Joanna Chmielewska
Babski Motyw

– Ty, słuchaj – powiedziała już w progu mojego domu wracająca ze służbowego spotkania Martusia. – Jakaś baba leży pod wierzbą koło twojego śmietnika. To śmietnik chyba, nie?

Rzuciłam okiem w kierunku wierzby. Ściemniało się już nieco.

– Teoretycznie śmietnik, chociaż nie mam jeszcze umowy ze śmieciarzami. Bo co?

– Bo mówię, baba leży.

– No to co?

– To może powinno się coś zrobić? Może ona pijana?

Wciąż jeszcze sens informacji do mnie nie docierał. Zła byłam.

– No i cóż takiego, żałujesz jej? Niech sobie wytrzeźwieje w zieleni. Nikt jej tam chyba nie przejedzie? Wzdłuż leży czy w poprzek?

Martusia z roztargnieniem rozejrzała się po przedsionku, powiesiła torbę na wieszaku, rzuciła na szafeczkę stos teczek i zaczęła zmieniać własne obuwie na moje ranne pantofle.

– Tak jakoś geometrycznie zgięta. Ale nie, daleko nie wystaje. Słuchaj, czy ciebie to wcale nie obchodzi? Ostatecznie to jest twój dom, twój śmietnik i twoja wierzba!

– Wierzbie nie zaszkodzi, w środku rośnie. A co do baby…

Zawahałam się. Gdybym nie była taka zła z różnych przyczyn, zainteresowałabym się z pewnością normalnie, jak człowiek. Ale złość jeszcze we mnie tkwiła solidnie i byłam przeciwna światu, babie, a nawet własnej wierzbie, która, jak Bóg na niebie, żadnych złośliwości nigdy mi nie robiła. No, poza tym, że raz spróbowała walnąć mnie w oko, tu jednakże zawiniłam raczej ja.

Martusia niezdecydowanie utkwiła w progu kuchni.

– A może byś ją chociaż poszła zobaczyć? Bo potem będzie, że ja mam jakieś zwidy albo co. Gdyby leżała u mnie, przynajmniej wyjrzałabym przez okno.

– Przez moje okno tamtego miejsca nie widać. No dobrze, mogę spojrzeć…

I nagle ożywiłam się.

– Czekaj, zrobię jej fotografię! Na wszelki wypadek. Żeby nie było, że też latają po mnie zwidy, a poza tym dosyć mam już tego zajmowania parkingu pod moim ogrodzeniem! Gdzie aparat…?

Obie wyszłyśmy na zewnątrz w rannych pantoflach, na szczęście było sucho, a śmietnik znajdował się o dziesięć metrów od furtki. Aparat fotograficzny otworzyłam po drodze.

Rzeczywiście, pod drzwiczkami mojego śmietnika leżała trochę skulona postać ludzka, robiąca wrażenie kobiety. W czarnych spodniach, czegóż te baby tak uporczywie noszą spodnie…? Wpadły w szał na tle emancypacji, niech im będzie, chcą rządzić, też niech im będzie, ale do rządzenia wszak służy całkiem inna część ciała, nie ta od spodni, mogłyby rządzić i w kieckach… Rude włosy zasłaniały jej twarz, a spod spodni wystawały pantofle na wysokich obcasach, a…! To stąd wrażenie kobiety, włosy o niczym nie świadczą, ale na takich obcasach mężczyźni jeszcze nie chodzą. Chwalić Boga, nie potrafią, dobre i tyle… Zrobiłam dwa zdjęcia, błyskając fleszem, po czym, z dużym oporem, zgodziłam się pomyśleć. Martusia stała za moimi plecami.

– Ona jakoś źle wygląda, wiesz? – zakomunikowała z niesmakiem. – Jeśli jest chora, będziemy robić za nieludzkie potwory.

– Jeśli nie jest przestępczynią, humanitaryzm w stosunku do niej nie obowiązuje ani nas, ani nikogo – odparłam zimno. – Tylko złoczyńcę w tym kraju należy oszczędzać, chronić i ratować. Mogę gdzieś zadzwonić, o ile ta parszywa komórka z czymkolwiek mnie połączy. Musiałaś ją zobaczyć?

– Nie – wyznała Martusia natychmiast. – Ale jakoś wpadła mi w oko i z ciekawości podeszłam…

– A mało że wierzba zwisa, to jeszcze zielskiem przykryta. To piołun i lebioda, sama je wyrwałam z tej górki piasku, którą widzisz, piasek mój, i wcale nie piasek, tylko tak zwana ogrodnicza ziemia.

– I przykryłaś ją…?

– Kogo? Tę ziemię?

– Nie. Tę facetkę.

– Naprawdę myślisz, że ona tu leży od trzech tygodni? Zielska wyrwałam trzy tygodnie temu! Widzisz przecież, że suche!

– Ja się nie znam na zielskach – westchnęła Martusia żałośnie. – Ale masz rację, że zasłaniają. Trochę.

Stałyśmy przez chwilę, wpatrzone w leżącą postać.

– Tadeusz dzisiaj będzie? – spytała nagle Martusia.

– Będzie, cholera, ale późno, już był i pojechał, dlatego jestem wściekła, drugi raz muszę autoryzować kretyństwa. Witek też będzie, czego on mi truje alarmami, czy tych rzeczy oni nie potrafią załatwić beze mnie…?!

– Przecież to ty musisz zapłacić!

– No to zapłacę, czyś ty widziała, żebym ja dzień w dzień żarła kawior, bażanty w maladze i ostrygi…?!

– Ostrygi widziałam…

– Przecież nie tu! We Francji! Nad Atlantykiem! Tam są tańsze niż kartofle!!!

– Są, są, z pewnością – zgodziła się Martusia pośpiesznie – ale co to ma do rzeczy?

– A to, że na żarcie nie wydaję! Futro u mnie widziałaś?!

– Nie wiem, czy tę kurteczkę można nazwać futrem…

– Po kosmetyczkach nie latam, odzież mam w nosie, na biżuterię kicham, dzikich ryków muzyki rąbanej za próg domu nie wpuszczę, pół litra wódki stoi u mnie trzy lata, a szampan leży od zeszłego roku! To na co ja mam wydawać pieniądze…?!

– Piwo… – podsunęła Martusia nieśmiało.

– Zgłupiałaś? Ile tego piwa? Trzy cysterny?! I gdzie je zmieszczę? Ono mi w ogóle szkodzi, bez ciebie prawie do ust nie biorę! No dobrze, wino – ugięłam się nagle.

– Owszem, drogie, ale gdybym trąbiła flachę dziennie, stałabyś teraz nad moim grobem, dawno byś stała, bo też nadmiar mi szkodzi. To co, oni naprawdę mają obawy, że znienacka pożałuję na cholerne alarmy?!

– I na co ci właściwie alarmy, skoro rzeczywiście tych rzeczy dla złodziei prawie wcale nie masz…?

– Bo złodzieje głupie – wyjaśniłam ponuro. – Myślą, że mam, możliwe, że normalna baba by miała. Za to mam komputer z zawartością, dla nich do bani, a dla mnie reszta życia. Na tę idiotyczną stałą dyskietkę nie umiem nagrywać, to znaczy umiem, ale zapominam, jak to się robi, i nie mam do tego cierpliwości. No i samochód, żeby to piorun trafił, czego oni się tak czepiają akurat moich samochodów…?

– Będziemy tutaj i w tej chwili…?

Stałyśmy cały czas na utwardzonym kawałku żwirku pod moim ogrodzeniem, o dwa metry od leżącej przy śmietniku postaci, zapomniawszy prawie, dlaczego tu stoimy.

Zreflektowałam się.

– Myślisz, że ona jest żywa? – spytałam podejrzliwie, rzucając okiem na postać.

– Bo nie wiem, gdzie dzwonić, policja czy pogotowie?

– Nie będę sprawdzać za skarby świata! – zarzekła się Martusia gwałtownie.

– Chcesz, to ją macaj sama…

– Nie chcę.

– To tam zadzwoń, z czym cię połączy. Tu musimy czekać czy możemy w domu?

– Telefon leży w domu, co rozstrzyga sprawę. A propos, jak załatwiłaś…?

W kuchni nastąpił dalszy ciąg programu. Moja komórka miała jako tako możliwy zasięg albo w kuchni, albo na tarasiku przed domem z drugiej strony, ale na tarasiku czekały dzikie koty, które każde moje wyjście na zewnątrz traktowały jak ukazanie się kelnera z tacą w doskonałej restauracji. Nie miałam teraz głowy do kotów, zamierzałam nakarmić je później, wolałam kuchnię, Martusia zaś, która przyjechała z Krakowa na dwa dni w celu załatwienia spraw służbowych, zgłodniała nieco po emocjach i obsłużyła się sama, przyrządzając sobie posiłek, złożony z bobu i kawalątka nogi uduszonego kurczaka. Nieśmiało bąknęła coś o sałacie, ale sałaty nie było i z warzyw poradziłam jej plasterek cytrynki. Dzwoniłam pod numery alarmowe na zmianę, aż w końcu połączyło mnie z policją. Przedstawiłam się grzecznie i powiedziałam:

– Przykro mi, że ciągle państwu truję, ale pogotowie mi się rozłącza, a pod moim domem leży jakaś obca osoba, płci prawdopodobnie żeńskiej, nie wiem w jakim stanie, i liczę na to, że policja sprowadzi także lekarza. Tu nie ma stacjonarnych telefonów, więc zróbcie coś, bo może trzeba szybko. Mój numer komórki ma chyba cała policja w Warszawie…

Przez ten czas Martusia powiedziała:

– O kurczę, jaki dobry bób! Świetny kurczak! Wiesz, że na zimno z cytryną to całkiem niezły pomysł…? Mogę sobie wziąć piwo…? Więc słuchaj, to prawie cud, sama sobie nie wierzę, zostawiłam im scenopis, omawialiśmy go nawet, wejdę w to, podpisanie umowy przewidują na przyszły tydzień, gdzie ten Tadeusz cholerny, niech on tego dopilnuje, przecież i ciebie to dotyczy, ja przyjadę, jeśli ci to nie przeszkadza…

Zważywszy, iż wszystko mówiła z przerwami, na ostatnie zdanie mogłam odpowiedzieć.

– Nawet się bardzo ucieszę, bo ty o poranku jesteś jak skowronek. Umówię cię z weterynarzem i złapiecie chociaż jednego kota.

Martusia omal się nie zadławiła.

– Ty kota masz…?

– Trzynaście, ściśle biorąc, ale dwa nie wchodzą w rachubę. Cztery już załatwione, nie, pięć, więc zostaje osiem, z czego jeden pilny. Nie, źle mówię, sześć. Chociaż nie wiem, czy nie siedem, bo tak prawdę mówiąc, nie mogę się ich doliczyć i liczba jest zmienna. Ale tę jedną sztukę trzeba złapać koniecznie.

Martusia z lekkim wysiłkiem przełknęła ostatni kawałek kurczaka i podniosła się ze stołka. Siedziała przedtem bardzo niewygodnie, jakoś tak bokiem, jedząc, nie wiadomo dlaczego, przy bufecie kuchennym, zamiast przy normalnym stole.

– I z tą jedną sztuką co zamierzasz zrobić? – spytała ostrożnie, wstawiając talerzyk do zlewozmywaka. – Przyrządzić…?

– Nie pchaj tego do zlewu, tu jest zmywarka. Ubezpłodnić, o ile okaże się kotką. Inaczej w przyszłym roku miałabym tu sto czterdzieści osiem kotów, policzyłam.

A małych kociąt topić nie będę, prędzej się sama utopię, więc trzeba to załatwić operacyjnie, pod narkozą.

– A dlaczego sama nie złapiesz?

– Bo mnie się już nie boją i nie mogę zawieść ich zaufania…

Kwestią kotów zajęłyśmy się tak, że o babie pod śmietnikiem zapomniałyśmy kompletnie i wizyta policji ogromnie nas zaskoczyła. Nagle pojawiło się ich trzech, w tym znajomy prawdopodobnie komisarz, uparcie nie mogłam połapać się w ich szarżach, bo zbyt długo przywykałam do sierżantów, poruczników, kapitanów, majorów i pułkowników. W dodatku pojawiali się po cywilnemu, co tym bardziej zaciemniało sprawę. Ale miałam wrażenie, że to komisarz, załatwiał już ze mną parę drobnostek z racji niezwykłego upodobania złodziei do mojego samochodu. Jakby innych toyot na świecie nie było…!

– Zaraz przyjedzie ekipa – rzekł na powitanie. – Kto ją znalazł? Któraś z pań?

– Przejdźmy może tam – zaproponowałam, wskazując pokój. – Tu nie ma gdzie usiąść, a ja nie umiem rozmawiać na stojąco.

– Tu nie było co znajdywać, wystarczyło spojrzeć – odparła równocześnie Martusia.

– Leży niby pod gałęziami, ale właściwie na wierzchu.

– No dobrze, to która z pań spojrzała?

Martusia przyznała się, że ona. Usiedliśmy przy stole, stanowiącym jadalnię, chociaż komisarz ostrzegł, że na razie rozmowy nie będzie, wyłącznie wstępne wyjaśnienia, protokół napisze się odrobinę później.

– Kiedy pani ją dostrzegła?

– No, kiedy…? Jak przyjechałam, nie? Od razu zaczęłaś dzwonić…

– Nie od razu – sprostowałam. – Najpierw wyszłyśmy popatrzeć, a potem kotłowałam się z tą komórką co najmniej dziesięć minut. Wychodzi, że jakieś… Co ja za brednie mówię, żadne jakieś, zegarek miałam przed nosem, sprawdzałam godzinę, bo czekałam na ciebie, widziałam, jak podjeżdżałaś, była dokładnie siedemnasta czterdzieści osiem, to znaczy siedemnasta czterdzieści dwie, bo on się śpieszy sześć minut. Więc zobaczyłaś ją o siedemnastej czterdzieści dwie i pół.

– Dlaczego pół? – zainteresowała się Martusia.

– Bo nie rzuciłaś się przecież ku niej w jednej sekundzie i nie wysiadałaś wyjątkowo ślamazarnie, tylko zwyczajnie. Zamknęłaś samochód, podeszłaś… Liczę na to pół minuty.

Komisarz chyba zgadzał się ze mną, bo kiwał głową.

– Ruszały tam panie coś? Dotykały?

– Nic kompletnie, żadna z nas – zapewniłam go stanowczo. – Co jej właściwie jest? Chora, pijana, nieżywa?

– Nieżywa.

– Jezus Mario! – jęknęła Martusia ze zgrozą. – I myśmy tam stały nad trupem i rozważały… Cośmy właściwie rozważały?

– Nie mam pojęcia. A, nie, wiem! O tych alarmach. I kto ma jeszcze dziś przyjechać…

– Boże jedyny, może ona właśnie przez ten czas umarła?! Co za świnie jesteśmy!

Zdenerwowałam się trochę.

– Nie strasz mnie! Nie mogła tak umrzeć akurat w tamtej chwili, na naszych oczach!

Nieruchomo leżała, ani drgnęła!

Komisarz zlitował się nad nami.

– Umarła wcześniej. Lekarz stwierdzi dokładnie, ale chyba z godzinę temu, a może i więcej. Od kiedy tam leżała, panie wiedzą?

– Nie – odparłam ponuro.

– Jak wyjeżdżałam, jeszcze nie leżała – stwierdziła Martusia energicznie.

– Rozejrzałam się, patrzyłam, gdzie równiej, żeby wykręcić…

– O której to było?

– Jedenasta dwadzieścia – powiedziałam. – Umówiona byłaś na dwunastą i mówiłam, że jedziesz za wcześnie!

– No i byłam za wcześnie, ale na dobre mi wyszło…

– A pani jej nie widziała? – zwrócił się komisarz do mnie.

– Nie wychodziłam za furtkę, a od środka nie widać, bo wierzba zasłania. W ogóle siedziałam w środku domu, przy komputerze, i tylko czasem robiłam coś w kuchni. Ale, zaraz! Tu się plątały różne osoby! Z kuchni widziałam, chodził facet i roznosił jakieś reklamy, pewnie mam w skrzynce listowej, poza tym był pan Ryszard, przyniósł mi pieczywko i żarcie dla kotów, poza tym ktoś latał dookoła domu sąsiada, tu obok, z prawej strony. Więcej nie wiem, nie zwracałam uwagi.

– To niech pani sobie na razie przypomni i najlepiej zapisze, kiedy i kogo pani widziała. Ja później sporządzę protokół. Niedługo, za jakieś pół godziny…

Dopiero kiedy poszedł, przyszło nam na myśl, że nawet nie spytałyśmy, na co facetka umarła. Na galopujący zawał? Otruła się, przyszła popełnić samobójstwo akurat pod moim śmietnikiem? Zabił ją ktoś…? Nie dowiedziałyśmy się także, kim była!

– Słuchaj, może to ktoś znajomy? – spytała Martusia niespokojnie, obserwując zorganizowane zamieszanie za bramą. – Nie było widać twarzy.

– Ale włosy. Nie znam ani jednej osoby z takimi długimi rudymi włosami. Czarne, to owszem, rudych jakoś nie.

– Ale piękny kolor miała. Co oni robią? Biorą ją do suki?

– To nie suka. Karetka do przewożenia zwłok.

Martusią nagle trzepnęło.

– Boże, jaki cudny pies! – zachwyciła się. – Popatrz, popatrz! Super!

Nie musiała mnie zachęcać do patrzenia.

– Każą mu wywęszyć ślady. Mam nadzieję, że nie wywęszy niczego w moim ogrodzie i nie wda się w wojnę z kotami… Och, nieszczęsny! Przyjechała samochodem!

– Skąd wiesz?

– No przecież widzisz, jak się zachowuje! Muszę zobaczyć z bliska!

Wypadłam z domu i uczepiłam się bramy. Ostatecznie, znajdowałam się na własnym terenie i tkwić przy bramie miałam prawo. Martusia popędziła za mną.

Pies był rzeczywiście przecudowny. Pomijając urodę, idealnie wytresowany, spokojny, a zarazem skupiony, gorliwy i chętny do pracy. O swoich odkryciach informował tak, że najlepszy ćwok mógł zrozumieć.

– I bez policji zgaduję, jak było – powiadomiłam ją. – Patrz, gdzie doprowadził.

Wysiadła przed sąsiadem, poszła w moim kierunku i przy śmietniku padła trupem, kroku więcej ku furtce nie zrobiła.

– Skąd wiesz?

– No przecież sama widzisz, co ten pies pokazuje. Taki pies to czyste złoto, elektronikę możesz wyłączyć, psa nie oszukasz. Zdaje się, że zdejmuje ze mnie podejrzenie, jakobym gościła ją u siebie, zabiła i wyniosła na śmietnik…

– Szczególnie, że nie masz jeszcze umowy ze śmieciarzami – przypomniała Martusia z troską.

Wściekłość, która zelżała trochę pod wpływem sensacyjnego wydarzenia, ogarnęła mnie na nowo, kiedy wróciłyśmy do domu. Zarazem przypomniałam sobie, co było głównym jej źródłem.

– No i masz, następna punktualna – powiedziałam ze złością. – Uczepiła się mnie któraś dziennikarka, wywiad i wywiad, miała przyjść o wpół do czwartej albo koło trzeciej, chociaż wyłgiwałam się jak mogłam, w dodatku z fotoreporterem, i proszę bardzo, do tej pory jej nie ma. I po cholerę ja się tu pindrzę, męczę w peruce, zbijam się z tematu, a w dodatku nie wiem, o co jej chodziło.

– Z którego czasopisma? – zainteresowała się Martusia.

– A bo ja wiem? Zapomniałam zapytać, bo wcale nie chciałam, zdaje się, że wymyśliła coś, czego nie cierpię. Już chyba nie przyjdzie, a nawet jeśli przyjdzie, nie zamierzam z nią gadać.

Na żadne gadanie rzeczywiście nie było szans, ponieważ komisarz dotrzymał obietnicy i przyszedł sporządzać protokół. Usadziłam go przy stole.

– Powinniśmy właściwie rozmawiać w pracowni, ale tam się suszą roślinki i nie ma miejsca – wyjaśniłam. – Do pracowni wygonimy osoby, które przyjdą lada chwila i mogłyby przeszkadzać, a tu, proszę bardzo, stół wolny, może pan pisać całą powieść.

– Kto przyjdzie? – spytał nieco podejrzliwie.

– Mój plenipotent i mój siostrzeniec. Musimy z nimi pozałatwiać rozmaite sprawy służbowe.

– Mogą także iść do salonu – zaproponowała Martusia. – Będą podsłuchiwać, ale tajemnic do ukrywania chyba żadnych nie mamy?

– Jeśli nawet, to akurat nie w tej kwestii…

– Panie pozwolą dowody osobiste – poprosił grzecznie komisarz i spojrzał na Martusię. – Pani tu mieszka?

– Niestety, nie. Mieszkam w Krakowie. Przyjechałam wczoraj, na dwa dni, bo byłam umówiona w filmie i w telewizji. Pojutrze rano wyjadę.

Gapiłyśmy się w niego niczym sroka w gnat, kiedy spisywał sobie nasze dane osobowe. Skończył z personaliami i przystąpił do pytań.

– Czy zna pani Barbarę Borkowską? – zwrócił się do mnie znienacka.

– Nie – odparłam bez namysłu. – Nawet się nie muszę zastanawiać. Borkowskich w rodzinie miałam dwie, każdą oddzielnie, ściśle biorąc, w dwóch rodzinach, panieńskie nazwiska, nie miały ze sobą nic wspólnego i od dawna nie żyją. Żywej Borkowskiej nie znam żadnej. To ta nieboszczka spod wierzby?

– Skąd pani… – zaczął i zreflektował się. – O, nie będę kręcił, bo i tak się pani domyśli. Owszem, ta nieboszczka.

– A ja jedną Borkowską znam! – oznajmiła Martusia z triumfem. – Ale nie Barbarę, tylko Lucynę, i nie tu ani w Krakowie, tylko w Zamościu. Ma sklep warzywniczy. To nie ona tu leżała z pewnością, rozpoznałabym ją, jest potwornie gruba. I nie ruda.

– Bardzo dobrze – pochwalił komisarz informację, nie wiadomo dlaczego. – Czy ma pani broń palną?

Martusia zachłysnęła się piwem.

– Niech pan mnie tak nie zaskakuje – poprosiła. – Nie mam i nie chcę mieć, ja się boję broni palnej!

– Ja chcę, ale też nie mam – wyznałam z żalem i nagle ożywiłam się nadzieją.

– A może pan mi nie uwierzy? I zrobicie u mnie rewizję? Takie porządne, rzetelne przeszukanie?

– Zwariowałaś, na co ci przeszukanie? – zgorszyła się Martusia.

– Jak to, na co? Może przy okazji znajdą czerwony grzebień ze szpikulcem?

– A, grzebień… Rozumiem. Jeszcze go nie znalazłaś od zeszłego roku?

– Nie. Nie miałam kiedy szukać.

Komisarz przyglądał się nam z rosnącym zainteresowaniem.

– Cały czas była pani dziś w domu? – zwrócił się znów do mnie.

– Poza chwilowymi pobytami w ogródku, cały.

– I nic pani nie słyszała?

Zdezorientował mnie doszczętnie.

– Jakie nic…? Nie ogłuchłam przecież! Radio grało, słyszałam doskonale, koty miauczały, jak wyszłam z puszką, gong u furtki słyszałam… Co jeszcze miałam słyszeć?

– Huk, na przykład. Albo warkot samochodów.

– W pracowni samochodów nie słychać, chyba że budowlane. Ale przez ostatnie parę dni ta budowa naprzeciwko stoi i nie jeżdżą. Huku żadnego nie było. A, rozumiem!

Tę facetkę ktoś zastrzelił?

Martusia z miejsca okazała sceptycyzm.

– A skąd ty wiesz, że ktoś, może ona tak sama siebie? Samobójczyni?

– No coś ty, pod moim śmietnikiem…?!

– Pod wierzbą płaczącą.

– Wszystko jedno. Gdyby sama siebie, znaleźliby pistolet i ten pan nie pytałby nas o broń palną. Trudno chyba przypuszczać, że weszła, poprosiła o pożyczenie, rąbnęła w siebie i potem co? Przerzuciła mi z powrotem przez ogrodzenie? Pies powiedział, że nas tam przy niej nie było!

Komisarz wytrzymywał to wszystko, wzdychając tylko od czasu do czasu.

Spróbowałam się skupić, bo w końcu wydarzenie mnie interesowało, a nabrałam obaw, że, zraziwszy do siebie władze śledcze, niczego się więcej nie dowiem.

– Zaraz, chwileczkę. Kto tutaj był ostatni…? Witek…

– Witek dopiero ma być – przypomniała mi z naganą Martusia.

– Ale już raz był. Przyleciał o wpół do trzeciej i zaraz poleciał, wiem, że o wpół do trzeciej, bo myślałam, że to ta na wywiad, spojrzałam na zegarek…

– I Tadeusz był.

– Tadeusz był wcześniej, zaraz po twoim odjeździe. Witek był o wpół do trzeciej i nic nie mówił, żeby coś leżało, potem już tylko czekałam na ciebie. Czyli jakąś Barbarę Borkowską ktoś rąbnął z broni palnej pomiędzy czternastą czterdzieści pięć, a siedemnastą trzydzieści, przyjechawszy tu z nią samochodem. Nie pytaj mnie głupio, skąd wiem, bo sama widziałaś, pies ją wywęszył na małym kawałku, więc z czegoś wysiadła, a potem to coś samo nie odjechało. Przyjechał z nią zabójca, bo osoba niewinna od razu podniosłaby krzyk i w pięć minut zawiadomiła policję. Albo usiłowałaby ją ratować. Pistolet miał z tłumikiem, inaczej nie ma siły, huk bym usłyszała, chociaż mogłam nie zwrócić uwagi. Więcej nie wiem i nie wymyślę.

– Całkiem wystarczy – powiedział komisarz potępiająco. – Ja tu nie przyszedłem po to, żeby pani prowadziła dochodzenie, tylko po odpowiedzi na pytania. Czy ten pani śmietnik był zamknięty?

W tym momencie zadźwięczał gong od furtki i zaraz potem szczęknęły drzwi.

– Pan Tadeusz – powiedziałam. – Wszystko otwarte, ale on dzwoni z grzeczności.

Martusia, zajmij go czymś chwilowo.

– Nie ma obawy! – zapewniła Martusia, zrywając się z miejsca. – Od razu mu powiem o tej umowie z telewizją…

– Kto to jest pan Tadeusz? – spytał komisarz.

– Mój plenipotent, agent i ofiara. Znęcam się nad nim i wykorzystuję go prawie wszechstronnie, z bardzo słabymi wyrzutami sumienia.

Pan Tadeusz już wchodził, próbując wygłosić jakieś uprzejme wyrazy, co zostało mu uniemożliwione. Wszyscy odezwali się do niego równocześnie, Martusia jednak była najbliżej i jej słowa wybiły się z tłoku.

– Tadeusz, znasz jakąś Barbarę Borkowską?

– Barbarę Borkowską? – zastanowił się pan Tadeusz odruchowo. – Zdaje się, że jest taka dziennikarka… Zajmuje się chyba jakimiś prawniczymi historiami, osobiście się z nią nie zetknąłem, ale obiło mi się o uszy, że to raczej nieciekawa postać… Zwróciła się do pani o wywiad?

– Tego nie wiem, ale chyba nie – odparłam niepewnie, nie ruszając się od stołu.

– Ktoś tu miał przyjechać, mimo moich protestów. Jest nachalna i bezczelna?

– Podobno niekiedy tak, w sposób wręcz ordynarny…

– A, to może i ona. Pan przecież wie, że ja nie zapisuję…

– I rąbnęłaś ją, bo się pchała na chama! – ucieszyła się żywiutko Martusia.

