – zapytałem głosem naiwnego idioty, gorączkowo oceniając sytuację.
Dzieliło mnie od nich pięć metrów. Książę stoi bliżej – ma ze trzy metry. Ale obaj mnisi trzymają nas na muszce, a pies zdoła przewrócić tylko jednego. Jego towarzysz rozstrzela nas, zanim łapa Księcia zmiażdży mu głowę. Strzelać samemu? Nie zdążę… a może zdążę? Mike może się uratować, ale mnie poszatkują…
Książę! Obu?
Jednego.
– Podnieście ręce.
Staliśmy z Mikiem ramię przy ramieniu – idealny cel. A przed nami zjeżone cielsko Księcia. Też dobry cel. Zacisnąłem zęby. Trzeba wybierać.
Ostatnia szansa zawsze wymaga ofiary. Wybacz, Książę…
Wstań na tylne łapy, przestrasz ich.
Książę odwrócił głowę i zobaczyłem jego oczy – wystraszone, błagalne…
Co ja mu kit wciskam, przecież on wszystko rozumie! Kogo próbuję oszukać – jego czy siebie?
Nie! Nie rób tego!
Za późno. Książę z rykiem uniósł się na tylnych łapach, przednimi zamachał w powietrzu. Bracia Pana otworzyli ogień – do niego albo do nas, ale to ciało psa przyjęło wszystkie kule. Upadłem na ziemię, strzelając do znienawidzonych szarych cieni, i widziałem, jak z Księcia lecą krwawe strzępy. Mój automat już zamilkł, skurczone, czerwono-szare postacie upadły na trawę, a Książę jeszcze stał chwiejnie i skomlał cicho, po szczenięcemu. Potem upadł.
O niczym nie myśląc, wstałem i podszedłem do niego.
– Książę! Piesku…
Obok odezwał się luger Mike’a, garść pustych łusek uderzyła mnie w nogę, ocknąłem się z odrętwienia. Przewróciłem się i stoczyłem do parowu. Za mną turlał się Mike.
– Tam… tam są ich dziesiątki… – wychrypiał.
– Szybko!
Zaczęliśmy biec. Odwróciłem się, zobaczyłem na brzegu parowu wyraźną sylwetkę i strzeliłem serią. Postać upadła.
Za ciebie, Książę…
Głos nie płynął z jakiegoś konkretnego miejsca, pewnie Bracia zdążyli umieścić głośniki wokół wzgórza, na którym zalegliśmy.
Bezcielesny, pozbawiony intonacji, wyprany z emocji głos.
– Smoki, wychodźcie. Rzućcie broń, walka jest bezcelowa. Zakon żąda od was pokory. Wyjdźcie, Smoki.
– A jeśli wyjdziemy? – zapytał Mike.
Leżeliśmy plecami do siebie. Niewielkie zagłębienie na szczycie wzgórza, jedyny okop, który jeszcze ratował nam życie. Otoczyli nas, więc musieliśmy zapaść tuż przed górami, na pagórkowatej równinie z rzadka porośniętej drzewami.
Pewnie specjalnie pędzili nas tutaj przez las, wiedząc, że do gór nie zdążymy dojść, a las, gdzie Smok może wydać walkę każdemu, już opuścimy.
– Jeśli wyjdziemy, zabiją nas w czasie pełni księżyca.
Po zboczu pobliskiego wzgórza pełzł szary cień. Snajper. Chce dojść na szczyt i ostrzelać nas z góry. Tylko czemu lezie na naszych oczach, idiota? Przymierzyłem się do strzału.
– Dlaczego w czasie pełni?
– Tego też nie wiesz? Pełnia księżyca to dzień oczyszczającej ofiary. Jeśli spalą nas razem z dzieckiem, nasze dusze oczyszczą się i trafią do raju. Oni nie życzą nam źle.
Plecy Mike’a drgnęły.
– Jakim dzieckiem?
– Farmerskim. Któryś z mnichów je wykradnie. Oczyszczają się tak podczas każdej pełni…
Krótka seria zatrzymała Brata Pana w połowie drogi. Ostatnim wysiłkiem rozrzucił ręce i znieruchomiał niczym szary krzyż. Może nawet specjalnie szedł pod kule? Wśród Braci krążyła legenda, że ginąc z rąk Smoka, zostaje się świętym.
Mike dał długą serię, nie celując.
– Nie świruj. Musimy dotrwać do nocy – powiedziałem, jakbym nie rozumiał, że wykurzą nas wcześniej.
– Myślałem, że oni… ale oni są jeszcze gorsi!
– Są. To ludzie – powiedziałem z satysfakcją.
W sporej odległości od wzgórza, poza zasięgiem mojego AK (a co dopiero lugera Mike’a), kręcili się Bracia Pana; było ich co najmniej trzydziestu.
– Mike, daj lornetkę.
Mike zaszeleścił plecakiem. Uniósł się nieco i od razu zaświstały nad nim kule. Nie ma co, dobrze nas pilnują.
– Trzymaj…
Ciężka lornetka drgnęła w moich palcach, gdy regulowałem ostrość.
Trzy kilometry od nas Bracia Pana ustawiali miotacze min. No, proszę. Nawet min dla Smoków nie pożałują.
– To już koniec, Mike.
– Co się stało?
– Mają miotacze min.
Głos, który nie przestawał wzywać nas do pokory, w końcu umilkł.
Zapadła cisza. Po jakimś czasie ten sam martwy głos powiedział:
– Smoki, macie kwadrans, żeby się poddać.