– Martusia, policja tu siedzi…!

– Czy coś się stało? – zdenerwował się z miejsca pan Tadeusz. – Znów jakieś włamanie do pani…?

– Ach, nie, skąd! Tylko zwłoki.

– Tu, w domu…?!

– Nie. Za ogrodzeniem, pod wierzbą. O, cholera! – zwróciłam się z nagłym niepokojem do komisarza. – Pan ma rację, mogłam ją zastrzelić od środka, przez pręty. No nie, teraz już naprawdę musicie poszukać u mnie tej broni palnej! Chyba że stwierdzicie naukowo kierunek strzału, miejsce i możliwości mojego śmietnika. Chętnie wezmę w tym udział, jeśli trzeba.

Pan Tadeusz, nie mający pojęcia, co właściwie zaszło, natychmiast zażądał uczestnictwa w ewentualnej wizji lokalnej. Jest moim plenipotentem, nie pozwoli na żadne moje wygłupy i nie dopuści do szykan, ma obowiązek chronić moje interesy!

– Ona nie będzie szykanować policji, ona ich lubi – pocieszyła go szybko Martusia.

Komisarz przez cały czas zachowywał filozoficzny spokój. Przed sobą miał protokół, więc nie musiał przypominać sobie, na czym stanął. Twardo kontynuował działalność służbową.

– Pytałem panią, czy ten śmietnik był zamknięty od zewnątrz i od wewnątrz. I od kiedy?

– Od zewnątrz zamknięty. Sprawdziłam to z pustej ciekawości trzy tygodnie temu, jak wyrywałam zielsko. Od wewnątrz nie wiem, tam wierzba przeszkadza. I nie mam pojęcia od kiedy, pewnie od zawsze.

– Niemożliwe. W środku coś leży.

– Ale chyba nie drugie zwłoki? – zainteresowała się nieufnie Martusia.

– Nie – zapewniłam ją. – Nic nie śmierdzi. A jeśli sąsiad zezna panu, że przed miesiącem z hakiem coś u mnie okropnie śmierdziało, od razu panu powiem, że to był krowiak. Dopiero po dwóch dniach został przykryty ziemią. Mam na to świadków.

– Bardzo dobrze. A gdzie są klucze od tego śmietnika? Bo zamki widziałem.

Stropiłam się nieco. Majaczyło mi się, że zaraz po objęciu domu w posiadanie rozmaite klucze oglądałam, były mi pokazywane, nawet jakieś plakietki przy nich wisiały, ale co z nimi zrobiłam, Bóg raczy wiedzieć. Niewątpliwie położyłam je tak, żeby łatwo znaleźć, dzięki czemu zapewne przepadły na zawsze.

– Otóż nie wiem – wyznałam ze skruchą. – Możliwe, że znajdują się gdzieś w kuchni. Jeśli pan sobie życzy, możemy zaraz poszukać, ale za skutek nie ręczę.

– Pani Joanno, to jest poważna sprawa! – zdenerwował się pan Tadeusz, powodując tym życzliwy błysk oka komisarza. Ujawniała się w owym błysku chyba nawet odrobina wdzięczności. – Pani nie może tego tak lekkomyślnie traktować, dostała pani przecież wszystkie klucze! Albo może ma je pan Ryszard…?

– Może i ma – zgodziłam się. – A jak pan chce, proszę bardzo, niech pan przeszuka kuchnię. Ponadto mógłby pan otworzyć butelkę wina i w ogóle usiąść normalnie, a nie tak nam stać nad głowami.

– Albo może pójdziemy do pracowni i ja ci wszystko opowiem o tej umowie z filmem – podsunęła mu zachęcająco Martusia. – Mam od nich propozycje, ale sama ich nie rozważę, bo to i Joanny dotyczy. Ale chyba wypali. No…?

Pan Tadeusz przez chwilę silnie kojarzył się z człowiekiem, który dziarsko podtrzymuje dwa walące się drzewa i ma wielką nadzieję uchwycić i trzecie. Jednakże, jako istota pracująca głównie umysłem, błyskawicznie wybrnął z sytuacji.

– Może jednak najpierw załatwimy sprawy z panem…

– Komisarzem – podpowiedziałam litościwie.

– … z panem komisarzem, a potem zajmiemy się innymi kwestiami. Pani Joanno, ja zadzwonię do pana Ryszarda i spytam o klucze…

– Z kuchni! – syknęłam. – Na tarasiku siedzą koty!

– Kto to jest pan Ryszard? – spytał komisarz cierpliwie.

– Niech się pan z góry nastawi na całą książkę telefoniczną – poradziła mu życzliwie Martusia.

– Taką osobową, której w ogóle nie ma.

– Mój wykonawca – odpowiedziałam równocześnie. – Można powiedzieć, młodszy kolega po moim niezmiernie odległym fachu, istny anioł. Nie dość, że wybudował mi dom, to jeszcze się mną opiekuje i dba o wszystko znacznie porządniej niż ja. Nie chcę tego specjalnie podkreślać, ale sam pan chyba widzi, że ma pan do czynienia z kretynką, której luzem zostawiać nie można.

– Żeby tylko takie kretynki chodziły po świecie! – westchnął komisarz grzecznie.

– Wracając do tematu, stwierdza pani, że śmietnik był zamknięty. Ponadto, cofnijmy się, istnieje możliwość, że Barbara Borkowska była dziś z panią umówiona?

– Co nie przeszkadza, że uparcie jej nie znam – powiedziałam z irytacją i podniosłam się wreszcie od stołu. – Niech pan zaczeka, pójdę znaleźć papierek, może tam coś zapisałam.

Małe świstki poniewierały się na kuchennym stoliku, dookoła podpórki na książki, które z reguły czytałam przy jedzeniu. Przyzwyczajenie podobno naganne, ale, zważywszy, iż czyniłam to od blisko pół wieku i nie dostałam ani wrzodów żołądka, ani raka, ani bulimii, ani anoreksji, ani żadnych dolegliwości wątroby, ani w ogóle niczego, dla mnie akurat najwidoczniej nieszkodliwe. Komórka leżała obok, o ile ktoś trafiał na chwile moich posiłków, notatki robiłam na tym, co miałam pod ręką. Malutkie kartki z notesika.

Pan Tadeusz tkwił ze swoją komórką w oknie kuchennym, mogłam zatem bez przeszkód przeszukać stół. Znalazłam właściwy świstek.

– Proszę bardzo – powiedziałam z triumfem, wracając do części jadalnej. – Jest!

Piętnasta, wywiad, ze znakiem zapytania, bo wcale nie byłam pewna, czy tego wywiadu udzielę. Nie chciałam, baba się uparła. Musiała podać nazwisko, bo pod spodem jest gryzmoł, nie do odczytania, ale dwa razy występuje w nim duża litera B. Gdyby nie było gadania o Borkowskiej, uważałabym, że to raczej Borzycka, Brzezińska albo coś koło tego. I fot, znaczy, miała przyjechać z fotoreporterem, co mnie zgniewało dodatkowo.

No więc możliwe, że jechała do mnie i szlag ją trafił po drodze.

Komisarz z uwagą obejrzał świstek.

– A to wcześniej? Wyżej…?

– A, nie, to zakupy. Melon, widzi pan, koty i kryształ, znaczy kocie żarcie i płyn do płukania naczyń. Pan Ryszard mi to właśnie przywiózł o poranku.

– Pani pozwoli, że ja to załączę do protokółu?

– Jeśli z drugiej strony nic nie ma…

Nic nie było, więc skwapliwie wyraziłam zgodę na załączenie. Gdybym nie wyraziła, też by pewnie załączył. Z kuchni wrócił pan Tadeusz.

– Ma pani po dwa egzemplarze kluczyków do śmietnika, pan Ryszard ma trzeci komplet, pani kluczyki leżą albo na bufecie obok mikrofalówki, albo na tym regale w kącie. Mają plakietkę. Czy trzeba je znaleźć?

Komisarz zastanawiał się przez chwilę.

– Tak – zdecydował i podniósł się z krzesła.

– Ale pozwoli pan, że poszukamy razem.

W progu kuchni zatrzymał się i popatrzył na mnie.

– O ile znam panią i wiem o pani cokolwiek, Jestem pewien, że sama pani to zgadnie. Więc wolę powiedzieć, a wszystkich państwa proszę o dyskrecję. Trzeba panią wyeliminować, co, obawiam się, wcale nie będzie łatwe. Istnieje możliwość, że strzał oddano ze śmietnika, tam są pręty, a nie drzwiczki. Łatwo sprawdzić, czy kluczyków ktoś ostatnio używał, więc niech zostaną zabezpieczone. Jeśli leżą już długo nietknięte, pani będzie z głowy.

– Z czego wynika, że dostała trochę z boku, od tyłu – rzekłam smętnie do Martusi, kiedy obaj, komisarz i panem Tadeuszem, poszli grzebać na regale w kuchni. – Nie od przodu. Mam nadzieję, że pan Ryszard ma alibi, to człowiek pracy, może w tym czasie był na budowie w Magdalence albo gdzieś tam. Nie zaczaił się w moim śmietniku…

– Ty, słuchaj, mnie to przeraża – powiedziała Martusia z przejęciem. – Jechała do ciebie, nie chciałaś jej i ktoś ją zabija? Masz jakiegoś wynajętego? Usuwa niepożądanych gości? Powiedz mi wprost, jeśli będę niepożądana!

Poderwałam się na skutek skojarzenia.

– O Boże, koty! Biedne stworzenia, głodne czekają! No, już trudno, nie mam teraz głowy do zakładania pułapki, nie będziesz jutro łapać kota, przepadło. Dam im jeść i niech nie zawracają głowy.

Równocześnie skończyłam wydzielać kotom zawartość puszki, trochę chrupków i mleka, a pan Tadeusz z komisarzem znaleźli kluczyki od śmietnika. Leżały sobie już długo, nie używane.

– To teraz poproszę panią o tych ludzi, których tu pani widziała – powiedział komisarz, siadając znów przy stole. – Miała pani ich spisać. I godziny, mniej więcej, kiedy tu byli.

Spisać, co prawda, nie spisałam, ale udało mi się przypomnieć sobie widoki. Wyszło na to, że najpóźniej odjechał Witek, ludzie u sąsiada plątali się wcześniej. Możliwe, że ktoś tam jeszcze przechodził i przejeżdżał naszą imitacją ulicy, ale to już nie była moja sprawa.

Witek, mój siostrzeniec, pojawił się, jak na zawołanie, kiedy komisarz prawie wychodził.

– Nie – powiedział stanowczo. – Nikt tu nigdzie nie leżał, podjechałem od tamtej lewej strony i zawracałem tuż przy śmietniku. Mowy nie ma, żebym nie zauważył.

Borkowskiego jednego znam, to taksówkarz, ma zamężną siostrę, która inaczej się nazywa, i mamusię, o ile wiem. Mamusia około sześćdziesiątki, dopiero co go widziałem i nic nie wiem o tym, żeby straciła życie. Byłby chyba, zaraz potem, w trochę gorszym humorze…?

Taksówkarz Borkowski mógł się, oczywiście, okazać zwyrodnialcem, który na wieść o zejściu mamusi chichocze głupkowato, ale wiek nie pasował. Osoba spod śmietnika i wierzby była znacznie młodsza, trzydzieści parę i nic więcej.

Trudno, na Borkowskich wokół mnie panował zdecydowany nieurodzaj. Wiedzy o denatce władze śledcze musiały szukać gdzie indziej…


* * *

Sprawę osobliwego zabójstwa w dzielnicy Wilanów, przejął, jak zwykle, major, czyli podinspektor, Edward Bieżan z Komendy Stołecznej. Wszystkie zbrodnie natury, można powiedzieć, kameralnej, wtykano Bieżanowi, który radził sobie z nimi znakomicie i wolał je od przestępczości zorganizowanej, ogólnopaństwowej, politycznej i zgoła międzynarodowej. Tu, na pierwszy rzut oka, żadna mafia nie wchodziła w rachubę, mogły to być zatem porachunki prywatne.

Protokół komisarza Bieżan przeczytał, po czym zażądał dokumentów, dotyczących właścicielki posesji, przed którą znaleziono zwłoki. Dokumenty dostarczono mu błyskawicznie. Nie było ich wiele, odznaczały się za to dość atrakcyjną treścią i nie powodowały znudzenia. Osoba była ogólnie raczej znana, młodość miała zdecydowanie za sobą, nie popełniała kompletnie żadnych przestępstw, a mimo to uparcie powodowała liczne, bezpośrednie kontakty z policją. I to od dawna.

– Albo ma ślepy niefart, albo to wariatka – zaopiniował komisarz Robert Górski, stały współpracownik Bieżana, studiując dostarczone teksty. – To nie do uwierzenia, żeby jednej babie mogły się ciągle takie rzeczy przytrafiać. Kradzież, kradzież, włamanie, włamanie, wmieszana w dwie… nie, w trzy zbrodnie, świadek, świadek, świadek…

Rany boskie, jak ona to robi? Jeszcze w młodości, niechby, aktywny charakter, ale na starość…?

– Wariatki się nigdy nie starzeją – pouczył go Bieżan. – A nawet jeśli, wariactwo im zostaje.

– I nawet się pogłębia?

– Możliwe…

– Ejże, zaraz! – ożywił się nagle Robert, zahaczywszy wzrokiem o początek protokółu, gdzie widniały personalia osoby. – Ja ją przecież znam! Z pięć lat temu się z nią zetknąłem, gdzie jej do wariactwa, to całkiem przytomna facetka i niegłupio myśli. Ale wtedy gdzie indziej mieszkała… Z nią się można dogadać.

– To i lepiej. Ale nie zajmujmy się nią teraz, bo mamy denatkę.

Górski przerzucił się na drugą część lektury.

– Też niezła postać. Dwa lata temu wyleciała z prokuratury, awanturnica i pijaczka… a jednak pracuje, to znaczy pracowała. Z doskoku, w różnych redakcjach… No i tyle. Wiemy coś więcej?

– Nic prawie i właśnie musimy się dowiedzieć. Rozwiedziona, mieszka sama, dzieci… tu mam odpis wyroku… dzieci u męża. Bujny tryb życia prowadziła, warto zajrzeć do jej, mieszkania, motywy zabójstwa przede wszystkim…

– U tego męża bym popatrzył, u rodziców, jeśli żyją, tam są imiona, nazwisko panieńskie… może miała jakieś rodzeństwo? Współpracownicy, przyjaciółki, znajomi…

– I sąsiedzi – podsumował Bieżan. – Nie ma co myśleć, póki nic nie wiemy, ruszamy do roboty. Na pierwszy ogień mieszkanie, bo później rodzina się dobierze. Mamy chyba klucze…?

Dokładnie tego mieszkania denatki jednak nie przejrzeli, ściśle biorąc, nie przejrzeli go wcale, ponieważ okazało się, że właśnie nie ma do niego kluczy. Przy ofierze ani jednego klucza nie znaleziono.

Zważywszy, iż torebka ofiary znajdowała się pod zwłokami i nie została splądrowana, Bieżan dysponował całą jej zawartością, która zresztą była dziwnie skąpa. Dowód osobisty, dziennikarska legitymacja służbowa, uprawniająca do wchodzenia prawie wszędzie, i wyciąg z konta bankowego sprzed trzech miesięcy. Ponadto w owej torebce znajdowały się liczne kosmetyki, portmonetka z sumą czterystu dwudziestu siedmiu złotych i sześćdziesięciu dwóch groszy, długopis, nowy, czysty notes, grzebień, napoczęte opakowanie proszków przeciwbólowych, papierosy, zapalniczka, chusteczki higieniczne i przepis na maseczkę kosmetyczną, wycięty z jakiegoś czasopisma. Nic więcej. Jak na damską torebkę, było to niewiele.

No i żadnych kluczy. Kurteczki nie miała, tylko lekką bluzkę, co też wydawało się dziwne o tej porze roku. Kieszenie spodni zawierały w sobie trzy złote w dwóch monetach i zmiętoszony rachunek ze sklepu, niestety, raczej dużego, na dwie kajzerki, puszkę pasztetu i jedno opakowanie pieprzu. Słabo czytelna data wskazywała, iż zakupu dokonano przed czterema dniami. Żadnych kluczy również nie było.

Upewniwszy się, że nie zachodzi tu żadna pomyłka, Bieżan zdenerwował się nieco i zawahał. Klucze mogła facetka zostawiać u sąsiadów albo u dozorczyni, mieć jakiś uraz na tle gubienia czy coś w tym rodzaju, równie dobrze mógł je ukraść zabójca. Ktoś mógł z nią mieszkać i dysponować kluczami chwilowo. W każdym razie brak kluczy był znamienny i nie należało go lekceważyć.

– Przyjechała tam samochodem – zauważył niepewnie Robert. – Mogły jej wylecieć z kieszeni…

– Z jakiej kieszeni? – zirytował się Bieżan. – Te w spodniach ciasne, jak to sobie wyobrażasz, jeden mały kluczyk miała do wszystkich zamków w drzwiach wejściowych?

– Z kurtki. Może miała kurtkę…

– I wysiadła bez? Jedwabna bluzka, jest październik, a nie pełnia lata!

– Rąbnął ją i wypchnął, jak siedziała…

Śledztwo powinno natychmiast ruszyć w dwóch kierunkach równocześnie, po mieszkaniu i po ludziach, sprawdzić lokal, a zarazem przesłuchać rodzinę, przyjaciół i znajomych. Żadnych zaniedbań! Sprowadzić policyjnego ślusarza!

W tym momencie Bieżan dostał wyniki sekcji.

Na tych wynikach bardzo mu zależało, ślusarza zatem na razie zostawił w spokoju.

Policyjny ślusarz był wnukiem przedwojennego włamywacza, czego specjalnie nie eksponowano, za grzechy dziadka nie odpowiadał, ale za to odziedziczył talenty. Mimo postępu, elektroniki i coraz wymyślniejszych zabezpieczeń, nad wszelkimi zamkami panował bezapelacyjnie, wiadomo było zatem, że przyjedzie w każdej chwili, pomęczy się kwadrans i otworzy dowolne drzwi, niczego nie zniszczywszy.

Sekcja wykazała, iż strzał padł od tyłu, lekkim skosem z prawa na lewo, dokładnie w serce, z broni niezidentyfikowanej, nabój kaliber czterdzieści pięć, czyli musiało to być zdrowe kopyto na grubego zwierza, typu luger. Łuski nie znaleziono, zatem dokładniej broni określić się nie da. Zabójstwo nastąpiło na godzinę do dwóch przed pierwszym badaniem zwłok, zatem mniej więcej pomiędzy szesnastą a siedemnastą trzydzieści. Ofiara jak padła, tak leżała, nikt jej nie przemieszczał.

Ponadto miała odrobinę zdewastowaną alkoholem wątrobę, ślad po bardzo starym złamaniu ręki, doskonale zresztą zrośniętej, i dawno zaleczone zapalenie przydatków, które zapewne sprawiło, że nigdy nie rodziła dzieci.

Prawie równocześnie biuro ewidencji ludności poinformowało, iż zamieszkała pod podanym adresem Barbara Borkowska, z domu Mięczak, wciąż posiada rodziców, Gustawa i Alinę Mięczaków, zamieszkałych i tak dalej, oraz brata, Włodzimierza

Mięczaka, zamieszkałego i tak dalej. Także rozwiedzionego męża, Stefana Borkowskiego, hodującego jej dwoje dzieci w wieku szkolnym, Agatę i Piotra, zamieszkałego i tak dalej.

Innych Barbar Borkowskich istnieje zatrzęsienie, ale nie mieszkają pod tym samym adresem, tylko całkiem gdzie indziej.

– Cholernie dużo naraz musimy zrobić – powiedział zmartwiony Bieżan, wpatrzony w całość leżących przed nim materiałów. – Nic mi się tu nie zgadza, to znaczy nie nic, tylko, powiedzmy, połowa. Nie będę twierdził, że większa, ale zasadnicza. Miała w końcu, do cholery, te dzieci czy nie?

– Mogły być adoptowane – podsunął równie zmartwiony Robert.

– I co, u diabła, zrobiła z kluczami? Człowiek wychodzi z domu i nie wyrzuca od razu kluczy do rynsztoka. Zabójca grzebał jej po kieszeniach? Po śmierci? Strzał z przystawienia odpada, odległość mogła wynosić dwa metry, nie mniej… no, półtora.

– Wizja lokalna…

– Bez przesady, ale to miejsce musimy obejrzeć. Czekaj. Trzeba będzie się podzielić…

Bieżan urwał, rozmyślał przez chwilę, Górski posłusznie czekał, wreszcie jego zwierzchnik rzekł:

– Miejsce zabójstwa musimy obejrzeć razem, chcę się odczepić od tej twojej znajomej wariatki, która tam mieszka, i sprawdzić, jak to wszystko razem w ogóle wygląda. Potem ruszymy w różnych kierunkach, weźmiesz rodziców, a ja męża, jak się uda, to i brata. Jeszcze dzisiaj wieczorem. Jutro od rana przejedziemy się po współpracownikach i przyjaciółkach, bo liczę na to, że o przyjaciółkach dowiemy się dzisiaj. Przed końcem pracy ściągniemy ekipę do tego jej mieszkania i przetrzepiemy wszystko.

– Prokuratura… – bąknął nieśmiało Robert.

– Rano dostaniemy od nich informację poufną, już uzgodniłem. W razie potrzeby pogada się osobiście. Odwalmy proste rzeczy, bo może się okazać, że jest to zemsta skazanego i dopiero wtedy zacznie się pożar burdelu.

Ustaliwszy plan działania, udali się na miejsce przestępstwa.


* * *

Martusia, pół dnia spędziwszy zarazem pracowicie i rozrywkowo, zamierzała odjechać nazajutrz rano, żeby wczesnym popołudniem znaleźć się w Krakowie.

Zastanawiałam się, czy wykorzystać poranek na łapanie kota, czy nie. Musiałabym w tym celu ustawić klatkę w odpowiednim położeniu, przedtem, rzecz jasna, sprawdzić, czy ta cholerna kotka idzie spać do kociego domku, czy też zamierza spędzić noc diabli wiedzą gdzie, niepotrzebne stresowanie dziesięciu niewinnych kotów, bez tej jednej, właściwej, budziło opór w mojej duszy. A zaniedbać pożądaną, to czysta rozpacz, kociła się trzy razy do roku i w dodatku była złą matką, zostawiała swój pomiot mnie na opiece i szła na ląfry, nie zakładałam u siebie kociego sierocińca, dzikie koty powinny żyć po swojemu, żarcie miały, ochronę przed zimnem również, niezbędne lekarstwa dostawały, bez wygłupów z tymi dziećmi!

– Ty chyba zwariowałaś – stwierdziła Martusia krytycznie, obserwując moje kontakty z Czarną Panterą, czy może z Czarnym Panterem, ponieważ był to kocur rozmiarów prosiaka, który rządził terenem, potężny i wspaniały. – On się ciebie w ogóle nie boi!

– A dlaczego ma się bać? – odparłam z irytacją. – Ma się ze mną zaprzyjaźnić, kretyn głupi. Już zabił małego kociaka, tylko łapą majtnął. Przegania towarzystwo i muszę pilnować, żeby miały co jeść. A co do mleka, sam jeden wypiłby udój od dwóch krów. Uparty, ale ja nie popuszczę.

Czarny Panter pił mleko, mimo wygłoszonej przeze mnie groźby: „Czekaj, cholero, a ja cię pogłaszczę”. Głaskałam go, on syczał wściekle i warczał wręcz po psiemu, ale na włos się nie odsunął. Proponowałam grzecznie, żeby się zastanowił, kto go karmi, drapnął mnie kiedyś w palec, miesiąc się goiło, niemniej jednak obydwoje zaparliśmy się przy swoim. Ja cię, draniu, jeszcze udomowię…!

– I tak codziennie z nim się kotłujesz?

– A skąd! On chodzi własnymi drogami, jak prawdziwy kot. U mnie bywa, jak w restauracji, nocuje gdzie indziej. Chrupki dostaje, kocim gulaszem go karmić nie będę, zeżarłby trzy puszki na jeden posiłek. Najwięcej leci na mleko i na bazie mleka załatwimy zawieszenie broni. Jeszcze rok, jeszcze dwa…

– Wolę psy – powiedziała Martusia stanowczo. – Ty masz więcej fiołów niż mi się zdawało. Słuchaj, czy o tej nieboszczce pod wierzbą już coś wiadomo?

– Nie mam pojęcia – odparłam, odrywając się od kota. – Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do weterynarza, żeby na jutro był przygotowany…

Zabrzęczał gong, dałam zatem spokój rozważaniom i poszłam otworzyć.

Dwóch nowych, nie znanej mi rangi, po cywilnemu, obaj sympatyczni. Nagle uświadomiłam sobie, że młodszego znam, zaraz, jak mu wtedy było, kapral Górski…!

– O, jak miło pana zobaczyć! – wykrzyknęłam z uciechą, z miejsca przypomniawszy sobie wszystkie nasze perypetie sprzed kilku lat. – Awansował pan na nowo? I jak teraz…?

Były kapral Górski odrobinę się zaróżowił, z czego bystro wywnioskowałam, że minionych komplikacji etyczno-uczuciowo-zawodowych nie należy chwilowo eksponować. Ugryzłam się w język i z lekkim wysiłkiem przestawiłam na opanowanie i powściągliwość.

Przedstawili się obaj oficjalnie. Kapral Górski okazał się obecnie komisarzem, wedle mojej prywatnej nomenklatury porucznikiem, znaczy poszedł o stopień wyżej od tego czegoś, z czego go zdegradowali. Widocznie udało mu się zrealizować ówczesne zamiary.

– Nie chcemy pani zbytnio przeszkadzać – rzekł ten drugi, starszy, podinspektor

Bieżan, szybko obliczyłam sobie, że dawniej major – ale prowadzimy tę sprawę i musimy popatrzeć na miejsce wydarzenia. Z różnych stron.

– Może najlepiej z tej, od której ja patrzyłam? – podsunęła Martusia zachęcająco, zanim zdążyłam się odezwać.

– Możemy i z tej, bardzo chętnie. Także z innych.

– Chce pan kluczyki od śmietnika? – spytałam z rezygnacją. – Już wiem, gdzie leżą.

– Za chwilę. Najpierw popatrzymy od zewnątrz. Panie wiedzą, jak to było.

Panie wiedziały mnóstwo. Martusia odpracowała całą scenę swojego przyjazdu, zrobiłam jej przy tej okazji kilka podobizn. Panowie, podinspektor Bieżan i komisarz

Górski, ustawiali się w rozmaitych miejscach i wpatrywali się to w mój śmietnik, to w ziemię, pilnie porównując teren ze swoimi zdjęciami, których mieli piękny komplet.

Porozumiewali się ze sobą półsłówkami, ale żadna z nas nie była głucha ani całkowicie niedorozwinięta, udało nam się zatem wywnioskować, że ofiara, wysiadłszy ze wskazanego przez psa samochodu, szła ku mojej furtce. Samochód znajdował się za nią i z niego padł strzał. Trafiło ją w plecy, obróciło troszeczkę, upadła na tę małą górkę mojej ziemi, pożal się Boże, ogrodniczej i zjechała z niej łagodnie pod zwisające obficie gałęzie wierzby.

Jeśli strzelał kierowca, łatwo było wydedukować, że samochód stał przodem do niej i do mojego domu, kierowca siedzi bowiem na ogół po lewej stronie. Wystarczyło otworzyć drzwiczki albo opuścić szybę…

– Szczególnie, jeśli był leworęczny – zauważyła Martusia. – Bo inaczej musiałby się chyba tak jakoś wygiąć, nie?