Niewidoczny spiker odchrząknął, psując całe wrażenie, wywołane grobowym tonem. Potem wreszcie zamilkł.
– Mike?
– No?
– Spróbuj wyjść. Jeśli udowodnisz, że nie jesteś Smokiem…
– Idź do diabła!
Roześmiałem się i powiedziałem:
– Nigdzie się nie wybieram. Pomyśl, umrzesz jako Smok…
– Na razie nie zamierzam umierać… – mruknął i zakrzątnął się przy bagażu. – Smo, muszę rozłożyć radiostację. Osłaniaj mnie…
O nic nie pytałem. Jeśli nawet chce zameldować bazie, że zaraz zginie, nie należało mu przeszkadzać. Posunąłem się, robiąc miejsce, a on wyciągał z plecaka radiostację. Odwróciłem się na plecy, odsunąłem automat jak najdalej i nacisnąłem spust. Nieskończenie długa seria zabębniła w uszy i automat umilkł. Zacząłem niespiesznie przeładowywać magazynek. Mike też położył się na plecach, powoli wyciągając antenę.
Cienki, teleskopowy pręt wydłużył się na półtora metra. Bracia chyba zauważyli odbłysk metalu, bo znowu zaświstały kule.
Odprężony popatrzyłem w niebo – w niską, szaroołowianą pokrywę chmur. Zdawało mi się, że gdybym podskoczył, mógłbym chwycić grząską, brudną watę. Chwycić, zawisnąć na niej i popłynąć razem z chmurami daleko, daleko, gdzie nie ma ani klasztorów, ani lasów, ani męczącej, beznadziejnej monotonii życia. Na jakieś małe tropikalne wysepki, których nikt nie zasypał rakietami, albo na antarktyczne lody…
Mike bez przerwy naciskał jakiś przycisk w radiostacji. Pewnie wbudowany mikroprocesor wysyłał zakodowany sygnał wywołania.
Niemal wbrew sobie odwróciłem się i popatrzyłem na chłopca.
Nie powinienem tego robić – na widok jego skupionych działań pojawiała się głupia, bezmyślna nadzieja na cud.
Na radiostacji płonęły maleńkie kolorowe lampki, podrygiwała strzałka, pokazując wydzielaną przez nadajnik energię.
– Tak! – krzyknął nagle Mike. – To ja!
Maleńkie dyski słuchawek szeptały, a może krzyczały coś, czego nie słyszałem.
– Nie! Nie mogłem wcześniej! Nie, czasu jest mało… Park, park, przebiśnieg potrzebuje deszczu po okolicy! Bierzcie namiar!
Ulewny deszcz! Szybko! Tutaj jest bardzo, bardzo sucho!
Leżałem wciśnięty w chłodną ziemię i czułem się bardzo dziwnie.
Coś w słowach Mike’a, coś w jego głosie wywracało mnie na drugą stronę.
– A jeśli się uda, jeśli zdążycie… Na kwadrat 17 ER dajcie grad.
Orientowałem się już trochę w jego mapie – w kwadracie 17 ER znajdował się klasztor u Wrót Niebios.
– Ron… – Mike zachłysnął się. – Ron, tu jest okropnie. Po prostu strasznie, Ron, i bardzo… Nie, nie promieniowanie. Ron, postaram się. Dojdę i wyłączę ją… Ron… nie miałem innego wyjścia, nie chciałem cię zdradzać… To nie głupstwo! Chciałem sam… ale tutaj jest za sucho.
Zamilkł i już innym głosem powiedział:
– Park, przebiśnieg zrozumiał. Ulewny deszcz na namiar, grad na kwadrat 17 ER. Odliczanie dziesięć sekund, czas dotarcia szesnaście… Szczelność uderzenia w promieniu pięćdziesięciu pięciu tysięcy metrów maksymalna. Sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… zero. Deszcz poszedł, zrozumiałem. Żegnaj, Ron!
Mike odrzucił radiostację, jak wyrzuca się miotacz ognia, w którym skończył się ładunek i którego już nigdy nie da się uruchomić.
– Smo, otwórz usta, żeby ci bębenki nie popękały… I skul się, żeby nie drasnęło. Niech nam Bóg pomoże!
W irracjonalnym przerażeniu złapałem śliski, gładki materiał kombinezonu Mike’a. Poczułem, że i on przytula się do mnie. Obaj baliśmy się tak samo na tej szarej ziemi pod szarym niebem…
Z nieba napłynął narastający huk. Czyżby klasztorne miotacze min? Nie, one brzmią inaczej…
W szarych chmurach pojawił się rozbłysk, potem drugi, trzeci… Błyski dziurawiły chmury niczym gwiazdy i szybko spadały na ziemię. Zacząłem krzyczeć, ale nie usłyszałem własnego krzyku.
Setki, tysiące świecących punktów leciało pod chmurami, spadało na nas. Gigantyczny ognisty krąg… Nie, raczej pierścień. A w tym pierścieniu otwór – maleńki krążek szarego nieba tuż nad naszymi głowami.