– Mógł się tylko wychylić i trzymać kopyto dwiema rękami – odparłam niepewnie, usiłując wyobrazić sobie scenę. – Możemy spróbować, chcesz?

– Masz spluwę? Mówiłaś, że nie masz!

– Będę trzymać cokolwiek. Kawał drewna. Tylko trzeba by przedtem wyjechać z garażu, bo tam cholernie ciasno.

– Na kawał drewna mogę się zgodzić. Obie kolejno spróbujemy!

Panowie śledczy też nie byli głusi i nasze dedukcje do nich dotarły. Nie zaprzeczali niczemu, obejrzeli jeszcze śmietnik od strony ogrodu, na wnętrzu urządzenia im nie zależało, wrócili do domu i spytali mnie o ruch na drodze.

Wyjaśniłam grzecznie, że przedstawia się on bardzo rozmaicie. Ulica in spe jest przelotowa, można na nią wjechać z dwóch stron, z tym że z jednej jest dość wygodnie, chociaż wąsko, a z drugiej rozwala się opony, miski olejowe i czasem nawet resory. Ale ludzie jeżdżą, aczkolwiek ostatnio pojawił się tam jakiś dodatkowy wykop w poprzek.

Jeżdżą także dźwigi, wywrotki, betoniarki, koparki podsiębierne i różne inne tym podobne pojazdy, kiedy budowa naprzeciwko idzie. W tej chwili właśnie stoi, nic budowlanego zatem nie jeździ, tylko osobowe. Rano nieco gęściej, bo ludzie udają się do pracy, później zaś, po południu i wieczorem, wracają rozmaicie i w zasadzie panuje spokój.

Chyba że u mnie jest akurat zbiegowisko służbowe i gęsty ruch szaleje przed moim domem.

– A ludzie? Mam na myśli, przechodnie. Ludzie na piechotę.

– Chodzą, owszem, dlaczego nie. Rzadko. To nie jest miejsce cudownie pięknej promenady. I pora niewłaściwa, do sklepu idą wcześniej, z psami wychodzą później. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Za mało siedzisz w oknie i wyglądasz – zganiła mnie Martusia.

– Możliwe. Bardzo przepraszam.

– Ale jednak ludzie chodzą – podjął swoje podinspektor – i dziwi mnie, że nikt tej denatki nie zauważył wcześniej. Leżała, tu przecież co najmniej godzinę.

– Odzież – mruknęłam.

– Co odzież?

– Ubrana była odpowiednio. Pasowała kolorystycznie do terenu.

– Miała na sobie czarne spodnie i bluzkę w szerokie pasy – wtrąciła żywo Martusia.

– Cała była zgniłozielono-czarna.

– Zgadza się. – przyświadczyłam. – Można było nie zwrócić na nią uwagi.

Martusia ma filmowe oko, więc zwróciła.

Pozastanawiali się chwilę nad tym i dali spokój tematowi, przyznając zapewne słuszność naszym poglądom. Komisarz Górski skierował pytające spojrzenie na swojego zwierzchnika, podinspektor Bieżan delikatnie kiwnął głową.

– No więc pani odpada – rzekł do mnie Górski z wyraźną ulgą. – Pani natomiast, bardzo mi przykro, jeszcze nie.

To było do Martusi, która bardziej się zdumiała niż przestraszyła.

– Dlaczego ja nie? Bo co? Dlaczego miałam kropnąć obcą babę i w dodatku pod śmietnikiem Joanny? I jakim sposobem, rozdwoiłam się czy co?

– Powiedziałem: jeszcze. Obie panie doskonale się orientują, że musimy sprawdzić, gdzie pani była wcześniej…

– W telewizji! Na Woronicza!

– Mam nadzieję, że ktoś tam panią widział?

– Wszyscy! Kłóciłam się!

– Zatem sprawdzić będzie łatwo…

– Wcale nie wiem – przerwałam złowieszczo. – Telewizja jest to instytucja nieobliczalna. Mogą powiedzieć, że jej w życiu na oczy nie widzieli i w ogóle jej nie znają.

– No, jeśli Boguś powie, że mnie nie zna, wydrapanie oczków ma jak w banku…!

– Musisz mu drapać oczków? Nie może być oczek?

– Oczków i oczek, i noseczka, i uszków naderwać…!

– Dla uproszczenia sprawy niech pani może powie, z kim pani tam rozmawiała – poprosił Bieżan.

Rozwścieczona samą myślą o podłej dywersji telewizyjnej, Martusia sypnęła nazwiskami i nawet numerami pomieszczeń. Słuchałam tego bez wielkich emocji, bo wiedziałam przecież, po co tam była, co załatwiała i z kim. Że się kłóciła, to pewne, trudno było jej nie zauważyć, a jeśli gliny zaczną pytać dyplomatycznie, nie wyjawiając przyczyny…

– Ale niech panowie nie mówią im tak od razu, o co jest podejrzana – ostrzegłam.

– Parę osób mogło się tam zdenerwować i zaprzeczać teraz jej na złość. To nie jest grono anielskie.

– A my, proszę pani, tacy znów bardzo gadatliwi nie jesteśmy – przypomniał mi łagodnie komisarz Górski.

Poszli wreszcie. Przystąpiłyśmy do śledztwa osobistego, bo wcale nie byłam pewna, czy podejrzenia tak całkowicie ze mnie spadły. Jeszcze raz poszłam oglądać śmietnik od zewnątrz i spłoszyłam cztery koty, siedzące na wierzbie…


* * *

Nazajutrz o poranku Edzio z Robertem, czyli podinspektor Bieżan z komisarzem

Górskim, dysponowali już wiedzą olbrzymią, tyle że wszystkie uzyskane informacje uparcie wydawały im się jakby nieco sprzeczne ze sobą nawzajem. Ciągle się coś nie zgadzało.

Brat ofiary, Włodzimierz Mięczak, w najmniejszym stopniu nie pasował do swojego nazwiska. Był energiczny, stanowczy, bystry, poglądy miał ugruntowane i trzymał się własnego zdania. Komunikat o tragicznym zejściu siostry przyjął ze śmiertelnym zdumieniem i niedowierzaniem.

– Pan jest pewien, że to ona? – spytał podejrzliwie. – Nie zachodzi tu jakaś pomyłka?

Bieżan pożałował, że nie wziął ze sobą zdjęcia ofiary, ale i tak w planach mieli identyfikację zwłok, więc nie była to strata nieodwracalna. Umówili się na tę identyfikację od razu, na następny dzień rano.

Ponadto brat oświadczył, że o wrogach siostry nic konkretnego nie wie, pracowali obydwoje intensywnie w zupełnie różnych dziedzinach, widywali się rzadko, tak ze trzy razy do roku, przeważnie u rodziców, jakiś czas temu siostra miała kłopoty, wyleciała z prokuratury, ściśle biorąc, zrezygnowała sama, ale pod przymusem, bo atmosfera wokół niej zrobiła się jakaś nieprzyjemna. Na czym polegała nieprzyjemność, nie pamięta, nie wnikał, jego zdaniem żadnego prokuratora nic przyjemnego nie może otaczać. Podał nazwisko przyjaciółki, którą znał od dawna, bo była to przyjaźń jeszcze ze szkolnej ławy.

Rozwiedziony mąż, Stefan Borkowski, okazał się rozmowniejszy, chociaż widać było, że stara się wypowiadać powściągliwie. Stwierdził, że jakiś czas temu, przed trzema albo czterema laty, w jego byłą żonę jakieś złe wstąpiło i zaczęła się zachowywać skandalicznie. Różne awantury urządzała publicznie po pijanemu, nachodziła obcych ludzi, nękała ich przez telefon, stała się zgoła kompromitująca i on tego nie wytrzymał.

W dodatku łgała, wypierała się, nie sposób było się z nią dogadać, raz ją policja zgarnęła z ulicy do żłobka, uciekła im, dobiegły go słuchy, że coś gdzieś ukradła, nie wytrzymał tego i wniósł sprawę o rozwód. Jest człowiekiem przyzwoitym, pracującym, na odpowiedzialnym stanowisku i na takie rzeczy nie może sobie pozwalać.

– A w domu? – spytał Bieżan.

– W domu jej prawie nie było, a jeśli była, siedziała z nosem w papierach, wcześniej w aktach prokuratora, później w jakichś tekstach, artykułach, korespondencji… Dzieci były zmuszane do samoobsługi, jako matka chyba nie zdała egzaminu…

– Bywała pijana także i w domu?

– Nie. W domu nie. Korespondowało to ściśle z kłamstwami, że wszystko nieprawda, ona nic nagannego nie robi. Głupio mi było strasznie, czułem się permanentnie oszukiwany…

Nazwisko przyjaciółki potwierdził, ale przyjaciółki w domu nie było i Bieżan nie zdążył jej dopaść, przed nocą. Za to Robert Górski przyniósł wieści odmiennej natury, pochodzące od rodziców, ściślej biorąc, od ojca, bo matce nie uwierzył. Jego zdaniem, każda matka miała prawo wybielać córkę.

Mimo szoku i rozpaczy, ojciec wypowiedział się rozsądnie i stanowczo.

– Rozmawiałem z córką. Niewiele powiedziała, bo przywykła swoje sprawy załatwiać sama, ale jednak poskarżyła się. Jakieś plotki o niej krążą, ktoś się specjalnie stara, żeby ją obgadać, obmówić… Nie miała czasu ani chęci badać tego wnikliwie, zajęta była, dużo pracowała, trochę to traktowała lekceważąco i z humorem, bo też istotnie były to rzeczy bez sensu. Absurdalne. Nie wyobrażam sobie mojej córki, ordynarnie wymyślającej komuś na ulicy. Jestem prawnikiem, cywilistą, wielokrotnie radziła się mnie w sprawach służbowych, rzecz jasna, w ramach obowiązkowej dyskrecji. Później też zajmowała się kwestiami prawnymi, w różnych redakcjach, też konsultowała ze mną rozmaite problemy. Nie wiem, nie rozumiem, dopuszczam możliwość, że mścił się na niej w ten sposób ktoś kiedyś skazany…

Czystym przypadkiem w chwili jego rozmowy i ojcem odezwał się telefon. Jakaś osoba z jakiejś redakcji poszukiwała Barbary Borkowskiej, znała ją doskonale, znała telefon rodziców, pytała, czy jej tam przypadkiem nie ma, bo ma pilną sprawę, a komórka nie odpowiada. Robert skorzystał z okazji i w godzinę później porozmawiał także z osobą.

– No i całkiem nic z tego nie rozumiem – powiedział z irytacją do Bieżana, kiedy o poranku omawiali wyniki dotychczasowego dochodzenia. – Pracująca kobieta, świetny prawnik, obowiązkowa, inteligentna, punktualna, sympatyczna, życzliwa ludziom, a równocześnie pijaczka, awanturnica, nieodpowiedzialna, puszczalska, teraz to się elegancko nazywa nimfomanka, szlajająca się po knajpach, zatruwająca ludziom życie. Czy tam, pod tym śmietnikiem Chmielewskiej, nie leżały przypadkiem dwie osoby?

A myśmy jedną przeoczyli?

– Mam dokładnie to samo wrażenie – zapewnił go Bieżan. – Ciekawa postać.

Dzięki czemu motywu zbrodni możemy szukać w czterech stronach świata. Zaczynam rozumieć za to drugą żonę tego męża.

– Bo co?

– Bo w pierwszej chwili zdziwiłem się, tak jakoś odruchowo i podświadomie, że wziął sobie obladro. Cicha myszka, taka bezbarwna, małomówna, jakby jej wcale nie było. Nawet ładna, ale ciężko się w niej urody dopatrzeć, bo nie eksponuje.

Nieefektowna. Wpatrzona w niego jak w obraz święty, widać, że nie ma świata, poza nim. I do dzieci też jakaś taka, niby dobra, ale niemrawa. Teraz wiem, to miał być kontrast. Cisza po huraganie.

– No dobrze, ale ten huragan też, można powiedzieć, niezdyscyplinowany. To wieje, to przy robocie siedzi i poważnie ją traktuje. Tę robotę. Wedle tej facetki, sekretarz redakcji tygodnika „Prawo i Życie”, w życiu takiego dziennikarza nie miała, wprost perła, fachowość, rzetelność i tak dalej. I świetnie pisze. Znaczy, pisała, ale ona, ta, jak jej tam, Anna Parlicka, czasu przeszłego nie przyjęła do wiadomości i mówiła w teraźniejszym.

Kieliszka wódki w jej ustach nie widziała!

Bieżan przez chwilę intensywnie myślał.

– Otóż to! – rzekł w zadumie. – Mamy tu wstępne zeznania, zaraz, niech policzę, siedmiu osób, z których ani jedna nie była naocznym świadkiem ekscesów denatki.

Wszyscy albo operują plotkami, albo osobiście stwierdzają solidność. Możliwe, że ten ojciec ma rację, ktoś jej robił koło pióra.

– A ona się nie ugięła, więc ją kropnął? – ożywił się Robert.

– Niewykluczone. Ale teraz pytanie, dlaczego ją kropnął. Czego się spodziewał po tej akcji plotkarskiej i co mu nie wyszło?

– Zaraz, a brat…? Że to nie ona…?

– Więcej żywił dla siostry uczuć niż okazywał i teraz nie chce uwierzyć. To lekarz, chirurg, już miałem telefon, prosił, nie on, recepcjonistka czy pielęgniarka w szpitalu, żeby przełożyć na jutro, bo ma z wypadków cztery operacje pod rząd i dwie zaplanowane. Błaga, żeby nie rodzice, tylko on, boi się o matkę.

– Może być chyba jutro, nie? Zwłoki nie uciekną?

– Nawet wolę jutro. Zdążą jej zrobić kosmetykę. Czekaj, zastanawiam się, kogo łapać… Przyjaciółkę!

Przyjaciółka została złapana w miejscu pracy, oprowadzała właśnie po Starym

Mieście wycieczkę cudzoziemców, bo ukończywszy historię, zatrudniała się teraz jako przewodnik po zabytkach. Zastępstwa przewidzianego nie miała, dziko zdenerwowana, umówiła się, że skróci peregrynacje historyczne i pozbędzie się wycieczki, po czym, po godzinie z drobnymi groszami, wyrwała się z tłumu i wsiadła do samochodu Bieżana.

Czekali na nią obaj z Górskim na Podwalu pod Kilińskim.

– Baśka…? – spytała w przerażeniu. – Ależ to niemożliwe! Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam!!!

Zważywszy, iż z miejsca dostała jakiegoś okropnego szoku, została odwieziona do pogotowia, gdzie zabroniono rozmawiać z nią co najmniej przez najbliższe cztery godziny. Śledztwo ruszało Bieżanowi jak po grudzie. Wymyślił następną redakcję, „Poradnik prawny”, licząc na to, że współpracownicy żadnych szoków nie doznają, najwyżej się zdenerwują, ale to było do opanowania.

Dowiedział się tam tego samego, co od Anny Parlickiej. Że Barbara Borkowska to znakomity fachowiec w dziedzinie prawa, jednostka odpowiedzialna, punktualna, solidna, żadnych spóźnień z jej strony, żadnej nawalanki, owszem, jakieś plotki krążyły na temat jej alkoholizmu, ale w pracy to nie przeszkadzało, więc kogo obchodzi, czy ona się upija, czy nie. W pijanym widzie żadnego artykułu nie napisała, a jeśli nawet, miał on sens i nikt upojenia nie zauważył. Jeśli wszyscy alkoholicy mieliby tak pisać, proszę uprzejmie, chętnie zatrudnią alkoholików. Nie podrywała nikogo, nie sypiała z kolegami po fachu, nie wymyślała nikomu rynsztokowymi słowami, aczkolwiek, ogólnie biorąc, leksykon miała niezły. Każdemu dziennikarzowi znajomość języka ojczystego jest nader przydatna.

– Może jestem głupi, ale nadal widzę w tym dziki melanż – rzekł Robert Górski z rozpaczliwą determinacją. – I może jestem jeszcze głupszy niż jestem, ale bez rozplatania tej gmatwaniny charakterologicznej nie widzę szansy na znalezienie motywu.

– Wcale nie jesteś taki głupi, jak ci się wydaje – pocieszył go Bieżan w lekkim roztargnieniu. – Mam bardzo podobne poglądy. Człowiek żyje w domu, pokaż mi twoje mieszkanie, a powiem ci, kim jesteś. Wejdziemy w tę kołomyję od podstaw, ta przyjaciółka, jak jej tam, Agata Młyniak, może poczekać. Bardziej przyjdzie do siebie.

Bierzemy ludzi i jedziemy do niej.

I tak uczynili.


* * *

Po tygodniu nieobecności wróciłam do domu. Musiałam odpocząć, musiałam na nowo nabrać wigoru i przystosować się do życia. Już trzeciego dnia urlopu zregenerowałam się i pozostałe cztery poświęciłam nabieraniu zapasu sił. Po czym przyjechałam dość późnym popołudniem, o zachodzie słońca, kiedy ledwo zaczynało się ściemniać.

Zupełnie zwyczajnie wywlokłam torbę z samochodu, wjechałam na trzecie piętro i wetknęłam klucz do zamka. Tego dolnego, pod klamką, bo zawsze w ten sposób otwierałam mieszkanie, zamknięte na dłużej.

Klucz nie chciał się przekręcić.

Zdziwiło mnie to, ale jakoś tak byle jak, wyjeżdżałam w stresie i mogłam coś przeoczyć. Wetknęłam górny, od zasuwy, też się nie chciał przekręcić. Nic nie myśląc i nic nie rozumiejąc, jeszcze bez niepokoju, przycisnęłam klamkę. Drzwi okazały się otwarte, a za nimi ujrzałam jakichś obcych facetów.

Co najmniej trzech albo czterech rabowało mi mieszkanie. W przedpokoju leżały wszystkie buty, wywalone z szafki, z kuchni wyjrzała obca morda, dalej dostrzegłam wypięty zad jakiegoś, który grzebał w komodzie. Na inne widoki nie czekałam, w mgnieniu oka przeleciało mi przez głowę wszystko, co wiedziałam o bandziorach, co znałam z praktyki, chamstwo i brutalność bezwzględna, zaskoczeni na rabunku, mordują, walą po zębach, duszą, strzelają bez opamiętania, wiążą i torturują, żeby im zdradzić miejsce ukrycia pieniędzy albo kosztowności. Już się rozpędziłam narażać na te rozkosze, szczególnie, że sejfu ze skarbami nie posiadałam, w co z pewnością nie zgodziliby się uwierzyć. Pryskać zatem i dzwonić do glin!

Cofnęłam się od progu, trzasnęłam drzwiami i runęłam ku windzie skokiem tygrysim, a może nawet kangurzym. Stała jeszcze na moim piętrze, zdążyła się zamknąć, zanim jej dopadli. Dwóch wyleciało za mną, od razu ruszyli w dół, po schodach.

W dramatycznych chwilach myśl biegnie ze zdwojoną szybkością, lub też kamienieje, u mnie nastąpił ten pierwszy przypadek, udało mi się wycelować w guzik drugiego piętra. Kiedy na drugim piętrze przyciskałam szóste, oni już byli poniżej pierwszego, wyhamowali z poślizgiem i zawrócili. Szybciej – jednakże leci się na dół niż do góry, wyskakując na szóstym, słyszałam łomot poniżej czwartego.

Jak oszalała, łupnęłam pięściami w drzwi Marioli, musiała być w domu, dzwoniłam do niej z drogi, zaprosiła mnie na obiad! Waląc i dzwoniąc, wrzeszczałam równocześnie:

– Otwieraj!!! To ja!!! Prędzej!!!

Otworzyła błyskawicznie.

– Przecież otwarte. Czekam na ciebie! Jezus Mario, co się stało…?

Wpadłam do niej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że uprawiam tę gimnastykę cały czas z ciężką torbą w ręku. Rzuciłam torbę, zatrzasnęłam za sobą drzwi.

– Zamykaj! Na wszystkie zamki! Gonią mnie!

Jeszcze szczękała swoimi zasuwami, kiedy dopadłam telefonu.

Jasne, że mogłam dzwonić przez komórkę nawet z windy, chociaż diabli wiedzą czy w windach odbiór nie zanika, ale z komórki dodzwonić się pod alarmowe telefony, to już lepiej lecieć do komendy piechotą. U Marioli miałam stacjonarny.

Do faceta, który się zgłosił jakoś zdumiewająco szybko, powiedziałam spokojnym i opanowanym głosem:

– Proszę pana, przed chwilą wróciłam z podróży i stwierdziłam, że jakieś bandziory rabują moje mieszkanie. Uciekłam z progu i dzwonię od sąsiadów trzy piętra wyżej. Do tego stopnia bezczelni, że gonili mnie po schodach i teraz się kotłują tutaj pod drzwiami. Trzech widziałam wyraźnie, ale mam wrażenie, że jest ich tam więcej, co najmniej czterech. Proszę coś zrobić możliwie szybko, bo mi rozwalą cały dom.

– Pani nazwisko i adres poproszę. I numer telefonu, z którego pani dzwoni.

Zaspokoiłam jego wymagania i odłożyłam słuchawkę. Mariola nie musiała o nic pytać, stała obok i wszystko słyszała. Tamci za drzwiami chyba zrezygnowali i odeszli, bo zapanowała cisza.

– Za skarby świata nie otworzę teraz i nie wyjrzę – zarzekła się – ale chyba muszę uprzedzić Mundzia, lada chwila powinien wrócić i jeszcze się na nich nadzieje.

– Uprzedź – zgodziłam się. – Niech może pojedzie na siódme i z góry popatrzy, co się tu dzieje. Ma komórkę?

– Ma.

– To czekaj, zadzwoń z mojej, bo gliny mogą sprawdzać, czy to nie wygłup, i zadzwonić do ciebie.

Wygrzebałam komórkę z dna torebki. No jasne, trudno się dziwić, że się nią nie posłużyłam, skoro znajdowała się pod całym normalnym torebkowym śmietnikiem.

Mogli mnie pięć razy udusić, zanim bym się jej domacała.

Mariola dzwoniła, a mnie przychodziły na myśl rozmaite głupoty. Śmieszna rzecz, z nią byłam na „ty”, a z jej mężem na „panie Rajmundzie”. Jakoś mi to lepiej pasowało, coś w nim było takiego, że wolałam utrzymywać lekki dystans. Znaliśmy się wszyscy, z moim mężem włącznie, prawie dziesięć lat, przez przypadek wprowadzaliśmy się do tego domu równocześnie, dwie rodziny razem w windzie i na schodach z całym mieszkaniowym majdanem. Na tych schodach się chyba zaprzyjaźniliśmy, kiedy w którymś momencie byłam zmuszona przełazić górą przez ich kredens, który nie mieścił się nigdzie, winda zaś była zapchana naszymi materacami. Potem, przez kilka trudnych dni, zapraszaliśmy się wzajemnie na posiłki, żeby uprościć robotę żywieniową, na zmianę, raz ona, raz ja, bo po co tracić czas niepotrzebnie. Jedną noc, z racji robót wykończeniowych, oni spędzili u nas, a jedną my u nich i bliska znajomość została zawarta.

Ja wtedy gotowałam głównie makaron i ryż oraz przyrządzałam jajka w postaci jajecznic i omletów, a Mariola obierała kartofle, co uszczęśliwiało mojego męża. Uwielbiał kartofle. Zaraz, chyba uwielbia nadal, żyje przecież…? Jak ona na to obieranie znajdowała czas…?

Już też nie miałam kiedy wdać się w te wspominki, tylko akurat teraz, w chwili rabunku mojego mienia! Upadłam na głowę, to zapewne obrona organizmu przed zbyt silnym szokiem…

Telefon nie dzwonił, Mundzio zapowiedział swój powrót dopiero za trzy kwadranse, w cichości ducha podejrzewałam, że woli przeczekać wizytę bandziorów w niejakim oddaleniu i przyjść na gotowe, kiedy już policja zrobi z tym porządek. Mariola powiedziała to głośno, bez żadnego rozgoryczenia, raczej aprobując jego ostrożność, po czym wyciągnęła z lodówki białe wino.

– To lekki trunek – rzekła zachęcająco. – W tak katastroficznych okolicznościach pozwolimy sobie na mały aperitif…


* * *

Policyjny ślusarz nie zawiódł oczekiwań.

Zajrzawszy wreszcie do upragnionego mieszkania, stwierdzili, iż ofiara zajmowała lokal trzypokojowy z kuchnią i łazienką, porządek w nim panował przeciętny, żadnych brudnych naczyń w kuchni, żadnych śladów uczt i libacji, w łazience stertka łachów osobistych, przygotowanych do prania, w jednym pokoju biurko, zawalone mnóstwem papierów, komputer, drukarka, ogromna ilość książek wszędzie, nieco zaniedbane kwiatki na parapetach, odzież i bielizna w szafach raczej skotłowana, w lodówce nader nikła ilość alkoholu, wiekowa, ale bardzo ładna dekoracja z suchych roślin i, co osobliwe, w tym wszystkim jakiś wdzięk. Urok. Smak. Talent plastyczny chyba, bo nawet bluzka, rzucona byle jak na krzesło przy tapczanie, pasowała kolorem do otoczenia, nawet śmietnik na biurku tworzył miłą dla oka kompozycje. Dziwne…

Równie dziwna wydała im się nikła warstewka kurzu na wszystkim. Nie sam kurz, jako taki, bo na i pedantkę ofiara nie wyglądała, ale właśnie jego równomierność. Było go tak niewiele, że nie zwróciliby może uwagi, gdyby nie słońce, które padło akurat na lśniące kawałki biurka i papierowy śmietnik, ujawniając jednolitość powierzchni.

Mogła kurzu wcale nie ścierać, ale wówczas leżałby różnie, tu więcej, tam mniej…

– Coś mi tu nie pasuje – powiedział w zamyśleniu Bieżan, wstrzymując na razie działalność przybyłej z nim razem ekipy. – Żywego ducha w tym pomieszczeniu nie było co najmniej od tygodnia. W ogóle nie wracała do domu czy jak…?

– A równocześnie wygląda, jakby wyszła przed chwilą – skrzywił się Górski z niezadowoleniem. – W łazience kosmetyki, ręcznik, szlafrok… Wyszła zwyczajnie i coś jej przeszkodziło wrócić?

– No, raczej przeszkodziło radykalnie…

– Przecież nie żyje dopiero od przedwczoraj!

– Toteż dlatego trzeba się temu przyjrzeć. Przy okazji odpada przypuszczenie, że oddała klucze sprzątaczce…

– Sprzątaczki tu nie było – zaopiniował stanowczo Robert. – Widzimy na własne oczy. Kurze by wytarła w pierwszej kolejności.

– No dobra, chłopcy, ruszamy…

Ruszyli metodycznie i spokojnie. Pracowali już prawie godzinę, przeglądając zawalone papierami biurko i pełną różnych teczek komodę, technik, fotograf i daktyloskop zbierali i zabezpieczali wszelkie możliwe ślady, daktyloskop wydziwiał nad jakimś kwiatkiem, który mu kwitł o niewłaściwej porze roku, technik kręcił nosem w kuchni, badając produkty spożywcze w lodówce, przydzielony im do pomocy na wszelki wypadek sierżant Zabój opróżniał szafkę z butami, kiedy nagle usłyszeli szczękanie klucza w zamkach drzwi wejściowych. Ktoś spróbował dolnego, potem górnego, a potem uchylił drzwi. Nie zdążyli tego kogoś nawet porządnie zobaczyć, bo trwało to półtorej sekundy. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a indywiduum zwiało.

– Łapcie go! – wrzasnął Bieżan.

W pogoń skoczyli Robert Górski i sierżant Zabój. Drzwi windy zatrzasnęły się im przed nosem, runęli w dół po schodach, dali się złapać na podstęp, jadąca już winda zatrzymała się na drugim piętrze i poszła w górę. Prawie z nią wyrównali, ale jednak była szybsza, dostrzegli jeszcze tylko, że zamykają się drzwi mieszkania na szóstym piętrze.

– Lokal numer sześćdziesiąt jeden – zaraportował Górski, wróciwszy nieco zdyszany. – Spróbowałem grzecznie zapukać, ale nikt nie otworzył.

– Nie szkodzi, oknem nie ucieknie, szóste piętro. Niech tam Zabój posiedzi na schodach i oka od drzwi nie odrywa, zaraz, która to strona? Tylna, bardzo dobrze, żadnych gzymsów nie ma, oszczędnościowo elewację zrobili. A z prześcieradłami musiałoby potrwać, co nie przeszkadza, że trzeba ściągnąć człowieka, niech popatrzy na wszelki wypadek. No i proszę, znalazły się klucze…

Zadzwonił i załatwił sprawę, bardzo zadowolony z wydarzenia, które mogło mu dostarczyć nowego materiału.

Dokładnie w tym samym momencie, zadzwoniła jego komórka, a do drzwi załomotał ktoś następny, komu czym prędzej otworzono. W przedpokoju penetrowanego mieszkania Bieżan ujrzał dwóch policjantów z patrolu. Gestem kazał Górskiemu dogadać się z nimi, a sam zajął się rozmową telefoniczną.

– Niejaka Barbara Borkowska zgłosiła przed chwilą włamanie do jej mieszkania – usłyszał. – Radiowóz już wysłany, ale zdaje się, że Borkowska należy do waszej sprawy, kryptonim „Wierzba”, i, zaraz, sprawdzam… Adres się zgadza, ten sam… Moment, mnie tu wychodzi, że Borkowska Barbara to denatka…?

– Owszem, denatka – potwierdził sucho Bieżan, z wysiłkiem kryjąc zaskoczenie.

– Osobiście dzwoniła?

Zarazem uświadomił sobie głupotę pytania i aż mu się gorąco zrobiło. Oficer po drugiej stronie też musiał zbaranieć, bo potwierdził. Tak jest, ofiara w tej sprawie, denatka, dzwoniła niejako od siebie, więc chyba osobiście.

Wyłączając komórkę, Bieżan ujrzał wyraz twarzy Górskiego i wręcz ucieszył się, że nie jest osamotniony w osłupieniu. Patrol potwierdził informację, zostali tu przysłani, ponieważ w mieszkaniu numer trzydzieści sześć znajdują się podobno włamywacze, akurat byli radiowozem blisko, więc udało im się szybko przyjechać. Zawiadomiła właścicielka mieszkania, niejaka Barbara Borkowska. Więcej nie wiedzą, a co do włamywaczy, to podinspektora Bieżana i komisarza Górskiego znają osobiście i nie są pewni, czy powinni ich zakuć w kajdanki.

Technik, daktyloskop i fotograf uparcie robili swoje, na nikogo nie zwracając uwagi.

Nie takie rzeczy już bywały udziałem policji, chociaż nieżywe ofiary zbrodni odzywały się raczej dość rzadko, tu zatem zachodziła przypadłość nietypowa, Bieżan jednakże rychło odzyskał równowagę. Najprościej było przyjąć, że ktoś sobie zrobił głupi żart, co przytrafiało się nagminnie, nędznie za to wyglądała sytuacja żartownisia.

Wiadomo było, gdzie się znajduje, najprawdopodobniej w lokalu numer sześćdziesiąt jeden. Bieżan był zły i postanowił sobie z wesołkiem pogadać od serca. Zwolnił patrol, upewnił się, że na tyłach budynku siedzi już jego człowiek, sprawdził, czy sierżant Zabój ma dobry widok na drzwi podejrzanego mieszkania i odetchnął.

– Widziałeś w ogóle tego, co grzebał kluczem? – spytał Roberta.

– Nie. Przy komodzie byłem. Zabój był w przedpokoju, a Nowicki w kuchni.

– Bieżan wezwał technika Nowickiego.

– Widziałeś tego w drzwiach?

– O tyle, o ile. Mignęły mi spodnie, chyba dżinsy, jedna ręka w ciemnym rękawie i ćwierć łba. Coś rudego to miało na głowie.

– Facet w ogóle czy baba?

– A cholera wie. Mogło być i jedno, i drugie. Ale jeśli facet, to mikry, chłopak może.

Bykowatość rzuca się w oczy.

– A w windzie? Jak wpadał do windy?

– Już się drzwi zamykały – zwrócił uwagę Robert. – Rude na głowie, fakt, też mi się jakoś w oczy rzuciło. I majaczy mi się, że to miało jakiś bagaż, ale konkretnie nie powiem, bo to było jakby zmaza. Albo nawet jeszcze mniej, czy ja wiem, ruch ramienia…?

– W meldunku było, że facetka wróciła do domu z podróży, bagaż by pasował.

Niemożliwe, żeby ktoś latał z ciężarami wyłącznie dla głupiego dowcipu. Musiałby to być ktoś, kto nas cholernie nie lubi. Mnie, ciebie, Wrzeszczaka…

– Mnie wszyscy lubią – oznajmił z energią daktyloskop. – Ja jestem sympatyczny i żadnej dziewczyny od lat nie puściłem kantem!

– No to może Nowickiego albo Drala…

– A dlaczego nie Zabója? – zaprotestował z urazą fotograf Dral.

– Uspokójcie się, snuję hipotezy. Poza wszystkim, ten, ta, to, miało klucze. Dobra, róbcie swoje delikatnie. Robert, idziemy na górę, jeśli nam nie otworzą, jak Boga kocham, wyłamiemy drzwi. Jakie one?

– Nie antywłamaniowe, zwyczajne, drzwi jak drzwi…

Na górę nie poszli, tylko pojechali windą.


* * *

Aperitif smakował nam coraz bardziej, na przekąskę Mariola wyciągnęła serek i zaczęła żałować Mundzia. Biedny chłopiec, taka świetna przystawka go ominęła! Ciekawe, swoją drogą, co się tam dzieje u mnie, na dole, okradli mnie doszczętnie czy tylko częściowo?

– Miałaś w ogóle coś cennego? – spytała z troską.

– Komputer – zaczęłam wyliczać. – Bierz diabli zawartość, dyskietkę wożę ze sobą, ale szkoda mi pieniędzy na nowy. Kolekcję kamieni półszlachetnych i byle jakich, częściowo oszlifowanych, wartość właściwie żadna, ale ja je lubię. Książki, kosmetyki, siedem pustych portmonetek, biżuteria, sztuczna, ale ładna, gówno za to dostaną.

– I dobrze im tak – powiedziała Mariola z wielką satysfakcją.

– Starą kurtkę futrzaną, szwy się w niej rozchodzą, gdyby ją ukradli, ucieszyłabym się bardzo, bo wiesz, jak to jest. Niby już do niczego, a wyrzucić szkoda. No, radio, takie małe, czy ja wiem, co jeszcze…? Same przedmioty użytkowe, co, do diabła, przyjdzie im z długopisów, szklanek, używanych ręczników? Musiałabym upaść na głowę, żeby kraść w takim domu, jak mój!

– Może się pomylili…?

– No to dobrze im tak. Polej jeszcze trochę, wstyd zostawiać tę odrobinę na dnie butelki. Pieniądze mam w banku, a czeki przy sobie, zaraz jutro kupię parę flaszek, bo zostałam przy życiu i trzeba to uczcić!

– Łaska boska, że uciekłaś od razu i nie próbowałaś się z nimi bić – powiedziała Mariola pobożnie.

Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, że nie zwariowałam jeszcze do reszty, bo ktoś zadzwonił do drzwi. Zadzwonił zwyczajnie, nie natrętnie, tak jakoś łagodnie i nieśmiało, że Mariola bez sekundy namysłu poszła otworzyć. Nawet nie spytała: „Kto tam?”.

Możliwe, że wpływ na to miało pół butelki białego wina reńskiego.

Za drzwiami stało dwóch obcych facetów, którzy przedstawili się szybciej niż dali obejrzeć.

– Podinspektor Edward Bieżan i komisarz Robert Górski. Proszę, oto legitymacje.

Ucieszyłam się nadzwyczajnie i zerwałam z krzesła.

– Co za szczęście! Panowie, co się tam dzieje, w moim mieszkaniu? Złapaliście tych bandziorów? Zdążyli mnie okraść? Zdewastowali wszystko? Zabrali komputer czy został…?

– Chwileczkę, proszę pani – powiedział bardzo łagodnie podinspektor. – To pani dzwoniła z zawiadomieniem o włamaniu?

– Ja, oczywiście! To przecież moje mieszkanie! Niechże pan powie od razu, co mi ukradli i zniszczyli?!

– Moment. Nie ukradli niczego…

Osłabłam z ulgi i czym prędzej z powrotem usiadłam na krześle przy stole Marioli.

– … ale może zechce nam pani pokazać jakiś dokument tożsamości. Najlepiej dowód osobisty.

Ależ proszę bardzo, w obliczu tak pięknej informacji mogłam im pokazywać wszystko, cokolwiek miałam przy sobie.

W pośpiechu wyciągnęłam z torebki olbrzymi chłam. Dowód osobisty, paszport, prawo jazdy, dokumenty samochodowe, karty kredytowe, czeki, zawiadomienia z banku, jakieś pokwitowania, rachunek hotelowy, legitymację służbową i nawet kartę wstępu do Sejmu na obrady. Zdaje się, że były tam także wszystkie kwitki na benzynę, którą brałam po drodze, i opłata za ostatnie pranie. Metryki, świadectwa ślubu i orzeczenia o rozwodzie w torebce, niestety, nie nosiłam.

Hamowali pośpiech, dał się jednak odrobinę zauważyć. W pierwszej kolejności rzucili się na wszystko z fotografiami, pilnie porównując moją twarz z podobizną. Szczerze pożałowałam, że na zdjęciu paszportowym wyglądam jak mazepa, ale na to już nic nie mogłam poradzić.

– Pani się nazywa Barbara Borkowska? – spytał podinspektor jakimś takim dziwnym, jakby nieludzkim, głosem. – Z domu Mięczak? Córka Gustawa i Aliny…

– Z domu Kwiatkowskiej – wyrwało mi się odruchowo. – Nazwisko panieńskie babci też znam. Chce pan? Wojtycka. Drugiej babci również, Hercen. Zofia Hercen.

Każdy człowiek na ogół posiada dwie babcie i nie ma na to siły.

– Ma pani jakieś dowody…?

– Co za pytanie! Oczywiście! Tylko musimy zejść niżej, do domu. Mam także ich fotografie, może je pan obejrzeć, skoro nic nie ukradli. Czy w kwestii i telefonu do panów i włamania fotografie babć mają jakieś istotne znaczenie? Jeśli pan sobie życzy, mam także pradziadków, ale nie wszystkich, bardzo mi przykro. Pradziadków wypada ilość podwójna, po cztery sztuki.

Naprawdę, z całego serca, chciałam im służyć wszystkim, czegokolwiek mogliby sobie życzyć. Przez tę krótką chwilę, pomiędzy ucieczką spod własnych drzwi a pierwszym kieliszkiem rieslinga, zdążyłam przeżyć całą utratę mienia z komputerem na czele, i prawdopodobnie także wyliczyć sobie straty i chyba się trochę zdenerwować. W ich komunikat, że tych; strat nie poniosłam, uwierzyłam bez zastrzeżeń i spłynęło na mnie niebiańskie szczęście. Boże wielki, raz jeden nie udało się losowi pognębić mnie doszczętnie!

Obaj, podinspektor i komisarz, przez długą chwilę siedzieli nad moimi dokumentami, jakby się przeistoczyli w istoty z gęstej gliny. Nie w kamień, poruszali się. Doznałam wrażenia, że fakt mojego istnienia przeszkadza im potwornie.

– Panowie – zaczęłam delikatnie. – Ja jestem z zawodu prawnikiem…

Podinspektor gwałtownie się ożywił.

– Ma pani dyplom?

– Jasne, że mam! Trzy piętra niżej. Także kolejne świadectwa z miejsc pracy, także nominację na prokuratora, także dowody niezasłużonej kompromitacji… Czy skompromitowanego prokuratora wolno okradać? Znam kodeks, nie ma tam takiego paragrafu!

– Nie, to nie o to chodzi… Wszystko wskazuje na to, że jest pani Barbarą Borkowską, zamieszkałą pod tym adresem… Ma pani jakieś kwity opłat za mieszkanie, jakiś dowód kupna…?

– Notarialny – rzekłam sucho, bo coś mi się tu zaczęło nie podobać. – Czy pan ma jakieś wątpliwości, że ja to ja i że tu mieszkam? Co się dzieje? Zazwyczaj wystarcza dowód osobisty z pieczątką zameldowania. Panowie, przepraszam bardzo, ale nie jestem ślepa ani głupkowata, najwyraźniej w świecie powątpiewacie w fakt mojego istnienia. Ilu świadków mam postawić? I o co w ogóle biega, bo węszę tu coś dziwnego?

W czym dzieło?

Przez długą chwilę podinspektor milczał, a komisarz patrzył w niego kamiennym wzrokiem, który stanowczo miał nie wyrażać nic. No owszem, nie wyrażał. W związku z czym wiadomo było, że coś tu przerażająco nie gra.

Podinspektor wreszcie odzyskał ludzkie cechy i westchnął.

– Jest pani, chwalić Boga, prawnikiem. Może to ułatwi sprawę. Gdyby zdołała pani, mimo wszystko, przejść na płaszczyznę zawodową, byłbym bardzo wdzięczny.

– Sądzę, że zdołam – odparłam nieco mniej sucho, bo zaczęła mnie ta dziwna sytuacja interesować, a pół butelki rieslinga nie miało nade mną władzy. – Niech pan wali wprost.

– Wprost, proszę uprzejmie. Otóż przedwczoraj, dwie doby temu, licząc do chwili obecnej, Barbara Borkowska, zamieszkała pod tym adresem, została zamordowana strzałem z pistoletu na terenie gminy Wilanów. I nie żyje, znajduje się w kostnicy.

Zarazem Barbara Borkowska, zamieszkała pod tym adresem, siedzi przede mną, całkiem żywa. Dziwi się pani, że czuję się nieco zdezorientowany?

– A mówiłem, że dwie…! – wyrwało się jakoś przeraźliwie spontanicznie komisarzowi.

Rzuciłam na niego okiem, młody był, miało prawo mu się wyrwać. Po czym spojrzałam na komisarza.

– Skąd pan wie, że to byłam ja? – spytałam głosem jeszcze bardziej nieludzkim niż on na początku.

– Dowód osobisty, zameldowanie… Nie zgłaszała pani kradzieży dowodu osobistego, sprawdzałem.

Milczałam przez chwilę. Płaszczyzna zawodowa to płaszczyzna zawodowa.

– Osób, nazwiskiem Barbara Borkowska, jest w tym kraju zatrzęsienie. Sfałszowanie pieczątki meldunkowej jest zupełnym drobiazgiem nawet dla pseudofachowców. Czy przeprowadzono identyfikację i zwłok? Czy rozmawiał pan z osobami bliskimi dla ofiary? Czy denatka została rozpoznana?

– Nie. Jeszcze nie. Identyfikacja przewidziana jest na jutro, brat denatki…

– Matko jedyna, Włodek! Niech pan się nie wygłupia, niech pan nie straszy mojego brata! A tym bardziej rodziców! Ja żyję, nie zauważył pan?! Jeśli łupnę pana tą pustą flachą w ciemię, może pan dostrzeże moją aktywność…?! O, cholera, najmocniej przepraszam…

Zreflektowałam się. Walenie flachą w ciemię to już płaszczyzna nie bardzo zawodowa.

Z lekkim wysiłkiem weszłam z powrotem w skórę prokuratora.

– Oparł pan się wyłącznie na dowodzie osobistym i pieczątce zameldowania? Bez rozpoznania ofiary?

– Istotnie, błąd. W dodatku istnieje silne prawdopodobieństwo, że Barbara

Borkowska, dziennikarka, była umówiona w miejscu przestępstwa na zbliżoną godzinę, przybyła tam i została zabita.

– Jak?

– Jednym strzałem, prosto w serce, od tyłu.

– Tam jacyś ludzie mieszkają…?

– Teren i okoliczności sprzyjają popełnieniu tego rodzaju zabójstwa. Pistoletu nie znaleziono, mógł mieć tłumik.

– Z kim była umówiona?

– Z Joanną Chmielewską, pisarką.

– I co ona mówi?

– Że dziennikarka była nachalna i natrętna, umówiła się na wywiad wbrew jej woli, w dodatku spóźniła się…

No i teraz wreszcie zrobiło mi się niedobrze…


* * *

Zaczęło się to mniej więcej ze cztery lata temu, a możliwe, że nawet wcześniej, ale niczego nie dostrzegałam i o niczym nie miałam pojęcia.

– Co miałaś wczoraj po południu na sobie? – spytał znienacka mój mąż pewnego wrześniowego wieczoru, kiedy już upchnęliśmy dzieci do łóżek i siedzieliśmy przy herbacie.

– To samo, co i rano – odparłam, zdumiona. – Także to samo, co i dzisiaj. Nie mam zbyt wielu strojów, nie zauważyłeś tego?

Przemilczał moje pytanie, siedział jakiś stropiony i nieswój, łypał na mnie okiem albo wpatrywał się w durszlak, wiszący na ścianie za moimi plecami, bo oczywiście, piliśmy tę herbatę w kuchni. Nie chciało mi się latać z kolacją do pokoju, rozkładanego stołu jadalnego używaliśmy tylko wtedy, kiedy jedliśmy razem z dziećmi. Od czasu do czasu należało sprawdzić, czy potrafią posługiwać się nożem i widelcem.

Kolację dzieci jadły wcześniej, my później, i były to zazwyczaj krótkie chwile relaksu.

Tym razem relaks wychodził mu jakoś nie najlepiej.

Zaniepokoiłam się.

– Bo co się stało? Źle wyglądałam?

– Wiem, że po drodze do domu wstąpiłaś na Mokotowską – rzekł opornie, ale z wyrzutem, znów omijając pytanie. – Musiałaś…?

Na żadną Mokotowską w drodze do domu nie wstępowałam, nie miałam tam najmniejszego interesu, ponadto na ogół wcale to nie było po drodze. Wyjątkowo tym razem jechałam z Krakowskiego Przedmieścia, z prokuratury okręgowej, gdzie musiałam obgadać parę drobiazgów, potrwało to trochę, śpieszyłam się, przebiłam się do

Marszałkowskiej i jechałam prosto, nigdzie nie zbaczając. Skąd mu ten pomysł wpadł do głowy?!

– Wcale mnie tam nie było. Dlaczego miałam być? Kto to wymyślił?

Patrzył potępiająco to na mnie, to na durszlak.

– Widziano cię. Dlatego spytałem, co miałaś na sobie. Ponadto… Mogłabyś zachowywać się trochę taktowniej…

Nic z tego nie mogłam zrozumieć, ale nie przejęłam się wcale. Jakiś idiotyzm, ktoś się pomylił, kretyn albo kretynka. Nie, raczej kretyn, płci męskiej, facet przeoczy rozmaite szczegóły garderoby, baba zauważy wszystko. Ubrana byłam w zwykły, prosty kostium, ciemnoszary, spódnica, żakiet, beżowa koszulowa bluzka, mój normalny, służbowy strój, na jesienne dni doskonały. Zaraz, czy nie miałam apaszki…? Miałam, cienka, dobrana kolorystycznie, czarno-szaro-beżowo-oranżowa. Kupiona na jakimś straganie, żaden unikat.

Zaciekawiło mnie to nagle.

– A jak się zachowywałam? – spytałam z zainteresowaniem.

– To chyba sama wiesz najlepiej – odparł z niesmakiem, całą uwagę poświęcając już teraz durszlakowi. Najwidoczniej nie zasługiwałam nawet na spojrzenie.

– Właśnie nie wiem. Może nie pamiętam? Jesteś pewien, że to byłam ja?

– Całkowicie. Opisano cię dokładnie, tak jak wyglądałaś. Pomijam już fakt, że byłaś uprzejma przedstawiać się głośno, prokurator Barbara Borkowska. Myślę, że tego mogłaś już nam zaoszczędzić.

– Musiałam, wobec tego, upaść na głowę – stwierdziłam beztrosko. – Nie pojmuję, skąd masz te osobliwe informacje, naprawdę jesteś w stanie uwierzyć, że to byłam ja?

Szczyt nonsensu!

Mąż oderwał wreszcie wzrok od durszlaka, łypnął na mnie ponuro jeden raz i dla odmiany wpatrzył się w szklankę z herbatą. No owszem, wiedziałam, że zawsze uważał mnie za istotę zdolną do wszystkiego, ale nawet to moje „wszystko” powinno mieć jakieś granice. Publiczne wykrzykiwanie na ulicy, że jestem prokuratorem, daleko poza nie wykraczało. Wzruszyłam ramionami, pewna, że doznał jakiegoś zaćmienia umysłu, które wkrótce mu przejdzie, i porzuciłam temat. Miałam na głowie kilka trudnych i nieprzyjemnych spraw, konferencja w okręgowej nieco mnie zirytowała i w ogóle byłam zmęczona. A musiałam jeszcze przejrzeć akta.

Jakiś czas później, może to były dwa tygodnie, może trzy, nieco wcześniejszym wieczorem, zadzwonił telefon i damski głos powiedział:

– A pani to nic, że ten pani mąż to tak się z tą Urszulką prowadza, romans na dwadzieścia cztery fajerki, ślepa pani czy co?

Po czym dźwięki zrobiły takie wrażenie, jakby ktoś w tle coś gwałtownie zaszeptał, owej babie wyrwano z ręki słuchawkę i rozłączyło się. Zajęta byłam, równocześnie pilnowałam posiłku dzieci, sprzątałam kuchnię i przyrządzałam obiad na jutro.

Komasowanie prac w jednym pomieszczeniu zaoszczędzało mnóstwo czasu.

Mojego męża w domu nie było i mógł się w tym momencie prowadzać nawet z niedźwiedzicą polarną, ale nie uwierzyłam w ani jedno słowo. Głupie dowcipy przez telefon ludzie robią nagminnie, nawet mu o tym nie wspomniałam, bo zresztą natychmiast zapomniałam o kretyńskim donosie. Z anonimami miewałam w pracy dużo do czynienia.

Następny dziwny sygnał dobiegł mnie właśnie z miejsca pracy.

Jesień przestała być ciepła i nosiłam już ciemnoszary płaszcz na odmiennym nieco służbowym stroju, była to granatowa garsonka typu Coco Chanel, z białym albo jasnoniebieskim kołnierzyczkiem pod szyją. Niekiedy z malutkim żabocikiem. Kołnierzyczki, żabociki i szaliczki mogłam zmieniać, tanie były, służbowych strojów więcej nie posiadałam. Frywolne falbany i jaskrawe barwy wydawały mi się wysoce niestosowne przy rozmowach ze świadkami i podejrzanymi, tym bardziej w występach przed sądem, musiałam wyglądać poważnie, choć niekoniecznie ponuro. Dostojny, acz elegancki umiar był właściwy dla tej niezbyt radosnej instytucji.

– Zaszalało się przedwczoraj, co? – powiedział złośliwie Jacuś, kolega równy mi stanowiskiem, zdolny i błyskotliwy, ale zarazem nieco lekkomyślny i bardzo nietaktowny. – I to tak prosto z pracy, nawet się przebrać nie zdążyłaś! Światowe życie ciągnie, ciągnie…

Nie zrozumiałam, co powiedział. Przedwczoraj wieczorem przepisywałam uzasadnienie wyroku, podczas gdy w pralce kotłowała się odzież moich dzieci. Może i dałoby się nazwać to szaleństwem, bo napchałam tej odzieży trochę za dużo i nie miałam jej potem gdzie rozwiesić do suszenia. Jeszcze i dziś zostały niedoschnięte resztki.

– Zwariowałeś? – spytałam grzecznie. – O czym ty mówisz?

– Nie wypieraj się, przede mną nie musisz. Tylko dlaczego w barze Tajfun?

– Co w barze Tajfun?

– To mordownia. Fakt, że znajomych trudno tam spotkać, ale jednak się zdarza.

– Możliwe – zgodziłam się. – I co w tej mordowni Tajfun?

– Jak to co, aktywnego relaksu, jak rozumiem, zażywałaś.

– Ja?

– No a kto? Przecież nie ja! Mnie tam przedwczoraj nie było, dopiero wczoraj wstąpiłem w poszukiwaniu świadka.

Świadek zainteresował mnie bardziej niż relaks w mordowni. Znaliśmy nawzajem swoje sprawy, mimo iż prowadzone oddzielnie, i niekiedy nawet służyliśmy sobie pomocą.

– Którego?

– Tego łysego. Stępniaka.

– I znalazłeś go?

– Łaska boska, znalazłem. Głupio mi było cholernie, bo sam go zwolniłem za wcześnie, a on się zmył radykalnie, sama rozumiesz…

– Było potrzymać drugi raz te czterdzieści osiem godzin. On łże aż ziemia jęczy.

– A było, było, ale nie potrzymałem i dzięki temu uzyskałem przy okazji informacje o eksplozjach twojego temperamentu. Starannie dotychczas ukrywanego.

– Chcesz mieć sprawę o zniesławienie?

– Oszalałaś? Wytoczyłabyś przed sądem komukolwiek jakakolwiek sprawę…?! Ty, prokurator…?!

Zreflektowałam się.

– Nie, za nic!

– No więc! Poza tym, nie masz świadka.

– No dobrze, więc ci nie wytoczę, ale powiedz to wszystko jakoś porządnie – poprosiłam. – Bo mnie zaczyna ciekawić. Skąd ja do baru Tajfun?

– Też się trochę dziwię – przyznał Jacuś. – Ale dałaś się przecież zauważyć dosyć ostro. I nie masz co przeczyć, bufetowa opisała cię z detalami, w tej chwili wyglądasz identycznie, tylko ten farfocel pod szyją masz w innym kolorze. Ona mówiła o białym w granatowe kropeczki, a ja tu widzę gładkie, niebieskie, o ile nie jestem daltonistą. Ale zdaje się, że nie jestem.

Poczułam się odrobinę oszołomiona, bo rzeczywiście przedwczoraj miałam białą apaszkę w granatowe kropeczki. Pilnowałam tych zmian dekoracji jak oka w głowie, żeby nie chodzić w kółko w tym samym.

– Może cierpię na zaniki pamięci albo na rozdwojenie jaźni – rzekłam gniewnie – ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była w barze Tajfun.

– Nic straconego, zaczęłaś bywać od przedwczoraj…

– Ty naprawdę w to wierzysz?

– Nie masz chyba sobowtóra? O ile wiem, dwóch Barbar Borkowskich prokuratura nie zatrudnia. Prokurator Borkowska po silnym nadużyciu alkoholu, rozbawiwszy salę, opuściła ją nieco chwiejnym krokiem…

– O której godzinie?

– Wcześnie, świadkowie zeznają, że o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Ale i tak masz zdrowie…

– Cholera, mój mąż wrócił dopiero po dziesiątej, mogłam zdążyć… I te biedne dzieci same zrobiły przepierkę…! Zaraz, a co z samochodem? W tym stanie nadużycia jechałam samochodem?!

Jacuś zachichotał i dał mi do zrozumienia, że tłumaczę się niezmiernie głupio.

W jego przekonaniu pobyt w barze Tajfun nie był niczym nagannym, tyle że nie należało się tam może zbytnio afiszować. Przesadziłam.