Zdążyłem jeszcze dostrzec pod każdym ognikiem cień i połyskliwy obłok spadł na ziemię. Zakołysało nami, jakby waliły się góry, wokół wzniosły się ogniste, purpurowe ściany. Wydawało się, że płonie nawet powietrze. Fale ciemnego płomienia przesunęły się nad wzgórzem i ciężkie uderzenie od wybuchu kasetowych głowic bojowych zanurzyło mnie w mroku nieświadomości, przesunęło się po ciele jak rozpalona powietrzna prasa…
Ból w ramieniu zmusił mnie do otwarcia oczu. Mike ciągnął mnie za ręce po śliskim, gorącym popiele, a każdy ruch sprawiał ból. Jego twarz wyglądała jak maska z sadzy i krwi, tylko oczy pozostały żywe. Na szyi Mike’a kołysały się dwa automaty, mój AK i jego luger. Chciałem mu powiedzieć, że mój automat może już wyrzucić, ale nie miałem sił.
Wtedy spojrzałem w górę.
Rozerwane, poszarpane chmury rozpraszały się powoli, jak przezroczysta mgiełka. Na twarzy osiadała wilgoć, a za rzednącymi chmurami pojawiło się niebo – ciemnoniebieskie, aż granatowe, wieczorne. A nad horyzontem, na samej krawędzi prześwitu w chmurach złocił się oślepiający brzeżek słońca. Jego światło dotknęło poparzonej skóry, spiąłem się, ale ból nie przyszedł. W powietrzu wypełnionym parującą wilgocią płonęła jasna tęcza, jakby namalowana śmiałymi pociągnięciami pędzla; ciągnęła się od martwej, wypalonej pustyni aż do gór. Góry stały spokojne i niewzruszone, tylko śnieg na szczytach połyskiwał niebieskawym chłodem.
– Mike, niebo – wykrztusiłem.
Czułem, że niedługo prześwit zniknie. Mike musi popatrzeć, przecież nigdy nie widział nieba.
Nie usłyszałem swoich słów, Mike pewnie też ich nie słyszał.
W uszach miałem nieprzerwany huk. Krzywiąc się z wysiłku, chłopiec nachylił się do mnie i widząc mój błagalny wzrok, spojrzał w górę. I upadł na czarny popiół obok mnie.
Leżeliśmy pod błękitnym niebem, jakiego nie było nad ziemią od dwudziestu lat. Wysoko, wysoko, nad przeklętą szarą zasłoną, ponad pyłem i sadzą płynęły białe kłaczki obłoków – prawdziwych, dawnych obłoków.
Patrzyłem na ich różowe, podbarwione słońcem brzegi i myślałem o tym, że wyobrażając sobie niebo, zawsze widziałem je bez obłoków. Po prostu zapomniałem o ich istnieniu, wydawało mi się, że na niebie, które się kiedyś pojawi, nie będzie nic prócz błękitu.
A potem straciłem przytomność.
Ciemność niosła mnie jak łagodna, ciepła morska fala.
Nie chciałem się z niej wynurzać. Bolała mnie twarz i ręce, ale ból wydawał się przygłuszony. Gdy próbowałem coś sobie przypomnieć, z pamięci wyłaniała się ściana ognia i cofałem się w obawie przed własnymi wspomnieniami. Świat ciemności był łagodny i spokojny, umysł otulała zasłona gorączki. Za tą kotarą przyczaił się ból, czułem to i nie chciałem się budzić. Ale z zewnątrz, ze słodkiej mgły, z rozpalonego świata, w którym było cierpienie, ruch i oślepiająca jasność, wołał mnie jakiś głos.
Minęły całe wieki, nim zdołałem zrozumieć słowa.
– Jack… Jackie… Obudź się…
Wołali mnie. Co się stało? Dlaczego jestem tutaj, w ciemności?
Przecież pamiętam gorące światło. Światło… Wagon zalany światłem. Twarz miss Chais, naszej nauczycielki, biała twarz, każda zmarszczka widoczna tak wyraźnie, jakby wykuto ją w metalu. Wagon szarpie, spadam… a nade mną krzyk i światło, i palący żar, i nieznośny strach. Chcę krzyczeć i nie mogę…
– Jackie…
Była katastrofa, to pewne. Pociąg się wykoleił… albo terroryści podłożyli bombę w wagonie. Zawsze starają się podłożyć bombę tam, gdzie jest dużo dzieci, a w wagonie jechały dwie klasy – nasza i ta, do której chodził Rockwell.
Skąd znam jego imię? Przecież ze sobą nie rozmawialiśmy…
Nie, to wszystko brednie, jestem ranny i leżę w szpitalu. Ale przecież słyszę, że ktoś mnie woła. To znaczy, że wszystko dobrze…
– Ocknij się, Jackie…
To tata. A więc przyleciał z Europy… A przecież mają tam teraz dużo pracy. Ostatni reportaż taty – miss Chais czytała go nam w hotelu, gdy przyjechaliśmy na nocleg – donosił, że dzieje się coś niezwykłego. Nasz prezydent dogadał się z rosyjskim, żeby zniszczyć ostatnie rakiety atomowe. Miss Chais powiedziała, że wielu osobom się to nie spodoba…
– Słyszysz mnie, Jack?
– Tak…
Teraz słowa przychodzą z łatwością, najtrudniej wymówić pierwsze.
– Słyszę. Na razie sobie polezę, nie będę otwierał oczu, dobrze?
Cisza. Może powinienem otworzyć oczy?
– Oczywiście. Dojdź do siebie.
– Już doszedłem.
W głowie wirują jakieś obrazy, realne i fantastyczne.