Ciągle jeszcze nic mi to nie dawało do myślenia i nadal się nie zajmowałam głupim dziwolągiem, aż wreszcie dotarło do mnie, jakimiś okrężnymi drogami, że jedna z pracownic mojego męża ma na imię Urszula. Urszula to Urszula, Bóg z nią, co mnie obchodzą personalia jego pracowników. Był wspólnikiem, w nikłym zakresie, ogromnej firmy polsko-szwedzkiej, rozwijał filię w Polsce, produkowali rozmaite chemikalia, zdaje się, że głównie kosmetyczne, i siłą rzeczy musiał zatrudniać wielu ludzi. Właściwie zaczynał dopiero, nabierał rozpędu, wzbogaceniu to chwilowo nie sprzyjało, za to absorbowało i zżerało czas. Na głupie rozrywki nie mógł sobie pozwalać.

Nie skojarzyłabym imienia z poprzednim telefonem, gdyby nie zadzwonił następny.

Tajemnicza osoba rzekła konfidencjonalnie:

– A ta Urszulka, to wie pani, świetnie gotuje, gdzie pani do niej! Ona robi takie knedle, że buzi dać, a pani mąż tak na te knedle leci, że aż za nim powietrze świszczy…

Na tym komunikat się urwał. Jedyne, co z pewnością było w nim prawdziwe, to szaleńcze upodobanie mojego męża do knedli, które, z braku czasu, przyrządzałam raz na dwa lata. Ostatnio. W pierwszych latach małżeństwa przyrządzałam je dwa razy do roku. Może i czuł się nieco niedożywiony…

Ponownie zlekceważyłam anonimową informatorkę razem z jej idiotyczną Urszulką, ale krótko potem dziwnym wzrokiem popatrzył na mnie mój szef.

– Pani oczywiście rozumie – rzekł na zakończenie rozmowy czysto służbowej – że opinia prokuratora ma istotne znaczenie. Zbyt dużo już się mówi o naszych różnych potknięciach… Byłoby bardzo wskazane tej opinii nie pogłębiać. Dziękuję pani.

Pożegnał mnie tak, że nawet nie miałam szans zapytać, o co mu chodzi. Podejrzewałam

Jacusia o rozpuszczanie plotek, co mnie trochę zirytowało. Jacusia prawie na oczy nie widywałam, bo prowadził skomplikowaną i uciążliwą sprawę, która gniotła go beznadziejnie, i nie było kiedy zamienić z nim dwóch słów prywatnie. Dałam spokój, zajęć miałam po dziurki w nosie.

Prawie nie zwróciłam uwagi na to, że mój mąż jakoś sztywnieje. Patrzył na mnie potępiająco, po większej części milczał, wracał późno, do seksu się nie pchał, rozmawiał krótko i bardzo grzecznie, jak z obcą osobą, wreszcie nie wytrzymał.

– Gdzie zostawiłaś samochód? – spytał któregoś wieczoru, kiedy udało nam się spotkać przy tradycyjnej, wieczornej herbacie.

– Stoi pod domem – odparłam, zdziwiona, bo było go widać. – A co…?

– Nie dziś. Gdzie go zostawiłaś wczoraj?

Zdumiałam się rzetelnie.

– Też pod domem, jak zwykle. A co się stało?

– Dziś rano istotnie, stał. Kiedy go zdążyłaś przyprowadzić?

Roboty miałam dużo, ale nie do tego stopnia, żebym miała nagle doszczętnie zidiocieć. Pomimo to nie zrozumiałam pytania.

– Przyjechałam nim po pracy. No owszem, dość późno, ale kolacja dla dzieci była gotowa. Później już nie jeździłam, stał cały czas. Czy coś się stało? O co chodzi?

– Faktem jest, że wróciłem jeszcze później i nie rozglądałem się dookoła. Już spałaś…

– No właśnie – podchwyciłam szybko. – Gdzieś ty się podziewał? Zamierzałam czekać na ciebie, ale mnie złożyło. Rozumiem, że miałeś robotę. Mógłbyś czasem zadzwonić…

– Do kogo?

– Do mnie. Jestem twoją żoną od blisko dziewięciu lat, może umknęło to z twojej pamięci?

– I gdzie miałem cię szukać?

– A cóż to za głupie pytanie? Jeśli nie w pracy, to w domu. Nie sądzisz chyba, że błąkam się po lasach?

– Nie nazwałbym twoich ulubionych miejsc pobytu lasami. Chyba że tego rodzaju mianem określasz rozmaite speluny dla mętów społecznych…

– Jesteś retro – przerwałam, wciąż jeszcze nie tracąc równowagi, a nawet całkiem niezłego humoru. – Teraz już, dla odmiany, nie bardzo wiadomo, kogo określać mianem mętów społecznych. Nie wspominając już o spelunach, będących właściwie w zaniku.

Mój mąż zmarszczył lekko brwi i nadął się potępieniem. Przyglądałam mu się z czułym zainteresowaniem, był piękny, rzecz gustu wprawdzie, ale podobał się nie tylko mnie, przez lata małżeństwa wyraźnie zmężniał, promieniowała z niego pewność siebie i powaga, wręcz senatorska. Zarazem ku mnie wiał jakby chłód, co wydawało mi się dziwne, ale jeszcze nie podejrzane.

– Kupię telefon komórkowy – zapewniłam go ze skruchą, bo już od roku nosiłam się z tym zamiarem. – Będziesz mógł do mnie dzwonić nawet, gdybym akurat łowiła ryby na środku Zalewu.

– Nie odbiegaj od tematu – zażądał sucho. – Chciałbym wiedzieć, czy ostatnio prowadzenie samochodu po pijanemu weszło ci w nałóg. I czy policji drogowej również prezentujesz swój zawód. Zechciej uprzejmie uświadomić mnie w tej kwestii.

To pytanie, owszem, zrozumiałam, i pomyślałam, że ktoś z nas zwariował, albo on, albo ja. Nigdy w życiu nie prowadziłam samochodu po pijanemu, nie mogłam sobie w ogóle przypomnieć, kiedy się ostatnio urżnęłam, od lat prawie nie używałam alkoholu, czasem wino do obiadu, względnie kieliszek wódki do śledzia w oliwie. Zaraz… na imieninach Agaty, w trzy lata po ślubie, Piotruś miał rok, było to zatem sześć lat temu, rzeczywiście, zaczęłam na głodno, od szampana, Agata na zakąskę podała kalmary, których nie cierpię i do ust nie biorę, poprzestałam na szampanie, później było czerwone wino do przeraźliwie twardej gęsi, a już czułam się rozweselona. Garmażeryjnie to przyjęcie nie najlepiej jej wyszło… Owszem, na końcu doprawiłam się koniakiem, w drodze powrotnej uparłam się śpiewać, wracaliśmy taksówką i ogromnie rozśmieszyłam kierowcę. Mój mąż był trzeźwy jak świnia i pełen mieszanych uczuć, czułości dla mnie i śmiertelnego zawstydzenia, pierwszy raz w życiu wiózł do domu własną, pijaną żonę, wydawało mu się to chyba kompromitujące. No dobrze, ale nawet gdybym się upiła dziś, wypadłoby to raz na sześć lat, to znowu nie tak dużo…

– Uporczywie nie pojmuję twoich pytań – powiedziałam, na razie tylko zaciekawiona. – To znaczy, treść rozumiem, ale nie mogę dojrzeć sensu. Skąd ci takie upiorne pomysły wpadają do głowy?

– Wczoraj, w knajpie na Puławskiej, dałaś niezłe przedstawienie. Możesz tego nie pamiętać, nie wykluczam przerwy w życiorysie. Sądziłem, że może wróciłaś piechotą, nie miałaś daleko, ale skoro twierdzisz, że samochodem…

Zdenerwowałam się wreszcie.

– Stefan, co ty za brednie wygadujesz? Bzdura totalna, z sądu wróciłam do pracy i musiałam jeszcze przesłuchać świadka, jedyna knajpa, jaką miałam w pobliżu, to pizzeria na Wiktorskiej, wódki tam nie podają, poza tym była już zamknięta. To lokal dla młodzieży, w przerwie wyskakują ze szkoły, żeby się pożywić, i po to ta pizzeria istnieje. W żadnych knajpianych ochlajach nie biorę udziału i nie zawracaj mi głowy. Kto to w ogóle wymyślił, jeśli mogę grzecznie spytać?

– Osoby w pełni godne zaufania.

– Kto?!

– Tego się na pewno ode mnie nie dowiesz. Nie mam zwyczaju zdradzać źródła informacji poufnych.

W tle miałam ogłuszającą myśl, że od kiedyż to mamy przed sobą jakieś tajemnice, przez dziewięć lat obdarzaliśmy się wzajemnie nieograniczonym zaufaniem, potwierdzonym granitowo, nie istniała istota ludzka, czort bierz, mogła być i nieludzka, która wdarłaby się między nas. Mogły nam się przytrafiać jakieś kontrowersje, mogliśmy się kłócić, ale z pewnością nie było nikogo ważniejszego od nas dla siebie nawzajem.

Mówiłam prawdę i wiedziałam na pewno, że on też mówi prawdę, nie wyjawialną dla nikogo innego. Co to znaczy, to coś, co słyszę w tej chwili…?!

Myśl miała szybkość błyskawicy, tyle że jakby nieco rozproszonej gdzieś na tyłach umysłu. Nie miałam czasu się nią zajmować, bo bliżej zatrzepotały skojarzenia, odezwał się odwieczny instynkt.

– Czy w tym źródle przypadkiem nie bulgocze bieluń albo szalej? – spytałam cierpko. – Co to za jakaś Urszulka gotuje ci knedle?

Mój mąż był człowiekiem interesu. Nie drgnął, nie zmienił się na twarzy, jeśli coś mu w środku na moment skamieniało, odczułam to wyłącznie tajemniczym psim węchem.

Zlekceważonym zresztą, nie uwierzyłam we własny psi węch. Kobiety wierzą w to, w co chcą wierzyć.

– A cóż to ma do rzeczy? – spytał chłodno i spokojnie. – Rozmawiamy o twoim postępowaniu, a nie o przepisach kulinarnych.

– To ma do rzeczy, że ja ci nie truję kretyńskimi, anonimowymi telefonami. Nie zamierzam poważnie traktować obelżywych insynuacji, szkoda, że ty się im poddajesz.

Miałam wrażenie, że znamy się nieźle, doskonale wiem, że nie jesteś dziwkarzem i nie latasz za jakimiś ponętnymi panienkami, sądziłam, że równie dobrze wiesz, że nie jestem pijaczką i debilką. Ktoś stara się wyrobić mi taką opinię, odgaduję to bez trudu, nie darmo od paru lat stykam się z gorszą stroną życia, ale ciebie akurat uważałam za ostatniego człowieka, który mógłby w to uwierzyć. I ciągle nie rozumiem… Skąd ty to bierzesz i o co tu chodzi?

– Może właśnie o kompromitację. Pytanie, czyją?

Psi węch strzelał mi nosem i uszami wbrew mojej woli.

– Czy ty w ogóle znasz jakąś Urszulkę?

Jego wahanie było tak krótkie, że gdyby to był obcy świadek i gdybym nie była zaangażowana osobiście, nie dostrzegłabym go.

– Urszula Biełka jest moją sekretarką. Pracuje normalnie i robi to, co powinna.

– Rozumiem. Parzy ci kawę, załatwia korespondencję, obsługuje komputer, przynosi z domu knedle…

Po słowach „obsługuje komputer” psi węch ponownie złapał cień śladu. Jakby mu wionęło jednym lekkim podmuchem. Potraktowałam cień sceptycznie, sądziłam raczej, że spóźnił się i miało to być po knedlach.

– Owszem, zdarzyło się raz, że przyniosła z domu knedle. Bardzo się przydały, bo miałem konferencję za konferencją i żadnych szans na posiłek. Przewidziała to, jako sekretarka znała doskonale mój dzień pracy.

– Perła, znaczy – zaopiniowałam, mając nadzieję, że obiektywnie. Same knedle w końcu nie stanowią o życiu. – Wyciągam wniosek, że ktoś chce pozbawić cię tej sekretarki, może w celu wepchnięcia się na jej miejsce, i ma nadzieję, że zacznę ci robić awantury, które zmuszą cię do zmiany personelu. Nie, tego możesz się nie obawiać. Co natomiast, i kto, chce osiągnąć, szkalując mnie w debilny sposób, nie potrafię odgadnąć.

Przynajmniej na razie.

Nie uwierzył mi. Coś, gdzieś, w moim wnętrzu krzyczało, że własny mąż mi nie wierzy, ale cała reszta nie uwierzyła, że mi nie wierzy. Te wszystkie wierzenia prawdopodobnie nieco mnie skołowały, poza tym naprawdę miałam mnóstwo pracy i okropnie mało pieniędzy, zależało mi na awansie, wśród szczebli, poziomów i powiązań licznych przestępców musiałam lawirować wręcz artystycznie i nie miałam głowy do wnętrza, duszy i kobiecych instynktów.

Nie poszłam do szkoły na wywiadówkę. Piotruś był w pierwszej klasie, a czytać i pisać umiał już dawno, wydawało mi się, że da sobie radę i bez mojej wizyty, i później okazało się, że brak mnie zauważono wystrzałowo, bo miałam zostać zatrudniona przy czymś tam w jakimś komitecie. Rzeczywiście, jeszcze mi było komitetów potrzeba, szczególnie w obliczu aktualnego, prymitywnego bandziora, który prokuratorowi, to znaczy mnie, solennie obiecał kęsim.

W spodniach chodziłam rzadko. Nie wiadomo dlaczego, kiecka wydawała mi się stosowniejsza w pracy, nie PAN prokurator, tylko PANI prokurator. Nie tolerując rozszalałego feminizmu, szanowałam jednak różnicę płci i portki nosiłam tam, gdzie miały sens.

W plenerze, w górach, przy generalnym sprzątaniu i skakaniu po drabinkach, gdybym pracowała, na przykład, na budowie, zapewne nosiłabym je codziennie, w palestrze nie.

Superspodniumów nie miałam wcale, posiadałam jedną jedyną wieczorowo-wizytową sukienkę, z czarnego weluru, rozszywaną subtelnie srebrną koronką. Odkupiłam ją przed trzema laty od sędziny Klęskiej, która nabyła arcydzieło na wyprzedaży w Paryżu przy okazji urlopu we Francji, po czym utyła tak, że na ów strój mogła tylko patrzeć. Też nie opływała w dostatki, sprzedała mi ją zatem, rzewnie płacząc, po cenie kosztu, i była to jedyna moja galowa oprawa.

Po czym od pani mecenas Strążek dowiedziałam się, iż w tej właśnie kiecce zadawałam szyku na imprezie w kasynie hotelu Marriott. W życiu nie byłam w kasynie, nie złożyło się jakoś, nie ten poziom służbowy, żebym miała odwiedzać kasyna w zawodowych celach. Okazało się, że byłam, zachowałam się skandalicznie, groziłam stanowiskiem, rzecz jasna na bani, w dodatku w towarzystwie podejrzanego mafioza.

Już zaczęłam być uczulona na te rzeczy, zastanowiłam się zatem, kiedy naprawdę byłam tak ubrana i kto mógł mnie widzieć. A proszę, liczne grono, przed dwoma laty, party w szwedzkiej ambasadzie, urządzone na cześć powstania polskiej filii, gdzie należało być z żonami. Zatem, jako żona, towarzyszyłam mężowi. Już widzę tę szwedzką ambasadorową, która podgląda moje stroje…!

Wariactwo jakieś czy co…?

A, nie, przepraszam, ubrałam się w to jeszcze raz na dziesiątą rocznicę ślubu mojej dalekiej kuzynki, poślubionej reżyserowi telewizyjnemu, uroczystość odbyła się w Europejskim, szał ciał, uprzęży i firmamentu, i byłam tam sama. Bez męża, który akurat; pojechał do Szwecji. Kiedyż to było, na Boga…? W zeszłym roku na wiosnę, przed ośmioma miesiącami!

No a teraz na imprezie w Marriotcie… i oczywiście w tej właśnie kiecy, czarny welur, rozszywany srebrnymi koronkami, nie sposób się pomylić, w dodatku z czarną klamrą, typu grzebień hiszpański, we włosach. Owszem miałam taką.

Nie wierząc własnym uszom i przestając wierzyć samej sobie, bo może naprawdę miewam rozdwojenia jaźni, rzuciłam się sprawdzać. Kiecka wisiała na wieszaku, klamra leżała w szufladzie, nikt mi tego nie ukradł. Jeśli ktoś chciał udawać mnie, czego już byłam prawie pewna, musiał się nieźle wysilić, żeby sprokurować identyczne odzienie. Kostium, garsonka, uniformy służbowe, to jeszcze nic, łatwo dostać coś podobnego, ale ten welur z koronkami i klamra…? Należało chyba uszyć specjalnie, bo jak inaczej?

Czyli, należało mnie widzieć i zapamiętać.

Pod karą śmierci nie zdołałabym sobie przypomnieć wszystkich gości na obu tych przyjęciach!

Tajemnicza akcja wciąż nie stanowiła dla mnie sedna życia, aczkolwiek zaczynała mnie irytować, szczególnie, iż coraz więcej sygnałów miałam w pracy. Ponownie wezwał mnie szef, tym razem na rozmowę osobistą.

– Sama się pani doskonale orientuje, jak traktujemy anonimy – rzekł sucho. – Ale wszystko ma swoje granice, a ilość, niestety, przechodzi w jakość. Może pani nie wie, ale na pani temat dostałem siedemnasty.

– Anonim…?

– Anonim. Ze szczegółami tak ścisłymi, że przykro mi bardzo, ale muszę to z panią wyjaśnić. Co pani robiła w piątek, dziewiętnastego lutego, to znaczy tydzień temu?

Zastanowiłam się, spojrzałam na niego, możliwie potępiająco i z wyrzutem, i wyciągnęłam kalendarzyk.

– O której godzinie? – spytałam tak służbowo, jak tylko zdołałam.

– Powiedzmy… – rzucił okiem na papier przed sobą. – Pomiędzy szesnastą a dziewiętnastą trzydzieści.

Popatrzyłam w kalendarzyk. Cholera. Wyznaczona na czternastą sesja w dzielnicowej skończyła się, o ile pamiętam, o piętnastej dwadzieścia z powodu niestawienia się dwóch świadków, z których jeden przysłał zwolnienie lekarskie, a drugi zwyczajnie nie przyszedł, i zastanawiałam się, czy następnym razem nie doprowadzić go przemocą.

Do uśmiechniętej śmierci sędzia nie zakończy tej sprawy bez świadków! Przez następną godzinę kłóciłam się ze wszystkimi, z sędzią, z policją, z adwokatem, z przyzwoitym człowiekiem, świadkiem, który stawiał się na każde wezwanie i miał tego po dziurki w nosie, czemu nie mogłam się dziwić. Zaraz, to już musiała być szesnasta dwadzieścia.

Twardo pisałam potem właściwy wniosek, była, powiedzmy, szesnasta czterdzieści pięć.

No dobrze, a co potem…?

Wysiliłam pamięć. A, prawda, uznałam, że mogę, jak człowiek, wrócić do domu.

Piątek… Jasne, zrobiłam zakupy, w czasie weekendu oni musieli coś jeść, karmienie rodziny należało do mnie. Gdzie ja… A, w Billi! Nie patrzyłam na zegarek, ale z doświadczenia wiedziałam, że w piątek, w Billi, musiało to potrwać około godziny, może odrobinę mniej, ale nie, była kolejka przy kasie… Pamiętałam to, bo wtedy właśnie postanowiłam sobie robić zakupy inaczej, gdzie indziej, kiedy indziej, bodaj o szóstej rano, czy ja wiem, w poniedziałki może…? Ale nie, wtedy nie ma towaru, dopiero we wtorek…

Zgadza się, postanowiłam robić je we wtorek.

Ale skoro takie pomysły się we mnie zalęgły, musiało to trwać długo. No dobrze, wyszłam z Billi, przejazd trzeba liczyć, o osiemnastej W domu znalazłam się o osiemnastej trzydzieści, korki, żeby je szlag trafił, dzieci już były, pani Jadzia przyprowadziła je, jak sądzę, normalnie, o piątej. Moje dzieci przywykły już do samodzielności, możliwe nawet, że sześcioletnia Agatka wykazywała więcej dorosłości niż ośmioletni Piotruś, obiad zjadły wcześniej, bawiły się normalnie, żadnych ekscesów nie spowodowały, bo to bym pamiętała… Moment, ale z tego wynika, że Stefan powinien już być w domu albo za chwilę wrócić, inaczej pani Jadzia zostałaby z nimi… A, nie, to ja miałam wrócić! No i wróciłam, ale spóźniona o Billę… Potem już nigdzie nie wychodziłam.

Wszystko to, wpatrzona w kalendarzyk, przekazałam szefowi.

Pochrząkał sobie trochę, jakiś bardzo zdegustowany.

– Sama pani rozumie, że dzieci nie będziemy przesłuchiwać. Ale wedle anonimowych informacji, o szesnastej czterdzieści nawiązała pani, jak by tu powiedzieć… osobisty kontakt z cudzoziemcem, Ahmedem Mahadi, w holu Grand Hotelu, po czym spędziła pani z nim godzinę i kwadrans w jego pokoju. Wyszła pani o osiemnastej dziesięć i udała się w nieznanym kierunku. O osiemnastej dwadzieścia Ahmed Mahadi, nie robiąc żadnej awantury, poskarżył się barmanowi, iż okradła go pani ze skromnej sumy tysiąca czterystu dolarów, o co nie ma do pani zbyt wielkiego żalu i nie zamierza robić z tego afery. Opisał panią, zarówno on, jak i barman, tak, że nie można mieć wątpliwości. Pomijając to, że przedstawiła się pani imieniem i nazwiskiem. I co ja mam z tym zrobić?

– Panie prokuratorze – powiedziałam po bardzo, ale to bardzo długiej chwili.

– Niech pan mi się przyjrzy. Czy ja naprawdę wyglądam na debilkę?

Spełnił moje życzenie.

– Raczej nie. A co…?

– Naprawdę pan sądzi, że gdybym podrywała publicznie cudzoziemców z Trzeciego Świata w celach, obojętne, rozrywkowych czy utylitarnych, obwieszczałabym wszem i wobec własne nazwisko? Upić się, pomiędzy prokuraturą a Grand Hotelem, nie zdążyłabym w żaden żywy sposób, na trzeźwo musiałabym stracić wszelki rozum. Naprawdę wierzy pan w takie kretyństwo? Ktoś mi robi ostro koło pióra, czy moje własne miejsce pracy nie udzieli mi żadnej pomocy?

Szef milczał przeraźliwie długo.

– Lubię panią prywatnie – rzekł wreszcie. – nawet cenię. Będę z panią szczery, ale poza te ściany nasza rozmowa wyjść nie może.

– Nie ode mnie – mruknęłam, bo zaczął ogarniać mnie gniew.

– Wierzę. Ode mnie też nie. Ogólna sytuacja prokuratury jest pani znana. Insynuacje, niestety, mają swoje podstawy, nacisk z góry przytłacza, co będę pani głodne kawałki opowiadał, każdy chce żyć. Wystarczy przestępców, których musimy zwalniać, wystarczy tych krętactw na tle braku dowodów rzeczowych, każdy dodatkowy zarzut kładzie nas na obie łopatki. Może pani rzeczywiście wpadła w jakiś amok, który kompromituje prokuraturę, w co, między nami mówiąc, nie wierzę, może ktoś posługuje się panią, żeby jeszcze bardziej zdeprymować wymiar sprawiedliwości, nie wiem. Ale, poza anonimami, plotki krążą po mieście, nie mówiłem pani tego, ale stwierdzono, że bierze pani łapówki od przestępców w sposób skandalicznie jawny, niemal publicznie. Osobiście też w to nie wierzę, ale, niestety, albo pani sama to jakoś ukróci, albo…

O, doskonale wiedziałam, co albo. Wyleją mnie z roboty. Wyrzucony z pracy prokurator nie ma życia przed sobą.

– Albo rzeczywiście wejdę w świat kantów, machlojek, przekrętów i zbrodniczych zatuszowań – wpadłam mu w słowa z goryczą. – Od razu panu powiem, nie znam przyczyn tej nagonki. Może to początek, może każdego z nas w ten sposób wykończą, przepraszam pana za szczerość, ale, o ile wiem, pan nie bierze. Ja też nie. Może jesteśmy szkodliwi i przeszkadzamy?

– Sądzę, że tak. Nie my jedni. Jeszcze kilka osób się denerwuje. A, poza nami, sędziowie…?

Pomilczeliśmy sobie trochę w pełnym zrozumieniu. Już wiedziałam, że idę na ubój.

Musiałabym poświęcić cały czas i wszystkie siły, żeby zdementować kalumnie i plotki, a i tak pewne było, że mi się to nie uda. Zanim od niego wyszłam, zaczęłam myśleć przyszłościowo, co zrobię po odejściu z prokuratury…?

Stefan. Mój mąż. Człowiek, na którym, bądź co bądź, bazowałam. Inteligentny, bystry, oblatany w naszej współczesnej rzeczywistości, pewny, godzien zaufania, ojciec moich dzieci. Przestanie zawracać głowę bzdetami, potraktuje sprawę poważnie, zastanowi się, pomoże mi…

O, jak fajnie wyszło!

Tego samego wieczoru Stefan pojawił się średnio późnym wieczorem, z czułym roztargnieniem ucałował najedzone już i umyte dzieci… nie, żadne takie, Agatka była umyta, Piotruś kończył ablucje samodzielnie… po czym usiadł ze mną przy wieczornej herbacie. Twarz miał kamienną.

– Czy rzeczywiście postanowiłaś pokazać się w najgorszym świetle? – spytał, zanim zdążyłam się odezwać, zmrożona jego dziwnym wyglądem. – Nie spodziewałem się po tobie czegoś podobnego.

– Co, jeśli można uprzejmie spytać, znowu zrobiłam? – zareagowałam natychmiast, raczej dość zjadliwie.

Okazało się, że ordynarną awanturę na Mokotowskiej. Dlaczego, do pioruna, na

Mokotowskiej, co ta Mokotowska miała do mnie albo ja do niej, z jakiej przyczyny akurat jedna ulica w Warszawie stała się terenem moich występków…?! Jakaś knajpa, niech ją diabli wezmą, niech się tam znajduje sto knajp, nawet przejeżdżałam tamtędy rzadko i żadnego przestępcy w pobliżu nie złapano! O co mu chodzi z tą Mokotowską?!

Ze śmiertelnym zdumieniem dowiedziałam się, że tam właśnie, bardzo blisko teatru, co właściwie powinno było nadawać wszelkim poczynaniom znamiona kultury, mieszka sekretarka mojego męża, nieszczęsna Urszula Biełka. Jak dla mnie, mogła tam nie tylko mieszkać, ale nawet wrosnąć w ziemię piwniczną, zakwitnąć i wydać owoce, dużo mnie to obchodziło. A otóż nic podobnego, czatowałam przed jej bramą w celu publicznego zelżenia jej, zrobienia karczemnej awantury, wydawania okrzyków treści obelżywej oraz stosowania gróźb karalnych. Biedna Urszulka musiała schronić się u ciecia, pardon, gospodarza domu, w obawie moich rękoczynów. Z całą pewnością byłam to ja, rozpoznano moje palto zimowe, brązowe, na sztucznym futrze, z kapturem, także moje kozaczki, raczej dość przeciętne, na średnim, obcasie, także czarną torbę, przewieszoną przez ramię… Bez wątpienia także nikt tam nie był głuchy i wszyscy słyszeli, jak wygłaszałam te groźby i rozmaite pokrewne obietnice, szermując dziarsko nazwiskiem i zawodem, żeby już nikt nie miał wątpliwości…

Gniewnej perory mojego męża słuchałam ze zgrozą i w osłupieniu absolutnym.