– Miałem taki ciekawy sen… Tylko trochę straszny. Będziesz zły, znowu powiesz, że naoglądałem się filmów na kablówce, a to nieprawda. Przyśniło mi się, że była wojna jądrowa. A przecież wojny nie będzie, prezydenci się dogadali, prawda? Wojny nigdy nie będzie… a mnie się śniło, że na niebie są wieczne chmury i w ogóle nie widać słońca. Wszystko porosło lasem, rudym lasem, drzewa wyglądały jak oblane wrzątkiem. I jeszcze pająki… wielkie, ohydne. A ja biegałem po tym lesie z automatem… Zabawne, automat był rosyjski. Są tam bardzo poszukiwane… to znaczy były, bo to przecież sen… Sen minął, prawda?
Cisza, jakby w ogóle nikogo nie było.
– Mów coś, bo sen wraca i wtedy się boję… Nie milcz!
– Nie milczę.
– Wiesz, strasznie mi wstyd. Przecież chciałeś, żebym był odważny. Ty nigdy nie tchórzyłeś, nawet w Iranie… I w tamtej republice, w której jest wojna. A ja okazałem się takim tchórzem. Zabijałem z tchórzostwa. Tak paskudnie wyszło. Błędne koło, jak taśma na cekaemie. To ty opowiadałeś mi o cekaemie? Tak? No, powiedz coś! Ty?
– Nie pamiętam.
– Przecież o nim nie wiedziałem… Wymyśliłem to, tak? No, powiedz coś, tato! Otworzę oczy! Powiedz! Boję się. Boję się, że otworzę oczy i okaże się, że to nie był sen! I nikogo nie będzie obok mnie, tylko Mike, a on mnie nienawidzi. A ja nie mogę go zrozumieć… Powiedz coś! Boję się! No, powiedz, że to był sen, sen, sen!
Krzyczałem, słysząc własny głos – dorosły, męski głos, znacznie mocniejszy niż ten, który brałem za głos ojca. Mike siedział przede mną, zaciskając palce na swojej szyi, jakby chciał się udusić.
– Bredziłem? Co za głupoty…
Wokół panował półmrok. Na twarzy Mike’a widać było odbłyski ogniska, usłyszałem trzask płonących gałązek. Mike podrzucił wilgotne, dlatego tak dymi. Trzeba brać te z dołu, są suche. I dają więcej ciepła.
– Jesteś głodny?
– Tak.
Mike pochylił się, przysuwając kubek do moich ust. Upiłem łyk: bulion z koncentratu.
– Poparzyło ci twarz, ale nie bardzo, nie ma bąbli. Palce też są trochę poparzone…
– A ramię?
Bolało mnie lewę ramię, nad łopatką.
– Odłamek. Wyciągnąłem go, już zaczyna się goić.
– Długo leżałem?
– Trzy dni.
Cisza.
– A co z tobą?
– Głupstwo. Też oparzenia twarzy… ale niezbyt mocne.
Spojrzałem na ognisko, odwróciłem wzrok.
– Co to było, Mike?
– Pocisk rakietowy – mówił z przerwami, dobierając słowa. Atak pierścieniowy z naprowadzaniem na radiostację. Kasetowe pociski odłamkowo-napalmowe. To moi przyjaciele z bazy…
– Nie ma baz z rakietami – powiedziałem z uporem.
– Są, Jack.
– Jak mnie nazwałeś?
Znowu cisza. W końcu Mike powiedział:
– Jutro muszę ruszyć, bo inaczej nie zdążę. Dasz radę? To niedaleko, bliżej niż myślałem.
– Pomóż mi. – Spróbowałem usiąść, ku mojemu zdumieniu poszło łatwo. – Dam radę – powiedziałem twardo.
– W takim razie kładźmy się spać. Jestem strasznie zmęczony.
Skinąłem głową.
– A gdzie jesteśmy? – zapytałem.
– W jaskini. To w górach, pięć kilometrów… od tamtego miejsca. Do celu najwyżej dwadzieścia.
Mike położył się obok mnie. Wymacałem kubek, wypiłem jeszcze kilka łyków.
– Jaki jest nasz cel?
Milczał tak długo, że już miałem powtórzyć pytanie.
– Baza rakietowa Odłożona Zemsta.
Gdybym był w formie, ostatni odcinek drogi nie stanowiłby żadnego problemu, ale teraz zajął nam cały dzień. Nie musieliśmy wprawdzie wspinać się na strome szczyty czy schodzić do przepaści, szliśmy głównie po przedgórzu, ale ramię dawało o sobie znać.
Nie mogłem podciągnąć się na lewej ręce ani mocno przytrzymać, poza tym bolały poparzone dłonie. Gdy razem z Mikiem przedzieraliśmy się przez osypisko, zdradziecko okrągłe kamienie rozbiegły mi się pod nogami i upadłem. Uderzyłem się dokładnie w bolące ramię. Ból, który przedtem skurczył się w jeden mały punkt, teraz powrócił, chłoszcząc ciało ognistą sprężyną. Jęknąłem i zamarłem, bojąc się poruszyć. Poczułem na swojej twarzy dłonie Mike’a.
– Zrobić ci zastrzyk?
Pokręciłem głową.
– Po cholerę mnie ze sobą ciągniesz? – spytałem. – Doszedłbyś już dawno…
– Przecież obiecałem ci karabiny i naboje…
Najpierw zachciało mi się śmiać. Potem pomyślałem, że on ma bardzo konkretny kodeks moralny i nie uspokoi się, dopóki nie wręczy mi tych cekaemów.
– Mike… To, że nie nadajesz się na Smoka, zrozumiałem już dawno. Ale tak jak ty nie postępują nawet ludzie. Każdy inny w najlepszym razie zostawiłby mnie w jaskini. W najgorszym porzucił na wzgórzu, wsadzając kilka kul dla porządku.
– Ja nie jestem „każdy inny”. Chodźmy, jesteśmy prawie na miejscu.
– Byłeś tu już kiedyś?
– Nie.
– To skąd wiesz?
Mike bez słowa dotknął lewego ramienia.
– Też masz coś wszyte? Dużo w tobie tego złomu?
– Nic więcej nie ma – odpowiedział poważnie. – Pod skórą umieścili tylko niezbędne rzeczy, bez których nie mógłbym się obejść. Tu mam uniwersalny klucz, już zadziałał, a to znaczy, że jesteśmy w pobliżu bazy. Gdyby komputer nie przyjął sygnału, rozstrzelałyby nas automaty.
Poczułem chłód.
– Co za komputery? Jakie automaty? Dwadzieścia lat po wojnie?! Jeśli była tu jakaś baza rakietowa, już dawno się rozpadła!
– Idziemy. To gdzieś przy tych skałach.
Nawet ze mną nie dyskutował. Powlokłem się za Mikiem jak zbity pies. Przy skałach nie było nic. Nawet szopę trudno byłoby tu zmieścić, co dopiero bazę rakietową. Pionowe głazy, wąskie odłamki granitu, które spadły z góry, sterty mniejszych kamieni…
– Mike, czy tutaj był wybuch?
– Nie, pięć kilometrów dalej. Rosjanie wiedzieli o istnieniu bazy, ale nie mogli zasypać rakietami wszystkich wyjść zapasowych.
Mike zatrzymał się i rozejrzał z roztargnieniem.
– To tutaj – powiedział wreszcie. – Widziałem zdjęcia stereoskopowe. Poczekajmy, mechanizmy mogą być uszkodzone, wówczas wejście otworzy się nie od razu…
Sterta leżąca pięć metrów od nas poruszyła się, pod nasze nogi potoczył się okrągły jak jajko kamień. Ze sterty uniosły się pod kątem dwie szerokie, betonowe płyty, z których spadały miniaturowe lawiny.
Kilka sekund później ukazał się przed nami ciemny kwadrat otworu, ograniczony z obu stron postawionymi na sztorc płytami.
– Prawie jak w domu… – powiedział półgłosem Mike.
– Wychowałeś się pod ziemią? – To zabrzmiało jak stwierdzenie.
Mike skinął głową.
– Rezerwa-6 to baza podziemna.
Centrum sterowania w sytuacjach krytycznych, zwane potocznie bazą Rezerwa-6, stworzono dla członków rządu, dowództwa armii oraz ich rodzin. Umieszczona w krasowych jaskiniach na głębokości pięciuset metrów, baza wytrzymała trzy wybuchy termojądrowe, nie ponosząc większej szkody. Zasypało jedynie wyjścia i przewody powietrzne, ale to nie stanowiło zagrożenia. Niczym statek kosmiczny, centrum dysponowało zamkniętym systemem, tworzącym warunki umożliwiające egzystencję człowieka. Dwa reaktory atomowe zaopatrywały bazę w energię, ogromne podziemne jezioro w wodę. Był tylko jeden szkopuł: w zaistniałej sytuacji krytycznej nie było kim kierować – nieliczne ocalałe garnizony powoli konały. Załoga jednego z okrętów podwodnych, z którą udało się połączyć, przestroiła bloki sterowania rakiet i wypuściła pozostałe tridenty w bazę. Rezerwa-6 wytrzymała również i to, zwłaszcza że precyzja trafień była dość niska, ale próby kontynuowania wojny zostały przerwane.
Podstawowe zadanie polegało na odrodzeniu państwa. Oczywiście, nie od razu… za jakiś czas, gdy zmniejszy się promieniowanie i rozsunie pokrywa chmur…
– Mike – zapytałem – nigdy nie próbowaliście wyjść na powierzchnię?
– Próbowaliśmy. Trzy lata po wojnie, gdy opadł poziom promieniowania i skończyła się zima.
– No i co?
– Nam… tym, którzy wyszli, nie spodobało się.
Z prób utrzymania się w dżungli centrum zrezygnowało po zaginięciu trzeciej grupy zwiadowczej. Pierwsza zginęła w starciu z personelem bazy wojsk przeciwpancernych. Drugą zlikwidował Smok Harper – chudy, krótkowzroczny chłopak o odruchach sadysty. Opowiadał nawet Smo o zdumiewająco dobrze wyposażonym oddziale przygłupów.
Trzecia grupa ruszyła w las, najeżona miotaczami ognia i wszelką bronią. Sześciu szeregowców z sierżantem Bori spaliło farmę w Krzywym Parowie (mieszkańcy strzelali ze śrutówek do szturmujących bramy komandosów), siedmiu Prawdziwie Wierzących (zwykła zasadzka na wrogów sekty) i ponad sześćdziesiąt pająków (żołnierze nie wątpili w ich krwiożerczość). Grupa przesłuchała też i rozstrzelała Smoka Czarnego Sama (drugie pokolenie Smoków, przed śmiercią krzyczał: „Przecież powinniście się mnie bać!”) i kapitana Benneta z nadrzecznego garnizonu (były projektant, jeden z ośmiu kapitanów w garnizonie złożonym z siedemdziesięciu ludzi).
W ostatnim swoim doniesieniu sierżant meldował o zamiarze zatrzymania czterech ludzi, którzy urządzili postój w lesie.