Z całą pewnością ktoś tu musiał dostać pomieszania zmysłów.

– No nie, to niemożliwe, żebyś w podobne idiotyzmy uwierzył! – powiedziałam, chyba już naprawdę porządnie zirytowana. – Tej całej Urszuli, jak jej tam, Białki…

– Biełki.

– Wszystko jedno. Biełki. W życiu na oczy nie widziałam i nie wierzę, że osoba na takim poziomie mogłaby wzbudzić twoje zainteresowanie. Dajmy sobie z tym spokój…!

Przerwał mi ostro.

– O jej poziomie nie możesz mieć żadnego pojęcia. Natomiast poziom twoich wyczynów przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Gdybyś przynajmniej zdobyła się na cywilną odwagę i powiedziała prawdę…!

Szlag mnie trafił z gatunku skamieniałych. O nie, nie zniżę się do wyjaśnień i dociekań, jeśli on sam wierzy we własne słowa, to znaczy, że przez przeszło dziewięć lat trwałam w okropnym błędzie. Pomyliłam się potwornie w ocenie człowieka, z którego uczyniłam sobie podstawę życia, któremu zaufałam, który, byłam o tym granitowe przekonana, powinien stać po mojej stronie nawet wbrew całemu światu! Którego w dodatku kochałam… Niepotrzebnie, jak widać, niesłusznie i głupio.

Zamiast omówić ze mną idiotyczną aferę, zastanowić się, sprawdzić, ten baran wzniosły przyjął za pewnik wszystkie krążące o mnie plotki! I żądał ode mnie ich potwierdzenia. Boże wielki, może oszalał? Może to nie ja prezentuję wulgarne wariactwo, tylko on zwyrodnienie umysłowe…?

Zamilkłam całkowicie i postanowiłam sama przeprowadzić dochodzenie, chociaż odrzucało mnie od niego z siłą trąby morskiej. Obrzydliwość absolutna, udowadniać, że nie jestem kupą gnoju, cóż za przymus upiorny! Z dwojga złego wolałabym udowadniać, że nie jestem wielbłądzicą. Ewentualnie lamą peruwiańską.

Z dnia na dzień zdecydowałam się zmienić strój. Palta mogłam się pozbyć, zrobiło się cieplej, temperatura nie schodziła poniżej zera, a z paltem miałabym największy kłopot, bo innym nie dysponowałam. Posiadałam za to dwa płaszcze, w tym jeden letni, i dwie kurtki, w tym jedną ocieplaną, oblamowaną futerkiem, stwarzało to pewne możliwości.

W jakimś pawilonie kupiłam granatową spódnicę w wielką kratę, do niej gładkie, granatowe bolerko i jeden golf. Pasowała do tego letnia kurtka, nie szkodzi, niech i zmarznę, ale będę się ubierać codziennie inaczej i postaram się, żeby o poranku mój mąż widział, jak wyglądam.

Od razu uświadomiłam sobie trudność zasadniczą, otóż nie miałam dokładnego wykazu swoich wykroczeń. Jedna data została sprecyzowana, dziewiętnastego lutego, jeszcze trzy mogłam jakoś wyliczyć na bazie rozmów ze Stefanem i z Jacusiem. W recepcji kasyna miałam szansę uzyskać czas owej imprezy, którą uświetniłam w towarzystwie mafioza. Reszta była nie do zbadania.

Należało bazować na doskonałym i sprawdzalnym alibi. Jeśli tkwiłam na sali sądowej, względnie przesłuchiwałam kolejno trzech świadków, a równocześnie tłukłam kieliszki w jakiejś knajpie albo awanturowałam się na środku ulicy, jasne było, że jedna z tych osób nie mogła być mną. Skonfrontować zeznania tych, co mnie widzieli…

Zaraz… Nagle uprzytomniłam sobie, że nikt z moich rozmówców osobiście mnie przy nagannych rozrywkach nie widział. Ani mój mąż, ani Jacuś, ani szef, ani Strążkowa…

Każdy tylko słyszał, powiedziano mu, opisano sytuację…

Ciekawe kto to był, ten informator… Jeden czy kilku? Mój mąż się zaciął i nie powie, szefa nawet pytać nie warto, pozostaje Jacuś i Strążkowa.

Jacuś wybrnął już z najgorszych wertepów służbowych i dał się uchwycić.

Zatrzymałam go na chwilę po pracy.

– Jacuś, pomóż mi – poprosiłam. – Robię za ściganą zwierzynę, bądź ten szlachetny rycerz. Powiedz, kto ci opowiadał o moich ekscesach w barze, jak mu tam, Tyfus…?

– Tajfun – poprawił Jacuś, patrząc na mnie ze zdumieniem i zainteresowaniem.

– Żadna tajemnica, personel. Barmanka, szatniarz, kelnerka… Ale przecież…

Urwał nagłe. Chwili potrzebowałam na uporządkowanie zaskoczonych myśli. Z całą pewnością personel baru Tajfun nie leciał z donosem ani do mojego męża, ani do szefa. Kto jeszcze zatem…?

– Co przecież? – spytałam z lekkim roztargnieniem.

Na obliczu Jacusia pojawiło się coś w rodzaju niesmaku. Wychodził już, stał przy drzwiach.

– No… wiesz… bar Tajfun to historia. W tak zwanym międzyczasie zdążyłaś zafundować społeczeństwu jeszcze parę ładnych spektakli. Co ci za różnica, kto o czym powiedział? Zdajesz sobie chyba sprawę, że ludzie będą gadać, rozwydrzona prokurator to sam miód! Nie chcę się wtrącać, ja nie kaznodzieja, ale kręcisz powróz na własną szyję.

W masochizm wpadłaś?

Prawie się ucieszyłam.

– No właśnie! Wszystko jedno, co robiłam i gdzie, nie zdziwi mnie nawet izba wytrzeźwień…

– Zgadza się. Byłaś.

– Co…?

– Nie tak dawno zgarnęli cię do żłobka. Musiałaś mieć niezłą przerwę w życiorysie, skoro tego nie pamiętasz.

– Boże jedyny… I co?

– Nic. Wypuścili cię z litości, gliniarz jeden mi o tym mówił, sam tak zadecydował, bo prokurator w izbie wytrzeźwień to już kompromitacja ogólna. Był zgorszony i pytał, jakim cudem jeszcze cię nie wywalili z roboty.

Milczałam przez co najmniej dziesięć sekund, bo znów mi się zrobił bałagan pod ciemieniem. Było gorzej niż sądziłam. Jacuś zawahał się, cofnął od drzwi i usiadł przy swoim biurku.

– Między nami mówiąc… – zaczął ostrożnie.

– Czekaj! – przerwałam mu niecierpliwie. – przestań mi tu robić za ćwoka! Czy ty naprawdę wierzysz, że ja, ni z tego, ni z owego, zaczęłam prowadzić ten rynsztokowy tryb życia? Widziałeś mnie kiedyś na kacu albo co?

– Nie. I właśnie podziwiam twoje zdrowie.

– Wypchaj się zdrowiem! Koń by zdechł…!

– Konie rzadko piją…

– Nie przychodzi ci do głowy, że coś w tym nie gra? Że nie wszystko musi być prawdą? Że to nie mogę być ciągle ja? Zdajesz sobie sprawę, że ja ostatni raz byłam w knajpie przeszło rok temu, w wytwornej restauracji w Europejskim, na rocznicy ślubu mojej przyjaciółki, i później, do tej pory, już ani razu…?!

– Nie wygłupiaj się, prywatnie rozmawiamy.

– Toteż właśnie! Prywatnie ci mówię, ktoś rozwija nagonkę na mnie na wszystkich frontach. Nie wiem kto, nie wiem dlaczego i nie wiem, o co mu chodzi. Pomóż mi!

Jacuś patrzył na mnie z mnóstwem uczuć na twarzy, na pierwszy plan wybijało się niedowierzanie, głębiej widać było naganę, wzgardę, zdumienie i niepewność.

Wygrzebał z kieszeni papierosy i zaczął zapalać ustawicznie gasnącą zapalniczką.

Pchnęłam ku niemu swoją.

– Poważnie mówisz? – spytał podejrzliwie. – Nie robisz mnie w konia?

– Jak Boga kocham, nie. Zastanawiałam się nad tym, chociaż przyznaję, że od niedawna, bo wcześniej sobie lekceważyłam. Jest to tak strasznie głupie, że słów mi brak.

W dodatku musi to być starannie przemyślana akcja, bo nikt mi nie wierzy, ale weź pod uwagę jedno: nikt znajomy osobiście mnie nigdzie nie widział, wszyscy tylko od kogoś się dowiadują…

Z determinacją powtórzyłam mu wszystko, co o sobie słyszałam. Jacuś się żywo zainteresował i dołożył wiedzę własną.

Okazało się, że wyrzucili mnie z Wyścigów, gdzie groziłam sankcjami karnymi za niekorzystny dla mnie wynik gonitwy, usunęli z salonu samochodowego, gdzie próbowałam dewastować wystawione pojazdy, elegancko wyprowadzili z gabinetu dyrektora czy prezesa jakiejś spółki handlu nieruchomościami, któremu to prezesowi wmawiałam przekręty finansowe, tyle z wydarzeń wytwornych, ordynarniejsze przytrafiały się na ulicach, na parkingach, w restauracjach i w sklepach. Wszędzie z patologicznym wręcz uporem przedstawiałam się nazwiskiem, imieniem i zawodem, do Jacusia zaś te wieści docierały z racji wspólnego ze mną miejsca pracy. Nic nie mówił, bo i tak był pewien, że się wyprę, co właśnie czynię.

– A twój mąż co na to? – spytał bez ceremonii, zakończywszy uroczą relację.

– Jest zdenerwowany – odparłam krótko. – Czekaj, czy nigdy się nie zdarzyło, że obydwoje siedzieliśmy akurat dłużej w robocie, a potem usłyszałeś, że w tym samym czasie awanturowałam się gdzieś tam, w banku na przykład? Albo w burdelu?

– I to na be, i to na be – zauważył Jacuś filozoficznie – ale jednak różnica istotna.

Jak sama wiesz, ja nie przesiaduję w miejscu zatrudnienia bez potrzeby, chyba że mnie trzymają w sądzie. Ale wtedy się nie widzimy. Ty zaś swoje balangi urządzasz raczej wieczorami… Ejże…! – tknęło go nagle. – A ciekawe, że nie nocą! Ani razu nie zaszalałaś do rana, nawet do tego żłobka zgarnęli cię o młodej godzinie! Co ty się tak ograniczasz?

– W nocy mój mąż śpi w tym samym pokoju, co ja, nawet na tym samym tapczanie, i wie, czy jestem, czy mnie nie ma. No to sam widzisz. Obliczona jest ta szarża na godziny, które trudno sprawdzić. Ale; gdyby poszukać porządnie, okazałoby się może, że równocześnie byłam widziana w dwóch miejscach naraz i już miałabym punkt zaczepienia.

Jacuś kiwał się na krześle, sypiąc dookoła popiół z papierosa i kręcąc głową.

– Ale powiem ci prawdę – zdecydował się. – Uwierzę ci dopiero, jak coś takiego wyjdzie, bo dotychczas w każdym szczególe to jesteś ty. Opisują cię z detalami, a ja nawet dociskam, z ciekawości.

– Pomóż mi! – zażądałam rozpaczliwie.

– Jak?

– Dociskaj właśnie. Wygląd, godziny, minuty, miejsca… Ludzi! Kto mnie widział, konkretnie. A ja się już postaram, żeby mnie wszyscy dostrzegali tam, gdzie naprawdę będę. Także w domu, sąsiadów będę zaczepiać! Każę dzwonić do siebie wszystkim znajomym, jeśli podnoszę słuchawkę, to chyba jestem, nie?

– Poniekąd racja – przyznał Jacuś i unieruchomił krzesło. – Wiesz, zaciekawiłaś mnie. Dobra, poprowadzę dochodzenie…

Złapałam także panią mecenas Strążek. Wyszło mniej więcej to samo, powiedziała jej o mnie znajoma, która z detalami opisała mój wygląd zewnętrzny, zgadzało się idealnie, ponadto, oczywiście, nie omieszkałam się przedstawić…

Zaraz potem mój mąż wyjechał na dwa dni do Szwecji, ja zaś pod jego instytucją dałam skromny pokaz emocji w chwili, kiedy ludzie wychodzili z budynku po pracy.

Wychodziła także owa Urszulka, stanowiąca mój zasadniczy cel. Wymyślałam jej w formie powszechnie uważanej za obelżywą i wygrażałam pięścią, obiecując przykrości fizyczne. Czyniłam to z drugiej strony ulicy, drąc się przez całą jezdnię, a dla niepoznaki miałam na twarzy ciemne okulary. Reszta zgadzała się idealnie, ta spódnica w kratę, bolerko, szafirowa apaszka, nie zmieniłam stroju pod wpływem zapewne zaburzeń umysłowych. Ponadto byłam pijana, co bez wątpienia miało swój wpływ na niedopatrzenie odzieżowe. Spłoszona heroina ze łzami w oczach uciekła z powrotem do wnętrza budowli i przeczekała nawałnicę w portierni, drżąc nerwowo. Dzięki czemu portier zainteresował się, wyjrzał i obejrzał mnie dokładnie, po czym, z czystym sumieniem, mógł zdać relację z wydarzenia.

Fakt, że dokładnie w tym samym czasie tkwiłam w korku pod sądami był nie do udowodnienia.

Komunikat o występie w pierwszej kolejności dotarł do mojego męża natychmiast po jego powrocie. Dowiedziałam się o swoim wygłupie w rozmowie, która powinna była dać mi coś do myślenia, ale nie dała, bo bardziej zaczęłam obawiać się o pracę niż o związek małżeński. Praca się chwiała, małżeństwo, mimo zadrażnień, wydawało mi się trwalsze od piramid. Byłam zdania, że każde nieporozumienie da się w końcu wyjaśnić, co nie przeszkadzało, że czułam się zniesmaczona, zniechęcona i obrażona śmiertelnie.

– Czy ktoś z twoich współpracowników, albo ten, portier, widział z bliska moją twarz? – spytałam z zimną furią.

– Jak zwykle, byłaś uprzejma zawiadomić, kim jesteś – odparł Stefan jeszcze zimniej. – Nie było, potrzeby oglądać z bliska twojej twarzy.

– Doskonale. A ja teraz wyjdę na ulicę i zacznę wykrzykiwać, że jestem Brigitte

Bardot. Z uwagi na wrzaski, z pewnością ktoś się obejrzy. I co? Uważasz, że uwierzy?

– Sądzę, że jesteś zdolna nawet i do tego… Wyglądał jak rozwścieczona bryła lodu, o ile podobne zjawisko mogłoby istnieć. Do snu ułożył się ni wersalce, separując mnie od łoża. Ciasna była i niewygodna, więc uznałam, że dobrze mu tak.

Po łapówce od przestępcy, którą przyjęłam publicznie w lokalu możliwie gęsto obsadzonym, w Harendzie, przy czym biedny przestępca, fetując mnie osobliwą mieszaniną szampana i koniaku… Nawiasem mówiąc, gdybym istotnie przyjmowała tego rodzaju poczęstunki, słusznie Jacuś mógłby podziwiać moją kondycję… Przestępca zatem usiłował wręczyć mi kopertę jakoś dyskretnie, ja zaś demonstracyjnie przeliczyłam jej zawartość i równie demonstracyjnie schowałam do torebki, po czym wreszcie wylano mnie z roboty.

I tak zresztą uważałam, że sceny nie dopracowano zbyt pieczołowicie, bo powinnam była rzucić mu te banknoty w twarz, wrzeszcząc, iż suma jest haniebnie mała. Jak na postać, w którą się przeistoczyłam, wyszłoby bardziej konsekwentnie.

Wylano mnie zresztą bardzo elegancko, zdaje się bowiem, że szef nie mógł zrozumieć, co się dzieje, i miał jakieś wątpliwości. Do złożenia wymówienia ze względu na zły stan zdrowia nie musiał mnie zbyt długo nakłaniać, sama widziałam, że nie ma innego wyjścia.

Jacuś w pomocniczym dochodzeniu wielkich osiągnięć nie miał, chociaż postarał się rzetelnie.

– Otóż wychodzi mi, że o stwierdzenie swojej tożsamości dbasz osobiście – rzekł w ostatnich dniach mojej pracy. – Przedstawiasz się przy każdej okazji i ludzie w to wierzą. Moją wiarą natomiast to właśnie zachwiało, bo musiałabyś całkowicie zwariować, a że innych objawów obłędu jakoś u ciebie nie stwierdzam, pełna paranoja wydaje mi się wątpliwa. Na ile cię znam, zażywałabyś upojnych rozrywek nieco dyskretniej.

– Znajomego znalazłeś?

– Ani jednej sztuki. No, prawie, raz się przytrafiło, że widział cię sędzia

Witkowski…

– Z bliska? – spytałam chciwie. – Rozmawiał może ze mną?

– Primo, z daleka i od tyłu…

– To po czym mnie rozpoznał?

– Po ubraniu. A secundo, wstyd by mu było przyznać się do znajomości z tobą.

– Rozumiem, musiałam robić za niezłą szantrapę…

– A owszem, jeden z bardziej udanych występów. Tylko jednego nie pojmuję kompletnie, po jaką cholerę jakiś twój sobowtór miałby cię tak zeszmacać? Komu to i do czego potrzebne, twoje zaszczytne stanowisko, z którego właśnie lecisz, to nie taki znów łakomy kąsek, więc o co biega? Naraziłaś się komuś? Starasz się o coś, ktoś wymyślił dla ciebie dotację, uwarunkowaną moralnością? Miałoby to sens, gdyby przez twoje szlajanie się po bagnach i rynsztokach dotację zyskał kto inny.

– Nic o tym nie wiem i o nic się nie staram. To znaczy owszem, będę się starała o pracę. Gdzie nie żądają świadectwa moralności? Salowa w szpitalu może…?

– Raczej weź pod uwagę obsługę meliny, szczególnie jeśli sami pędzą.

– Czekaj, bo powiedziałeś coś rozumnego…

– Co ty powiesz? – zdziwił się Jacuś.

– Naraziłam się komuś… Nie muszę ci chyba przypominać, ile razy i komu się narażamy…

– Na każdym kroku, na dwa fronty.

– Toteż właśnie. Ale aż tak wyjątkowego wypadku sobie nie przypominam.

– Musiało to być coś potężnego, bo inaczej komu by się chciało? Lepiej pogrzeb w pamięci albo przejrzyj stare akta…

Równocześnie z utratą pracy straciłam i męża.

O wymówieniu wiedział chyba już od chwili, kiedy je podpisywałam, jakieś życzliwe dusze zadbały o donos. Do domu jeszcze wracał, chociaż bardzo późno, dni świąteczne natomiast spędzał w oddaleniu ode mnie, diabli wiedzą gdzie, przy czym zabierał ze sobą dzieci. Podobno w plenery. Pewną korzyść w tym widziałam, zażywały przynajmniej świeżego powietrza.

W jakimś momencie dostrzegłam, że ich stosunek do mnie zaczyna się zmieniać na gorsze. Jakieś sztywne się robiły, niechętnie, grzecznie oporne i milczące, znacznie bliższy był im ojciec niż ja. Na wywiadówkę do szkoły poszedł Stefan, ja o niej nawet nie zostałam zawiadomiona. I pomyśleć, że na początku głupie insynuacje potraktowałam lekceważąco…!

Na rozmowę z nim nie miałam szans, unikał mnie jak morowej zarazy, nie miałam zresztą także i ochoty, zniechęcił mnie, wyraźnie było widoczne, że potępia mnie bezapelacyjnie i w ani jedno moje słowo nie uwierzy. To Jacuś, cholera, uwierzył w końcu, a własny mąż niczym kamień! Wróg. A zdawałoby się najbliższy człowiek, z którym w zgodzie i szczęściu przeżyłam blisko dziesięć lat! No, może ten ostatni rok nie był taki idealnie zgodny i szczęśliwy…

Zdobył się wreszcie na ten wysiłek, dla każdego mężczyzny nie do zniesienia okropny, wrócił wcześniej i usiadł ze mną przy tradycyjnej herbacie, w kuchni. Gdybym wiedziała, co zamierza, zażądałabym zapewne przeniesienia się do pokoju, klęski życiowe odbierać w kuchni, to jakieś takie mało eleganckie i niedostatecznie dramatyczne.

– Musimy porozmawiać – oznajmił takim tonem, jakby informował mnie o konieczności otrucia dzieci i wymordowania się wzajemnie.

– Nie widzę przeszkód – odparłam z nikłym cieniem kiełkującej nadziei, w obliczu jego tonu bezsensownej. – Dawno chyba należało?

– Być może, zwlekałem zbyt długo. Chcę ci powiedzieć, że składam podanie o rozwód. Nie sądzę, żeby to było dla ciebie zaskoczeniem.

Milczałam chwilę, bo zadławiło mnie lekko. Nie, tego się nie spodziewałam, pretensje, zadrażnienia, konflikty, to owszem, ale nie taki grom z jasnego nieba!

– Przeciwnie – powiedziałam trochę nieswoim głosem. – Jest.

Uniósł brwi w najprawdziwszym w świecie zdziwieniu, patrząc gdzieś na czubek mojej głowy.

– Zdumiewasz mnie – rzekł grzecznie. – Zważywszy całe twoje postępowanie, na naszym związku dawno przestało ci zależeć. Uczyniłaś, co mogłaś, żeby go rozbić. Nie wydaje mi się też, żeby zniknięcie z twojego życia mojej osoby miało źle wpłynąć na twoje doskonałe samopoczucie, o ile wiem, następców mam zatrzęsienie, samotność ci nie grozi. Nie aprobuję wprawdzie twoich gustów, ale w końcu nie moja to już sprawa.

Przez moment miałam wielką ochotę rozbić mu na głowie jakiś ciężki przedmiot, ale nic odpowiedniego nie stało na stole. Zrozumiałam bez pudła, dotarło przecież do mnie, że gachów mam na kopy, jednego wszak podobno okradłam, może kilku, byłam pewna, że nawet w to uwierzył. W tej sytuacji zaprzeczać gachom, gdzie sens, gdzie logika!

Nagle poczułam, że on ma rację. Coś się we mnie złamało, może wiara w jego uczucie, może potrzeba oparcia w nim, może przekonanie o naszej wspólnocie. W jednym błysku pojęłam, że siedzi przede mną obcy człowiek, który patrzy na mnie nie z żadną troską czy bodaj żalem, tylko ze wstrętem. I nie ma siły, znikłam dla niego, tak jak dla mnie znikł mój prawdziwy mąż, zostawiając w zamian tego wrogiego, obrzydliwego faceta, z którym w ogóle nie chcę mieć do czynienia! Zmroziło mnie, mimo tych rozsądnych spostrzeżeń, do samego dna duszy.

– Nie będę protestować – powiedziałam całkiem nawet spokojnie. – Rób, jak uważasz. Zamierzasz uzyskać rozwód z mojej winy?

– Wyobrażasz sobie, że mógłbym postąpić inaczej? Po tym wszystkim, co dotychczas zrobiłaś? Przy całym twoim postępowaniu? Usiłowałem to ukrócić, prosiłem, żebyś się opamiętała, nic, groch o ścianę! Zaprzeczałaś, kłamałaś mi w żywe oczy, zrobiłaś sobie z tego zabawę…!

No rzeczywiście, zabawiłam się świetnie…

– … Skompromitowałaś mnie do ostatnich granic, siebie również, nie wiem, co na ciebie taki dziwny wpływ wywarło…

Trzeba było może wnikliwiej popytać…

– … Dłużej to jest nie do zniesienia!

Znienacka przyszło mi na myśl, że jeśli uprze się przy rozwodzie z mojej winy, będzie musiał postawić przed sądem świadków moich skandalicznych czynów. Znakomicie, wreszcie zetknę się z tymi tajemniczymi osobami, które mnie oglądały rzekomo na własne oczy, bo relacje pośrednie sądowi nie wystarczą, szczególnie jeśli im zaprzeczę.

A zaprzeczę, jak Bóg na niebie, chociażby po to, żeby im się przyjrzeć, tym swołoczom!

Może przy okazji wykryje się źródło, przyczyna i cel niepojętej nagonki na mnie, zobaczę bodaj z jednego wroga, może zdołam go zapytać, o co mu, do diabła, chodzi i co sobie do mnie upatrzył…?!

No proszę, nawet z takiej ohydy można mieć jakąś uciechę…

Mój mąż jednak, niestety, nie był kretynem, zapewne też o tych świadkach pomyślał, bo po wybuchu oburzenia zaproponował mi polubowne załatwienie sprawy. O mało nie zaczęłam go przekonywać do pierwszej wersji, tak bardzo spodobał mi się pomysł szkalowania mnie przed sądem, że wręcz nie mogłam się go wyrzec. Zdołałam się jakoś opamiętać, dobrze, niech mu będzie, bez orzekania o winie… Złożył pozew, wyraziłam zgodę.

Nie wiem, czy kiedykolwiek ogłuszająca prawda wyszłaby na jaw, gdyby nie wróciła właśnie z Kanady, po dwóch latach nieobecności, Agata, moja najlepsza, prawdziwa przyjaciółka, po której nasza córka dostała imię. Radosne wieści o mnie dotarły do niej błyskawicznie i przyleciała późnym wieczorem zdumiona i przerażona.

– Baśka, co się dzieje? – spytała z dzikim naciskiem, oglądając mnie uważnie ze wszystkich stron, – Co za wariactwo tu się rozgrywa, dlaczego mi niej nie napisałaś, dlaczego nie zadzwoniłaś?! Wyglądasz, chwała Bogu, normalnie, schudłaś trochę, ale i nie widzę w tobie żadnych oznak alkoholizmu! Ani narkomanii…

Przerwałam jej z wielkim zainteresowaniem.

– Zaraz, zaraz, czekaj! O narkomanii nie było mowy dotychczas, nic o niej nie wiem, nie słyszałam.

– Za to ja słyszałam! O wszystkim, co tylko możliwe! Powinnaś już wyglądać jak zmora! Zmarszczki wory, czarne kręgi pod oczami, typowe objawy gdzie…?! Nie wierzę w te pierdoły, nie wierzę, że szukasz sobie małpoludów barłogowych po spelunach i mordowniach, w bogatych Szwedów też nie wierzę! Nie wierzę, że o wschodzie słońca wracasz do domu na czworakach…!

– Nie o wschodzie słońca, tylko dość wczesnym wieczorem, ponadto okradłam podobno Araba, i a nie Szweda…

– Głupia jesteś…!!!

To ja powinnam była wpaść w histerię, a nie Agata. Zastąpiła mnie żywiołowo.

Dopiero po długiej chwili dała się uspokoić zdrową bombą koniaku, który wyparł z mojego domu wszystkie inne alkohole. Mój mąż je usunął, starannie pilnując, żeby ani kropla niczego nie pojawiła się na nowo, koniak natomiast zostawił, zapewne z tej przyczyny, że moje wybryki bazowały na piwie, wódce, winie i szampanie. Koniakiem poili mnie wyłącznie zamożni przestępcy.

– Ja się dowiem – zapowiedziała z zaciętością. – Nie było mnie dostatecznie długo, żeby nikt cię ze mną nie kojarzył. Chyba że starzy znajomi… Oni jak?

– Z rezerwą – odparłam, zrozumiawszy pytanie właściwie. – W głowie im się nie mieści, ale dopuszczają możliwość, że zawód mnie zdemoralizował. Kilka osób rozumnie domyśla się nagonki i wyrażają mi współczucie, nawet pomoc deklarują, ale jak niby ta pomoc ma wyglądać? Dzień i noc będą się na mnie gapić? Przywiążą mnie do siebie sznurkiem? To ludzie pracy, brakuje im czasu.