Karabin maszynowy sierżanta Borna służył uciekającemu przed Smokami Jeremy’emu ponad siedem lat…
Mike długo wduszał przyciski przed drugimi drzwiami, ale drzwi nie chciały ustąpić. Zostaliśmy wpuszczeni jedynie do pierwszego pomieszczenia bazy – wąskiego betonowego pokoju ze stalowymi szafami w ścianach i neonowymi panelami na suficie.
– Zaczekamy – zdecydował Mike. – Baza jest w trakcie konserwacji, do pomieszczeń wpuszczono dwutlenek węgla… w celach przeciwpożarowych – wyjaśnił.
W milczeniu oglądałem pokój.
– Co tutaj było?
– Przejście. Śluza przed wyjściem w skażoną atmosferę.
Mike podszedł do jednej z szaf. Przystawił lufę automatu do wąskiej szczeliny, odwrócił się… Spod lufy trysnęła fontanna metalowych drzazg.
Drzwiczki nie drgnęły. Mike podważył brzeg nożem, nacisnął mocniej.
– Złamiesz – ostrzegłem.
– Mam to gdzieś – odparł wesoło Mike.
Drzwi otworzyły się z nieprzyjemnym zgrzytem. Rzeczywiście, dobrze zrobił… w szafie leżały takie rzeczy, że na sam ich widok zapomniałem o bólu i męczącej drodze.
Kombinezon. Nie taki jak Mike’a, grubszy i z przezroczystym hełmem – chroniący przed promieniowaniem. Radiostacja. Dozymetr. Jakieś torebeczki na pasie. I broń – erkaem z pofałdowaną tarczą magazynka, pistolet, gruba rura kapsułowego miotacza ognia.
– Bierz – powiedział po prostu Mike. – Otwórz inne szafy. Tylko że wszystkie są standardowe…
– I co, nikogo tu nie ma? – spytałem głupio.
– Nikogo. To automatyczna baza, w wypadku konfliktu jądrowego garnizon miał obowiązek ją opuścić.
– Opuścić?
Wziąłem pistolet, wyjąłem magazynek, zajrzałem – żółciły się w nim naboje. Broń nie została uszkodzona i była gotowa do zabijania. Przeżyła swoich właścicieli i trafiła do mnie.
– Powiedz, Mike, po co chciałeś tu przyjść?
Znowu nacisnął guzik wewnętrznych drzwi. Bez rezultatu.
– Żeby zatrzymać zegar, Jack.
W bazie Rezerwa-6 znajdowały się dwie biblioteki, trzy baseny, ośrodek sportowy i bary. Mieszkańcy mieli dostęp do naturalnych jaskiń, ciągnących się setki metrów w dół, oranżerii, skopiowanej z projektowanego statku marsjańskiego, i obliczonych na wiele lat magazynów. Tam dało się żyć, więc ekssenatorowie i eksgenerałowie zaczęli żyć. Żyć i czekać, aż na powierzchni rozwieją się chmury. W bazie był również szpital i zaczęły się tam rodzić dzieci…
Jednym z pierwszych był Mike.
– Widzisz, komputer nadal działa – wyjaśnił Mike, gdy we wnętrzu bazy wentylatory wypompowywały gaz z korytarzy. – Dokładnie dwadzieścia lat po wojnie miał wydać polecenie ataku jądrowego na Rosję.
– Po co?
– Odłożona Zemsta. – Mike wzruszył ramionami. – Nasi rodzice nie mieli wątpliwości, że agresorami byli Rosjanie, i chcieli się zemścić nawet zza grobu.
– A kto zaczął wojnę? My?
Mike skrzywił się.
– W tym cała rzecz, że nie. Pewne małe państewko, które nie lubiło ani nas, ani Rosjan, ale już umiało produkować rakiety. Uważali, że ich wojna nie obejmie. Idioci…
– I co chcesz teraz zrobić?
– Wyłączyć komputer, jeśli się uda. A jeśli nie, zgasić reaktor.
Zapasowe baterie szwankują od dawna, a po przerwaniu dopływu energii wszystko stanie.
– Dlaczego wysłali właśnie ciebie? Gdybyś nie trafił na mnie, zębatki pożarłyby cię jeszcze w Wielkiej Rzece.
– Poszedłem w tajemnicy. Było nas tylko siedmiu, Jack, siedmiu, którzy postanowili naprawić błąd. Ron dyżurował przy pulpicie rakietowym naszej bazy, a teraz pewnie trafił pod sąd. Może go nawet rozstrzelają. Salwa zdemaskowała Rezerwę-6, a prezydent nam tego nie wybaczy.
– Prezydent?
Mike uśmiechnął się niewesoło.
– Nie tamten, nie prawdziwy. Zastępca ministra obrony, dowodzi bazą. Wszyscy go tak nazywają. Do licha z nim! Teraz najważniejsze jest powstrzymanie rakiet. Jest ich tutaj szesnaście.
– Nawet jeśli nie oni zaczęli wojnę, to walczyliśmy z nimi. Po co się tu pchałeś? Dlaczego szedłeś przez las, pod kulami? Rosja jest daleko. Niech sobie leci te twoje szesnaście rakiet.
Twarz Mike’a skamieniała, wzrok stał się ostry i wściekły.
– Jeszcze ci mało, Jack? Mało ci tego, co już się stało? Tam jest nie lepiej niż u nas, więc czemu mamy wysyłać na nich to jądrowe draństwo! Podoba ci się szare niebo? Lubisz pająki? Albo tych drani z klasztorów? Ci, którzy to zaczęli, mieszkają w schronach, nie martw się, tam jest całkiem nieźle! Lepiej im się tam żyje niż tobie tutaj! Czemu mówisz tak jak oni? Musimy przeżyć, po prostu przeżyć, wszyscy razem. Może wtedy zmądrzejemy…
– Leją na to. Jestem Smokiem! Smokiem! – wrzasnąłem na Mike’a. – Nie pamiętam już innego świata! Żyję w tych lasach i będę żył dalej!
– Nie kłam, Jack! Pamiętasz! I wcale nie jesteś Smokiem! Jesteś dobry!
Słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Co ty pleciesz… ja… Na mnie nigdy nie obsycha ludzka krew!
Pożerałem wrogów jak pieczone kurczaki! Jestem potworem! – Zatrząsł mną histeryczny śmiech. – Mike, zbawca Rosji… Zastrzel mnie, a przyniesiesz ludziom więcej pożytku. Jestem gorszy niż jakiekolwiek zwierzę! Zanim zdechnę, jeszcze wszystkim pokażę… Bierz!
Podałem mu pistolet, nie zauważając teatralności tego gestu na szyi Mike’a wisiał przecież luger.
– Nie zamierzam do ciebie strzelać.
– A jeśli ja… jeśli strzelę do ciebie? Wiesz, co powiedziałeś?
Nazwałeś Smoka dobrym! Za to należy się śmierć!
Mike popatrzył spokojnie na pistolet.
– Wiesz co, Smo? Zabij mnie trochę później. Jeśli rzeczywiście musisz.
Znowu dotknął klawisza w ścianie. Tym razem drzwi drgnęły, coś zahuczało w podłodze. Zza odsuwających się skrzydeł buchnęło chłodem. Oświetlony nielicznymi lampami korytarz schodził w dół.
– Stój! – Zrobiłem krok w stronę Mike’a. – Pójdziemy razem.
Jeszcze nie miałem okazji… zabijać komputerów.
Mike popatrzył na mnie poważnie.
– Nie. Wybacz, Jack. Na pierwszym zakręcie rozstrzelałby cię automatyczny karabin.
– A ciebie?
– Mnie rozpozna. – Pokazał na swoje ramię.
Korytarz patrzył na nas ciemną, bezdenną źrenicą.
– Nie – powiedziałem cicho. – Nie puszczę cię samego. Nie wrócisz, czuję to… Opamiętaj się, połowa rakiet już dawno zardzewiała!
– Jeśli została choć jedna, trzeba iść.
Pociągnąłem go za rękę.
– Mike! Pomyśl o czymś innym… a jeśli u nich została podobna baza? I ona odpowie?
– To niczego nie zmienia! – krzyknął Mike i wyrwał mi rękę. Rozliczyłem się z tobą, Smoku? Jesteśmy kwita? To zostaw mnie!
Spadaj do swojego lasu!
Zrobił krok w ciemność.
– Mike… – Zamarłem na progu. – Poczekam tu na ciebie. Słyszysz? Nudno będzie wracać samemu…
Przez chwilę trwała cisza, potem usłyszałem głos chłopca:
– Dobrze, Jack. Postaram się nie siedzieć tam zbyt długo.
I ruszył w półmrok korytarza.
Czekałem bardzo długo. Już dawno się ściemniło i betonowy grobowiec rozświetlało jedynie mżenie lamp elektrycznych. Światło wydawało się martwe, ale może to tylko ja się od niego odzwyczaiłem… Z nudów zacząłem otwierać wszystkie szafy po kolei. Układałem na podłodze kombinezony i plecaki, automaty i apteczki, naboje w magazynkach i gładkie cylindry granatów. Zajęty segregowaniem tych skarbów, nie od razu spostrzegłem, że światło przygasa.
Wyjrzałem na korytarz, ale nic nie zobaczyłem. Panowała tam ciemność, gęsta jak stojąca woda.
– Mike!
Mój głos ugrzązł w ciemności, korytarz wessał go w wyłożone plastikiem ściany.
– Mike!
Zanurzałem się w mrok powoli, krok po kroku, potem przyspieszyłem, wyciągając przed siebie ręce. W takich ciemnościach łatwo sobie rozbić głowę.
Za pierwszym zakrętem potknąłem się o coś miękkiego. Pochyliłem się, palce natrafiły na śliski materiał kombinezonu desantowego.
– Mike! Co z tobą?
Jęknął cicho. Przesunąłem dłonią po jego twarzy – była mokra.
Krew? Został ranny? Ale to nic, to głupstwo, nie to najstraszniejsze, co mogło się zdarzyć.
– Szczeniaku, no, szczeniaku… Przecież mówiłem, że nie powinieneś tam iść sam… – szeptałem, niosąc Mike’a do wyjścia.
Światło zgasło już nawet w śluzie.
– Zaraz, Mike… zaraz zobaczymy – mamrotałem, kładąc go przy otwartym luku. Skoczyłem do tyłu, znalazłem po omacku dwa miotacze ognia, wróciłem na powierzchnię. Ciemności panowały absolutne – przez szczelne chmury nie przebijał się ani księżyc, ani gwiazdy. Skały były chyba bardziej po prawej…
Z odległości dziesięciu metrów wystrzeliłem w skałę dwie kapsuły.
Gdy zapłonął oślepiająco biały ogień, odwróciłem się do Mike’a.
Na twarzy miał nie krew, lecz wymiociny. Tak szybko człowiek zaczyna wymiotować jedynie po śmiertelnej dawce promieniowania…
– Mike… Dlaczego?