– Mnie chwilowo nie brakuje, mam z czego żyć, prywatny żłobek prowadziłam w Kanadzie, złoty interes! I mam już pomysł. Nie orientujesz się, gdzie i kiedy dasz następne przedstawienie?

– Pojęcia nie mam. Dowiaduję się, niestety, post factum.

– Czekaj. Nie. Zaraz. Nie zdychaj tak umysłowo, to przecież można wydedukować.

Są jakieś prawidłowości, nie? Tak mi się coś zamajaczyło…

– Są – przyznałam z niechęcią. – Czas, przede wszystkim. Zawsze wtedy, kiedy publicznie jestem niewidoczna i od razu ci powiem, że już próbowałam przeciwdziałać.

Tu, w domu.

Agatę to bardzo zainteresowało. Przestała wreszcie latać po całym pokoju, zgodziła się przejść do kuchni i usiąść spokojnie. Do romantycznych porywów kuchnia się może nie nadawała, ale do poważnych rozmów owszem.

– Jak próbowałaś? Nie, czekaj, po kolei. Gdzie w ogóle jest Stefan?

– Nie mam pojęcia. Nie zwierza mi się ze swoich poczynań.

Zaczęłam parzyć herbatę, bo koniak koniakiem, ale bez jakiegoś normalnego napoju zaschłoby nam w gardle.

– W ogóle nie wraca? – spytała Agata surowo.

– Kto tak powiedział? Wraca, dlaczego nie, czasem nawet wcześniej ode mnie. Coś tam robi, zajmuje się dziećmi, aż się umyją i pójdą do siebie. Dzięki czemu ostatnimi czasy wcześnie chodzą spać. Potem opuszcza zapowietrzony lokal i udaje się w siną dal.

– I co?

– I nic. Wraca niekiedy dobrze po północy, niekiedy wcale. O ile to można nazwać powrotem, mnie raczej kojarzy się z odwiedzaniem szatni. Trzeba zmienić garderobę albo co.

– Rozmawiacie ze sobą?

– Rzadko, mało, bardzo grzecznie i tylko na tematy konkretne.

– Jakie one są, te tematy konkretne?

– Uprzejma prośba, żebym zechciała po deszczu zostawiać otwartą parasolkę w łazience, a nie wieszać zamkniętą w przedpokoju…

– Naprawdę wieszasz mokrą i zamkniętą parasolkę w przedpokoju? – zdumiała się

Agata podejrzliwie.

Westchnęłam ciężko i nalałam wrzątku do imbryczka.

– Raz się zdarzyło. Obie ręce miałam zajęte, śpieszyłam się, bo kupiłam mrożonki, powiesiłam ją na chwilę i potem o niej zapomniałam. Albo rzeczowy komunikat, że poprzedni majonez wyszedł i należy otworzyć nowy słoik. Albo że rajstopki Agatki przetarły się na kolanach i zostały wyrzucone. Albo pytanie, gdzie podziało się czasopismo, które dwa dni temu leżało na biurku. Albo tym podobne.

– W zasadzie bezkonfliktowe – pochwaliła po namyśle Agata. – Chociaż, przy odrobinie uporu, można z tego wydłubać zarzewie wojny światów. No dobrze, rozumiem…

– Nie – przerwałam jej ponuro. – Nie rozumiesz…

Poprzestając na pytającym spojrzeniu, Agata czekała przez chwilę.

– Aż mi trudno o tym mówić – wyznałam z oporem. – Może na razie dam spokój.

– Zasygnalizuj tylko.

– Niech ci będzie. Dzieci. Jestem odsuwana od dzieci i daruj mi chwilowo szczegóły…

Nie darmo byłyśmy przyjaciółkami od czasów babek w piasku, przez wszystkie szkoły, a także i później, mimo różnych studiów, ja poszłam na prawo, Agata na historię.

Złapała teraz i uszanowała.

– Wracamy do baranów, mówiłam ci, mam pomysł. Nawet dwa, bo węszę tu drugie dno…

– Do każdego jeden?

– Coś w tym guście. Ty sobie na te popisy wybierasz popołudnia i wczesne wieczory, tak?

– Owszem. Tak mi mówiono.

– Coś w tym jest. Dziwoląg. Bo dlaczego nie w nocy?

Powtórzyłam jej to, co mówiłam już Jacusiowi. Świadkiem moich nocnych poczynań był mój mąż osobiście, nikt nie wmówiłby w niego, że nie zauważył nieobecności żony, śpiącej przy jego boku. Noce prześladowcom przepadały.

– Już to jedno wystarczy, żeby się połapać w matactwie – stwierdziła gniewnie

Agata. – Stefan musiał zidiocieć doszczętnie albo twoje zeszmacenie było mu na rękę i chciał uwierzyć. Jakaś baba w tym tkwi, głowę daję!

Wzruszyłam ramionami, bo co mnie obchodziła teraz jakakolwiek baba. Niech ma i harem, ja już wyszłam z imprezy. A kolczasty kaktus w środku jest moją sprawą i sama dam z nim sobie radę. Zawsze chciałam być pełnym człowiekiem, nie zaś połówką, względnie bluszczem. Chciałam, bardzo dobrze, noto niech wreszcie będę!

W rezultacie Agata swoich pomysłów mi nie wyjawiła, ale ostro wkroczyła do akcji. Zajęta byłam, musiałam sobie znaleźć nową pracę, wymiar sprawiedliwości odpadał definitywnie, wyrzucony prokurator nie miał żadnych szans. Wykorzystałam nabytą przez ostatnie lata wiedzę praktyczną, weszłam w publicystykę, zaczęłam pisać felietony i artykuły, prasa chętniej chwyciła, bo, jako dno moralne, stanowiłam atrakcję i upadły anioł czy upadły prokurator to coś ciekawszego niż, na przykład, diabeł nawrócony, rzetelna demoralizacja emocjonuje wszystkich, chociaż niektórzy się do tego nie przyznają. O etacie nie było mowy, ale jako wolny strzelec zaczynałam być rozchwytywana, a rzeczywistość obficie dostarczała mi żeru.

Na rozprawie sądowej okazało się, że mój mąż zabiera mi dzieci.

Szlag mnie nie trafił i zdołałam się opanować, bo w samej głębi duszy przeczuwałam już coś podobnego. Jako jedyny świadek wystąpiła pani Jadzia, która ze łzami w oczach i w beznadziejnym przygnębieniu powiedziała samą prawdę. Że co najmniej od roku, a może i trochę dłużej, więcej dziećmi zajmuje się ojciec niż matka, ojca kochają nad życie, do matki odnoszą się jakoś tak nie bardzo, pan troskliwy, pani roztargniona i wiecznie zajęta, no fakt, że same potrafią i ubrać się, i umyć, i bawić, i zjeść, i posprzątać po sobie… Bo muszą. A to przecież małe dzieci, opieki im trzeba…

Przez chwilę miałam chęć spytać panią Jadzię, czy widziała mnie kiedykolwiek pijaną, ale zrezygnowałam, przypomniawszy sobie, że po pierwsze, ostatnio pani Jadzia widywała mnie niesłychanie rzadko, może raz na miesiąc, a po drugie, w kwestii wulgarnych, publicznych i kompromitujących występów nie miała nic do gadania. Nie było jej przy tym i plotek nie przynosiła.

Moje naganne ekscesy adwokat powoda opisał nader powściągliwie, eksponując lekko wyłącznie fakt wylania mnie z roboty. Nie zaangażowałam własnego adwokata, znów zlekceważyłam wagę problemu, sama byłam sobie winna, musiałabym teraz rozwinąć akcję, która przez dwa lata nie dała żadnego rezultatu, udowodnić, że nieprawdą jest, jakobym była wielbłądem. Do kitu, zaprotestowałam z energią i tyle, przypomniałam, jaki wykonywałam zawód, zwróciłam uwagę na ogólną sytuację w kraju, przestępczość i prokuratura, znajdowałam się po niewygodnej stronie barykady, zostałam oszkalowana, ponieważ nie chciałam się poddać mafijnym układom. Teraz może dadzą mi spokój i okażę się jednostką szlachetną.

Nikt mi nie uwierzył, aczkolwiek wszystkiego wysłuchano grzecznie.

Agata szalała, dzień w dzień robiła mi awantury, żądała wezwania jej jako świadka.

Tłumaczyłam jak sołtys krowie na miedzy, że gówno nam z tego przyjdzie, nie jest żadnym świadkiem, nie było jej przez dwa lata, a konkretnych faktów nie ma. Wszystkiego się tylko domyśla, niczego nie udowodni. Nie chciałam zaczynać wojny o dzieci, odbiłoby się na nich, wolałam pogodzić się z prawem widywania ich raz na miesiąc.

Zostałam z mieszkaniem, samochodem i bez pieniędzy. Mieszkanie należało do mnie, kupił mi dziadek w prezencie ślubnym, dopilnował sporządzenia intercyzy i zaraz potem umarł. Za resztę spadku po nim kupiłam samochód, Fiata Pumo, i nic już nie zostało. Stefan miał swoją toyotę, samochody oszczędzały nam czas, którego ciągle było za mało, ale za to zabrakło mi na odzież. Stąd skromność mojej garderoby i owe starannie przemyślane strój robocze.

Mój mąż był w znacznie lepszej sytuacji. Przez dwa ostatnie, upiorne lata zaczął się bogacić, filia prosperowała, toyotę zamienił na mercedesa, w czasie się wakacji zabrał dzieci na miesiąc do Normandii, kupił sobie apartament, ja zaś musiałam teraz płacić mu alimenty. Sąd wycenił je na tysiąc złotych, zapewne w mniemaniu, że i tak bym te pieniądze przepiła!

Agata dokonała swoich odkryć dokładnie w dzień po uprawomocnieniu się wyroku.

Przyszła do mnie z szampanem.

– Z przykrością stwierdzam, że poślubiłaś kretyna – oznajmiła gniewnie. – Skoro się go wreszcie pozbyłaś, co ci, jestem pewna, wyjdzie na zdrowie, należy to uczcić.

Mam nadzieję, że jedna flacha nam wystarczy.

Wysunęłam supozycję, że właściwsze byłoby może zwykłe pół litra, ale nie zgodziła się ze mną. Nie pozwoliła także przełożyć uroczystości na żaden późniejszy termin.

– Jeszcze czego! Lada chwila twój eks wstąpi w nowe związki małżeńskie, a szlag by mnie trafił, gdybyśmy przez głupi przypadek trafiły z tym czczeniem na jego ślub.

Dawaj kieliszki! Jest zimny, z lodówki go wyjęłam.

– Ale na zagrychę mamy wyłącznie serek i dwa jajka na twardo…

– I oliwki – skorygowała. – Z migdałami. Wiedziałam, że gównem się żywisz, więc przyniosłam. Szampana pod jajka na twardo jeszcze nigdy nie piłam, ale co szkodzi spróbować?

– Z kim się żeni? – spytałam, porządkując stół w pokoju, ponieważ kuchnia do szampana nie pasowała. – Wolałabym wiedzieć, bo w końcu dosyć ściśle dotyczy to moich dzieci.

– A otóż to! Dzięki szanownej narzeczonej wylazło szydło z worka!

Okazało się, że mój były mąż żeni się z ową mistrzynią knedli, troskliwą Urszulką z ulicy Mokotowskiej. Dawno już okazywał jej atencje, aczkolwiek wstrzymywał się z zacieśnieniem romansu, żeby nie narażać w miejscu pracy opinii tej anielskiej istoty. Uczciwie mówiąc, do skoków w bok nigdy nie miał skłonności, preferował związki legalne, zważywszy jednak, iż jedyny legalny związek łączył go ze mną, należało się mnie jakoś pozbyć. Zdaniem Agaty, źródło plotek i przyczynę całej nagonki stanowiła Urszulka.

W pierwszej chwili nie zdołałam uwierzyć.

– Ale nie powiesz przecież, że ona sobie to wszystko wysysała z palca! – zaprotestowałam w osłupieniu. – Ostatecznie Jacuś o moich wybrykach w barze Tajfun słyszał od personelu! I nie mogła występować jako ja, szczególnie pod własnym domem!

I przecież Stefan to nie imbecyl, gdyby słyszał wszystko wyłącznie od niej…

– Imbecyl – przerwała mi krótko Agata i pyknęła korkiem od szampana.

Odruchowo podsunęłam jej kieliszki. – W niektórych sytuacjach życiowych idiocieje każdy mężczyzna, a inteligencja nie ma z tym nic wspólnego, bo nie w głowie mu się zajączki lęgną. Jeśli wdzięczna postać dzień w dzień kręci mu tyłkiem przed nosem, wielbiącymi oczka patrzy, kadzielnicą majta…

– Stefan nigdy nie leciał na wampy! Wywęszał je jak tresowany pies!

– Toteż ona wcale nie wamp, tylko kapłanka. No, twoje zdrowie! Żeby ci się druga młodość szczęściła

– Bóg ci zapłać. Twoje…

Szampan był znakomity i miał jakąś szczególną właściwość przywracania równowagi umysłowej. Usiadłyśmy wreszcie przy stole, jak ludzie.

– Powiedz, co wiesz, jakoś porządnie i po kolei – zażądałam. – Bo to duża rzecz i akcja niezwykła a w dodatku nie wszystko mi się zgadza. Wal!

Ubiegłe lata, jeszcze sprzed jej wyjazdu do Kanady, sprawiły, że wspólnych znajomych mieliśmy zatrzęsienie, zarówno z wcześniejszych, jak i późniejszych czasów.

Agata dopadła wszystkich, dokładając im także aktualnych współpracowników mojego męża. Byłego. Wśród nich znalazła dawnego kumpla swojego brata, zawód miał właściwy, chemik…

– Pamiętałam, że ten Jureczek wybierał się na chemię i raz nawet, razem z Kaziem, zrobili straszny smród w mieszkaniu, w związku z czym matka wzbroniła mu wstępu do naszego domu – opowiadała. – Nie wiem, co oni tam przyrządzili, ale śmierdziało trzy tygodnie. Jeszcze do szkoły chodziłyśmy, niemożliwe, żebym ci o tym wtedy nie mówiła!

A owszem, mgliście przypomniało mi się, że w domu rodzinnym Agaty była potężna awantura, i chyba nawet ona sama przez jakiś czas śmierdziała czymś obrzydliwym, ale rychło wyleciało nam to z głowy, bo obie przeżywałyśmy perturbacje uczuciowe, znacznie ważniejsze niż wszystkie smrody świata. Kumpel Kazia, Jureczek, nie zwracał uwagi na znacznie młodsze dziewczynki, starszy był od nas o cztery lata i w skład wulkanu uczuć nie wchodził, poszedł zatem w niepamięć.

– Zadzwoniłam do Kazia po nazwisko – mówiła dalej – bo co szkodziło spróbować. Okazało się, że nie stracili kontaktu, i więcej! Kazio się rozgadał, ten Jureczek w pierze porasta, bo zmienił firmę, zmienił czy dołożył sobie, wszystko jedno, dość że już z półtora roku robi coś tam chemicznego dla Stefana. Rzecz jasna, nie miał zielonego pojęcia, że Stefan to twój mąż, Kazio też nie kojarzył, że dawna Mięczakówna to obecnie

Borkowska, a ja im wolałam nie przypominać. Patrz, jaki fart, myślałam, że pójdę łańcuszkiem, jeden chemik prowadzi do drugiego chemika, a tu Jureczek spadł jak z nieba.

Ty, to jajko z oliwką pod szampana wcale nieźle idzie!

Serek też nam szedł nieźle.

Łatwo zgadnąć, że Agata dopadła Jureczka od razu, spotykając się z nim starannie zaplanowanym przypadkiem.

– Przypomniałam mu się i wyobraź sobie, on nas pamiętał! Tyle że nie był pewien, która z nas jest która, ale to już bez znaczenia. Zaprzyjaźniliśmy się od serca w pierwszej najbliższej knajpie, przy piwie, i plotki nam się zgoła zaiskrzyły. Jego świeżutko; spotkało wielkie szczęście, usprawnienie mu przyjęli, zdaje się, że pasty do zębów albo może zmywacza do smaru, nie jestem pewna, bo smar nas akurat nie dotyczy, a zęby niech szlag trafi… Dość że z tej zawodowej przyczyny był taki rozmowny, wyjaśniam ci, żebyś nie miała głupich wątpliwości. Baba plotkuje zawsze, facet do faceta przeważnie, ale facet do baby ma opory i udaje, że plotek nie słucha…

– I nie powtarza… – mruknęłam.

– Toteż właśnie. Rozanielenie przebiło w nim męskie cechy. No i teraz przystępuję do meritum, dolej nam jeszcze!

Meritum zaprezentowało się niezwykle.

Jureczek, acz pracujący tylko na zleceniach, zagnieździł się w firmie i znał wszystkich, także prezesa i jego sekretarkę. O sekretarce wypowiadał się niezbyt entuzjastycznie, ładna była, owszem, ale jakaś bezbarwna i chociaż okrągłości miała na właściwych miejscach, to jednak nie rzucała się w oczy. Trochę taka wdzięczna trawka, co to lada podmuch ją złamie i trzeba się nią opiekować. Zdaniem Jureczka, był to pic fotomontaż; cicha woda, po wierzchu sama szlachetna łagodność, a w środku stal kuloodporna i jadowita żmija. Głupia przy tym jak próchno, do końca pracy, bo z chwilą zawarcia upragnionego związku małżeńskiego przestała pracować…

– Skąd on wiedział, że upragnionego? – przerwałam podejrzliwie…

– Po czwartym piwie przyznał się, że podsłuchał – odparła Agata z satysfakcją. – Ty wiesz, że na mnie piwo alkoholicznie nie działa, nerki mi tylko energiczniej pracują, więc byłam trzeźwa jak świnia. A on pewno głodny z roboty wychodził.

Podsłuchał przypadkiem, w przypadek wierzę, w damskim wychodku, mają tam podzielone na płci, przez zwykłe roztargnienie, bo o czymś innym strasznie myślał, wszedł do damskiego. I w kabinie siedział, kiedy dwie baby usłyszał, rozpoznał po głosach, popatrz, chemik, a słuch ma! Jedna to była taka Zenia z księgowości, a druga Urszulka, sekretarka pana prezesa. Przyjaciółki. No i Urszulka powiedziała, że trupem padnie, a na męża go złapie. Ta Zenia miała wątpliwości, żonaty, dzieciaty, nie dziwkarz, żona na poziomie to niby jak? Urszulka na to rzekła, że ma swoje sposoby i gówno ją obchodzą żona i dzieci, a poziomy to można i podwyższać, i obniżać. Możliwe, że usłyszał więcej, ale powtórzyć mi nie umiał, co nie ma znaczenia, bo i tyle chyba wystarczy, nie?

– To nie taka głupia, jakby się wydawało – zauważyłam obiektywnie.

– Owszem, głupia – uparła się Agata. – Do końca pracy, bo nie dałaś mi dokończyć zdania, nie potrafiła już nie tylko obsługiwać, ale nawet włączyć i wyłączyć komputera. I nie było siły, na piśmie miała instrukcję obsługi jak elementarz, który klawisz najpierw, który potem, żadnych tam enterów i bekspejsów, tylko zwyczajnie, drugi klawisz z prawej od góry, pierwszy z lewej od dołu, najechać myszą na zamkniętą walizkę i tak dalej. Krowa by się nauczyła przez dwa lata, a ona nie.

Mój przytłamszony psi węch odezwał się tak, że o mało nie kichnęłam. Więc jednak…! Mądrzejszy był ode mnie, nie o knedle chodziło, trafnie wybrał komputer!

– Jak, na litość boską, Stefan to znosił?!

– Z cierpliwością niebiańską i zdumiewającym poczuciem humoru. Bardziej mnie intryguje, jak ona to robiła, że się przy tym świetnie bawił.

– To ta trawka, na wichrze się gnąca…

– Chyba tak. Czekaj, bo to nie wszystko. Jureczek był przecież niejako świadkiem rozchodzących się plotek o tej żonie. Wcale nie Urszulka zaczynała, ona tylko miała łzy w oczach i takie święte współczucie na twarzy, wyrywało się biednej coś tam, aż w końcu, przymuszona, powtarzała powściągliwie, a potem Stefan, człowiek, jak sama wiesz, rzeczowy, łapał delikwenta i żądał ścisłej prawdy. Faktów. Konkretów. Prezesowi się nie odmawia, z przykrością wyjawia się tę prawdę. Zważywszy, iż niektórzy czynili to nawet z przyjemnością…

Jak dotąd, wszystko układało się zrozumiale, technicznie tylko było nie do pojęcia.

– Czekaj, ale przecież ja się osobiście nie szlajałam. A widzieli mnie. To jak ona to zrobiła, jeśli istotnie była sprężyną…?

– Co do sprężyny, nie ma dwóch zdań – zapewniła mnie Agata. – Jureczek nie

Duch Święty, wszystkiego nie wie. Ale jakiejś osoby jest pewien, bo był przy tej hecy, kiedy wygrażałaś jej pięściami z drugiej strony ulicy, w ciemnych okularach. Nawet z ciekawością popatrzył, jaka ta żona jest, do głowy mu nie przyszło, że zna ją od wczesnej młodości…

Ożywiłam się gwałtownie.

– Słuchaj, a gdyby mnie teraz zobaczył z bliska…?

– Gówno by nam z tego przyszło, patrzył z daleka i jeszcze okulary… Zostało coś z szampana…? Nie do wiary, wypiłyśmy dopiero pół flachy? To świetnie, starczy nam do końca. Bo to nie koniec, ja się postarałam uczciwie i rzetelnie.

Jakimś cudem Agacie udało się wyłowić technika elektryka, który się w tej Urszulce kochał od kilku lat, jeszcze w poprzednim miejscu pracy. Wiedziona natchnieniem poszła w przeszłość, znalazła przedsiębiorstwo budowlane, aktualnie zmierzające ku bankructwu, ale wciąż jeszcze zatrudniające szczątki pracowników. Technika wskazano jej na bazie plotek, dopadła go, kiedy był bardzo pijany i zwierzał się każdemu, kto mu wlazł pod rękę.

– Za kurwę mnie wzięli, taką cokolwiek przechodzoną – mówiła z wielkim zadowoleniem. – Dla doświadczonych amatorów, ale co mi zależy, rozumna byłam, bo szukałam zabalsamowanych w średni czarnoziem, dla takich nawet mumia egipska będzie cudownie piękna. Znaczy, dojrzała kurtyzana, wie, co robi. Ten technik, przedstawił mi się, Miecio mu, nazwiska nie znam, wybełkotał, i musiałabym wygrzebywać mu z kieszeni dowód osobisty, co mogłoby być źle widziane przez barmana, no więc ten technik całą Urszulkę wypłakał mi na łonie. Uczuciem do niej zapłonął z przyczyn nieznanych, dawała mu nawet nadzieję na wzajemność, a potem jej się nagle odmieniło i nie chciała go znać. Chodził za nią, śledził ją, rozumiesz, ja streszczam, musiałam jakoś to pijackie ględzenie uporządkować, no i, między innymi, stwierdził dwa fakty. Jeden, z prezesem nie sypiała, on bywał u niej, ale jakoś tak, że łóżko nie majaczyło, a drugi, że ukradkiem bywa nadal, ona znaczy bywa, ta Urszulka, u jakiejś swojej przyjaciółki, na

Dolnym Mokotowie, w oficynie budynku, który ma cztery wejścia. Czy przejścia. Zabij mnie, adresu nie zgadłam. Cholernie długo czatował, aż wreszcie zyskał prawie pewność, on uważał, że całkiem pewność, że z tą przyjaciółką siuchty ma jakieś tajemnicze.

Przyjaciółka udaje kogo innego. Też ją podglądał. De facto jest to męt idealnie rynsztokowy, z wielkim talentem aktorskim, zdolny i do wszystkiego. No! Tyle udało mi się uzbierać i zaschło mi w gardle. Zrozumiałaś całość?

Zrozumiałam tak dokładnie, że chwyciłam butlę i dolałam nam szampana.

Oszołomiona byłam znacznie mniej niż powinnam być, bo doskonale mi to współgrało z podejrzeniami. Sedno rzeczy nareszcie i wyszło na jaw!

– Ciekawa rzecz – rzekłam w zadumie – czy Stefan byłby wstrząśnięty zgrozą, czy też dumny z tego, że aż takich podchodów okazał się godzien…

– Dumny – zaopiniowała Agata stanowczo.! – Mężczyzna przecież, nie? Kobiety do takich rzeczy przywykły od wieków, do chłopów nie docierało. Że ona, poza tym, dennie głupia, długo jeszcze nie zauważy.

– Zaraz, czekaj, skąd głupia, sam komputer o głupocie nie świadczy!

– A, bo nie zdążyłam ci powiedzieć wszystkiego!; Każdy absolutnie, z kim rozmawiałam, ale to każdy, jak Boga kocham, mówi to samo. Z nią się nie da porozumiewać jak z człowiekiem. Można, oczywiście, gadać do niej, obojętne co, ona nic nie odpowie.

Kiwnie głową, uśmiechnie się półgębkiem, zgodzi się ze wszystkim, a jeśli jej zależy, będzie patrzyła z podziwem. Od niej może wyjść informacja, że deszcz pada i jest chłodno. Do innych epokowych odkryć nie jest zdolna.

– Ale umie gotować knedle…

– O, sądzę, że także zrobić przepierkę, wytrzeć kurze, upiec ciasto drożdżowe…

Jakim cudem Stefan może w niej widzieć szczyty intelektu? Chyba że tak mu się gust odmienił, kiedyś uznawał wyłącznie kobiety inteligentne, głupotę omijał o kilometry!

Zastanawiałam się nad tym, oczywiście, od początku rozmowy i odgadłam bez wielkiego trudu.

– Rozumiem, że ona małomówna…? No to jasne przecież, on do niej mówi, a ona tym łbem kiwa, znaczy, wszystko pojmuje, popiera i podziwia, ciekawa rzecz, same słowa na pe… Niczemu nie przeczy, o nic zapewne nie pyta, a całe gadanie jest o nim, więc większej perły umysłowej na świecie nie ma. On lubi być najważniejszy, musiałam go chyba zmęczyć, bo miewałam własne zdanie, a w dodatku nie skakałam koło niego jak koło śmierdzącego jajka i zajęta bywałam czym innym, nie nim…

– No to jasna sprawa – zgodziła się Agata.

– W dodatku, tak wywnioskowałam z tych pijanych zwierzeń, doskonała w łóżku.

Odstawiony od piersi amant gorzko szlochał, że niczego podobnego już w życiu nie znajdzie.

Wzruszyłam ramionami z lekkim, co prawda, rozgoryczeniem, ale bez krwawej rany w sercu, bo akurat nie seks był dla mnie sednem życia. Co innego mnie właśnie zainteresowało.

– No to teraz dziwi mnie tylko jedna sprawa – powiadomiłam Agatę. – Nie wiem, czy ci mówiłam, a możesz i nie pamiętać, telefony miałam anonimowe. Dwa. Donos, że mój mąż lata za jakąś Urszulką. Ciekawe, kto to był, ta życzliwa osoba, bo przyjaciółka, która ją wspomagała, chyba odpada?

Agata również wzruszyła ramionami.

– Ktokolwiek. Facetka?

– Facetka.

– Byle kto. Po twojej stronie, a Urszulce przeciwna.

– Nie. Ton był jadowity i złośliwy. Obliczony na skakanie mężowi do oczu z pazurami.

– To nad czym ty się zastanawiasz? Miałaś skoczyć i jeszcze bardziej mu siebie obrzydzić. Nie skończyłaś, więc z telefonami dały sobie spokój. Czyli aferę mamy z głowy, spluń do tyłu i oddziel się od tego grubą kreską. Nie twoja kompromitacja, tylko Stefana!