Niespodziewanie otworzył oczy i wyraźnie powiedział:
– To reaktor.
– Boli cię?
– Ramię… czujnik… kłuje. Tutaj jest promieniowanie? Jesteśmy w środku?
– Nie…
– Więc to ja… promieniuję. Odsuń się.
– Coś ty, Mike…
– Tam jest taki głupi system, trzeba przejść przez gorącą strefę.
Nie ma innej drogi… Odsuń się, bo cię napromieniuje…
– A komputer?
– Nie można go zatrzymać… Wiedzieliśmy o tym, dlatego szedłem właśnie do reaktora. To była jedyna szansa… Odsuń się, bo cię zabije…
– Wiedziałeś wcześniej?
Ogień zaczął gasnąć i twarz Mike’a pogrążała się w ciemności.
– Oni nie są ciebie warci! Nie są warci!
– Skąd wiesz? Może tam, właśnie teraz… ich rosyjski Mike… zatrzymuje swoje rakiety… wszystko się powtarza… i zło, i dobro…
Zamilkł. A potem wyraźnie powiedział:
– Jesteś dobry. Zostań człowiekiem, Smo…
W tamtym miejscu nie dało się wykopać grobu. Obłożyłem ciało Mike’a kamieniami i na jednym z nich, u wezgłowia, wydrapałem imię. Gdy położyłem na wierzchu luger, poczułem mdłości.
Płynąłem w purpurowej mgle. Czerwone drzewa szeleściły czarnymi liśćmi, kołysząc się wokół mnie. Czasem podkradały się bardzo blisko, wsłuchując się w moje kroki, czasem odsuwały się przestraszone. Czego się boją? Przecież jestem Smokiem. Nie krzywdzę drzew i traw, nie zrywam kwiatów. Jestem Smokiem…
Dreszcze wstrząsały piersią z każdym uderzeniem serca. Już zapomniałem, jak bije… A serce waliło szybko, w napięciu, jakby wbiegając po schodach, coraz wyżej, coraz wyżej. Co jest tam, na górze? Przepaść? Drzwi?
W pewnej chwili przyłapałem się na tym, że klęczę i trę policzkiem o osypującą się korę sosny. Purpurowa mgła odsunęła się i odczułem ulgę. Potem zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy, ale nie bałem się. Ale kiedy przy ustach zobaczyłem własną rękę, a w niej wodę, a w wodzie zielonkawe, wodniste larwy, wtedy się przestraszyłem. Wylałem wodę i odszedłem od śmiercionośnej kałuży, daremnie próbując sobie przypomnieć, czy zdążyłem się z niej napić…
Na drugi czy trzeci dzień poczułem się całkiem nieźle. Mgła zniknęła, w głowie się przejaśniło, jedynie słabość nie przechodziła.
Rozpaliłem ognisko, rozwiesiłem wokół niego przemoczone ubranie. Pot wysychał, zostawiając na materiale białe wzory. Zacząłem grzebać w plecaku i wtedy natrafiłem na pistolet Mike’a…
Wyłem i tarzałem się po ziemi, dopóki nie trafiłem rękaw ogień.
A potem usiadłem i płakałem. Pistolet spoczywał obok mojej ręki.
Odżywały wspomnienia… Przypomniałem sobie ciężar rękojeści w dłoni, sprężystość spustu…
Zerwałem się z okrzykiem: „Nic z tego!”, a potem długo wytrząsałem magazynek pistoletu w ogień. Naboje wybuchały pod moimi nogami, rozbryzgiwały się iskry i polana, ale wiedziałem, że kule mnie nie trafią. Gdy zacząłem się ubierać, wróciła purpurowa mgła. Zwymiotowałem w ogień.
…Szli brzegiem rzeki. Skąd tu rzeka? Musiałem zabłądzić…
A może to już Prawy Dopływ? Padłem na trawę, ręce same ściągnęły automat z ramienia. Usłyszałem szczęk zamka, poczułem dotyk kolby.
Smoki umierają w boju. Będę strzelał, chociaż jestem chory… będę strzelał, nawet jak będę martwy. Dopóki skóra na moich dłoniach nie zamieni się w popiół, palce odnajdą spust. Jestem Smokiem! A trójka obcych już do mnie szła. Zatrzymali się, zrobili jeszcze jeden krok… Nie, nie umrę! Zabiję ich i napiję się gorącej krwi.
Albo po prostu zabiję. I wrócę do swojego lasu.
Palce spoczęły na spuście. Jeszcze chwila…
– Zostań człowiekiem, Smo…
Przecież on nie żyje! Dlaczego słyszę jego głos? On nie żyje!
– Zostań człowiekiem, Smo…
Automat wysunął mi się z rąk. Zamknąłem oczy. Jak dobrze…
Kroki były coraz bliżej. Czyje to kroki? Ktoś podniósł automat, przewrócił mnie na plecy…
– To dobry Smok… Dobry Smok! A wy nie wierzyliście!
Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie słyszałem ten dziecięcy jeszcze głos. Ostrożnie podniesiono mnie z ziemi, położono na czymś, zaczęto nieść. Czyjaś ręka gładziła mnie po twarzy.
Dlaczego oni wszyscy mają dłonie Mike’a? Otworzyłem powieki i zobaczyłem brzeg zrobionych ręcznie noszy. Moja ręka wisiała tuż nad ziemią, dotykając żółtych ździebełek trawy, a z palców spływały ostatnie strzępy purpury.