Bez namysłu poparłam jej zdanie, chociaż nie byłam pewna, czy w ogóle można tu mówić o kompromitacji. On się po prostu zakochał bezwiednie w podstępnej idiotce i reszta już poszła lawiną. Mnie zahaczyła lekko i w gruncie rzeczy nieszkodliwie.

Ten ostatni pogląd okazał się mylny.

Dziennikarstwo to zupełnie co innego niż wymiar sprawiedliwości. Dobiegały mnie nikłe echa wieść o moich pijaństwach, którymi nikt się nie przejmował. Chciałam pisać po pijanemu, proszę bardzo moja sprawa, ważne, żebym pisała dobrze i nie popełniała elementarnych błędów. Nie popełniałam zbyt dobrze znałam temat. Ponadto nikogo nie podrywałam, nie wygryzałam i nie podrzynałam żadnych stołków, przynajmniej w pierwszych miesiącach.

Później zaczęło się na nowo, acz jakby nieco łagodniej i w niklejszym zakresie.

Gdyby nie to, że stałam się poczytna, ludzie polubili moje felietoniki i artykuły, a korespondencja w kwestii porad prawnych zawalała stoły w redakcjach, pewnie by mnie znów wylali, bo napływały także pretensje. I, oczywiście, donosy. Głównie ustne.

Zaprzyjaźnionego Jacusia nigdzie nie miałam, więc nikt mnie o niczym nie informował wprost, ale udało mi się podsłuchać parę rozmów. Najpierw uczciwym przypadkiem, a potem specjalnie się postarałam. Znów to samo. Znów w knajpie. Gromko obiecywałam, że któryś naczelny poleci, któryś prezes, któryś dyrektor, już ja się o to postaram, bo mam chody w prokuraturze, ważna pani redaktor jestem. Trochę mniej szastałam nazwiskiem, ale i tak szczęśliwie się złożyło, że w tej knajpie prawie wszyscy byli na bani i nikogo moje krzyki zbytnio nie obeszły.

Co gorsza, ruszyłam ludzi. Okazało się, że dzwonię do rozmaitych osób na świeczniku, polityków, aktorów, pisarzy i tym podobnych, natrętnie żądając wywiadu, umawiam się z nimi, a potem nie stawiani się na spotkanie, nie przychodzę zostawiam ich na lodzie bez słowa. A nawet jeszcze gorzej, co najmniej dwukrotnie na taki wywiad przybyłam i zaprezentowałam zestaw zalet, który delikwentowi całą prasę obrzydził definitywnie. Wulgarna baba, nie dość, że tępa i bez wykształcenia, to w dodatku chyba pijana.

Przytrafiały mi się te ekscesy znacznie rzadziej niż przedtem, ale i tak zwątpiłam w odkrycia Agaty. Nie miałam następnego męża do odbierania, nie buntowałam dzieci, więc o co, do cholery, mogło znowu chodzić…?!

– Tak myślę, wiesz, że może ona czuje się niepewnie – rzekła Agata z troską, kiedy spotkałyśmy się u mnie wieczorem, tym razem bez szampana, bo nie było czego czcić.

– Może się boi, że Stefan do ciebie wróci, więc na wszelki wypadek dba o twoje morale. Bo innych powodów nie widzę.

– Ja też nie. Ale jeśli masz rację, to ona jest rzeczywiście przeraźliwie głupia. Wysoce trafnie ocenia i Stefana, i mnie.

– Nie chcesz go już wcale…?

– Puknij się. Za nic! A gdyby usiłował wracać, okazałby się nie tylko kretynem, ale zgoła mierzwą. Ona go uważa za mierzwę?

– Każdy sądzi według siebie! – westchnęła filozoficznie.

– No to można jej pogratulować. Ale dzieci wydają mi się jakieś normalniejsze, nie ma w nich już tego oporu przeciwko mnie. Widują się ze mną dobrowolnie i zaczynają rozmawiać. Niepokoi mnie tylko jakaś ciocia Fela, która im się ostatnio parę razy wypsnęła, ale wolałam na razie nie wypytywać.

– Co za ciocia Fela? Skąd?

– A cholera ją wie. Nie ma ta Urszulka siostrzyczki?

– Nic o tym nie wiem. Do licha! Wróciłam już do pracy, bo ile można się byczyć, więc trochę mi czasu brakuje, szkoda. Powęszyłabym znowu…

Po czym spadła na mnie niespodziewana łaska losu.

I bez węszenia Agaty tajemniczy przeciwnik popełnił błąd. A nawet dwa błędy.

Jednym był kolejny wywiad, chyba trzeci, z pisarzem, publikującym niekiedy na łamach, który to pisarz przyleciał z felietonem do redakcji akurat w momencie mojej obecności. Spotkaliśmy się u naczelnego i zostałam przedstawiona.

– Co…? – powiedział pisarz, niekoniecznie grzecznie, ale za to ze śmiertelnym zdumieniem.

– Redaktor Barbara Borkowska – powtórzył odruchowo nieco zaskoczony naczelny.

– Jak to? – zdumiał się pisarz jeszcze bardziej.

– Są dwie osoby o tym samym nazwisku?

Tknęło mnie i zainteresowałam się gwałtownie.

– A co? – spytałam chciwie. – Spotkał pan jakąś inną?

– Nazwisko popularne… – zaczął naczelny.

– Ależ nie dalej jak wczoraj! – przerwał mu pisarz. – Pani Barbara Borkowska była u mnie, nazywało się to wywiadem, ale, szczerze mówiąc… no, jak by tu powiedzieć…

– Najlepiej wprost – poradziłam żywiutko. – Bo mam wrażenie, że nie bardzo się panu podobało?

– Ściśle biorąc, wcale. Jakiś poziom, ostatecznie, należałoby zachować… Ćwierć inteligentka, zdecydowanie ordynarna, nie mająca pojęcia, o czym właściwie mówi… Ale to nie była pani! – zastrzegł się szybko.

Zaczęła we mnie rosnąć potężna emocja. Pierwszy raz…!

– Pewnie, że nie ja, u nikogo wczoraj nie byłam. Zachwycają mnie pańskie słowa, błagam, niech je pan powtórzy! Panie redaktorze, proszę słuchać uważnie!

– Przecież słucham – bąknął naczelny, wyraźnie oszołomiony.

Pisarz przyjrzał mi się z wielką uwagą.

– Wie pani, że nawet była chyba trochę do pani podobna… Najmocniej przepraszam, to nie miał być afront! Wzrost, figura, włosy… No, nie twarz, ale jakby karykatura… Nie, głupstwa mówię. To nie tak. Gdyby panią zwulgaryzować, zrobić wyzywający, makijaż, usunąć inteligencję… Owszem, byłaby pani do niej podobna, chociaż chyba tylko pozornie. To i kto to był, ta osoba?

– Tajemnicza postać, która od paru lat podaje się za mnie! – westchnęłam. – Jest pan pierwszą istotą ludzką, oglądającą oba wcielenia dzień po dniu. Miłosierna opatrzność pana tu chyba dziś zesłała, bo nikt mi nie wierzy, kiedy mówię, że ona to nie ja, a ja to nie ona.

– Niemożliwe, przecież nie można się pomylić!

– A jednak. Od dawna mam opinię alkoholiczki awanturnicy i rozpustnicy, pozbawionej kropli oleju w głowie. Psychopatka w ogóle…

Naczelny zaczął srogo marszczyć brwi.

– Zaraz, zaraz. To nie jest sprawa wyłącznie pani. Ta osoba podaje się za pracownika redakcji? I zachowuje się kompromitująco? No nie, podobne wybryki dotyczą całej prasy! I posługuje się pani nazwiskiem?

– Nagminnie.

– Powinna jej pani wytoczyć sprawę sądową!

– Już się rozpędziłam. Po pierwsze, nie mam pojęcia, jak ona się naprawdę nazywa, możliwe, że tak samo jak ja, to rzeczywiście jest popularne nazwisko, a po drugie, nie mam świadków. Pan Jakuszak jest pierwszy. Już widzę, jak się ucieszy, kiedy zacznę go włóczyć po sądach!

Pisarz pośpiesznie cofnął się o krok.

– Nie, nie, ja proszę! Mam mało czasu…

– Jednakże jest to kompromitacja zawodu – upierał się naczelny. – Coś z tym powinno się zrobić! Wyjaśnić publicznie!

Zapewniłam go, że już kilka osób próbowało, nawet fachowcy, bez skutku. Jakaś wesoła panienka zrobiła sobie taką zabawę i najlepiej byłoby nie traktować jej poważnie.

Pod warunkiem, rzecz jasna, że przestanie być brana za mnie albo ja za nią i bodaj część społeczeństwa uwierzy, że ona to ona, a ja to ja.

Obaj panowie ogniście zadeklarowali wiarę we mnie i niewiarę w tamtą drugą i pierwszy krok uznałam za uczyniony.

Drugi krok uszczęśliwił mnie w trzy tygodnie później.

Siedziałam wieczorem w innej redakcji i odpowiadałam na listy czytelników. Nie chciało mi się nosić do domu tych ton makulatury, więc załatwiałam sprawę w miejscu pracy, kiedy znienacka przyleciał redakcyjny fotograf, któremu się coś pomieszało ze zdjęciami. Mamrocząc pod nosem rozmaite klątwy, przystąpił do produkcji nowych odbitek i aczkolwiek spędzał czas głównie w ciemni, to jednak widzieliśmy się niejako w sposób ciągły. Szczególnie, że z litości dla niego i dla siebie zrobiłam kawę, którą pił w moim pokoju. Nic się poza tym nie działo, wyszliśmy późno prawie równocześnie, on pierwszy, ja za nim, i pojęcia nie miałam, że znów spadł na mnie ślepy fart.

Zaraz nazajutrz przyleciał wcześniej i przyjrzał mi się ze szczerym zdumieniem.

– Słuchaj, czy ja wczoraj byłem trzeźwy? – spytał podejrzliwie.

– Jak świnia. A co? Źle ci wyszły odbitki?

– Nie, ty mi źle wyszłaś. Mam wrażenie, że siedziałaś tu cały czas i nawet dłużej niż ja. Dobre mam wrażenie?

– Doskonałe – uspokoiłam go. – Wszystko się zgadza.

– Przeciwnie, nic się nie zgadza. Byłaś U Szwejka i rozrabiałaś jak pijany zając, gdybym cię tu nie widział na własne oczy, zgłupiałbym do reszty. To znaczy nie tak, może na odwrót, zgłupiałem, widząc cię tam. Nie mogłaś zdążyć przede mną, więc co to znaczyć?

Przejęłam się szaleńczo.

– Widziałeś mnie tam? Z bliska? Wyraźniej mów porządnie!

– Żeby z bliska i wyraźnie, to nie powiem, w zęby ci nie zaglądałem, ale tyle szumu robiłaś dookoła siebie, że ciężko cię było nie zauważyć. Baśka, jest grane? Masz siostrę bliźniaczkę?

– Nie mam, ale ty jesteś dla mnie anioł z nieba.

– Nowość! – ucieszył się. – Za anioła jeszcze w życiu nie robiłem!

– To teraz właśnie zaczynasz. Ile ze mnie widziałeś i które to było? Łeb, góra, dół, gęba? Kiecka może?

– Łeb, o ile chcesz to tak elegancko określić i portki, elementy kontrastowe.

W spodniach wczoraj byłaś, nie?

Owszem, byłam w spodniach. Zaczęłam je nosić niekiedy po odejściu z prokuratury, tak zwyczajnie, dla odmiany. Zazwyczaj czarne. Teraz też byłam w spodniach, tych samych. Podniosłam się, wyszłam zza biurka.

– Tomek, przyjrzyj się – zażądałam. – Podobne?

– Nawet całkiem takie same – zaopiniował Tomek, oglądając mnie z wielkim zainteresowaniem. – Ale nie w tym rzecz, ja bym może nawet nie upierał się, że to ty, szczególnie że tuż przedtem widziałem cię gdzie indziej, ale mi powiedzieli. Że oto znowu

Basia Borkowska rozrywki dostarcza…

– I uwierzyłeś…?!

– Najpierw się przyjrzałem. Potem zbaraniałem, bo wyglądałaś jak ty. Potem cię wyprowadzili tak trochę na siłę. A potem, na wszelki wypadek, wolałem przestać myśleć, żeby nie skołowacieć.

– Szkoda – rzekłam sucho i usiadłam z powrotem przy biurku. – Było mi popatrzeć w te zęby i sprawdzić, czy to naprawdę ja. Bo jest to zmora mojego życia, uczepiła się mnie ta dziopa i, żebyś mnie zabił, nie wiem dlaczego.

Tomka zaciekawiło, usiadł po drugiej stronie biurka i zażądał szczegółowych wyjaśnień. Streściłam mu sprawę, przejął się trochę i zastanowił.

– Nie do wiary. Słuchaj, przecież to niemożliwe, żeby nikt cię nigdy nie widział tak jak ja, w jednym miejscu i w drugim. Masz chyba jakichś znajomych?

Też się zastanowiłam.

– Prowadziłam regularny tryb życia i dość łatwo było zgadnąć, gdzie mogę być.

Teraz jest gorzej, jestem wolny strzelec, bywam co najmniej w pięciu miejscach, i to rozmaicie. No i proszę, już tej kretynce źle wyszło. Drugi raz. Cała moja nadzieja, że rąbnie się jeszcze parę razy… Czekaj! – ożywiłam się nagle. – Tomeczku, ja cię proszę, jeśli zobaczysz mnie gdziekolwiek, w knajpie, na ulicy, byle gdzie, szczególnie w okolicznościach awanturniczych… Może będę właziła przez okno do kogoś, żeby go okraść…?

Zrób mi zdjęcie! Dwa, dziesięć, sto, jeśli zdołasz! Zbliżenia!!!

– Ależ z największą przyjemnością! – zgodził się zdumiony Tomek. – Tylko mi nie rozwal narzędzia pracy, jeśli rzeczywiście postanowisz kogoś okradać… Cholera, mogłem ci zrobić wczoraj, miałem aparat, że też nie przyszło mi to do głowy!

– Pech, ale nie będę narzekać. I tak się już coś ruszyło…

W rezultacie zyskałam piękny komplet zdjęć, wykonanych w najrozmaitszych okolicznościach, bo mijaliśmy się z Tomkiem dość często u progu, można powiedzieć, miejsc zatrudnienia. Na wszystkich widniałam ja we własnej osobie i nie robiłam nic nagannego. Co nie przeszkadzało, że mniej więcej; w tym samym czasie naraziłam się ciężko telewizji, od czego, kiedy się o tym dowiedziałam, włosy stanęły mi dęba na głowie. Podobno dzwoniłam do i rozmaitych programów, proponując swój występ i komunikując obszernie, iż jestem wyrzuconym z pracy prokuratorem, który chętnie wyjawi nie znane społeczeństwu tajemnice zawodu. Kiedy wreszcie umówiono się ze mną i uzgodniono czas i miejsce, nie pojawiłam się wcale, paskudząc ludziom pół dnia roboty. Kolejna instytucja na własnej skórze i stwierdziła moją gorszącą nieodpowiedzialność skandaliczną bezczelność, a plotki skwapliwie rozdmuchały wydarzenie.

O, nie utrzymywałam w tajemnicy swoich wszystkich przypadłości! Znała je doskonale nie tylko Agata, także Mariola, zamieszkała trzy piętra wyżej, także Jacuś, z którym wcale nie zerwałam znajomości, także moi rodzice i brat. Ojciec w te głupoty nie wierzył, matka nie chciała o nich słuchać, brat na moje gadanie nie zwracał uwagi, zresztą, widywaliśmy się rzadko. Moja bratowa miała nadzieję, że jest w nich odrobina prawdy. Kurczowo trzymałam się Tomka, który wziął sobie za punkt honoru uwiecznić mnie w pijanym widzie, najlepiej demolującą cokolwiek. Niestety, nie trafiał.

Występy dawałam zdecydowanie rzadziej niż przed czterema laty, w dodatku jakby zgrupowane. Przez dwa miesiące zachowywałam się nienagannie, po czym na tydzień wpadałam w jakiś szał i co drugi wieczór wywijałam numery, na zmianę, to zawodowe, to prywatne. Wyliczyłam tę sinusoidę i wreszcie Tomkowi się udało.

Faktem jest, że uczynił mi wymówkę za nieco zbyt rozrywkowy tryb życia, do jakiego go zmusiłam… no, niech będzie, nakłoniłam… w ciągu wytypowanego tygodnia, ale cel został osiągnięty. I to jak wspaniale, istny cud!

Naszą nadzieję stanowiła ugruntowana już wiedza, że jeśli gdzieś zaczynam rozrabiać, czynię to dość długo, jest szansa zatem na mnie trafić. W błyskawicznym objeździe miejsc rozrywkowych, trzecim czy czwartym kolejnym, nadział się na piękną scenę. W holu hotelu Victoria wydzierałam Szwedowi z rąk torebkę, którą mi usiłował odebrać przy akompaniamencie rozlicznych okrzyków. Okrzyki brzmiały bełkotliwie, bo ani Szwed nie był trzeźwy, ani ja, ale dało się z nich wywnioskować, że opłacił moje usługi zbyt wysoką ceną. Przedtem dość długo balował ze mną w restauracji, potem w pokoju na górze, wreszcie zjechałam na dół, a on za mną z owymi okrzykami. W rezultacie został obrzucony zgruchmonionym plikiem banknotów, ja zaś, razem z torebką, uciekłam. Szwed ochłonął i odmówił zeznań.

Swoją tożsamość, jak zwykle, rozgłaszałam wszem i wobec.

Tomek trzasnął tuzin zdjęć, więcej nie zdążył, ponieważ przyjechał, kiedy już uciekałam, rozproszywszy honorarium. Obejrzałam się z szalonym zainteresowaniem. Rany boskie, moje włosy, moja odzież, moja torebka, kawałek twarzy, którą można mi było przypisać… Gotowa byłabym posądzić się o rozdwojenie jaźni, gdyby nie to, że równocześnie, dokładnie w tym samym czasie, siedziałam w komisariacie policji w mojej dzielnicy i rozmawiałam o początkującej grupie przestępczej, którą, być może, należało dyplomatycznie opisać. Rozważaliśmy właśnie rozmiar dyplomacji. Możliwe, że policja posądziła mnie o pomieszanie zmysłów, ponieważ dwukrotnie upewniałam się, czy rzeczywiście u nich byłam i kiedy.

Zdjęcia, w zestawieniu z władzą wykonawczą stanowiły kolosalną pociechę, ale po telefonie Radia Zet, które wystawiłam do wiatru w audycji na żywo, załamałam się.

Wrogowie mieli już i podawali na wszystkie strony mój zastrzeżony numer telefonu.

Musiałam odpocząć, przyjść do siebie, zastanowić się, co mam dalej z tym fantem robić.

Odwaliłam robotę na zapas i wyjechałam na tydzień do Kołobrzegu. Sezon się skończył, tłoku nie było i mogłam sobie zamieszkać, gdzie chciałam.

Po czym wróciłam i okazało się, że zostałam zamordowana…

Podinspektor Bieżan i komisarz Górski zrobili mi grzeczność i zgodzili się zjechać trzy piętra niżej, do mojego mieszkania. Mariola pożegnała nas w milczeniu, współczującym wyrazem twarzy.

Trzech facetów zatrzymało się w połowie roboty. Doskonale wiedziałam, co robią, badają moją egzystencję, żeby trafić na jakikolwiek ślad motywu zabójstwa. Chętnie bym im tym motywem posłużyła, gdybym miała o nim bodaj cień pojęcia.

– Zważywszy, że, jak panowie sami widzą, żyję, może zechcą panowie zaniechać dewastacji mojego mieszkania – rzekłam sucho. – Ciekawe, kto to będzie sprzątał… Ten cholerny proszek strasznie trudno się zmywa, a ja mam za sobą pięćset kilometrów drogi i kilka silnych emocji. Czy już ktoś wybebeszył moje biurko?

Z niepewnych spojrzeń wywnioskowałam, że tak.

– Zatem macie już moją metrykę, mój dyplom, świadectwo ślubu, wyrok rozwodowy i parę innych drobiazgów. Proszę sobie obejrzeć. Zdaje się, że jest tam gdzieś także moja legitymacja szkolna z fotografią, pomiary antropometryczne upewnią panów, że ja to ja. Co teraz? Mam umrzeć, żeby wam się wszystko zgadzało?

– Broń Boże – powiedział grzecznie podinspektor. – Pomijając inne względy, z pewnością bardziej nam się pani przyda żywa. Chyba strasznie dużo spraw musimy tu sobie wyjaśnić, zacznijmy od najprostszej. Czy zna pani jakąś inną Barbarę Borkowską?

– Nie.

– Czy utraciła pani kiedykolwiek dowód osobisty?

– Nie. Za to utraciłam legitymację dziennikarską i musiałam wyrabiać nową.

– Czy wie pani, kto mieszkał w tym lokalu przed panią?

– Wiem. Nikt. To był nowy dom i wprowadzali się tu pierwsi lokatorzy. Także i ja.

– A teraz wróciła pani z jakiejś podróży. Skąd?

– Z Kołobrzegu.

– Jak długo pani tam była?

– Równo tydzień.

– I gdzie pani mieszkała?

– W hotelu”Solny”.

– Cały czas?

– Cały.

– Niewątpliwie ktoś panią tam widział…

Przerwałam mu z litości.

– Jeśli sprawdza pan moje alibi, od razu panu powiem, że na żadną noc go nie mam.

W nocy spałam, sama, bez towarzystwa. W dzień natomiast widywali mnie kolejno: personel restauracji przy śniadaniu, pokojówki, recepcja, parkingowy, obsługa dwóch smażalni ryb oraz jedna starsza pani, którą ustawicznie spotykałam, włócząc się po plaży. Nie wiem, jak się nazywa, ale kłaniałyśmy się sobie. Jeśli ktoś więcej, też nic o tym nie wiem, bo nie zwracałam uwagi. Jak rozumiem, to kłopotliwe wydarzenie nastąpiło w Warszawie, będzie pan zatem musiał po prostu sprawdzić, czy na odpowiednią ilość czasu nie znikłam z ludzkich oczu. I nie wiem również kiedy… a, nie, wiem! Powiedział pan, o ile pamiętam, dwie doby, przedwczoraj, zaraz, co ja robiłam przedwczoraj…? Nic, to samo co w inne dni. Bardzo mi przykro, nic więcej nie wymyślę.

Podinspektor przyglądał mi się w jakiejś takiej stropionej zadumie. Wszyscy mi się przyglądali, ogólnie panowała przeraźliwa konsternacja.

Z całej siły starałam się zachować granitowy spokój i okiem nie mrugnąć. Już się rozpędziłam wyjawiać im prawdę, stałabym się natychmiast pierwszą podejrzaną, motyw wręcz strzelał. Pozbyłam się dręczącej zmory, zgryzoty, wiszącej mi kamieniem u szyi, kłody na drodze życia, no i co z tego, że byłam w Kołobrzegu, pojechałam tam specjalnie dla zapewnienia sobie alibi, a tu zostawiłam wynajętego wykonawcę…

Nagle przyszła mi na myśl Agata i zaniepokoiłam się.

– Moment, chwileczkę! Kogo panowie byli już uprzejmi zawiadomić o moim tragicznym zejściu? Mojego brata, rodziców, przyjaciółkę…?

Pogorszyłam atmosferę. W zadumie podinspektora pojawiły się elementy skruchy i ciężkiego zmartwienia.

– Także pani byłego małżonka, więc obawiam się, że i dzieci – odparł smętnie.

– Pani przyjaciółka doznała szoku…

– Agata…! Jezus Mario…!

– Tak, pani Agata Młyniak…

– Gdzie ona jest?! W szpitalu?!

– W domu, ale pod opieką pielęgniarki. Zaraz zaczniemy to odkręcać…

– Niech już pan lepiej nie próbuje, sama ich zawiadomię, że żyję. Chce pan kontynuować przesłuchanie czy też dacie mi na razie święty spokój? Chętnie złożę wszelkie możliwe zeznania, ale pozwólcie mi przedtem z powrotem zagnieździć się w domu!

Chętnie, akurat… spełnili moją prośbę i poszli w diabły. Rzuciłam się do telefonu.

Przede wszystkim Agata…!

Słuchawkę u Agaty podniosła pielęgniarka. Odbyłam z nią rozmowę niczym gęś z prosięciem.

– Czy ja bym mogła mówić z Agatą Młyniak?

– Raczej nie, proszę pani, ona jest na środkach uspokajających…

– Chwileczkę! Jestem jej przyjaciółką i nazywam się Barbara Borkowska…

– Idiotyzm, proszę pani. Nieludzki i obrzydliwy.

Odłożyła słuchawkę. Zadzwoniłam ponownie.

– Niech się pani nie wyłącza! Ja żyję!

– A szkoda. Takich podłych ludzi święta ziemia nosić nie powinna. Jak pani może…!

– Ale co mogę, jakie mogę, to była pomyłka Przed chwilą wróciłam z podróży, zabito jakąś inną osobę!

– Zabili Barbarę Borkowską, nie?

– No owszem, ale to nie ja! Nie mnie! Ja jestem żywa!

– No to co, że pani jest żywa? Proszę sobie robić głupich dowcipów. Pani Młyniak dość przeżyła przez śmierć przyjaciółki i dobrze, że tu jestem bo przynajmniej żadne bydlę nie będzie jej telefonami nękało…

Pożałowałam, że jednak nie zostawiłam tych wyjaśnień policji. Co za uparta baba!

– Proszę pani, czy pani nigdy nie słyszała o pomyłkach? To nie przyjaciółkę pani Młyniak zabito, tylko jakąś obcą kobietę, która się przypadkiem samo nazywa!

Przyjaciółka to ja, nikt mnie nie zabił Przecież Agacie to trzeba powiedzieć, sama wiadomość ją uzdrowi! Niech się pani spyta policji, przed chwilą u mnie byli i sprawdzali…!

Pielęgniarka zaczęła się łamać. Nie wiadomo, jak długo by jej wahania trwały, gdyby nie to, że Agata sama zainteresowała się tym telefonem. Najwidoczniej piguły jej nie uśpiły, usłyszała coś z drugiego pokoju i podniosła słuchawkę przy łóżku.

– Halo – powiedziała niemrawo.

– Agata, to ja! – wrzasnęłam okropnie. – To nie mnie rąbnęli, tylko tamtą drugą!

Zaraz do ciebie przyjadę!

Wcale nie zamierzałam stosować kuracji wstrząsowej, chciałam ją zawiadomić o własnym zmartwychwstaniu łagodnie i dyplomatycznie, ale przestraszyłam się, że pielęgniarka wyrwie jej słuchawkę z ręki i dyplomacja wyleciała mi z głowy. Agata z drugiej strony jakby się zachłysnęła, pielęgniarka wydała okrzyk oburzenia, coś do siebie mówiły przez dwa telefony, ale już nie słuchałam. Zlekceważyłam rodzinę i wyleciałam z domu.

Agata, nieco zdechła, ale promienna, powitała mnie w drzwiach. Pielęgniarka pozbyła się nieufności i dla odmiany jęła pomstować na ogólnokrajowy bałagan, który doprowadza już nawet do mylenia zwłok i niepotrzebnie wpędza ludzi w ciężkie nerwice. Uświadomiłam sobie nagle, że w jej obecności nie będziemy mogły swobodnie rozmawiać, Agata tez to pojęła i z wysiłkiem powstrzymała pytania. Żeby nie stwarzać nastroju tajemniczości i niedomówień, zajęłam się telefonami do zaniedbanej rodziny.

Загрузка...